Przedpokój i schody na piętro
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Przedpokój i schody na piętro
Boazeria w przedpokoju i na schodach była wcześniej wściekle różowa, toteż kiedy została pomalowana na biało nadal pozostał w niej różowy refleks. Można było albo się nad tym zżymać... albo zostawić jak jest. I tak to tylko punkt przejściowy, z którego na lewo można dostać się do pokoju dziennego połączonego z jadalnią, na prawo otwiera się zaś niewielki skręcający w lewo korytarzyk, który prowadzi do łazienki i kuchni - są to kolejno pierwsze drzwi z prawej strony oraz te na końcu, na wprost. Zaraz obok schodów znajduje się natomiast zejście do piwnicy.
Mapa parteru
Zaklęcia ochronne:
Cave Inimicum, Mała twierdza (drzwi wejściowe i do piwnicy, okna), Szklane domy (drzwi wejściowe), Tenuistis
Cave Inimicum, Mała twierdza (drzwi wejściowe i do piwnicy, okna), Szklane domy (drzwi wejściowe), Tenuistis
Ostatnio zmieniony przez Alexander Farley dnia 02.03.21 22:15, w całości zmieniany 10 razy
Nie odpowiedział na pierwsze słowa Alexa. Trochę udawał, że do niego nie dotarły, trochę starał się skupić na jego wąsach, po prostu odciągał swoje myśli. Po chwili uśmiechnął się szeroko, kiedy jego drobny psikus wyszedł na jaw. Co poradzi?
Wtedy jednak Alex zaczął naciskać. Mocniej i mocniej i nie było ucieczki. Farley dosłownie wziął szpilkę i błądził po meandrach Bottowego umysłu, napotkał balon, który Bertie starał się ukrywać przed światem - ba! - nawet przed sobą i zaczął go nakłuwać, być może nawet całkiem celowo.
Prawdopodobnie celowo.
- Myślisz, że o tym nie wiem?
Nie potrafił kłamać. Spychał złe myśli, zajmował się milionem rzeczy na raz, by te zabawne bzdury wychodziły na plan pierwszy, ale nie potrafił kłamać. Co ciekawe, nawet teraz się uśmiechał, choć jego mina była wręcz karykaturalna. Trochę jakby smutnej, czy wystraszonej marionetce ktoś na siłę domalował uśmiech. Nieszczery, nerwowy, jakby tik którego nie można się pozbyć. Bott wbił wzrok w sufit, nie zamierzając odwracać twarzy ku przyjacielowi.
- Zostaw to. - mruknął, trochę ostrzegawczo, jakby chciał postawić znak stopu nim Alex wbije swoją szpilkę trochę zbyt mocno. Odezwał się tonem pewnym i mocnym. Nie lubił się obnażać emocjonalnie przed kimkolwiek.
Alex jednak nie przerywał, co więcej, pchnął szpilkę dokładnie w punkt, który był napięty do granic wytrzymałości. Bertie wstał, wsadzając przy tym ręce do kieszeni, bo cholernie nie wiedział co z nimi zrobić. Nie odzywał się. Milczał przez dłuższą chwilę, odwracając twarz ku wyjściu, nie wiedząc czy powinien po prostu opuścić to pomieszczenie w którym nagle zrobiło mu się strasznie ciasno. Alex mówił bardzo bezpośtednio tak bardzo że nie dało się obrócić tego w żart czy uciec, po prostu zmienić tematu. Łapał za myśli, które Bertie zamiatał pod dywan i wywlekał je przed jego twarz.
Nocami śnię o mrocznym znaku nad moim domem rodzinnym.
Nie odezwał się. Patrzył na wyjście. Czuł, że gdyby wyjął dłonie, na codzień latające i opowiadające swoją historię, te by drżały, a miał wrażenie że Alex widzi za dużo, w tej chwili miał wrażenie że ten czyta mu wręcz w myślach, choć mniej więcej kojarzył, że legilimencja działa inaczej.
Z drugiej strony z jego twarzy każdy mógł czytał co chciał, kiedy już pociągnął za właściwą strunę.
- Bombino. - odezwał się po dłuższej chwili. Nie miał w dłoni różdżki, a z resztą nie tak dawno przecież obiecał nie sięgać po bardziej skomplikowaną transmutację bez wsparcia kogoś, kto ją rozumie. - To zaklęcie, którym Steffen załatwił pojeba, który torturował charłaczkę. I który widział jego twarz.
Mruknął. W tej chwili trząsł się już cały. Możliwe, że nie było widać tego na odległość, prawdopodobnie nie. Zrobił krok w kierunku wyjścia. Nie odpowiadał na słowa Alexa. Możliwe, że tylko on gdzieś w swoim umyśle widział połączenie pomiędzy Farleyowym wykładem, a własnym ciągiem rozumowania. Ale mówił to, co był w stanie.
- Złapałem go, Stef zajął się tym dalej. - wzruszył ramionami. Zajął dalej oznaczało rzecz jasna przekazanie go komuś z Gwardii na wypadek gdyby naukowiec cokolwiek cennego wiedział. Choć Bertie nie wątpił, jak ta historia się skończyła. - W tym samym czasie ja walczyłem z drugim. Raczej tego nie przeżył.
Uśmiechnął się szerzej. Niekontrolowanie. Dziwnie i nienaturalnie. Bertie nigdy nie był tak przerażony i nawet pierwsza misja dla Zakonu nie umywa się do tej chwili w jego życiu. Mimo, że wiedział, dokładnie wiedział co robi i znał tego konsekwencje. Znał przerażającą moc tego, co robił w tamtej strasznej chwili.
- To niemożliwe. Nie wiem kim musiałby być. - jego głos zadrżał. - Rok temu rzuciłbym drętwotę. Teraz nie mogłem. Rok temu...
Przerwał. Rok temu wierzyłem w świat. Myślałem, że życie jest inne, a wojna to tylko stan przejściowy. Rok temu wierzyłem w to, że wszyscy ludzie są wewnątrz siebie dobrzy i to dobro można z nich wydobyć.
Poczuł, że jego oczy robią się wilgotne, poczuł w nich pieczenie i tym bardziej nie zamierzał się do Alexandra odwracać.
Nie tylko jego zabiłem w tamtym miejscu, Alex.
- Skoro wiesz, to po co chcesz o tym gadać, Alex? - pokręcił głową. - Radzisz sobie z tym po swojemu. Nie pytam. Możesz gadać. Twoja sprawa, jak się zbierasz po tym gównie.
Pamiętał Alexa z jego gorszego momentu, starał się o niego zadbać. Nie zadawał pytań. Nie umiał, chyba po części nie sądził żeby gadanie miało w czymkolwiek pomóc. Mówiąc o tym, że świat jest zły nie skończą wojny.
- Ja po prostu nie chcę.
Nawet jeśli to jest coś więcej, niż zajawka. Nawet, jeśli to jest sposób w jaki Bertie chce przeżyć i dzięki któremu chce utrzymać swoją rodzinę przy życiu. Nawet, jeśli Bott rozumie, że jest to coś, co może zdecydować o cudzym życiu. Tym bardziej w takich chwilach.
Czuł się w tej chwili bardziej obnażony, niż kiedykolwiek w swoim życiu.
Na ostatnie pytanie wzruszył ramionami.
- A co lepszego mogę zrobić? - uśmiechnął się, a przynajmniej spróbował uśmiechnąć się naturalnie, choć wiedział że Farley zafundował mu bardzo bezsenną noc. Oparł się o framugę drzwi, plecami do niego, ale zamiast wyjść, osunął się powoli jak kukiełka, której obcięto sznurki.
- Clara dopytuje. Powinienem ją zostawić. Ale boję się, że wtedy się wyniesie i znowu zacznie się tułać robiąc cokolwiek. Ale ona widzi dużo. Za dużo. Baby są powalone, wiesz? - jego głos znów zadrżał, więc zamilknął na moment. Sam nie wiedział, czemu zaczął ten właśnie temat. Chyba wydawało mu się, że to będzie łatwiejsze. Ale wcale nie było. Chyba tak na prawdę on też Clary potrzebował, choć łatwiej było myśleć, że to ona w jakiś sposób potrzebuje jego. Jakkolwiek nie nazwać tego, co między nimi jest lub co się między nimi dopiero rodzi. - Kiedy Skamander rok temu mi mówił, że mam zostawić albo jego siostrę albo Zakon, nie rozumiałem. Albo nie chciałem rozumieć. Pewnie to drugie tak na prawdę. Wmawiałem sobie, że to co mówi jest nielogiczne. Teraz rozumiem. Nie mogę nie rozumieć. Jakkolwiek bym nie chciał po prostu nie mogę. Ale nie mogę też jej zostawić.
Zamilkł na moment. Układał myśli, choć te galopowały w jego głowie jak jakieś rumaki zerwane z lejcy, czy cośtam innego i w sumie to totalnie nie mógł nad tym zapanować.
Dziewczyna nie była jego największym problemem. Była właściwie jedną z rzeczy na wierzchu, które łatwiej było powiedzieć niż wiele innych. Niż odpowiedzialność za przyjaciela, którego wciągnął w to bagno. Niż lęk o rodzinę, która może być zagrożona. Niż lęk o siostrę, jeszcze dodatkowo, z osobna - bo pojawiła się znikąd, jest taka bezbronna i delikatna w tym okrutnym świecie. Niż lęk o samego siebie i o to, kim się staje, o to jakie rzeczy jest w stanie zrobić i, czy kiedykolwiek jeszcze będzie w stanie pomyśleć o samym sobie bez żalu do samego siebie. Niż to, kim jeszcze będzie musiał się stać. Niż to, że coraz bardziej czuł, że jest w stanie zrobić bardzo dużo w związku z walką dla organizacji do jakiej przystał. Podziwiał osoby, które pięły się w niej ku górze. On czuł się przeciążony, będąc zwykłym członkiem Zakonu, gdyby jakimś cudem dostał się do Gwardii, zapewne nie minąłby tydzień, a skończyłby jako stały pacjent Alexa na oddziale zamkniętym.
Ale to były rzeczy, które trzymał zbyt głęboko.
- Coraz trudniej się tłumaczyć. Przed kimkolwiek. Domu po prostu za bardzo nie odwiedzam. Ale to też jest dziwne. Na Matta trochę nie da się nie wpadać. Pewnie już nakablował mamie o niektórych rzeczach. Łatwo jest paplać o jakichś super wypadkach na motorze. Nie muszę nawet kłamać. Nie umiem z resztą. Sam wiesz. Ale wypadki na motorze bolą przez chwilę, a ludzie którzy spadają w otchłań i których nie możesz złapać raczej są tym o czym człowiek śni przed śmiercią. - wzruszył ramionami. - Młody jestem. Ale tak zgaduję.
Zaraz obok mrocznego znaku nad rodzinnym domem.
Pokręcił głową. Czuł się nie na miejscu. Czuł, że nie powinien mówić tego wszystkiego. Że to powinno być w nim, że to coś najbardziej prywatnego w całym jego świecie. Trochę czuł, że się narzuca i, że nikt tak na prawdę nie chce tego słuchać. Wiedział, że może gadać, ale wiedział też, że to jest męczące. Trochę, że nie tego się od niego oczekuje.
Nie lubił tej części siebie. Tej mało zabawnej, tej popapranej i nie rozumiejącej niczego. Tej części, która wiedziała, że wszystko jest nie-tak. Tej części, która pamiętała więcej, niż on cały chciałby kiedykolwiek pamiętać. Tej części, która wciąż śniła o Wyspie Rzeźb, a później o innych rzeczach, które reszta jego jestestwa bagatelizowała i sprowadzała do głupich, często będących bardzo nie na miejscu żartów.
- Choć nie wiem, dziadek Bob pewnie śni o nowych kryjowkach na sztuczną szczękę. Miałem kiedyś zabawę w chowanie jej przed nim. - uśmiechnął się, choć tego Alex widzieć nie mógł. Może to i lepiej, bo nie widział i tego, że twarz Bertiego zwilgotniała. A tego Bott bardzo nie chciałby pokazać. - Uwierzył, że to gobliny mu ją zabierają, bo zawsze mówił, że ta jego szczęka to skarb bo jest lepsza niż prawdziwe zęby i tak dalej i chyba trochę się w tym zakręcił. A, że ma za sobą trochę przekrętów i chyba już sam nie wie gdzie i u kogo, zaczął tę swoją szczękę chować za panelami i tak dalej.
Zaśmiał się cicho.
Proszę, nie wracajmy do tego koszmaru.
- W sumie to proteza z lukru mogłaby być spoko. Mogłaby trochę chapać ludzi. I mieć uszczerbki z lukrecji czy innego paskudztwa. W sumie to żeby była agresywna, wystarczyłby jakiś element żądlibąka. - zaczął po chwili kombinować. Byle zająć myśli. Byle uciec.
- Albo gdyby zrobić taką, którą się nakłada na prawdziwe zęby, ale ma kształt kłów jak u wampira. Wiesz, jakaś specjalna wersja na halloween. - może to i dobry plan? Takie rzeczy powinny się dobrze sprzedawać.
Wtedy jednak Alex zaczął naciskać. Mocniej i mocniej i nie było ucieczki. Farley dosłownie wziął szpilkę i błądził po meandrach Bottowego umysłu, napotkał balon, który Bertie starał się ukrywać przed światem - ba! - nawet przed sobą i zaczął go nakłuwać, być może nawet całkiem celowo.
Prawdopodobnie celowo.
- Myślisz, że o tym nie wiem?
Nie potrafił kłamać. Spychał złe myśli, zajmował się milionem rzeczy na raz, by te zabawne bzdury wychodziły na plan pierwszy, ale nie potrafił kłamać. Co ciekawe, nawet teraz się uśmiechał, choć jego mina była wręcz karykaturalna. Trochę jakby smutnej, czy wystraszonej marionetce ktoś na siłę domalował uśmiech. Nieszczery, nerwowy, jakby tik którego nie można się pozbyć. Bott wbił wzrok w sufit, nie zamierzając odwracać twarzy ku przyjacielowi.
- Zostaw to. - mruknął, trochę ostrzegawczo, jakby chciał postawić znak stopu nim Alex wbije swoją szpilkę trochę zbyt mocno. Odezwał się tonem pewnym i mocnym. Nie lubił się obnażać emocjonalnie przed kimkolwiek.
Alex jednak nie przerywał, co więcej, pchnął szpilkę dokładnie w punkt, który był napięty do granic wytrzymałości. Bertie wstał, wsadzając przy tym ręce do kieszeni, bo cholernie nie wiedział co z nimi zrobić. Nie odzywał się. Milczał przez dłuższą chwilę, odwracając twarz ku wyjściu, nie wiedząc czy powinien po prostu opuścić to pomieszczenie w którym nagle zrobiło mu się strasznie ciasno. Alex mówił bardzo bezpośtednio tak bardzo że nie dało się obrócić tego w żart czy uciec, po prostu zmienić tematu. Łapał za myśli, które Bertie zamiatał pod dywan i wywlekał je przed jego twarz.
Nocami śnię o mrocznym znaku nad moim domem rodzinnym.
Nie odezwał się. Patrzył na wyjście. Czuł, że gdyby wyjął dłonie, na codzień latające i opowiadające swoją historię, te by drżały, a miał wrażenie że Alex widzi za dużo, w tej chwili miał wrażenie że ten czyta mu wręcz w myślach, choć mniej więcej kojarzył, że legilimencja działa inaczej.
