Weranda
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Weranda
Zaniedbana przez lata weranda zaczęła zarastać - i to ona właśnie stała się inspiracją dla tego, żeby w całym domu obecne były rośliny. Po lekkim poskromieniu pnączy i zarośli, dodaniu paru akcentów - między innymi szklanych kul z magicznymi świetlikami, krzesełek i stolika oraz bardziej egzotycznych gatunków roślin - została zaczarowana tak, by nie wpływały na nią panujące w Dolinie Godryka warunki atmosferyczne. Z werandy roztacza się widok na las, za którym skrywa się dno doliny.
Mapa parteru
Zaklęcia ochronne: Cave Inimicum, Mała twierdza, Muffliato, Oczobłysk, Szklane domy (drzwi), Tenuistis, Zawierucha
Ostatnio zmieniony przez Alexander Farley dnia 02.03.21 22:14, w całości zmieniany 5 razy
Spodziewał się zaskoczenia, sam byłby wielce zdziwiony gdyby Justine tak po prostu przyjęła informację o pochodzeniu Charlotte, na chłodno i bez poddawania pod wątpliwości. Na pierwsze zapytanie skinął głową, na drugie zaś stanowczo pokręcił w sprzeciwie. - Dowiedziałem się niedługo przed spotkaniem z Mulciberem. Na szczęście zdążyłem ją odnaleźć przed utratą pamięci - wyjaśnił. Kolejne pytanie było dla niego już bardziej kłopotliwe. - Nie chce mi o tym mówić zbyt wiele. Wiem tyle, że przez jakiś czas mieszkała u Benjamina - wyjaśnił zgodnie ze swoją wiedzą. Oboje z Lottą oswajali się powoli, krok po kroku zyskując zaufanie i decydując się na odsłanianie swoich obliczy. To, że Lotta trafiła akurat na Wrighta było niesamowicie fartownym zbiegiem okoliczności: Alexander wiedział, że przy nim nic jej nie groziło - to, jak świat był mały podziałało wyjątkowo na korzyść wydziedziczonego szlachcica, pozwalając mu zachować względny spokój chociaż w tym względzie. Wolał nie myśleć o tym, jak okrutny los mógłby spotkać Charlotte gdyby trafiła pod dach mniej moralnego czarodzieja niż postawny Gwardzista.
Podejście Tonks do tematu było bardzo konkretne, nie dało mu się odmówić sensu. Zgrabnie przeszła do konkluzji, którą wyciągnął też i Alexander: nie byli w stanie zmienić przeszłości, choćby bardzo chcieli to najzwyczajniej w świecie nie posiadali takiej mocy sprawczej. Wciąż jednak mieli władzę nad teraźniejszością, dzięki której mogli ukształtować przyszłość. Słuchał uważnie słów Gwardzistki, sięgając podczas jej części dialogu po swoją herbatę, powoli upijając kilka przyjemnie gorących łyków. Pokiwał powoli głową, skanował jej słowa, oczami błądząc po jej profilu i oczach, kiedy ponownie na niego spojrzała.
Wcześniej czuł się jakby został wyrzucony na bezdenny przestwór oceanu, a jego intuicja, sumienie i przekonania pozostawały jedynymi rzeczami, dzięki którym jeszcze nie przykryły go fale. Westchnął ciężko nim odezwał się ponownie. - Ano, nie zmienimy - przyznał, odstawiając kubek na stół i unosząc znów oczy na Justine. Wygiął usta w lekkim uśmiechu, a chociaż nie sięgał on uszu Alexandra, zwiastował pewien rodzaj nadziei.
- Dzięki, Tonks - powiedział, naprawdę będąc wdzięcznym. Potrzebował zrzucić to z siebie, potrzebował wsparcia, potrzebował prawdy. - Postaram się o tym nie zapomnieć tym razem - zaryzykował żart, szczerząc się odrobinę zawadiacko. Miesiącami uczył się jak nabrać dystansu do tego, co go spotkało i ostatnio był już gotów do tego, aby zostawić to za sobą. Nie chciał być słaby, nie chciał pozwolić na to, aby ktoś go za jego słabości pochwycił.
Wtedy place Alexandra sięgnęły ku pudełku, po drodze delikatnie zahaczając o stojące w niewielkim wazoniku gałązki Szarodrzewa - ich kojący zapach towarzyszył mu ostatnio nieprzerwanie. Przesunął notatki z badań nad zakonnym sposobem szyfrowania informacji w kierunku Tonks, zachęcając ją do przejrzenia papierów. - Znalazłem to ostatnio w kwaterze i wydało mi się interesujące. Przekazywanie informacji zakodowanych w gazecie - zakreślił pokrótce. - Można by wrócić do tego pomysłu, zwłaszcza z tym, że zakiełkowało mi w głowie coś jeszcze innego - zaczął, jednak nim przeszedł do meritum pozwolił Justine na spokojnie zapoznać się z notatkami Garretta. - Myślałem nad skompromitowaniem Walczącego Maga. Nie będzie to łatwe, czekałoby nas mnóstwo przygotowań, ale myślę, że gra jest warta świeczki - oznajmił, wlepiając wyczekujące spojrzenie srebrzystych tęczówek w Gwardzistkę.
Podejście Tonks do tematu było bardzo konkretne, nie dało mu się odmówić sensu. Zgrabnie przeszła do konkluzji, którą wyciągnął też i Alexander: nie byli w stanie zmienić przeszłości, choćby bardzo chcieli to najzwyczajniej w świecie nie posiadali takiej mocy sprawczej. Wciąż jednak mieli władzę nad teraźniejszością, dzięki której mogli ukształtować przyszłość. Słuchał uważnie słów Gwardzistki, sięgając podczas jej części dialogu po swoją herbatę, powoli upijając kilka przyjemnie gorących łyków. Pokiwał powoli głową, skanował jej słowa, oczami błądząc po jej profilu i oczach, kiedy ponownie na niego spojrzała.
Wcześniej czuł się jakby został wyrzucony na bezdenny przestwór oceanu, a jego intuicja, sumienie i przekonania pozostawały jedynymi rzeczami, dzięki którym jeszcze nie przykryły go fale. Westchnął ciężko nim odezwał się ponownie. - Ano, nie zmienimy - przyznał, odstawiając kubek na stół i unosząc znów oczy na Justine. Wygiął usta w lekkim uśmiechu, a chociaż nie sięgał on uszu Alexandra, zwiastował pewien rodzaj nadziei.
- Dzięki, Tonks - powiedział, naprawdę będąc wdzięcznym. Potrzebował zrzucić to z siebie, potrzebował wsparcia, potrzebował prawdy. - Postaram się o tym nie zapomnieć tym razem - zaryzykował żart, szczerząc się odrobinę zawadiacko. Miesiącami uczył się jak nabrać dystansu do tego, co go spotkało i ostatnio był już gotów do tego, aby zostawić to za sobą. Nie chciał być słaby, nie chciał pozwolić na to, aby ktoś go za jego słabości pochwycił.
Wtedy place Alexandra sięgnęły ku pudełku, po drodze delikatnie zahaczając o stojące w niewielkim wazoniku gałązki Szarodrzewa - ich kojący zapach towarzyszył mu ostatnio nieprzerwanie. Przesunął notatki z badań nad zakonnym sposobem szyfrowania informacji w kierunku Tonks, zachęcając ją do przejrzenia papierów. - Znalazłem to ostatnio w kwaterze i wydało mi się interesujące. Przekazywanie informacji zakodowanych w gazecie - zakreślił pokrótce. - Można by wrócić do tego pomysłu, zwłaszcza z tym, że zakiełkowało mi w głowie coś jeszcze innego - zaczął, jednak nim przeszedł do meritum pozwolił Justine na spokojnie zapoznać się z notatkami Garretta. - Myślałem nad skompromitowaniem Walczącego Maga. Nie będzie to łatwe, czekałoby nas mnóstwo przygotowań, ale myślę, że gra jest warta świeczki - oznajmił, wlepiając wyczekujące spojrzenie srebrzystych tęczówek w Gwardzistkę.
Skinęła lekko głową na wypowiedziane przez niego słowa. Przyjęła do wiadomości i nie kwestionowała ich. Przynajmniej początkowo. Jej brwi uniosły się w wyrazie zdumienia.
- Wrighta? - zapytała trochę głupio, ale jakoś nie wiedzieć czemu obrazem wydawał jej się dość, niecodzienny. Rosły Ben trzymający u siebie nastolatkę, która okazuje się siostrą Farleya. Cóż, wszechświat doskonale wiedział, jak mieszać i zakręcać. Czasem bywała pod prawdziwym, niczym nie zmąconym wrażeniem. Tematy przechodziły dalej, jeden po drugim. Nie była w stanie zmienić tego, co już się stało. Mogła jednak popracować nad tym co działo się teraz i co miało nadejść wraz z nadchodzącą przyszłością. Krótkie potwierdzenie Alexandra zdawało się podsumowywać wszystko. A jej jasne tęczówki znajdowały się na nim, uciekając tylko na chwilę w stronę kubek z napojem, po który sięgnęła milknąc. Kącik jej ust mimowolnie uniósł sie ku górze, dostrzegając zabawne brzmienie jego postanowienia w kontekście tego, co przeszedł. Nie powiedziała jednak na to nic, jedynie skinęła łagodnie głową odchylając się na krześle w którym siedziała. Obserwowała, jak sięga ku pudełku patrząc w jego kierunku z lekkim zaciekawieniem. Spodziewała się, że nie sprowadził jej tutaj jedynie dla krótkiej pogawędki w której wyjaśnią sobie to i owo i rozejdą się do domów. Te czasy - przynajmniej dla niej - minęły w większości bezpowrotnie. Teraz musiała dbać o swój czas. Każdą minutę, a nawet sekundę. Pilnować, żeby wykorzystać z niego tyle ile tylko się dało. Wyciągnęła dłoń sięgając po notatki, które przysunął w jej stronę. Jasne tęczówki skupiły się na zapisanych słowach odkładając na stolik kubek. Podciągnęła jedną z nóg pod siebie. Naukowe sprawy choć ją ciekawiły i czasem potrafiła je zrozumieć leżały dalej na jej liście. Ale to co miała przed oczami miało w sobie potencjał, który można było wykorzystać.
- Rozmawiałeś z kimś, kto brał udział w badaniach? Trzeba by był to, przekształcić. Prorok jest teraz nielegalny. Może lepiej spróbować skorzystać z tego, znaleźć kogoś kto będzie potrafił to przetransmutować na coś… bardziej poręcznego niż gazeta? - zapytała przekładając kolejną z kartek an tył. Wczytując się w następną że stron. Przerwała jednak, spoglądając znad nich na niego. Wspomniała o tym na ostatnim ze spotkań. Zburzenie jego czytelności, a może zaufania czarodziejów mogło im pomóc. Nie bezpośrednio, ale pośrednio. Przytaknęła lekko głową. - Też myślałam. Najpierw musielibyśmy dowiedzieć się, jak funkcjonuje redakcja, inaczej ciężko będzie ułożyć plan. - mruknęła wracając spojrzeniem do trzymanej przed sobą kartki. - Chyba, że już to wiesz. - dodała skupiając się znów na literach. Zaraz jednak przerwała patrząc na niego. - Powinna działać na hasło, znasz je? - kolejne z pytań, wskazała na jeden z zapisków wskazując go palcem.
- Wrighta? - zapytała trochę głupio, ale jakoś nie wiedzieć czemu obrazem wydawał jej się dość, niecodzienny. Rosły Ben trzymający u siebie nastolatkę, która okazuje się siostrą Farleya. Cóż, wszechświat doskonale wiedział, jak mieszać i zakręcać. Czasem bywała pod prawdziwym, niczym nie zmąconym wrażeniem. Tematy przechodziły dalej, jeden po drugim. Nie była w stanie zmienić tego, co już się stało. Mogła jednak popracować nad tym co działo się teraz i co miało nadejść wraz z nadchodzącą przyszłością. Krótkie potwierdzenie Alexandra zdawało się podsumowywać wszystko. A jej jasne tęczówki znajdowały się na nim, uciekając tylko na chwilę w stronę kubek z napojem, po który sięgnęła milknąc. Kącik jej ust mimowolnie uniósł sie ku górze, dostrzegając zabawne brzmienie jego postanowienia w kontekście tego, co przeszedł. Nie powiedziała jednak na to nic, jedynie skinęła łagodnie głową odchylając się na krześle w którym siedziała. Obserwowała, jak sięga ku pudełku patrząc w jego kierunku z lekkim zaciekawieniem. Spodziewała się, że nie sprowadził jej tutaj jedynie dla krótkiej pogawędki w której wyjaśnią sobie to i owo i rozejdą się do domów. Te czasy - przynajmniej dla niej - minęły w większości bezpowrotnie. Teraz musiała dbać o swój czas. Każdą minutę, a nawet sekundę. Pilnować, żeby wykorzystać z niego tyle ile tylko się dało. Wyciągnęła dłoń sięgając po notatki, które przysunął w jej stronę. Jasne tęczówki skupiły się na zapisanych słowach odkładając na stolik kubek. Podciągnęła jedną z nóg pod siebie. Naukowe sprawy choć ją ciekawiły i czasem potrafiła je zrozumieć leżały dalej na jej liście. Ale to co miała przed oczami miało w sobie potencjał, który można było wykorzystać.
