Sala przesłuchań
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sala przesłuchań
Małe pomieszczenie mające nie więcej niż cztery metry długości i trzy szerokości. Na ścianach nie ma ozdób ani nawet tynku. Na nagich cegłach połyskuje jedynie typowa dla Tower wilgoć. W centrum znajduje się stolik oraz para ustawionych naprzeciwko siebie krzeseł. Pod sufitem skrzy magiczne, ostre światło, które jedynie uwydatnia ascetyzm pomieszczenia. Jedna ze ścian sali jest zaczarowana tak, że jest jednostronnie przeźroczysta i przepuszcza dźwięk. Dzięki temu kandydaci na aurorów mogą zza niej uczyć się od starszych kolegów sztuki przesłuchiwania.
Musiał odpowiedzieć na kilka dociekliwych pytań, skłamał więc o swym pochodzeniu i swych przodkach, o Twistach od wieków nadzorujących dostawy magicznych produktów z całego świata, familii osiadłej w porcie; wymienił bez zająknięcia ulicę, na której sam rzekomo mieszka i te wszystkie, na których mieszczą się magazyny jego rodziny. Bazował na prawdzie, ona też była fundamentem, lecz mówił same kłamstwa.
Twistowie, oczywiście, nie istnieli. Nie w wymyślonej przez niego formie. Ale nie musiał się nawet przesadnie wysilać, by brzmieć wiarygodnie, korzystając z informacji doskonale mu znanych.
Najwidoczniej to wystarczyło.
Po spisaniu raportu i dopytaniu, co tak właściwie robił w pobliżu magicznej bariery, oraz kilku czysto formalnych pytaniach oddano mu różdżkę.
I pozwolono tak po prostu wyjść z Tower. O własnych siłach. Nie w magicznych kajdankach.
W gruncie rzeczy chyba znowu miał cholerne szczęście. Oliver Twist od siedmiu avad.
zt
Twistowie, oczywiście, nie istnieli. Nie w wymyślonej przez niego formie. Ale nie musiał się nawet przesadnie wysilać, by brzmieć wiarygodnie, korzystając z informacji doskonale mu znanych.
Najwidoczniej to wystarczyło.
Po spisaniu raportu i dopytaniu, co tak właściwie robił w pobliżu magicznej bariery, oraz kilku czysto formalnych pytaniach oddano mu różdżkę.
I pozwolono tak po prostu wyjść z Tower. O własnych siłach. Nie w magicznych kajdankach.
W gruncie rzeczy chyba znowu miał cholerne szczęście. Oliver Twist od siedmiu avad.
zt
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
stąd
Najpierw zabrano mi różdżkę. Następnie skuto kajdanami. Ostatecznie - wsadzono do powozu, gdzie siedziała jeszcze jedna osoba, młody chłopak, który wyglądał na przerażonego. Ja nie byłam przerażona wcale mniej, wkładając wiele wysiłku w to, by nie dać po sobie poznać, jak bardzo sparaliżowały mnie emocje. Nikt nic nie mówił, nikt niczego nie tłumaczył. Ja też nie mówiłam - dla własnego bezpieczeństwa. Doskonale wiedziałam jak pachniały cele w Tower, jak były zimne, nieprzyjemne, i na jaki skraj szaleństwa potrafiły doprowadzić człowieka. Moja różdżka - ta prawdziwa - nadal spoczywała w bucie, nie miałam jednak szans, by móc z niej skorzystać. Co więcej - bałam się, że jeśli ją odkryją, sprowadzę na siebie kłopoty. Nie miałam czystego sumienia, wszelkie starcia z organami prawa były dla mnie ryzykowne. Dałam się głupio złapać, zamiast odpuścić. Być może gra nie była warta świeczek - Bott szczęśliwie uciekł, ale w tej chwili wcale nie cieszyłam się jego wolnością. Byłam zła. Na siebie. Na niego.
Zła - i cholernie wystraszona.
Wypuszczono nas na dziedzińcu, dalej - wejście, korytarz, zbiorowa cela, którą zdążyłam już poznać. Moje pierwsze godziny w Tower kilka dni po śmierci Solasa. Jedno z najgorszych wspomnień, które wolałabym wymazać z własnej głowy. Z jednej strony stanowiło dobrą przestrogę, z drugiej - nie uczyniło mądrzejszą, nie uchowało przed ponownym wpakowaniem się w ręce prawa. Byłam jedyną kobietą, wokół sami mężczyźni. Różdżka w bucie nadal bezużyteczna, bo cały czas ktoś miał nas na oku. Nie wiedziałam, ile czasu minęło, zanim przyszedł strażnik, ponownie sprzedając mi zaklęcie pani pójdzie ze mną. Jakby nie znali innego zwrotu. Wiedziałam w jakim kierunku mnie prowadził. Ponoć Tower się zmieniło, jeśli wierzyć prasie, ale dla mnie nadal wyglądało tak samo. W sali przesłuchań już ktoś czekał, a ja rozglądałam się nerwowo a boki, szukając ostatniej deski ratunku choćby i w pustych ścianach.
Najpierw zabrano mi różdżkę. Następnie skuto kajdanami. Ostatecznie - wsadzono do powozu, gdzie siedziała jeszcze jedna osoba, młody chłopak, który wyglądał na przerażonego. Ja nie byłam przerażona wcale mniej, wkładając wiele wysiłku w to, by nie dać po sobie poznać, jak bardzo sparaliżowały mnie emocje. Nikt nic nie mówił, nikt niczego nie tłumaczył. Ja też nie mówiłam - dla własnego bezpieczeństwa. Doskonale wiedziałam jak pachniały cele w Tower, jak były zimne, nieprzyjemne, i na jaki skraj szaleństwa potrafiły doprowadzić człowieka. Moja różdżka - ta prawdziwa - nadal spoczywała w bucie, nie miałam jednak szans, by móc z niej skorzystać. Co więcej - bałam się, że jeśli ją odkryją, sprowadzę na siebie kłopoty. Nie miałam czystego sumienia, wszelkie starcia z organami prawa były dla mnie ryzykowne. Dałam się głupio złapać, zamiast odpuścić. Być może gra nie była warta świeczek - Bott szczęśliwie uciekł, ale w tej chwili wcale nie cieszyłam się jego wolnością. Byłam zła. Na siebie. Na niego.
Zła - i cholernie wystraszona.
Wypuszczono nas na dziedzińcu, dalej - wejście, korytarz, zbiorowa cela, którą zdążyłam już poznać. Moje pierwsze godziny w Tower kilka dni po śmierci Solasa. Jedno z najgorszych wspomnień, które wolałabym wymazać z własnej głowy. Z jednej strony stanowiło dobrą przestrogę, z drugiej - nie uczyniło mądrzejszą, nie uchowało przed ponownym wpakowaniem się w ręce prawa. Byłam jedyną kobietą, wokół sami mężczyźni. Różdżka w bucie nadal bezużyteczna, bo cały czas ktoś miał nas na oku. Nie wiedziałam, ile czasu minęło, zanim przyszedł strażnik, ponownie sprzedając mi zaklęcie pani pójdzie ze mną. Jakby nie znali innego zwrotu. Wiedziałam w jakim kierunku mnie prowadził. Ponoć Tower się zmieniło, jeśli wierzyć prasie, ale dla mnie nadal wyglądało tak samo. W sali przesłuchań już ktoś czekał, a ja rozglądałam się nerwowo a boki, szukając ostatniej deski ratunku choćby i w pustych ścianach.
Gdyby spojrzenia mogły zabijać, Jade już by nie żyła. I umierałaby długo, w powolnej agonii.
Cornelius Sallow zmroził ją lodowatym wzrokiem, gdy tylko wprowadzono ją do sali. Siedział dumnie wyprostowany za prostym stołem, rytmicznie bębniąc palcami w blat. Jego mina nie zdradzała żadnych emocji - tylko nerwowy rytm, stuk, stuk, stuk, kojarzył się z podobnymi odruchami zestresowanego Solasa. Bracia nie byli do siebie fizycznie podobni, ale łączyły ich te drobne, bliźniacze gesty. Gdy jeszcze Solas żył.
Jade miała szczęście w nieszczęściu. Po pierwsze, Sallow obchodził dzisiaj Tower, zastanawiając się jak ująć zmiany w więzieniu w prasowych notatkach - i czy w ogóle o nich wspominać. Po drugie, zdobyta przez nią różdżka należała do Cornelii Sallow, kuzynki drugiego stopnia, obojętnej zresztą rzecznikowi rządu. Zbieżność nazwisk (i imion) była jednak zbyt duża, by nie poinformowano go o podejrzeniu, że ktoś podszywa się pod jego krewniaczkę.
Nie wiedział, że to ona. Szwagierka, która wzbudzała w nim znacznie większe emocje niż daleka kuzynka - uczucia gwałtowne i sprzeczne. Nienawiść, gniew, zrozumienie, wstyd, i sentyment do jedynej pamiątki po Solasie na tym świecie. Pamiątek byłoby oczywiście znacznie więcej, gdyby ta zdzira dała mu dzieci. Z obojętną miną wpatrywał się w drzwi, gotów zidentyfikować intruza, jakiegoś plebejskiego mugolaka, który ukradł różdżkę jego dalekiej krewnej. Nie spodziewał się znajomej twarzy - i dopiero gdy Jade stanęła w progu, jego obojętne spojrzenie stwardniało, tęczówki ścięły się lodem, a wzrok mógł zabijać.
-Wiem, kto to. - rzucił do strażnika enigmatycznie. Głos miał opanowany, jak zawsze. W lekkich drżeniach tembru czuć jednak było tłumioną wściekłość. -Zostawcie nas, musimy porozmawiać. - zarządził, a strażnik posłusznie puścił ramię Jade i wycofał się, zamykając za sobą drzwi.
-Jade. - wycedził Cornelius powoli, myśląc o tym, że rocznica śmierci Solasa przypada już za trzy tygodnie. -Szukasz nowych problemów? - przechylił lekko głowę, obrzucając ją uważnym spojrzeniem. Szukał na jej twarzy śladów strachu - powinna się chyba bać, wiedząc już, jak smakuje pobyt w więzieniu. A może dawne przejścia zdążyły ją znieczulić?