Z drugiej strony z jego twarzy każdy mógł czytał co chciał, kiedy już pociągnął za właściwą strunę.
- Bombino. - odezwał się po dłuższej chwili. Nie miał w dłoni różdżki, a z resztą nie tak dawno przecież obiecał nie sięgać po bardziej skomplikowaną transmutację bez wsparcia kogoś, kto ją rozumie. - To zaklęcie, którym Steffen załatwił pojeba, który torturował charłaczkę. I który widział jego twarz.
Mruknął. W tej chwili trząsł się już cały. Możliwe, że nie było widać tego na odległość, prawdopodobnie nie. Zrobił krok w kierunku wyjścia. Nie odpowiadał na słowa Alexa. Możliwe, że tylko on gdzieś w swoim umyśle widział połączenie pomiędzy Farleyowym wykładem, a własnym ciągiem rozumowania. Ale mówił to, co był w stanie.
- Złapałem go, Stef zajął się tym dalej. - wzruszył ramionami. Zajął dalej oznaczało rzecz jasna przekazanie go komuś z Gwardii na wypadek gdyby naukowiec cokolwiek cennego wiedział. Choć Bertie nie wątpił, jak ta historia się skończyła. - W tym samym czasie ja walczyłem z drugim. Raczej tego nie przeżył.
Uśmiechnął się szerzej. Niekontrolowanie. Dziwnie i nienaturalnie. Bertie nigdy nie był tak przerażony i nawet pierwsza misja dla Zakonu nie umywa się do tej chwili w jego życiu. Mimo, że wiedział, dokładnie wiedział co robi i znał tego konsekwencje. Znał przerażającą moc tego, co robił w tamtej strasznej chwili.
- To niemożliwe. Nie wiem kim musiałby być. - jego głos zadrżał. - Rok temu rzuciłbym drętwotę. Teraz nie mogłem. Rok temu...
Przerwał. Rok temu wierzyłem w świat. Myślałem, że życie jest inne, a wojna to tylko stan przejściowy. Rok temu wierzyłem w to, że wszyscy ludzie są wewnątrz siebie dobrzy i to dobro można z nich wydobyć.
Poczuł, że jego oczy robią się wilgotne, poczuł w nich pieczenie i tym bardziej nie zamierzał się do Alexandra odwracać.
Nie tylko jego zabiłem w tamtym miejscu, Alex.
- Skoro wiesz, to po co chcesz o tym gadać, Alex? - pokręcił głową. - Radzisz sobie z tym po swojemu. Nie pytam. Możesz gadać. Twoja sprawa, jak się zbierasz po tym gównie.
Pamiętał Alexa z jego gorszego momentu, starał się o niego zadbać. Nie zadawał pytań. Nie umiał, chyba po części nie sądził żeby gadanie miało w czymkolwiek pomóc. Mówiąc o tym, że świat jest zły nie skończą wojny.
- Ja po prostu nie chcę.
Nawet jeśli to jest coś więcej, niż zajawka. Nawet, jeśli to jest sposób w jaki Bertie chce przeżyć i dzięki któremu chce utrzymać swoją rodzinę przy życiu. Nawet, jeśli Bott rozumie, że jest to coś, co może zdecydować o cudzym życiu. Tym bardziej w takich chwilach.
Czuł się w tej chwili bardziej obnażony, niż kiedykolwiek w swoim życiu.
Na ostatnie pytanie wzruszył ramionami.
- A co lepszego mogę zrobić? - uśmiechnął się, a przynajmniej spróbował uśmiechnąć się naturalnie, choć wiedział że Farley zafundował mu bardzo bezsenną noc. Oparł się o framugę drzwi, plecami do niego, ale zamiast wyjść, osunął się powoli jak kukiełka, której obcięto sznurki.
- Clara dopytuje. Powinienem ją zostawić. Ale boję się, że wtedy się wyniesie i znowu zacznie się tułać robiąc cokolwiek. Ale ona widzi dużo. Za dużo. Baby są powalone, wiesz? - jego głos znów zadrżał, więc zamilknął na moment. Sam nie wiedział, czemu zaczął ten właśnie temat. Chyba wydawało mu się, że to będzie łatwiejsze. Ale wcale nie było. Chyba tak na prawdę on też Clary potrzebował, choć łatwiej było myśleć, że to ona w jakiś sposób potrzebuje jego. Jakkolwiek nie nazwać tego, co między nimi jest lub co się między nimi dopiero rodzi. - Kiedy Skamander rok temu mi mówił, że mam zostawić albo jego siostrę albo Zakon, nie rozumiałem. Albo nie chciałem rozumieć. Pewnie to drugie tak na prawdę. Wmawiałem sobie, że to co mówi jest nielogiczne. Teraz rozumiem. Nie mogę nie rozumieć. Jakkolwiek bym nie chciał po prostu nie mogę. Ale nie mogę też jej zostawić.
Zamilkł na moment. Układał myśli, choć te galopowały w jego głowie jak jakieś rumaki zerwane z lejcy, czy cośtam innego i w sumie to totalnie nie mógł nad tym zapanować.
Dziewczyna nie była jego największym problemem. Była właściwie jedną z rzeczy na wierzchu, które łatwiej było powiedzieć niż wiele innych. Niż odpowiedzialność za przyjaciela, którego wciągnął w to bagno. Niż lęk o rodzinę, która może być zagrożona. Niż lęk o siostrę, jeszcze dodatkowo, z osobna - bo pojawiła się znikąd, jest taka bezbronna i delikatna w tym okrutnym świecie. Niż lęk o samego siebie i o to, kim się staje, o to jakie rzeczy jest w stanie zrobić i, czy kiedykolwiek jeszcze będzie w stanie pomyśleć o samym sobie bez żalu do samego siebie. Niż to, kim jeszcze będzie musiał się stać. Niż to, że coraz bardziej czuł, że jest w stanie zrobić bardzo dużo w związku z walką dla organizacji do jakiej przystał. Podziwiał osoby, które pięły się w niej ku górze. On czuł się przeciążony, będąc zwykłym członkiem Zakonu, gdyby jakimś cudem dostał się do Gwardii, zapewne nie minąłby tydzień, a skończyłby jako stały pacjent Alexa na oddziale zamkniętym.
Ale to były rzeczy, które trzymał zbyt głęboko.
- Coraz trudniej się tłumaczyć. Przed kimkolwiek. Domu po prostu za bardzo nie odwiedzam. Ale to też jest dziwne. Na Matta trochę nie da się nie wpadać. Pewnie już nakablował mamie o niektórych rzeczach. Łatwo jest paplać o jakichś super wypadkach na motorze. Nie muszę nawet kłamać. Nie umiem z resztą. Sam wiesz. Ale wypadki na motorze bolą przez chwilę, a ludzie którzy spadają w otchłań i których nie możesz złapać raczej są tym o czym człowiek śni przed śmiercią. - wzruszył ramionami. - Młody jestem. Ale tak zgaduję.
Zaraz obok mrocznego znaku nad rodzinnym domem.
Pokręcił głową. Czuł się nie na miejscu. Czuł, że nie powinien mówić tego wszystkiego. Że to powinno być w nim, że to coś najbardziej prywatnego w całym jego świecie. Trochę czuł, że się narzuca i, że nikt tak na prawdę nie chce tego słuchać. Wiedział, że może gadać, ale wiedział też, że to jest męczące. Trochę, że nie tego się od niego oczekuje.
Nie lubił tej części siebie. Tej mało zabawnej, tej popapranej i nie rozumiejącej niczego. Tej części, która wiedziała, że wszystko jest nie-tak. Tej części, która pamiętała więcej, niż on cały chciałby kiedykolwiek pamiętać. Tej części, która wciąż śniła o Wyspie Rzeźb, a później o innych rzeczach, które reszta jego jestestwa bagatelizowała i sprowadzała do głupich, często będących bardzo nie na miejscu żartów.
- Choć nie wiem, dziadek Bob pewnie śni o nowych kryjowkach na sztuczną szczękę. Miałem kiedyś zabawę w chowanie jej przed nim. - uśmiechnął się, choć tego Alex widzieć nie mógł. Może to i lepiej, bo nie widział i tego, że twarz Bertiego zwilgotniała. A tego Bott bardzo nie chciałby pokazać. - Uwierzył, że to gobliny mu ją zabierają, bo zawsze mówił, że ta jego szczęka to skarb bo jest lepsza niż prawdziwe zęby i tak dalej i chyba trochę się w tym zakręcił. A, że ma za sobą trochę przekrętów i chyba już sam nie wie gdzie i u kogo, zaczął tę swoją szczękę chować za panelami i tak dalej.
Zaśmiał się cicho.
Proszę, nie wracajmy do tego koszmaru.
- W sumie to proteza z lukru mogłaby być spoko. Mogłaby trochę chapać ludzi. I mieć uszczerbki z lukrecji czy innego paskudztwa. W sumie to żeby była agresywna, wystarczyłby jakiś element żądlibąka. - zaczął po chwili kombinować. Byle zająć myśli. Byle uciec.
- Albo gdyby zrobić taką, którą się nakłada na prawdziwe zęby, ale ma kształt kłów jak u wampira. Wiesz, jakaś specjalna wersja na halloween. - może to i dobry plan? Takie rzeczy powinny się dobrze sprzedawać.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Alexander domyślał się wielu rzeczy i często ryzykował stawianie na własną intuicję. Jak się okazało po raz kolejny jego podejrzenia okazały się całkiem trafione. Uderzył w czuły punkt, coś, co Bertie ukrywał nawet przed samym sobą. I jak już raz złapał za tę nić to nie puszczał jej pomimo nacisku, rozwijając kłębek aż do odnalezienia faktycznego supełka. Alex założył ręce na piersi i niezwykle uważnym spojrzeniem obserwował przyjaciela, lecz ten z premedytacją ukrył przed młodym uzdrowicielem twarz. Farley znał już jednak Bertiego na tyle dobrze, aby w samej postawie jego ciała wyczytać niepokojące sygnały. Zwykle niezwykle żwawy i gestykulujący cukiernik teraz był niezwykle niemrawy i... chyba Farleyowi się tylko wydawało, lecz przez moment dosłownie mógłby przysiąc, że widział, jak Bottowi zadrżały nogi. To by oznaczało, że trafił zdecydowanie bardziej celnie niż z początku mu się wydawało. Nie przerywał więc ani razu, w ciszy pozwalając Bertiemu powoli wyrzucać z siebie to, co zalegało gdzieś bardzo głęboko w labiryncie jego umysłu, w jakiejś szufladzie, która pozostawała zamknięta na cztery spusty przed całym światem. Farley poruszył się dopiero wtedy, gdy Bertie niespodziewanie opadł na podłogę. Alexander odruchowo wychylił się w stronę przyjaciela, cały spięty sięgając po różdżkę w razie konieczności odparcia ataku. Dopiero po chwili zrozumiał, ze to nie zagrożenie, a po prostu niemoc. Opuścił broń i powoli podszedł do miejsca, w którym Bertie opadł na podłogę. Farley oparł się o framugę po przeciwnej stronie i zrobił dokładnie to samo, co przyjaciel chwilę wcześniej - w ostatecznym rozrachunku wylądował więc na tej samej wysokości co Bott. Alexander podciągnął lekko nogi i oparł się o nie rękoma, w palcach bezwiednie obracając różdżkę, głowę składając na białym drewnie odrzwi. Prychnął, kiedy Bertie jak nakręcony zaczął nawijać o szczęce swojego dziadka, lecz wciąż mu nie przerywał. Wiedział, że czarodziej po prostu potrzebuje się wygadać. Ale czujnie obserwujące Bertiego srebrzyste tęczówki były wyjątkowo otwarte - Alexander nie starał się ukryć własnego zmartwienia i zmęczenia.
- Pytam i drążę, bo się niepokoję, Bert. Jeżeli nie zmierzysz się ze swoim strachem i problemami to urosną do takiego stopnia, że... że możesz skończyć gorzej niż ja. Myślałem, że to fenomenalna metoda dopóki nie ocknąłem się na moście stojąc po niewłaściwej stronie barierki - powiedział cicho i ze zrezygnowaniem, a choć jego twarz pozostawała tak samo delikatnie chłopięca to zdawał się nagle starszy o dekadę przynajmniej. Nie przyznawał się Bertiemu wcześniej jak bardzo źle z nim było w ostatnich miesiącach - jednak w ostatecznym rozrachunku to nie o Farleya tutaj chodziło. - Wiedzenie normalnego życia to jedno, a okłamywanie się - nie ważne jak ułomne - to drugie. Możesz zostawić Clarę, ale lepiej ochronisz ją pozostawiając na pastwę świata rządzonego przez zwyrodnialców czy łapiąc się ze strachem za bary i solidnie przygotowując do starcia? - zapytał, wyciągając lekko rękę i dźgając Botta końcem różdżki w goleń. - Bo prędzej czy później dobiorą się do każdego - powiedział ciemnym głosem, stwierdzając kolejną bolesną i niewygodną prawdę. Westchnął zaraz po tym, wodząc spojrzeniem po suficie aż do momentu, w którym w oczu rzuciła mu się samotna pajęczyna. Drgała lekko pod wpływem powietrza przepływającego przez Kurnik. Alex lubił przeciągi.
- Uważam, że Samuel mógł próbować ci coś wyjaśnić, jednak w dość... cóż, prostolinijny sposób. A sprawa prosta nie jest - Gwardzista skrzywił się lekko, balansując ze słowami na granicy. - Nie sądzę, że powinieneś rezygnować z życia. Tylko może zamiast udawać, że nic tak poza tym nie ma... spróbuj pogodzić się z faktem, że poza nim jest jeszcze cała masa innych, mniej przyjemnych rzeczy. Nadal możesz cieszyć się wszystkim tak samo, ale jak raz już uda ci się z tym oswoić to przestaniesz się czuć niczym... A, chędożyć ładne słowa - Alex machnął nagle dłonią. - Przestaniesz się czuć jak gówno. To cholernie trudne być tym dobrym i robić rzeczy moralnie złe. Ale Bert, wiesz co nas odróżnia od nich? - zapytał, chociaż było to pytanie retoryczne, bo Farley zaraz sam zaczął udzielać na nie odpowiedzi. - Różnimy się tym, że my wiemy, że to co robimy nie powinno mieć miejsca i jest chore. A dla nich to jak dla ciebie robienie babeczek: chleb powszedni i dobra zabawa - powiedział, w końcu patrząc na Bertiego. Spróbował przywołać na swoje usta ostrożny uśmiech zaraz przed tym, jak doszedł do puenty. - Robimy rzeczy, o których inni nie mogą wiedzieć, ponieważ w zachowaniu tajemnicy leży droga do naszego zwycięstwa. Najbliżsi nie mogą wiedzieć, nie mogą zrozumieć, jednak mamy jeszcze siebie. Zakon. Rodzinę, którą świadomie wybraliśmy. Rodzinę, przed którą nie musimy mieć sekretów - powiedział, po czym podniósł się i wyciągnął dłoń w stronę Bertiego.