- Rozmawiałeś z kimś, kto brał udział w badaniach? Trzeba by był to, przekształcić. Prorok jest teraz nielegalny. Może lepiej spróbować skorzystać z tego, znaleźć kogoś kto będzie potrafił to przetransmutować na coś… bardziej poręcznego niż gazeta? - zapytała przekładając kolejną z kartek an tył. Wczytując się w następną że stron. Przerwała jednak, spoglądając znad nich na niego. Wspomniała o tym na ostatnim ze spotkań. Zburzenie jego czytelności, a może zaufania czarodziejów mogło im pomóc. Nie bezpośrednio, ale pośrednio. Przytaknęła lekko głową. - Też myślałam. Najpierw musielibyśmy dowiedzieć się, jak funkcjonuje redakcja, inaczej ciężko będzie ułożyć plan. - mruknęła wracając spojrzeniem do trzymanej przed sobą kartki. - Chyba, że już to wiesz. - dodała skupiając się znów na literach. Zaraz jednak przerwała patrząc na niego. - Powinna działać na hasło, znasz je? - kolejne z pytań, wskazała na jeden z zapisków wskazując go palcem.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Przez parę chwil przypatrywał się Justine przerzucającej notatki, lecz prędko oderwał od niej wzrok, pozwalając Gwardzistce na chociażby pobieżne zapoznanie się z treścią zapisków. Wyjrzał więc znów w las, ponad poręczą werandy przeczesując wzrokiem ciemne przestrzenie. Smukłe palce zacisnął przy tym na ciepłych ściankach kubka, opuszką wskazującego palca prawej dłoni kreśląc na nich drobne kręgi.
Na zadane pytanie skinął głową. – Bertie przekazał mi jakieś szczątkowe informacje uzupełniające to, co jest zapisane w notatkach. Wiele osób brało udział w badaniach i nie wszyscy zawsze się ze sobą komunikowali. Wszystko przechodziło przez Garretta... – powiedział, a ostatnie zdanie wybrzmiało w jego ustach dość pusto. Od czasu kiedy Weasley objawił im się nieco ponad tydzień wcześniej w Azkabanie Alexander nie mógł przestać wracać myślami do postaci Gwardzisty. Było wiele, wiele pytań, które Alexander chciał mu zadać, na które pragnął poznać odpowiedzi, a których nigdy nie będzie mógł dostać.
Farley odchrząknął, po czym kontynuował swoją odpowiedź. – Tak czy siak, wszystko jest w notatkach. Możesz je ze sobą zabrać, przeczytałem już je ze dwa razy. Właściwie to sam fakt, że zaklęcie ingerujące w treść powstało sprawia, że możemy zaaplikować je do czegoś innego. Cokolwiek co ma litery możemy zaczarować tak, aby zmieniało treść według naszej woli – powiedział. – Z transmutacją polecałbym Susanne. Albo Steffena Cattermole, ale to sojusznik. Można z nimi o tym porozmawiać – zaproponował, odstawiając kubek na stolik i poprawiając się na krześle. – Tak właściwie to ze Steffenem i tak trzeba porozmawiać – rzucił, gdy Tonks wspomniała o redakcji. Wyjął przy tym różdżkę z odmętów koca i dotknął nią pierwszej strony gazety, którą trzymała Justine. – Rozświetlam mroki – wymówił hasło, a litery na papierze zaczęły się przesuwać. Zaraz nagłówek grzmiał na nich ŚWIATŁO W CIEMNOŚCI, podtytuł utrzymywał, że WILHELIMINA OSZALAŁA, treść artykułu przekształciła się w listę zakupów, a zdjęcie przedstawiające dwójkę szlachciców podpisanych jako Deimos i Megara Carrow przemieniło się w ruchomą fotografię jakiegoś konia. – Bo nie mam pojęcia jak działa redakcja. Ale on podobno pracuje dla Czarownicy i jakkolwiek uważam tę gazetę za niskich lotów czasopismo to jednak jest to gazeta. Cattermole może więc wyposażyć nas zarówno w wiedzę, jak i w artykuł do podłożenia do gazety – cofając dłoń i chowając różdżkę kontynuował swoją wcześniejszą myśl, kiedy Just egzaminowała zakonny wynalazek. – Chowa się na skrywam światło – dodał jeszcze, tym razem pozwalając Justine na pobawienie się gazetą.
Na zadane pytanie skinął głową. – Bertie przekazał mi jakieś szczątkowe informacje uzupełniające to, co jest zapisane w notatkach. Wiele osób brało udział w badaniach i nie wszyscy zawsze się ze sobą komunikowali. Wszystko przechodziło przez Garretta... – powiedział, a ostatnie zdanie wybrzmiało w jego ustach dość pusto. Od czasu kiedy Weasley objawił im się nieco ponad tydzień wcześniej w Azkabanie Alexander nie mógł przestać wracać myślami do postaci Gwardzisty. Było wiele, wiele pytań, które Alexander chciał mu zadać, na które pragnął poznać odpowiedzi, a których nigdy nie będzie mógł dostać.
Farley odchrząknął, po czym kontynuował swoją odpowiedź. – Tak czy siak, wszystko jest w notatkach. Możesz je ze sobą zabrać, przeczytałem już je ze dwa razy. Właściwie to sam fakt, że zaklęcie ingerujące w treść powstało sprawia, że możemy zaaplikować je do czegoś innego. Cokolwiek co ma litery możemy zaczarować tak, aby zmieniało treść według naszej woli – powiedział. – Z transmutacją polecałbym Susanne. Albo Steffena Cattermole, ale to sojusznik. Można z nimi o tym porozmawiać – zaproponował, odstawiając kubek na stolik i poprawiając się na krześle. – Tak właściwie to ze Steffenem i tak trzeba porozmawiać – rzucił, gdy Tonks wspomniała o redakcji. Wyjął przy tym różdżkę z odmętów koca i dotknął nią pierwszej strony gazety, którą trzymała Justine. – Rozświetlam mroki – wymówił hasło, a litery na papierze zaczęły się przesuwać. Zaraz nagłówek grzmiał na nich ŚWIATŁO W CIEMNOŚCI, podtytuł utrzymywał, że WILHELIMINA OSZALAŁA, treść artykułu przekształciła się w listę zakupów, a zdjęcie przedstawiające dwójkę szlachciców podpisanych jako Deimos i Megara Carrow przemieniło się w ruchomą fotografię jakiegoś konia. – Bo nie mam pojęcia jak działa redakcja. Ale on podobno pracuje dla Czarownicy i jakkolwiek uważam tę gazetę za niskich lotów czasopismo to jednak jest to gazeta. Cattermole może więc wyposażyć nas zarówno w wiedzę, jak i w artykuł do podłożenia do gazety – cofając dłoń i chowając różdżkę kontynuował swoją wcześniejszą myśl, kiedy Just egzaminowała zakonny wynalazek. – Chowa się na skrywam światło – dodał jeszcze, tym razem pozwalając Justine na pobawienie się gazetą.
Nie czuła się speszona spojrzeniem Alexandera, które zawieszało się na niej. Zatapiała się w notatkach które przeglądała powoli choć trudno było jej zrozumieć niektóre z kolejno podejmowanych kroków. Wiele zdawało się nie zawierać w tym, co posiadał Alex. Przerwała zagłębienie się w treść przenosząc tęczówki na Alexandra. Wspomienie Garretta było żywe, a ona sama tęskniła za nim każdego dnia. On jeden zdawał się wiedzieć jak utrzymać ich zjednoczonych. Just tego nie potrafiła, a ostatnie spotkanie podkopało jeszcze mocniej jej wiarę w to, że może komukolwiek przewodzić. Nie powiedziała nic zapatrując się na kilka chwil na widok przed nią. Uniosła kubek z którego upiła trochę dając sobie czas na zastanawionie się nad tym, czy chciała cokolwiek powiedzieć w tej kwestii. Jednak nie bardzo wiedziała co. Jeśli wszystko przechodziło przez Weasleya, brakowało im jednostki, która wiedziała o wszystkich podejmowanych działaniach. Niektóre z nazwisk osób były jej kompletnie obce - a Alex nie pamiętał co było skutkiem rzuconej na niego klątwy. Zmarszczyła lekko nos, skinając lekko głową.
- Zabiorę. - zapowiedziała więc, chciała wczytać się w to dokładniej. Chociaż - rzeczywiście - mogli wykorzystać to jako narzędzie. Musieli jednak zmienić je tak, by pasowało do tego z czym mierzyli się teraz. - Potrzebujemy też kogoś, kto zrozumie mechanikę działania tego wszystkiego. - mruknęła, odkładając sięgając znów po kubek z którego upiła trochę. - Jeśli chodzi o transmutację, nie da się ukryć, że teraz Susanne jest z nas w niej najbieglejsza. - zgodziła się, a jej myśli mimowolnie pomknęły w kierunku Herewarda. Nie tylko jego, ale młodej wdowy i dwóch pociech, które właśnie przyszły na ten okrutny świat. Zacisnęła lekko wargi. - Nie znam Cattermola. Chyba Abbott jeszcze. - przyznała przypominając sobie, że chyba któregoś razu wspominał o tym na spotkaniu. Uniosła lekko brew, kiedy Alex zapowiedział konieczność rozmowy z Cattermolem. Jednak na chwilę jej uwagę przyciągnęły poczynania uzdrowiciela, wzrok zawisł na trzymanej gazecie. Obserwowała jak nagłówek zmienia się. Tak, to zdecydowanie można było wykorzystać.
- Dobrze, odwiedźmy go. - zgodziła się, po tym jak wysłuchała kolejnych słów padających z ust Farleya. Sięgnęła po własną różdżkę i dotykając nią gazety wypowiedziała przekazane jej przez mężczyznę hasło. Kiedy gazeta powróciła do swojego pierwotnego stanu odłożyła ją.
- Alex, zastanawiam się nad treningiem dla nowych członków i tych mniej biegłych w magii. - podzieliła się z nim podnosząc kubek. - Ja wiem, że mają dobre serca, ale brakuje im umiejętności. Zbyt bardzo polegają na tym “że jakoś się ułoży”. - mruknęła spoglądając na niego szczerze. Niektórzy nie patrzyli w przyszłość, a powinni. Chcieli działać, ale do tego potrzebowali też umiejętności. Stracili już zbyt wielu ludzi - przyjaciół, znajomych, rodziny. Musieli być odważni i ostrożnie jednocześnie. Niezłomni.
- Zabiorę. - zapowiedziała więc, chciała wczytać się w to dokładniej. Chociaż - rzeczywiście - mogli wykorzystać to jako narzędzie. Musieli jednak zmienić je tak, by pasowało do tego z czym mierzyli się teraz. - Potrzebujemy też kogoś, kto zrozumie mechanikę działania tego wszystkiego. - mruknęła, odkładając sięgając znów po kubek z którego upiła trochę. - Jeśli chodzi o transmutację, nie da się ukryć, że teraz Susanne jest z nas w niej najbieglejsza. - zgodziła się, a jej myśli mimowolnie pomknęły w kierunku Herewarda. Nie tylko jego, ale młodej wdowy i dwóch pociech, które właśnie przyszły na ten okrutny świat. Zacisnęła lekko wargi. - Nie znam Cattermola. Chyba Abbott jeszcze. - przyznała przypominając sobie, że chyba któregoś razu wspominał o tym na spotkaniu. Uniosła lekko brew, kiedy Alex zapowiedział konieczność rozmowy z Cattermolem. Jednak na chwilę jej uwagę przyciągnęły poczynania uzdrowiciela, wzrok zawisł na trzymanej gazecie. Obserwowała jak nagłówek zmienia się. Tak, to zdecydowanie można było wykorzystać.
- Dobrze, odwiedźmy go. - zgodziła się, po tym jak wysłuchała kolejnych słów padających z ust Farleya. Sięgnęła po własną różdżkę i dotykając nią gazety wypowiedziała przekazane jej przez mężczyznę hasło. Kiedy gazeta powróciła do swojego pierwotnego stanu odłożyła ją.
- Alex, zastanawiam się nad treningiem dla nowych członków i tych mniej biegłych w magii. - podzieliła się z nim podnosząc kubek. - Ja wiem, że mają dobre serca, ale brakuje im umiejętności. Zbyt bardzo polegają na tym “że jakoś się ułoży”. - mruknęła spoglądając na niego szczerze. Niektórzy nie patrzyli w przyszłość, a powinni. Chcieli działać, ale do tego potrzebowali też umiejętności. Stracili już zbyt wielu ludzi - przyjaciół, znajomych, rodziny. Musieli być odważni i ostrożnie jednocześnie. Niezłomni.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Alex skinął głową na znak, że przyjął do wiadomości, że zgodziła się z jego propozycją: jemu zapiski dotyczące gazety nie były już potrzebne, wynotował sobie wszystko co chciał, a może i Justine ze świeżym spojrzeniem zauważy coś, co Farleyowi wcześniej umknęło.
– Fakt, dobrze byłoby mieć kogoś, kto rozpracuje to od strony technicznej – powiedział, po czym zamilkł na krótką chwilę. – Chociaż nie jest to chyba niezbędne. W sensie, może da się tego użyć tak po prostu na liście, wtedy mielibyśmy zabezpieczoną drogę komunikowania się i nie ryzykowalibyśmy, że niepowołane ręce mogłyby tego użyć by nas zmylić – powiedział, ożywiając się lekko. Złapał za różdżkę i machnął nią, nie mogąc nacieszyć się dostatecznie faktem, że nie nękały ich już anomalie i mógł szastać magią na prawo i lewo. Na stos Wendeliny, bo było cudowne uczucie.