Cornelius Sallow zmroził ją lodowatym wzrokiem, gdy tylko wprowadzono ją do sali. Siedział dumnie wyprostowany za prostym stołem, rytmicznie bębniąc palcami w blat. Jego mina nie zdradzała żadnych emocji - tylko nerwowy rytm, stuk, stuk, stuk, kojarzył się z podobnymi odruchami zestresowanego Solasa. Bracia nie byli do siebie fizycznie podobni, ale łączyły ich te drobne, bliźniacze gesty. Gdy jeszcze Solas żył.
Jade miała szczęście w nieszczęściu. Po pierwsze, Sallow obchodził dzisiaj Tower, zastanawiając się jak ująć zmiany w więzieniu w prasowych notatkach - i czy w ogóle o nich wspominać. Po drugie, zdobyta przez nią różdżka należała do Cornelii Sallow, kuzynki drugiego stopnia, obojętnej zresztą rzecznikowi rządu. Zbieżność nazwisk (i imion) była jednak zbyt duża, by nie poinformowano go o podejrzeniu, że ktoś podszywa się pod jego krewniaczkę.
Nie wiedział, że to ona. Szwagierka, która wzbudzała w nim znacznie większe emocje niż daleka kuzynka - uczucia gwałtowne i sprzeczne. Nienawiść, gniew, zrozumienie, wstyd, i sentyment do jedynej pamiątki po Solasie na tym świecie. Pamiątek byłoby oczywiście znacznie więcej, gdyby ta zdzira dała mu dzieci. Z obojętną miną wpatrywał się w drzwi, gotów zidentyfikować intruza, jakiegoś plebejskiego mugolaka, który ukradł różdżkę jego dalekiej krewnej. Nie spodziewał się znajomej twarzy - i dopiero gdy Jade stanęła w progu, jego obojętne spojrzenie stwardniało, tęczówki ścięły się lodem, a wzrok mógł zabijać.
-Wiem, kto to. - rzucił do strażnika enigmatycznie. Głos miał opanowany, jak zawsze. W lekkich drżeniach tembru czuć jednak było tłumioną wściekłość. -Zostawcie nas, musimy porozmawiać. - zarządził, a strażnik posłusznie puścił ramię Jade i wycofał się, zamykając za sobą drzwi.
-Jade. - wycedził Cornelius powoli, myśląc o tym, że rocznica śmierci Solasa przypada już za trzy tygodnie. -Szukasz nowych problemów? - przechylił lekko głowę, obrzucając ją uważnym spojrzeniem. Szukał na jej twarzy śladów strachu - powinna się chyba bać, wiedząc już, jak smakuje pobyt w więzieniu. A może dawne przejścia zdążyły ją znieczulić?
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wydawało mi się, że rozpoznałam sylwetkę mężczyzny, widoczną przez niewielkie okno sali przesłuchań. I gdy tylko wiedza ta dotarła do mojej świadomości, poczułam jak skręca mi się żołądek. Szybko połączyłam kropki i choć bardzo chciałam, by mój zmysł wzroku wprowadził mnie w błąd, nie liczyłam na łut szczęścia. Nie przyznałam się Bottowi, że spośród pierścieni, które zabrałam dziewczynie pochowanej na bagnach, doskonale rozpoznałam sygnet Sallowów. Sama przez kilka lat nosiłam to nazwisko, choć nigdy nie czułam się przywiązana do rodziny Solasa. Na początku chciałam być ich częścią. Jedną z nich. Szybko jednak zrozumiałam, że moje wysiłki tylko mitrężą cenną energię. Że choćbym posiadła wiedzę godną celtyckich druidów, jego rodzina nie była skłonna zaakceptować dzikości, z którą niszczyłam dobre imię Sallowów. Zawsze byłam nie taka jak trzeba, niedopasowana, nieodpowiednia. Nie dla niego. Tę modłę słyszałam od dnia naszego ślubu.
No i był też Cornel. Nie wiem, czy traktował mnie lepiej z szacunku do brata, czy jako jedyny widział we mni człowieka. Nie miałam jednak złudzeń, że byłam dla niego kimś więcej, niż kobietą, która odwiodła Solasa od rodziny, od konserwatywnych wartości, od życia. Rysą na jego nieskalanym obliczu. Czarną owcą.
Czułam, że wpadłam z deszczu pod rynnę. Doskonale wiedziałem, do czego zdolny był Cornel, nie wiedziałam jednak, co robił w Tower i dlaczego posadzono mnie przed nim w sali przesłuchań. Nogi miałam jak z waty, ale podbródek pozostawał uniesiony wysoko, a wzrok wyostrzył się niczym u drapieżnika. Czułam jak na mnie patrzy. Z typowym dla siebie chłodem, dystansem, wyższością. Sallow idealny. Zupełnie odwrotnie niż ja.
- Cornelius. - Odpowiedziałam mu w podobnym tonie, gdy już zostaliśmy sami. - Szukasz kolejnych pretekstów, by wejść mi do głowy? - Rzuciłam kąśliwie, choć niepewna, czy zdecyduje się to zrobić. Tym razem byłam o wiele silniejsza niż ostatnio, kiedy dopadł mnie przed procesem. Tym razem nie miał nade mną wystarczającej władzy, by mnie upokorzyć - a może byłam w całkowitym błędzie? Moja psychika mogła stać się twierdzą, ale wylądowałam w Tower, strzeżonym przez setki strażników, jako podejrzana. I nawet różdżka w bucie nie polepszała mojej sytuacji. - Trafiłam tu przypadkiem. - Wyjaśniam, chcąc zabrzmieć szczerze. Poniekąd mówię prawdę, ale nie całą. Więcej wiedzieć nie musi. - A co tutaj robisz? - Pytam chłodno; nie podoba mi się jego obecność w Tower. Wiem, co potrafi. Do czego jest zdolny. Czy właśnie to było jego zadaniem tutaj? Czy ściągnęli go tylko ze względu na moją różdżkę? Różdżkę, z której nie potrafiłabym mu się wytłumaczyć. I nie miałam zamiaru. - Daj mi odejść. Tak jak wtedy. - Próbuję przemówić mu do rozsądku - ostatecznie miał swoje powody, by paradoksalnie darzyć mnie zaufaniem.
No i był też Cornel. Nie wiem, czy traktował mnie lepiej z szacunku do brata, czy jako jedyny widział we mni człowieka. Nie miałam jednak złudzeń, że byłam dla niego kimś więcej, niż kobietą, która odwiodła Solasa od rodziny, od konserwatywnych wartości, od życia. Rysą na jego nieskalanym obliczu. Czarną owcą.
Czułam, że wpadłam z deszczu pod rynnę. Doskonale wiedziałem, do czego zdolny był Cornel, nie wiedziałam jednak, co robił w Tower i dlaczego posadzono mnie przed nim w sali przesłuchań. Nogi miałam jak z waty, ale podbródek pozostawał uniesiony wysoko, a wzrok wyostrzył się niczym u drapieżnika. Czułam jak na mnie patrzy. Z typowym dla siebie chłodem, dystansem, wyższością. Sallow idealny. Zupełnie odwrotnie niż ja.
- Cornelius. - Odpowiedziałam mu w podobnym tonie, gdy już zostaliśmy sami. - Szukasz kolejnych pretekstów, by wejść mi do głowy? - Rzuciłam kąśliwie, choć niepewna, czy zdecyduje się to zrobić. Tym razem byłam o wiele silniejsza niż ostatnio, kiedy dopadł mnie przed procesem. Tym razem nie miał nade mną wystarczającej władzy, by mnie upokorzyć - a może byłam w całkowitym błędzie? Moja psychika mogła stać się twierdzą, ale wylądowałam w Tower, strzeżonym przez setki strażników, jako podejrzana. I nawet różdżka w bucie nie polepszała mojej sytuacji. - Trafiłam tu przypadkiem. - Wyjaśniam, chcąc zabrzmieć szczerze. Poniekąd mówię prawdę, ale nie całą. Więcej wiedzieć nie musi. - A co tutaj robisz? - Pytam chłodno; nie podoba mi się jego obecność w Tower. Wiem, co potrafi. Do czego jest zdolny. Czy właśnie to było jego zadaniem tutaj? Czy ściągnęli go tylko ze względu na moją różdżkę? Różdżkę, z której nie potrafiłabym mu się wytłumaczyć. I nie miałam zamiaru. - Daj mi odejść. Tak jak wtedy. - Próbuję przemówić mu do rozsądku - ostatecznie miał swoje powody, by paradoksalnie darzyć mnie zaufaniem.
Nie był w stanie powstrzymać gniewnego grymasu, gdy wypomniała mu legilimencję. Kroczył przez życie tak, jakby nie żałował niczego, ale prawdę mówiąc, żałował trochę, że wszedł jej do głowy. Nie zmieniłby decyzji - był to winien Solasowi, musiał poznać prawdę. Gdyby mu wtedy odmówiła, gdyby nigdy nie wszedł jej do głowy, nie musiałby odrzucać relacji z rodzicami dla kobiety, której nawet chyba nie lubił. Nie musiałby bać się ognia. Ten lęk był nowy, nieznany. Zakorzenił się w nim dopiero wtedy, gdy obejrzał śmierć Solasa oczyma Jade, gdy słyszał krzyk płonącego brata, a płomienie oddzieliły ich od siebie, uniemożliwiając pomoc i interwencję.
-Nie potrzebuję pretekstu, by dowiedzieć się co się stało z Cornelią. Ale lepiej sama mi powiedz. - odwarknął, zdejmując dłonie z blatu i krzyżując ramiona na torsie. Nie miał ochoty buszować w jej głowie, nie dzisiaj. Buszowanie w głowach bliskich zawsze kończyło się źle.
-Przypadkiem. - zadrwił. Była zbyt inteligentna, by robić cokolwiek... przypadkiem. -Masz czystą krew, czemu posługujesz się cudzą różdżką? Tym się teraz zajmujesz, wałęsaniem się po ulicach? Udawaniem kogoś innego? - wycedził, z każdym słowem podnosząc lekko głos. -Wtedy byłaś niewinna. - przypomniał jej lodowato, gdy odniosła się do tamtej sytuacji. No proszę, czyżby Jade go o coś prosiła? Nie znała go jeszcze na tyle, by wiedzieć, że wierzył w pokrętną i rozumianą po swojemu sprawiedliwość? I że był ciekawski, wszystkiego? -Co tam robiłaś? Co by... powiedział Solas?
Opuścił ręce.