- Pytam i drążę, bo się niepokoję, Bert. Jeżeli nie zmierzysz się ze swoim strachem i problemami to urosną do takiego stopnia, że... że możesz skończyć gorzej niż ja. Myślałem, że to fenomenalna metoda dopóki nie ocknąłem się na moście stojąc po niewłaściwej stronie barierki - powiedział cicho i ze zrezygnowaniem, a choć jego twarz pozostawała tak samo delikatnie chłopięca to zdawał się nagle starszy o dekadę przynajmniej. Nie przyznawał się Bertiemu wcześniej jak bardzo źle z nim było w ostatnich miesiącach - jednak w ostatecznym rozrachunku to nie o Farleya tutaj chodziło. - Wiedzenie normalnego życia to jedno, a okłamywanie się - nie ważne jak ułomne - to drugie. Możesz zostawić Clarę, ale lepiej ochronisz ją pozostawiając na pastwę świata rządzonego przez zwyrodnialców czy łapiąc się ze strachem za bary i solidnie przygotowując do starcia? - zapytał, wyciągając lekko rękę i dźgając Botta końcem różdżki w goleń. - Bo prędzej czy później dobiorą się do każdego - powiedział ciemnym głosem, stwierdzając kolejną bolesną i niewygodną prawdę. Westchnął zaraz po tym, wodząc spojrzeniem po suficie aż do momentu, w którym w oczu rzuciła mu się samotna pajęczyna. Drgała lekko pod wpływem powietrza przepływającego przez Kurnik. Alex lubił przeciągi.
- Uważam, że Samuel mógł próbować ci coś wyjaśnić, jednak w dość... cóż, prostolinijny sposób. A sprawa prosta nie jest - Gwardzista skrzywił się lekko, balansując ze słowami na granicy. - Nie sądzę, że powinieneś rezygnować z życia. Tylko może zamiast udawać, że nic tak poza tym nie ma... spróbuj pogodzić się z faktem, że poza nim jest jeszcze cała masa innych, mniej przyjemnych rzeczy. Nadal możesz cieszyć się wszystkim tak samo, ale jak raz już uda ci się z tym oswoić to przestaniesz się czuć niczym... A, chędożyć ładne słowa - Alex machnął nagle dłonią. - Przestaniesz się czuć jak gówno. To cholernie trudne być tym dobrym i robić rzeczy moralnie złe. Ale Bert, wiesz co nas odróżnia od nich? - zapytał, chociaż było to pytanie retoryczne, bo Farley zaraz sam zaczął udzielać na nie odpowiedzi. - Różnimy się tym, że my wiemy, że to co robimy nie powinno mieć miejsca i jest chore. A dla nich to jak dla ciebie robienie babeczek: chleb powszedni i dobra zabawa - powiedział, w końcu patrząc na Bertiego. Spróbował przywołać na swoje usta ostrożny uśmiech zaraz przed tym, jak doszedł do puenty. - Robimy rzeczy, o których inni nie mogą wiedzieć, ponieważ w zachowaniu tajemnicy leży droga do naszego zwycięstwa. Najbliżsi nie mogą wiedzieć, nie mogą zrozumieć, jednak mamy jeszcze siebie. Zakon. Rodzinę, którą świadomie wybraliśmy. Rodzinę, przed którą nie musimy mieć sekretów - powiedział, po czym podniósł się i wyciągnął dłoń w stronę Bertiego.
Czuł, jak wszystko pęka i wylewa się z niego, choć nigdy nie powinno. Jak wielka fala tego co w sobie trzymał dosłownie wypływa z jego umysłu, a on nie potrafi jej już zatrzymać. Stracił hamulce jak pijany. Nawet nie zauważył reakcji Alexa, kiedy opadł przy framudze na podłodze, znów spojrzał na niego dopiero kiedy ten znalazł się na jego poziomie, niedaleko.
- Gadanie to żadne mierzenie się. Niczego nie zmienia. Płacz i biadolenie. Może komuś pomaga, nie mi. - pokręcił głowa na słowa Alexa, obserwując go uważnie. Doszła do niego cała jego wypowiedź, a jednak nie wiedział jak ugryźć część. - Będzie lepiej, kiedy coś się zmieni. Kiedy się okaże, że coś co zrobiliśmy odniosło dobre skutki. Odczuwalnie dobre.
Wzruszył ramionami. Odwrócił wzrok. Nie był sobą. Był czymś, co zwykle tkwiło solidnie ukryte.
- Alex, cokolwiek się nie dzieje, zawsze jest przyszłość która może być lepsza. - dodał po chwili. Miał dreszcze na myśl o tym, że Farley godził się z myślą, że jego życie tak po prostu się skończy. - Chwile z siostrą. Głupie wspólne śniadanie. Spotkanie z dziewczyną. Pijaństwo w pubie. Głupie dobre chwile. Gdybyś skoczył, żadnej nigdy by nie było.
To było jasne, że Bott tego nie zrozumie. To dla niego za wiele. Jak źle by się nie czuł w najcięższym momencie, nigdy nie rozważał takiej opcji jak zakończenie życia. A jednak świadomość, że ktoś istotny dla niego miał takie myśli przerażała go w tej chwili tym bardziej.
- Dlaczego?
Zadał krótkie, acz oczywiste pytanie.
- Może i to prawda. Nie wiem.Po prostu to miała być moja decyzja o moim życiu, a od jakiegoś czasu obejmuje ważne dla mnie osoby. Podjąłem decyzję zagrażającą im, nawet ich o tym nie informując. Zrobiłem w życiu sporo rzeczy z jakich nie jestem dumny. Ale ta najbardziej ze wszystkich miesza mi w głowie. - nie żałował bycia w Zakonie i nie zrezygnowałby z tego. Tak sądził. A jednak wiedział, że nie jest to w pełni sprawiedliwe względem osób na które może ściągnąć zagrożenie. Co jeszcze absurdalne, to właśnie ci bliscy byli najgłówniejszym powodem dla którego w ogóle wstąpił do Zakonu. Absurd.
- Albo po prostu nie chciałem rozumieć. - powiedział wprost. Wiedział, że kiedy nie chce, po prostu nie dopuszcza do siebie niektórych rzeczy. Chyba tak właśnie było z rozmową z Samem. A może po prostu rok temu był debilem jeszcze bardziej niż obecnie. To właściwie bardzo realne.
Na dalsze słowa nic przez chwilę nie mówił. Wiedział, że życie to mieszanina chwil złych i dobrych. Po prostu ze wszystkimi radził sobie po swojemu. I nie chciał tego zmieniać. Nie sądził, by potrafił. I różnili się z Alexandrem bardzo mocno. Być może ta metoda była kiepska dla Farleya, który ma inne potrzeby niż Bott. Dla samego Bertiego jednak była najsensowniejszym możliwym rozwiązaniem.
- Chyba nie chcę w to wierzyć. - przyznał wprost po dłuższej chwili milczenia, choć wciąż w całej jego postawie coś było nie tak. Był jak swój dziwny bliźniak, drugie wcielenie w jednym ciele. Bez uśmiechu na twarzy mógł wyglądać obco, niemal nienaturalnie, a delikatne drgawki jakie nim wstrząsały tylko podbijały efekt. Alex sprawił, że wszystko wyciekło. A może nie tylko Alex, może tego wszystkiego zrobiło się na chwilę za dużo jak na szufladki w jego głowie, może po prostu się wylało. Choć dochodził powoli do siebie po krótkim... ataku paniki? Czy czymś na jego wzór. - Nie chcę wierzyć, że to dla nich zabawa. Wolę szukać w tym sensu. Nie może być aż tylu osób z natury złych. Co to w ogóle za głupie słowa, zło i dobro? Jak z bajek dla dzieci gdzie potwór składa się tylko ze zła, a rycerz ma wyłącznie dobre cechy, jakby w życiu istniała czerń i biel. Nie wierzę w to. Wierzę w szarości i w to, że w ich działaniu musi być sens, nawet popierdolony, że musi być coś co ich do tego pcha, a co za tym idzie są ludźmi, którzy robią to co robią z przyczyn w jakie wierzą. I... nie, nie usprawiedliwia ich to, to nadal chorzy popaprańcy, ale nadal też ludzie jak ty, czy ja. Wierzę, że mają bliskich których kochają. Rodziny i domy w których mogą mieć elementy normalnego życia. Nie wiem jak wiąże się to z zamordowaniem drugiego człowieka, z torturowaniem go, pewnie to co robią zabija w nich człowieczeństwo ale nadal jakoś... nie uwierzę, że zabicie może sprawiać komuś przyjemność. Może kilku absolutnie chorym przypadkom, ale nie wszystkim. Rozumiesz mnie, prawda? Nie usprawiedliwiam ich. I jeśli muszę ich zabić, żeby bliskie mi osoby były bezpieczne to... to. Ja walę. To zgoda. - powiedział to na głos, choć ten głos był dziwny, jakby obcy. - Bo ktoś gotowy do takich rzeczy nie powinien żyć wśród nas. Mam tylko na myśli to, że zabicie ich nie jest jakimś sprzątaniem śmieci. To nadal zabijanie ludzi.
Ile może być potworów? Takich po prostu potworów? Wierzył, że druga strona też o coś walczy i tak samo ma ich za terrorystów jak oni tamtych. Nawet jeśli tamte idee były w jego głowie absurdalne.
- A my nie jesteśmy dobrzy. Dobro to rzecz z bajki. Chcemy czegoś co my uznajemy za dobre. Ale pozwalamy, żeby po drodze ginęli ludzie. Bierzemy pod uwagę zabijanie ludzi. Bierzemy pod uwagę okrutne rzeczy. Bierzemy pod uwagę narażanie własnych rodzin bez pytania tych rodzin o zdanie. Bierzemy pod uwagę to, że konsekwencje naszych działań nie zawsze da się w pełni przewidzieć. Tak jak to, że nasze działania wiążą się z ich odwetem, kto wie, pewnie czasem na zwykłych, niewinnych ludziach. Ba. Na pewno obrywają niewinni, to bardziej niż wiadome. To, że czasem przez nas ludzie przestają istnieć. - drgnął znów lekko. Cholerna. Przerażająca. Abstrakcja. - Alex, jak ty mogłeś chcieć tak po prostu skończyć wszystko?
Wrócił do poprzedniego tematu. To jest coś, czego nigdy nie pojmie. Nigdy. Cokolwiek by się nie działo. Życie to jedna z najwyższych wartości.
- Jasne. Wielkie słowa. - pokręcił znów głową. - Które mają sens dopóki nie przyśni ci się mroczny znak nad domem rodzinnym.
Czy właśnie przyznał się do kolejnego koszmaru? A może nie? Złapał rękę Alexandra i podniósł się.
- Nie naciskaj więcej. - dodał tylko, odwracając wzrok. - To gadanie niczego nie zmienia. Tworzy mętlik w głowie. - uśmiech. Niezbyt szczery. Trochę sztuczny, a jednak nie karykaturalny. - Chyba już ustaliliśmy, że i bez tego potrzebuję psychoterapii. Czym są krwawe wspomnienia w perspektywie dorastania jako Bott?
Brzmiało to sztucznie, nie doszedł do siebie na tyle żeby tak po prostu znowu pleść swoje głupoty. A jednak nie mógł wyjść w milczeniu. Wstydził się. Wstydził się tego, co wyszło, wstydził się swoich słów, swoich wynurzeń i emocji. To wszystko, absolutnie wszystko wydawało mu się nie na miejscu i jakieś takie szalenie intymne. Zbyt intymne, by widział to ktokolwiek.
- Powinienem już iść. - dodał po chwili. Odsunął się. A jednak zatrzymał się w drzwiach. - Jeśli znowu zapomnisz po której stronie mostu się chodzi, po prostu przyjdź. Pewnie nie zrozumiem. Ale nie wszystko muszę rozumieć. Mogę spróbować ci przypomnieć, że warto tu po prostu być. Okej?
Zerknął na przyjaciela w drzwiach. Nie powie mu, że się martwi, nie wyleje z siebie kolejnego mętliku jaki znów zaczął się w nim mącić. Zapanował już nad tym i dochodzi do siebie. Potrzebuje długiego spaceru. Ale chce po prostu żeby Farley wiedział, że w razie czego po prostu jest.
- Nie stracisz wiele dając mi na to szansę. - a ja sporo stracę, jeśli mi jej nie dasz.
- Gadanie to żadne mierzenie się. Niczego nie zmienia. Płacz i biadolenie. Może komuś pomaga, nie mi. - pokręcił głowa na słowa Alexa, obserwując go uważnie. Doszła do niego cała jego wypowiedź, a jednak nie wiedział jak ugryźć część. - Będzie lepiej, kiedy coś się zmieni. Kiedy się okaże, że coś co zrobiliśmy odniosło dobre skutki. Odczuwalnie dobre.
Wzruszył ramionami. Odwrócił wzrok. Nie był sobą. Był czymś, co zwykle tkwiło solidnie ukryte.
- Alex, cokolwiek się nie dzieje, zawsze jest przyszłość która może być lepsza. - dodał po chwili. Miał dreszcze na myśl o tym, że Farley godził się z myślą, że jego życie tak po prostu się skończy. - Chwile z siostrą. Głupie wspólne śniadanie. Spotkanie z dziewczyną. Pijaństwo w pubie. Głupie dobre chwile. Gdybyś skoczył, żadnej nigdy by nie było.
To było jasne, że Bott tego nie zrozumie. To dla niego za wiele. Jak źle by się nie czuł w najcięższym momencie, nigdy nie rozważał takiej opcji jak zakończenie życia. A jednak świadomość, że ktoś istotny dla niego miał takie myśli przerażała go w tej chwili tym bardziej.
- Dlaczego?
Zadał krótkie, acz oczywiste pytanie.
- Może i to prawda. Nie wiem.Po prostu to miała być moja decyzja o moim życiu, a od jakiegoś czasu obejmuje ważne dla mnie osoby. Podjąłem decyzję zagrażającą im, nawet ich o tym nie informując. Zrobiłem w życiu sporo rzeczy z jakich nie jestem dumny. Ale ta najbardziej ze wszystkich miesza mi w głowie. - nie żałował bycia w Zakonie i nie zrezygnowałby z tego. Tak sądził. A jednak wiedział, że nie jest to w pełni sprawiedliwe względem osób na które może ściągnąć zagrożenie. Co jeszcze absurdalne, to właśnie ci bliscy byli najgłówniejszym powodem dla którego w ogóle wstąpił do Zakonu. Absurd.
- Albo po prostu nie chciałem rozumieć. - powiedział wprost. Wiedział, że kiedy nie chce, po prostu nie dopuszcza do siebie niektórych rzeczy. Chyba tak właśnie było z rozmową z Samem. A może po prostu rok temu był debilem jeszcze bardziej niż obecnie. To właściwie bardzo realne.
Na dalsze słowa nic przez chwilę nie mówił. Wiedział, że życie to mieszanina chwil złych i dobrych. Po prostu ze wszystkimi radził sobie po swojemu. I nie chciał tego zmieniać. Nie sądził, by potrafił. I różnili się z Alexandrem bardzo mocno. Być może ta metoda była kiepska dla Farleya, który ma inne potrzeby niż Bott. Dla samego Bertiego jednak była najsensowniejszym możliwym rozwiązaniem.