Chwilę później mieli już na stoliku niewielką rolkę pergaminu i kałamarz z piórem. Alexander złapał za pisadło, napisał na papierze abc, po czym złapał za różdżkę. – Rozświetlam mroki – powiedział, po czym uniósł brew do góry. Wymienił z Tonks spojrzenia, po czym znów popatrzył na czystą kartkę. Tym razem napisał xyz, po czym znów przyłożył różdżkę do pergaminu. – Skrywam światło – powiedział, a ostatnie litery alfabety zaczęły znikać: na ich miejsce pojawiły się natomiast pierwsze trzy.
– Cholera. Pięknie – mruknął. po czym uśmiechnął się całkiem szeroko, spoglądając znów na siedzącą naprzeciw niego Justine. Odłożył pergamin na bok, rad z tego, że to zadziałało.
Mruknął cicho pod nosem w wyrazie aprobaty na wysuniętą propozycję treningu. – Nie zastanawiaj się – powiedział. – Trzeba to zrobić. Sam też bym takim trengiem nie pogardził, ćwiczeń nigdy za wiele. Masz jakieś konkretne pomysły? Bertie coś ostatnio przebąkiwał, że snuje jakieś plany. No i jakby nie patrzeć, mamy u siebie sporo aurorów – dodał, po czym zamyślił się na moment. – Ale tak bez oporów, prawda? Bez cackania się i omijania tych brutalniejszych uroków? – zapytał. – Postawilibyśmy paru uzdrowicieli na baczność – dorzucił na koniec, pogrążając się w zamyśleniu.
| zt
– Fakt, dobrze byłoby mieć kogoś, kto rozpracuje to od strony technicznej – powiedział, po czym zamilkł na krótką chwilę. – Chociaż nie jest to chyba niezbędne. W sensie, może da się tego użyć tak po prostu na liście, wtedy mielibyśmy zabezpieczoną drogę komunikowania się i nie ryzykowalibyśmy, że niepowołane ręce mogłyby tego użyć by nas zmylić – powiedział, ożywiając się lekko. Złapał za różdżkę i machnął nią, nie mogąc nacieszyć się dostatecznie faktem, że nie nękały ich już anomalie i mógł szastać magią na prawo i lewo. Na stos Wendeliny, bo było cudowne uczucie.
Chwilę później mieli już na stoliku niewielką rolkę pergaminu i kałamarz z piórem. Alexander złapał za pisadło, napisał na papierze abc, po czym złapał za różdżkę. – Rozświetlam mroki – powiedział, po czym uniósł brew do góry. Wymienił z Tonks spojrzenia, po czym znów popatrzył na czystą kartkę. Tym razem napisał xyz, po czym znów przyłożył różdżkę do pergaminu. – Skrywam światło – powiedział, a ostatnie litery alfabety zaczęły znikać: na ich miejsce pojawiły się natomiast pierwsze trzy.
– Cholera. Pięknie – mruknął. po czym uśmiechnął się całkiem szeroko, spoglądając znów na siedzącą naprzeciw niego Justine. Odłożył pergamin na bok, rad z tego, że to zadziałało.
Mruknął cicho pod nosem w wyrazie aprobaty na wysuniętą propozycję treningu. – Nie zastanawiaj się – powiedział. – Trzeba to zrobić. Sam też bym takim trengiem nie pogardził, ćwiczeń nigdy za wiele. Masz jakieś konkretne pomysły? Bertie coś ostatnio przebąkiwał, że snuje jakieś plany. No i jakby nie patrzeć, mamy u siebie sporo aurorów – dodał, po czym zamyślił się na moment. – Ale tak bez oporów, prawda? Bez cackania się i omijania tych brutalniejszych uroków? – zapytał. – Postawilibyśmy paru uzdrowicieli na baczność – dorzucił na koniec, pogrążając się w zamyśleniu.
| zt
Przesuwała tęczówkami po kolejnych słowach przyglądając się zapiskom dotyczącym gazety, która właśnie wpadła w jej dłonie. Mogli z tego skorzystać, jeśli tylko odpowiednio użyją tego, co już zostało wykorzystane - a może bardziej stworzone. Nie miało to znaczenia, to był dobry sposób, by szyfrować wiadomości a Justine właśnie nie wiedziała wcześniej, że coś takiego zostało stworzone. Zgadzała się z Alexanderem. Mogliby nie przejmować się tym, że ich listy zostaną przejęte. A może bardziej, mogli by być odrobinę spokojniejsi. Bo przecież, prawdopodobnie, nadal dało się przejrzeć iluzję zaklęcia jakoś, chociaż Justine nie była pewna, czy ktoś doszukiwałby się drugiego dna w listach. Nie był też pewna, czy ktoś wcześniej wpadł na podobne rozwiązanie. Były co prawda różne tusze, ale one funkcjonowały w inny sposób. Potwierdziła jedynie skinieniem głowy wypowiedziane przez Alexandra słowa. Obserwowała jak podnosi się, łapiąc za różdżkę. W pierwszym momencie nie rozumiała, co próbuje zrobić Farley, ale kiedy na werandzie pojawiła się rolka pergaminu i kałamarz z piórem zrozumiała. Odchyliła się na swoim siedzisku, odkładając zapiski które trzymała i całą uwagę poświęcając temu, czym zajmował się Alex. Obserwowała jak zapisuje stronę i rzuca zaklęcie, które czyści kartkę. Nie, nie czyści, chowa słowa. Zmarszczyła lekko brwi. Więc wychodziło na to, że mogli z tego korzystać od razu, bez dokładnego, mechaniczne dostosowywania do tego, o czym mówili i myśleli. Dobrze, oszczędzało im to trochę pracy.
Odsunęła spojrzenie, patrząc na rozpościerający się widok. Wydęła lekko usta marszcząc brwi. Uniosła rękę, by założyć za ucho jasne kosmyki włosów.
- Bez. - zgodziła się widocznie nad czymś jeszcze myśląc. - Zastanawiam się, czy w ogóle mówić, że to trening. Mam wrażenie, że trening sam w sobie brany jest mniej poważnie. - powiedziała wypuszczając powietrze i podnosząc się do pionu. - Może powinniśmy wysłać ich na przygotowaną i zaplanowaną "misję". - rzuciła na razie luźnym pomysłem. Jeszcze zastanawiała się nad tym, jak konkretnie to wszystko ugryźć i co powinni zrobić, albo jak mogłoby to wyglądać. Na ten moment posiadała jedynie zalążki planów - nic więcej. Musiała się nad tym jeszcze mocniej zastanowić.
| zt
Odsunęła spojrzenie, patrząc na rozpościerający się widok. Wydęła lekko usta marszcząc brwi. Uniosła rękę, by założyć za ucho jasne kosmyki włosów.
- Bez. - zgodziła się widocznie nad czymś jeszcze myśląc. - Zastanawiam się, czy w ogóle mówić, że to trening. Mam wrażenie, że trening sam w sobie brany jest mniej poważnie. - powiedziała wypuszczając powietrze i podnosząc się do pionu. - Może powinniśmy wysłać ich na przygotowaną i zaplanowaną "misję". - rzuciła na razie luźnym pomysłem. Jeszcze zastanawiała się nad tym, jak konkretnie to wszystko ugryźć i co powinni zrobić, albo jak mogłoby to wyglądać. Na ten moment posiadała jedynie zalążki planów - nic więcej. Musiała się nad tym jeszcze mocniej zastanowić.
| zt
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
13 lipca 1957 r.
Trzynaście myśli jednocześnie rozpalało się pod burzą jasnowłosych loków w chwili zbliżającej się akceptacji dla tak niespodziewanych wydarzeń. Coraz mniej czuła lęku, jeszcze mniej wstydu. Wyżerające ją wcześniej złe emocje ustępowały tym najpiękniejszym. Czas faktycznie leczył rany, rozpalał pewność i pozwalał właściwie przeżywać to, co faktycznie zasługiwało na uwagę dziewczęcego serca. Bella wolała skupić się na życiu Kurnika, trosce o bliskich, na relacjach potrzebujących wielu rozmów i wspólnych przygód. Na miłości i przyjaźni – nie na widmie od dawna milczącej Morgany czy wspomnieniu Rosierów, których sylwetki jeszcze teraz potrafiły zaglądać między jej sny. W Dolinie Godryka czuła się bezpiecznie. Domu strzegły potężne moce Alexa, a jemu dziś ufała chyba najbardziej na świecie. On wyszedł jej naprzeciw w dramatycznej chwili, przeprowadził przez kładki niewiadomego losu i pociągnął do wolności, po którą samotnie bała się sięgnąć, choć wszystko zdawało się opierać wyłącznie na jej decyzjach. Niedługo po majowym przewrocie, niedługo po weselu Macmillana Bellą wstrząsnęła kolejna informacja: Lucinda również opuściła salamandry. Trzy wypalone gałęzie oparły się rodowym klątwom Morgany, a to tylko wpędziło Isę w jeszcze większą dumę. Dumę i jednoczesny niepokój. Podziwiała odwagę Lucindy. Jednak martwiła się o tych, którzy pozostali, o fałsz przelewający się przez korytarze pałacu, o obłudne idee, którym Selwynowie karmili swoje dzieci, o kataklizm, który zdawał się nieuchronnie zbliżać do tego rodu. Nowa droga według Belli okrutnie dewastowała najpiękniejszą część tradycji, godziła w legendy, gardziła własną krwią. A to wszystko łamało jej serce. Wciąż.
Niemniej wieść o wizycie kuzynki ucieszyła ją wielce. Tak wiele pytań zamierzało przecisnąć się przez usta Isy, tak wiele mogło przez nie przemknąć dopiero teraz, dopiero w tych okolicznościach. Oczekiwanie na Lucindę dłużyło jej się okrutnie. Zbudziła się wczesnym porankiem, fala energii nie pozwoliła jej pozstać zbyt długo w łóżku. Zamierzała przyszykować dla niej coś pysznego (poniekąd się trochę pochwalić, że już coś umie w tej kuchni zrobić!), ale potrzebowała kilku składników. Zakupy robiła wcześniej z Idą, więc czuła, że poradzi sobie z tym wyzwaniem. Spięła włosy białą kokardą, poprawiła ułożenie błękitnej sukienki sięgającej jej do połowy łydek i zaopatrzona w uroczy koszyczek wyszła z Kurnika. Czuła wyzwanie, czuła zapach przygody i zdawało się, że nie może się wydarzyć już nic złego. Od dwóch miesięcy była zwykłą dziewczyną zanurzoną w sprawach pozornych. Spacer do sklepu wiązał się z nieoczekiwanymi przystankami. Podglądała elementy przestrzeni, na które wcześniej nie zwróciła uwagi. Kiedy szła z kimś, zwykle mówiła dużo i nie skupiała się na otoczeniu. Tym razem było inaczej. Na ulicy jednak zaczepiła ją pewna staruszka. Okropny zapach połaskotał nos Isy, a odrażające oblicze kobiety sprawiło, że cofnęła się przerażona. Pomyślała nawet, że to sztuczka Morgany! Wiedźma chciała pieniędzy, wyciągała drżącą dłoń, spodziewając się wypełnienia jej syklami. Pod jej nogami kręciło się nastroszone kocisko. Wstrętny obrazek przestraszył Bellę, pokręciła głową, przeprosiła ładnie. Przecież nie wolno rozmawiać z obcymi. Przecież Alex przestrzegał ją, by uważała! Połowa świata czarodziejów mogła chcieć ją skrzywdzić, uznawała ją za zdrajcę i zbrodniarza. Nie powinna, nie powinna! Starucha zrobiła jednak jakiś dziwny ruch, wypowiedziała słowa, których Bella nie rozumiała i odeszła, wyzywając ją od głupich dziewuch. Przestraszona Bella już nie dotarła do sklepu. Pobiegła szybko do Kurnika i zatrzasnęła drzwi na cztery spusty, obawiając się złego losu. Dłonie jej się trzęsły. Popatrzyła na zegar i wzięła kilka głębokich wdechów. Nici z pięknej niespodzianki dla Lucindy. Przez następne dwie godziny miotała się po domu, przepraszając wszystkie domowe sprzęty, przepraszając nieobecnego kuzyna, obiecując mu, że więcej tego nie zrobi, przepraszając niuchacza, o którego się prawie potknęła i przepraszając sowę, która zapomniała wysłać listu. Nie mogła się uspokoić, czuła się jakoś dziwnie. Zupełnie jakby każdy krok był czymś złym.
