Weranda
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Weranda
Zaniedbana przez lata weranda zaczęła zarastać - i to ona właśnie stała się inspiracją dla tego, żeby w całym domu obecne były rośliny. Po lekkim poskromieniu pnączy i zarośli, dodaniu paru akcentów - między innymi szklanych kul z magicznymi świetlikami, krzesełek i stolika oraz bardziej egzotycznych gatunków roślin - została zaczarowana tak, by nie wpływały na nią panujące w Dolinie Godryka warunki atmosferyczne. Z werandy roztacza się widok na las, za którym skrywa się dno doliny.
Mapa parteru
Zaklęcia ochronne: Cave Inimicum, Mała twierdza, Muffliato, Oczobłysk, Szklane domy (drzwi), Tenuistis, Zawierucha
Ostatnio zmieniony przez Alexander Farley dnia 02.03.21 21:14, w całości zmieniany 5 razy
Nie spodziewał się zastać chłopaka w tak zabawnej pozycji, z niemałym rozbawieniem przyglądając się całemu procesowi upadku i ostatecznego wygramolenia się. Musiał się naprawdę zaczytać w trzymaną uprzednio książkę, skoro nawet nie zdawał sobie sprawy z ułożenia swojego ciała aż do ostatecznego etapu, gdzie jedyną możliwością pozbierania się była albo niebywała gibkość, albo sturlanie się na podłogę. Wyglądało to naprawdę komicznie, aż nieszczególnie przyszło uzdrowicielowi do głowy, żeby w jakiś sposób ostrzec Louisa przed prawdopodobnym wypadkiem. Jak widać, miał on się zresztą wydarzyć nawet bez jego interwencji, w końcu kierując się myślą idącą za słowami rówieśnika, Ollie (zupełnie niechcący!) zakradł się do Kurnika niczym polujący na zwierzynę wilk! Ewentualnie to Louis był zbyt skupiony na lekturze i nie wyłapał ewidentnych kroków blondyna, ale równie dobrze mogła to być jakaś magiczna właściwość ochronnych zaklęć. Nauka zdecydowania pozwalała na doszukiwanie się wielu wyjaśnień nawet pozornie najprostszych zdarzeń.
- Wszystko w porządku? Wyglądałeś bardzo profesjonalnie, nie wiedziałem czy powinienem ci w ogóle przerywać. - zażartował, śmiejąc się szczerze i odwzajemniając przy tym szeroki uśmiech rozmówcy. - Nie chciałem cię przestraszyć, ale uznam to za komplement. - dodał jeszcze, w duchu odczuwając odrobinę przyjemności ze swoich umiejętności pozostawania niezauważonym. W niektórych sytuacjach była to całkiem przydatna umiejętność, a z pewnością zdawała swój egzamin jeszcze w czasach nauki w Hogwarcie i późniejszych stażach w Mungu.
Nieobecność Alexa nie zdawała się być dla niego jakimś wielkim problemem - w zasadzie, to nie był to żaden problem. I tak się z nim nie umówił, nie mógł mieć żadnej pewności że akurat zastanie go na miejscu i to bez zajęcia, był w końcu dość zapracowanym człowiekiem. Znalazł przynajmniej w ten sposób pretekst na dłuższy spacer, a przy okazji możliwość do spędzenia czasu z jednym ze wspaniałych mieszkańców Kurnika! Zbliżył się do werandy, poszukując wzrokiem jakiegoś wejścia, ale zdaje się że jedyne jakie tu się znajdowało prowadziło wyłącznie od wnętrza budynku - albo był całkowicie ślepy, i nie zdawał sobie sprawy z jakiegoś oczywistego wejścia z podwórka.
- Dzięki. W zasadzie to nie byłem z nim umówiony więc raczej się mnie nie spodziewa, nie zakładam też że się wyrobi, gdziekolwiek jest. Ale jak już tu jestem, to skorzystam z gościny. - przyznał się, a delikatny uśmiech nie znikał z jego twarzy. Ciągłe miał gdzieś w głowie obraz komicznych pozycji Louisa i jego ześlizgnięcia się, a gdy tylko spoglądał na jego twarz, obrazy te widział nawet żywiej w swojej wyobraźni. I jeszcze szerzej się wtedy uśmiechał.
- Potrzymasz? - zapytał raczej formalnie, bo ostatecznie i tak wcisnął chłopakowi zawinięte w chustę, nieco zmrożone jabłka. Sam zaś musiał wspiąć się na wyżyny swoich fizycznych możliwości, a jak nietrudno się domyślić, była to wyżyna na miarę przeciętnego, niezbyt ruchliwego Anglika. Podniósł nieco swój płaszcz co by łatwiej było mu pokonać barierkę i wgramolił się dość zgrabnie na werandę, nie dając za wygraną przemarzniętym stopom i dłoniom. Od razu uderzyło w niego ciepło bijące z ogrzewanego magicznie pomieszczenia, ale również ciepło z jego własnego ciała - po tym spacerze mięśnie od środka aż paliły, plecy mu się upociły niemiłosiernie, loki zlepiły do czoła a twarz jeszcze bardziej zróżowiała od różnicy temperatur.
- Huh, ciepło tu macie. - skomentował, rozpinając powoli płaszcz, który zamierzał rozwiesić na oparciu jednego z krzeseł. Mimowolnie rzuciła mu się w oczy odłożona na stolik książka, którą prawdopodobnie czytał Louis z ogromnym zapałem. - Wybacz że ci przeszkodziłem. Co takiego czytałeś? - zapytał zaciekawiony, bo mugolskie książki nie były mu obce. Sam przecież wychowywał się w pełni mugolskiej rodzinie i miał możliwość porównywać ze sobą wiedzę medyczną z magicznego i niemagicznego świata.
- Wrzątek... mój ulubiony. - zaśmiał się ciepło, bo nie miał w tym żadnych złych intencji. Taka już była obecnie rzeczywistość. Bił się jednak teraz w myślach że nie przyszło mu do głowy, aby w odwiedziny przynieść trochę kawy zbożowej... - Przyniosłem trochę jabłek, pomyślałem że głupio tak przychodzić w gości z pustymi rękami. Ale na kompot chyba nie starczy. - dorzucił kolejny żart, bo humor poprawił mu się już od samego początku spotkania i z każdą minutą zdawał się nie zmniejszać. Louis widocznie miał w sobie coś, co potrafiło rozchmurzyć nawet największych smutasów.
- Wszystko w porządku? Wyglądałeś bardzo profesjonalnie, nie wiedziałem czy powinienem ci w ogóle przerywać. - zażartował, śmiejąc się szczerze i odwzajemniając przy tym szeroki uśmiech rozmówcy. - Nie chciałem cię przestraszyć, ale uznam to za komplement. - dodał jeszcze, w duchu odczuwając odrobinę przyjemności ze swoich umiejętności pozostawania niezauważonym. W niektórych sytuacjach była to całkiem przydatna umiejętność, a z pewnością zdawała swój egzamin jeszcze w czasach nauki w Hogwarcie i późniejszych stażach w Mungu.
Nieobecność Alexa nie zdawała się być dla niego jakimś wielkim problemem - w zasadzie, to nie był to żaden problem. I tak się z nim nie umówił, nie mógł mieć żadnej pewności że akurat zastanie go na miejscu i to bez zajęcia, był w końcu dość zapracowanym człowiekiem. Znalazł przynajmniej w ten sposób pretekst na dłuższy spacer, a przy okazji możliwość do spędzenia czasu z jednym ze wspaniałych mieszkańców Kurnika! Zbliżył się do werandy, poszukując wzrokiem jakiegoś wejścia, ale zdaje się że jedyne jakie tu się znajdowało prowadziło wyłącznie od wnętrza budynku - albo był całkowicie ślepy, i nie zdawał sobie sprawy z jakiegoś oczywistego wejścia z podwórka.
- Dzięki. W zasadzie to nie byłem z nim umówiony więc raczej się mnie nie spodziewa, nie zakładam też że się wyrobi, gdziekolwiek jest. Ale jak już tu jestem, to skorzystam z gościny. - przyznał się, a delikatny uśmiech nie znikał z jego twarzy. Ciągłe miał gdzieś w głowie obraz komicznych pozycji Louisa i jego ześlizgnięcia się, a gdy tylko spoglądał na jego twarz, obrazy te widział nawet żywiej w swojej wyobraźni. I jeszcze szerzej się wtedy uśmiechał.
- Potrzymasz? - zapytał raczej formalnie, bo ostatecznie i tak wcisnął chłopakowi zawinięte w chustę, nieco zmrożone jabłka. Sam zaś musiał wspiąć się na wyżyny swoich fizycznych możliwości, a jak nietrudno się domyślić, była to wyżyna na miarę przeciętnego, niezbyt ruchliwego Anglika. Podniósł nieco swój płaszcz co by łatwiej było mu pokonać barierkę i wgramolił się dość zgrabnie na werandę, nie dając za wygraną przemarzniętym stopom i dłoniom. Od razu uderzyło w niego ciepło bijące z ogrzewanego magicznie pomieszczenia, ale również ciepło z jego własnego ciała - po tym spacerze mięśnie od środka aż paliły, plecy mu się upociły niemiłosiernie, loki zlepiły do czoła a twarz jeszcze bardziej zróżowiała od różnicy temperatur.
- Huh, ciepło tu macie. - skomentował, rozpinając powoli płaszcz, który zamierzał rozwiesić na oparciu jednego z krzeseł. Mimowolnie rzuciła mu się w oczy odłożona na stolik książka, którą prawdopodobnie czytał Louis z ogromnym zapałem. - Wybacz że ci przeszkodziłem. Co takiego czytałeś? - zapytał zaciekawiony, bo mugolskie książki nie były mu obce. Sam przecież wychowywał się w pełni mugolskiej rodzinie i miał możliwość porównywać ze sobą wiedzę medyczną z magicznego i niemagicznego świata.
- Wrzątek... mój ulubiony. - zaśmiał się ciepło, bo nie miał w tym żadnych złych intencji. Taka już była obecnie rzeczywistość. Bił się jednak teraz w myślach że nie przyszło mu do głowy, aby w odwiedziny przynieść trochę kawy zbożowej... - Przyniosłem trochę jabłek, pomyślałem że głupio tak przychodzić w gości z pustymi rękami. Ale na kompot chyba nie starczy. - dorzucił kolejny żart, bo humor poprawił mu się już od samego początku spotkania i z każdą minutą zdawał się nie zmniejszać. Louis widocznie miał w sobie coś, co potrafiło rozchmurzyć nawet największych smutasów.
Ollie Marlowe
Zawód : uzdrowiciel i magipsychiatra w lecznicy
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Mimowolnie parsknąłem śmiechem na jego słowa. Tak, zdecydowanie musiałem wyglądać bardzo profesjonalnie zarówno wtedy, kiedy spadałem na łeb z fotela i gdy próbowałem się pozbierać po tym z podłoża. Sam nie byłem pewny w którym momencie bardziej.
- Bez przesady. Nie przestraszyłeś mnie... tylko zaskoczyłeś, a to dwie różne rzeczy - sprostowałem jednak błyskawicznie co by nie wyjść na totalnego boi dudka. Zresztą... no właśnie, wcale się nie przestraszyłem.
Na szczęście w miarę sprawnie się pozbierałem, ofiar w roślinach i ludziach nie było, więc sytuacja zdawała się stabilna. Uśmiechnąłem się szerzej, kiedy Ollie zdecydował się zostać ze mną w Kurniku przez jakiś czas. Nigdy nie gardziłem towarzystwem, a takim to już w szczególności! Wbrew pozorom miałem niewielu kumpli, którzy doskonale ogarniali mugolski świat i jednocześnie ten magiczny. Może to zaskakujące, ale w towarzystwie tych wszystkich czarodziejów, to ja zazwyczaj wychodziłem na tego dziwaka, który nie jest wystarczająco obyty w ich świecie i ma zupełnie inne spojrzenie na wiele rzeczy. Nie przeszkadzało mi to... ale to miłe, że mogłem pogadać na spokojnie z kimś... całkiem podobnym do mnie. Fakt, Ollie był czarodziejem... ale takim swojskim. Mocno to doceniałem, serio.
- Jasne - odpowiedziałem mu jeszcze, czym prędzej podchodząc do barierki i przejmując od niego zawiniątko. Jeszcze wtedy nie do końca wiedziałem co zamierza, więc kiedy zaczął się wspinać po barierce, mimowolny uśmiech wypłynął mi na twarz. Uniosłem jedną brew i przyglądałem się jego popisom, żeby na koniec skwitować je parokrotnym kiwnięciem głową z uznaniem. Co z tego, że mieliśmy w Kurniku drzwi wejściowe... takie wejście to dopiero WEJŚCIE.
Stałem jeszcze przez chwilę, kiedy w ogrzewanym czarami na ogrzewanej czarami werandzie Ollie zaczął rozpinać warstwę ubrań.
- To Lex coś zmajstrował. Dla roślin i żeby można tu było siedzieć niezależnie od pogody. Fajna sprawa swoją drogą - odpowiedziałem na jego spostrzeżenie przetaczając wzrokiem wokół po otaczającej nas zieleni i leżących za barierką śnieżnych zaspach.
- A, to? To nic. To na studia - odparłem rzuciwszy tylko okiem na książkę. - To znaczy... Nie na studia. Nie studiuję już przecież od roku - uśmiechnąłem się trochę rozbawiony własnym zakręceniem. - Ale to z uczelni. O spektroskopii astronomicznej - wyjaśniłem, choć... czy na pewno wyjaśniłem? - Dzięki spektroskopii możemy stwierdzić jaki skład chemiczny mają gwiazdy i takie tam - doprecyzowałem zaraz już przyzwyczajony w sumie do tłumaczenia tego typu pojęć. - Generalnie strasznie dużo wzorów matematycznych, które już dawno powinienem znać - uśmiechnąłem się szerzej rozbawiony własnym spostrzeżeniem. To, że uczelnie z oczywistych względów zostały zamknięte, to jedno, ale przecież kiedyś ta wojna się skończy, co nie? I jakoś logicznym mi się wydawało, że powinienem być w miarę na bieżąco z materiałem, żeby wrócić na studia najszybciej jak to będzie możliwe... A druga sprawa była taka, że:
- Znam już praktycznie na pamięć wszystkie powieści i komiksy, które przytargałem ze sobą do Kurnika - przyznałem. - Więc chyba przyszedł czas na podręczniki - skwitowałem rozbawiony. - A ty? Czytałeś ostatnio coś ciekawego? - zagadnąłem.
Na jego słowa o "ulubionym" napoju Olliego parsknąłem śmiechem i skinięciem głowy zaprosiłem go do środka, do Kurnika. Z werandy wchodziło się wprost do jadalni (właściwie pokoju dziennego), ale kiedy odbiło się w lewo trafiało się bez problemu do jasnej kuchni również pełnej roślin.
- Głupio? Wcale nie głupio! - odparłem jeszcze na jego słowa o przychodzeniu z pustymi rękami. Teraz wszystkim było ciężko, w sklepach pustki, często nie było co do garnka włożyć, więc co tu w ogóle mówić o podarkach z okazji wizyty u kumpla!
- Ale tym bardziej dziękuję za ten gest w imieniu swoim i całego Kurnika - dodałem usiłując się utrzymać teatralnie oficjalny ton, ale odwróciwszy się do Olliego posłałem mu wesoły uśmiech i puściłem do niego oko.
- Ej, a ten kompot! - dopiero teraz do mnie dotarło. - Ten kompot to wcale nie jest głupi pomysł! Przynajmniej woda nabrałaby jakiegoś smaku - parsknąłem cicho, odkładając tobołek na blat i sięgając po czajnik, żeby nalać do niego wody. - Wiesz jak zrobić kompot? Może to nie jest trudne...? - zagadnąłem zerkając na Olliego z ciekawością. Ja nie miałem zielonego pojęcia jak się robi kompoty (jak się gotuje tak generalnie), ale może on wiedział?
- Bez przesady. Nie przestraszyłeś mnie... tylko zaskoczyłeś, a to dwie różne rzeczy - sprostowałem jednak błyskawicznie co by nie wyjść na totalnego boi dudka. Zresztą... no właśnie, wcale się nie przestraszyłem.
Na szczęście w miarę sprawnie się pozbierałem, ofiar w roślinach i ludziach nie było, więc sytuacja zdawała się stabilna. Uśmiechnąłem się szerzej, kiedy Ollie zdecydował się zostać ze mną w Kurniku przez jakiś czas. Nigdy nie gardziłem towarzystwem, a takim to już w szczególności! Wbrew pozorom miałem niewielu kumpli, którzy doskonale ogarniali mugolski świat i jednocześnie ten magiczny. Może to zaskakujące, ale w towarzystwie tych wszystkich czarodziejów, to ja zazwyczaj wychodziłem na tego dziwaka, który nie jest wystarczająco obyty w ich świecie i ma zupełnie inne spojrzenie na wiele rzeczy. Nie przeszkadzało mi to... ale to miłe, że mogłem pogadać na spokojnie z kimś... całkiem podobnym do mnie. Fakt, Ollie był czarodziejem... ale takim swojskim. Mocno to doceniałem, serio.
- Jasne - odpowiedziałem mu jeszcze, czym prędzej podchodząc do barierki i przejmując od niego zawiniątko. Jeszcze wtedy nie do końca wiedziałem co zamierza, więc kiedy zaczął się wspinać po barierce, mimowolny uśmiech wypłynął mi na twarz. Uniosłem jedną brew i przyglądałem się jego popisom, żeby na koniec skwitować je parokrotnym kiwnięciem głową z uznaniem. Co z tego, że mieliśmy w Kurniku drzwi wejściowe... takie wejście to dopiero WEJŚCIE.
Stałem jeszcze przez chwilę, kiedy w ogrzewanym czarami na ogrzewanej czarami werandzie Ollie zaczął rozpinać warstwę ubrań.
- To Lex coś zmajstrował. Dla roślin i żeby można tu było siedzieć niezależnie od pogody. Fajna sprawa swoją drogą - odpowiedziałem na jego spostrzeżenie przetaczając wzrokiem wokół po otaczającej nas zieleni i leżących za barierką śnieżnych zaspach.
- A, to? To nic. To na studia - odparłem rzuciwszy tylko okiem na książkę. - To znaczy... Nie na studia. Nie studiuję już przecież od roku - uśmiechnąłem się trochę rozbawiony własnym zakręceniem. - Ale to z uczelni. O spektroskopii astronomicznej - wyjaśniłem, choć... czy na pewno wyjaśniłem? - Dzięki spektroskopii możemy stwierdzić jaki skład chemiczny mają gwiazdy i takie tam - doprecyzowałem zaraz już przyzwyczajony w sumie do tłumaczenia tego typu pojęć. - Generalnie strasznie dużo wzorów matematycznych, które już dawno powinienem znać - uśmiechnąłem się szerzej rozbawiony własnym spostrzeżeniem. To, że uczelnie z oczywistych względów zostały zamknięte, to jedno, ale przecież kiedyś ta wojna się skończy, co nie? I jakoś logicznym mi się wydawało, że powinienem być w miarę na bieżąco z materiałem, żeby wrócić na studia najszybciej jak to będzie możliwe... A druga sprawa była taka, że:
- Znam już praktycznie na pamięć wszystkie powieści i komiksy, które przytargałem ze sobą do Kurnika - przyznałem. - Więc chyba przyszedł czas na podręczniki - skwitowałem rozbawiony. - A ty? Czytałeś ostatnio coś ciekawego? - zagadnąłem.