- Chyba nie chcę w to wierzyć. - przyznał wprost po dłuższej chwili milczenia, choć wciąż w całej jego postawie coś było nie tak. Był jak swój dziwny bliźniak, drugie wcielenie w jednym ciele. Bez uśmiechu na twarzy mógł wyglądać obco, niemal nienaturalnie, a delikatne drgawki jakie nim wstrząsały tylko podbijały efekt. Alex sprawił, że wszystko wyciekło. A może nie tylko Alex, może tego wszystkiego zrobiło się na chwilę za dużo jak na szufladki w jego głowie, może po prostu się wylało. Choć dochodził powoli do siebie po krótkim... ataku paniki? Czy czymś na jego wzór. - Nie chcę wierzyć, że to dla nich zabawa. Wolę szukać w tym sensu. Nie może być aż tylu osób z natury złych. Co to w ogóle za głupie słowa, zło i dobro? Jak z bajek dla dzieci gdzie potwór składa się tylko ze zła, a rycerz ma wyłącznie dobre cechy, jakby w życiu istniała czerń i biel. Nie wierzę w to. Wierzę w szarości i w to, że w ich działaniu musi być sens, nawet popierdolony, że musi być coś co ich do tego pcha, a co za tym idzie są ludźmi, którzy robią to co robią z przyczyn w jakie wierzą. I... nie, nie usprawiedliwia ich to, to nadal chorzy popaprańcy, ale nadal też ludzie jak ty, czy ja. Wierzę, że mają bliskich których kochają. Rodziny i domy w których mogą mieć elementy normalnego życia. Nie wiem jak wiąże się to z zamordowaniem drugiego człowieka, z torturowaniem go, pewnie to co robią zabija w nich człowieczeństwo ale nadal jakoś... nie uwierzę, że zabicie może sprawiać komuś przyjemność. Może kilku absolutnie chorym przypadkom, ale nie wszystkim. Rozumiesz mnie, prawda? Nie usprawiedliwiam ich. I jeśli muszę ich zabić, żeby bliskie mi osoby były bezpieczne to... to. Ja walę. To zgoda. - powiedział to na głos, choć ten głos był dziwny, jakby obcy. - Bo ktoś gotowy do takich rzeczy nie powinien żyć wśród nas. Mam tylko na myśli to, że zabicie ich nie jest jakimś sprzątaniem śmieci. To nadal zabijanie ludzi.
Ile może być potworów? Takich po prostu potworów? Wierzył, że druga strona też o coś walczy i tak samo ma ich za terrorystów jak oni tamtych. Nawet jeśli tamte idee były w jego głowie absurdalne.
- A my nie jesteśmy dobrzy. Dobro to rzecz z bajki. Chcemy czegoś co my uznajemy za dobre. Ale pozwalamy, żeby po drodze ginęli ludzie. Bierzemy pod uwagę zabijanie ludzi. Bierzemy pod uwagę okrutne rzeczy. Bierzemy pod uwagę narażanie własnych rodzin bez pytania tych rodzin o zdanie. Bierzemy pod uwagę to, że konsekwencje naszych działań nie zawsze da się w pełni przewidzieć. Tak jak to, że nasze działania wiążą się z ich odwetem, kto wie, pewnie czasem na zwykłych, niewinnych ludziach. Ba. Na pewno obrywają niewinni, to bardziej niż wiadome. To, że czasem przez nas ludzie przestają istnieć. - drgnął znów lekko. Cholerna. Przerażająca. Abstrakcja. - Alex, jak ty mogłeś chcieć tak po prostu skończyć wszystko?
Wrócił do poprzedniego tematu. To jest coś, czego nigdy nie pojmie. Nigdy. Cokolwiek by się nie działo. Życie to jedna z najwyższych wartości.
- Jasne. Wielkie słowa. - pokręcił znów głową. - Które mają sens dopóki nie przyśni ci się mroczny znak nad domem rodzinnym.
Czy właśnie przyznał się do kolejnego koszmaru? A może nie? Złapał rękę Alexandra i podniósł się.
- Nie naciskaj więcej. - dodał tylko, odwracając wzrok. - To gadanie niczego nie zmienia. Tworzy mętlik w głowie. - uśmiech. Niezbyt szczery. Trochę sztuczny, a jednak nie karykaturalny. - Chyba już ustaliliśmy, że i bez tego potrzebuję psychoterapii. Czym są krwawe wspomnienia w perspektywie dorastania jako Bott?
Brzmiało to sztucznie, nie doszedł do siebie na tyle żeby tak po prostu znowu pleść swoje głupoty. A jednak nie mógł wyjść w milczeniu. Wstydził się. Wstydził się tego, co wyszło, wstydził się swoich słów, swoich wynurzeń i emocji. To wszystko, absolutnie wszystko wydawało mu się nie na miejscu i jakieś takie szalenie intymne. Zbyt intymne, by widział to ktokolwiek.
- Powinienem już iść. - dodał po chwili. Odsunął się. A jednak zatrzymał się w drzwiach. - Jeśli znowu zapomnisz po której stronie mostu się chodzi, po prostu przyjdź. Pewnie nie zrozumiem. Ale nie wszystko muszę rozumieć. Mogę spróbować ci przypomnieć, że warto tu po prostu być. Okej?
Zerknął na przyjaciela w drzwiach. Nie powie mu, że się martwi, nie wyleje z siebie kolejnego mętliku jaki znów zaczął się w nim mącić. Zapanował już nad tym i dochodzi do siebie. Potrzebuje długiego spaceru. Ale chce po prostu żeby Farley wiedział, że w razie czego po prostu jest.
- Nie stracisz wiele dając mi na to szansę. - a ja sporo stracę, jeśli mi jej nie dasz.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
To w żadnym pojęciu nie była łatwa rozmowa. Alexander bardzo czujnie obserwował przyjaciela spojrzeniem ciężkim od emocji. Nie był pewien, czy jeszcze miesiąc temu byłby w stanie poruszyć ten temat - najprawdopodobniej nie. To zarówno dla niego jak i dla Bertiego był w pewnym tego słowa znaczeniu moment przełomowy. Farley przełamał tabu, które nałożył na to, co się stało - w końcu był zdolny przyznać się przed kimś innym niż on sam, że czuł pokusę zdrady samego siebie i Gwardii przez tak prosty akt jak skoczenie z mostu. Dlaczego?
Westchnął ciężko.
- Czułem się bezradny. Całkowicie pozbawiony kontroli nad czymkolwiek, włączając w to własne życie. Wszystko jest dla mnie obce i znajome zarazem, ja jestem obcy i znajomy... Nie wiedziałem jak objąć pustkę w mojej głowie. Nowe wspomnienia nie zastąpią starych, stracone osoby już nigdy tam się nie pojawią - powiedział cicho, unikając wzroku Bertiego. Mężczyźni z reguły nie rozmawiali, nie tak na serio, a w szpitalu było zupełnie inaczej niż tutaj. Tam miał zupełnie inną rolę: nie zakładała ona indywidualnego zaangażowania w niezwykle kompleksowe ludzkie problemy. W tych natomiast zanurzony był aż po szyję, grożąc zalaniem ust i nosa przy jednym niewłaściwym postawieniu stopy na tym jakże nierównym dnie.
Słuchał cierpliwie, jednak w pewnej chwili po prostu gwałtownie potrząsnął głową. - Tak Bertie, nic nie jest czarno białe. Ale mamy wojnę i wymaga to od nas gotowości by patrzeć tylko na skrajne wartości na skali. Czy to ich wina, że stali się tacy jacy są? Czy robią to z powodu rozsądku czy zwyczajnego zamiłowania do krzywdzenia innych? Nie wiem. Ale są niczym dzieci, które wychowane w zamknięciu dorosły we własnych przeświadczeniach, a przeświadczenia te okazały się niebezpieczne dla całej rzeszy ludzi, którzy zawinili tylko tym, że nie zostali wychowani w takich samych rodzinach i wartościach - powiedział, a widać było po nim, że nie mówił tego, by zaatakować słownie przyjaciela. Po prostu inaczej na to patrzył. - Rozpoczynając pracę w Mungu przysięgałem nie krzywdzić. Wstępując do Gwardii przysięgałem walczyć. Czy walcząc łamię przysięgę uzdrowicielską? Czy pozostając biernym łamię bardziej przysięgę uzdrowicielską czy zakonną? Które potencjalnie przyniesie więcej szkód? - ponownie potrząsnął głową. - To codzienne wybory. Nie mam żadnej przyjemności z myśli o tym, że miałbym kogoś zabić z premedytacją, ale może być to coś, co w pewnych sytuacjach musiałbym zrobić, żeby inni już nie musieli podejmować takich wyborów po mnie. Ale to nie zmienia faktu, że to ludzie - oznajmił, zgadzając się z przyjacielem. Przetarł przy tym twarz dłonią - czuł się zmęczony tą wymianą zdań, Bertie również nie wydawał się być całkowicie w porządku. - To dużo. To dużo jak na... dwudziestojednolatka. Jak na kogokolwiek. Właśnie dlatego, Bertie. Zgubiłem coś wraz ze wspomnieniami, bardzo istotną część siebie, która wcześniej pomagała mi utrzymać wszystko w ryzach. Teraz ułożyłem to sobie od nowa, w końcu. Chyba nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - powiedział niby żartobliwie, ale bez uśmiechu na twarzy i sarkastycznego tonu w głosie. Był poważny. Musiał i chciał być poważny. Chciał coś zmienić.
Z ulgą przyjął fakt, że Bott nie odtrącił jego ręki. Tak samo jak to, że nie wściekł się na Alexandra za przekroczenie linii, której może i nigdy nie wyznaczyli, ale obaj doskonale wiedzieli, gdzie się znajduje.
- Nie będę już więcej naciskał. Chyba że sam zaczniesz temat - wtedy jestem tu tak samo dla ciebie, jak ty dla mnie - powiedział, podchodząc jeszcze do wahającego się we framudze przyjaciela. Klepnął go w ramię i posłał połowiczny uśmiech, nie zatrzymując go ani chwili dłużej. - Nie tracę - powiedział jeszcze, kiwając cukiernikowi głową. Obaj mieli już dość, jednak pomimo dramatycznego obrotu sytuacji Alexander cieszył się, że to zrobili.
Dobrze było przypomnieć sobie, że miał na kim polegać - za często zdarzało mu się bowiem zapominać o tym, że nie zawsze musiał być sam.
| zt x2
Westchnął ciężko.
- Czułem się bezradny. Całkowicie pozbawiony kontroli nad czymkolwiek, włączając w to własne życie. Wszystko jest dla mnie obce i znajome zarazem, ja jestem obcy i znajomy... Nie wiedziałem jak objąć pustkę w mojej głowie. Nowe wspomnienia nie zastąpią starych, stracone osoby już nigdy tam się nie pojawią - powiedział cicho, unikając wzroku Bertiego. Mężczyźni z reguły nie rozmawiali, nie tak na serio, a w szpitalu było zupełnie inaczej niż tutaj. Tam miał zupełnie inną rolę: nie zakładała ona indywidualnego zaangażowania w niezwykle kompleksowe ludzkie problemy. W tych natomiast zanurzony był aż po szyję, grożąc zalaniem ust i nosa przy jednym niewłaściwym postawieniu stopy na tym jakże nierównym dnie.
Słuchał cierpliwie, jednak w pewnej chwili po prostu gwałtownie potrząsnął głową. - Tak Bertie, nic nie jest czarno białe. Ale mamy wojnę i wymaga to od nas gotowości by patrzeć tylko na skrajne wartości na skali. Czy to ich wina, że stali się tacy jacy są? Czy robią to z powodu rozsądku czy zwyczajnego zamiłowania do krzywdzenia innych? Nie wiem. Ale są niczym dzieci, które wychowane w zamknięciu dorosły we własnych przeświadczeniach, a przeświadczenia te okazały się niebezpieczne dla całej rzeszy ludzi, którzy zawinili tylko tym, że nie zostali wychowani w takich samych rodzinach i wartościach - powiedział, a widać było po nim, że nie mówił tego, by zaatakować słownie przyjaciela. Po prostu inaczej na to patrzył. - Rozpoczynając pracę w Mungu przysięgałem nie krzywdzić. Wstępując do Gwardii przysięgałem walczyć. Czy walcząc łamię przysięgę uzdrowicielską? Czy pozostając biernym łamię bardziej przysięgę uzdrowicielską czy zakonną? Które potencjalnie przyniesie więcej szkód? - ponownie potrząsnął głową. - To codzienne wybory. Nie mam żadnej przyjemności z myśli o tym, że miałbym kogoś zabić z premedytacją, ale może być to coś, co w pewnych sytuacjach musiałbym zrobić, żeby inni już nie musieli podejmować takich wyborów po mnie. Ale to nie zmienia faktu, że to ludzie - oznajmił, zgadzając się z przyjacielem. Przetarł przy tym twarz dłonią - czuł się zmęczony tą wymianą zdań, Bertie również nie wydawał się być całkowicie w porządku. - To dużo. To dużo jak na... dwudziestojednolatka. Jak na kogokolwiek. Właśnie dlatego, Bertie. Zgubiłem coś wraz ze wspomnieniami, bardzo istotną część siebie, która wcześniej pomagała mi utrzymać wszystko w ryzach. Teraz ułożyłem to sobie od nowa, w końcu. Chyba nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - powiedział niby żartobliwie, ale bez uśmiechu na twarzy i sarkastycznego tonu w głosie. Był poważny. Musiał i chciał być poważny. Chciał coś zmienić.
Z ulgą przyjął fakt, że Bott nie odtrącił jego ręki. Tak samo jak to, że nie wściekł się na Alexandra za przekroczenie linii, której może i nigdy nie wyznaczyli, ale obaj doskonale wiedzieli, gdzie się znajduje.
- Nie będę już więcej naciskał. Chyba że sam zaczniesz temat - wtedy jestem tu tak samo dla ciebie, jak ty dla mnie - powiedział, podchodząc jeszcze do wahającego się we framudze przyjaciela. Klepnął go w ramię i posłał połowiczny uśmiech, nie zatrzymując go ani chwili dłużej. - Nie tracę - powiedział jeszcze, kiwając cukiernikowi głową. Obaj mieli już dość, jednak pomimo dramatycznego obrotu sytuacji Alexander cieszył się, że to zrobili.
Dobrze było przypomnieć sobie, że miał na kim polegać - za często zdarzało mu się bowiem zapominać o tym, że nie zawsze musiał być sam.
| zt x2
Niewielu znało jej tragiczną historię. Lana bardzo się denerwowała, kiedy ktokolwiek opowiadał o jej przeszłości, gdy już obdarzyła osobę na tyle silnym zaufaniem, by komuś to opowiedzieć. Pokolenie plotkujące o tych wydarzeniach wymarło już w Dolinie Godryka. Rodziny mieszkające tu od pokoleń czasami cokolwiek zasłychnęły, a nowi przejezdni nie wiedzieli nic, właśnie dlatego Abbottowie byli dla niej tak bliscy. Oni wiedzieli o tragedii. Mężczyzna z ich rodziny, który jako pierwszy pozwolił Lanie sprawować opiekę nad miastem, był wściekły, że w swoim mieście pozwolił na tak okropne wydarzenia. Duszka zaś wydawała się pogodna w większości sytuacji, czasami irytująca, ale nigdy nie wznosiła żałobnych pieśni za swoją okropną tragedią. Zupełnie jakby pamięć wyparła jej wspomnienia.