-Właściwie, nie chcę wiedzieć. - westchnął, zaskakując sam siebie. Wstał z krzesła. -Ja tu pracuję. - uśmiechnął się chłodno, nie zamierzając się tłumaczyć. Zostawi to jej domysłom. Sądził, że nim gardziła - niech gardzi nim dalej. Nie sądził za to, że była zdolna się go bać. Jade niczego się nie bała (niczego, oprócz śmierci Solasa), to dlatego Sallowowie tak jej nie lubili. Przypominała im o rodzinnej skazie, która najwyraźniej dotykała Solasa gdy zajmował się tymi swoimi klątwami, o braku strachu. Kosztowało go to życie.
-Rodzice będą na cmentarzu o piętnastej, jak zawsze. - powiedział nagle, bezbarwnie. Spojrzał na Jade porozumiewawczo, doskonale wiedząc, że oboje znajdą się przy grobie w strategicznie wybranym momencie, że unikną spotkania z resztą Sallowów.
-Straż! - zawołał, otwierając drzwi. Gdy tylko pojawił się w nich strażnik, Cornelius spojrzał na Jade lodowato, zastanawiając się, czy szwagierka znów będzie jego dłużniczką.
Nie, chyba nie. Oboje wiedzieli, że robił to tylko dla Solasa.
-Proszę ją rozkuć, to moja Cornelia. Dziękuję, że ją znaleźliście, choć ta... brutalność, nie wiem czy to dobrze na nią wpłynie. - odezwał się z wykalkulowaną mieszanką wdzięczności i urazy (tak, był w stanie dziękować i strofować kogoś na raz). -Proszę wybaczyć jej... ekstrawagancję. Biedną Cornelię dotknęła w dzieciństwie Klątwa Złego Oka i od tej pory czasem nie wie, co czyni. Chodzi wtedy w dziwne miejsca, rodzina umiera z niepokoju. - wyjaśnił, gdy strażnik zbliżył się, aby uwolnić Jade. -Ach, i lepiej jej nie dotykać. To podobno może być zaraźliwe. - nie mógł się powstrzymać. Kajdany opadły na ziemię, gdy strażnik (nie znający się na klątwach, lecz na tyle przezorny, by się ich bać) cofnął ze wstrętem dłonie i odsunął się o krok od Jade.
Była wolna.
perswazja III, kłamstwo II
-Nie potrzebuję pretekstu, by dowiedzieć się co się stało z Cornelią. Ale lepiej sama mi powiedz. - odwarknął, zdejmując dłonie z blatu i krzyżując ramiona na torsie. Nie miał ochoty buszować w jej głowie, nie dzisiaj. Buszowanie w głowach bliskich zawsze kończyło się źle.
-Przypadkiem. - zadrwił. Była zbyt inteligentna, by robić cokolwiek... przypadkiem. -Masz czystą krew, czemu posługujesz się cudzą różdżką? Tym się teraz zajmujesz, wałęsaniem się po ulicach? Udawaniem kogoś innego? - wycedził, z każdym słowem podnosząc lekko głos. -Wtedy byłaś niewinna. - przypomniał jej lodowato, gdy odniosła się do tamtej sytuacji. No proszę, czyżby Jade go o coś prosiła? Nie znała go jeszcze na tyle, by wiedzieć, że wierzył w pokrętną i rozumianą po swojemu sprawiedliwość? I że był ciekawski, wszystkiego? -Co tam robiłaś? Co by... powiedział Solas?
Opuścił ręce.
-Właściwie, nie chcę wiedzieć. - westchnął, zaskakując sam siebie. Wstał z krzesła. -Ja tu pracuję. - uśmiechnął się chłodno, nie zamierzając się tłumaczyć. Zostawi to jej domysłom. Sądził, że nim gardziła - niech gardzi nim dalej. Nie sądził za to, że była zdolna się go bać. Jade niczego się nie bała (niczego, oprócz śmierci Solasa), to dlatego Sallowowie tak jej nie lubili. Przypominała im o rodzinnej skazie, która najwyraźniej dotykała Solasa gdy zajmował się tymi swoimi klątwami, o braku strachu. Kosztowało go to życie.
-Rodzice będą na cmentarzu o piętnastej, jak zawsze. - powiedział nagle, bezbarwnie. Spojrzał na Jade porozumiewawczo, doskonale wiedząc, że oboje znajdą się przy grobie w strategicznie wybranym momencie, że unikną spotkania z resztą Sallowów.
-Straż! - zawołał, otwierając drzwi. Gdy tylko pojawił się w nich strażnik, Cornelius spojrzał na Jade lodowato, zastanawiając się, czy szwagierka znów będzie jego dłużniczką.
Nie, chyba nie. Oboje wiedzieli, że robił to tylko dla Solasa.
-Proszę ją rozkuć, to moja Cornelia. Dziękuję, że ją znaleźliście, choć ta... brutalność, nie wiem czy to dobrze na nią wpłynie. - odezwał się z wykalkulowaną mieszanką wdzięczności i urazy (tak, był w stanie dziękować i strofować kogoś na raz). -Proszę wybaczyć jej... ekstrawagancję. Biedną Cornelię dotknęła w dzieciństwie Klątwa Złego Oka i od tej pory czasem nie wie, co czyni. Chodzi wtedy w dziwne miejsca, rodzina umiera z niepokoju. - wyjaśnił, gdy strażnik zbliżył się, aby uwolnić Jade. -Ach, i lepiej jej nie dotykać. To podobno może być zaraźliwe. - nie mógł się powstrzymać. Kajdany opadły na ziemię, gdy strażnik (nie znający się na klątwach, lecz na tyle przezorny, by się ich bać) cofnął ze wstrętem dłonie i odsunął się o krok od Jade.
Była wolna.
perswazja III, kłamstwo II
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Cornelia. A więc tak miała na imię kobieta, którą pochowałam na bagnie razem z Bottem. Nie miałam jednak odwagi przyznać tego Cornelowi prosto w twarz. Była jego bliską kuzynką? Od jak dawna wiedział, że zaginęła? Różdżką kobiety posługiwałam się niespełna dwa tygodnie - to jednocześnie mało, ale i wystarczająco, by wieść o zaginięciu rozeszła się wśród najbliższej rodziny. Wzdrygnęłam się. Nie zamierzałam mówić mu prawdy - nie tym razem. Wtedy nie miałam do stracenia niczego. A teraz? Nie zamierzałam dawać mu pretekstu, by wysłał mnie do Tower, choć wierzyłam, że zrobiłby to z przyjemnością.
- Nie wiem, co się z nią stało. Nie wiedziałam nawet czyja to różdżka. Znalazłam ją. - Spojrzałam na niego gniewnie, wkładając wiele wysiłku w to, by nie zdradzić się ze swoim strachem. Poniekąd mówiłam prawdę. Nie wiedziałam, kto ją zamordował - z drugiej strony wiedziałam, że była już martwa. Wyrzuty sumienia dopadły mnie ze zdwojoną siłą. Wtedy, na bagnie, również się wahałam. Nie chciałam pozbawiać jej rodziny możliwości pożegnania się - a jednak wybrałam siebie, nie martwą kobietę i cudzy żal, choć doskonale znałam smak stania nad symbolicznym grobem, w którym nie leżało żadne ciało, ani nawet popiół.
Ale ja przynajmniej wiedziałam, że Solasa już nie było.
- Nie jesteś moim ojcem, Corneliusie. Niczego nie musisz o mnie wiedzieć. - Odpowiedziałam chłodno, czując, jak niewidzialna ręka zaciska się na mojej krtani. Uniosłam się dumą, podczas gdy słowa, których zabrało mu odwagi wypowiedzieć, dotknęły mnie w najczulszy możliwy sposób.
Solas nigdy nie poparłby tego, kim się stałam. Wiedziałam to - a jednocześnie nie potrafiłam porzucić nielegalnej części interesu, która stanowiła główne źródło mojego przychodu. Czasami z żalem spoglądałam w stronę kufra z porzuconymi badaniami, z rozdziałem, do którego nie miałam serca wracać o własnych siłach, bo samotność uderzała we mnie wówczas z podwójną siłą. Czasami z tym samym żalem spoglądałam w lustro, nie odnajdując dziewczyny, którą byłam pięć lat temu.
Zmierzyłam go wzrokiem, gdy wspomniał o cmentarzu. Doskonale wiedziałam, że prędzej czy później było dane nam się spotkać tam, jak co roku. Kiedy wezwał strażników, serce podeszło mi do gardła. Nie wiedziałam, co zrobi. Powoli, niezauważenie, mimo kajdan, zaczęłam sięgać po różdżkę, gotowa do najgłupszych wyczynów, gdyby tylko te miały mnie uchronić przed najgorszym losem. Tymczasem, z niezrozumiałych dla mnie powodów, Sallow zdecydował zagrać się ze mną w jednej drużynie, na swój kąśliwy sposób. Ku mojemu zaskoczeniu, za jego prośbą strażnicy uwolnili mnie z kajdanów, oddali różdżkę i puścili wolno. A ja? Odchodząc, obejrzałam się w kierunku Cornela, całkowicie zbita z tropu - ten jednak nie spoglądał już w moim kierunku, ale czułam, że wkrótce przyjdzie nam zmierzyć się ze sobą ponownie.
ztx2
- Nie wiem, co się z nią stało. Nie wiedziałam nawet czyja to różdżka. Znalazłam ją. - Spojrzałam na niego gniewnie, wkładając wiele wysiłku w to, by nie zdradzić się ze swoim strachem. Poniekąd mówiłam prawdę. Nie wiedziałam, kto ją zamordował - z drugiej strony wiedziałam, że była już martwa. Wyrzuty sumienia dopadły mnie ze zdwojoną siłą. Wtedy, na bagnie, również się wahałam. Nie chciałam pozbawiać jej rodziny możliwości pożegnania się - a jednak wybrałam siebie, nie martwą kobietę i cudzy żal, choć doskonale znałam smak stania nad symbolicznym grobem, w którym nie leżało żadne ciało, ani nawet popiół.
Ale ja przynajmniej wiedziałam, że Solasa już nie było.
- Nie jesteś moim ojcem, Corneliusie. Niczego nie musisz o mnie wiedzieć. - Odpowiedziałam chłodno, czując, jak niewidzialna ręka zaciska się na mojej krtani. Uniosłam się dumą, podczas gdy słowa, których zabrało mu odwagi wypowiedzieć, dotknęły mnie w najczulszy możliwy sposób.