Na jego słowa o "ulubionym" napoju Olliego parsknąłem śmiechem i skinięciem głowy zaprosiłem go do środka, do Kurnika. Z werandy wchodziło się wprost do jadalni (właściwie pokoju dziennego), ale kiedy odbiło się w lewo trafiało się bez problemu do jasnej kuchni również pełnej roślin.
- Głupio? Wcale nie głupio! - odparłem jeszcze na jego słowa o przychodzeniu z pustymi rękami. Teraz wszystkim było ciężko, w sklepach pustki, często nie było co do garnka włożyć, więc co tu w ogóle mówić o podarkach z okazji wizyty u kumpla!
- Ale tym bardziej dziękuję za ten gest w imieniu swoim i całego Kurnika - dodałem usiłując się utrzymać teatralnie oficjalny ton, ale odwróciwszy się do Olliego posłałem mu wesoły uśmiech i puściłem do niego oko.
- Ej, a ten kompot! - dopiero teraz do mnie dotarło. - Ten kompot to wcale nie jest głupi pomysł! Przynajmniej woda nabrałaby jakiegoś smaku - parsknąłem cicho, odkładając tobołek na blat i sięgając po czajnik, żeby nalać do niego wody. - Wiesz jak zrobić kompot? Może to nie jest trudne...? - zagadnąłem zerkając na Olliego z ciekawością. Ja nie miałem zielonego pojęcia jak się robi kompoty (jak się gotuje tak generalnie), ale może on wiedział?
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
28 VII 1958
Cisza w tym domu była dotkliwa, nowa, jeszcze nieoswojona. Rozsiadła się w kątach z niepokojącym napięciem, jakby zamierzała przeciąć powietrze wyrafinowaną groźbą i zapewnić zażarcie, że własne miejsce na tym pieprzonym świecie to kolejna mrzonka z obszernej listy. Bezgłos przypłynął tuż po zamknięciu drzwi wejściowych, gdy Penelope zniknęła za framugą, zapewniwszy Argusa w biegu, że wróci przed zmrokiem - choć nie pytał ani nie prosił, podobne zwyczaje musiały wejść jej w nawyk przy umiejętnych opiekunach, dbających o bezpieczeństwo dziewczynki przez ostatnie miesiące. Zażenowany myślą o własnej niekompetencji sięgnął dłonią do karku, jak gdyby rozmasowanie mięśni miało przyspieszyć nabieranie wprawy w wychowaniu dziecka. Z kugucharami sprawa była o wiele prostsza, Pani Norris wylegiwała się w słonecznej smudze na werandzie, drzemiąc leniwie w cieple, nieporuszona ludzkimi rozterkami. Nawet nie drgnęła, kiedy mężczyzna podnosił wieko piekielnie drogiego instrumentu, lecz obserwowała go czujnie zza otwartych na oścież drzwi - dostojna, dumna, niewzruszona. Jej milcząca obecność mogła pozostawać niezauważalna w oczach postronnych, ale w jego własnych malowała się jako najmilszy akcent codzienności, stały punkt w rozchwianych zmiennych.
Wypowiadał ciszy wojnę - ciął ją energicznie szelestem przerzucanych stron w niecierpliwym poszukiwaniu pożądanych zapisów - krótka przerwa w grze wydawała się potwornie rozciągnięta w czasie, teraz musiał ją nadrobić. Nie było dnia, w którym myśli choć na moment nie skupiły się na nutach, mimo zmęczenia i stresu Argus poświęcał wolne minuty na studiowanie klasycznych dzieł - linia po linii odgrywał w myślach subtelne zmiany, nietypowe przejścia i rytmiczne skoki. Brak dostępu do instrumentu nie był barierą w rutynowej rozgrzewce ani dociekliwej interpretacji, dzięki której wiedział dokładnie, nad czym pragnie się dzisiaj pochylić. Pozwolił ciału ułożyć się swobodnie w cieniu znajomego odczucia, z cierpliwością hamując napływ entuzjazmu, zmuszonego do przebrnięcia przez serię sumiennych ćwiczeń - nie bagatelizował ich nigdy, świadom konsekwencji nierozważnego prowadzenia palców w wymagających kompozycjach, a do takich właśnie aspirował, na warsztat obierając odwieczne wyzwanie - Liszta. Po wstępnej przebieżce śladami Hanona, pozwalającego skupić się na każdym palcu z osobna bez angażowania faktycznej muzyki, na dłuższy moment poświęcił się skalom i arpeggiom, szczególną uwagę przykładając do gamy durowej w tonice as, sukcesywnie zwiększając tempo. Dwie własne kompozycje sprzed lat wykonał gładko, wyraźnie nosząc w pamięci ich brzmienie, które pozwoliło płynnie przejść do rozbijania na części pierwsze węgierskiego dzieła. Ćwiczył je wielokrotnie i choć nie było łatwe (wymagająca technika Liszta uwielbiała spędzać sen z powiek), był już prawie u celu, prawie muskał opuszkami satysfakcjonującą interpretację. Krótki oddech rozluźnił mięśnie po parokrotnym odegraniu szlifowanych fragmentów, z których zawczasu wywlekał nie tylko niuanse techniczne, ale i posmak wspomnień, by nie nadeszły w zbyt gwałtownej fali. Nie spieszył się w subtelnym początku, pierwsze takty przychodziły samoistnie, okupione godzinami prób - nawet nieznajomy trzask w tle nie wytrącił pianisty z rytmu, choć uważne spojrzenie przeniosło się z nut na zrywającą się z miejsca Panią Norris - gotowa sprawdzić, co się dzieje, czmychnęła tuż obok niego.
- Penelope? Zapomniałaś czegoś? - rzucił w przestrzeń, nie odrywając się od muzyki nawet na moment - w założeniu, że dźwięk był co najwyżej przekręceniem klucza w zamku albo trzaskiem drzwi, mimo charakterystycznej dla aportacji nuty. Jeszcze nie rozpracował domowych odgłosów, a cisza była najwygodniejszą odpowiedzią do kontynuacji utworu, w którym zatracił się z łatwością, angażując całe ciało w płynne gesty. Przekraczał granice rzeczywistego świata, błądząc w dźwiękach z oddaniem - poza niewyraźnie skłębionymi, wzburzonymi emocjami, zalewała go czysta ulga.
Wymagająca środkowa partia zagłuszyłaby każde słowo, lecz milczenie przeciągnęło się do końca kompozycji, podświadomie wzmagając czujność - dłonie podniósł z klawiszy płynnie, elegancko, nie przerywając dźwięków osuwających się w bezgłos, lecz krótki i energiczny ruch wybił się na tym tle nerwowością, czujny wzrok natychmiast omiótł całe pomieszczenie i zawisł na nieznajomej postaci, w moment zasypując Filcha gradem pytań - jedno z nich zalśniło w żywym spojrzeniu, gdy dawał sobie sekundy na zrozumienie, co tu się właściwie odpierdala i jakim cudem zmaterializował w salonie żywe wcielenie nimfy.
| słyszysz Liebestraum no. 3
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
Hep! To już raz się zdarzyło, kiedyś, tak dawno temu, w życiu, które dziś wydawało się jej odległe, niemalże zroszone kroplą innej osobowości. Przerwana podróż, zagmatwana mapa, kalejdoskop barwnych plam, konstelacji gwiazd przed oczyma. Dziwny, niemrawy ból w okolicy żołądka przy niepoprawnym szarpnięciu za magiczną wstęgę - i puzzle rozrzucone pod globusem, błyskające na przypadkowe miejsce sprawczością, na jaką nie miała wpływu. A przecież chciała tylko odwiedzić przyjaciółkę, zabrać ją na spacer w znośniejszym cieple dnia, pod baldachimem złotego światła komety... Jeszcze zanim magia zabrała ją sprzed domu w Dolinie Godryka, poczuła, że stanie się coś złego. Ogarnął ją znajomy katastrofizm wyrzeźbiony we wcześniejszym doświadczeniu; z odmętów wspomnień wychynęła pamięć dnia, kiedy czkawka przeszkodziła w teleportacji i posłała ją w zupełnie nie takie miejsce, szczęśliwie zaledwie na moment. Czarodziejom cieszącym się kapryśną uprzejmością bóstw zdarzało się wędrować przez całą szerokość kraju w poszukiwaniu znajomych kątów, a biorąc pod uwagę okrucieństwo losu, który sprawował nad nimi pieczę, w tych kilku ułamkach sekundy domyśliła się, że tym razem nie ma co liczyć na łagodne traktowanie.
Nie spodziewała się jednak, że w pierwszej łaskawości magia pchnie ją w miejsce tak bliskie domu. Cichy trzask teleportacji zatańczył z delikatnymi aktami melodii, która rozpływała się wzdłuż nieznajomych ścian, przenikając przez kotary jasnego światła wpadającego przez okna. Tęsknota trzepotała w powietrzu, wygrywana z biało-czarnej klatki żeber pianina, jej to raptowny, to zwalniający takt otulił ją gdy tylko stopy dotknęły drewnianych paneli podłogowych, a dłoń odnalazła najbliższy mebel, by przytrzymać się go po zbyt gwałtownym lądowaniu. Aportacja wydusiła oddech z jej płuc, ale ta muzyka, och, ta muzyka pozwoliła jej na nowo odetchnąć. Odroczyła panikę zrodzoną z trefnej czarodziejskiej wędrówki, odepchnęła serię wyrzutów sumienia, że nie tyle znów zawiodła w magicznej sztuce, co jeszcze nachodziła zupełnie obcych ludzi... Zamiast tego jej oczy otwarły się nieco szerzej, a w tęczówkach błysnął zdumiony zachwyt. To, gdzie się znalazła - czy miało znaczenie? Zły człowiek nie wykrzesałby z siebie takich dźwięków, takich emocji. Tak prawdziwych, przejmujących nut wypełniających lukę słów. Czuła jego duszę, jego obecność, jego łagodność; czuła jego radość i jego żal, w oczarowanym osłupieniu wsłuchując się w pieśń dobiegającą z pomieszczenia obok. Ślepia wpatrzonego w nią kuguchara bledły w ważności, właściwie nawet nie zauważyła przyczajonej przy drzwiach pani Norris, która obserwowała ją przez tęczówki tak karminowe jak nocny błysk komety, enigmatycznej pani odwiedzającej królestwo słońca i księżyca.
Kroki ku niemu stawiała uważnie, powoli, stopy jednak pragnęły tańca. Domagały się odpowiedzi na muzykę, którą ją przywitał, wprawione w miękki ruch jakby za sprawą batuty dyrygenta. Jeszcze w osamotnionym korytarzu zdecydowała się ich usłuchać; półwila wspięła się na palce i łagodnie obróciła wokół własnej osi, w pełnym gracji piruecie, który zatrzepotał materiałem fioletowej sukienki, tnąc falbanami fakturę domowej idylli. A kiedy znalazła się w zasięgu jego taksującego pomieszczenie wzroku, stała przy framudze niedaleko kotki, przyciśnięta gładko do drewnianej powierzchni, oparta o nią ramieniem, biodrem i bokiem głowy, z rozmarzonym uśmiechem zbłąkanym w kącikach ust. Powinna się go bać, ale nie potrafiła znaleźć w sobie drogi do strachu. Zaprowadził ją gdzie indziej - przedstawił się, obnażył duszę, zanim zdołałby się odezwać, bo to nie słowa były ważne, nie melodia głosu, a to, co tworzyć mogły ręce. Spojrzenie zwrócone ku jego osobie, pogodne i miłe, wyrażało wyłącznie podziw. Twarz miał surową, bladą, brwi pikujące w dół jak sokoły sięgające po ofiarę, dłonie natomiast - chude i ładnie rzeźbione. To spod tych palców popłynęła melodia, co do tego nie miała ani cienia wątpliwości, w końcu to one zawisły nad klawiaturą instrumentu, ledwie oderwane od wypolerowanych powierzchni rodzących dźwięki. Westchnęła cicho, nie spiesząc się z przerwaniem zalegającej między nimi ciszy, choć podświadomie wiedziała, że natychmiast powinna się przedstawić, wyjaśnić jakim cudem znalazła się w jego czterech ścianach i ukorzyć się za najście, a potem ewakuować się tak szybko, jak to możliwe, by mocniej nie mącić w normalności jego dnia, oczywiście, że wiedziała - i wcale tego nie zrobiła. Może tym razem przeznaczenie miało okazać się łaskawsze? Przywiodło ją tutaj, bo wiedziało, że jej dusza wyrwie się w łańcuchach ciała do brzmienia, które nakreślił?
- Pięknie - szepnęła w natchnionym uniesieniu i splotła przed sobą dłonie, dziwnie beztroska w towarzystwie nieznajomego mężczyzny, w jego domu, wmawiając sobie, że moment, którego nawet nie spodziewał się z nią podzielić, zbliżył ich lepiej niż wszelkie kurtuazyjne formułki i wyjaśnienia. Ale tata nie wychował niekulturalnej dziewczyny, przypomniała sobie o tym, kiedy wreszcie opuściła spojrzenie na stworzenie, które przyglądało się jej z taką intensywnością, a uśmiech zbladł odrobinę. - Przepraszam, nie włamałam się. Magia mnie tu rzuciła - w połowie tłumaczenia wróciła wzrokiem do Argusa i przeniosła ciężar wątłego ciała na jedną nogę w miękkim geście mówiącym tyle, że nie miała złych zamiarów - i, stety lub nie, że nie zamierzała już zbyt szybko wybrać się w drogę powrotną. - Zagra pan coś jeszcze? - Celine zbliżyła się o kilka kroków, o jeden, o drugi, aż minęła panią Norris i stanęła w pobliżu pianina o eleganckiej, alabastrowej ramie, roziskrzonym spojrzeniem wodząc od jego twarzy, do instrumentu.
Nie spodziewała się jednak, że w pierwszej łaskawości magia pchnie ją w miejsce tak bliskie domu. Cichy trzask teleportacji zatańczył z delikatnymi aktami melodii, która rozpływała się wzdłuż nieznajomych ścian, przenikając przez kotary jasnego światła wpadającego przez okna. Tęsknota trzepotała w powietrzu, wygrywana z biało-czarnej klatki żeber pianina, jej to raptowny, to zwalniający takt otulił ją gdy tylko stopy dotknęły drewnianych paneli podłogowych, a dłoń odnalazła najbliższy mebel, by przytrzymać się go po zbyt gwałtownym lądowaniu. Aportacja wydusiła oddech z jej płuc, ale ta muzyka, och, ta muzyka pozwoliła jej na nowo odetchnąć. Odroczyła panikę zrodzoną z trefnej czarodziejskiej wędrówki, odepchnęła serię wyrzutów sumienia, że nie tyle znów zawiodła w magicznej sztuce, co jeszcze nachodziła zupełnie obcych ludzi... Zamiast tego jej oczy otwarły się nieco szerzej, a w tęczówkach błysnął zdumiony zachwyt. To, gdzie się znalazła - czy miało znaczenie? Zły człowiek nie wykrzesałby z siebie takich dźwięków, takich emocji. Tak prawdziwych, przejmujących nut wypełniających lukę słów. Czuła jego duszę, jego obecność, jego łagodność; czuła jego radość i jego żal, w oczarowanym osłupieniu wsłuchując się w pieśń dobiegającą z pomieszczenia obok. Ślepia wpatrzonego w nią kuguchara bledły w ważności, właściwie nawet nie zauważyła przyczajonej przy drzwiach pani Norris, która obserwowała ją przez tęczówki tak karminowe jak nocny błysk komety, enigmatycznej pani odwiedzającej królestwo słońca i księżyca.
Kroki ku niemu stawiała uważnie, powoli, stopy jednak pragnęły tańca. Domagały się odpowiedzi na muzykę, którą ją przywitał, wprawione w miękki ruch jakby za sprawą batuty dyrygenta. Jeszcze w osamotnionym korytarzu zdecydowała się ich usłuchać; półwila wspięła się na palce i łagodnie obróciła wokół własnej osi, w pełnym gracji piruecie, który zatrzepotał materiałem fioletowej sukienki, tnąc falbanami fakturę domowej idylli. A kiedy znalazła się w zasięgu jego taksującego pomieszczenie wzroku, stała przy framudze niedaleko kotki, przyciśnięta gładko do drewnianej powierzchni, oparta o nią ramieniem, biodrem i bokiem głowy, z rozmarzonym uśmiechem zbłąkanym w kącikach ust. Powinna się go bać, ale nie potrafiła znaleźć w sobie drogi do strachu. Zaprowadził ją gdzie indziej - przedstawił się, obnażył duszę, zanim zdołałby się odezwać, bo to nie słowa były ważne, nie melodia głosu, a to, co tworzyć mogły ręce. Spojrzenie zwrócone ku jego osobie, pogodne i miłe, wyrażało wyłącznie podziw. Twarz miał surową, bladą, brwi pikujące w dół jak sokoły sięgające po ofiarę, dłonie natomiast - chude i ładnie rzeźbione. To spod tych palców popłynęła melodia, co do tego nie miała ani cienia wątpliwości, w końcu to one zawisły nad klawiaturą instrumentu, ledwie oderwane od wypolerowanych powierzchni rodzących dźwięki. Westchnęła cicho, nie spiesząc się z przerwaniem zalegającej między nimi ciszy, choć podświadomie wiedziała, że natychmiast powinna się przedstawić, wyjaśnić jakim cudem znalazła się w jego czterech ścianach i ukorzyć się za najście, a potem ewakuować się tak szybko, jak to możliwe, by mocniej nie mącić w normalności jego dnia, oczywiście, że wiedziała - i wcale tego nie zrobiła. Może tym razem przeznaczenie miało okazać się łaskawsze? Przywiodło ją tutaj, bo wiedziało, że jej dusza wyrwie się w łańcuchach ciała do brzmienia, które nakreślił?