Spoglądała przez okienko w kuchni, wyczekując gościa. Właściwie nic nie przygotowała. Nieobecność pozostałych domowników okazała się dodatkowym utrapieniem. Bardzo nie chciała być sama! Dlatego z ulgą wyłapała zbliżającą się do furtki postać. Wybiegła z domku i, będąc w ogródku, zawołała głośno:
- Przepraszam, Lucindo! Najmilsza Lucindo! Och, przepraszam, tak bardzo przepraszam, ale wszystko jest nie tak. Coś się stało. To było tak wstrętne, przepraszam, że tego nie uczyniłam, ale się bałam, że zrobi mi krzywdę. Przepraszam, jestem taka zdenerwowana! Była okropna. Przepraszam, nie powinnam tak o niej mówić. Może zachowałam się nieuprzejmie i, och, nie przeprosiłam! A może przeprosiłam? Przepraszam! Zrobiła mi coś dziwnego, przepraszam... – tłumaczyła spanikowana, wyraźnie zasmucona, zalewając kuzynkę potokiem informacji. Nie wiedziała, że rzucono na nią klątwę. Zawstydzona tym wszystkim objęła dłoń panny Hensley i pociągnęła ją do domku. Tutaj wcale nie było bezpiecznie. A istniało tak wiele rzeczy, za które musiała ją przeprosić…
Przerażało ją to jak szybko uciekały dni. Mówi się, że tylko to co dobre tak szybko przemija, ale ona nie zdążyła skupić myśli na niczym konkretnym, a już mieli na horyzoncie kolejną porę roku. Nie podobało jej się to. Zbyt wiele osób oczekiwało jej obecności i w życiu zbyt wielu chciała być obecna. Jednak przy takim trybie życia nie było to możliwe. Od jej ostatniego spotkania z Bellą minęły miesiące. Nie czuła się z tym dobrze, bo w jej życiu w ostatnim czasie także wydarzyła się rewolucja. Lucinda na swoją przygotowywała się latami, a i tak zabolało to dotkliwie. Chociaż decyzja jaką podjęła jej kuzynka była tylko i wyłącznie jej wyborem to jednak przewartościowanie wszystkiego musiało wiele kosztować. Chyba nie bez powodu Hensley wzięła się za rozpracowywanie klątw od środka. Już od dawana przewidywała, że nad jej rodziną jakaś ciąży. Czy jest możliwe, aż tak niedopasowanie całego pokolenia do reszty zepsutego rodu? Każdy kto miał choć trochę rozumu w głowie postanowił się wycofać. Sprzeciwić się panującemu w ich rodzinnym kręgu zepsuciu. Nie było to łatwe, ale konieczne. Najlepszy z podjętych wyborów.
Żałowała, że miały tak mało okazji by ze sobą porozmawiać. Wspierać się. Chociaż Lucinda wiedziała, że zawsze mogła liczyć na pomoc kuzynki to jednak nie powinno się to wszystko opierać jedynie o kryzysowe sytuacje. Teraz, gdy wiele innych faktów wypłynęło na powierzchnię takie rozmowy były o wiele łatwiejsze. Blondynka nie ukrywała tego, że odetchnęła z ulgą, gdy Bella zrezygnowała z małżeństwa z Rosierem. Wcześniej nie mogła jej wytłumaczyć jak bardzo to było niebezpieczne. Teraz zniknęły tematy tabu. A przynajmniej większość z nich. Miała zamiar zostać tu dopóki wszystkiego sobie nie wyjaśnią, nie przegadają każdej ze spraw. Nie nadrobią tych dni, które przecież tak szybko przemijają.
Zbliżając się do furtki domku, który w całości kojarzył jej się z jej młodszym kuzynem uśmiechnęła się delikatnie. Jakie to dziwne, że ludzie są w stanie upodobnić rzeczy i miejsca do samych siebie. Ona nigdy nie czuła czegoś podobnego względem samej siebie. Wręcz przeciwnie – mieszkanie na Pokątnej było smutne. Raczej puste. Chociaż czuła się tam tak jak w domu to jednak nigdy nie przyłożyła ręki do tego by to miejsce stało się bardziej milsze dla oka. Jakby wiedziała, że to tylko tymczasowe lokum. Jakby wiedziała jak to wszystko się w końcu skończy. Z drugiej strony dom Marcy także nie był do niej podobny. Owszem, czuła się tam dobrze, ale to też nie było to. To też było lokum tymczasowe. Jakoś nie mogła sobie wyobrazić sytuacji, w której naprawdę ma coś swojego. Nie teraz, gdy tak wiele rzeczy jest niepewnych.
Widząc wybiegającą z domu Is uśmiechnęła się szeroka gotowa mocno ją do siebie przytulić. Po pierwszych słowach kuzynki zdała sobie jednak sprawę, że nie będzie to spokojne spotkanie, a Bellę spotkało coś naprawdę złego. Blondynka skrzywiła się słysząc jej podniesiony głos i od razu się spięła jakby oczekując najgorszego. Wiedziała, że to już choroba, której nigdy się nie pozbędzie. – Spokojnie. Za co mnie przepraszasz? Co było takie straszne? – zapytała kiedy kuzynka zaczęła ciągnąć ją w stronę domu. Po przekroczeniu progu nie pozbyła się wcale towarzyszącego jej niepokoju. – Is powiedź mi co ci się przydarzyło. – dodała spokojnym, ale pewnym tonem. Przy takim potoku słów nie była w stanie nic zrozumieć.
Żałowała, że miały tak mało okazji by ze sobą porozmawiać. Wspierać się. Chociaż Lucinda wiedziała, że zawsze mogła liczyć na pomoc kuzynki to jednak nie powinno się to wszystko opierać jedynie o kryzysowe sytuacje. Teraz, gdy wiele innych faktów wypłynęło na powierzchnię takie rozmowy były o wiele łatwiejsze. Blondynka nie ukrywała tego, że odetchnęła z ulgą, gdy Bella zrezygnowała z małżeństwa z Rosierem. Wcześniej nie mogła jej wytłumaczyć jak bardzo to było niebezpieczne. Teraz zniknęły tematy tabu. A przynajmniej większość z nich. Miała zamiar zostać tu dopóki wszystkiego sobie nie wyjaśnią, nie przegadają każdej ze spraw. Nie nadrobią tych dni, które przecież tak szybko przemijają.
Zbliżając się do furtki domku, który w całości kojarzył jej się z jej młodszym kuzynem uśmiechnęła się delikatnie. Jakie to dziwne, że ludzie są w stanie upodobnić rzeczy i miejsca do samych siebie. Ona nigdy nie czuła czegoś podobnego względem samej siebie. Wręcz przeciwnie – mieszkanie na Pokątnej było smutne. Raczej puste. Chociaż czuła się tam tak jak w domu to jednak nigdy nie przyłożyła ręki do tego by to miejsce stało się bardziej milsze dla oka. Jakby wiedziała, że to tylko tymczasowe lokum. Jakby wiedziała jak to wszystko się w końcu skończy. Z drugiej strony dom Marcy także nie był do niej podobny. Owszem, czuła się tam dobrze, ale to też nie było to. To też było lokum tymczasowe. Jakoś nie mogła sobie wyobrazić sytuacji, w której naprawdę ma coś swojego. Nie teraz, gdy tak wiele rzeczy jest niepewnych.
Widząc wybiegającą z domu Is uśmiechnęła się szeroka gotowa mocno ją do siebie przytulić. Po pierwszych słowach kuzynki zdała sobie jednak sprawę, że nie będzie to spokojne spotkanie, a Bellę spotkało coś naprawdę złego. Blondynka skrzywiła się słysząc jej podniesiony głos i od razu się spięła jakby oczekując najgorszego. Wiedziała, że to już choroba, której nigdy się nie pozbędzie. – Spokojnie. Za co mnie przepraszasz? Co było takie straszne? – zapytała kiedy kuzynka zaczęła ciągnąć ją w stronę domu. Po przekroczeniu progu nie pozbyła się wcale towarzyszącego jej niepokoju. – Is powiedź mi co ci się przydarzyło. – dodała spokojnym, ale pewnym tonem. Przy takim potoku słów nie była w stanie nic zrozumieć.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Stara, niedobra pani! Isabelli szumiało w uszach, troiło się w oczach i czuła mdłości, kiedy tylko przypomniała sobie zapach dolatujący do noska w chwili, kiedy obrzydliwa babcia wzniosła dłonie i machnęła połami peleryny. Brakowało tylko, by chmara nietoperzy wypełzła spomiędzy poszarpanej tkaniny. To dramatyczne przeżycie szybko nie niknie spod powiek. Drżenie wpędzało jej ciało w napady lęku i niepewności. Krótkie, dziwaczne spotkanie wyraźnie nie miało skończyć się na dwóch przypadkowych spojrzeniach i ucieczce w obliczu jawnej nieuprzejmości. Starucha nie uciekła. Może była wieszczką i miała moc zmieniania przyszłości. Choć Bella ufała swemu wrodzonemu szczęściu, martwiła ją wizja konsekwencji bardzo tajemniczego spotkania. Przeczuwała, że coś jest nie tak. Gniotła nerwowo rękawki sukienki, nie umiała znaleźć sobie miejsca i… nie umiała pozbyć się olbrzymich wyrzutów sumienia. Zdawało się, że popełniła zbrodnię, zawiodła wszystkich czarodziejów, skrzywdziła biedaczkę i jej kocisko. Jakże mogłaby ponownie wrócić do miasteczka? Trzęsła się, ściskała ramiona, mruczała wciąż pod nosem przeprosiny.
Głośniej słowa wypłynęły przy Lucindzie, ale ta zdawała się nie rozumieć, co takiego dręczyło drugą salamandrę. – Przepraszam, bo tyle krzywdy uczyniłam. I przeprosiłabym tamtą wiedźmę, nie chciałam, nie wiedziałam.. A ona mnie skrzywdziła, coś zrobiła, przepraszam, nie wiem, co się ze mną dzieje – mówiła, pociągając ją wtedy do wnętrza Kurnika. Nawet jednak w tych ścianach nie odczuła ulgi. Obecność kuzynki nie sprawiła, że Isabella poczuła się naprawdę bezpieczna. Wciąż po plecach drapał ją pazur strachu. Wstrętny, obleśny pazurek tamtej babuszki. – Strasznie przepraszam, strasznie się przestraszyłam! Zrobiła… - urwała, by wziąć oddech. Myśli nie chciały ułożyć się w logiczną całość, a co dopiero pozwolić jej na stworzenie jakiejś sensownej odpowiedzi. Historia nie miała rąk i nóg, była zlepkiem paru kawałków łączonych upierdliwymi przeprosinami. – Nie mogę przestać przepraszać! Przepraszam, byłam nieuprzejma, ona chciała pieniędzy. Taka starsza, pomarszczona wiedźma w łachmanach. Przepraszam, nie chciałabym mówić o niej brzydko – kontynuowała, trzęsąc się z przerażenia. Główkę obracała nerwowo na boki. Wydawało jej się, że ruchome kolana zaraz utracą moc i tak upadnie poniżona, przestraszona, zaduszona lamentem własnych przeprosin. To katastrofa! – Przepraszam, że nic jej nie dałam. Ale ja nie mam pieniędzy, Lucindo, przepraszam! U-uciekłam, bałam się tego kota. Och, miał takie długie pazury, przepraszam, może nie powinnam. Bo ja… - A teraz to prawie łzy jej stanęły w oczach. – Nie rozmawiam z obcymi, przysięgam, przepraszam! Nie chcę was narazić, wiem… wiem… przepraszam, ale widziałam te plakaty. Alex i Ty, wszędzie, przepraszam, tak się martwię! – wpadała wciąż w ten słowotok. Nieświadoma klątwy myślała, że to jakiś atak paniki. Może nawet nim był, choć w dość kuriozalnej formie. – I ja ją przeprosiłam! A ona machnęła rękami, upiorna dama! Brudna, paskudnie potargana, wysuszona. Przepraszam! I teraz jest tak, nic nie mogę poradzić. Przepraszam, nie wiem, co mi zrobiła – wydusiła już zapłakana i opadła ciężko na kanapę. Szloch rozniósł się po wnętrzu saloniku, zagłuszając tykanie zegara i odgłos naczyń, które magicznie myły się w kuchni same. – Chyba nie może być gorzej, tak bardzo mi wstyd. Przepraszam, że mnie taką widzisz. Bałam się jej, nie wiedziałam, co należy zrobić – mówiła, co jakiś czas pociągając nosem. Co takiego Lucinda sobie o niej pomyśli? Isa skuliła się, nie potrafiąc wypędzić z głowy obrazu tamtej kobiety. Nawiedzała ją w każdej minucie, słyszała jej śmiech, widziała brudne zęby i czarne paznokcie. – Nigdy nie słyszałam takiego… zaklęcia? Przepraszam, nie mam pojęcia. Nawet nie wiem, czy to właśnie tak! Czuję się odmieniona, przepraszam, że cię zawiodłam – wydukała na koniec i schowała zapłakaną buzię w dłoniach. Jak mogło ją spotkać coś tak wstrętnego? Dlaczego ktoś uznał, że była niedobra? Przecież nie miała pieniędzy. Naprawdę nie miała. Już nie była szlachcianką i nie sięgała do skarbca, by spełnić każdą, nawet większą zachciankę.