Solas nigdy nie poparłby tego, kim się stałam. Wiedziałam to - a jednocześnie nie potrafiłam porzucić nielegalnej części interesu, która stanowiła główne źródło mojego przychodu. Czasami z żalem spoglądałam w stronę kufra z porzuconymi badaniami, z rozdziałem, do którego nie miałam serca wracać o własnych siłach, bo samotność uderzała we mnie wówczas z podwójną siłą. Czasami z tym samym żalem spoglądałam w lustro, nie odnajdując dziewczyny, którą byłam pięć lat temu.
Zmierzyłam go wzrokiem, gdy wspomniał o cmentarzu. Doskonale wiedziałam, że prędzej czy później było dane nam się spotkać tam, jak co roku. Kiedy wezwał strażników, serce podeszło mi do gardła. Nie wiedziałam, co zrobi. Powoli, niezauważenie, mimo kajdan, zaczęłam sięgać po różdżkę, gotowa do najgłupszych wyczynów, gdyby tylko te miały mnie uchronić przed najgorszym losem. Tymczasem, z niezrozumiałych dla mnie powodów, Sallow zdecydował zagrać się ze mną w jednej drużynie, na swój kąśliwy sposób. Ku mojemu zaskoczeniu, za jego prośbą strażnicy uwolnili mnie z kajdanów, oddali różdżkę i puścili wolno. A ja? Odchodząc, obejrzałam się w kierunku Cornela, całkowicie zbita z tropu - ten jednak nie spoglądał już w moim kierunku, ale czułam, że wkrótce przyjdzie nam zmierzyć się ze sobą ponownie.
ztx2
9.11.1957
Nie było to najwygodniejsze miejsce do prowadzenia wywiadów, ale tylko takie mogli mu tutaj zaoferować. Mógłby wzywać policjantów do Ministerstwa, rzecz jasna. Po kolei umawiać się na kawę w ministerialnej kawiarni, lub częstować herbatnikami we własnym gabinecie. Tyle, że nie miał na to czasu. Z powodu kryzysu ekonomicznego Ministerstwo przestało nawet zapewniać mu herbatniki. Sprawa zaś nagliła, Arnold Montague wydawał się człowiekiem konkretnym i zajętym, a Cornelius Sallow pragnął jak najprędzej się mu odwdzięczyć. Nie był oczywiście pewien, czy komendant policji uzna laurkę w "Walczącym Magu" za przydatny prezent, ale o jego uczucia Cornelius już nie dbał. Liczyło się przesłanie dla tłumów, propaganda, szerzenie szacunku dla policji. Wszyscy potrzebowali bohaterów. Londyn potrzebował bohaterów. Arnold Montague, a wraz z nim wszyscy jego pracownicy, powinni zostać bohaterami dla mieszkańców stolicy. Spełnią tą rolę lepiej niż nowy nadzorca portu, Caelan Goyle - wszak Cornelius nienawidził doków, a ambicje miał szersze niż lokalne. Postanowił stworzyć z "Parszywego Pasażera" przykład dla całej stolicy. Opowieść będzie niosła przestrogę i nadzieję, zarazem. Nadzieję na lepszy, bezpieczniejszy, przyzwoitszy Londyn i przestrogę przed podniesieniem ręki na jakiegokolwiek ministerialnego pracownika. Nieszczęście Corneliusa było swego rodzaju anomalią, po niefortunnej przygodzie z Celine Lovegood postanowił sobie unikać podejrzanych miejsc, a sam fakt, że tamta wiedźma i półolbrzym mieli szansę się do niego zbliżyć, był raczej przypadkowy. Dzielni funkcjonariusze, policjanci - oni byli jednak narażeni na stres codziennie. A Sallow zamierzał zadbać o to, by im ten stres ograniczyć. Politycy potrzebowali gloryfikować policję i zacieśniać obopólną współpracę, Minister potrzebował pokazać, że Londyn bez mugoli stał się miejscem bezpiecznym i uporządkowanym, Cornelius potrzebował wykonać gest dobrej woli inny niż dofinansowanie funkcjonariuszy (na to budżetu nie było...), a policjanci potrzebowali spokoju aby móc wykonywać poważniejsze obowiązki niż ściganie pijaczków. Pijaczków nie dało się usunąć z miasta razem z mugolami, niestety, ale można chociaż zasiać w nich słuszny lęk. A w reszcie populacji - zachwyt, aprobatę, wsparcie. Sallowa jako polityka i tak martwiło, że policjanci nie spisali się w Parszywym na medal i pozwolili uciec jego własnemu synowi (choć zarazem, jako człowiek, czuł z tego powodu paradoksalną ulgę). Nie napisze w gazetach, że ewidentnie nie było wśród nich najlepszych czarodziejów, ale swoje obawy miał. To zresztą sensowne - najzdolniejsi powinni być teraz innych hrabstwach Anglii, jako szmalcownicy, żołnierze w walce z rebelią, i tak dalej. Jeśli biedny Montague miał pod swoim przywództwem tych... mniej zdolnych (co było subiektywnym wrażeniem Corneliusa, jakoś głupio pytać o to komendanta), to Sallow czuł się w obowiązku wesprzeć go słowem.
Dlatego umówił się dzisiaj z jego podwładnymi, chcąc wypytać ich o komendanta i zebrać użyteczne cytaty. Zwykle wysyłał do takich zadań Silke, ale temat policji był zbyt ważny, by nie zająć się nim osobiście. Szczególnie, że Cornelius miał wobec Montague osobisty dług, a artykuł o Parszywym Pasażerze napisze z perspektywy świadka i ofiary tych strasznych wydarzeń.
Siedział właśnie przed nim jakiś młody blondyn, niewiele starszy od Marcelliusa. Z twarzy wyglądał zresztą równie prostolinijnie, ale na tym podobieństwa się kończyły. Policjant był wysoki, nieco za chudy i spoglądał na Corneliusa zdecydowanie zbyt lękliwie. Merlinie, przydałoby się im jakieś szkolenie z korzystania z autorytetu. No nic, temu mógł wybaczyć nadmierną nieśmiałość, wyglądał jakby dostał tą pracę zaledwie kilka miesięcy temu.
-Opowiedz mi o komendancie. - poprosił młodego mężczyznę, otwierając notes.
-Ja... nie znam go dobrze, ale on zna już moje imię i nazwisko - młodzieniec rozpromienił się lekko, a Cornelius ulepszył nieco to zdanie i od razu zapisał "komendant Montague żywo interesuje się każdym swoim człowiekiem, osobiście troszcząc się o zdrowie i doskonalenie zdolności wszystkich rekrutów". Podniósł na młodego wyczekujące spojrzenie i gestem dłoni zachęcił go, by mówił dalej.
-Wszyscy żywimy wobec niego... - lęk -...szacunek, byłem z nim na jednej akcji i to naprawdę wspaniały dowódca i czarodziej. - młodzieniec najwyraźniej był inteligentny, szybko domyślając się, jakiego kierunku rozmowy oczekuje Cornelius.
-To wiem. - Sallow uśmiechnął się z cichą aprobatą. Laurki mógł pisać sam, potrzebował szczegółów. Faktów. -Opowiedz mi o przykładach. Konkretnych historiach. No i... pamiętam, że byłeś z nami na dziedzińcu, gdy wróciliśmy z akcji w Parszywym Pasażerze. - celowo wybrał do rozmowy kogoś, kogo kojarzył już z widzenia, ale kto nie miał bezpośredniego udziału w akcji w Parszywym. Tamtych policjantów też przesłucha, ale chciał też poznać inny punkt widzenia, kogoś kto współpracował z Montague przy innych okazjach. -Co się stało z twoim kolegą, tym oślepionym? - inni policjanci powiedzieli mu, że ci dwaj trzymali się blisko.
-Jeszcze przed wojną, gdy byłem rekrutem... dołączyłem do policji jesienią 1956, tuż po skończeniu Hogwartu... pobito mnie w okolicach Nokturnu, podczas patrolu. Myślałem, że wszyscy tak to zostawią, to w końcu, wie pan, Nokturn, ale komendant bardzo poważnie podchodzi do ataków na swoich ludzi i znalazł w końcu odpowiedzialnych, zostali aresztowani. Wtedy poczułem, że naprawdę się liczę tutaj, w tej policji. - rozgadał się młody, a Cornelius uniósł lekko brew. Sens historii był dobry, ale detale trzeba zmienić. To nawet nie będzie kłamstwo, Sallow wątpił, aby Montague naprawdę ścigał najważniejszych ludzi na Nokturnie - jego człowieka musiały napaść jakieś płotki, albo ludzie zupełnie z Nokturnem niezwiązani, a więc...
-Nie opowiadaj tej historii w ten sposób, młody człowieku. Śmiertelny Nokturn nie ma aż tak złej reputacji, jak się wydaje, obwinianie czarodziejskiej dzielnicy o wszystkie napady nie jest... społecznie użyteczne. Dla tej dzielnicy jest nadzieja, tak samo jak dla portu pod rządami Goyle'a, rozumiesz? - przerwał mu ostro. Reputacji Nokturnu nie naprawi się z dnia na dzień, a przestępstwa zapewne nadal się tam szerzyły, ale nie powinni się na tym skupiać, nie teraz, nie na wojnie. Powinni przenieść uwagę na groźniejszych, prawdziwych wrogów. -Jeśli ktokolwiek spyta cię o ten napad, powiedz, że zrobili to mugolacy. Złodzieje mugolskiego pochodzenia, u wylotu Pokątnej - próbowałeś wejść na czarodziejską ulicę, a napadnięto cię w mugolskim Londynie, czyż tak nie było? - poinstruował z naciskiem, a młody policjant wydawał się pojętny, bo kiwnął głową i podchwycił temat. Ewidentnie bał się tej rozmowy ze znanym politykiem, co Corneliusowi było bardzo na rękę.
-T...tak, ma pan rację. To mogło być... to było w mugolskiej części Londynu, a ja byłem jeszcze świeży w pracy i naiwnie założyłem, że zapuścił się tam ktoś z Nokturnu. Komendant Montague zadbał o to, by ukarać winnych... mugolaków. - przytaknął.
-To było kiedy, ten napad? Jakoś we wrześniu? I kiedy Montague ukarał winnych? - Corneliusa nagle naszła pewna myśl, nowy kierunek w przekonującej narracji.
-T..tak, zacząłem pracę we wrześniu i jakoś wtedy. A do więzienia trafili w niecały miesiąc.