- A to wielki błąd. - powiedziała, a jej ledwo widoczne ciało zbliżyło się do Alexandra, w taki sposób, że patrzyła prosto na niego mięciutkim wzrokiem. I to z bardzo bliska, wręcz zbliżając się już do granic intymności, jednak nie potrafiła sprawić, by to uczucie mogło się pojawić. Była jakby częścią powietrza, odrobiną nicości. - Jesteś tak przystojnym chłopakiem, powinieneś postarać się, by skraść chociaż jedno serduszko. - Zachichotała zaraz po przejściu do przedpokoju. Wydawało jej się, że powinna teraz poczuć falę ciepła, jednak takie rzeczy już od dawna ją mijały. Nie rozglądała się specjalnie po wyremontowanych miejscach. Spojrzała tylko na chłopaka z uśmiechem. - Nie o takie cuda mi chodziło. Cudem jest to, że ten dom znowu żyje. - Widziała, że Alexander nie jest jedyną osobą, która tutaj zamieszkała. Była też rudowłosa dziewczyna. Ale przecież nie powie mu, że już tutaj zaglądała, kiedy jej nie zaprosił, chociaż jej brak zainteresowania mógł być dość znaczący. Ale cóż powiedzieć - wisząc między życiem a śmiercią, nie mogąc dotknąć zimna ni ciepła, nudziła się całe noce. Nie musiała spać i jeść. Miała dużo wolnego czasu.
Wysłuchała jego pytania w spokoju. Z Laną należało się obchodzić jak z jajkiem, nie było nigdy wiadomo, które słowo może nagle urazić jej delikatną dumę. Jednak gdy się wytłumaczył, potraktowała go łagodnym uśmiechem.
- Nie musisz się usprawiedliwiać, na Twoim miejscu również chciałabym wiedzieć. - Uspokoiła go. Znała tę historię dosyć dobrze. - Ten dom stał tutaj przede mną. Jednak lata temu mieszkało tutaj małżeństwo wraz z córeczką. Kobieta była przemiła, zawsze witała się ze mną grzecznie, a latem nosiła kosze z jabłkami na przetwory. Jej mąż był jak ślepiec, nigdy mnie nie widział. Po długich rozmowach dowiedziałam się, że był inżynierem, co Katherine przedstawiła mi jako wysoko uzdolnionego mugola. Dolina nie szufladkuje miłości, Alexandrze. Dlatego nie mam nic przeciwko, że mieszka tu z Tobą rudowłosa dziewczyna, która mnie nie dostrzega.
- A to wielki błąd. - powiedziała, a jej ledwo widoczne ciało zbliżyło się do Alexandra, w taki sposób, że patrzyła prosto na niego mięciutkim wzrokiem. I to z bardzo bliska, wręcz zbliżając się już do granic intymności, jednak nie potrafiła sprawić, by to uczucie mogło się pojawić. Była jakby częścią powietrza, odrobiną nicości. - Jesteś tak przystojnym chłopakiem, powinieneś postarać się, by skraść chociaż jedno serduszko. - Zachichotała zaraz po przejściu do przedpokoju. Wydawało jej się, że powinna teraz poczuć falę ciepła, jednak takie rzeczy już od dawna ją mijały. Nie rozglądała się specjalnie po wyremontowanych miejscach. Spojrzała tylko na chłopaka z uśmiechem. - Nie o takie cuda mi chodziło. Cudem jest to, że ten dom znowu żyje. - Widziała, że Alexander nie jest jedyną osobą, która tutaj zamieszkała. Była też rudowłosa dziewczyna. Ale przecież nie powie mu, że już tutaj zaglądała, kiedy jej nie zaprosił, chociaż jej brak zainteresowania mógł być dość znaczący. Ale cóż powiedzieć - wisząc między życiem a śmiercią, nie mogąc dotknąć zimna ni ciepła, nudziła się całe noce. Nie musiała spać i jeść. Miała dużo wolnego czasu.
Wysłuchała jego pytania w spokoju. Z Laną należało się obchodzić jak z jajkiem, nie było nigdy wiadomo, które słowo może nagle urazić jej delikatną dumę. Jednak gdy się wytłumaczył, potraktowała go łagodnym uśmiechem.
- Nie musisz się usprawiedliwiać, na Twoim miejscu również chciałabym wiedzieć. - Uspokoiła go. Znała tę historię dosyć dobrze. - Ten dom stał tutaj przede mną. Jednak lata temu mieszkało tutaj małżeństwo wraz z córeczką. Kobieta była przemiła, zawsze witała się ze mną grzecznie, a latem nosiła kosze z jabłkami na przetwory. Jej mąż był jak ślepiec, nigdy mnie nie widział. Po długich rozmowach dowiedziałam się, że był inżynierem, co Katherine przedstawiła mi jako wysoko uzdolnionego mugola. Dolina nie szufladkuje miłości, Alexandrze. Dlatego nie mam nic przeciwko, że mieszka tu z Tobą rudowłosa dziewczyna, która mnie nie dostrzega.
Lana Begmann
Zawód : Właścicielka Rudery
Wiek : 148
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I want to choke him,
want to maltreat him,
I want to squeeze him
and break his
neck, neck, neck, neck
want to maltreat him,
I want to squeeze him
and break his
neck, neck, neck, neck
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Duch
Duchy
Alexander musiał sam przed sobą przyznać, że uwaga Lany wprawiła go w lekkie zawstydzenie. Chociaż w ciepłych czterech ścianach domu wiatr i mróz nie kąsały już jego policzków, te pozostały intensywnie czerwone i wyjątkowo ciepłe. Być może dlatego, ze tak naprawdę ostatnio sam zastanawiał się nad tym tematem, jednakże w czysto teoretycznym wymiarze. Była pewna czarownica, z którą nie miałby oporów stanąć pod jemiołą. Nie wiązał z tym żadnych planów i wielkich marzeń, bowiem po pierwsze: był zbyt rozsądnym by sobie na to pozwalać; po drugie natomiast, jego znajomość z Idą wciąż była dopiero w powijakach. I tak, z chęcią by z nią wyszedł lub pocałował ją pod jemiołą, jednak było chyba dla niego jeszcze za wcześnie, by zacząć snuć jakiekolwiek plany. Tak, miło byłoby mieć z kim spędzać długie wieczory, kiedy akurat miał wolne, a sprawy Zakonu wyjątkowo go nie wzywały. Lecz Alex nie był w stanie o tym myśleć, po prostu nie umiał i nawet nie pozwalał sobie być w stanie to zrobić.
– O. Dziękuję, Lano, to naprawdę miłe – odpowiedział, całkowicie zaskoczony tym komplementem. Jasne, raczej nie wyglądał najgorzej, biorąc pod uwagę swoje pochodzenie, ale jakoś nigdy się nad tym nie zastanawiał. To chyba były sprawy zbyt przyziemne, aby poświęcał im swoją uwagę. – Obawiam się jednak, że tego los dla nie nie przewidział – młody uzdrowiciel uśmiechnął się jakby przepraszająco. – Aktualnie nie jestem raczej w takim miejscu w moim życiu, żeby wyglądać miłości – dzieje się tyle rzeczy, że chyba po prostu poczekam, aż sama do mnie przyjdzie – wyjaśnił, wzruszając lekko ramionami. Tak naprawdę odpychał od siebie myśli o jakichkolwiek kolejnych zobowiązaniach wobec kobiet, ponieważ wystarczało mu już martwienie się o Charlotte.
Zaczął oprowadzać duszę po Kurniku, ale jego wywody zostały przerwane uwagą; bądź co bądź słowa, które wypowiedziała Lana były niesamowicie trafne. Alexander aż zamilknął na moment, napawając się tym, jak piękny niosły sens. Patrzył przy tym na salon, w który włożył przez te tygodnie tyle serca i czasu, rozumiejąc w pełni to, jak dom mógł żyć. – Cieszę się, że nawet jeżeli zupełnie nieświadomie, udało mi się uratować kawałek miejsca na świecie, który jest ci tak bliski – powiedział, mając niesamowitą ochotę dotknąć ramienia Lany. Nie chciał jednak przypominać jej o czymś, czego nie miała i czego mieć nie mogła, dlatego tylko splótł ręce za plecami i uśmiechnął się do niej szczerze.
Właśnie z powodu tak miłej atmosfery towarzyszącej ich spotkaniu Alex zdecydował się zadać pytanie, na które bardzo chciał poznać odpowiedź. I nie zawiódł się, szukając wyjaśnienia u Lany. W miarę jak mówiła spojrzenie chłopaka odsunęło się od duszki, wędrując po przestrzeni dookoła nich. Zaczął myśleć o ludziach, którzy mieszkali tu przed nim, o ich życiach, które toczyły się w tych czterech ścianach; o tym, jak to przeminęło, a teraz on się tu wprowadził, pisząc kolejny rozdział w historii Kurnika. Historii, która miała przetrwać: dzięki Lanie. Jej ostatnie zdanie sprawiło jednak, że chłopak zamrugał gwałtownie i znów spojrzał na duszycę, wielce zaskoczony. – O nie, nie nie, to nie tak – zaczął prędko, unosząc dłonie. – To nie jest moja... dziewczyna – powiedział, chociaż słowo to ledwo przeszło mu przez gardło. Na płonący stos Wendeliny, nie! Jak on teraz pozbędzie się tej myśli z głowy? – Wiem, że potrafisz dotrzymać sekretu, Lano. Tak, Charlotte jest charłakiem, ale jest też moją siostrą. Nie mamy rodziców – powiedział, uśmiechając się smutno do swojej towarzyszki. Poznał swojego ojca, człowieka oziębłego i okrutnego, niestabilnego psychicznie. Matkę pamiętał tylko ze zdjęć i tych nielicznych ciepłych wspomnień, które powracały do niego dzięki malinowym cukierkom z festiwalu lata. Dlatego pamiętał zapach jej włosów i zielonych jabłek, które były zawsze gdzieś w pobliżu. Pamiętał jak siadała przy nim na ławie małego fortepianu, kiedy zaczynał uczyć się grać. Pamiętał jej głos i to, jak go przytulała, jak bezpiecznie czuł się w jej ramionach.
Nie był pewien, czy kiedykolwiek jeszcze będzie miał szansę poczuć się tak bardzo bezpiecznym i kochanym.
– O. Dziękuję, Lano, to naprawdę miłe – odpowiedział, całkowicie zaskoczony tym komplementem. Jasne, raczej nie wyglądał najgorzej, biorąc pod uwagę swoje pochodzenie, ale jakoś nigdy się nad tym nie zastanawiał. To chyba były sprawy zbyt przyziemne, aby poświęcał im swoją uwagę. – Obawiam się jednak, że tego los dla nie nie przewidział – młody uzdrowiciel uśmiechnął się jakby przepraszająco. – Aktualnie nie jestem raczej w takim miejscu w moim życiu, żeby wyglądać miłości – dzieje się tyle rzeczy, że chyba po prostu poczekam, aż sama do mnie przyjdzie – wyjaśnił, wzruszając lekko ramionami. Tak naprawdę odpychał od siebie myśli o jakichkolwiek kolejnych zobowiązaniach wobec kobiet, ponieważ wystarczało mu już martwienie się o Charlotte.
Zaczął oprowadzać duszę po Kurniku, ale jego wywody zostały przerwane uwagą; bądź co bądź słowa, które wypowiedziała Lana były niesamowicie trafne. Alexander aż zamilknął na moment, napawając się tym, jak piękny niosły sens. Patrzył przy tym na salon, w który włożył przez te tygodnie tyle serca i czasu, rozumiejąc w pełni to, jak dom mógł żyć. – Cieszę się, że nawet jeżeli zupełnie nieświadomie, udało mi się uratować kawałek miejsca na świecie, który jest ci tak bliski – powiedział, mając niesamowitą ochotę dotknąć ramienia Lany. Nie chciał jednak przypominać jej o czymś, czego nie miała i czego mieć nie mogła, dlatego tylko splótł ręce za plecami i uśmiechnął się do niej szczerze.
Właśnie z powodu tak miłej atmosfery towarzyszącej ich spotkaniu Alex zdecydował się zadać pytanie, na które bardzo chciał poznać odpowiedź. I nie zawiódł się, szukając wyjaśnienia u Lany. W miarę jak mówiła spojrzenie chłopaka odsunęło się od duszki, wędrując po przestrzeni dookoła nich. Zaczął myśleć o ludziach, którzy mieszkali tu przed nim, o ich życiach, które toczyły się w tych czterech ścianach; o tym, jak to przeminęło, a teraz on się tu wprowadził, pisząc kolejny rozdział w historii Kurnika. Historii, która miała przetrwać: dzięki Lanie. Jej ostatnie zdanie sprawiło jednak, że chłopak zamrugał gwałtownie i znów spojrzał na duszycę, wielce zaskoczony. – O nie, nie nie, to nie tak – zaczął prędko, unosząc dłonie. – To nie jest moja... dziewczyna – powiedział, chociaż słowo to ledwo przeszło mu przez gardło. Na płonący stos Wendeliny, nie! Jak on teraz pozbędzie się tej myśli z głowy? – Wiem, że potrafisz dotrzymać sekretu, Lano. Tak, Charlotte jest charłakiem, ale jest też moją siostrą. Nie mamy rodziców – powiedział, uśmiechając się smutno do swojej towarzyszki. Poznał swojego ojca, człowieka oziębłego i okrutnego, niestabilnego psychicznie. Matkę pamiętał tylko ze zdjęć i tych nielicznych ciepłych wspomnień, które powracały do niego dzięki malinowym cukierkom z festiwalu lata. Dlatego pamiętał zapach jej włosów i zielonych jabłek, które były zawsze gdzieś w pobliżu. Pamiętał jak siadała przy nim na ławie małego fortepianu, kiedy zaczynał uczyć się grać. Pamiętał jej głos i to, jak go przytulała, jak bezpiecznie czuł się w jej ramionach.
Nie był pewien, czy kiedykolwiek jeszcze będzie miał szansę poczuć się tak bardzo bezpiecznym i kochanym.
Zastanawiała się dlaczego jej ukochany Bertie taki nie był - nie nabierał tak łatwo takich uroczych kolorów na twarzy. Młodzi chłopcy byli pod tym względem niesamowicie urokliwi i naprawdę cudni. Nawet uwaga zupełnie chłodnej kobiety i byli zupełnie zakłopotani. No były również wyjątki od tego, jak właśnie choćby Bertie, który nigdy się słodko nie zawstydzał lub Jonathan, który był już zupełnie odpalonym od reguły przypadkiem, bo on potrafił miłe słowa obrócić tak pokrętnie, że to jej zupełnie szara i blada eminencja nabierała kolorów (oczywiście metaforycznie, ponieważ fizycznie nie miała takiej możliwości w ogóle). Ale Alexander wpisywał się w kanon uroczego chłopca idealnie - Lana uwielbiała patrzeć na te niezbyt pewne siebie twarze, gdy wspominała o dorosłych sprawach. A te nie były jej obce, gdy jeszcze żyła. Ani trochę! - Może masz rację, a może zupełnie nie. - powiedziała z rozbawieniem godnym tej duszyczki. - Jeśli miłość zajrzy w Twoje skromniutkie progi, nie próbuj jej zignorować, obiecaj mi to, Alexandrze. - Poprosiła. Właściwie nawet chciała, by osoby, które okazywały jej uprzejmość miały w życiu choć odrobinę miłości i ciepła. Choć nie zawsze wydawała się to do siebie dopuszczać, to doskonale zdawała sobie sprawę, że nie da rady już ogrzać żadnego serca. Bo duchy ciepła w sobie nie mają. Lepiej jest jednak nie dopuszczać do siebie takiej myśli - myśli, że za nieśmiretelność, niewielka część tej duszy została na zawsze uwięziona w stanie między przejściem do swojego cichego spoczynku. Nigdy nie odpocznie i nigdy nie zazna znowu ciepła czyjejś obecności, nigdy nie dotknie jej miłość i ból. Nie utonie w czyichś ramionach, nie zazna ciepła na policzkach, jej nogi nie dotkną miękkiej trawy. Będąc żywym można mieć nadzieję, że jeszcze kiedyś choć na chwilę zazna się bezpiecznej przystani, gdzieś daleko. Będąc nią... Można być pewnym, że dni ciepła i miłości nie wrócą. Przecież tak niewiele w niej było z człowieka. Przecież nikt nie musiał przejmować się jej byciem - można było zupełnie ją ignorować. Co ona mogła? Jak pokazać, że istnieje?