Głośniej słowa wypłynęły przy Lucindzie, ale ta zdawała się nie rozumieć, co takiego dręczyło drugą salamandrę. – Przepraszam, bo tyle krzywdy uczyniłam. I przeprosiłabym tamtą wiedźmę, nie chciałam, nie wiedziałam.. A ona mnie skrzywdziła, coś zrobiła, przepraszam, nie wiem, co się ze mną dzieje – mówiła, pociągając ją wtedy do wnętrza Kurnika. Nawet jednak w tych ścianach nie odczuła ulgi. Obecność kuzynki nie sprawiła, że Isabella poczuła się naprawdę bezpieczna. Wciąż po plecach drapał ją pazur strachu. Wstrętny, obleśny pazurek tamtej babuszki. – Strasznie przepraszam, strasznie się przestraszyłam! Zrobiła… - urwała, by wziąć oddech. Myśli nie chciały ułożyć się w logiczną całość, a co dopiero pozwolić jej na stworzenie jakiejś sensownej odpowiedzi. Historia nie miała rąk i nóg, była zlepkiem paru kawałków łączonych upierdliwymi przeprosinami. – Nie mogę przestać przepraszać! Przepraszam, byłam nieuprzejma, ona chciała pieniędzy. Taka starsza, pomarszczona wiedźma w łachmanach. Przepraszam, nie chciałabym mówić o niej brzydko – kontynuowała, trzęsąc się z przerażenia. Główkę obracała nerwowo na boki. Wydawało jej się, że ruchome kolana zaraz utracą moc i tak upadnie poniżona, przestraszona, zaduszona lamentem własnych przeprosin. To katastrofa! – Przepraszam, że nic jej nie dałam. Ale ja nie mam pieniędzy, Lucindo, przepraszam! U-uciekłam, bałam się tego kota. Och, miał takie długie pazury, przepraszam, może nie powinnam. Bo ja… - A teraz to prawie łzy jej stanęły w oczach. – Nie rozmawiam z obcymi, przysięgam, przepraszam! Nie chcę was narazić, wiem… wiem… przepraszam, ale widziałam te plakaty. Alex i Ty, wszędzie, przepraszam, tak się martwię! – wpadała wciąż w ten słowotok. Nieświadoma klątwy myślała, że to jakiś atak paniki. Może nawet nim był, choć w dość kuriozalnej formie. – I ja ją przeprosiłam! A ona machnęła rękami, upiorna dama! Brudna, paskudnie potargana, wysuszona. Przepraszam! I teraz jest tak, nic nie mogę poradzić. Przepraszam, nie wiem, co mi zrobiła – wydusiła już zapłakana i opadła ciężko na kanapę. Szloch rozniósł się po wnętrzu saloniku, zagłuszając tykanie zegara i odgłos naczyń, które magicznie myły się w kuchni same. – Chyba nie może być gorzej, tak bardzo mi wstyd. Przepraszam, że mnie taką widzisz. Bałam się jej, nie wiedziałam, co należy zrobić – mówiła, co jakiś czas pociągając nosem. Co takiego Lucinda sobie o niej pomyśli? Isa skuliła się, nie potrafiąc wypędzić z głowy obrazu tamtej kobiety. Nawiedzała ją w każdej minucie, słyszała jej śmiech, widziała brudne zęby i czarne paznokcie. – Nigdy nie słyszałam takiego… zaklęcia? Przepraszam, nie mam pojęcia. Nawet nie wiem, czy to właśnie tak! Czuję się odmieniona, przepraszam, że cię zawiodłam – wydukała na koniec i schowała zapłakaną buzię w dłoniach. Jak mogło ją spotkać coś tak wstrętnego? Dlaczego ktoś uznał, że była niedobra? Przecież nie miała pieniędzy. Naprawdę nie miała. Już nie była szlachcianką i nie sięgała do skarbca, by spełnić każdą, nawet większą zachciankę.
Blondynka nie widziała jeszcze kuzynki w takim stanie. Oczywiście nie miała zbyt wielu okazji by ją wspierać w trudnych sytuacjach, ale raczej nie wyobrażała sobie Belli w takim stanie. A jednak wyglądało to tak jakby wszystko się w niej wylało. Jakby spotkanie z jakąś obcą czarownicą wpędziło ją w nieopisane poczucie winy. Tylko winy za co? Przypadkowe spotkania rzadko wzbudzają w kimś takie uczucia, wymuszają łzy i sprawiają, że nagle znajdują się w kropce. Strach by pomyśleć co stałoby się z Bellą, gdyby wcześniej się nie umówiły. Nie chciałaby, żeby z tym wszystkim musiała radzić sobie sama. Bez względu na to czym zachowanie kuzynki było spowodowane.
Lucinda nie przerywała czarownicy chociaż słysząc jak wiele razy powtarza słowo „przepraszam” miała na to ochotę. Dlaczego w ogóle ją to tak dotknęło? Dlaczego nagle było w niej tyle żalu? Postanowiła jednak wysłuchać jej do końca. Pozwolić by te wszystkie emocje opuściły jej rozżalone myśli. Musiała jednak przyznać, że to wszystko było naprawdę dziwne. Bella spotyka kobietę, która chce wyłudzić od niej pieniądze. Czarownica odmawia, a staruszka w odpowiedzi mamrocze w jej kierunku jakieś zaklęcie? Nawet jeśli była Selwynówna została trafiona zaklęciem to jego działanie powinno już minąć, a ona zachowywała się tak jakby to wszystko wywarło na nią o wiele większy wpływ.
Widząc jak kuzynka chowa twarz w dłoniach blondynka przykucnęła obok niej i przytuliła ją do siebie. Musiała jej pomóc. Intuicja podpowiadała jej, że ta starsza kobieta zrobiła ex-szlachciance krzywdę. To było coś z jej dziedziny i Lucinda miała zamiar dowiedzieć się co tak naprawdę się wydarzyło po spotkaniu ze staruszką. – Spokojnie – powiedziała cicho sięgając po jej dłoń i ściskając ją mocniej. – Doskonale wiemy jak teraz funkcjonuje nasz świat. Ludzie nie są dobrzy, Bell. Uważam, że ta kobieta zrobiła ci krzywdę. – dodała krzywiąc się przy tym. Wredna i stara flądra. Nikomu już w tym świecie nie można było ufać. Człowiek nie mógł wyjść z domu bez martwienia się czy aby na pewno do niego wróci. Wiedziała skąd to wszystko się wzięło i dlatego była tym tak sfrustrowana. Skoro rządzący dają przyzwolenia na tego typu zachowania to nie ma co się dziwić, że mają one miejsce. – Pomogę ci. Poradzimy sobie z tym. Obiecuje. – odparła wyciągając różdżkę z kieszeni płaszcza.
W ostatnim czasie było naprawdę wiele osób potrzebujących pomocy z klątwami. Jakby nagle wszyscy trzymający w zanadrzu swoje ciemne umiejętności postanowili z nich skorzystać. I to nie tylko w wojennym szale, ale tak po prostu dla zabicia nudy. Bo sąsiad był dla mnie niemiły, bo szef mnie zwolnił, bo nie dałam pieniążków jakiejś obcej staruszce… - Hexa Revelio – rzuciła kierując różdżkę w stronę kobiety. Od samego początku poczuła jak różdżka wibruje w jej dłoni. Rzadko magia tak jawnie dawała o sobie znać. Tutaj nie było wątpliwości. Powietrze wokół czarownicy zgęstniało, a to oznaczało jedno – była przeklęta.
- Is – zaczęła zmuszając kobietę do spojrzenia na nią – Musisz się teraz skupić. Przypomnij sobie czy coś od tej kobiety dostałaś? Przeszukaj kieszenie, proszę. Musiałaś dostać coś przeklętego. Na ciebie rzucić klątwy nie mogła, bo skąd miałaby wziąć twoją krew, ale przedmiot to co innego. – dodała łapiąc kuzynkę za dłonie. To było najbardziej prawdopodobne rozwiązanie.
Lucinda nie przerywała czarownicy chociaż słysząc jak wiele razy powtarza słowo „przepraszam” miała na to ochotę. Dlaczego w ogóle ją to tak dotknęło? Dlaczego nagle było w niej tyle żalu? Postanowiła jednak wysłuchać jej do końca. Pozwolić by te wszystkie emocje opuściły jej rozżalone myśli. Musiała jednak przyznać, że to wszystko było naprawdę dziwne. Bella spotyka kobietę, która chce wyłudzić od niej pieniądze. Czarownica odmawia, a staruszka w odpowiedzi mamrocze w jej kierunku jakieś zaklęcie? Nawet jeśli była Selwynówna została trafiona zaklęciem to jego działanie powinno już minąć, a ona zachowywała się tak jakby to wszystko wywarło na nią o wiele większy wpływ.
Widząc jak kuzynka chowa twarz w dłoniach blondynka przykucnęła obok niej i przytuliła ją do siebie. Musiała jej pomóc. Intuicja podpowiadała jej, że ta starsza kobieta zrobiła ex-szlachciance krzywdę. To było coś z jej dziedziny i Lucinda miała zamiar dowiedzieć się co tak naprawdę się wydarzyło po spotkaniu ze staruszką. – Spokojnie – powiedziała cicho sięgając po jej dłoń i ściskając ją mocniej. – Doskonale wiemy jak teraz funkcjonuje nasz świat. Ludzie nie są dobrzy, Bell. Uważam, że ta kobieta zrobiła ci krzywdę. – dodała krzywiąc się przy tym. Wredna i stara flądra. Nikomu już w tym świecie nie można było ufać. Człowiek nie mógł wyjść z domu bez martwienia się czy aby na pewno do niego wróci. Wiedziała skąd to wszystko się wzięło i dlatego była tym tak sfrustrowana. Skoro rządzący dają przyzwolenia na tego typu zachowania to nie ma co się dziwić, że mają one miejsce. – Pomogę ci. Poradzimy sobie z tym. Obiecuje. – odparła wyciągając różdżkę z kieszeni płaszcza.
W ostatnim czasie było naprawdę wiele osób potrzebujących pomocy z klątwami. Jakby nagle wszyscy trzymający w zanadrzu swoje ciemne umiejętności postanowili z nich skorzystać. I to nie tylko w wojennym szale, ale tak po prostu dla zabicia nudy. Bo sąsiad był dla mnie niemiły, bo szef mnie zwolnił, bo nie dałam pieniążków jakiejś obcej staruszce… - Hexa Revelio – rzuciła kierując różdżkę w stronę kobiety. Od samego początku poczuła jak różdżka wibruje w jej dłoni. Rzadko magia tak jawnie dawała o sobie znać. Tutaj nie było wątpliwości. Powietrze wokół czarownicy zgęstniało, a to oznaczało jedno – była przeklęta.
- Is – zaczęła zmuszając kobietę do spojrzenia na nią – Musisz się teraz skupić. Przypomnij sobie czy coś od tej kobiety dostałaś? Przeszukaj kieszenie, proszę. Musiałaś dostać coś przeklętego. Na ciebie rzucić klątwy nie mogła, bo skąd miałaby wziąć twoją krew, ale przedmiot to co innego. – dodała łapiąc kuzynkę za dłonie. To było najbardziej prawdopodobne rozwiązanie.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Rozgoryczona Isa chętnie wtuliła się w ramiona starszej kuzynki, tym bardziej, że od czasu wydziedziczenia brakowało jej rodzinnej bliskości. Opiekuńczych, niegroźnych ramion, w których mogłaby topić się w chwilach niepewności. Nie śmiała prosić o to kuzyna, którego i tak już wyściskała w ostatnim czasie wystarczająco. Brakowało jej tej zwyczajnej, lekkiej, rodzinnej czułości. Brakowało jej matczynego głaskania po głowie i nawet tego, że ktoś mógłby czasem rozczesać jej włosy, albo pomóc z zawiązywaniem tasiemek w sukience. Tym bardziej potrzebowała dotyku w chwili tak skrajnej, tak beznadziejnej jak właśnie ta. Cokolwiek zrobiła jej ta starucha, to było przykre i wywoływało u Isabelli falę lęku, których nie powinno się lekceważyć. Starała się oddychać powoli, głęboko. Wchłaniała znajomy zapach Lucindy, mocno obejmowała jej dłoń. Obawiała się, że do końca życia będzie już tylko przepraszać, że zniknęła burza szczęścia, że nie czekało jej już nic dobrego. Uczucie beznadziei okazało się wyraźne, paraliżujące, potwornie zdominowało delikatną duszę. Chlipnęła, ściskając ją mocno.
– Lucindo, nie zostawiaj mnie. Przepraszam, nie chciałam, by tak wyglądało nasze spotkanie. N-nie wiem, co mi jest. Czuję, że mówię obcym głosem. Przepraszam – wydukała w jej ramię, czując pod powiekami paski słonej wilgoci, które wkrótce spłynęły po policzkach. Dlaczego nawet teraz, gdy uciekła z domu, kiedy wreszcie kroczyła własną drogą, pielęgnowała marzenia o szczęściu, pech przylepił się do niej tak złośliwie jak rzep do psidwaczych ogonów? Zaszlochała głośniej i zadrżała w tych siostrzanych ramionkach. – A jeśli podesłała ją ciotka? Jeśli mnie znaleźli i chcą się zemścić? Przepraszam cię, Lucindo, narażam cię. Przecież ty też… och, przepraszam. Jestem taka niemądra, przepraszam. Ty i Alex, nie mogę… ja… przepraszam – ciągnęła dalej, smutno, ponuro z gorzkim posmakiem nieuchronnie wciskającym się na suche ustka.
Podniosła główkę, kiedy tylko Lucinda wypowiedziała jej imię. Popatrzyła na nią szklistym spojrzeniem, głębokim, przejętym i oczekującym. Ponad uchem słyszała wcześniej magiczne formuły, ale ich nie rozumiała i nie wiedziała, co takiego robi jasnowłosa. Ufała jednak w jej zdolności. Obiecała pomóc. Bella spróbowała więc się już nie mazać. Postanowiła być dzielna! Rozprostowała lekko zgarbione plecki i wytarła kciukiem smugi łez z policzka.
– N-nic nie mam, tak cię przepraszam. Przysięgam, nic od niej nie wzięłam! Miała kota, nie dałam jej monet, więc… więc, och, przepraszam. K-klątwa? Jaka? Klątwa?! – zawołała przestraszona i mocniej uściskała dłoń kuzynki. Widmo śmierci stanęło jej przed oczami. Pogrzebała jednak wreszcie w kieszonkach, ale… ale chyba nic tam nie było. Pokręciła smutno główką. Nie, żadnych przedmiotów. – Czy powinnam zdjąć sukienkę i ją spalić? To moja ulubiona sukienka, z Paryża! Och, przepraszam, to pewnie takie głupie, ale zupełnie niczego nie wiem o klątwach. Wiem tylko, że są straszne, ja... przepraszam, wcale nie jest pomocna – oznajmiła zawstydzona i opuściła główkę w dół. – Przepraszam, c-czy ja umrę, kochana Lucindo? – wydukała na wdechu, a później usta znów zaczęły się układać w upierdliwe, męczące już słówko przepraszam. Przecież dopiero się zakochała, dopiero uczyła się być uzdrowicielką, dopiero odkrywała piękno świata poza pałacami. Nie chciała jeszcze umierać!