Sallow uśmiechnął się pod nosem i zanotował:
"Komendant Montague oddany był swoim ludziom oraz bezpieczeństwu czarodziejów od zawsze, dzielnie stawiając czoła politycznym zawirowaniom i przeszkodom. Ten bezkompromisowy człowiek o prawdziwych, czarodziejskich ideałach, oparł się nawet naciskowi zbrodniczego Ministra Harolda Longbottoma na to, by zostawić w spokoju przestępcze bandy mugoli i mugolaków w Londynie. Gdy taki gang napadł we wrześniu na policjanta na służbie, Montague osobiście wytropił i ukarał winnych - choć wtrącenie ich do więzienia stało się możliwe dopiero, gdy władzę objął Minister Cronus Malfoy i zaprowadził w październiku rządy prawa. Od tej pory, angielska policja rośnie w siłę, a Komendant Arnold Montague wreszcie ma możliwość działania zgodnie z prawem i własnym sumieniem, nieniepokojony przez skorumpowanych aurorów."
Piękny wstęp do historii, łuk fabularny od czasów przedwojennych do współczeności.
-Bardzo dziękuję. Proszę zawołać tu kolejnego kolegę. - Cornelius uśmiechnął się lisio i odprawił swojego rozmówcę. Jeszcze kilka takich wywiadów, a powstanie piękny artykuł - historia o bohaterze Londynu, działającemu na przekór skorumpowanym rebeliantom i z pełnym wsparciem Ministerstwa Magii. Walczący Mag zrobi z tego doskonałą rozkładówkę, jedynym drobnym problemem pozostawało namówienie komendanta na porządną sesję zdjęciową - ale i z tym Cornelius sobie poradzi.
/zt
Nie było to najwygodniejsze miejsce do prowadzenia wywiadów, ale tylko takie mogli mu tutaj zaoferować. Mógłby wzywać policjantów do Ministerstwa, rzecz jasna. Po kolei umawiać się na kawę w ministerialnej kawiarni, lub częstować herbatnikami we własnym gabinecie. Tyle, że nie miał na to czasu. Z powodu kryzysu ekonomicznego Ministerstwo przestało nawet zapewniać mu herbatniki. Sprawa zaś nagliła, Arnold Montague wydawał się człowiekiem konkretnym i zajętym, a Cornelius Sallow pragnął jak najprędzej się mu odwdzięczyć. Nie był oczywiście pewien, czy komendant policji uzna laurkę w "Walczącym Magu" za przydatny prezent, ale o jego uczucia Cornelius już nie dbał. Liczyło się przesłanie dla tłumów, propaganda, szerzenie szacunku dla policji. Wszyscy potrzebowali bohaterów. Londyn potrzebował bohaterów. Arnold Montague, a wraz z nim wszyscy jego pracownicy, powinni zostać bohaterami dla mieszkańców stolicy. Spełnią tą rolę lepiej niż nowy nadzorca portu, Caelan Goyle - wszak Cornelius nienawidził doków, a ambicje miał szersze niż lokalne. Postanowił stworzyć z "Parszywego Pasażera" przykład dla całej stolicy. Opowieść będzie niosła przestrogę i nadzieję, zarazem. Nadzieję na lepszy, bezpieczniejszy, przyzwoitszy Londyn i przestrogę przed podniesieniem ręki na jakiegokolwiek ministerialnego pracownika. Nieszczęście Corneliusa było swego rodzaju anomalią, po niefortunnej przygodzie z Celine Lovegood postanowił sobie unikać podejrzanych miejsc, a sam fakt, że tamta wiedźma i półolbrzym mieli szansę się do niego zbliżyć, był raczej przypadkowy. Dzielni funkcjonariusze, policjanci - oni byli jednak narażeni na stres codziennie. A Sallow zamierzał zadbać o to, by im ten stres ograniczyć. Politycy potrzebowali gloryfikować policję i zacieśniać obopólną współpracę, Minister potrzebował pokazać, że Londyn bez mugoli stał się miejscem bezpiecznym i uporządkowanym, Cornelius potrzebował wykonać gest dobrej woli inny niż dofinansowanie funkcjonariuszy (na to budżetu nie było...), a policjanci potrzebowali spokoju aby móc wykonywać poważniejsze obowiązki niż ściganie pijaczków. Pijaczków nie dało się usunąć z miasta razem z mugolami, niestety, ale można chociaż zasiać w nich słuszny lęk. A w reszcie populacji - zachwyt, aprobatę, wsparcie. Sallowa jako polityka i tak martwiło, że policjanci nie spisali się w Parszywym na medal i pozwolili uciec jego własnemu synowi (choć zarazem, jako człowiek, czuł z tego powodu paradoksalną ulgę). Nie napisze w gazetach, że ewidentnie nie było wśród nich najlepszych czarodziejów, ale swoje obawy miał. To zresztą sensowne - najzdolniejsi powinni być teraz innych hrabstwach Anglii, jako szmalcownicy, żołnierze w walce z rebelią, i tak dalej. Jeśli biedny Montague miał pod swoim przywództwem tych... mniej zdolnych (co było subiektywnym wrażeniem Corneliusa, jakoś głupio pytać o to komendanta), to Sallow czuł się w obowiązku wesprzeć go słowem.
Dlatego umówił się dzisiaj z jego podwładnymi, chcąc wypytać ich o komendanta i zebrać użyteczne cytaty. Zwykle wysyłał do takich zadań Silke, ale temat policji był zbyt ważny, by nie zająć się nim osobiście. Szczególnie, że Cornelius miał wobec Montague osobisty dług, a artykuł o Parszywym Pasażerze napisze z perspektywy świadka i ofiary tych strasznych wydarzeń.
Siedział właśnie przed nim jakiś młody blondyn, niewiele starszy od Marcelliusa. Z twarzy wyglądał zresztą równie prostolinijnie, ale na tym podobieństwa się kończyły. Policjant był wysoki, nieco za chudy i spoglądał na Corneliusa zdecydowanie zbyt lękliwie. Merlinie, przydałoby się im jakieś szkolenie z korzystania z autorytetu. No nic, temu mógł wybaczyć nadmierną nieśmiałość, wyglądał jakby dostał tą pracę zaledwie kilka miesięcy temu.
-Opowiedz mi o komendancie. - poprosił młodego mężczyznę, otwierając notes.
-Ja... nie znam go dobrze, ale on zna już moje imię i nazwisko - młodzieniec rozpromienił się lekko, a Cornelius ulepszył nieco to zdanie i od razu zapisał "komendant Montague żywo interesuje się każdym swoim człowiekiem, osobiście troszcząc się o zdrowie i doskonalenie zdolności wszystkich rekrutów". Podniósł na młodego wyczekujące spojrzenie i gestem dłoni zachęcił go, by mówił dalej.
-Wszyscy żywimy wobec niego... - lęk -...szacunek, byłem z nim na jednej akcji i to naprawdę wspaniały dowódca i czarodziej. - młodzieniec najwyraźniej był inteligentny, szybko domyślając się, jakiego kierunku rozmowy oczekuje Cornelius.
-To wiem. - Sallow uśmiechnął się z cichą aprobatą. Laurki mógł pisać sam, potrzebował szczegółów. Faktów. -Opowiedz mi o przykładach. Konkretnych historiach. No i... pamiętam, że byłeś z nami na dziedzińcu, gdy wróciliśmy z akcji w Parszywym Pasażerze. - celowo wybrał do rozmowy kogoś, kogo kojarzył już z widzenia, ale kto nie miał bezpośredniego udziału w akcji w Parszywym. Tamtych policjantów też przesłucha, ale chciał też poznać inny punkt widzenia, kogoś kto współpracował z Montague przy innych okazjach. -Co się stało z twoim kolegą, tym oślepionym? - inni policjanci powiedzieli mu, że ci dwaj trzymali się blisko.
-Jeszcze przed wojną, gdy byłem rekrutem... dołączyłem do policji jesienią 1956, tuż po skończeniu Hogwartu... pobito mnie w okolicach Nokturnu, podczas patrolu. Myślałem, że wszyscy tak to zostawią, to w końcu, wie pan, Nokturn, ale komendant bardzo poważnie podchodzi do ataków na swoich ludzi i znalazł w końcu odpowiedzialnych, zostali aresztowani. Wtedy poczułem, że naprawdę się liczę tutaj, w tej policji. - rozgadał się młody, a Cornelius uniósł lekko brew. Sens historii był dobry, ale detale trzeba zmienić. To nawet nie będzie kłamstwo, Sallow wątpił, aby Montague naprawdę ścigał najważniejszych ludzi na Nokturnie - jego człowieka musiały napaść jakieś płotki, albo ludzie zupełnie z Nokturnem niezwiązani, a więc...
-Nie opowiadaj tej historii w ten sposób, młody człowieku. Śmiertelny Nokturn nie ma aż tak złej reputacji, jak się wydaje, obwinianie czarodziejskiej dzielnicy o wszystkie napady nie jest... społecznie użyteczne. Dla tej dzielnicy jest nadzieja, tak samo jak dla portu pod rządami Goyle'a, rozumiesz? - przerwał mu ostro. Reputacji Nokturnu nie naprawi się z dnia na dzień, a przestępstwa zapewne nadal się tam szerzyły, ale nie powinni się na tym skupiać, nie teraz, nie na wojnie. Powinni przenieść uwagę na groźniejszych, prawdziwych wrogów. -Jeśli ktokolwiek spyta cię o ten napad, powiedz, że zrobili to mugolacy. Złodzieje mugolskiego pochodzenia, u wylotu Pokątnej - próbowałeś wejść na czarodziejską ulicę, a napadnięto cię w mugolskim Londynie, czyż tak nie było? - poinstruował z naciskiem, a młody policjant wydawał się pojętny, bo kiwnął głową i podchwycił temat. Ewidentnie bał się tej rozmowy ze znanym politykiem, co Corneliusowi było bardzo na rękę.
-T...tak, ma pan rację. To mogło być... to było w mugolskiej części Londynu, a ja byłem jeszcze świeży w pracy i naiwnie założyłem, że zapuścił się tam ktoś z Nokturnu. Komendant Montague zadbał o to, by ukarać winnych... mugolaków. - przytaknął.
-To było kiedy, ten napad? Jakoś we wrześniu? I kiedy Montague ukarał winnych? - Corneliusa nagle naszła pewna myśl, nowy kierunek w przekonującej narracji.
-T..tak, zacząłem pracę we wrześniu i jakoś wtedy. A do więzienia trafili w niecały miesiąc.