- Pięknie - szepnęła w natchnionym uniesieniu i splotła przed sobą dłonie, dziwnie beztroska w towarzystwie nieznajomego mężczyzny, w jego domu, wmawiając sobie, że moment, którego nawet nie spodziewał się z nią podzielić, zbliżył ich lepiej niż wszelkie kurtuazyjne formułki i wyjaśnienia. Ale tata nie wychował niekulturalnej dziewczyny, przypomniała sobie o tym, kiedy wreszcie opuściła spojrzenie na stworzenie, które przyglądało się jej z taką intensywnością, a uśmiech zbladł odrobinę. - Przepraszam, nie włamałam się. Magia mnie tu rzuciła - w połowie tłumaczenia wróciła wzrokiem do Argusa i przeniosła ciężar wątłego ciała na jedną nogę w miękkim geście mówiącym tyle, że nie miała złych zamiarów - i, stety lub nie, że nie zamierzała już zbyt szybko wybrać się w drogę powrotną. - Zagra pan coś jeszcze? - Celine zbliżyła się o kilka kroków, o jeden, o drugi, aż minęła panią Norris i stanęła w pobliżu pianina o eleganckiej, alabastrowej ramie, roziskrzonym spojrzeniem wodząc od jego twarzy, do instrumentu.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Niepozornie wtulona we framugę mogłaby wymknąć się spod ostrzału chłodnych tęczówek, zniknąć niepostrzeżenie pod naporem szczegółów codzienności, zagubić się na tle domowej scenerii - grzbietów książek, gzymsu kominka, miękkich poduszek i nut chaotycznie rozsypanych na stole. Mogłaby, gdyby nie była stworzeniem o tajemniczej mocy ciał niebieskich, zdolnych poddać siłę ciążenia własnej woli bez krzty wysiłku. Spojrzenie samo odnalazło drogę, jakby była zupełnie wolna od przeszkód, ze strzelecką precyzją trafiając w cel - wzrok wiedziony magnetyczną obecnością zawisł na idealnym zarysie, nadludzko harmonijnej linii pociągniętej finezyjnie od srebrzystych pasm rozlanych po gładkich ramionach, przez malowniczo podkreślone biodro, do samych stóp. Nie wybiła mężczyzny z rytmu, zamiast tego na dwie chwile wyrwała z umysłu cały jego koncept, jakiekolwiek pojęcie, właściwie wszystko - poza nią samą i okruchami niepokoju, oprószającymi niewyraźną świadomość. Zaskoczony niespodziewaną wizytą zamarł w czujności, po omacku próbując składać świat w całość, ale rozpadał się gorzej niż zamki z wyschniętego piasku, wieżyczka po wieżyczce, prosto w koryto wysuszonej fosy - kto przedzierał się przez te liche mury? Jej łagodna twarz przywodziła na myśl perfekcyjne greckie posągi, lecz zdawała się emanować ciepłem dalekim od chłodu bladego marmuru, i choć z tej odległości nie potrafił rozpoznać barwy jej oczu, dostrzegał w nich blask pełen życia oraz podziwu. Szlachetne rysy odcisnęły się w pamięci, lecz po paru oddechach tlen tchnął w pianistę nieco przytomności, pozwalając na wybudzenie z pierwszego oszołomienia zjawiskową prezencją nieznajomej. Pieprzone nimfy.
Nie potrafił zapanować nad podejrzliwymi akcentami, obecnymi w przenikliwym spojrzeniu, butnie zderzającym się z łagodnością. Chciał pytać, oburzać się i dociekać, ale cóż z tego, skoro zdania uwięzły w gardle, wlokąc się trzy kroki za powracającą świadomością? Milczał więc, czekając aż odezwie się sama, a gdy już się na to zdecydowała, jej głos zamigotał, zadrżał na powierzchni jak słoneczne promienie odbite od najczystszych tafli, lekko zmąconych wiatrem. Pięknie? Ale co było piękne? Zapomniał o dziełach Liszta, palce uciekły już znad klawiszy, oparte teraz o kant siedziska. Dopiero znajome miauknięcie osadziło go w realnym świecie, zrzucając na barki nikłe wspomnienie dźwięków, co dało mu możliwość połączenia podstawowych wątków. Kątem oka dostrzegł, jak Pani Norris truchta w jego stronę, ścigając się z nieznajomą od jej pierwszych kroków i z niemałą ulgą skupił się na tym ruchu, zwieńczonym ostrzegawczą, kocią nutą - sprawnie wyczuła jego słabość i najwyraźniej nie miała zamiaru zejść z warty, wyraźnie nieufna wobec blondwłosej ślicznotki - do której wrócił spojrzeniem szybko, nie mogąc, nie chcąc się powstrzymać. Mimo oczarowania tkwił w swojej szorstkiej formie, śledząc zwiewne ruchy z dystansem, rezerwą przekutą na mowę ciała. Mięśnie spięły się, gdy zbliżała się niebezpiecznie, choć przecież tak niewinnie i powoli, odsłaniając coraz więcej szczegółów wyjątkowej urody oraz niewytłumaczalnego (tak sądził) uroku. Musiała być młoda, młodziutka, albo zwinnie uciekać upływającemu czasowi.
- A jesteś kim? - zapytał twardo, bezpośrednio i bez zająknięcia, poruszywszy nieznacznie głową w wymownym skinięciu, które miało wskazać całą jej postać. W dodatku z jakiegoś powodu pragnął zweryfikować własne przypuszczenie, jakby było istotne - istotniejsze niż obecność niepowołanej osoby w domu. Mógł wybrać gładkie, kulturalne słowa, wpleść elegancki zwrot, szarmanckie komplementy, a zamiast tego rzucał bezwzględnie konkretami, jak cegłą między oczy. - Tańczysz? - wrażliwość przelewała się przez palce w dźwięki kreślone na fortepianowym rzędzie, w tonie głosu nie pozostało jej wiele, lecz w zamian tembr niósł żywiołowość, pęd i niecierpliwość. Jej pytanie, a może prośba nabierała fascynującej siły, lecz jeszcze nie tak dobitnej, mógł ją zlekceważyć i brnąć w oschłe nuty. Czy chciał? Nie, dlatego ostre spojrzenie rzucone prosto w różnobarwne tęczówki prędko zostało przeniesione na kojący rząd bieli i czerni. Nieco głębszy, choć nadal bezgłośny oddech, szczupłe palce zetknięte z zimną powierzchnią, elegancka poza oraz parę sekund koncentracji między niezmiennie ściągniętymi brwiami, gdy poszukiwał odpowiednich dźwięków i nastroju, tym razem z własnego repertuaru. Muzyka przyszła sama, wciskając się w luki odrealnionym echem, majaczącymi na horyzoncie mirażami i szczyptą niepokoju wśród marzeń.
| tym razem Sail To The Moon
Nie potrafił zapanować nad podejrzliwymi akcentami, obecnymi w przenikliwym spojrzeniu, butnie zderzającym się z łagodnością. Chciał pytać, oburzać się i dociekać, ale cóż z tego, skoro zdania uwięzły w gardle, wlokąc się trzy kroki za powracającą świadomością? Milczał więc, czekając aż odezwie się sama, a gdy już się na to zdecydowała, jej głos zamigotał, zadrżał na powierzchni jak słoneczne promienie odbite od najczystszych tafli, lekko zmąconych wiatrem. Pięknie? Ale co było piękne? Zapomniał o dziełach Liszta, palce uciekły już znad klawiszy, oparte teraz o kant siedziska. Dopiero znajome miauknięcie osadziło go w realnym świecie, zrzucając na barki nikłe wspomnienie dźwięków, co dało mu możliwość połączenia podstawowych wątków. Kątem oka dostrzegł, jak Pani Norris truchta w jego stronę, ścigając się z nieznajomą od jej pierwszych kroków i z niemałą ulgą skupił się na tym ruchu, zwieńczonym ostrzegawczą, kocią nutą - sprawnie wyczuła jego słabość i najwyraźniej nie miała zamiaru zejść z warty, wyraźnie nieufna wobec blondwłosej ślicznotki - do której wrócił spojrzeniem szybko, nie mogąc, nie chcąc się powstrzymać. Mimo oczarowania tkwił w swojej szorstkiej formie, śledząc zwiewne ruchy z dystansem, rezerwą przekutą na mowę ciała. Mięśnie spięły się, gdy zbliżała się niebezpiecznie, choć przecież tak niewinnie i powoli, odsłaniając coraz więcej szczegółów wyjątkowej urody oraz niewytłumaczalnego (tak sądził) uroku. Musiała być młoda, młodziutka, albo zwinnie uciekać upływającemu czasowi.
- A jesteś kim? - zapytał twardo, bezpośrednio i bez zająknięcia, poruszywszy nieznacznie głową w wymownym skinięciu, które miało wskazać całą jej postać. W dodatku z jakiegoś powodu pragnął zweryfikować własne przypuszczenie, jakby było istotne - istotniejsze niż obecność niepowołanej osoby w domu. Mógł wybrać gładkie, kulturalne słowa, wpleść elegancki zwrot, szarmanckie komplementy, a zamiast tego rzucał bezwzględnie konkretami, jak cegłą między oczy. - Tańczysz? - wrażliwość przelewała się przez palce w dźwięki kreślone na fortepianowym rzędzie, w tonie głosu nie pozostało jej wiele, lecz w zamian tembr niósł żywiołowość, pęd i niecierpliwość. Jej pytanie, a może prośba nabierała fascynującej siły, lecz jeszcze nie tak dobitnej, mógł ją zlekceważyć i brnąć w oschłe nuty. Czy chciał? Nie, dlatego ostre spojrzenie rzucone prosto w różnobarwne tęczówki prędko zostało przeniesione na kojący rząd bieli i czerni. Nieco głębszy, choć nadal bezgłośny oddech, szczupłe palce zetknięte z zimną powierzchnią, elegancka poza oraz parę sekund koncentracji między niezmiennie ściągniętymi brwiami, gdy poszukiwał odpowiednich dźwięków i nastroju, tym razem z własnego repertuaru. Muzyka przyszła sama, wciskając się w luki odrealnionym echem, majaczącymi na horyzoncie mirażami i szczyptą niepokoju wśród marzeń.
| tym razem Sail To The Moon
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
Znała to spojrzenie. Wzrok człowieka, który pierwszy raz w życiu zetknął się z rzeźbionym dziełem, stanął twarzą w twarz z wyidealizowaną postacią wykutą z zimnego marmuru, ulotnie piękną, zgubnie wabiącą. Wzrok człowieka, który przepadł w truciźnie powierzchowności i ruszał za nią w lepkim danse macabre, nieświadom, że ciągnął ku przepaści bez dna, tam, gdzie nie znajdowało się nic więcej. Za kurtyną, która tak czarowała, znajdowało się bijące w desperacji serce, niedostrzeżone i nieważne. Spełzało na dalszy plan, usłużnie ustępując miejsca ślicznej twarzy, miękkim włosom i sylwetce skropionej lunarną poświatą, skazane na wieczną zgniliznę. Otaczało ją przekleństwo, które inni postrzegali za zaletę; znała to spojrzenie, westchnęła cicho, gdy dostrzegła jego błysk w oczach malowanych jasnobłękitną tintą. Co mogła na to poradzić? Jak wydrzeć z siebie klątwę i sprawić, by zobaczył ją, nie lustrzane refleksy jej magicznych przodkiń? Trudno, stwierdziła; trudno, te dźwięki były warte poświęcenia.
Podeszła bliżej, zwinnie manewrując na ścieżce dzielonej z kugucharzym obrońcą nieznajomego, kotką o złotych oczach i nieufnie naprężonych uszach. Jego pytanie na moment zawisło w zalegającej między nimi ciszy, półwila uśmiechnęła się lekko i przechyliła głowę do boku, pochyliwszy się do przodu, podczas gdy jej dłonie splotły się za plecami, a srebrne kosmyki zafalowały przy łagodnym, niespiesznym ruchu. Lęk nie miał między nimi racji bytu, choć nie była pewna, dlaczego go nie odczuwała - bo przecież powinna, znajdująca się w domu obcego mężczyzny nie wiadomo gdzie. Jej ciało zwykle rozpalało się czerwienią ostrzeżenia i gotowało się do ucieczki, ale nie dziś. Tyle czarnych scenariuszy kryło się w cieniach tej chwili, scenariuszy, o których nie myślała, rozczulona wspomnieniem melodii wtłoczonej w ściany pomieszczenia. Jej serce pragnęło jedynie znów ją usłyszeć. Blondwłosy nieznajomy o naturalnie zakrzywionych brwiach i smukłych, spracowanych dłoniach mógł jej to zaoferować, sprawić, że pokój na nowo wypełni się splecionymi ze sobą akordami, ich niezaprzeczalną, uwodzącą harmonią; powiodła spojrzeniem do biało-czarnych klawiszy instrumentu, a potem wróciła nim do jego surowej twarzy, przypominając sobie jeszcze minutę temu wybrzmiewające pytanie wypowiedziane tak mocnym tonem. Nie wyrzucił jej od razu za drzwi, aczkolwiek powinien.
- Celine - odpowiedziała krótko, miękko, w kontraście do twardości jego głosu. Pogodne ułożenie mięśni jej twarzy nie wskazywało, by wzięła jego stanowcze powitanie do serca i odczuła skruchę wznieconą nieplanowanym najściem, wręcz przeciwnie, sugerowało jedynie, że znajdowała się w odległej krainie, do której poprowadził ją muzyczną ilustracją. - A ty? - podeszła bliżej, uniosła dłoń i musnęła opuszką palców pojedynczy, biały klawisz pianina. Na żebrach instrumentu Argus był czernią, smolistym talentem skąpanym w tragedii i niespełnionej tęsknocie. Był nocą, którą rozświetlał blady księżyc. Był czarnym firmamentem roziskrzonym orszakiem gwiazd. Znowu spojrzała na niego dopiero gdy jego własne palce ułożyły się na ożebrowaniu instrumentu, a spod ich nacisku popłynęły nowe brzmienia, powtarzające się z początku naciski, przepływające potem w mleczną ścieżkę prowadzącą do oczekującego księżyca. Celine odetchnęła głęboko i przymknęła powieki, uśmiechnąwszy się nieco szerzej. - Zawsze - przytaknęła, prowadzona za rękę przez instynkt, inspirację, szkodliwe, nierozsądne doradczynie; wsłuchując się w wygrywaną przez niego opowieść dorabiała jej własne elementy, zapominając o całym świecie, o wojnie jeszcze do niedawna plądrującej kraj, o przeszłości, która pozostawiła w jej ciele larwy żerujące na trupie. W obliczu tworzonych przez Argusa dźwięków czuła się tak boleśnie żywa, miała wrażenie, że tętent bicia jej serca scala się z wytyczonym przez niego rytmem i puzzle trafiają na swoje miejsce. Tak miało być. Tu miała się znaleźć. Przy tym nieznajomym artyście, przy jego emocjach i jego miłości spalonej na popiół, pod którym tliły się ostatnie iskry czerwieni, jaką była tęsknota. Pochyliła się odrobinę, a pod uniesionymi powiekami rozjarzyło się natchnienie; czuła się lekka i beztroska, zupełnie jak dawna ona. Wyzwolona na chwilę spod jarzma narzuconego przez ostatnie miesiące. - Patrz na mnie - szepnęła niemalże z namaszczeniem.
Jej ciało potem popłynęło samo. Uniosła ręce, odchyliwszy głowę; srebrne włosy sięgnęły pasa, palce natomiast wyprężyły się w kierunku sufitu, eleganckie, perfekcyjnie ułożone, kruche i marmurowe. Półwila poczekała na donośniejszy akord, mocniejsze, bardziej zdecydowane naciśnięcie klawiszy, na palcach poddając się pląsowi. Nawet teraz, bez rozgrzewki i jasnych wytycznych choreografii, potrafiła bezbłędnie zaoferować mu piękno. Taneczna improwizacja podążała za jego rytmem, dawała mu księżyc, do którego ją prowadził. Zamrażała się w czułym balecie, by zaraz poddać się szaleństwu melancholii, którą odnalazła w jego symfonii, jej taniec przypominał ostatni lot umierającego ptaka, łabędzia powoli opadającego w objęcia zimnego, czarnego jeziora, na którego tafli widać było tylko blask gwiazd i przepastność obojętnego nieba. Gdzie był lęk, kiedy tańczyła bez pamięci, hołdując jego talentowi? Gdzie rozwaga, kiedy falbany fioletowej sukienki drgały podczas wachlarza naturalnie wypływających z niej figur? Nie liczyło się nic poza śmiercią tego ptaka, hymnem, który temu towarzyszył. Wprawne stopy bez trudu brały we władanie podłogę tak, by nie nadepnąć na obecnego gdzieś nieopodal kuguchara. - Nie przestawaj - prośba, żądanie, to bez znaczenia; wypowiedziała te dwa słowa cicho, płomiennie, wygięta w arabesque tuż po zakończeniu wirujących fouetté en tournant. Niektórym ruchom brakowało jeszcze finezji przez odnawianą kondycję, ale technikę, mimo to, miała nienaganną, wyćwiczoną, sprawiającą wrażenie pozbawionej wysiłku i lekkiej. Więcej, Argusie. Daj mi więcej.
Podeszła bliżej, zwinnie manewrując na ścieżce dzielonej z kugucharzym obrońcą nieznajomego, kotką o złotych oczach i nieufnie naprężonych uszach. Jego pytanie na moment zawisło w zalegającej między nimi ciszy, półwila uśmiechnęła się lekko i przechyliła głowę do boku, pochyliwszy się do przodu, podczas gdy jej dłonie splotły się za plecami, a srebrne kosmyki zafalowały przy łagodnym, niespiesznym ruchu. Lęk nie miał między nimi racji bytu, choć nie była pewna, dlaczego go nie odczuwała - bo przecież powinna, znajdująca się w domu obcego mężczyzny nie wiadomo gdzie. Jej ciało zwykle rozpalało się czerwienią ostrzeżenia i gotowało się do ucieczki, ale nie dziś. Tyle czarnych scenariuszy kryło się w cieniach tej chwili, scenariuszy, o których nie myślała, rozczulona wspomnieniem melodii wtłoczonej w ściany pomieszczenia. Jej serce pragnęło jedynie znów ją usłyszeć. Blondwłosy nieznajomy o naturalnie zakrzywionych brwiach i smukłych, spracowanych dłoniach mógł jej to zaoferować, sprawić, że pokój na nowo wypełni się splecionymi ze sobą akordami, ich niezaprzeczalną, uwodzącą harmonią; powiodła spojrzeniem do biało-czarnych klawiszy instrumentu, a potem wróciła nim do jego surowej twarzy, przypominając sobie jeszcze minutę temu wybrzmiewające pytanie wypowiedziane tak mocnym tonem. Nie wyrzucił jej od razu za drzwi, aczkolwiek powinien.
- Celine - odpowiedziała krótko, miękko, w kontraście do twardości jego głosu. Pogodne ułożenie mięśni jej twarzy nie wskazywało, by wzięła jego stanowcze powitanie do serca i odczuła skruchę wznieconą nieplanowanym najściem, wręcz przeciwnie, sugerowało jedynie, że znajdowała się w odległej krainie, do której poprowadził ją muzyczną ilustracją. - A ty? - podeszła bliżej, uniosła dłoń i musnęła opuszką palców pojedynczy, biały klawisz pianina. Na żebrach instrumentu Argus był czernią, smolistym talentem skąpanym w tragedii i niespełnionej tęsknocie. Był nocą, którą rozświetlał blady księżyc. Był czarnym firmamentem roziskrzonym orszakiem gwiazd. Znowu spojrzała na niego dopiero gdy jego własne palce ułożyły się na ożebrowaniu instrumentu, a spod ich nacisku popłynęły nowe brzmienia, powtarzające się z początku naciski, przepływające potem w mleczną ścieżkę prowadzącą do oczekującego księżyca. Celine odetchnęła głęboko i przymknęła powieki, uśmiechnąwszy się nieco szerzej. - Zawsze - przytaknęła, prowadzona za rękę przez instynkt, inspirację, szkodliwe, nierozsądne doradczynie; wsłuchując się w wygrywaną przez niego opowieść dorabiała jej własne elementy, zapominając o całym świecie, o wojnie jeszcze do niedawna plądrującej kraj, o przeszłości, która pozostawiła w jej ciele larwy żerujące na trupie. W obliczu tworzonych przez Argusa dźwięków czuła się tak boleśnie żywa, miała wrażenie, że tętent bicia jej serca scala się z wytyczonym przez niego rytmem i puzzle trafiają na swoje miejsce. Tak miało być. Tu miała się znaleźć. Przy tym nieznajomym artyście, przy jego emocjach i jego miłości spalonej na popiół, pod którym tliły się ostatnie iskry czerwieni, jaką była tęsknota. Pochyliła się odrobinę, a pod uniesionymi powiekami rozjarzyło się natchnienie; czuła się lekka i beztroska, zupełnie jak dawna ona. Wyzwolona na chwilę spod jarzma narzuconego przez ostatnie miesiące. - Patrz na mnie - szepnęła niemalże z namaszczeniem.