– Lucindo, nie zostawiaj mnie. Przepraszam, nie chciałam, by tak wyglądało nasze spotkanie. N-nie wiem, co mi jest. Czuję, że mówię obcym głosem. Przepraszam – wydukała w jej ramię, czując pod powiekami paski słonej wilgoci, które wkrótce spłynęły po policzkach. Dlaczego nawet teraz, gdy uciekła z domu, kiedy wreszcie kroczyła własną drogą, pielęgnowała marzenia o szczęściu, pech przylepił się do niej tak złośliwie jak rzep do psidwaczych ogonów? Zaszlochała głośniej i zadrżała w tych siostrzanych ramionkach. – A jeśli podesłała ją ciotka? Jeśli mnie znaleźli i chcą się zemścić? Przepraszam cię, Lucindo, narażam cię. Przecież ty też… och, przepraszam. Jestem taka niemądra, przepraszam. Ty i Alex, nie mogę… ja… przepraszam – ciągnęła dalej, smutno, ponuro z gorzkim posmakiem nieuchronnie wciskającym się na suche ustka.
Podniosła główkę, kiedy tylko Lucinda wypowiedziała jej imię. Popatrzyła na nią szklistym spojrzeniem, głębokim, przejętym i oczekującym. Ponad uchem słyszała wcześniej magiczne formuły, ale ich nie rozumiała i nie wiedziała, co takiego robi jasnowłosa. Ufała jednak w jej zdolności. Obiecała pomóc. Bella spróbowała więc się już nie mazać. Postanowiła być dzielna! Rozprostowała lekko zgarbione plecki i wytarła kciukiem smugi łez z policzka.
– N-nic nie mam, tak cię przepraszam. Przysięgam, nic od niej nie wzięłam! Miała kota, nie dałam jej monet, więc… więc, och, przepraszam. K-klątwa? Jaka? Klątwa?! – zawołała przestraszona i mocniej uściskała dłoń kuzynki. Widmo śmierci stanęło jej przed oczami. Pogrzebała jednak wreszcie w kieszonkach, ale… ale chyba nic tam nie było. Pokręciła smutno główką. Nie, żadnych przedmiotów. – Czy powinnam zdjąć sukienkę i ją spalić? To moja ulubiona sukienka, z Paryża! Och, przepraszam, to pewnie takie głupie, ale zupełnie niczego nie wiem o klątwach. Wiem tylko, że są straszne, ja... przepraszam, wcale nie jest pomocna – oznajmiła zawstydzona i opuściła główkę w dół. – Przepraszam, c-czy ja umrę, kochana Lucindo? – wydukała na wdechu, a później usta znów zaczęły się układać w upierdliwe, męczące już słówko przepraszam. Przecież dopiero się zakochała, dopiero uczyła się być uzdrowicielką, dopiero odkrywała piękno świata poza pałacami. Nie chciała jeszcze umierać!
Czarownica wiedziała, że najbardziej podatni na krzywdę jesteśmy wtedy, gdy cały świat wali nam się na głowę. Powinno to wyglądać inaczej. Cierpienie i zło będące w naszym życiu powinno być motorem napędowym. Stanowić motywację do działań. Niestety zbyt często codzienność robi z nas aktorów. Powtarzamy, że wszystko jest w porządku, że dajemy sobie radę. Udajemy, bo nie chcemy nikogo martwić. Każdy ma swoje życie i swój ciężar do uniesienia. Dopiero, gdy spotyka nas coś złego puszczają wszelkie hamulce.
Nie potrafiła wytłumaczyć swojej kuzynce dlaczego to właśnie na niej postanowiła się wyżyć staruszka. Wiedziała tylko, że była to paskudna zemsta. Lucy znała Bell i wiedziała, że ta nie zawahałaby się pomóc, gdyby tylko miała taką możliwość. Może właśnie dlatego ta niesprawiedliwość tak bardzo bolała.
Lucinda rozumiała już naturę tego przekleństwa i domyślała się, że nie jest to coś co da się zatrzymać ot tak. Żadne słowa jej nie uspokoją. Nie sprawią, że przestanie widzieć winę we wszystkim co mówi lub robi. Nie miała zamiaru jednak przestać próbować. Najgorsze co mogła teraz zrobić to dać kuzynce odczuć, że jej przemyślenia są słuszne. Merlin jeden wie do czego doprowadza tak wielki żal. Takie poczucie winy. – Nie zostawię cię. Obiecuje. – zaczęła spoglądając na kobietę pewnym wzrokiem. – To nie jest twoja wina. Nie masz mnie za co przepraszać, Bell. – odparła. Choć wiedziała, że na nic podobne słowa to jednak one same pchały jej się na usta. Nie potrafiła być obojętna widząc krzywdę innych. Nigdy nawet nie próbowała być.
- Ja i Alex potrafimy o siebie zadbać, naprawdę. Nie sądzę by to była zemsta naszej ciotki. To po prostu ludzkie okrucieństwo. No już, Bell – odparła kładąc kuzynce dłoń na policzku i uśmiechnęła się pocieszająco. – Oddychaj. Po prostu oddychaj. – oczywiście, że martwiła się o wszystko i wszystkich. Nie spodziewała się przecież niczego innego. Zadziwiał ją fakt jak bardzo ich krew się podzieliła. Patrząc na to co wyznawali członkowie rodu Selwyn nie chciało się wierzyć, że łączyła ich wszystkich krew.
Blondynka próbowała odkryć klątwę, która ciążyła na czarownicy. Fakt, że staruszka nie zostawiła Is żadnego przedmiotu tylko utrudniał sprawę. Nie można było rzucić klątwę na osobę nie posiadając jej krwi. A nawet jeśli to wątpiła by biedna staruszka była zdolna do tak wielkich i mrocznych czarów. – Bardziej przekleństwo. Staruszka życzyła ci najgorszego i w rezultacie spotkała cię krzywda. Ogarnęło cię wielkie poczucie winy i ciągle przepraszasz. Dlatego ważne jest byś się uspokoiła. Nic z tego co czujesz nie jest prawdziwe. – odparła podnosząc się, ale nie puszczając dłoni czarownicy.
Nie wszystkie klątwy można było ot tak złamać. Lucinda doskonale wiedziała, że czasem o wiele lepiej jest przeczekać. Łamanie klątw łączyło się z ryzykiem, a teraz, gdy tak naprawdę nie miała żadnego punktu odniesienia mogłaby zrobić kuzynce jeszcze większą krzywdę. Nie chciała tego i musiała to jakoś Bell wytłumaczyć. Co w obecnym stanie mogło być naprawdę trudne. – Na Merlina Bell! Oczywiście, że nie umrzesz. Zostanę z tobą dopóki to wszystko nie minie i obiecuje, że nic ci się nie stanie. Sukienka także zostaje w całości. Musimy po prostu się czymś zająć, odwrócić uwagę. Co ci pomaga jak jesteś smutna? – zapytała uśmiechając się do kobiety szeroko. Nie chciała już wspominać, że istnieje duże prawdopodobieństwo, że ów przekleństwo będzie się utrzymywać nawet dobę. Nie chciała jej już dołować. Musiały sobie z ty poradzić.
Nie potrafiła wytłumaczyć swojej kuzynce dlaczego to właśnie na niej postanowiła się wyżyć staruszka. Wiedziała tylko, że była to paskudna zemsta. Lucy znała Bell i wiedziała, że ta nie zawahałaby się pomóc, gdyby tylko miała taką możliwość. Może właśnie dlatego ta niesprawiedliwość tak bardzo bolała.
Lucinda rozumiała już naturę tego przekleństwa i domyślała się, że nie jest to coś co da się zatrzymać ot tak. Żadne słowa jej nie uspokoją. Nie sprawią, że przestanie widzieć winę we wszystkim co mówi lub robi. Nie miała zamiaru jednak przestać próbować. Najgorsze co mogła teraz zrobić to dać kuzynce odczuć, że jej przemyślenia są słuszne. Merlin jeden wie do czego doprowadza tak wielki żal. Takie poczucie winy. – Nie zostawię cię. Obiecuje. – zaczęła spoglądając na kobietę pewnym wzrokiem. – To nie jest twoja wina. Nie masz mnie za co przepraszać, Bell. – odparła. Choć wiedziała, że na nic podobne słowa to jednak one same pchały jej się na usta. Nie potrafiła być obojętna widząc krzywdę innych. Nigdy nawet nie próbowała być.
- Ja i Alex potrafimy o siebie zadbać, naprawdę. Nie sądzę by to była zemsta naszej ciotki. To po prostu ludzkie okrucieństwo. No już, Bell – odparła kładąc kuzynce dłoń na policzku i uśmiechnęła się pocieszająco. – Oddychaj. Po prostu oddychaj. – oczywiście, że martwiła się o wszystko i wszystkich. Nie spodziewała się przecież niczego innego. Zadziwiał ją fakt jak bardzo ich krew się podzieliła. Patrząc na to co wyznawali członkowie rodu Selwyn nie chciało się wierzyć, że łączyła ich wszystkich krew.
Blondynka próbowała odkryć klątwę, która ciążyła na czarownicy. Fakt, że staruszka nie zostawiła Is żadnego przedmiotu tylko utrudniał sprawę. Nie można było rzucić klątwę na osobę nie posiadając jej krwi. A nawet jeśli to wątpiła by biedna staruszka była zdolna do tak wielkich i mrocznych czarów. – Bardziej przekleństwo. Staruszka życzyła ci najgorszego i w rezultacie spotkała cię krzywda. Ogarnęło cię wielkie poczucie winy i ciągle przepraszasz. Dlatego ważne jest byś się uspokoiła. Nic z tego co czujesz nie jest prawdziwe. – odparła podnosząc się, ale nie puszczając dłoni czarownicy.
Nie wszystkie klątwy można było ot tak złamać. Lucinda doskonale wiedziała, że czasem o wiele lepiej jest przeczekać. Łamanie klątw łączyło się z ryzykiem, a teraz, gdy tak naprawdę nie miała żadnego punktu odniesienia mogłaby zrobić kuzynce jeszcze większą krzywdę. Nie chciała tego i musiała to jakoś Bell wytłumaczyć. Co w obecnym stanie mogło być naprawdę trudne. – Na Merlina Bell! Oczywiście, że nie umrzesz. Zostanę z tobą dopóki to wszystko nie minie i obiecuje, że nic ci się nie stanie. Sukienka także zostaje w całości. Musimy po prostu się czymś zająć, odwrócić uwagę. Co ci pomaga jak jesteś smutna? – zapytała uśmiechając się do kobiety szeroko. Nie chciała już wspominać, że istnieje duże prawdopodobieństwo, że ów przekleństwo będzie się utrzymywać nawet dobę. Nie chciała jej już dołować. Musiały sobie z ty poradzić.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Błagania o przebaczenie mimowolnie cisnęły się na jej usta, wymuszały dźwięki niezgodne z lawiną tak chaotycznych emocji. Słowo przepraszam jak echo obijało się o duszę, dusiło młodą czarownicę, wywoływało wiele niepewności i gorycz niemożliwą do przełknięcia. Tonęła więc w ratujących siostrzanych ramionach, obejmowała jej sylwetkę kurczowo, obawiając się, że jeśli tylko się rozdzielą, całkiem zatopi się we własnych łzach. Lucinda przecież była bohaterką, znała się na kaprysach magii, potrafiła swym opanowaniem i spokojem przywrócić harmonię do rozdygotanego serducha Belli. Potrzebowała jej. Tym bardziej potrzebowała, kiedy całe zjawisko wydawało się tak niemożliwe i po prostu złe. Krzywdziło Bellę, choć ta wcale nie uczyniła nic złego. Może jednak los interpretował świat małej salamandry jakoś na opak. Nikogo nie chciała rozgniewać. Była zupełnie niewinna, choć niewątpliwie ciągnął się za nią sznur przewinień. A co jeśli starucha była tak naprawdę kimś innym? Może to metamorfomag? Może ktoś, kto zażył eliksir wielosokowy? Możliwości zbyt łatwo wpływały do wyobraźni, dając złym myślom prawdziwe pole do popisu.
– Przepraszam, przepraszam… wcale nie chciałaś mnie takiej oglądać, prawda? – wydusiła, ocierając lekko buzie placami. Och, jakież to było nieładne. Nawet nie miała w kieszonce spódnicy chustki, by oczyścić buzię z łez. Jedynie rękawki, ale zdecydowanie nie wypadało, by brudziła materiał swą żenującą chwilą słabości. Dlaczego, och, dlaczego spotykało ją coś tak pechowego? – Dobrze, że jesteś… – wydukała ciszej, niepewnie, podejmując wszelkie starania, by powstrzymać choć ten jeden raz przeprosiny. Łapała jednak wciąż te nerwowe oddechy. Zapach Lucindy pomagał jej się uspokoić. Czuła się trochę jak mała dziewczynka, która przestraszyła się potworów spod łóżka. – Przepraszam, że nie jestem taka dzielna i odważna jak wy. Powinnam, och, przepraszam, ale powinnam posłać ją w ogień Wendeliny za to, co uczyniła. Niedobra, niedobra staruszka. Tak mi przykro, przepraszam… – dukała słabiutko. Zaciskała powieki, jakby to miało uchronić jej duszę przed przedostaniem się do jej wnętrza jeszcze większych koszmarów. Zgodnie z prośbą Lucindy starała się uspokoić rozpędzony organizm. Zwolnić, przygasić zbyt roziskrzone myśli. Zastopować szał, wyplenić panikę i wreszcie może wyrzucić całkiem z siebie podłą klątwę.