Sallow uśmiechnął się pod nosem i zanotował:
"Komendant Montague oddany był swoim ludziom oraz bezpieczeństwu czarodziejów od zawsze, dzielnie stawiając czoła politycznym zawirowaniom i przeszkodom. Ten bezkompromisowy człowiek o prawdziwych, czarodziejskich ideałach, oparł się nawet naciskowi zbrodniczego Ministra Harolda Longbottoma na to, by zostawić w spokoju przestępcze bandy mugoli i mugolaków w Londynie. Gdy taki gang napadł we wrześniu na policjanta na służbie, Montague osobiście wytropił i ukarał winnych - choć wtrącenie ich do więzienia stało się możliwe dopiero, gdy władzę objął Minister Cronus Malfoy i zaprowadził w październiku rządy prawa. Od tej pory, angielska policja rośnie w siłę, a Komendant Arnold Montague wreszcie ma możliwość działania zgodnie z prawem i własnym sumieniem, nieniepokojony przez skorumpowanych aurorów."
Piękny wstęp do historii, łuk fabularny od czasów przedwojennych do współczeności.
-Bardzo dziękuję. Proszę zawołać tu kolejnego kolegę. - Cornelius uśmiechnął się lisio i odprawił swojego rozmówcę. Jeszcze kilka takich wywiadów, a powstanie piękny artykuł - historia o bohaterze Londynu, działającemu na przekór skorumpowanym rebeliantom i z pełnym wsparciem Ministerstwa Magii. Walczący Mag zrobi z tego doskonałą rozkładówkę, jedynym drobnym problemem pozostawało namówienie komendanta na porządną sesję zdjęciową - ale i z tym Cornelius sobie poradzi.
/zt
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
01.12.1957, późny wieczór -> stąd
Pościg za młodymi złodziejami na zimowym jarmarku nie trwał długo. Wystarczyło, aby jeden z chłopców upadł boleśnie z powodu nogi podstawionej przez sumiennego obywatela, a cała reszta została bez problemu schwytana i przytrzymana do czasu przybycia Czarodziejskiej Policji. Zbiegła jedynie dziewczyna, o której bełkocząca i wciąż ściskająca się za serce czarownica nie omieszkała wspomnieć: dokładnie wyłożyła funkcjonariuszom cechy, które zdążyła zapamiętać - mała, ciemne oczy i włosy, na pierwszy rzut oka nędzarka - ale choć część patrolu ruszyła w tłum na poszukiwania, nie udało im się odnaleźć złodziejki na podstawie tak skąpego opisu. Marcelius, Thomas i James zostali tymczasem skuci żelaznymi kajdanami. Funkcjonariusz o szczeciniastej brodzie obserwował ich z satysfakcją, gdy jego kolega brutalnymi szarpnięciami wytrącał im z rąk różdżki i sponiewierany portfel, który w niedługim czasie wrócił do właściciela. Na jarmarku nie doszło już do żadnej przemocy - cała trójka awanturników poczuła dotyk ciepłego drewna na karkach, po nim natomiast nadeszła ciemność. Ostatnim, co zobaczyli, był krzywy uśmiech zażółconych zębów.
Odzyskaliście przytomność leżąc na lodowatej posadzce z wilgotnego, tchnącego moczem kamienia. Wasze ciała były skostniałe, stawy zdawały się chrzęścić przy każdym ruchu. Zimna, lepka skóra pokryta była kurzem i sinym śladami wskazującymi na brutalne traktowanie. Dla Jamesa podniesienie głowy w górę okazało się olbrzymim wysiłkiem, potęgowanym przez szumy uszne i wrażenie pulsowania w potylicznej części czaszki. Nie byłeś pewny, czy ból wynikał z upadku, czy może ktoś - jeden ze strażników - wykorzystał okazję do kopnięcia cię w głowę. Wciąż doskwierało ci także pęknięte żebro, w którego obrębie utworzył się wypukły, sinofioletowy krwiak. Marcelius czuł spływającą z kącika ust ślinę zmieszaną z obrzydliwym, gąbczastym skrzepem zaschniętej krwi. Nie wyczuwał braków w uzębieniu, ale spuchnięty, piekący język wskazywał na jego przygryzienie, a wciąż świeża rana utrudniała mówienie. Najlepiej trzymał się Thomas, który jako jedyny obudził się na zbitej z desek pryczy przypiętej do ściany podwójnym łańcuchem z licznymi śladami rdzy. Poza puchnącymi siniakami w okolicach kostek i nadgarstków, na które narzekali wszyscy, nie odniósł innych obrażeń.
Cela była sporych rozmiarów, lecz nie miała ani jednego okna - pod pełnym zacieków sufitem znajdowały się wyłącznie szerokie sploty pajęczyn. Żadnego otworu nie miały także ciężkie drzwi bez klamki; nawet niewielkiej dziury na klucz. Byliście uwięzieni. Zamknięci w kwadratowej ciemni, w której jedyne źródło światła zapewniała samotna, dopalająca się już świeca w rogu. Po bliższych oględzinach, nie zdołaliście odnaleźć niczego poza stojącym w rogu wiadrem pełnym obrzydliwej mieszanki ludzkich wydzielin - wątpliwego substytutu toalety - oraz martwym szczurem, w którego cielsku zalęgły się już białe, ruchliwe larwy. Na niektórych ścianach ktoś, prawdopodobnie poprzedni więźniowie, utworzył napisy. Część okazała się trwale wryta w kamień, inne natomiast niewyraźne i rozmyte, uformowane z zaschniętych ludzkich fekaliów. Dominowały imienne podpisy, Ali, Bob, Mike, Polly, ale nad samą pryczą mieścił się duży, ewidentnie świeży rozmaz, Cronus Chuj.
Nie mieliście przy sobie niczego, nawet własnych ubrań. Zamiast tego na nagie ciała rzucono wam bezkształtne, brązowe togi, które musieliście założyć sami. Bose stopy już dawno odmarzły wam na tyle, że nie czuliście palców, cienki materiał również nie zapewniał najmniejszej ochrony przed zimnem. Ani ciemność ani chłód, czy pragnienie nie były jednak tak dotkliwe jak panujący w celi smród. Ten bowiem zdawał się wciskać wam przez nos aż do gardła, osiadać na włosach, rękach i ustach.
Nie wiedzieliście, która jest godzina ani ile czasu minęło od waszego zatrzymania. Zza drzwi nie dobiegały żadne odgłosy. Nikt nie nadchodził. Nie dostaliście żadnego jedzenia, wody ani informacji o tym, co was czeka.
Mistrz Gry wita w wątku będącym następstwem zatrzymania przez Czarodziejską Policję patrolującą jarmark. Dla sprawnego przejścia przez wątek, obowiązuje czas 48 godzin na odpis. James, utraciłeś portfel z 20 PM, wszyscy też w chwili obecnej nie macie swoich różdżek. Waszym Mistrzem Gry jest Elvira, w razie wątpliwości zapraszam.
Żywotność
Marcel 151/241 -15 do kości
-40 tłuczone (posiniaczone nadgarstki, kostki, kolana i klatka piersiowa)
-20 cięte (przygryziony język)
-20 psychiczne
-10 wychłodzenie
James 129,5/220 -20 do kości
-60,5 tłuczone (złamane dolne żebro, rozbita głowa, posiniaczone nadgarstki, kostki i kolana)
-20 psychiczne
-10 wychłodzenie
Thomas 175/225 -10 do kości
-20 tłuczone (posiniaczone nadgarstki, kostki i kolana)
-20 psychiczne
-10 wychłodzenie
Pościg za młodymi złodziejami na zimowym jarmarku nie trwał długo. Wystarczyło, aby jeden z chłopców upadł boleśnie z powodu nogi podstawionej przez sumiennego obywatela, a cała reszta została bez problemu schwytana i przytrzymana do czasu przybycia Czarodziejskiej Policji. Zbiegła jedynie dziewczyna, o której bełkocząca i wciąż ściskająca się za serce czarownica nie omieszkała wspomnieć: dokładnie wyłożyła funkcjonariuszom cechy, które zdążyła zapamiętać - mała, ciemne oczy i włosy, na pierwszy rzut oka nędzarka - ale choć część patrolu ruszyła w tłum na poszukiwania, nie udało im się odnaleźć złodziejki na podstawie tak skąpego opisu. Marcelius, Thomas i James zostali tymczasem skuci żelaznymi kajdanami. Funkcjonariusz o szczeciniastej brodzie obserwował ich z satysfakcją, gdy jego kolega brutalnymi szarpnięciami wytrącał im z rąk różdżki i sponiewierany portfel, który w niedługim czasie wrócił do właściciela. Na jarmarku nie doszło już do żadnej przemocy - cała trójka awanturników poczuła dotyk ciepłego drewna na karkach, po nim natomiast nadeszła ciemność. Ostatnim, co zobaczyli, był krzywy uśmiech zażółconych zębów.
~~~
Odzyskaliście przytomność leżąc na lodowatej posadzce z wilgotnego, tchnącego moczem kamienia. Wasze ciała były skostniałe, stawy zdawały się chrzęścić przy każdym ruchu. Zimna, lepka skóra pokryta była kurzem i sinym śladami wskazującymi na brutalne traktowanie. Dla Jamesa podniesienie głowy w górę okazało się olbrzymim wysiłkiem, potęgowanym przez szumy uszne i wrażenie pulsowania w potylicznej części czaszki. Nie byłeś pewny, czy ból wynikał z upadku, czy może ktoś - jeden ze strażników - wykorzystał okazję do kopnięcia cię w głowę. Wciąż doskwierało ci także pęknięte żebro, w którego obrębie utworzył się wypukły, sinofioletowy krwiak. Marcelius czuł spływającą z kącika ust ślinę zmieszaną z obrzydliwym, gąbczastym skrzepem zaschniętej krwi. Nie wyczuwał braków w uzębieniu, ale spuchnięty, piekący język wskazywał na jego przygryzienie, a wciąż świeża rana utrudniała mówienie. Najlepiej trzymał się Thomas, który jako jedyny obudził się na zbitej z desek pryczy przypiętej do ściany podwójnym łańcuchem z licznymi śladami rdzy. Poza puchnącymi siniakami w okolicach kostek i nadgarstków, na które narzekali wszyscy, nie odniósł innych obrażeń.