Jej ciało potem popłynęło samo. Uniosła ręce, odchyliwszy głowę; srebrne włosy sięgnęły pasa, palce natomiast wyprężyły się w kierunku sufitu, eleganckie, perfekcyjnie ułożone, kruche i marmurowe. Półwila poczekała na donośniejszy akord, mocniejsze, bardziej zdecydowane naciśnięcie klawiszy, na palcach poddając się pląsowi. Nawet teraz, bez rozgrzewki i jasnych wytycznych choreografii, potrafiła bezbłędnie zaoferować mu piękno. Taneczna improwizacja podążała za jego rytmem, dawała mu księżyc, do którego ją prowadził. Zamrażała się w czułym balecie, by zaraz poddać się szaleństwu melancholii, którą odnalazła w jego symfonii, jej taniec przypominał ostatni lot umierającego ptaka, łabędzia powoli opadającego w objęcia zimnego, czarnego jeziora, na którego tafli widać było tylko blask gwiazd i przepastność obojętnego nieba. Gdzie był lęk, kiedy tańczyła bez pamięci, hołdując jego talentowi? Gdzie rozwaga, kiedy falbany fioletowej sukienki drgały podczas wachlarza naturalnie wypływających z niej figur? Nie liczyło się nic poza śmiercią tego ptaka, hymnem, który temu towarzyszył. Wprawne stopy bez trudu brały we władanie podłogę tak, by nie nadepnąć na obecnego gdzieś nieopodal kuguchara. - Nie przestawaj - prośba, żądanie, to bez znaczenia; wypowiedziała te dwa słowa cicho, płomiennie, wygięta w arabesque tuż po zakończeniu wirujących fouetté en tournant. Niektórym ruchom brakowało jeszcze finezji przez odnawianą kondycję, ale technikę, mimo to, miała nienaganną, wyćwiczoną, sprawiającą wrażenie pozbawionej wysiłku i lekkiej. Więcej, Argusie. Daj mi więcej.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Celine, nawet imię miała zwiewne, rozpływające się w eterze jakby wyplotła je wprost z oków poematu, pojedynczym słowem osadzając słodką nutę na jasności umysłu. Wydawała się snem, wspomnieniem, bliskim, uwiecznionym obrazowo mimo matowej mgły - wiara w jej istnienie chybotała się, zacierając granice fantazji i jawy pod komendą krótkich haseł, wymienianych w nienaturalnych odstępach, kiedy czas rozciągał się dziwacznie, niemiarowo. Stał w miejscu, czy płynął? Zwalniał, przyspieszał? Istniał jeszcze? Nieistotne, kiedy wypełniała każdą sekundę, leniwie przesuwając wskazówki wedle woli. Atakowała myśli lirycznie, miękko i wrażliwie, jak na złość skrząc niebezpiecznie na otoczce sentymentów - tam, gdzie najbardziej nie chciał się zapuszczać.
A jednak była, tuż przed nim, zupełnie materialna, na wyciągnięcie ręki. Pierwszy szok zostawił za sobą, z uporem wygramolił się z objęć oszołomienia niespodziewaną wizytą i niezwykłą urodą, teraz usilnie próbował patrzeć na Celine krytycznym okiem, uciekając się do dalekiej od romantyzmu logiki i niezbitych faktów - faktów, których nie posiadał, nie dostał, nie pytał bowiem o imię; żądał wyjaśnienia, wskazówki, czegokolwiek co zdarłoby z transcendentnej postaci aurę nieoczywistości i tajemniczego magnetyzmu, ten zgubny i nieuchwytny pierwiastek jej istnienia. Sprawiała, że przemyślenia płynęły swobodnie, niepostrzeżenie porywane prądem w nastrojowe dygresje, dlatego nie chciał puszczać ich wolno - najpierw ucinał im skrzydła, potem nogi, za najlepszy wybór przyjmując zachowawczą bezwzględność, jakby chciał spalić most zanim zdecyduje się przez niego przejść, jeszcze nie widząc, że tym sposobem może wpędzić się w gorszą pułapkę.
Nie mógł wyzbyć się niepokoju, z chorobliwą nieufnością i ostrożnością rejestrując zwiewne ruchy nieznajomej - nic nowego, zdawałoby się - zaufanie w życiu Argusa było wszak wyjątkowym okazem, białym krukiem w hordzie czerni, lecz tym razem przezorność wznosiła się na wyżyny, sceptycznie przyjmując łatwość, z jaką mogła zaskarbić sobie jego względy. Wyczuwał, że zachowanie całkowitej trzeźwości umysłu wymaga przy niej wysiłku, szarpaniny z nienaturalnymi odruchami. Ten jeden, jedyny raz chciał utrzymać wyraźną granicę, zamiast prowokacyjnie przez nią przestąpić, ale co otrzymywał w odpowiedzi? Spoufalone pytanie, w mig porzucające formalne i bezpieczne ramy dystansu ludzi nieznajomych - nic to, że nawet nie próbował elegancko tytułować jej panną, to o n a niosła na barkach winę, ona przyjęła bezpośrednią formę, bezczelnie burząc mury nie tylko pytaniem, ale i pierdoloną filigranową dłonią, bladym palcem wkradając się między klawisze, drażniąc pojedynczy dźwięk skórą, która przecież musiała być szalenie miękka i przyjemna i...
O nie, nie.
Z całej gamy dźwięków trafiła w jeden z najbardziej niepokojących - nutę otwierającą opowieść o domu spowitym złowieszczym echem klątw, miejscu tak odległym, a zarazem tak przerażająco wyraźnym i bolesnym. Korowód paranoicznych myśli zmierzający wprost w najeżoną wspomnieniami przepaść skutecznie rozproszył mężczyznę, nieprzyjemnym dreszczem scalając się z podejrzliwymi przypuszczeniami w ułamku sekundy. Mówiła, że rzuciła ją tu magia - jaka? Przypadkowa? Celowa? Skąd? Od kogo? Piętno lipcowego spotkania nie bledło, wypalone ostrzeżeniem najskrytszego lęku, gdy parszywy los łączył go z osobą obracającą się w ciasnym kręgu wyklętej rodziny, w dodatku zupełnym przypadkiem. Wtedy. A teraz, czy teraz to nadal były przypadki, czy skrzętne plany, zmyślne pułapki? Wiedziała coś? Znała ich? Wysłali ją tu?
Obłąkańcze wizje zadziałały skuteczniej od zimnego kubła wody, ściągając w tęczówki coraz więcej złości - nieprzejednany błękit nawet nie drgnął, gdy próbował wyczytać cokolwiek z jasnego spojrzenia, utrzymując je nienaturalnie długo i intensywnie, a do tego milczał uparcie, wytrwale ignorując najprostsze pytanie pod słońcem. Mógł wymyślić coś na poczekaniu, zaoferować przypadkowe imię, tytułować się Morpheusem - co za cholerna ironia, władca sennych marzeń, próbujący od nich uciekać - ale zamiast tego podarował jej ciszę, z goryczą przyjmując myśl, że ktoś znowu zapragnął gmerać w jego życiu.
Nie tego się spodziewał, zadając własne pytanie - liczył tylko na szelest słów, konkretne potwierdzenie przypuszczeń, zwyczajne rozwianie wątpliwości zamknięte w krótkim tak, najlepiej zimnym i odartym z kuszących szeptów - na prostą prawdę. Żadnych zaproszeń, przecierania szlaków, które mimo jego woli postanowiła wytyczyć sama, dołączywszy do nut w interpretacji klasycznych figur, rozlewanych w tańcu pełnym wolności i wyzwolenia, w ruchu odzwierciedlającym dokładnie to, co chciał widzieć - ucieczkę. Płynność muzyki była jej największą potęgą, wlewała się w umysły i układała w niuansach skojarzeń, wypełniała szczeliny w precyzyjnych odniesieniach do marzeń, porywów serca - on wysnuwał z klawiszy pamiętną wędrówkę sprzed lat, usiłował oddalić się od histerycznych wizji oraz przypuszczeń, kiedy zwiewne ruchy baletnicy odpowiadały kojącym przypływem inspiracji, zapowiedzi dzieł, bezsennych nocy. Ambicja rozbrzmiewała w przyspieszonym biciu serca, tłukła się po żyłach ożywczo, wprowadzając kompozytora w upragniony stan natchnienia, jakby nawiedziła go sama Terpsychora. Dostrzegał, jak snuje własne opowieści; na ułamek sekundy zatarła granicę światów i pozwoliła mu wierzyć, że coś znaczy, że coś może.
Lecz gniew był zbyt donośny, po chwili ulgi rozbrzmiewał tym ostrzej, uderzał coraz mocniej w strzaskane nerwy, cios po ciosie, raz za razem nokautując emocje i wrażliwość, lichych oponentów dominującego głosu. Ciche słowa nie doczekały się muzycznej odpowiedzi, pulsowały w skroniach echem pożądania, dolewając oliwy do ognia, niezdolne do stłumienia reakcji obronnej - po paru sekundach wybrzmiało drewniane stuknięcie, gdy klawisze znikały pod płachtą bieli, zanim poderwał się z siedziska. W dwóch szybkich krokach zminimalizował odległość dzielącą go od Celine, pozwalając palcom zacisnąć się na jej łokciu, szarpniętym krótko, choć niezbyt mocno - ostrzegawczo. Jakim cudem był bardziej zaalarmowany jej obecnością? Możliwe, że była tak naiwna, czy rzeczywiście została tu zesłana celowo?
- Dość - warknął wściekle, ochrypłym głosem wyrzucając z siebie ułamek wrzącej mieszaniny, jednak wraz ze słowami rozluźnił uścisk i cofnął dłoń, chcąc co najwyżej ściągnąć ją na ziemię. Mógł zagrać więcej, uderzyć w gwałtowne nuty i szybkie tempo, za którym bez rozgrzewki ciężko byłoby nadążyć, mógł przekornie poprowadzić melodie w grozę i drastyczne wspomnienia wojny, terroru, rozlewu krwi, ohydnego odoru śmierci i bestialstwa, ale to wciąż byłoby więcej, którego żądała, a którego dać jej nie zamierzał, nie na zawołanie, nie bez faktów. Olśnienie nadeszło z opóźnieniem, unosząc brwi. Opuszki lewej dłoni przycisnął do własnego czoła, prawie niezauważalnie kręcąc głową, zanim przeczesał jasne włosy w wyrazie zaskoczenia. Co nie znaczyło, że złość ustąpiła - trzeszczała na krawędziach słów. - Ja pierdolę. Ty jesteś cholerną wilą, nie?
A jednak była, tuż przed nim, zupełnie materialna, na wyciągnięcie ręki. Pierwszy szok zostawił za sobą, z uporem wygramolił się z objęć oszołomienia niespodziewaną wizytą i niezwykłą urodą, teraz usilnie próbował patrzeć na Celine krytycznym okiem, uciekając się do dalekiej od romantyzmu logiki i niezbitych faktów - faktów, których nie posiadał, nie dostał, nie pytał bowiem o imię; żądał wyjaśnienia, wskazówki, czegokolwiek co zdarłoby z transcendentnej postaci aurę nieoczywistości i tajemniczego magnetyzmu, ten zgubny i nieuchwytny pierwiastek jej istnienia. Sprawiała, że przemyślenia płynęły swobodnie, niepostrzeżenie porywane prądem w nastrojowe dygresje, dlatego nie chciał puszczać ich wolno - najpierw ucinał im skrzydła, potem nogi, za najlepszy wybór przyjmując zachowawczą bezwzględność, jakby chciał spalić most zanim zdecyduje się przez niego przejść, jeszcze nie widząc, że tym sposobem może wpędzić się w gorszą pułapkę.
Nie mógł wyzbyć się niepokoju, z chorobliwą nieufnością i ostrożnością rejestrując zwiewne ruchy nieznajomej - nic nowego, zdawałoby się - zaufanie w życiu Argusa było wszak wyjątkowym okazem, białym krukiem w hordzie czerni, lecz tym razem przezorność wznosiła się na wyżyny, sceptycznie przyjmując łatwość, z jaką mogła zaskarbić sobie jego względy. Wyczuwał, że zachowanie całkowitej trzeźwości umysłu wymaga przy niej wysiłku, szarpaniny z nienaturalnymi odruchami. Ten jeden, jedyny raz chciał utrzymać wyraźną granicę, zamiast prowokacyjnie przez nią przestąpić, ale co otrzymywał w odpowiedzi? Spoufalone pytanie, w mig porzucające formalne i bezpieczne ramy dystansu ludzi nieznajomych - nic to, że nawet nie próbował elegancko tytułować jej panną, to o n a niosła na barkach winę, ona przyjęła bezpośrednią formę, bezczelnie burząc mury nie tylko pytaniem, ale i pierdoloną filigranową dłonią, bladym palcem wkradając się między klawisze, drażniąc pojedynczy dźwięk skórą, która przecież musiała być szalenie miękka i przyjemna i...
O nie, nie.
Z całej gamy dźwięków trafiła w jeden z najbardziej niepokojących - nutę otwierającą opowieść o domu spowitym złowieszczym echem klątw, miejscu tak odległym, a zarazem tak przerażająco wyraźnym i bolesnym. Korowód paranoicznych myśli zmierzający wprost w najeżoną wspomnieniami przepaść skutecznie rozproszył mężczyznę, nieprzyjemnym dreszczem scalając się z podejrzliwymi przypuszczeniami w ułamku sekundy. Mówiła, że rzuciła ją tu magia - jaka? Przypadkowa? Celowa? Skąd? Od kogo? Piętno lipcowego spotkania nie bledło, wypalone ostrzeżeniem najskrytszego lęku, gdy parszywy los łączył go z osobą obracającą się w ciasnym kręgu wyklętej rodziny, w dodatku zupełnym przypadkiem. Wtedy. A teraz, czy teraz to nadal były przypadki, czy skrzętne plany, zmyślne pułapki? Wiedziała coś? Znała ich? Wysłali ją tu?
Obłąkańcze wizje zadziałały skuteczniej od zimnego kubła wody, ściągając w tęczówki coraz więcej złości - nieprzejednany błękit nawet nie drgnął, gdy próbował wyczytać cokolwiek z jasnego spojrzenia, utrzymując je nienaturalnie długo i intensywnie, a do tego milczał uparcie, wytrwale ignorując najprostsze pytanie pod słońcem. Mógł wymyślić coś na poczekaniu, zaoferować przypadkowe imię, tytułować się Morpheusem - co za cholerna ironia, władca sennych marzeń, próbujący od nich uciekać - ale zamiast tego podarował jej ciszę, z goryczą przyjmując myśl, że ktoś znowu zapragnął gmerać w jego życiu.
Nie tego się spodziewał, zadając własne pytanie - liczył tylko na szelest słów, konkretne potwierdzenie przypuszczeń, zwyczajne rozwianie wątpliwości zamknięte w krótkim tak, najlepiej zimnym i odartym z kuszących szeptów - na prostą prawdę. Żadnych zaproszeń, przecierania szlaków, które mimo jego woli postanowiła wytyczyć sama, dołączywszy do nut w interpretacji klasycznych figur, rozlewanych w tańcu pełnym wolności i wyzwolenia, w ruchu odzwierciedlającym dokładnie to, co chciał widzieć - ucieczkę. Płynność muzyki była jej największą potęgą, wlewała się w umysły i układała w niuansach skojarzeń, wypełniała szczeliny w precyzyjnych odniesieniach do marzeń, porywów serca - on wysnuwał z klawiszy pamiętną wędrówkę sprzed lat, usiłował oddalić się od histerycznych wizji oraz przypuszczeń, kiedy zwiewne ruchy baletnicy odpowiadały kojącym przypływem inspiracji, zapowiedzi dzieł, bezsennych nocy. Ambicja rozbrzmiewała w przyspieszonym biciu serca, tłukła się po żyłach ożywczo, wprowadzając kompozytora w upragniony stan natchnienia, jakby nawiedziła go sama Terpsychora. Dostrzegał, jak snuje własne opowieści; na ułamek sekundy zatarła granicę światów i pozwoliła mu wierzyć, że coś znaczy, że coś może.
Lecz gniew był zbyt donośny, po chwili ulgi rozbrzmiewał tym ostrzej, uderzał coraz mocniej w strzaskane nerwy, cios po ciosie, raz za razem nokautując emocje i wrażliwość, lichych oponentów dominującego głosu. Ciche słowa nie doczekały się muzycznej odpowiedzi, pulsowały w skroniach echem pożądania, dolewając oliwy do ognia, niezdolne do stłumienia reakcji obronnej - po paru sekundach wybrzmiało drewniane stuknięcie, gdy klawisze znikały pod płachtą bieli, zanim poderwał się z siedziska. W dwóch szybkich krokach zminimalizował odległość dzielącą go od Celine, pozwalając palcom zacisnąć się na jej łokciu, szarpniętym krótko, choć niezbyt mocno - ostrzegawczo. Jakim cudem był bardziej zaalarmowany jej obecnością? Możliwe, że była tak naiwna, czy rzeczywiście została tu zesłana celowo?
- Dość - warknął wściekle, ochrypłym głosem wyrzucając z siebie ułamek wrzącej mieszaniny, jednak wraz ze słowami rozluźnił uścisk i cofnął dłoń, chcąc co najwyżej ściągnąć ją na ziemię. Mógł zagrać więcej, uderzyć w gwałtowne nuty i szybkie tempo, za którym bez rozgrzewki ciężko byłoby nadążyć, mógł przekornie poprowadzić melodie w grozę i drastyczne wspomnienia wojny, terroru, rozlewu krwi, ohydnego odoru śmierci i bestialstwa, ale to wciąż byłoby więcej, którego żądała, a którego dać jej nie zamierzał, nie na zawołanie, nie bez faktów. Olśnienie nadeszło z opóźnieniem, unosząc brwi. Opuszki lewej dłoni przycisnął do własnego czoła, prawie niezauważalnie kręcąc głową, zanim przeczesał jasne włosy w wyrazie zaskoczenia. Co nie znaczyło, że złość ustąpiła - trzeszczała na krawędziach słów. - Ja pierdolę. Ty jesteś cholerną wilą, nie?