– Przekleństwo – powtórzyła za starszą salamandrą. Głos był chłodny, ale nieco mdły. Zupełnie jakby ogarnęło ją obrzydzenie, jakby zderzała się z twardą, niewidzialną ścianą. – Jakże to możliwe? Och, przepraszam… W-wyjaśniłaś. Ja.. nie mogę… przepraszam. To takie trudne do pojęcia. Tyle bólu i taka zemsta. J-ja nic, tylko tak… przepraszam – bełkotała wciąż, ale już spokojniej. – Nie wierzyć, nie wierzyć, nie ma klątwy, to nie ja… Lucindo, przepraszam… Chcę, by było już wszystko dobrze. Alex i Steffen będą się martwić. Przepraszam, nie chcę nikogo martwić. Nie chcę… – rozprawiała się wiec na głos ze wszystkimi troskami. Głaskała dłoń kuzynki, czując, że kiedy skupia się na tęsknocie i jej obecności, świat nagle staje się łatwiejszy, że powoli płoszą się wszystkie te złe mary. Powinna zaufać pannie Hensley, przecież była niezrównanym ekspertem w tej dziedzinie, rozumiała, skąd się brały paskudne czary, klątwy, tajemnicze symbole i niespotykane historie. A właśnie tak się teraz czuła – jak dziewczę zatopione podłej baśni. Jak ofiara. Uczucie bycie przegraną i tak bezradną wcale jej się nie spodobało. – Dziękuję – odparła z ulgą, kiedy tylko upewniła się, że Lucinda jej nie opuści. – Przepraszam, że nie przechodzi tak długo… Przejdzie, przejdzie – powtarzała jak w amoku, uparcie. To pomagało jej przekonać samą siebie. – Steffen – palnęła bez przemyślenia, kiedy tylko kuzynka zadała pytanie. Dotarło do niej jednak szybko, co powiedziała i przestraszona wzięła nagły wdech. Zarumieniła się. Dłoń przytknęła do ust, ale to wcale nie zatrzymało tego imienia. – Przepraszam! – pisnęła natychmiast. – Znaczy.. może, może opowiedz mi, co u ciebie słuchać, Lucindo? Gdzie mieszkasz? Czy będę mogła cię odwiedzić? Przepraszam, ale po prostu chciałabym tyle o tobie wiedzieć… – oznajmiła, pozwalając, by błysk nadziei w jej oczach objawił się jasnowłosej przyjaciółce. O tak, była jej nadzieją w chwili kąśliwego mroku.
– Przepraszam, przepraszam… wcale nie chciałaś mnie takiej oglądać, prawda? – wydusiła, ocierając lekko buzie placami. Och, jakież to było nieładne. Nawet nie miała w kieszonce spódnicy chustki, by oczyścić buzię z łez. Jedynie rękawki, ale zdecydowanie nie wypadało, by brudziła materiał swą żenującą chwilą słabości. Dlaczego, och, dlaczego spotykało ją coś tak pechowego? – Dobrze, że jesteś… – wydukała ciszej, niepewnie, podejmując wszelkie starania, by powstrzymać choć ten jeden raz przeprosiny. Łapała jednak wciąż te nerwowe oddechy. Zapach Lucindy pomagał jej się uspokoić. Czuła się trochę jak mała dziewczynka, która przestraszyła się potworów spod łóżka. – Przepraszam, że nie jestem taka dzielna i odważna jak wy. Powinnam, och, przepraszam, ale powinnam posłać ją w ogień Wendeliny za to, co uczyniła. Niedobra, niedobra staruszka. Tak mi przykro, przepraszam… – dukała słabiutko. Zaciskała powieki, jakby to miało uchronić jej duszę przed przedostaniem się do jej wnętrza jeszcze większych koszmarów. Zgodnie z prośbą Lucindy starała się uspokoić rozpędzony organizm. Zwolnić, przygasić zbyt roziskrzone myśli. Zastopować szał, wyplenić panikę i wreszcie może wyrzucić całkiem z siebie podłą klątwę.
– Przekleństwo – powtórzyła za starszą salamandrą. Głos był chłodny, ale nieco mdły. Zupełnie jakby ogarnęło ją obrzydzenie, jakby zderzała się z twardą, niewidzialną ścianą. – Jakże to możliwe? Och, przepraszam… W-wyjaśniłaś. Ja.. nie mogę… przepraszam. To takie trudne do pojęcia. Tyle bólu i taka zemsta. J-ja nic, tylko tak… przepraszam – bełkotała wciąż, ale już spokojniej. – Nie wierzyć, nie wierzyć, nie ma klątwy, to nie ja… Lucindo, przepraszam… Chcę, by było już wszystko dobrze. Alex i Steffen będą się martwić. Przepraszam, nie chcę nikogo martwić. Nie chcę… – rozprawiała się wiec na głos ze wszystkimi troskami. Głaskała dłoń kuzynki, czując, że kiedy skupia się na tęsknocie i jej obecności, świat nagle staje się łatwiejszy, że powoli płoszą się wszystkie te złe mary. Powinna zaufać pannie Hensley, przecież była niezrównanym ekspertem w tej dziedzinie, rozumiała, skąd się brały paskudne czary, klątwy, tajemnicze symbole i niespotykane historie. A właśnie tak się teraz czuła – jak dziewczę zatopione podłej baśni. Jak ofiara. Uczucie bycie przegraną i tak bezradną wcale jej się nie spodobało. – Dziękuję – odparła z ulgą, kiedy tylko upewniła się, że Lucinda jej nie opuści. – Przepraszam, że nie przechodzi tak długo… Przejdzie, przejdzie – powtarzała jak w amoku, uparcie. To pomagało jej przekonać samą siebie. – Steffen – palnęła bez przemyślenia, kiedy tylko kuzynka zadała pytanie. Dotarło do niej jednak szybko, co powiedziała i przestraszona wzięła nagły wdech. Zarumieniła się. Dłoń przytknęła do ust, ale to wcale nie zatrzymało tego imienia. – Przepraszam! – pisnęła natychmiast. – Znaczy.. może, może opowiedz mi, co u ciebie słuchać, Lucindo? Gdzie mieszkasz? Czy będę mogła cię odwiedzić? Przepraszam, ale po prostu chciałabym tyle o tobie wiedzieć… – oznajmiła, pozwalając, by błysk nadziei w jej oczach objawił się jasnowłosej przyjaciółce. O tak, była jej nadzieją w chwili kąśliwego mroku.
Lucinda była przerażona tym jak bardzo zmienili się ludzie. Zło zawsze istniało w ich świecie. Długo przed nimi i istnieć będzie długo po nich. Zawsze jednak było skryte i ciche. Teraz puszczały wszelkie granice, a ludzie dostawali przyzwolenie na uniesienie w eter wszystkich swoich wad i nikczemności. Choć blondynka uważała, że po części takie oczyszczenie było potrzebne to jednak podchodziło to już pod żywą paranoje. Dawniej nie widziała w ludziach tego zła. Myślała, że ludzie nie rodzą się albo dobrzy albo źli. Liczył się sposób w jaki żyli, liczyło się wychowanie i środowisko. Niejednokrotnie dawała ludziom kolejne szanse nie chcąc spisywać ich na straty. Dopiero wojna pokazała jej co naprawdę drzemie w ludziach i ani wychowanie, ani środowisko nie było w stanie tego zmienić. Tacy zwyczajnie już byli. I dla takich nie powinno się mieć litości. Bo niby jakim prawem? Nikomu w obecnych czasach nie żyje się dobrze. Nawet jeśli Bella nie chciałaby się podzielić ze staruszką tym co ma, to czy ta powinna zsyłać na nią klątwę? Zmuszać kobietę do łez i ciągłego przepraszania kierowanego nieopisanym poczuciem winy? W głowie jej się to nie mieściło.
Czarownica nie chciała już dolewać oliwy do ognia. Wiedziała, że nic nie wpłynie na to co czuje jej kuzynka. Musiały to przeczekać i w duchu modlić się o to by to wszystko nie skończyło się jeszcze gorzej. Is była młoda. Miała młode i silne serduszko. Co by się stało, gdyby takie przekleństwo dotknęło schorowanego starca? Nawet nie chciała sobie tego wyobrażać. – A co to za różnica, Bell? Nie mamy wpływu na to co nam się przytrafia. Szczerze mówiąc cieszę się, że tu jestem, bo nie chciałabym, żebyś musiała przechodzić przez to sama – już przestała się zamartwiać takimi sprawami. Bez względu na to jak często będą się widywać i ile czasu razem spędzać i tak będą rodziną. Wojna wiele jej uzmysłowiła. Może to przez fakt, że każdego dnia mogła zginąć, a może przez to, że w końcu opuściła ciążący jej na klatce piersiowej kamień. – Poślemy ją w ogień, naślemy zbirów i zabierzemy kota – odparła uśmiechając się szeroko. Chciałaby poprawić jej humor, chciałaby swoją wiedzą jej pomóc, ale niestety nie mogła. To musiało minąć.
- Alex i Steffen nie mają się o co martwić, bo to wszystko niedługo minie – zaczęła wpatrując się pewnie w kobietę. – Pamiętasz święta z płonącą choinką? – uśmiechnęła się wracając do wspomnień. Te były tak odległe jakby miały miejsce w innym życiu. – Miałaś sześć lat, a ja dwanaście. Wujek Edwin tak się upił miodówką, że zaczął rzucać incendio w choinkę w sali balowej. Później na każdym rodzinnym obiedzie, świętach czy sabacie przepraszał każdego za swoje zachowanie. Dosłownie każdego i to po kilkanaście razy. Przestał dopiero jak zrobił coś o wiele głupszego, ale to już nieistotne. – odparła kręcąc głową. – Chodzi mi o to, że nie jesteśmy w stanie nic poradzić na ciążące nam wyrzuty sumienia. Twoje są bezpodstawne, opierają się na żalu i sprawach ci drogich. Zobaczysz jak lekko się poczujesz, gdy to wszystko minie. – dodała ściskając dłoń kuzynki.
Kiedy Bella wymieniła imię Cattermole, czarownica podchwyciła temat. – Otóż to! Skup się na nim i opowiedz swojej ukochanej kuzynce coś więcej – nie chciała wchodzić z butami w życie Belli, ale była ciekawa jej relacji ze Steffanem. Ulżyło jej, że do ślubu z Rosierem nie doszło. Nie zniosłaby tego, prawdopodobnie byłaby zmuszona porwać Is i zamknąć w swoim byłym mieszkaniu na Pokątnej, aż zmądrzeje. Na szczęście obeszło się bez tego.
- Mieszkam w John o'Groats - odpowiedziała z dziwną swobodą. Wyprowadzka z Pokątnej i nowe nazwisko napełniały ją ulgą. – To wioska w Szkocji. Zawsze możesz mnie odwiedzić. Otworzymy butelkę nalewki i znajdziemy powód do świętowania. – zawsze był jakiś powód do świętowania, prawda? – A tak poza mieszkaniem to… nie wiem. Chyba mi zwyczajnie ulżyło. –dodała uśmiechając się delikatnie.
Czarownica nie chciała już dolewać oliwy do ognia. Wiedziała, że nic nie wpłynie na to co czuje jej kuzynka. Musiały to przeczekać i w duchu modlić się o to by to wszystko nie skończyło się jeszcze gorzej. Is była młoda. Miała młode i silne serduszko. Co by się stało, gdyby takie przekleństwo dotknęło schorowanego starca? Nawet nie chciała sobie tego wyobrażać. – A co to za różnica, Bell? Nie mamy wpływu na to co nam się przytrafia. Szczerze mówiąc cieszę się, że tu jestem, bo nie chciałabym, żebyś musiała przechodzić przez to sama – już przestała się zamartwiać takimi sprawami. Bez względu na to jak często będą się widywać i ile czasu razem spędzać i tak będą rodziną. Wojna wiele jej uzmysłowiła. Może to przez fakt, że każdego dnia mogła zginąć, a może przez to, że w końcu opuściła ciążący jej na klatce piersiowej kamień. – Poślemy ją w ogień, naślemy zbirów i zabierzemy kota – odparła uśmiechając się szeroko. Chciałaby poprawić jej humor, chciałaby swoją wiedzą jej pomóc, ale niestety nie mogła. To musiało minąć.
- Alex i Steffen nie mają się o co martwić, bo to wszystko niedługo minie – zaczęła wpatrując się pewnie w kobietę. – Pamiętasz święta z płonącą choinką? – uśmiechnęła się wracając do wspomnień. Te były tak odległe jakby miały miejsce w innym życiu. – Miałaś sześć lat, a ja dwanaście. Wujek Edwin tak się upił miodówką, że zaczął rzucać incendio w choinkę w sali balowej. Później na każdym rodzinnym obiedzie, świętach czy sabacie przepraszał każdego za swoje zachowanie. Dosłownie każdego i to po kilkanaście razy. Przestał dopiero jak zrobił coś o wiele głupszego, ale to już nieistotne. – odparła kręcąc głową. – Chodzi mi o to, że nie jesteśmy w stanie nic poradzić na ciążące nam wyrzuty sumienia. Twoje są bezpodstawne, opierają się na żalu i sprawach ci drogich. Zobaczysz jak lekko się poczujesz, gdy to wszystko minie. – dodała ściskając dłoń kuzynki.