Cela była sporych rozmiarów, lecz nie miała ani jednego okna - pod pełnym zacieków sufitem znajdowały się wyłącznie szerokie sploty pajęczyn. Żadnego otworu nie miały także ciężkie drzwi bez klamki; nawet niewielkiej dziury na klucz. Byliście uwięzieni. Zamknięci w kwadratowej ciemni, w której jedyne źródło światła zapewniała samotna, dopalająca się już świeca w rogu. Po bliższych oględzinach, nie zdołaliście odnaleźć niczego poza stojącym w rogu wiadrem pełnym obrzydliwej mieszanki ludzkich wydzielin - wątpliwego substytutu toalety - oraz martwym szczurem, w którego cielsku zalęgły się już białe, ruchliwe larwy. Na niektórych ścianach ktoś, prawdopodobnie poprzedni więźniowie, utworzył napisy. Część okazała się trwale wryta w kamień, inne natomiast niewyraźne i rozmyte, uformowane z zaschniętych ludzkich fekaliów. Dominowały imienne podpisy, Ali, Bob, Mike, Polly, ale nad samą pryczą mieścił się duży, ewidentnie świeży rozmaz, Cronus Chuj.
Nie mieliście przy sobie niczego, nawet własnych ubrań. Zamiast tego na nagie ciała rzucono wam bezkształtne, brązowe togi, które musieliście założyć sami. Bose stopy już dawno odmarzły wam na tyle, że nie czuliście palców, cienki materiał również nie zapewniał najmniejszej ochrony przed zimnem. Ani ciemność ani chłód, czy pragnienie nie były jednak tak dotkliwe jak panujący w celi smród. Ten bowiem zdawał się wciskać wam przez nos aż do gardła, osiadać na włosach, rękach i ustach.
Nie wiedzieliście, która jest godzina ani ile czasu minęło od waszego zatrzymania. Zza drzwi nie dobiegały żadne odgłosy. Nikt nie nadchodził. Nie dostaliście żadnego jedzenia, wody ani informacji o tym, co was czeka.
Żywotność
Marcel 151/241 -15 do kości
-40 tłuczone (posiniaczone nadgarstki, kostki, kolana i klatka piersiowa)
-20 cięte (przygryziony język)
-20 psychiczne
-10 wychłodzenie
James 129,5/220 -20 do kości
-60,5 tłuczone (złamane dolne żebro, rozbita głowa, posiniaczone nadgarstki, kostki i kolana)
-20 psychiczne
-10 wychłodzenie
Thomas 175/225 -10 do kości
-20 tłuczone (posiniaczone nadgarstki, kostki i kolana)
-20 psychiczne
-10 wychłodzenie
Był zły, widząc że młodszy brat nie ucieka. Był na niego wściekły, tym bardziej widząc jak i Marcel jak tempa fujara stoi i nie ucieka! Idioci, mieli biec, a nie czekać na oklaski! Co z nimi było nie tak!?
Nie zajęło długo zanim ich złapali, zanim ich zakuli, a później to już była ciemność, chociaż z pewnością fakt utracenia przytomności był bardziej niż zbawienny w tym momencie. Tym bardziej, że nawet jeśli ktokolwiek by ich pobił, nie musieli mieć do czynienia z samym procesem…
Obudził się na pryczy, czując chłód i smród. Ech, przynajmniej nie leżał w wodzie, przynajmniej nie czuł aż takiego bólu, który towarzyszył mu prawie dwa tygodnie temu, kiedy pierwszy raz trafił do Tower.
Czując drewno, podniósł się zaraz do siadu z lekkimi zawrotami głowy, choć bardziej wywołanymi przez gwałtowne podniesienie się. Deski zaskrzypiały, a łańcuch nieco się zatrząsł, wydając metaliczny dźwięk. Chwilę po tym już zaczął się rozglądać, jednocześnie zauważając że jest nagi. Zaraz dorwał tę szmatkę, którą najwyraźniej zostawili mu do ubioru, narzucając na siebie, a dostrzegając na podłodze jeszcze dwie sylwetki, zaraz zszedł na zimną posadzkę i kucnął między nimi.
- Jimmy? - rzucił cicho, zerkając to na brata, to na Marcela. Chociaż pierw zabrał się do pomocy temu pierwszemu. - Wszystko w porządku, młody? Jak się czujesz? Chodź, chodź… powoli… - rzucił cicho, zaraz pomagając bratu podnieść się do siadu i narzucił na niego zostawione im ubranie, żeby ten nie marzł aż tak. Chociaż ta szmatka niewiele im dawała. Widział, że brat był bolały, a przynajmniej bardziej od niego.
Zaraz podniósł się z posadzki ostrożnie, modląc się w duchu, żeby jeszcze się nie wyjebali.
- Jesteś w stanie wstać? Chodź, na pryczę… - powiedział, ostrożnie pomagając mu dotrzeć do niej. Zaraz na niej usiadł z nim, przygarniając go do siebie i przytulając.
Kurwa.
Nie chciał, żeby i on tutaj trafił - albo Sheila, albo Eve. Nie potrzebowali tego, nie musieli się dowiadywać jak mogą ich potraktować w tym miejscu. A tym razem prawdopodobnie nie mają co liczyć na lepszą celę czy uzdrowiciela przyprowadzanego do celi.
- Żyjesz? - rzucił też po chwili, zerkając na Marcela. - Żeś się wjebał… - westchnął cicho. To nie tak, że nie był mu wdzięczny za pomoc, ale… Cóż, gdyby się nie wtrącał to chociaż nie trafiłby razem z nimi do celi.
Chociaż Thomas poczuł lekki skurcz w żołądku. Pięknie. Marnował tydzień… Za miesiąc ma tutaj znów wrócić. Znów…
- Dasz radę wstać, Marcel? Czy potrzebujesz, żebym cię podniósł też? Chodź, na pryczy mniej zmarzniesz… - rzucił zaraz, chociaż zerknął też na młodszego czy ten w ogóle był w stanie, żeby mógł się od niego na moment odsunąć. Nie, żeby miał teraz jakkolwiek mu pomóc…
- Jak macie zarejestrowane różdżki? Ja musiałem na siebie - rzucił, nie będąc pewnym sytuacji Marcela w tej kwestii, a i brat chyba zarejestrował na inne nazwisko niż Doe.
Nie zajęło długo zanim ich złapali, zanim ich zakuli, a później to już była ciemność, chociaż z pewnością fakt utracenia przytomności był bardziej niż zbawienny w tym momencie. Tym bardziej, że nawet jeśli ktokolwiek by ich pobił, nie musieli mieć do czynienia z samym procesem…
Obudził się na pryczy, czując chłód i smród. Ech, przynajmniej nie leżał w wodzie, przynajmniej nie czuł aż takiego bólu, który towarzyszył mu prawie dwa tygodnie temu, kiedy pierwszy raz trafił do Tower.
Czując drewno, podniósł się zaraz do siadu z lekkimi zawrotami głowy, choć bardziej wywołanymi przez gwałtowne podniesienie się. Deski zaskrzypiały, a łańcuch nieco się zatrząsł, wydając metaliczny dźwięk. Chwilę po tym już zaczął się rozglądać, jednocześnie zauważając że jest nagi. Zaraz dorwał tę szmatkę, którą najwyraźniej zostawili mu do ubioru, narzucając na siebie, a dostrzegając na podłodze jeszcze dwie sylwetki, zaraz zszedł na zimną posadzkę i kucnął między nimi.
- Jimmy? - rzucił cicho, zerkając to na brata, to na Marcela. Chociaż pierw zabrał się do pomocy temu pierwszemu. - Wszystko w porządku, młody? Jak się czujesz? Chodź, chodź… powoli… - rzucił cicho, zaraz pomagając bratu podnieść się do siadu i narzucił na niego zostawione im ubranie, żeby ten nie marzł aż tak. Chociaż ta szmatka niewiele im dawała. Widział, że brat był bolały, a przynajmniej bardziej od niego.
Zaraz podniósł się z posadzki ostrożnie, modląc się w duchu, żeby jeszcze się nie wyjebali.
- Jesteś w stanie wstać? Chodź, na pryczę… - powiedział, ostrożnie pomagając mu dotrzeć do niej. Zaraz na niej usiadł z nim, przygarniając go do siebie i przytulając.
Kurwa.
Nie chciał, żeby i on tutaj trafił - albo Sheila, albo Eve. Nie potrzebowali tego, nie musieli się dowiadywać jak mogą ich potraktować w tym miejscu. A tym razem prawdopodobnie nie mają co liczyć na lepszą celę czy uzdrowiciela przyprowadzanego do celi.
- Żyjesz? - rzucił też po chwili, zerkając na Marcela. - Żeś się wjebał… - westchnął cicho. To nie tak, że nie był mu wdzięczny za pomoc, ale… Cóż, gdyby się nie wtrącał to chociaż nie trafiłby razem z nimi do celi.
Chociaż Thomas poczuł lekki skurcz w żołądku. Pięknie. Marnował tydzień… Za miesiąc ma tutaj znów wrócić. Znów…
- Dasz radę wstać, Marcel? Czy potrzebujesz, żebym cię podniósł też? Chodź, na pryczy mniej zmarzniesz… - rzucił zaraz, chociaż zerknął też na młodszego czy ten w ogóle był w stanie, żeby mógł się od niego na moment odsunąć. Nie, żeby miał teraz jakkolwiek mu pomóc…
- Jak macie zarejestrowane różdżki? Ja musiałem na siebie - rzucił, nie będąc pewnym sytuacji Marcela w tej kwestii, a i brat chyba zarejestrował na inne nazwisko niż Doe.
Było tak strasznie zimno.