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
W gamach dźwięków kryły się jego emocje. Jego tęsknota, jego rozżalenie, jego gniew zbierający się w gorzki kożuch na tafli perlistego mleka. Muzyka, podobnie jak taniec, była odzwierciedleniem ludzkiej duszy, jej przedłużeniem, najczystszą wolnością, której nie sposób było odnaleźć nigdzie indziej. Nie imały się jej kłamstwa ani wysmakowane oszustwa, ruchy i dźwięki ukazywały prawdę uczuć tak krystalicznie, jak tylko było to możliwe, pozbawione skaz trucizny, fałszu zakorzenionego w ludzkich maskach. Wydawało jej się, że słyszała jego przeszłość w oktawach wypływających z żeber instrumentu, choć tak bardzo usiłował trzymać je na wodzy i przyciągnąć poza obronne fortyfikacje; w romantycznym rozumieniu półwili byli w stanie stać się jednością poprzez duet zaordynowany przez przeznaczenie.
Wirowała do wznieconych przez niego akordów, na półpalcach sunąc pośród krajobrazów malowanych farbami muzyki. To było tak inne od zwyczajowych ćwiczeń pod surowym i wymagającym okiem pani Stebbing; pierwszy raz od dawna nie wymuszała na sobie absolutnej perfekcji, a płynęła z prądem jego przewodnictwa. Argus Filch, Einar Borgin, teraźniejszość i przeszłość zgrzytające na swoich krawędziach, ocierające się o siebie jak dwa zardzewiałe, przeżarte gniewem gwoździe; dyrygent, którego podarował jej los.
A potem wszystko to zniszczył.
Urwał harmonię tonacji, zadusił symfonię naturalnie wydobytą z odmętów tajemnic drzemiących na dnie duszy. Pozbawił ich oboje klucza mogącego otworzyć zamek do skrytej za nim szpuli tkającej empatię. Niemość odpowiadająca na niewinne pytania czy płomienne, natchnione prośby pozostałaby prawie niezauważona, gdyby nie to, co nadeszło po niej - cisza zwieńczona napaścią na w klawisze, która uderzyła w ściany pomieszczenia skrzekliwym grymasem epilogowego huku. Nie zdążyła nawet zamrzeć w połowie ruchu, wciąż uniesiona na palcach stóp obutych w letnie trzewiki, kiedy poczuła dłoń niespodziewanie zakleszczającą się na łokciu i zszarpującą ją z wysokości chmur z powrotem na szarą ziemię, gdzie należało zmierzyć się z ukłuciem strachu. Traumy były silniejsze, przeforsowały ogarniający ją chwilę wcześniej zachwyt i sprawiły, że zesztywniała, truchlejąc w oniemieniu. Wydawał się jej łagodny, bezpieczny, takim malowały go takty dobiegające z pianina, czy to było kłamstwo? Czy znalazł sposób, który pozwolił mu splamić szczerość własnej sztuki? Skrzące się spłoszeniem oczy przyglądały się złości targającej za mięśnie jego twarzy. Choć wydawało się to niemożliwe, jego brwi opadły jeszcze niżej, ściągnięte i naprężone jak struna łuku gotowego do oddania strzału. Nie potrzeba było wielu słów, jego złość rozbrzmiała donośnie już w jednym. Celine zastygła w bezruchu, w pierwszym szoku, machinalnie gotowa na cios. Zawsze, gdy w Tower of London podejmowała walkę i uciekała od poszukujących jej dłoni, kamienną ciszę wypełnioną jedynie rwącymi, gorącymi oddechami przecinały właśnie takie komendy, krótkie i przytłaczające, pełne wściekłości zapowiadającej wykwit nowych siniaków - dość. Jego twarz rozmyła się na brzegach, zapętlona we wspomnieniach, które wkradły się na jego rysy i rozgościły w ich oprawach, zanim dotarło do niej, że więzienie było przeszłością, a ona - znalazła się nie wiadomo gdzie, u nie wiadomo kogo. Co ją podkusiło, by tak po prostu podążyć za jego wytyczną i zapomnieć wcześniej o lęku?
- To boli - syknęła cicho, pierzchliwie, w momencie, kiedy już odejmował dłoń i cofał ją do własnej przestrzeni. Szarpnęła się jednak, odskoczywszy od Argusa na odległość kilku kroków, rozmasowując przy tym miejsce, które ścisnął w pokazie samczej siły. Jej wzrok nasączył się wyrzutem, ale i lękiem; nie mogła więcej mu ufać, nie mogła być go pewną, chociaż nie znała nawet jego imienia, zaprzepaścił to wszystko.
I zakopał pod popiołem wulgarnego pytania.
Pierwszy gorąc, który ją zalał, zaraz przeistoczył się w nawałnicę szronu osadzającego się w ciele od środka. Mężczyźni zwykle nie orientowali się zbyt szybko w jej naturze, wydawać by się mogło, że obecność pięknej dziewczyny, której uroda zaspokajała ich estetyczne potrzeby, była im po prostu na rękę. Lubili ją obserwować, obnażać przed nią serca, zagadywać, czuć rumieńce wkradające się na policzki, jeśli byli młodsi, bardziej podatni na szarpnięcia pożądania. Sprawiało im to przyjemność, a zatem nie zadawali pytań. Brzydziło ją to - kim była i czym była, w jakie stany wprawiała płeć przeciwną leniwym spojrzeniem lub samym towarzystwem. Tyle razy ganiła się za to w duchu, znienawidziła samą siebie, a Tower of London jedynie umocniło ją w tym przekonaniu, zagrzebując Celine pod kolczastym postumentem przeświadczenia, że nadawała się tylko do jednego. Że nie miała innej wartości poza walorem estetycznym i zdolnością zaspokajania prymitywnych żądz. Jak długo jeszcze miała za to przepraszać? Z pomocą Hectora podnosiła się z kolan, zgnojona na przestrzeni ostatnich miesięcy tak mocno, że spojrzenie na siebie bez wstrętu i pogardy graniczyło z cudem. Ile lat miało minąć, zanim w pełni zaakceptuje kim była? Poczuła pod skórą mdłe iskierki własnego gniewu połączonego z paniką - bo rozszyfrował ją, odsłonił sekret, który tak w sobie pielęgnowała, nie chcąc pozwolić prawdzie wydostać się na światło dzienne. Jak mógł? Jeszcze w takich słowach?
- Nie - zaprzeczyła wraz z długim, gwałtownym wydechem, niemalże bolesnym. Właściwie nie była wilą, ale czy powinna wyjaśniać mu rozrzedzoną krew? Nie znała jego imienia, nie musiała przyznawać się przed nim do niczego - powtarzała to sobie w myślach jak mantrę, próbując nie rozpaść się na drobne kawałeczki poczucia winy, obrzydzenia, nienawiści do samej siebie i desperacji. Nie jestem potworem. Nie zrobiłam mu nic złego. Czego oczekujesz, losie? Że zamknę się w domu, więcej nie wychyliwszy z niego nosa, żeby żaden mężczyzna nie poczuł się więcej tak, jakby jego wolna wola została nadwyrężona? Pod lawiną łamiących ją emocji pojawiła się łuna buntu, którego nie czuła od dawna; czy to terapia pozwoliła jej wytrzymać jego wzrok, zamiast skulić się w sobie albo uciec? - One mieszkają w korach drzew, przyćmiewają księżyc i mamią nieszczęśników. Naprawdę wyglądam ci na kogoś takiego? - kłamała dla własnego bezpieczeństwa, choć przecież tak bardzo tym się brzydziła; w tym czasie błyszczący w oczach strach zamotał się w niciach rosnącego wzburzenia. Przerażenie bladło, zastępowane przez wolno tlący się ogień bezsilności i rozczarowania. Z trudem przełknęła formującą się w gardle gulę goryczy i zacisnęła dłonie na połach sukienki, patrząc na Argusa spod koronki długich, ciemnych rzęs. Jej postawa miała kruszyć - studzić jego gniew, sprawiać, że dojrzy w niej kogoś, kto na ów gniew nie zasługiwał, tym razem celowo i dyskretnie, aksamitnie. Ciężar ciała przeniesiony na jedną z nóg zakołysał posturą, odwróciła głowę w bok i opuściła ją lekko, przenosząc spojrzenie na drewniane panele podłogi. - Pięknie grałeś. Powinnam była wyjść od razu po tym, jak tu trafiłam, ale dawno nie słyszałam czegoś takiego. I pomyślałam, że... nadam temu ruch. Kształt. Docenienie twojej gry to powód do wyzywania i szarpania? - spytała głosem podszytym cichym wyrzutem, niepewną brawurą - bo zareagował zbyt gwałtownie, nieproporcjonalnie, jej zdaniem, do winy, nawet jeśli wiedziała z czego wynikało jego skonfundowane oburzenie. Wystraszył ją, ponownie pchając półwilę w ramiona wciąż świeżych traum. Chętnie by mu na to pozwoliła, ugięłaby kark pod biczem tyrady i nabuzowanych warknięć - ale to nie było zdrowe, nie pomagało. Masochizm, który w sobie przyjęła, by przetrwać, przestał jej służyć i rozumiała, że należało się go wyzbyć - i pracować nad szacunkiem do samej siebie, choć wydawało się to syzyfową wręcz pracą. Tylko dlatego, we wznieconym przez terapię staraniu, nie skapitulowała w wyborze łatwiejszej drogi, tej naszpikowanej cierniami traum, i odparowała jego obcesowe zarzuty ubrane w nieociosane słowa.
Wirowała do wznieconych przez niego akordów, na półpalcach sunąc pośród krajobrazów malowanych farbami muzyki. To było tak inne od zwyczajowych ćwiczeń pod surowym i wymagającym okiem pani Stebbing; pierwszy raz od dawna nie wymuszała na sobie absolutnej perfekcji, a płynęła z prądem jego przewodnictwa. Argus Filch, Einar Borgin, teraźniejszość i przeszłość zgrzytające na swoich krawędziach, ocierające się o siebie jak dwa zardzewiałe, przeżarte gniewem gwoździe; dyrygent, którego podarował jej los.
A potem wszystko to zniszczył.
Urwał harmonię tonacji, zadusił symfonię naturalnie wydobytą z odmętów tajemnic drzemiących na dnie duszy. Pozbawił ich oboje klucza mogącego otworzyć zamek do skrytej za nim szpuli tkającej empatię. Niemość odpowiadająca na niewinne pytania czy płomienne, natchnione prośby pozostałaby prawie niezauważona, gdyby nie to, co nadeszło po niej - cisza zwieńczona napaścią na w klawisze, która uderzyła w ściany pomieszczenia skrzekliwym grymasem epilogowego huku. Nie zdążyła nawet zamrzeć w połowie ruchu, wciąż uniesiona na palcach stóp obutych w letnie trzewiki, kiedy poczuła dłoń niespodziewanie zakleszczającą się na łokciu i zszarpującą ją z wysokości chmur z powrotem na szarą ziemię, gdzie należało zmierzyć się z ukłuciem strachu. Traumy były silniejsze, przeforsowały ogarniający ją chwilę wcześniej zachwyt i sprawiły, że zesztywniała, truchlejąc w oniemieniu. Wydawał się jej łagodny, bezpieczny, takim malowały go takty dobiegające z pianina, czy to było kłamstwo? Czy znalazł sposób, który pozwolił mu splamić szczerość własnej sztuki? Skrzące się spłoszeniem oczy przyglądały się złości targającej za mięśnie jego twarzy. Choć wydawało się to niemożliwe, jego brwi opadły jeszcze niżej, ściągnięte i naprężone jak struna łuku gotowego do oddania strzału. Nie potrzeba było wielu słów, jego złość rozbrzmiała donośnie już w jednym. Celine zastygła w bezruchu, w pierwszym szoku, machinalnie gotowa na cios. Zawsze, gdy w Tower of London podejmowała walkę i uciekała od poszukujących jej dłoni, kamienną ciszę wypełnioną jedynie rwącymi, gorącymi oddechami przecinały właśnie takie komendy, krótkie i przytłaczające, pełne wściekłości zapowiadającej wykwit nowych siniaków - dość. Jego twarz rozmyła się na brzegach, zapętlona we wspomnieniach, które wkradły się na jego rysy i rozgościły w ich oprawach, zanim dotarło do niej, że więzienie było przeszłością, a ona - znalazła się nie wiadomo gdzie, u nie wiadomo kogo. Co ją podkusiło, by tak po prostu podążyć za jego wytyczną i zapomnieć wcześniej o lęku?
- To boli - syknęła cicho, pierzchliwie, w momencie, kiedy już odejmował dłoń i cofał ją do własnej przestrzeni. Szarpnęła się jednak, odskoczywszy od Argusa na odległość kilku kroków, rozmasowując przy tym miejsce, które ścisnął w pokazie samczej siły. Jej wzrok nasączył się wyrzutem, ale i lękiem; nie mogła więcej mu ufać, nie mogła być go pewną, chociaż nie znała nawet jego imienia, zaprzepaścił to wszystko.
I zakopał pod popiołem wulgarnego pytania.
Pierwszy gorąc, który ją zalał, zaraz przeistoczył się w nawałnicę szronu osadzającego się w ciele od środka. Mężczyźni zwykle nie orientowali się zbyt szybko w jej naturze, wydawać by się mogło, że obecność pięknej dziewczyny, której uroda zaspokajała ich estetyczne potrzeby, była im po prostu na rękę. Lubili ją obserwować, obnażać przed nią serca, zagadywać, czuć rumieńce wkradające się na policzki, jeśli byli młodsi, bardziej podatni na szarpnięcia pożądania. Sprawiało im to przyjemność, a zatem nie zadawali pytań. Brzydziło ją to - kim była i czym była, w jakie stany wprawiała płeć przeciwną leniwym spojrzeniem lub samym towarzystwem. Tyle razy ganiła się za to w duchu, znienawidziła samą siebie, a Tower of London jedynie umocniło ją w tym przekonaniu, zagrzebując Celine pod kolczastym postumentem przeświadczenia, że nadawała się tylko do jednego. Że nie miała innej wartości poza walorem estetycznym i zdolnością zaspokajania prymitywnych żądz. Jak długo jeszcze miała za to przepraszać? Z pomocą Hectora podnosiła się z kolan, zgnojona na przestrzeni ostatnich miesięcy tak mocno, że spojrzenie na siebie bez wstrętu i pogardy graniczyło z cudem. Ile lat miało minąć, zanim w pełni zaakceptuje kim była? Poczuła pod skórą mdłe iskierki własnego gniewu połączonego z paniką - bo rozszyfrował ją, odsłonił sekret, który tak w sobie pielęgnowała, nie chcąc pozwolić prawdzie wydostać się na światło dzienne. Jak mógł? Jeszcze w takich słowach?
- Nie - zaprzeczyła wraz z długim, gwałtownym wydechem, niemalże bolesnym. Właściwie nie była wilą, ale czy powinna wyjaśniać mu rozrzedzoną krew? Nie znała jego imienia, nie musiała przyznawać się przed nim do niczego - powtarzała to sobie w myślach jak mantrę, próbując nie rozpaść się na drobne kawałeczki poczucia winy, obrzydzenia, nienawiści do samej siebie i desperacji. Nie jestem potworem. Nie zrobiłam mu nic złego. Czego oczekujesz, losie? Że zamknę się w domu, więcej nie wychyliwszy z niego nosa, żeby żaden mężczyzna nie poczuł się więcej tak, jakby jego wolna wola została nadwyrężona? Pod lawiną łamiących ją emocji pojawiła się łuna buntu, którego nie czuła od dawna; czy to terapia pozwoliła jej wytrzymać jego wzrok, zamiast skulić się w sobie albo uciec? - One mieszkają w korach drzew, przyćmiewają księżyc i mamią nieszczęśników. Naprawdę wyglądam ci na kogoś takiego? - kłamała dla własnego bezpieczeństwa, choć przecież tak bardzo tym się brzydziła; w tym czasie błyszczący w oczach strach zamotał się w niciach rosnącego wzburzenia. Przerażenie bladło, zastępowane przez wolno tlący się ogień bezsilności i rozczarowania. Z trudem przełknęła formującą się w gardle gulę goryczy i zacisnęła dłonie na połach sukienki, patrząc na Argusa spod koronki długich, ciemnych rzęs. Jej postawa miała kruszyć - studzić jego gniew, sprawiać, że dojrzy w niej kogoś, kto na ów gniew nie zasługiwał, tym razem celowo i dyskretnie, aksamitnie. Ciężar ciała przeniesiony na jedną z nóg zakołysał posturą, odwróciła głowę w bok i opuściła ją lekko, przenosząc spojrzenie na drewniane panele podłogi. - Pięknie grałeś. Powinnam była wyjść od razu po tym, jak tu trafiłam, ale dawno nie słyszałam czegoś takiego. I pomyślałam, że... nadam temu ruch. Kształt. Docenienie twojej gry to powód do wyzywania i szarpania? - spytała głosem podszytym cichym wyrzutem, niepewną brawurą - bo zareagował zbyt gwałtownie, nieproporcjonalnie, jej zdaniem, do winy, nawet jeśli wiedziała z czego wynikało jego skonfundowane oburzenie. Wystraszył ją, ponownie pchając półwilę w ramiona wciąż świeżych traum. Chętnie by mu na to pozwoliła, ugięłaby kark pod biczem tyrady i nabuzowanych warknięć - ale to nie było zdrowe, nie pomagało. Masochizm, który w sobie przyjęła, by przetrwać, przestał jej służyć i rozumiała, że należało się go wyzbyć - i pracować nad szacunkiem do samej siebie, choć wydawało się to syzyfową wręcz pracą. Tylko dlatego, we wznieconym przez terapię staraniu, nie skapitulowała w wyborze łatwiejszej drogi, tej naszpikowanej cierniami traum, i odparowała jego obcesowe zarzuty ubrane w nieociosane słowa.
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Granica dzieląca go od spokoju ducha była ledwie widoczna; gdyby tylko pozwolił myślom płynąć wolno pod przewodnictwem kojącego czaru, droga do wyciszenia rozwinęłaby się przed nim zwiewną wstęgą - Celine prowadziłaby go serpentyną wytchnienia, mogłaby skruszyć trudy w mig i pociągnąć za dłoń w błogie zapomnienie. Nie zabrnąłby w pułapkę szału, dyrygenta gwałtownego zrywu - ale nie miało to znaczenia, wybrał inaczej, jak zawsze pod prąd, w furiackim lamencie serca rzucając się w rwącą rzekę, impulsywnie, wpław, byle szybko, byle już, zanim ostatnia droga ucieczki zniknie z mapy. Niezawodna tarcza gniewu trwała przed nim. Unosił ją świadomie, starą jak świat - poranioną i pełną bruzd - kiedy huk dojmującej pożogi ogłuszał i dopuszczał do rozsądku jedynie skrawki - tylko i aż tyle, by przetrwać.