Gdzieś na granicy jestestwa i znikania... Bolesnego, długiego znikania.
Kiedy usłyszała, że rudowłosa dziewczyna to siostra chłopaka, aż zaśmiała się pogodnie. - Och wybacz mi, nie chciałam tego w taki sposób ująć... - Wiedziała, że takie myśli z pewnością chłopakowi nie pomogą. - Zaprowadź mnie dalej, Alexandrze. Pokażesz mi salon i kuchnię?
Gdzieś na granicy jestestwa i znikania... Bolesnego, długiego znikania.
Kiedy usłyszała, że rudowłosa dziewczyna to siostra chłopaka, aż zaśmiała się pogodnie. - Och wybacz mi, nie chciałam tego w taki sposób ująć... - Wiedziała, że takie myśli z pewnością chłopakowi nie pomogą. - Zaprowadź mnie dalej, Alexandrze. Pokażesz mi salon i kuchnię?
Lana Begmann
Zawód : Właścicielka Rudery
Wiek : 148
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I want to choke him,
want to maltreat him,
I want to squeeze him
and break his
neck, neck, neck, neck
want to maltreat him,
I want to squeeze him
and break his
neck, neck, neck, neck
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Duch
Duchy
Alexander, czerwieniąc się wciąż dorodnie na policzkach nie sprzeczał się z Laną. Dyskutowanie ze zmarłą nie miało racji bytu z kilku powodów. Po pierwsze, miała ona prawo do własnej opinii i mogła się z nim zupełnie nie zgodzić. Zresztą, nie narzucała mu się z własnym zdaniem, a po prostu widziała całą sytuację z innej perspektywy. Po drugie, jej słowa miały podparcie w czymś, w co wierzyła i o czym najprawdopodobniej miała pojęcie dziesięciolecia, a nawet i stulecia dłużej niż on. Pozostało mu się więc jedynie uśmiechnąć, starając się jednocześnie aby zbyt ciepłe policzki przestały tak pulsować.
– Postaram się – odpowiedział, jednak czuć było w jego głosie, że miał ochotę powiedzieć coś jeszcze, co udało mu się zrobić po krótkiej chwili ciszy. – Ale też nie zamierzam raczej wypatrywać jej z zapartym tchem. Jest zbyt wiele innych rzeczy, które teraz wołają o uwagę – powiedział, poważniejąc i w końcu pozbywając się rumieńca z twarzy z prawie całkowitą skutecznością: ostatnie nieznaczne smugi różu pozostały na skórze młodzieńca, pozostawiając na jego skórze nikłe wspomnienie minionej emocji.
Uczuć bowiem miał w czasie spotkania z Laną co nie miara. Od tych najbardziej lekkich i czysto przyjemnych po całkiem głębokie, sięgające do nostalgii, żalu oraz zaskoczenia. Fakt, że jego dom zbudował mugol przyjął jednak ze spokojem, co innego zaś można było stwierdzić o tak właściwie niewinnym podejrzeniu, które wysnuła Lana. Były szlachcic zrozumiał jednak prędko, że w swoim skonfundowaniu zareagował odrobinę zbyt gwałtownie. Zaraz uśmiechnął się nieznacznie, a jedna z uniesionych dłoni machnęła lekko zaznaczając, że nic się nie stało.
– W porządku, naprawdę, zaskoczyłaś mnie po prostu – powiedział, po czym zaprowadził Lanę do kuchni, w której za wiele poza odnowieniem mebli nie miało miejsca. Zaznaczona była jednak obecność Bertiego, który w głównej mierze zajął się wyposażeniem szafek we wszystkie potrzebne sprzęty. Zdecydowanie bardziej interesujące było kolejne pomieszczenie, duży pokój łączący w sobie salon, jadalnię oraz kącik muzyczny zaraz przy wyjściu na werandę. Właśnie w tym miejscu znaleźli się Lana z Alexandrem: na końcu pomieszczenia przy białym fortepianie. Odmalowane na biało ściany, framugi i przęsła okien potęgowały światło wpadające do środka przez liczne szyby, w efekcie czego atmosfera pokoju była lekka i zwiewna. – Kiedy tu siedzę to mam wrażenie, że głowa mi oddycha – powiedział, w uśmiechem tańczącym na ustach dotykając lakierowanego drewna instrumentu. – Ten dom to mój czysty start i bezpieczna przystań. Zdrowieję w nim – przyznał i na moment zamilknął, kontemplując szczęście, jakie go spotkało. Szczęście, ponieważ według większości przesłanek powinien był umrzeć już parę razy. Zerknął na Lanę, zastanawiając się, czy czekałby go właśnie taki los po śmierci: duszy zawieszonej pomiędzy życiem a wiecznym nieistnieniem. Nie chciał jednak patrzeć nachalnie, toteż zaraz wyjrzał znów przez okno. – Chociaż kocham Ruderę za to, jak magiczne i fascynujące jest to miejsce to chyba jednak cały czas nie mógłbym przestać myśleć o tym, że jestem pod ziemią – przyznał, a w jego umyśle odezwało się poruszone tą myślą odległe echo, plątanina niezrozumiałych bez kontekstu uczuć, wrażenie zamknięcia, stres, strach, ból i zmęczenie. Farley zamaskował swoje nagłe zbicie tropu poprzez przysiądnięcie na jednym końcu łatwy fortepianowej. Zostawił obok siebie jednak tyle miejsca, ze zmieściłaby się druga osoba.
– Chciałabyś, żebym coś ci zagrał? Ukończyłem Beauxbatons i gram od małego, chociaż sporo brakuje mi do kunsztu zawodowych muzyków – przyznał, posyłając duszy pytające spojrzenie.
– Postaram się – odpowiedział, jednak czuć było w jego głosie, że miał ochotę powiedzieć coś jeszcze, co udało mu się zrobić po krótkiej chwili ciszy. – Ale też nie zamierzam raczej wypatrywać jej z zapartym tchem. Jest zbyt wiele innych rzeczy, które teraz wołają o uwagę – powiedział, poważniejąc i w końcu pozbywając się rumieńca z twarzy z prawie całkowitą skutecznością: ostatnie nieznaczne smugi różu pozostały na skórze młodzieńca, pozostawiając na jego skórze nikłe wspomnienie minionej emocji.
Uczuć bowiem miał w czasie spotkania z Laną co nie miara. Od tych najbardziej lekkich i czysto przyjemnych po całkiem głębokie, sięgające do nostalgii, żalu oraz zaskoczenia. Fakt, że jego dom zbudował mugol przyjął jednak ze spokojem, co innego zaś można było stwierdzić o tak właściwie niewinnym podejrzeniu, które wysnuła Lana. Były szlachcic zrozumiał jednak prędko, że w swoim skonfundowaniu zareagował odrobinę zbyt gwałtownie. Zaraz uśmiechnął się nieznacznie, a jedna z uniesionych dłoni machnęła lekko zaznaczając, że nic się nie stało.
– W porządku, naprawdę, zaskoczyłaś mnie po prostu – powiedział, po czym zaprowadził Lanę do kuchni, w której za wiele poza odnowieniem mebli nie miało miejsca. Zaznaczona była jednak obecność Bertiego, który w głównej mierze zajął się wyposażeniem szafek we wszystkie potrzebne sprzęty. Zdecydowanie bardziej interesujące było kolejne pomieszczenie, duży pokój łączący w sobie salon, jadalnię oraz kącik muzyczny zaraz przy wyjściu na werandę. Właśnie w tym miejscu znaleźli się Lana z Alexandrem: na końcu pomieszczenia przy białym fortepianie. Odmalowane na biało ściany, framugi i przęsła okien potęgowały światło wpadające do środka przez liczne szyby, w efekcie czego atmosfera pokoju była lekka i zwiewna. – Kiedy tu siedzę to mam wrażenie, że głowa mi oddycha – powiedział, w uśmiechem tańczącym na ustach dotykając lakierowanego drewna instrumentu. – Ten dom to mój czysty start i bezpieczna przystań. Zdrowieję w nim – przyznał i na moment zamilknął, kontemplując szczęście, jakie go spotkało. Szczęście, ponieważ według większości przesłanek powinien był umrzeć już parę razy. Zerknął na Lanę, zastanawiając się, czy czekałby go właśnie taki los po śmierci: duszy zawieszonej pomiędzy życiem a wiecznym nieistnieniem. Nie chciał jednak patrzeć nachalnie, toteż zaraz wyjrzał znów przez okno. – Chociaż kocham Ruderę za to, jak magiczne i fascynujące jest to miejsce to chyba jednak cały czas nie mógłbym przestać myśleć o tym, że jestem pod ziemią – przyznał, a w jego umyśle odezwało się poruszone tą myślą odległe echo, plątanina niezrozumiałych bez kontekstu uczuć, wrażenie zamknięcia, stres, strach, ból i zmęczenie. Farley zamaskował swoje nagłe zbicie tropu poprzez przysiądnięcie na jednym końcu łatwy fortepianowej. Zostawił obok siebie jednak tyle miejsca, ze zmieściłaby się druga osoba.
– Chciałabyś, żebym coś ci zagrał? Ukończyłem Beauxbatons i gram od małego, chociaż sporo brakuje mi do kunsztu zawodowych muzyków – przyznał, posyłając duszy pytające spojrzenie.
Prawie się zdenerwowała, kiedy usłyszała jego słowa. Jej nikłe myśli, które nie mogły już oddziaływać na ten świat, od kiedy sięgała pamięcią, kręciły się wokół miłości. Właśnie to uczucie Lana uważała za najwyższe spełnienie. Za jej życia było złudne i odległe. Nieprawdziwe, kłamliwe, zaprowadziło ją do grobu zostawiając tylko fioletowe pręgi sińców. Nie wiedziała czemu wróciła do tego świata, właściwie nie mogła nawet przyswajać nowej wiedzy, trudno było się czegokolwiek dowiadywać. Ale czuła, że ma to związek z tęsknotą za nią - za miłością. Nie chciała, by ktokolwiek inny przeżywał ten smutek, bo może była irytująca, atencyjna, półprzezroczyzna i właściwie była upiorem, jednak była dobrą osobą. Zawsze żyła tak, by uważać się za dobrą osobę. Pomagała, wspierała innych ludzi...
I nigdy nie chciała umrzeć tak.
Część rzeczy niewiele jej mówiła. W jej głowie wciąż panował porządek sprzed stu lat, a wtedy garnki i patelnie wyglądały zupełnie inaczej. Owszem, czasami obserowała Botta w kuchni, ale ograniczała się do krytykowania jego pracy, a nie uczenia się zastosowania i nazewnictwa nowej technologii. Kierowała swoje niewidoczne kroki za Alexandrem, powoli rozglądając się po pomieszczeniu. Wydawało się wracać tutaj życie - i w niego wracało życie. - Cieszę się, że znalazłeś swój kąt. Każdy znajdzie w Dolinie Godryka swe miejsce, jeśli będzie Dolinie miły.
Lana usiadła na fortepianie, nawet nie powodują cichego skrzypienia. Na jego słowa o Ruderze zaśmiała się cicho. - O tym się szybko zapomina. Magia zmienia to miejsce. Moja matka była świetna w magii iluzji. Tak dobra, że przekonała do kłamstw nawet samą siebie. To prawdziwy talent.
To jej matka zapoczątkowała dzisiejszy wygląd Rudery. Oszukiwała jej ojca od najmłodszych lat. Szkoda tylko, że nie zmieniła tym jego paskudnego charakteru i jego agresji... Gdyby śniła, on byłby postacią w jej koszmarach. Nawet niedoszły ukochany nie wywoływał w niej takiego strachu.
- Chętnie posłucham. Nie martw się, nie mam ucha specjalisty. Czy znasz The Two Grenadiers?
I nigdy nie chciała umrzeć tak.
Część rzeczy niewiele jej mówiła. W jej głowie wciąż panował porządek sprzed stu lat, a wtedy garnki i patelnie wyglądały zupełnie inaczej. Owszem, czasami obserowała Botta w kuchni, ale ograniczała się do krytykowania jego pracy, a nie uczenia się zastosowania i nazewnictwa nowej technologii. Kierowała swoje niewidoczne kroki za Alexandrem, powoli rozglądając się po pomieszczeniu. Wydawało się wracać tutaj życie - i w niego wracało życie. - Cieszę się, że znalazłeś swój kąt. Każdy znajdzie w Dolinie Godryka swe miejsce, jeśli będzie Dolinie miły.
Lana usiadła na fortepianie, nawet nie powodują cichego skrzypienia. Na jego słowa o Ruderze zaśmiała się cicho. - O tym się szybko zapomina. Magia zmienia to miejsce. Moja matka była świetna w magii iluzji. Tak dobra, że przekonała do kłamstw nawet samą siebie. To prawdziwy talent.
To jej matka zapoczątkowała dzisiejszy wygląd Rudery. Oszukiwała jej ojca od najmłodszych lat. Szkoda tylko, że nie zmieniła tym jego paskudnego charakteru i jego agresji... Gdyby śniła, on byłby postacią w jej koszmarach. Nawet niedoszły ukochany nie wywoływał w niej takiego strachu.
- Chętnie posłucham. Nie martw się, nie mam ucha specjalisty. Czy znasz The Two Grenadiers?
Lana Begmann
Zawód : Właścicielka Rudery
Wiek : 148
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I want to choke him,
want to maltreat him,
I want to squeeze him
and break his
neck, neck, neck, neck
want to maltreat him,
I want to squeeze him
and break his
neck, neck, neck, neck
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Duch
Duchy
Alexander uśmiechnął się nieco szerzej na słowa Lany, nie potrafiąc nie przyznać jej racji. Dolina w pewien sposób przyciągała i otulała, pozwalała zaszyć się w spokojnym i przyjemnym miejscu, zniknąć, dać zapomnieć o sobie i samemu zatracić się w chwili słodkiej niepamięci i oderwania. Paradoksalnie to tu najlepiej było mu planować i wytężać umysł w sprawach zakonnych. Kurnik stał się jego prywatną oazą, w której wszystko miał ułożone pod siebie i na wszystko miał miejsce. Był to dla niego świeży start i nowy oddech, wystarczyło tylko zrzucić z nosa szare okulary i uświadomić sobie, jak wiele leżało przed nim możliwości. Musiał się po nie jedynie schylić i dobrze je wykorzystać.
– Nie można tylko brać. Jeżeli nie dzieliłbym się z innymi to każde miejsce z czasem by umarło – powiedział dość enigmatycznie, nie do końca dookreślając, do czego tak właściwie się odnosił. A jego słowa można było zinterpretować na wiele sposobów, zarówno dosłownie jak i w przenośni. Taka też była intencja młodego uzdrowiciela: pozostawiał pole do własnego zdania nawet w jego stwierdzeniach.