Kiedy Bella wymieniła imię Cattermole, czarownica podchwyciła temat. – Otóż to! Skup się na nim i opowiedz swojej ukochanej kuzynce coś więcej – nie chciała wchodzić z butami w życie Belli, ale była ciekawa jej relacji ze Steffanem. Ulżyło jej, że do ślubu z Rosierem nie doszło. Nie zniosłaby tego, prawdopodobnie byłaby zmuszona porwać Is i zamknąć w swoim byłym mieszkaniu na Pokątnej, aż zmądrzeje. Na szczęście obeszło się bez tego.
- Mieszkam w John o'Groats - odpowiedziała z dziwną swobodą. Wyprowadzka z Pokątnej i nowe nazwisko napełniały ją ulgą. – To wioska w Szkocji. Zawsze możesz mnie odwiedzić. Otworzymy butelkę nalewki i znajdziemy powód do świętowania. – zawsze był jakiś powód do świętowania, prawda? – A tak poza mieszkaniem to… nie wiem. Chyba mi zwyczajnie ulżyło. –dodała uśmiechając się delikatnie.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
– Teraz już nie jestem sama – przyznała z ulgą. W tych prostych słowach skryło się jednak o wiele więcej emocji, jeszcze szerszy przekaz. Nie chodziło nawet o Lucindę, ale o wszystkich wokół, do których mogła wreszcie dotrzeć bez przeszkód, bez obaw o bycie przyłapaną na, zgrozo, kontakcie z własną rodziną, bez spojrzeń rejestrujących jej każdy ruch. I chociaż pozornie mocno ucierpiało jej poczucie bezpieczeństwa, kiedy już nie była chroniona tak bardzo, to jednak gotowa była chyba oswoić się z tymi nowymi lękami, nauczyć się życia na tak grząskiej krainie, z wieczną niepewnością wędrującą krok w krok za nią. Staruszka może i wywołała atak paniki, ale ostatecznie Isabella schowała się w domu, uchroniła przed pazurem jeszcze większego ohydztwa. Mogła zawołać swojego ukochanego, mogła poczekać na domowników, mogła też poprosić Lucindę. I nawet nie musiała, bo jasnowłosa kuzynka zamierzała trwać obok w tym podłym czasie. Stała się osobistym ukojeniem Isy.
Uśmiech przeciął smugi łez, kiedy tylko łamaczka klątw podzieliła się mrocznym planem. Zemsta miała być gorzka. Gorzka dla wstrętnej wiedźmy, która zaatakowała tak niewinną, dobrą duszę. Isabella prawie natychmiast pomyślała sobie o tych wszystkich truciznach, które kurzyły się w skrzyni, które uwarzyła jeszcze w Beaulieu, wierząc, że któregoś dnia być może będzie musiała ich użyć. Choć wcale tego nie pragnęła, ta okazja wydawała jej się wręcz idealna. – Lucindo, czy jak zdejmujesz klątwy, to potrafisz je też tworzyć? Czy to nie byłoby lepsze od zbirów? Przepraszam, że brak mi tej wiedzy, ale nigdy nie interesowałam się klątwami… Choć teraz może zacznę, może powinnam. Przepraszam, mam tak ponure myśli. I tylko wizja uprzykrzenia staruszce życia i twoja obecność ogrzewają mnie dobrym płomieniem – wyznała wciąż poruszona, choć zdecydowanie bardziej pogodna. Hensley uczyniła już tego dnia wiele, naprawdę wiele, by wyciągnąć Isę z ramion rozpaczy. Uciski ustępowały, czułość i serce przy sercu pomagały przegnać wszelkie demony. Była tutaj i obiecała pozostać. To znaczyło do Isabelli tak wiele.
– Było takich wiele – przyznała nieco rozbawiona. U Selwynów do pożarów dochodziło aż nazbyt często. I nikogo to nie dziwiło. Ogień stawał się obowiązkowym elementem otoczenia. Świece, kominy, paleniska i iskry zadymiały zdobne ściany pałacu. Wstęp do wspomnienia odciągnął wyraźnie uwagę Belli od upierdliwej potrzeby przepraszania całego świata. Zresztą zdawało się, że prośby o wybaczenie wygasały. Serce powoli wracało do swojego normalnego rytmu. Nie oznaczyło to jednak, że Isabella zamierzała pozwolić kuzynce odsunąć się. Może za chwilę jednak się opamięta i zaproponuje jej chociaż herbatkę. Z tego wszystkiego wyraźnie zapomniała o gościnności. Cóż za zniewaga! Nie chciała jednak przerywać jej opowieści. – Wujek Edwin nigdy nie był roztropny. Dziwne, że do tej pory nie wysadził pałacu swoimi fajerwerkami – dopowiedziała, chichocząc, ale potem nagle zamarła. Choć w pełni zgadzała się ze słowami Lucindy, ta opowieść sprawiła, że obudziła się w niej jeszcze inna wizja. – W te święta nie będzie palonych choinek. Ani zimowego balu. Te święta będą takie inne. Bez mamy i taty, bez Bastiana. Przepraszam, tak trudno myśleć o grudniu w środku lata, ale chciałabym, byś była wtedy przy nas, choćby na chwilę. Jak rodzina – wyznała poruszona, spoglądając na nią błagającym okiem. – I chociaż nie wiem, co będzie dalej, jesteście moim najjaśniejszym płomykiem. Bez was dawno bym zginęła. Albo nigdy, przenigdy nie wydostała się – zakończyła, wzdychając lekko. Brawo, Bello, już planujesz świąteczne przyjęcie w Kurniku. Naprawdę chcesz być kurnikową Adelajdą Nott? Uspokój się!
– Steffen… Steffen… Zwabiłam go w grudniu do pałacu. Przyznaję, trochę podstępem – wyznała rumiana. – Chciałam być miła, wydawał się takim dobrym chłopcem. I jest takim miłym chłopcem! Tylko on wtedy… skradł mi pocałunek przed portretem starego Rudolfa Selwyna, a potem uciekł z pałacu – przyznała na wdechu. – A dwa tygodnie później miałam już narzeczonego. Zresztą wiesz – mówiła wyraźnie w tym wszystkim pogubiona. Czy czuła to już wtedy? Co w ogóle czuła? Pamiętała ogrom starań, by wszystko ułożyło się dobrze, by oczarować świat, by uszczęśliwić rodzinę. – A kiedy zamieszkałam tutaj, zjawił się niespodziewanie. Nie wiedział, że uciekłam. Myślał... Ha, to nawet zabawne! Choć może troszkę przerażające.. Myślał, że ciotka napadła na Kurnik i pojmała Alexa. I chciał mnie ratować. Powiedział mi wtedy, że mnie kocha – odpowiedziała, uciekając na koniec wzrokiem. Twarzyczka chyba zapłonęła żywym ogniem. – Lucindo, czy ktoś wyznał ci kiedyś miłość? – zapytała, a dopiero potem ugryzła się w język. – Przepraszam… nie powinnam pytać – wydukała więc pośpiesznie i nabrała powietrza. Oczy zaświeciły jej się dopiero jednak na wzmiankę o domku w Szkocji. – Z radością cię odwiedzę! Czy mieszkasz tam sama? Zawsze byłaś taka samodzielna. Choć to podobno niebezpieczne… Tym bardziej w takiej małej wiosce – mówiła zamyślona. Zapewne panna Hensley dobrze wiedziała, jak zadbać o odpowiednie zabezpieczenie przed wrogiem, ale Bella i tak nie potrafiła całkiem wyciszyć głosu troski. – Ulżyło? Kiedy odcięłaś się od Beaulieu? – podpytała, przekręcając lekko głowę. O tak, jeśli tylko mówiła o tym, to Isa dobrze wiedziała, jak mogła się czuć kuzynka. Lżejsza o całe tony. Ale z pewnością nie tak przerażona jak Bella. W życiu Lucindy nie zmieniło się chyba aż tak wiele. Czy aby na pewno?
Uśmiech przeciął smugi łez, kiedy tylko łamaczka klątw podzieliła się mrocznym planem. Zemsta miała być gorzka. Gorzka dla wstrętnej wiedźmy, która zaatakowała tak niewinną, dobrą duszę. Isabella prawie natychmiast pomyślała sobie o tych wszystkich truciznach, które kurzyły się w skrzyni, które uwarzyła jeszcze w Beaulieu, wierząc, że któregoś dnia być może będzie musiała ich użyć. Choć wcale tego nie pragnęła, ta okazja wydawała jej się wręcz idealna. – Lucindo, czy jak zdejmujesz klątwy, to potrafisz je też tworzyć? Czy to nie byłoby lepsze od zbirów? Przepraszam, że brak mi tej wiedzy, ale nigdy nie interesowałam się klątwami… Choć teraz może zacznę, może powinnam. Przepraszam, mam tak ponure myśli. I tylko wizja uprzykrzenia staruszce życia i twoja obecność ogrzewają mnie dobrym płomieniem – wyznała wciąż poruszona, choć zdecydowanie bardziej pogodna. Hensley uczyniła już tego dnia wiele, naprawdę wiele, by wyciągnąć Isę z ramion rozpaczy. Uciski ustępowały, czułość i serce przy sercu pomagały przegnać wszelkie demony. Była tutaj i obiecała pozostać. To znaczyło do Isabelli tak wiele.
– Było takich wiele – przyznała nieco rozbawiona. U Selwynów do pożarów dochodziło aż nazbyt często. I nikogo to nie dziwiło. Ogień stawał się obowiązkowym elementem otoczenia. Świece, kominy, paleniska i iskry zadymiały zdobne ściany pałacu. Wstęp do wspomnienia odciągnął wyraźnie uwagę Belli od upierdliwej potrzeby przepraszania całego świata. Zresztą zdawało się, że prośby o wybaczenie wygasały. Serce powoli wracało do swojego normalnego rytmu. Nie oznaczyło to jednak, że Isabella zamierzała pozwolić kuzynce odsunąć się. Może za chwilę jednak się opamięta i zaproponuje jej chociaż herbatkę. Z tego wszystkiego wyraźnie zapomniała o gościnności. Cóż za zniewaga! Nie chciała jednak przerywać jej opowieści. – Wujek Edwin nigdy nie był roztropny. Dziwne, że do tej pory nie wysadził pałacu swoimi fajerwerkami – dopowiedziała, chichocząc, ale potem nagle zamarła. Choć w pełni zgadzała się ze słowami Lucindy, ta opowieść sprawiła, że obudziła się w niej jeszcze inna wizja. – W te święta nie będzie palonych choinek. Ani zimowego balu. Te święta będą takie inne. Bez mamy i taty, bez Bastiana. Przepraszam, tak trudno myśleć o grudniu w środku lata, ale chciałabym, byś była wtedy przy nas, choćby na chwilę. Jak rodzina – wyznała poruszona, spoglądając na nią błagającym okiem. – I chociaż nie wiem, co będzie dalej, jesteście moim najjaśniejszym płomykiem. Bez was dawno bym zginęła. Albo nigdy, przenigdy nie wydostała się – zakończyła, wzdychając lekko. Brawo, Bello, już planujesz świąteczne przyjęcie w Kurniku. Naprawdę chcesz być kurnikową Adelajdą Nott? Uspokój się!
– Steffen… Steffen… Zwabiłam go w grudniu do pałacu. Przyznaję, trochę podstępem – wyznała rumiana. – Chciałam być miła, wydawał się takim dobrym chłopcem. I jest takim miłym chłopcem! Tylko on wtedy… skradł mi pocałunek przed portretem starego Rudolfa Selwyna, a potem uciekł z pałacu – przyznała na wdechu. – A dwa tygodnie później miałam już narzeczonego. Zresztą wiesz – mówiła wyraźnie w tym wszystkim pogubiona. Czy czuła to już wtedy? Co w ogóle czuła? Pamiętała ogrom starań, by wszystko ułożyło się dobrze, by oczarować świat, by uszczęśliwić rodzinę. – A kiedy zamieszkałam tutaj, zjawił się niespodziewanie. Nie wiedział, że uciekłam. Myślał... Ha, to nawet zabawne! Choć może troszkę przerażające.. Myślał, że ciotka napadła na Kurnik i pojmała Alexa. I chciał mnie ratować. Powiedział mi wtedy, że mnie kocha – odpowiedziała, uciekając na koniec wzrokiem. Twarzyczka chyba zapłonęła żywym ogniem. – Lucindo, czy ktoś wyznał ci kiedyś miłość? – zapytała, a dopiero potem ugryzła się w język. – Przepraszam… nie powinnam pytać – wydukała więc pośpiesznie i nabrała powietrza. Oczy zaświeciły jej się dopiero jednak na wzmiankę o domku w Szkocji. – Z radością cię odwiedzę! Czy mieszkasz tam sama? Zawsze byłaś taka samodzielna. Choć to podobno niebezpieczne… Tym bardziej w takiej małej wiosce – mówiła zamyślona. Zapewne panna Hensley dobrze wiedziała, jak zadbać o odpowiednie zabezpieczenie przed wrogiem, ale Bella i tak nie potrafiła całkiem wyciszyć głosu troski. – Ulżyło? Kiedy odcięłaś się od Beaulieu? – podpytała, przekręcając lekko głowę. O tak, jeśli tylko mówiła o tym, to Isa dobrze wiedziała, jak mogła się czuć kuzynka. Lżejsza o całe tony. Ale z pewnością nie tak przerażona jak Bella. W życiu Lucindy nie zmieniło się chyba aż tak wiele. Czy aby na pewno?
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Weranda
Szybka odpowiedź