To boli. Słowa toczyły się głuchym echem, jakoś ciężko, nieznośnie tłukąc prosto w serce, zrywając żołądek do fantomowego podrygu, kiedy wyrywały z równowagi - miał wrażenie, że spada i nim zdążył zorientować się skąd i dlaczego, krótki syk pogruchotał mu kości w zderzeniu z rzeczywistością, jakby jej ból odbił się w nim samym, choć wciąż nie w jasnych oczach, nadal popielonych gniewem. Cofnął się natychmiast, jak lustro powtarzając jej kroki - dopóki nie zatrzymało go drewniane siedzisko. Na tle białego instrumentu dłonie uniosły się w machinalnym odruchu - zapewnieniu, że nie dotknie jej więcej, że nie chce jej skrzywdzić, bo szczerze nie chciał, mimo wrogiego spojrzenia i ostrych słów, między które wdarła się kolejna garść skojarzeń, dusząc gryzącym dymem wyrzutów sumienia. To boli. Bolało? Po paru sekundach nie potrafił ocenić mocy szarpnięcia, ruch rozmył się w chaosie rozpędzonych myśli, uparcie ciągnących w te same cienie, w niematerialne widziadła ślizgające się po ścianach przed kryształowymi oczami młodej Borginówny. Musiał być jej największym koszmarem. Czy ją też bolało? Czy odetchnęła z ulgą, kiedy wreszcie zniknął z jej życia, podniosła się po nienawistnych występkach? Zdołała wyrwać się z ciasnych objęć plagi koszmarów? A może w zamian gniew ojca skoncentrował się wyłącznie na niej? Wtedy, w świecie Einara Borgina, nie potrafił myśleć o własnej winie, nie kiedy przerażenie zaciskało się na gardle w stalowym uścisku, a przemoc przedstawiano jako słuszne wyjście - przecież tylko naśladował ojca, niedościgniony wzór, powtarzał jego prawdy i nauki, doprowadzał do tego, co mu się należało. Nie chciała go słuchać, nie chciała mu pomóc, nie rozumiała, nie współpracowała - nie pozostawiła mu wyjścia, dlatego należało ją zmusić. Więc zmuszał, a przykre uświadomienie przyszło dopiero po latach. Przerażający wniosek, że jego ratunek równał się jej zgubie, zawisł nad Argusem i ani śmiał odejść - bo nie potrafił sobie wybaczyć. Nie mógł. Ale w parze ze zrozumieniem szła druga myśl - nie chciał jej skrzywdzić. Chciał tylko żyć.
Jak wiele z ojca zachowało się w nim samym? Zlęknione spojrzenie sprawiło, że poczuł się jak szczątki - jakby wszystko, co budował od ucieczki nagle runęło, odzierając ze złudzeń. Nie, Vidar nie mógł jej tu przysłać, nie mogła mieć z Borginami nic wspólnego, jej strach był autentyczny, rzeczywisty, trudny. Pożałował szybko, czując znajome kłucie sumienia, z każdym jej słowem coraz bardziej dojmujące. Dlatego rzucał oszczerstwami, bronił się, odcinał, zasłaniał.
- Może. Nie wiem - bo żadnej nie spotkałem. Po wybuchu nie szukał w sobie łagodności, impet wciąż rezonował w burkliwym głosie i szczerej odpowiedzi. Na wyciszenie potrzebował czasu, nawet jeśli miał już pewność, że wyobrażenia zabrnęły za daleko, a podejrzliwość wyprowadziła go w pole. Pamięć podsuwała ślady wzburzenia po jednej z dawnych rozmów, opowieści Camilli - jej cierpienie szargało mu nerwy, szarpało najczulsze struny, za jej rozpacz pragnął urządzić chłostę stulecia - wtedy nie rozumiał, jak to się działo, że jej wspaniały mąż mając wszystko - ją i magię - mógł poddawać się czarom innej kobiety. Wolał oskarżać go o niewierność, bruzda na jego nieskazitelnej postaci była wręcz satysfakcjonująca - jawny dowód, że nie był jej wart, ale ona, jak na złość, skrzywdzona i upokorzona wybaczała mu, paplając coś o potomkiniach wil, o tym, że nie miał na to wpływu, że to nie jego wina. Dzisiaj zrozumiał, dzisiaj ta świadomość bolała jeszcze bardziej - jak bardzo musiała go kochać? Odgonił od siebie wspomnienie, musiał, potrafił - nauczyła go tego.
Jego reakcja była zbyt gwałtowna, zniechęcająca, wiedział to doskonale, mimo zaślepienia piorunującą dawką emocji, lecz czy pojawienie się istnienia skrojonego na kształt rusałki było naturalne? Nieodpowiedzialne i nieroztropne spacerowanie po obcym domu, snucie przypuszczeń, ufność i nagła ekspresja - nie, nie spotykał się z tym, zwłaszcza w trudnym wojennym okresie, gdzie byle szmer potrafił uderzać w ludzką czujność niczym potężny huk. Powinna wiedzieć, powinna być ostrożniejsza. Magia, choć piękna, mogła zetrzeć go na proch, czego najlepszym dowodem były lśniące na przedramieniu blizny - srebrzystą pajęczyną żył prowadziły przestrogę, wyryte na bladej skórze w pamiątce po fundamentalnej lekcji. Mogła je dostrzec, bowiem nadal trzymał dłonie wysoko, z wolna dopuszczając do siebie skruchę - tym razem szczerą - niewygodną, owszem, ale prawdziwą. Łagodniał zupełnie świadomie, układał myśli wedle sumienia nie pod wpływem jej uroku, a własnej decyzji, własnej winy.
- Celine, prz... - zaczął cicho, z wyraźnym zafrasowaniem, w tej samej chwili odszukując jej spojrzenie, bo tak należało, bo naprawdę chciał przeprosić. Mógł się spodziewać, ale opuścił gardę, odsłaniał się, a ona wzięła go z zaskoczenia, rozsypała zgłoski, zatrzymała czas. Zamarł więc, poddając się nieważkości. Rozpływał się w słodkim, choć strudzonym wyrzutem głosie, chłonął tę subtelność, zwiewny ruch. Zdołała wywabić z dużych oczu prawdziwie czyste spojrzenie, niemal dziecięce, niewinne, dziwne; ostre rysy zatarły się, wyzbyte cierpkiego charakteru. Zamrugał, czując suchość w gardle i niemoc w umyśle - przyjemną, otępiającą. Zadane pytanie unosiło się gdzieś obok i chwilę zajęło mu poskładanie słów w całość. Najpierw doznał rozpaczy - wyjść? Przecież nie mogła wyjść, nie chciał tego. Później nadeszła duma, zadowolenie, dziki triumf - chwaliła go, doceniała jego muzykę. A potem przypomniała mu, co zrobił, zwalając na głowę przejmujący wstyd. Ręce wreszcie osunęły się w dół, nieco bezwładnie, z rezygnacją - a po chwili pod palcami rozpłynęło się znajome ciepło, miękka sierść Pani Norris. Łagodnie lgnęła do dłoni, wciskając w nią łeb z pomrukiem. Nawet nie zauważył, kiedy znalazła się na siedzisku, lecz pod wpływem tego wytrącającego bodźca zamrugał ponownie, odzyskując trochę siebie - to znaczy marszcząc brwi, rzecz jasna. Nie do końca rozumiał, co się działo, ale pamiętał pytanie.
- Nie znam cię - nie rozumiem. Odpowiedział z opóźnieniem, zdobywając się na posłanie kolejnego spojrzenia ku piękności, teraz wywołującej onieśmielenie - bardzo nieznane uczucie, krępujące, dlatego szybko uciekł spojrzeniem. Nie mieli o sobie pojęcia, błądzili wśród niejasnych poszlak z nut i figur, w nieoczywistościach, w jego - choć teraz już wzajemnej - nieufności. Pod wpływem czaru mógł łagodnieć, prawdopodobnie mogła owinąć go sobie wokół palca, wymusić posłuszeństwo. Ale zaufanie wywołane w ten sposób nigdy nie zbliżyłoby się do świadomego odczucia, zaś bez zaufania zdolności komunikacyjne Argusa nie bez powodu nie budziły powszechnej akceptacji. Zrażał do siebie ludzi z uporem maniaka. Chciał coś powiedzieć, wyjaśnić, jeszcze dodać - nie umiał, zduszony sumieniem i dystansem, zawieszając wzrok na kugucharzycy, której grzbiet gładził z wyczuciem. Mętlik męczył.
- Nie powinnaś tańczyć bez rozgrzewki - burknął znowu, znajdując sobie świetną myśl, której mógł się uczepić - jakiejś musiał, a ta była prawdziwa, była faktem, któremu nie mogła zaprzeczyć. Usiadł z powrotem przy fortepianie, zamknął oczy - szukał wyciszenia, rozluźnienia. Ten świat potrafił go porwać, był jedynym, nad jakim miał władzę, nad czarnymi znakami rozsypanymi po pięcioliniach, nad chaosem, który rozumiał, którym potrafił onieśmielać i wzruszać. Dłoń popłynęła lekko, chwilę, bez trudu podrywając do lotu kilka nut, cztery sekundy oddechu. I cisza, znów. - Słuchaj - kolejna cegła, głos trzeszczący krótkim komunikatem. Była wrażliwa, subtelna, może wyrozumiała - jak Camilla, ona zawsze rozumiała, gdy odzywał się melodią, odrzucając słowa. Celine nie zasługiwała na jego oszczerstwa, tak jak on nie zasługiwał na jej kojącą obecność. A mimo tego miał przeczucie, niewyraźne, że coś ich łączy, że nie chciałby jej odpuścić, że mimo różnic dzielą przynajmniej jedno podobieństwo, uwierające, wrodzone. Wadliwość, wynaturzenie, zgryzotę w płomiennych barwach nienawiści - do siebie.
| gram F Major
To boli. Słowa toczyły się głuchym echem, jakoś ciężko, nieznośnie tłukąc prosto w serce, zrywając żołądek do fantomowego podrygu, kiedy wyrywały z równowagi - miał wrażenie, że spada i nim zdążył zorientować się skąd i dlaczego, krótki syk pogruchotał mu kości w zderzeniu z rzeczywistością, jakby jej ból odbił się w nim samym, choć wciąż nie w jasnych oczach, nadal popielonych gniewem. Cofnął się natychmiast, jak lustro powtarzając jej kroki - dopóki nie zatrzymało go drewniane siedzisko. Na tle białego instrumentu dłonie uniosły się w machinalnym odruchu - zapewnieniu, że nie dotknie jej więcej, że nie chce jej skrzywdzić, bo szczerze nie chciał, mimo wrogiego spojrzenia i ostrych słów, między które wdarła się kolejna garść skojarzeń, dusząc gryzącym dymem wyrzutów sumienia. To boli. Bolało? Po paru sekundach nie potrafił ocenić mocy szarpnięcia, ruch rozmył się w chaosie rozpędzonych myśli, uparcie ciągnących w te same cienie, w niematerialne widziadła ślizgające się po ścianach przed kryształowymi oczami młodej Borginówny. Musiał być jej największym koszmarem. Czy ją też bolało? Czy odetchnęła z ulgą, kiedy wreszcie zniknął z jej życia, podniosła się po nienawistnych występkach? Zdołała wyrwać się z ciasnych objęć plagi koszmarów? A może w zamian gniew ojca skoncentrował się wyłącznie na niej? Wtedy, w świecie Einara Borgina, nie potrafił myśleć o własnej winie, nie kiedy przerażenie zaciskało się na gardle w stalowym uścisku, a przemoc przedstawiano jako słuszne wyjście - przecież tylko naśladował ojca, niedościgniony wzór, powtarzał jego prawdy i nauki, doprowadzał do tego, co mu się należało. Nie chciała go słuchać, nie chciała mu pomóc, nie rozumiała, nie współpracowała - nie pozostawiła mu wyjścia, dlatego należało ją zmusić. Więc zmuszał, a przykre uświadomienie przyszło dopiero po latach. Przerażający wniosek, że jego ratunek równał się jej zgubie, zawisł nad Argusem i ani śmiał odejść - bo nie potrafił sobie wybaczyć. Nie mógł. Ale w parze ze zrozumieniem szła druga myśl - nie chciał jej skrzywdzić. Chciał tylko żyć.
Jak wiele z ojca zachowało się w nim samym? Zlęknione spojrzenie sprawiło, że poczuł się jak szczątki - jakby wszystko, co budował od ucieczki nagle runęło, odzierając ze złudzeń. Nie, Vidar nie mógł jej tu przysłać, nie mogła mieć z Borginami nic wspólnego, jej strach był autentyczny, rzeczywisty, trudny. Pożałował szybko, czując znajome kłucie sumienia, z każdym jej słowem coraz bardziej dojmujące. Dlatego rzucał oszczerstwami, bronił się, odcinał, zasłaniał.
- Może. Nie wiem - bo żadnej nie spotkałem. Po wybuchu nie szukał w sobie łagodności, impet wciąż rezonował w burkliwym głosie i szczerej odpowiedzi. Na wyciszenie potrzebował czasu, nawet jeśli miał już pewność, że wyobrażenia zabrnęły za daleko, a podejrzliwość wyprowadziła go w pole. Pamięć podsuwała ślady wzburzenia po jednej z dawnych rozmów, opowieści Camilli - jej cierpienie szargało mu nerwy, szarpało najczulsze struny, za jej rozpacz pragnął urządzić chłostę stulecia - wtedy nie rozumiał, jak to się działo, że jej wspaniały mąż mając wszystko - ją i magię - mógł poddawać się czarom innej kobiety. Wolał oskarżać go o niewierność, bruzda na jego nieskazitelnej postaci była wręcz satysfakcjonująca - jawny dowód, że nie był jej wart, ale ona, jak na złość, skrzywdzona i upokorzona wybaczała mu, paplając coś o potomkiniach wil, o tym, że nie miał na to wpływu, że to nie jego wina. Dzisiaj zrozumiał, dzisiaj ta świadomość bolała jeszcze bardziej - jak bardzo musiała go kochać? Odgonił od siebie wspomnienie, musiał, potrafił - nauczyła go tego.
Jego reakcja była zbyt gwałtowna, zniechęcająca, wiedział to doskonale, mimo zaślepienia piorunującą dawką emocji, lecz czy pojawienie się istnienia skrojonego na kształt rusałki było naturalne? Nieodpowiedzialne i nieroztropne spacerowanie po obcym domu, snucie przypuszczeń, ufność i nagła ekspresja - nie, nie spotykał się z tym, zwłaszcza w trudnym wojennym okresie, gdzie byle szmer potrafił uderzać w ludzką czujność niczym potężny huk. Powinna wiedzieć, powinna być ostrożniejsza. Magia, choć piękna, mogła zetrzeć go na proch, czego najlepszym dowodem były lśniące na przedramieniu blizny - srebrzystą pajęczyną żył prowadziły przestrogę, wyryte na bladej skórze w pamiątce po fundamentalnej lekcji. Mogła je dostrzec, bowiem nadal trzymał dłonie wysoko, z wolna dopuszczając do siebie skruchę - tym razem szczerą - niewygodną, owszem, ale prawdziwą. Łagodniał zupełnie świadomie, układał myśli wedle sumienia nie pod wpływem jej uroku, a własnej decyzji, własnej winy.
- Celine, prz... - zaczął cicho, z wyraźnym zafrasowaniem, w tej samej chwili odszukując jej spojrzenie, bo tak należało, bo naprawdę chciał przeprosić. Mógł się spodziewać, ale opuścił gardę, odsłaniał się, a ona wzięła go z zaskoczenia, rozsypała zgłoski, zatrzymała czas. Zamarł więc, poddając się nieważkości. Rozpływał się w słodkim, choć strudzonym wyrzutem głosie, chłonął tę subtelność, zwiewny ruch. Zdołała wywabić z dużych oczu prawdziwie czyste spojrzenie, niemal dziecięce, niewinne, dziwne; ostre rysy zatarły się, wyzbyte cierpkiego charakteru. Zamrugał, czując suchość w gardle i niemoc w umyśle - przyjemną, otępiającą. Zadane pytanie unosiło się gdzieś obok i chwilę zajęło mu poskładanie słów w całość. Najpierw doznał rozpaczy - wyjść? Przecież nie mogła wyjść, nie chciał tego. Później nadeszła duma, zadowolenie, dziki triumf - chwaliła go, doceniała jego muzykę. A potem przypomniała mu, co zrobił, zwalając na głowę przejmujący wstyd. Ręce wreszcie osunęły się w dół, nieco bezwładnie, z rezygnacją - a po chwili pod palcami rozpłynęło się znajome ciepło, miękka sierść Pani Norris. Łagodnie lgnęła do dłoni, wciskając w nią łeb z pomrukiem. Nawet nie zauważył, kiedy znalazła się na siedzisku, lecz pod wpływem tego wytrącającego bodźca zamrugał ponownie, odzyskując trochę siebie - to znaczy marszcząc brwi, rzecz jasna. Nie do końca rozumiał, co się działo, ale pamiętał pytanie.
- Nie znam cię - nie rozumiem. Odpowiedział z opóźnieniem, zdobywając się na posłanie kolejnego spojrzenia ku piękności, teraz wywołującej onieśmielenie - bardzo nieznane uczucie, krępujące, dlatego szybko uciekł spojrzeniem. Nie mieli o sobie pojęcia, błądzili wśród niejasnych poszlak z nut i figur, w nieoczywistościach, w jego - choć teraz już wzajemnej - nieufności. Pod wpływem czaru mógł łagodnieć, prawdopodobnie mogła owinąć go sobie wokół palca, wymusić posłuszeństwo. Ale zaufanie wywołane w ten sposób nigdy nie zbliżyłoby się do świadomego odczucia, zaś bez zaufania zdolności komunikacyjne Argusa nie bez powodu nie budziły powszechnej akceptacji. Zrażał do siebie ludzi z uporem maniaka. Chciał coś powiedzieć, wyjaśnić, jeszcze dodać - nie umiał, zduszony sumieniem i dystansem, zawieszając wzrok na kugucharzycy, której grzbiet gładził z wyczuciem. Mętlik męczył.