Zerknął z ciekawością na Lanę, przez chwilę rozważając jej słowa. W końcu przytaknął, lecz przez myśl mu przeszło, że oszukanie samego siebie można było uznać albo za talent – w iluzji bądź kłamstwie – lub za sygnał o bardzo złej kondycji psychicznej. Musiał jednak wstrzymać wodze swoich rozmyślań, bo nie było tajemnicą to, że za czasów Lany o ludzkim umyśle, emocjonalności i rozsądku wiedziano jeszcze mniej niż współcześnie. Dlatego może lepiej było pozostawić ten temat w kwestiach niedopowiedzianych i zająć się czymś, gdzie konflikty były mniej możliwe. Muzyka łagodziła obyczaje i obłaskawiała zarówno dusze, jak i serca oraz umysły. Ściągnął nieco brwi na jej zapytanie, przerywając grę. Coś mu dzwoniło, jednak nie był pewien, na której wieży. Smukłe palce czarodzieja przemknęły po klawiszach, trącając kilka z nich, szukając dźwięków. W końcu odnalazł pierwszy akord i poczuł, jak w jego głowie pęka kolejna ściana, jak kawałek echa z dawnego życia powraca na powierzchnię jego zmysłów: tym razem w formie niezbyt skomplikowanej melodii, którą musiał sobie kiedyś przyswoić, a o której nie pamiętał dopóki nie przypomniała mu o tym Lana. Za oknem miarowo padał śnieg, a ciepłe wnętrze domu wypełniła muzyka, na chwilę otaczając bańką spokoju dwie niespokojne dusze.
| zt x2 <3
– Nie można tylko brać. Jeżeli nie dzieliłbym się z innymi to każde miejsce z czasem by umarło – powiedział dość enigmatycznie, nie do końca dookreślając, do czego tak właściwie się odnosił. A jego słowa można było zinterpretować na wiele sposobów, zarówno dosłownie jak i w przenośni. Taka też była intencja młodego uzdrowiciela: pozostawiał pole do własnego zdania nawet w jego stwierdzeniach.
Zerknął z ciekawością na Lanę, przez chwilę rozważając jej słowa. W końcu przytaknął, lecz przez myśl mu przeszło, że oszukanie samego siebie można było uznać albo za talent – w iluzji bądź kłamstwie – lub za sygnał o bardzo złej kondycji psychicznej. Musiał jednak wstrzymać wodze swoich rozmyślań, bo nie było tajemnicą to, że za czasów Lany o ludzkim umyśle, emocjonalności i rozsądku wiedziano jeszcze mniej niż współcześnie. Dlatego może lepiej było pozostawić ten temat w kwestiach niedopowiedzianych i zająć się czymś, gdzie konflikty były mniej możliwe. Muzyka łagodziła obyczaje i obłaskawiała zarówno dusze, jak i serca oraz umysły. Ściągnął nieco brwi na jej zapytanie, przerywając grę. Coś mu dzwoniło, jednak nie był pewien, na której wieży. Smukłe palce czarodzieja przemknęły po klawiszach, trącając kilka z nich, szukając dźwięków. W końcu odnalazł pierwszy akord i poczuł, jak w jego głowie pęka kolejna ściana, jak kawałek echa z dawnego życia powraca na powierzchnię jego zmysłów: tym razem w formie niezbyt skomplikowanej melodii, którą musiał sobie kiedyś przyswoić, a o której nie pamiętał dopóki nie przypomniała mu o tym Lana. Za oknem miarowo padał śnieg, a ciepłe wnętrze domu wypełniła muzyka, na chwilę otaczając bańką spokoju dwie niespokojne dusze.
| zt x2 <3
Pod powiekami, ciężkimi jak tworzące się na krawędzi kuchennego kranu krople, aż piekło, kiedy próbowała utrzymywać je stosunkowo wysoko, a przynajmniej na tyle, by źrenice ogniskowały się na tekście książki trzymanej na kolanach opatrzonych ciepłym pledem w musztardowo-czerwoną kratę. Przewodnik był wyjątkowo stary, zakupiony gdzieś na pchlim targu, wygrzebany wśród innych antycznych pozycji edukacyjnych, które wykorzystywano w mugolskich szkółkach – krawiectwo było przecież sztuką tak samo magiczną, jak i niemagiczną, dopiero czarodzieje nadali im odpowiednie właściwości, które pozwalały na wyciągnięcie z potencjału zszywanych materiałów jak najwięcej. Ona chciała poznać tylko podstawy, dowiedzieć się, jakich narzędzi powinna używać, jakie prowadzić ściegi, jak odpowiednio cerować skarpetki, kiedy pojawiały się na nich dziury. Mogła czarować igłę, ale i w tym nie było nawet ratunku, kiedy umysł nie wiedział, jak ją prowadzić. Chwyciła ją, kiedy Alexander spał głębokim snem – należał mu się po tym wszystkim, co przeżył. Eliksiry, jakie w niego wlała, potrzebowały czasy, by się przyjąć, a tkanki musiały wchłonąć magię, pozwolić jej działać w tempie, jaki potrzebowały. Przez całą noc czuwała przy jego łóżku, sprawdzała tętno co godzinę, kontrolowała pracę serca, a kiedy niespokojne obrazy widziane w zmęczonym umyśle zaczynały męczyć, Ignominia delikatnie spełniała swoją rolę.
Powieki uniosły się nagle do góry, kiedy o zamknięte okiennice otarły się wronie skrzydła, a ptasi dziób wydał z siebie przy tym piskliwy skrzek. Książka spadła z kolan, ale hałas nie obudził Alexandra – jego oczy wciąż były zamknięte, twarz blada od zmęczenia, ale spokojna. Odetchnęła spokojnie, mięśnie spięte chwilowym stresem rozluźniły się, a lewa dłoń wyciągnęła w stronę podłogi palce, by pochwycić nimi postrzępiony grzbiet poradnika. Odłożyła książkę na szafkę, starając się, żeby nie dotknąć nimi szklanych fiolek ustawionych na drewnianej tacy śniadaniowej, stojących tuż obok szklanki z wodą i niedojedzonej kanapki z serem, którą zrobiła sobie po szybkości, kiedy była pewna, że Alexander śpi snem niezachwianym żadnymi niepokojącymi objawami. Wstała z trudem, pled ściągając na oparcie fotela, i boso podeszła do okna, by je lekko uchylić, pomóc powietrzu wlecieć do środka, zabrać zaduch i medyczną mieszankę zapachów ulatniających się z opisanych fiolek. Do pokoju wpadło słońce, niemal oślepiając źrenice Idy przyzwyczajone do zalegającej wśród czterech ścian ciemności, ale wciąż nie było dostatecznie ostre, by mogło trafić bezpośrednio pod cieniutkie powieki Alexandra i zbudzić go ze zdrowotnego snu. Zasłonka rozszczepiła światło, ograniczyła je do dopuszczalnej wartości. Chciała na chwilę wyjść, umyć się, przebrać w coś wygodnego i przygotować obiad, bo przecież minęło sporo czasu od momentu, gdy w Kurniku pojawił się Anthony z Tangie, ale łóżko zaskrzypiało pod naporem ruchu. Odwróciła w stronę ukochanego głowę i dobiegła do łóżka, zaraz siadając na jego skraju, sięgając lewą dłonią do jego palców, chcąc upewnić go w tym, że jest tuż obok i nigdzie się nie wybiera.
– Alexandrze…? – szepnęła ciepło, prawą dłonią dotykając jego policzka, zgarnąć opuszką palca niesfornie zakręcony przy skroni kosmyk. Doglądała go z troską, z miłością, bojąc się o to, w jakim stanie się obudzi, ile będzie potrzebował czasu na rekonwalescencje. Powinien odpoczywać w spokoju, a przecież tyle czekało na niego każdego dnia przeciwności losu.
breathe
then begin again
then begin again
Jedna nuta krążyła nieznużenie w jego umyśle, z chwili na chwilę coraz bardziej przypominając krzyk. Momentalnie poczuł ogarniający go strach i zdezorientowanie. Próbował rozglądać się w ciemności, lecz ta była tak gęsta, że nie widział w niej nawet swojej własnej wyciągniętej przed siebie dłoni. Do pojedynczej nuty krzyku dołączyła jednak kolejna, wpierw bucząca, a następnie coraz wyraźniej formująca się w głęboki, ale chłodny i jeżący włosy na karku śmiech.
Po kolei kolejne nuty dochodziły do tego koncertu, brzęcząc płaczem, szeleszcząc szeptem, świszcząc oddechem. Przestrzeń dookoła zdawała się pulsować i nabrzmiewać, jakby przestając wytrzymywać przeładowanie dźwiękami. Powietrze mogło nie wytrzemać tego przeładowania drganiami. Alexander miał wrażenie, że każdym ruchem może wywołać iskrę, która spowoduje nieuchronny zapłon. Wpierw wszystko stanie w płomieniach: już czuł jak liżą go ogniste języki, jak paranoiczne tchnienie łaskocze go w skórę swoim mrożącym powiewem. Było mu zimno i gorąco na przemian i sam już nie wiedział, co się z nim dzieje. W pewnej chwili ciemność szarpnęła się, a głosy zdały się zaalarmowane, wzburzone, jakby czemuś się sprzeciwiały.
Po tym zamilknęły.
Alexander pozostał w ciemności, która nie niosła ani ukojenia, ani bólu. Wdychał popiół i wydychał smołę, pozwalając jej oblepić się i zamknąć w kokonie nieświadomości. Nie potrafił przywołać, czego się bał, na co był wściekły, za czym tęsknił. Wiedział, że powinien to czuć, ale nie wiedział po co i dlaczego. Pozwolił im więc odpłynąć, puścił te emocje i dał im odejść, wciskając się głębiej w lepką smołę. Była mu obojętna, była czymś stałym jak wcześniej powietrze, na które generalnie przecież nie zwracał uwagi. Niczym dziecko w łonie pozostawał cudownie nieświadomy: aż do momentu, w którym smoła z premedytacją go dotknęła. Przestała być constans, zaczęła się wypaczać, wypalać, jaśnieć. Plamy barw zaczynały rozdzierać ją jak iskry padające na suchą kartkę papieru, nabrzmiewając i zaczynając przybierać coraz bardziej skonkretyzowane kształty. Ludzkie twarze wisiały nad nim, bezbronnym, wciąż omotanym smołą. Wisiały i patrzyły się, wpierw całkiem nijakie, z chwili na chwilę coraz bardziej konkretne. Oczy, nosy, usta. Zmrużone, zmarszczone, pogardliwie wygięte. Knujące, spiskujące, nienawistne. Obserwowały każdy jego ruch w ciszy pełnej niepokojącego napięcia. Rytmiczny dźwięk zaczynał wybijać się z niego, z nich, spoza nich i spomiędzy ich. Bum, bum, bum. Bum-bum. Bum-bum. Twarze wytrzeszczały oczy, błyszczały białkami, szczerzyły zęby spomiędzy których powoli, boleśnie powoli zaczynały przesączać się gęste, parujące gorącem krople krwi. Smoła zaczęła napierać na niego, poruszył głową. Ciężko. Jakby jego mięśnie nie były jego, jakby były tylko kolejną warstwą przywdzianego stroju, nałożonej maski. Spróbował raz jeszcze, bardziej przerzucając na wpół bezwładną głowę na drugą stronę, pozwalając jej przetoczyć się ciężko jak chyboczącej się myślodsiewni, wyrzucając pomiędzy miarowe dudnienie podobny dźwięk, wybrzmiewający z wysiłkiem, ze zgrzytem i tarciem. Spróbował wziąć głębszy oddech, czując jak warstwa smoły leży na nim i dociska go w niższą warstwę smoły. A twarze wciąż patrzyły, krew spomiędzy ich warg zwisała niczym makabryczna nacieki grożące zerwaniem się w każdej chwili. Nie chciał, żeby na niego spadły, jeżeli spadną to utopi się w nich. Był tego pewien, dlatego spróbował zamknąć oczy, lecz nie mógł. Dziwne. Czy jeżeli widział to nie znaczyło, że może je zamknąć? Spróbował poruszyć ręką, a smoła przelała się nad jego przedramieniem. Jeszcze raz chciał zamknąć oczy, lecz ponownie poczuł opór.
Spróbował więc je otworzyć.
I wtedy twarze wypaliło szare światło, jednostajne i jednorodne jak smoła, która pod jego rękoma skruszała, zaszeleściła i ustąpiła: pozwoliła odsunąć się, zsunąć z piersi, przestać krępować oddech. Był to wciąż ogromny wysiłek, na który smoła nie zareagowała z entuzjazmem, podgryzając go w przedramiona i łydki. Jęknął, czując jak coś dotyka go w skroń. Mrugał gwałtownie, starając się przedrzeć przez mleko wypełniające przestrzeń dookoła, powoli wyławiając coraz więcej linii, krawędzi, kształtów. Dźwignął się do pozycji siedzącej, a spomiędzy jego ust wydarło się przepełnione bólem westchnienie. Jego ciało wyrywało się spod kontroli, rysy jego własnej twarzy zdawały się topić jak wosk. Coś ciepłego pociekło mu na górną wargę, przelało się na podbródek. Powietrze wypełnił zapach żelaza, na języku poczuł smak krwi. Był w pomieszczeniu o białych ścianach, ktoś siedział obok niego. Błędne spojrzenie skupił na twarzy, która wpatrywała się w niego z emocjami. To musiały być emocje, tylko jakie?
Po kolei kolejne nuty dochodziły do tego koncertu, brzęcząc płaczem, szeleszcząc szeptem, świszcząc oddechem. Przestrzeń dookoła zdawała się pulsować i nabrzmiewać, jakby przestając wytrzymywać przeładowanie dźwiękami. Powietrze mogło nie wytrzemać tego przeładowania drganiami. Alexander miał wrażenie, że każdym ruchem może wywołać iskrę, która spowoduje nieuchronny zapłon. Wpierw wszystko stanie w płomieniach: już czuł jak liżą go ogniste języki, jak paranoiczne tchnienie łaskocze go w skórę swoim mrożącym powiewem. Było mu zimno i gorąco na przemian i sam już nie wiedział, co się z nim dzieje. W pewnej chwili ciemność szarpnęła się, a głosy zdały się zaalarmowane, wzburzone, jakby czemuś się sprzeciwiały.
Po tym zamilknęły.