- Nie powinnaś tańczyć bez rozgrzewki - burknął znowu, znajdując sobie świetną myśl, której mógł się uczepić - jakiejś musiał, a ta była prawdziwa, była faktem, któremu nie mogła zaprzeczyć. Usiadł z powrotem przy fortepianie, zamknął oczy - szukał wyciszenia, rozluźnienia. Ten świat potrafił go porwać, był jedynym, nad jakim miał władzę, nad czarnymi znakami rozsypanymi po pięcioliniach, nad chaosem, który rozumiał, którym potrafił onieśmielać i wzruszać. Dłoń popłynęła lekko, chwilę, bez trudu podrywając do lotu kilka nut, cztery sekundy oddechu. I cisza, znów. - Słuchaj - kolejna cegła, głos trzeszczący krótkim komunikatem. Była wrażliwa, subtelna, może wyrozumiała - jak Camilla, ona zawsze rozumiała, gdy odzywał się melodią, odrzucając słowa. Celine nie zasługiwała na jego oszczerstwa, tak jak on nie zasługiwał na jej kojącą obecność. A mimo tego miał przeczucie, niewyraźne, że coś ich łączy, że nie chciałby jej odpuścić, że mimo różnic dzielą przynajmniej jedno podobieństwo, uwierające, wrodzone. Wadliwość, wynaturzenie, zgryzotę w płomiennych barwach nienawiści - do siebie.
| gram F Major
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
Złość w jego oczach kruszyła się i topniała jak karmelizowany cukier. Wyraziste barwy gniewu łagodniały, przybierając bledsze tinty czerwieni, aż i ta w końcu ostygła, natchniona błękitem obmywającym jej ostrawe kanty. Zalewały go morskie fale studzące wybuch, który jeszcze moment temu szarpał za struny duszy i nakazywał im wygrywać znajome takty wrogości, tak głęboko zakorzenione w jego osobowości - złamanej, zdeptanej i zniszczonej za sprawą wyroków, jakim poddał go los. Patrząc w jego oczy, czuła wzbierający w trzewiach bunt; jakąś iskierkę szeptu mówiącego o tym, że powinna obrócić się na pięcie i trzasnąć drzwiami frontowymi od zewnętrznej części werandy, w ten sposób karząc zupełnie uzasadnioną niegościnność. Nie był pierwszym, który próbował zrzucać z ramion łańcuchy oplatające się wokół męskich dusz i wgryzające w ich wolną wolę, pozostawiając na skórze niewidzialne ślady pocałunków wpływu, który na nich wywierała. Rzadko, mimo to, zdarzało się, żeby ktoś tak jawnie przypominał jej, czym była. Błądził po omacku, nieświadom tego, że zgadł - w większym lub mniejszym stopniu zdemaskował drzemiącą w niej naturę, na co jej własne wnętrze zabulgotało płomieniem. Nie chciała o tym myśleć. Nie chciała tego słuchać. Mogłaby przecież przymusić go subtelną sugestią, by grał dla niej do upadłego, ale nigdy by tego nie zrobiła. Kiedyś, dawniej, może, dzisiaj już nie.
Nie dokończył, zrozumiała jednak, co chciał jej powiedzieć; urwane po pierwszej sylabie słowo ostudziło jej wzburzenie, które wybrzmiało w kaskadzie wydrapującej się z jej gardła na powierzchnię. Mówiła prawdę, nękana wyrzutem sumienia i strachem, który w niknącej urazie oznajmiał o swoim istnieniu zimnem dotykającym ją od środka i na chwilę wypełniającym każdy skrawek ciała. Potarła swoje ramiona, opuściwszy spojrzenie na kotkę, która znalazła się na taborecie przysuniętym do instrumentu, oferując właścicielowi głowę usłaną miękkim futrem i zwieńczoną parą spiczastych uszu. W karminowych oczach drzemało coś niedopowiedzianego, coś, co ukłuło ją podskórną obawą i przeszyło dreszczem. Wydawały się prześwietlać ją na wskroś, wiedzieć, że otaczająca ją mgiełka słodkiego uroku mieszała argusową percepcję i wodziła go za nos, zmuszając do zachowań, które nie były dla niego naturalne. Celine poczuła odzywającą się w trzewiach ochotę cofnięcia się o kolejne pół kroku, ale nie zrobiła tego. Nie znam cię, jego prostolinijne stwierdzenie sprawiło, że podniosła na niego wzrok i przekrzywiła głowę z długim westchnieniem.
- To poznaj - rzuciła gładko, w końcu nie było to aż takie trudne. Los zadecydował o tym za nich, stawiając jego dom na ścieżce teleportacyjnej czkawki, niechętny słuchać odmów, postąpiła więc krok do przodu i ujęła w dłonie poły sukienki, unosząc je delikatnie ku górze; dygnęła przed nim w baletowej gracji, mniej barwnie, niż zrobiłaby to na deskach teatru, a tak po prostu. Zwyczajnie. Czas zacząć od nowa. - Jestem Celine. Celine Lovegood. A ty? Zdradzisz mi już tę tajemnicę? - poprosiła z błyskiem zaczepnego uśmiechu wszywającego ściegi w kąciki ust. Tyle wystarczyło, by napisać pomiędzy nimi niezobowiązujący prolog, między maestrem a tancerką, połączonymi przez pięciolinie zaplatające ścieżki od jej mięśni do jego palców wygrywających na biało-czarnych klawiszach symfonie, których tak jej brakowało. Cisza do niego nie pasowała. Oblekała go jak pajęczyna, jakby wpadł w pułapkę, przeznaczony jako pożywienie dla nadciągającego nieuchronnie pajęczaka o jadzie przygotowanym na dwupunktową ranę.
Troska ubrana w burknięcie sprawiła, że brew półwili łagodnie drgnęła ku górze.
- Nie ucz Merlina, jak władać magią - odpowiedziała pysznie, z tlącym się w spojrzeniu rozbawieniem. Każdy jej dzień zaczynał się od gimnastyki i na niej też kończył, strząsając z mięśni zmęczenie i otulając je przyjemnym ciepłem; każdy jej dzień wypełniony był tańcem, od kiedy poczuła, że trawione więzienną chorobą ciało stało się zdolne do przypominania sobie ruchu zdławionego przez klatkę. To było jej istnienie, fundament, na którym ją wzniesiono. Całe jej życie. Cała jej wolność. - Podobno tańczyłam już w łonie matki - a coś w myśli, że przyprawiała przez to rodzicielkę o nudności i non stop łupiące bóle sprawiało jej niezdrową przyjemność. Jakby już wtedy karała kobietę za grzeszność swojego poczęcia, z zapisaną w tkankach prawdą o ojcostwie, świadomością, która odeszła, kiedy pojawiła się na świecie, nieskrępowana przez kołyskę we wnętrzu Claire Lovegood. Zasłużyła na to, na wrogość od pierwszych sekund, gdy córka zaczęła się poruszać. Łatwo było myśleć dziś o niej w takich kategoriach, zamiast przyznać przed samą sobą, że nawet pomimo zdrady i steku kłamstw, jakimi karmiła jej niebiologicznego tatka, Celine wciąż tęskniła do matczynych objęć i ciepła, które mogło za nimi płynąć.
Muzyka znów wypełniła pomieszczenie, błoga, piękna; Argus powrócił do pianina, jego dłonie odnalazły należne im miejsca na monochromatycznej klawiaturze, wydobywając ze środka brzmienie, które poniosło ją w nowym przypływie inspiracji. Słuchała, tak, jak rozkazał - i zatańczyła. Do melodii opowiadającej jej o locie zagubionego ptaka poszukującego drogi do domu; schodził z wysokości i zaglądał do wnęk w wielkich drzewach, z nadzieją, że gniazdo, do którego zajrzy, okaże się utraconym domem. Odbijał się od miejsca do miejsca, skazany na tułaczkę bez końca, niczym mityczny Odyseusz wytyczający szlaki ku Itace. W płynnej, melancholijnej improwizacji Celine wcieliła się w rolę tego stworzenia, z minuty na minutę coraz mocniej poddająca się beznadziei wyzierającej z kart przeznaczenia. Traciła siły i zmysły, jej ruchy sprawiały wrażenie eratycznych, spazmatycznych, tak innych od epilogu szaleństwa Giselle; powietrze oczyszczało płuca z witalności, aż nie pozostało po niej nic, jak pusta skorupa o wystygłym sercu. Wraz z ostatnimi taktami opuszczającymi pianino, zatrzymała się z dłońmi przyciśniętymi do piersi i ściągniętymi mocno łopatkami, plecami zwrócona do Argusa; pochylona głowa skryła się za kaskadą srebrnych kosmyków. - Piękne - powtórzyła szeptem pierwsze słowo, które wypowiedziała w jego muzycznej samotni, szczerze ujęta emocjami, które odkrywała w jego twórczości. Własnej? Czy to on to skomponował? Nie poruszyła się jeszcze, zamrożona w tej samej pozycji, jakby musiała na nowo przebyć drogę między rzeczywistością, a wyobrażeniem wskrzeszonym przez jego kompozycję. Gdyby tylko Wrończyk miał na swoich usługach kogoś takiego, takiego pianistę...
Nie dokończył, zrozumiała jednak, co chciał jej powiedzieć; urwane po pierwszej sylabie słowo ostudziło jej wzburzenie, które wybrzmiało w kaskadzie wydrapującej się z jej gardła na powierzchnię. Mówiła prawdę, nękana wyrzutem sumienia i strachem, który w niknącej urazie oznajmiał o swoim istnieniu zimnem dotykającym ją od środka i na chwilę wypełniającym każdy skrawek ciała. Potarła swoje ramiona, opuściwszy spojrzenie na kotkę, która znalazła się na taborecie przysuniętym do instrumentu, oferując właścicielowi głowę usłaną miękkim futrem i zwieńczoną parą spiczastych uszu. W karminowych oczach drzemało coś niedopowiedzianego, coś, co ukłuło ją podskórną obawą i przeszyło dreszczem. Wydawały się prześwietlać ją na wskroś, wiedzieć, że otaczająca ją mgiełka słodkiego uroku mieszała argusową percepcję i wodziła go za nos, zmuszając do zachowań, które nie były dla niego naturalne. Celine poczuła odzywającą się w trzewiach ochotę cofnięcia się o kolejne pół kroku, ale nie zrobiła tego. Nie znam cię, jego prostolinijne stwierdzenie sprawiło, że podniosła na niego wzrok i przekrzywiła głowę z długim westchnieniem.
- To poznaj - rzuciła gładko, w końcu nie było to aż takie trudne. Los zadecydował o tym za nich, stawiając jego dom na ścieżce teleportacyjnej czkawki, niechętny słuchać odmów, postąpiła więc krok do przodu i ujęła w dłonie poły sukienki, unosząc je delikatnie ku górze; dygnęła przed nim w baletowej gracji, mniej barwnie, niż zrobiłaby to na deskach teatru, a tak po prostu. Zwyczajnie. Czas zacząć od nowa. - Jestem Celine. Celine Lovegood. A ty? Zdradzisz mi już tę tajemnicę? - poprosiła z błyskiem zaczepnego uśmiechu wszywającego ściegi w kąciki ust. Tyle wystarczyło, by napisać pomiędzy nimi niezobowiązujący prolog, między maestrem a tancerką, połączonymi przez pięciolinie zaplatające ścieżki od jej mięśni do jego palców wygrywających na biało-czarnych klawiszach symfonie, których tak jej brakowało. Cisza do niego nie pasowała. Oblekała go jak pajęczyna, jakby wpadł w pułapkę, przeznaczony jako pożywienie dla nadciągającego nieuchronnie pajęczaka o jadzie przygotowanym na dwupunktową ranę.
Troska ubrana w burknięcie sprawiła, że brew półwili łagodnie drgnęła ku górze.
- Nie ucz Merlina, jak władać magią - odpowiedziała pysznie, z tlącym się w spojrzeniu rozbawieniem. Każdy jej dzień zaczynał się od gimnastyki i na niej też kończył, strząsając z mięśni zmęczenie i otulając je przyjemnym ciepłem; każdy jej dzień wypełniony był tańcem, od kiedy poczuła, że trawione więzienną chorobą ciało stało się zdolne do przypominania sobie ruchu zdławionego przez klatkę. To było jej istnienie, fundament, na którym ją wzniesiono. Całe jej życie. Cała jej wolność. - Podobno tańczyłam już w łonie matki - a coś w myśli, że przyprawiała przez to rodzicielkę o nudności i non stop łupiące bóle sprawiało jej niezdrową przyjemność. Jakby już wtedy karała kobietę za grzeszność swojego poczęcia, z zapisaną w tkankach prawdą o ojcostwie, świadomością, która odeszła, kiedy pojawiła się na świecie, nieskrępowana przez kołyskę we wnętrzu Claire Lovegood. Zasłużyła na to, na wrogość od pierwszych sekund, gdy córka zaczęła się poruszać. Łatwo było myśleć dziś o niej w takich kategoriach, zamiast przyznać przed samą sobą, że nawet pomimo zdrady i steku kłamstw, jakimi karmiła jej niebiologicznego tatka, Celine wciąż tęskniła do matczynych objęć i ciepła, które mogło za nimi płynąć.
Muzyka znów wypełniła pomieszczenie, błoga, piękna; Argus powrócił do pianina, jego dłonie odnalazły należne im miejsca na monochromatycznej klawiaturze, wydobywając ze środka brzmienie, które poniosło ją w nowym przypływie inspiracji. Słuchała, tak, jak rozkazał - i zatańczyła. Do melodii opowiadającej jej o locie zagubionego ptaka poszukującego drogi do domu; schodził z wysokości i zaglądał do wnęk w wielkich drzewach, z nadzieją, że gniazdo, do którego zajrzy, okaże się utraconym domem. Odbijał się od miejsca do miejsca, skazany na tułaczkę bez końca, niczym mityczny Odyseusz wytyczający szlaki ku Itace. W płynnej, melancholijnej improwizacji Celine wcieliła się w rolę tego stworzenia, z minuty na minutę coraz mocniej poddająca się beznadziei wyzierającej z kart przeznaczenia. Traciła siły i zmysły, jej ruchy sprawiały wrażenie eratycznych, spazmatycznych, tak innych od epilogu szaleństwa Giselle; powietrze oczyszczało płuca z witalności, aż nie pozostało po niej nic, jak pusta skorupa o wystygłym sercu. Wraz z ostatnimi taktami opuszczającymi pianino, zatrzymała się z dłońmi przyciśniętymi do piersi i ściągniętymi mocno łopatkami, plecami zwrócona do Argusa; pochylona głowa skryła się za kaskadą srebrnych kosmyków. - Piękne - powtórzyła szeptem pierwsze słowo, które wypowiedziała w jego muzycznej samotni, szczerze ujęta emocjami, które odkrywała w jego twórczości. Własnej? Czy to on to skomponował? Nie poruszyła się jeszcze, zamrożona w tej samej pozycji, jakby musiała na nowo przebyć drogę między rzeczywistością, a wyobrażeniem wskrzeszonym przez jego kompozycję. Gdyby tylko Wrończyk miał na swoich usługach kogoś takiego, takiego pianistę...
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Lubił myśl, że ludzie nie są mu potrzebni. Bez nich radził sobie lepiej, był bliżej niemożliwego spokoju, a już na pewno dalej od irytacji, gdyż tą wzbudzali najgorliwiej ze wszystkich żywych istot. Najlepiej zniechęcić ich czym prędzej - może pierwszym słowem, pogardliwą nutą, krzywym spojrzeniem - czymkolwiek, byle szybko, zanim do głowy wpadną im absurdalne koncepcje zacieśniania więzi. Zażyłość, kosztem chwilowej satysfakcji, ciągnęła za sobą gorzkie rozczarowanie, co życie udowadniało Argusowi z łajdacką powtarzalnością - tego właśnie nauczyły go relacje. Poznawać wolał z dystansu, na swoich zasadach, zawsze z marginesem błędu i dyskretnie, a ona - ona wytrącała mu to z rąk, nie pozostawiała miejsca na sprawdzone metody i przyciągała z ogromną skutecznością. Sprawiała, że pragnął ją poznać, co samo w sobie było niecodziennym odczuciem, balansującym między fascynacją a niepokojem; równocześnie odnosił wrażenie, że słodki głos to tylko halucynacja, grymas świata zamknięty w hipnotycznym vibrato - emocjonalnym, bowiem słowa spływały z jej ust gładko, bez drżenia. Powieki zmrużyły się w reakcji na odpowiedź, niespodziewaną i niedopasowaną do sytuacji. Powinna przesiąknąć oburzeniem, obrócić się i wyjść w milczeniu albo po fali krytycznych, dosadnych słów. Tego spodziewałby się po zaatakowanej kobiecie, przebywającej w obcej przestrzeni - ucieczki dyktowanej rozsądkiem.
Tym razem pytające spojrzenie skierował do kotki, szukając odpowiedzi w znajomym błysku okrągłych oczu, gdy Pani Norris zawzięcie kręciła się tuż przy boku. Rzadko domagała się pieszczot z taką intensywnością. Była zazdrosna? Nie, wtedy zachowywała się inaczej, z dystansem. Poświęcił jej chwilę, zatroskany nietypowym żądaniem atencji, zaś coraz donośniejsze mruczenie i miękkość sierści przesuwającej się pod opuszkami faktycznie ściągnęły go na ziemię, w niepamięć odsuwając największe oszołomienie - choć jego echo wracało, ilekroć decydował się spojrzeć na drobną postać, rozświetlającą prosty salon urokiem. Niezrażona postawa wprawiała go w zdumienie, znów ramię w ramię z najlepszą przyjaciółką - czujnością. Żadna logika nie potrafiła podporządkować się temu, że chciała go poznać. Po co? Dlaczego? Nie musiał obserwować jej godzinami, by zdobyć się na stwierdzenie, że jej umiejętności i talent są ponadprzeciętne. Krótka prezentacja wystarczała aż nadto, odbierała zmysły i rozgrzewała wyobraźnię - skoro tak, musiała rzucać świat na kolana, musiała być podziwiana, co zacierało jedyny trop, jedyny domysł. Skoro była tak zdolna, współpracowała z podobnymi sobie, z wybitnymi muzykami, całą orkiestrą.
Albo zabrała jej to wojna.
- Argus Filch - wymamrotał niechętnie, nadal gorzko, z twardym akcentem nietypowym dla brytyjskich nut - niepozorna pamiątka po szlifowanym w przeszłości norweskim. Pani Norris wyraźnie reagowała na słowa Celine, kręciła się niespokojnie, jakby chciała natychmiast odciągnąć jego uwagę - i pozwolił jej na to, zdając się na koci instynkt zamiast pociągnąć rozmowę i wykorzystać okazję na ocieplenie swojego wizerunku - w wachlarzu ludzkich odruchów nie wystarczyło miejsca na podobne zachowania. Odwrócił się do baletnicy plecami krótko po własnych słowach, wracając do instrumentu - burkliwy komentarz rzucał więc już znad klawiszy, na których zawiesił wzrok, gdy wykrzywił usta w zniechęconym grymasie w reakcji na odpowiedź przesyconą bolesnym porównaniem do Merlina. Nie mogła wiedzieć. Nie mogła. Nieskromna postawa panny Lovegood zagubiła się w głębokich odmętach poczucia niesprawiedliwości, bo Merlina mógłby nauczyć co najwyżej szopenowskich pasaży, a te, jakkolwiek wspaniałe, z magią miały niewiele wspólnego.
- Nie miała z tobą łatwo, co? - uzupełnił uszczypliwie, chwytając się tematu matki, byle odwrócić własną uwagę od stale nawracającej myśli o wybrakowaniu - wystarczająco wiele krwi napsuły mu idiotyczne teorie spiskowe i niezrozumiała aura nowej znajomej. Skupił się na niej, na jej przeszłości, na moment pozwalając myślom płynąć swobodnie w nieznaną historię baletnicy, którą zesłał mu los - wychowała się w dobrym, szczęśliwym domu? Pokonała przeciwności, by móc spełniać się w tym, co było jej pisane? Wirowała naprzód bez trosk, czy w akompaniamencie serca roztrzaskiwanego dzień po dniu? - Też tańczyła? - w końcu nie było to rzadkie, przerzucanie tradycji i marzeń na dzieci. Sam był bezgranicznie zżyty z nutami, wznosiły się ponad każdy język, wyrażały go najsilniej, mocniej niż słowa - zawdzięczał to matce? Nosiła w łonie rozczarowanie, a jednak zdołała wpoić mu zamiłowanie do pianina, dała jedyną rzecz zdolną do utrzymania chaosu w ryzach, melodyjny ratunek. Dlatego trwał w dźwiękach, pozwalając im wypełnić najdrobniejsze luki i ukruszenia - wędrowały w duecie z ruchem, z opowieściami odlanymi w figurach idealnego ciała. Wodził za nim wzrokiem wybiórczo, dzieląc koncentracje między muśnięcia klawiszy a obrazy tworzone przez Celine do jego rytmu. Wytrwale próbował stłumić fascynację i podziw, choć nie mógł kłócić się z wnioskami - wyjątkowo trafnie interpretowała muzykę, improwizacją sięgała niuansów, by oddać je w tańcu z należytą subtelnością i mimo nieznajomości kompozycji, przyniosła mu nowe spojrzenie na własny twór. Coś, czego nie doświadczył nigdy wcześniej, zrozumienie wykraczające daleko poza dosłowności, odrobinę traconej regularnie wiary, że muzyka była mu przeznaczona.
Pojedyncze słowo wydało mu się stłumione, nienaturalnie odległe, gdy znów doszczętnie przesiąknął mieszaniną czaru i sztuki, lecz zmusił się do oszczędnego skinienia w podziękowaniu, zaś w próbie zebrania myśli na chwilę zatrzymał dłonie nad klawiszami, by ostatecznie zdecydować się na płynne połączenie utworu z kolejnym, ostatnim. Lubił grać je razem, miały parę wspólnych punktów, charakterystyczne arpeggio.
- To chyba twoja codzienność? - pytał, nie obawiając się przecinać nut własnym głosem - nadal zaskoczony jej zaangażowaniem. - Zajmujesz się choreografią? - tym, z kolei, zaskoczony by nie był.
| jeszcze ostanie gram
Tym razem pytające spojrzenie skierował do kotki, szukając odpowiedzi w znajomym błysku okrągłych oczu, gdy Pani Norris zawzięcie kręciła się tuż przy boku. Rzadko domagała się pieszczot z taką intensywnością. Była zazdrosna? Nie, wtedy zachowywała się inaczej, z dystansem. Poświęcił jej chwilę, zatroskany nietypowym żądaniem atencji, zaś coraz donośniejsze mruczenie i miękkość sierści przesuwającej się pod opuszkami faktycznie ściągnęły go na ziemię, w niepamięć odsuwając największe oszołomienie - choć jego echo wracało, ilekroć decydował się spojrzeć na drobną postać, rozświetlającą prosty salon urokiem. Niezrażona postawa wprawiała go w zdumienie, znów ramię w ramię z najlepszą przyjaciółką - czujnością. Żadna logika nie potrafiła podporządkować się temu, że chciała go poznać. Po co? Dlaczego? Nie musiał obserwować jej godzinami, by zdobyć się na stwierdzenie, że jej umiejętności i talent są ponadprzeciętne. Krótka prezentacja wystarczała aż nadto, odbierała zmysły i rozgrzewała wyobraźnię - skoro tak, musiała rzucać świat na kolana, musiała być podziwiana, co zacierało jedyny trop, jedyny domysł. Skoro była tak zdolna, współpracowała z podobnymi sobie, z wybitnymi muzykami, całą orkiestrą.
Albo zabrała jej to wojna.
- Argus Filch - wymamrotał niechętnie, nadal gorzko, z twardym akcentem nietypowym dla brytyjskich nut - niepozorna pamiątka po szlifowanym w przeszłości norweskim. Pani Norris wyraźnie reagowała na słowa Celine, kręciła się niespokojnie, jakby chciała natychmiast odciągnąć jego uwagę - i pozwolił jej na to, zdając się na koci instynkt zamiast pociągnąć rozmowę i wykorzystać okazję na ocieplenie swojego wizerunku - w wachlarzu ludzkich odruchów nie wystarczyło miejsca na podobne zachowania. Odwrócił się do baletnicy plecami krótko po własnych słowach, wracając do instrumentu - burkliwy komentarz rzucał więc już znad klawiszy, na których zawiesił wzrok, gdy wykrzywił usta w zniechęconym grymasie w reakcji na odpowiedź przesyconą bolesnym porównaniem do Merlina. Nie mogła wiedzieć. Nie mogła. Nieskromna postawa panny Lovegood zagubiła się w głębokich odmętach poczucia niesprawiedliwości, bo Merlina mógłby nauczyć co najwyżej szopenowskich pasaży, a te, jakkolwiek wspaniałe, z magią miały niewiele wspólnego.
- Nie miała z tobą łatwo, co? - uzupełnił uszczypliwie, chwytając się tematu matki, byle odwrócić własną uwagę od stale nawracającej myśli o wybrakowaniu - wystarczająco wiele krwi napsuły mu idiotyczne teorie spiskowe i niezrozumiała aura nowej znajomej. Skupił się na niej, na jej przeszłości, na moment pozwalając myślom płynąć swobodnie w nieznaną historię baletnicy, którą zesłał mu los - wychowała się w dobrym, szczęśliwym domu? Pokonała przeciwności, by móc spełniać się w tym, co było jej pisane? Wirowała naprzód bez trosk, czy w akompaniamencie serca roztrzaskiwanego dzień po dniu? - Też tańczyła? - w końcu nie było to rzadkie, przerzucanie tradycji i marzeń na dzieci. Sam był bezgranicznie zżyty z nutami, wznosiły się ponad każdy język, wyrażały go najsilniej, mocniej niż słowa - zawdzięczał to matce? Nosiła w łonie rozczarowanie, a jednak zdołała wpoić mu zamiłowanie do pianina, dała jedyną rzecz zdolną do utrzymania chaosu w ryzach, melodyjny ratunek. Dlatego trwał w dźwiękach, pozwalając im wypełnić najdrobniejsze luki i ukruszenia - wędrowały w duecie z ruchem, z opowieściami odlanymi w figurach idealnego ciała. Wodził za nim wzrokiem wybiórczo, dzieląc koncentracje między muśnięcia klawiszy a obrazy tworzone przez Celine do jego rytmu. Wytrwale próbował stłumić fascynację i podziw, choć nie mógł kłócić się z wnioskami - wyjątkowo trafnie interpretowała muzykę, improwizacją sięgała niuansów, by oddać je w tańcu z należytą subtelnością i mimo nieznajomości kompozycji, przyniosła mu nowe spojrzenie na własny twór. Coś, czego nie doświadczył nigdy wcześniej, zrozumienie wykraczające daleko poza dosłowności, odrobinę traconej regularnie wiary, że muzyka była mu przeznaczona.
Pojedyncze słowo wydało mu się stłumione, nienaturalnie odległe, gdy znów doszczętnie przesiąknął mieszaniną czaru i sztuki, lecz zmusił się do oszczędnego skinienia w podziękowaniu, zaś w próbie zebrania myśli na chwilę zatrzymał dłonie nad klawiszami, by ostatecznie zdecydować się na płynne połączenie utworu z kolejnym, ostatnim. Lubił grać je razem, miały parę wspólnych punktów, charakterystyczne arpeggio.
- To chyba twoja codzienność? - pytał, nie obawiając się przecinać nut własnym głosem - nadal zaskoczony jej zaangażowaniem. - Zajmujesz się choreografią? - tym, z kolei, zaskoczony by nie był.
| jeszcze ostanie gram
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
Podczas gdy Argus wypierał się sympatii do otaczających go ludzi, Celine zdawała sobie sprawę, że nie mogłaby bez nich żyć. Zaufanie przychodziło w lękach i bólach, odkąd znalazła się poza blaszanym przedziałem pociągu, naznaczona niewidzialnymi smużkami blizn po półrocznej więziennej katordze, lecz kiedy rozpalało w jej sercu swój płomień, półwila czerpała z jego ciepła pełnymi garściami. Lubiła obserwować, empatyzować, uczyć się dusz, z którymi miała do czynienia; i choć bała się wzniecić w nich nienawiści do siebie przez głupotę, niezgodę lub bycie nie taką, jak powinna, to częściej niż rzadziej przekonywała się, że otaczali ją ludzie serdeczni i życzliwi. Czy pod płaszczem pochmurnych grymasów i spojrzeń ostrawych na kantach Argus był jednym z nich? Przypominał samotną wieżę wyrastającą ponad zamkowe mury ogrodzone głębinami fosy, w której pływał wąż morski. Nad spopielonym zwodzonym mostem czuwała chimera o kociej sylwetce i karminowych oczach, wodząca za nią niechętnym wzrokiem pełnym zazdrości, której dowodem musiało być to, jak zapalczywie domagała się pieszczot z ręki swojego właściciela. Była piękna, jednak przy tym tak zimna. Zimna jak on. Skuty lodem, gniewny, przypominający sztorm tkający melodię na pięciolinii wzburzonych fal, które rozbijały się o klify, płacząc alabastrową pianą.
- Argus Filch - powtórzyła po nim harmonijnie, smakując zgłoski na języku. Pierwotna surowość połączana ze skądinąd miękkim nazwiskiem, płynnym jak niezastygłe jeszcze żelazo, spowite wibrującą, gorącą czerwienią. I tyle, nic więcej. Żadnej kurtuazyjnej formułki, żadnego niezobowiązującego komentarza, ledwie ściana wzniesiona przed sobą cegła po cegle, ślepa uliczka. - Miło mi cię poznać, Argusie - stwierdziła więc sama Celine, niestrudzona, chociaż jej zapał zaczynał słabnąć, gdy nieustannie odbijała się w swoich staraniach od zimnej fasady. Ile można było próbować? Ile naciskać? Gdyby nie jego przepiękna gra, dwukrotnie już odwróciłaby się ku drzwiom, przeświadczona o niechęci, którą do niej żywił... Ale nie potrafiła jeszcze obrócić się na pięcie i po prostu wyjść. Chciała więcej. Więcej dźwięków rozlewających się po ścianach, migoczących jak słońce, drżących jak wiatr.
Ale zamiast muzyki nadeszły słowa i gdy wreszcie wysypały się z gardła Argusa, drasnęły uwrażliwioną tkankę jej wnętrza impulsem nieprzyjemnego, śliskiego dreszczu. Szczęśliwie Filch znalazł się na powrót przy swoim instrumencie, obrócony do niej plecami, nie widział zatem jak z jej policzków odpłynęły barwy, ani jak mimowolnie skuliła się w sobie, zanim jej dłonie, te delikatne kompozycje kostek, palców i skóry, zacisnęły się w przypływie złości.
- Nie - zaprzeczyła powściągliwie na jego pytanie. W jej wspomnieniach odezwał się daleki głos ojca, który opowiadał jej o swojej małżonce, przedwcześnie odebranej z ich rodzinnego obrazka. Wtedy to łamało jej serce, ale dziś Celine była wdzięczna za to, że los postąpił w ten sposób - bo oszczędził jej konfrontacji z matką, gdy na światło dzienne wypełzły grzechy, których ta się dopuściła. - Była aktorką - dodała gorzko; a Egerton Lovegood przyklaskiwał jej podczas każdego przedstawienia, wysłuchując miałkiej gry, jaką oglądano tylko i wyłącznie ze względu na nieprzeciętne piękno dołączone do nieprzekonującej artystycznej biegłości. Bo to, że Claire była denna wydawało się półwili oczywiste; szydziła z niej w myślach, skoro to było łatwiejsze, niż tęsknić pomimo bólu, jaki kobieta zadała ich rodzinie. Tego jednak Argus wiedzieć nie musiał. Miał przed Celine sekrety, do których jej nie dopuszczał, korzystając z bezpiecznych uroków ciszy i rozmywających się w niej słów, zrobiła więc to samo.
Wkrótce zresztą rozmowa nie była im już do niczego potrzebna. Palce naciskały na monochromatyczne, polerowane klawisze, a z żeber pianina wspięły się dźwięki skrzącej się serenady, szybszej, żywszej, jakby podmuch wiatru tchnął w obumarłego ptaka nowe życie. A może to migot gwiazd? Może światło odbijające się od jednej do drugiej, układające się w całe konstelacje, które ludzie obserwowali ze spowitych ciemnością łąk? Poczuła w sobie ich promień, to, jak wędrował wzdłuż jej kości i wibrował na chrząstkach, zachęcając do intensywniejszej pracy stóp podporządkowanej wyznaczonemu przez niego rytmowi. Czuła się jak krople deszczu uderzające w szklistą taflę jeziora i po prostu płynęła razem z nim, podążała tam, gdzie chciał ją zaprowadzić, układając ciało w giętkich sekwencjach ruchów, w figurach, które spływały z jej mięśni tak naturalnie, jak oddech wydostawał się z płuc.
- Jestem tancerką - odparła głosem przesiąkniętym inspiracją i emocją, nie śmiałaby oderwać skupienia od przeżywania; jej ręce trzepotały w powietrzu, jej nogi prężyły się, wspięte na palcach. - W kornwalijskim teatrze Wrończyk. Byłeś tam kiedyś? - małe, kameralne miejsce nie miało w sobie baletowych naleciałości, a gdyby nie pani Stebbing, emerytowana baletmistrzyni z Londynu, która uciekła przed prześladowaniami na tle czystości krwi, zapewne nikt nie wziąłby jej pod swoje skrzydła. - Brakuje nam kogoś takiego jak ty, kogoś, kto grą wzbudza tyle emocji, kto umie muzyką namalować historię; nie chciałbyś może... - w pomieszczeniu nagle rozległ się trzask - i już jej nie było. Czkawka wyrwała ją w połowie piruetu, zsyłając do kolejnego nieplanowanego miejsca, gdzie tęsknota za dźwiękami jego gry wpiła się w serce. Hep!
zt x2
- Argus Filch - powtórzyła po nim harmonijnie, smakując zgłoski na języku. Pierwotna surowość połączana ze skądinąd miękkim nazwiskiem, płynnym jak niezastygłe jeszcze żelazo, spowite wibrującą, gorącą czerwienią. I tyle, nic więcej. Żadnej kurtuazyjnej formułki, żadnego niezobowiązującego komentarza, ledwie ściana wzniesiona przed sobą cegła po cegle, ślepa uliczka. - Miło mi cię poznać, Argusie - stwierdziła więc sama Celine, niestrudzona, chociaż jej zapał zaczynał słabnąć, gdy nieustannie odbijała się w swoich staraniach od zimnej fasady. Ile można było próbować? Ile naciskać? Gdyby nie jego przepiękna gra, dwukrotnie już odwróciłaby się ku drzwiom, przeświadczona o niechęci, którą do niej żywił... Ale nie potrafiła jeszcze obrócić się na pięcie i po prostu wyjść. Chciała więcej. Więcej dźwięków rozlewających się po ścianach, migoczących jak słońce, drżących jak wiatr.
Ale zamiast muzyki nadeszły słowa i gdy wreszcie wysypały się z gardła Argusa, drasnęły uwrażliwioną tkankę jej wnętrza impulsem nieprzyjemnego, śliskiego dreszczu. Szczęśliwie Filch znalazł się na powrót przy swoim instrumencie, obrócony do niej plecami, nie widział zatem jak z jej policzków odpłynęły barwy, ani jak mimowolnie skuliła się w sobie, zanim jej dłonie, te delikatne kompozycje kostek, palców i skóry, zacisnęły się w przypływie złości.
- Nie - zaprzeczyła powściągliwie na jego pytanie. W jej wspomnieniach odezwał się daleki głos ojca, który opowiadał jej o swojej małżonce, przedwcześnie odebranej z ich rodzinnego obrazka. Wtedy to łamało jej serce, ale dziś Celine była wdzięczna za to, że los postąpił w ten sposób - bo oszczędził jej konfrontacji z matką, gdy na światło dzienne wypełzły grzechy, których ta się dopuściła. - Była aktorką - dodała gorzko; a Egerton Lovegood przyklaskiwał jej podczas każdego przedstawienia, wysłuchując miałkiej gry, jaką oglądano tylko i wyłącznie ze względu na nieprzeciętne piękno dołączone do nieprzekonującej artystycznej biegłości. Bo to, że Claire była denna wydawało się półwili oczywiste; szydziła z niej w myślach, skoro to było łatwiejsze, niż tęsknić pomimo bólu, jaki kobieta zadała ich rodzinie. Tego jednak Argus wiedzieć nie musiał. Miał przed Celine sekrety, do których jej nie dopuszczał, korzystając z bezpiecznych uroków ciszy i rozmywających się w niej słów, zrobiła więc to samo.
Wkrótce zresztą rozmowa nie była im już do niczego potrzebna. Palce naciskały na monochromatyczne, polerowane klawisze, a z żeber pianina wspięły się dźwięki skrzącej się serenady, szybszej, żywszej, jakby podmuch wiatru tchnął w obumarłego ptaka nowe życie. A może to migot gwiazd? Może światło odbijające się od jednej do drugiej, układające się w całe konstelacje, które ludzie obserwowali ze spowitych ciemnością łąk? Poczuła w sobie ich promień, to, jak wędrował wzdłuż jej kości i wibrował na chrząstkach, zachęcając do intensywniejszej pracy stóp podporządkowanej wyznaczonemu przez niego rytmowi. Czuła się jak krople deszczu uderzające w szklistą taflę jeziora i po prostu płynęła razem z nim, podążała tam, gdzie chciał ją zaprowadzić, układając ciało w giętkich sekwencjach ruchów, w figurach, które spływały z jej mięśni tak naturalnie, jak oddech wydostawał się z płuc.
- Jestem tancerką - odparła głosem przesiąkniętym inspiracją i emocją, nie śmiałaby oderwać skupienia od przeżywania; jej ręce trzepotały w powietrzu, jej nogi prężyły się, wspięte na palcach. - W kornwalijskim teatrze Wrończyk. Byłeś tam kiedyś? - małe, kameralne miejsce nie miało w sobie baletowych naleciałości, a gdyby nie pani Stebbing, emerytowana baletmistrzyni z Londynu, która uciekła przed prześladowaniami na tle czystości krwi, zapewne nikt nie wziąłby jej pod swoje skrzydła. - Brakuje nam kogoś takiego jak ty, kogoś, kto grą wzbudza tyle emocji, kto umie muzyką namalować historię; nie chciałbyś może... - w pomieszczeniu nagle rozległ się trzask - i już jej nie było. Czkawka wyrwała ją w połowie piruetu, zsyłając do kolejnego nieplanowanego miejsca, gdzie tęsknota za dźwiękami jego gry wpiła się w serce. Hep!
zt x2
paruje świt. mgła półmrok rozmydla. wschodzi światło spomiędzy mych ud, miodem rozlewa i wsiąka w trawę.
Celine Lovegood
Zawód : Baletnica, tancerka w Palace Theatre
Wiek : 21 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zaręczona
i was given a heart before i was given a mind.
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 2 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30+3
SPRAWNOŚĆ : 17
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
Weranda
Szybka odpowiedź