Alexander pozostał w ciemności, która nie niosła ani ukojenia, ani bólu. Wdychał popiół i wydychał smołę, pozwalając jej oblepić się i zamknąć w kokonie nieświadomości. Nie potrafił przywołać, czego się bał, na co był wściekły, za czym tęsknił. Wiedział, że powinien to czuć, ale nie wiedział po co i dlaczego. Pozwolił im więc odpłynąć, puścił te emocje i dał im odejść, wciskając się głębiej w lepką smołę. Była mu obojętna, była czymś stałym jak wcześniej powietrze, na które generalnie przecież nie zwracał uwagi. Niczym dziecko w łonie pozostawał cudownie nieświadomy: aż do momentu, w którym smoła z premedytacją go dotknęła. Przestała być constans, zaczęła się wypaczać, wypalać, jaśnieć. Plamy barw zaczynały rozdzierać ją jak iskry padające na suchą kartkę papieru, nabrzmiewając i zaczynając przybierać coraz bardziej skonkretyzowane kształty. Ludzkie twarze wisiały nad nim, bezbronnym, wciąż omotanym smołą. Wisiały i patrzyły się, wpierw całkiem nijakie, z chwili na chwilę coraz bardziej konkretne. Oczy, nosy, usta. Zmrużone, zmarszczone, pogardliwie wygięte. Knujące, spiskujące, nienawistne. Obserwowały każdy jego ruch w ciszy pełnej niepokojącego napięcia. Rytmiczny dźwięk zaczynał wybijać się z niego, z nich, spoza nich i spomiędzy ich. Bum, bum, bum. Bum-bum. Bum-bum. Twarze wytrzeszczały oczy, błyszczały białkami, szczerzyły zęby spomiędzy których powoli, boleśnie powoli zaczynały przesączać się gęste, parujące gorącem krople krwi. Smoła zaczęła napierać na niego, poruszył głową. Ciężko. Jakby jego mięśnie nie były jego, jakby były tylko kolejną warstwą przywdzianego stroju, nałożonej maski. Spróbował raz jeszcze, bardziej przerzucając na wpół bezwładną głowę na drugą stronę, pozwalając jej przetoczyć się ciężko jak chyboczącej się myślodsiewni, wyrzucając pomiędzy miarowe dudnienie podobny dźwięk, wybrzmiewający z wysiłkiem, ze zgrzytem i tarciem. Spróbował wziąć głębszy oddech, czując jak warstwa smoły leży na nim i dociska go w niższą warstwę smoły. A twarze wciąż patrzyły, krew spomiędzy ich warg zwisała niczym makabryczna nacieki grożące zerwaniem się w każdej chwili. Nie chciał, żeby na niego spadły, jeżeli spadną to utopi się w nich. Był tego pewien, dlatego spróbował zamknąć oczy, lecz nie mógł. Dziwne. Czy jeżeli widział to nie znaczyło, że może je zamknąć? Spróbował poruszyć ręką, a smoła przelała się nad jego przedramieniem. Jeszcze raz chciał zamknąć oczy, lecz ponownie poczuł opór.
Spróbował więc je otworzyć.
I wtedy twarze wypaliło szare światło, jednostajne i jednorodne jak smoła, która pod jego rękoma skruszała, zaszeleściła i ustąpiła: pozwoliła odsunąć się, zsunąć z piersi, przestać krępować oddech. Był to wciąż ogromny wysiłek, na który smoła nie zareagowała z entuzjazmem, podgryzając go w przedramiona i łydki. Jęknął, czując jak coś dotyka go w skroń. Mrugał gwałtownie, starając się przedrzeć przez mleko wypełniające przestrzeń dookoła, powoli wyławiając coraz więcej linii, krawędzi, kształtów. Dźwignął się do pozycji siedzącej, a spomiędzy jego ust wydarło się przepełnione bólem westchnienie. Jego ciało wyrywało się spod kontroli, rysy jego własnej twarzy zdawały się topić jak wosk. Coś ciepłego pociekło mu na górną wargę, przelało się na podbródek. Powietrze wypełnił zapach żelaza, na języku poczuł smak krwi. Był w pomieszczeniu o białych ścianach, ktoś siedział obok niego. Błędne spojrzenie skupił na twarzy, która wpatrywała się w niego z emocjami. To musiały być emocje, tylko jakie?
Ostatnio zmieniony przez Alexander Farley dnia 11.10.20 14:48, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Alexander Farley' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 5
'k6' : 5
Zastanawiała się, co dzieje się pod tą ciemną czupryną. Jakie rzeki wartko przepływały w głęboko wykopanych korytach, a jakie wyschły pod naporem gorejących promieni słońca. Po jakich ścieżkach chodził pewną stopą, a jakie dopiero co wydeptywał, siłą przedzierając się przed kłujące krzewy i gęste chaszcze. Woda obmywała jego pulsujące od biegnącej w każdym skrawku ciała krwi skronie, czy trawiły go płomienie wyniesione z dawnego rodu w tak usilnie zaciskających się pięściach? Brodził po kolana, z trudem pokonując każdy metr niezgłębionych odmętów własnej świadomości, czy tonął, przekonany, że nic już go nie uratuje? Nie mogła znaleźć w tych skrajnościach jakiegoś środka, punktu, który określałby lokalizację schronienia, decyzję nieciągnącą za sobą najgorszych konsekwencji, pewną stałość, która zapewniłaby mu spokojny, niezachwiany niczym sen. Z jednej strony cieszyła się, że udało jej się wprowadzić go w stan odurzenia kojącą magią, stan upojenia odpoczynkiem, ale z drugiej strony – czy właśnie w ten sposób nie oddzielała go zbyt grubym murem od rzeczywistości? Chciała mówić wtedy, że już dość, już wystarczy tego bólu, tych nieprzespanych nocy i drżących od zmęczenia kości, mięśni, ścięgien, tego umysłu mówiącego o śnie, ale za wszelką cenę starającego się nie zasnąć, bo tyle rzeczy jeszcze do przemyślenia, tyle przyszłości do skonstruowania. Zamiast tego siedziała i wpatrywała się w jego twarz, nie myśląc o niczym konkretnym. Była zmęczona, zmartwiona do szpiku kości, zmrożona aż do momentu, w którym nie drgnął przez sen. Wtedy otwierała oczy szeroko, a umysł siłą wymykał się spod niewolniczych uścisków nocnych tam zmuszających myśli do wyciszenia. Zaklęcia nasuwały się na język same, gotowe na wyrzut, połączenie z magią pełznącą spokojnie przez żyły, ale finalnie żadna inkantacja nie zakłócała ciszy, obezwładnione rekonwalescencją ciało prędko samo wracało do poprzedniego stanu, układało się w formie pozornego stanu bezpieczeństwa, w którym wszystko mogło płynąć spokojnym nurtem, zamiast wyrywać się z brzegów i powodować kolejne kawalkady nieoczekiwanych objawów.
Do czasu.
Jego nagła pobudka zmusiła ją do stanu wzmożonej aktywności – język był już gotowy, dłoń sięgnęła po różdżkę, ale umysł wpadł w stan chwilowego odrętwienia, była zbyt zmęczona, by myśleć trzeźwo, zbyć zatroskana, by z zimną krwią wypowiedzieć te kilka słów. Jego nagłe podniesienie się do siadu wywołało w niej popłoch, zmusiło wszystkie komórki ciała do stanięcia na baczność. Dłoń trzymająca różdżkę zaczęła drżeć, druga, ta, którą ścisnęła ramię Alexandra, zbielała ze strachu.
– Paxo maxima – organizm był jak wielka machina, której wszystkie elementy współpracowały ze sobą na określonych warunkach; jeśli jeden z nich przestawał działać, prędko szły za nim następne. Obniżone ciśnienie zmniejszało krwotok z nosa, uspokojone nerwy ciągnęły za sobą rytm serca i harmonię oddechów. – Fosilio – różdżkę skierowała na nos, by w pełni zatamować krwawienie. – Już dobrze, Alex – jej głos brzmiał dziwnie płaczliwie, choć po łzach w kącikach oczu nie było ani śladu. Musiała być dzielna. Dla niego. – Już dobrze, słyszysz mnie? – ujęła dłonią jego policzki, żeby złapać kontakt wzrokowy, przypomnieć mu o sytuacji z domu ich przyjaciół, gdzie po raz pierwszy widziała, jak jej Farley wpada w panikę. Wtedy mu pomogła, pomoże mu i teraz. – Już dobrze. Jestem tutaj. Już nic ci nie grozi. Powoli. Oddychaj.
Wzięła głęboki wdech jako pierwsza, dając mu przykład, zaraz delikatnie drżącym strumieniem wypuszczając powietrze z własnych płuc. Już dobrze, Alex. Nie będzie tak zawsze, ale dzisiaj – tak, niech dzisiaj chociaż będzie dobrze.
Do czasu.
Jego nagła pobudka zmusiła ją do stanu wzmożonej aktywności – język był już gotowy, dłoń sięgnęła po różdżkę, ale umysł wpadł w stan chwilowego odrętwienia, była zbyt zmęczona, by myśleć trzeźwo, zbyć zatroskana, by z zimną krwią wypowiedzieć te kilka słów. Jego nagłe podniesienie się do siadu wywołało w niej popłoch, zmusiło wszystkie komórki ciała do stanięcia na baczność. Dłoń trzymająca różdżkę zaczęła drżeć, druga, ta, którą ścisnęła ramię Alexandra, zbielała ze strachu.
– Paxo maxima – organizm był jak wielka machina, której wszystkie elementy współpracowały ze sobą na określonych warunkach; jeśli jeden z nich przestawał działać, prędko szły za nim następne. Obniżone ciśnienie zmniejszało krwotok z nosa, uspokojone nerwy ciągnęły za sobą rytm serca i harmonię oddechów. – Fosilio – różdżkę skierowała na nos, by w pełni zatamować krwawienie. – Już dobrze, Alex – jej głos brzmiał dziwnie płaczliwie, choć po łzach w kącikach oczu nie było ani śladu. Musiała być dzielna. Dla niego. – Już dobrze, słyszysz mnie? – ujęła dłonią jego policzki, żeby złapać kontakt wzrokowy, przypomnieć mu o sytuacji z domu ich przyjaciół, gdzie po raz pierwszy widziała, jak jej Farley wpada w panikę. Wtedy mu pomogła, pomoże mu i teraz. – Już dobrze. Jestem tutaj. Już nic ci nie grozi. Powoli. Oddychaj.
Wzięła głęboki wdech jako pierwsza, dając mu przykład, zaraz delikatnie drżącym strumieniem wypuszczając powietrze z własnych płuc. Już dobrze, Alex. Nie będzie tak zawsze, ale dzisiaj – tak, niech dzisiaj chociaż będzie dobrze.
breathe
then begin again
then begin again
Nie wiedział czy jej dotyk miał go koić czy alarmować. Spojrzenie nie opuszczało jej sylwetki, śledziło każdy ruch. Jednak kiedy mrugnął zamarł całkowicie.
To było rok temu, pamiętał dokładnie ten wieczór gdy z Jackie natknęli się na dwie czarownice w rezerwacie jednorożców. Tak, pamiętał. Prawie pochwycili jedną z nich: prawie, bo wymknęła im się o włos, gdy niestabilna anomalia zaczęła grozić wybuchem i zamiast na kobiecie zdecydowali się podjąć próbę ustabilizowania niespokojnej magii. Teraz jednak odnalazła go. Minęło tyle czasu, a jej udało się go w końcu dopaść. Rookwood, Sigrun Rookwood, nazwisko zabrzęczało w głowie. Zamrugał ponownie, lecz ona wtedy wypowiedziała leczniczą inkantację: obraz zaczął się zamazywać, rysy twarzy przelewały się pomiędzy jego Idą a Rookwood. Poczuł, jak jego mięśnie mimowolnie zaczynają się rozluźniać, a tętno zwalniać. Farley jednak nie miał pewności, co było prawdą, a co fałszem. Gdzie tkwiła granica między rzeczywistością a snem? Czy to była niezwykle wyrafinowana pułapka Rycerzy? Jak w ogóle doszło do tego, że znalazł się w takim potrzasku? Tępy ból rozlał się po jego czaszce kiedy próbował przywołać do siebie ostatnie, co pamiętał. Wspomnienia przychodziły do niego w kawałkach, były poszarpane, a ich szczątki sklejały się ze sobą zbyt wolno. Był pewien tego, że był w porcie i stracił przytomność w jakimś na wpół zrujnowanym budynku. Walczył z... walczył ze Skamanderem. Strach chwycił go za gardło. Skamander ich zdradził? Nie. Niemożliwe. Nie, nic nie miało sensu, a dopóki go nie odnajdzie musiał zakładać najgorsze: trafił w ręce wroga.
Wciąż jak zdezorientowane zwierzę wpatrywał się w kobietę przed nim, a jej twarz pozostawała w niekończącej się spirali przemian ilekroć tylko musiał mrugnąć. Każdy jej ruch przyjmował z nerwowością, jednak otumaniająca moc zaklęcia próbowała spowolnić jego reakcje. Czy na tym polegał podstęp? Dobrze, jeżeli tak to już miał nad nimi przewagę. Poddał się jej kojącym słowom, kątem oka śledząc jednak ruchy jej rąk. Kiedy te znalazły się na jego policzkach wziął spokojny oddech, patrząc jej prosto w oczy. Powoli wypuścił z płuc powietrze, po czym jednym ruchem chwycił za jej odłożoną na kolana różdżkę i przyłożył jej koniec do gardła czarownicy, wbijając drewno w skórę na tyle mocno, że był w stanie wyczuć bicie jej serca poprzez drgającą tętnicę szyjną.
– Gdzie się poznaliśmy i co powiedziałaś o tym miejscu? – powiedział, spojrzenie skupiając na jej oczach i twarzy w poszukiwaniu choćby najmniejszego objawu tego, że kłamała bądź udawała.
To było rok temu, pamiętał dokładnie ten wieczór gdy z Jackie natknęli się na dwie czarownice w rezerwacie jednorożców. Tak, pamiętał. Prawie pochwycili jedną z nich: prawie, bo wymknęła im się o włos, gdy niestabilna anomalia zaczęła grozić wybuchem i zamiast na kobiecie zdecydowali się podjąć próbę ustabilizowania niespokojnej magii. Teraz jednak odnalazła go. Minęło tyle czasu, a jej udało się go w końcu dopaść. Rookwood, Sigrun Rookwood, nazwisko zabrzęczało w głowie. Zamrugał ponownie, lecz ona wtedy wypowiedziała leczniczą inkantację: obraz zaczął się zamazywać, rysy twarzy przelewały się pomiędzy jego Idą a Rookwood. Poczuł, jak jego mięśnie mimowolnie zaczynają się rozluźniać, a tętno zwalniać. Farley jednak nie miał pewności, co było prawdą, a co fałszem. Gdzie tkwiła granica między rzeczywistością a snem? Czy to była niezwykle wyrafinowana pułapka Rycerzy? Jak w ogóle doszło do tego, że znalazł się w takim potrzasku? Tępy ból rozlał się po jego czaszce kiedy próbował przywołać do siebie ostatnie, co pamiętał. Wspomnienia przychodziły do niego w kawałkach, były poszarpane, a ich szczątki sklejały się ze sobą zbyt wolno. Był pewien tego, że był w porcie i stracił przytomność w jakimś na wpół zrujnowanym budynku. Walczył z... walczył ze Skamanderem. Strach chwycił go za gardło. Skamander ich zdradził? Nie. Niemożliwe. Nie, nic nie miało sensu, a dopóki go nie odnajdzie musiał zakładać najgorsze: trafił w ręce wroga.
Wciąż jak zdezorientowane zwierzę wpatrywał się w kobietę przed nim, a jej twarz pozostawała w niekończącej się spirali przemian ilekroć tylko musiał mrugnąć. Każdy jej ruch przyjmował z nerwowością, jednak otumaniająca moc zaklęcia próbowała spowolnić jego reakcje. Czy na tym polegał podstęp? Dobrze, jeżeli tak to już miał nad nimi przewagę. Poddał się jej kojącym słowom, kątem oka śledząc jednak ruchy jej rąk. Kiedy te znalazły się na jego policzkach wziął spokojny oddech, patrząc jej prosto w oczy. Powoli wypuścił z płuc powietrze, po czym jednym ruchem chwycił za jej odłożoną na kolana różdżkę i przyłożył jej koniec do gardła czarownicy, wbijając drewno w skórę na tyle mocno, że był w stanie wyczuć bicie jej serca poprzez drgającą tętnicę szyjną.
– Gdzie się poznaliśmy i co powiedziałaś o tym miejscu? – powiedział, spojrzenie skupiając na jej oczach i twarzy w poszukiwaniu choćby najmniejszego objawu tego, że kłamała bądź udawała.
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Przedpokój i schody na piętro
Szybka odpowiedź