Zapach celi nie był dla niego tak straszny, znał go już, ale co ważniejsze dla człowieka wychowanego w cyrku, gdzieś pomiędzy stadem ściśniętych egzotycznych zwierząt a rwącą Tamizą pełną śniętych ryb, w ubogiej dzielnicy miasta, nie był on aż tak dotkliwy. Jeszcze nie do końca otworzył oczy, zamglony krajobraz kręcił mu się przed oczyma, gdy splunął krwią, ledwie unosząc drżące ramię, by otrzeć ze śliny spierzchnięte usta. Przez chwilę - opuściwszy powieki - trzymał wierzch dłoni przy wargach, usiłując wyczuć gestem, czy miał w szczęce wszystkie zęby. Język bolał, ale z tego, co był w stanie wyczuć - też był cały. Bez sił przewalił się z boku na plecy, wlepiając spojrzenie w ciemności zaklejone pajęczynami zwisającymi z sufitu. Miał w głowie pustkę: gonitwa myśli uleciała gdzieś w dym, nic wokół nie miało znaczenia. Podświadomie wiedział, czym było to miejsce, ale bał się odwrócić spojrzenie od sufitu, bo bał się, co zastanie, gdy rozejrzy się wokół siebie - ludzkie zwłoki? krew po torturach, zalewającą podłogę, ściany? Strażnika więziennego z różdżką gotowego przedziurawić go tu i teraz na wylot? Co z nim robili, kiedy był nieprzytomny? Czy znali prawdę? Czy dotarli do donosu Frances? Czy wiedzieli, że korespondował z samym Haroldem Longbottomem? Podniósł się po chwili, która może trwała sekundy, a może godziny, by odnaleźć wzrokiem rozkładającego się szczura - i instynktownie przylgnąć do ściany dalej od niego. Nie potrafił nie pomyśleć teraz o Steffenie. Napisy na ścianie go nie interesowały, kłębiło się w nim zbyt wiele emocji. Wiadro ominął wzrokiem, gdyby go nie było, byłoby jeszcze gorzej. Już w pozycji siedzącej, wsparty o ścianę, podciągnął nogi, przysłaniajac nagość. Sięgnął po materiał, którym był okryty - jakiś worek? - wszystko jedno, niedbale przerzucił go przez głowę, po drodze zaciskając z bólu zęby. Potwornie bolała go pierś, ale nie widział jeszcze zasinień. Ostatnie godziny przed aresztowaniem spędził na lodowisku, kręcąc taneczne akrobacje, był zmęczony. I potwornie chciało mu się pić.
Dopiero wtedy przeniósł wzrok na Thomasa. Siedzącego na łóżko. Pieprzonym cholernym łóżku - nie dostał takich wygód ani teraz ani wtedy. Wydawał się też całkiem sprawny, a na pewno był w lepszym stanie od niego i od Jamesa, który dogorywał nieco dalej. Przez świdrujący pisk w uszach przedarł się głos Thomasa, kiedy doskoczył do brata - odwrócił ciężą głowę w ich stronę, milcząc, zamykając oczy, póki i młodszy z braci się nie ubrał, upewniając się, że mówił, że wszystko było z nim dobrze. Że żył. Obserwował go - jak wstawał, otoczony opieką Thomasa. Skinął głową w odpowiedzi na jego pytanie.
Ta, wjebał się. Powinien być wieczorem na Arenie - znowu zniknie. Fantastycznie. Probował sobie przypomnieć przebieg tego dnia, chwila po chwili, chwytając się dłońmi za obolałe skronie, gdy nachylił głowę w dół.
- Pieprz się, Thomas! - odpowiedział mu na jednym tchu, gwałtownie unosząc głowę w górę, by odnaleźć go gniewnym spojrzeniem. - Czy was do reszty porąbało?! Kraść na tym cholernym jarmarku?! Widzieliście, ile tam jest psów?! Bogatych ludzi?! James, wlazłeś prosto między te chrzanione dzieciaki, czy ty postradałeś rozum?! Była z wami Sheila, kretyni! Czy któryś z was choć przez chwilę pomyślał o tym, co mogliby z nią tutaj zrobić?! - Oni przetrwają. Być może, jak szczury. A może zostaną tu na zawsze. Co ci porąbani sadystyczni strażnicy robili z młodymi i ładnymi dziewczynami, mógł się tylko domyślać. Rozebraliby ją do naga jak ich? Od tego pewnie by zaczęli. - Dali ci łóżko - wycedził, wbijając spojrzenie w profil Thomasa; wzbierający się w nim gniew lada moment miał rozlać się ponad koryto rwących emocji. - Ledwie cię dotknęli - cedził dalej. - Ty pieprzony wszawy szpiclu - wyrzucił z siebie, przewalając się na przód, z zamiarem powstania na nogi; zamierzał się na niego rzucić, ale bolało go całe ciało: z trudem powstał na nogi. - Mów - wyrzucił ze złością. - Rozmawiałeś z nimi?! - Jak długo byli nieprzytomni? Jak długo on był nieprzytomny? Ile wcześniej się obudził? Co zdążył wygadać?
Zabiję cię kiedyś, Thomas, przysięgam. Gołymi rękami, tchórzliwa gnido, parszywy zakalcu, pełzająca zarazo. - To przez ciebie tu jesteśmy - To przez niego został James, a on musiał zająć się Jamesem. - To przez ciebie tu zgnijemy - powtórzył drżącym głosem, gdy ukłucie bólu przeszło go przeszywającym dreszczem.
Zapach celi nie był dla niego tak straszny, znał go już, ale co ważniejsze dla człowieka wychowanego w cyrku, gdzieś pomiędzy stadem ściśniętych egzotycznych zwierząt a rwącą Tamizą pełną śniętych ryb, w ubogiej dzielnicy miasta, nie był on aż tak dotkliwy. Jeszcze nie do końca otworzył oczy, zamglony krajobraz kręcił mu się przed oczyma, gdy splunął krwią, ledwie unosząc drżące ramię, by otrzeć ze śliny spierzchnięte usta. Przez chwilę - opuściwszy powieki - trzymał wierzch dłoni przy wargach, usiłując wyczuć gestem, czy miał w szczęce wszystkie zęby. Język bolał, ale z tego, co był w stanie wyczuć - też był cały. Bez sił przewalił się z boku na plecy, wlepiając spojrzenie w ciemności zaklejone pajęczynami zwisającymi z sufitu. Miał w głowie pustkę: gonitwa myśli uleciała gdzieś w dym, nic wokół nie miało znaczenia. Podświadomie wiedział, czym było to miejsce, ale bał się odwrócić spojrzenie od sufitu, bo bał się, co zastanie, gdy rozejrzy się wokół siebie - ludzkie zwłoki? krew po torturach, zalewającą podłogę, ściany? Strażnika więziennego z różdżką gotowego przedziurawić go tu i teraz na wylot? Co z nim robili, kiedy był nieprzytomny? Czy znali prawdę? Czy dotarli do donosu Frances? Czy wiedzieli, że korespondował z samym Haroldem Longbottomem? Podniósł się po chwili, która może trwała sekundy, a może godziny, by odnaleźć wzrokiem rozkładającego się szczura - i instynktownie przylgnąć do ściany dalej od niego. Nie potrafił nie pomyśleć teraz o Steffenie. Napisy na ścianie go nie interesowały, kłębiło się w nim zbyt wiele emocji. Wiadro ominął wzrokiem, gdyby go nie było, byłoby jeszcze gorzej. Już w pozycji siedzącej, wsparty o ścianę, podciągnął nogi, przysłaniajac nagość. Sięgnął po materiał, którym był okryty - jakiś worek? - wszystko jedno, niedbale przerzucił go przez głowę, po drodze zaciskając z bólu zęby. Potwornie bolała go pierś, ale nie widział jeszcze zasinień. Ostatnie godziny przed aresztowaniem spędził na lodowisku, kręcąc taneczne akrobacje, był zmęczony. I potwornie chciało mu się pić.
Dopiero wtedy przeniósł wzrok na Thomasa. Siedzącego na łóżko. Pieprzonym cholernym łóżku - nie dostał takich wygód ani teraz ani wtedy. Wydawał się też całkiem sprawny, a na pewno był w lepszym stanie od niego i od Jamesa, który dogorywał nieco dalej. Przez świdrujący pisk w uszach przedarł się głos Thomasa, kiedy doskoczył do brata - odwrócił ciężą głowę w ich stronę, milcząc, zamykając oczy, póki i młodszy z braci się nie ubrał, upewniając się, że mówił, że wszystko było z nim dobrze. Że żył. Obserwował go - jak wstawał, otoczony opieką Thomasa. Skinął głową w odpowiedzi na jego pytanie.
Ta, wjebał się. Powinien być wieczorem na Arenie - znowu zniknie. Fantastycznie. Probował sobie przypomnieć przebieg tego dnia, chwila po chwili, chwytając się dłońmi za obolałe skronie, gdy nachylił głowę w dół.
- Pieprz się, Thomas! - odpowiedział mu na jednym tchu, gwałtownie unosząc głowę w górę, by odnaleźć go gniewnym spojrzeniem. - Czy was do reszty porąbało?! Kraść na tym cholernym jarmarku?! Widzieliście, ile tam jest psów?! Bogatych ludzi?! James, wlazłeś prosto między te chrzanione dzieciaki, czy ty postradałeś rozum?! Była z wami Sheila, kretyni! Czy któryś z was choć przez chwilę pomyślał o tym, co mogliby z nią tutaj zrobić?! - Oni przetrwają. Być może, jak szczury. A może zostaną tu na zawsze. Co ci porąbani sadystyczni strażnicy robili z młodymi i ładnymi dziewczynami, mógł się tylko domyślać. Rozebraliby ją do naga jak ich? Od tego pewnie by zaczęli. - Dali ci łóżko - wycedził, wbijając spojrzenie w profil Thomasa; wzbierający się w nim gniew lada moment miał rozlać się ponad koryto rwących emocji. - Ledwie cię dotknęli - cedził dalej. - Ty pieprzony wszawy szpiclu - wyrzucił z siebie, przewalając się na przód, z zamiarem powstania na nogi; zamierzał się na niego rzucić, ale bolało go całe ciało: z trudem powstał na nogi. - Mów - wyrzucił ze złością. - Rozmawiałeś z nimi?! - Jak długo byli nieprzytomni? Jak długo on był nieprzytomny? Ile wcześniej się obudził? Co zdążył wygadać?
Zabiję cię kiedyś, Thomas, przysięgam. Gołymi rękami, tchórzliwa gnido, parszywy zakalcu, pełzająca zarazo. - To przez ciebie tu jesteśmy - To przez niego został James, a on musiał zająć się Jamesem. - To przez ciebie tu zgnijemy - powtórzył drżącym głosem, gdy ukłucie bólu przeszło go przeszywającym dreszczem.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Ostatnie co chciał mieć przed oczami to widok uciekającej siostry, bo to trzymało go przy nadziei, że udało jej się zbiec. Widok jej włosów falujących na wietrze, spojrzenia zapewniającego, że będzie dobrze; że sobie da radę — że nie musiał się martwić. Ale zamiast tego widział kajdany zatrzaskiwane na jego szczupłych nadgarstkach. Ciężkie, metalowe, połączone łańcuchem, którego widok zmroził go tak, że nie odezwał się ani słowem. Pożółkłe zęby jakiegoś psa. Z bólem nadeszła ulga, że nie musiał na niego patrzeć i znosić parszywej gęby i zębów, które pragnął wybić jednym, porządnym ciosem z główki. A potem przyszło zimno, które otoczyło go całego i przeniknęło przez skórę, aż do wnętrza, nie pozwalając mu się obudzić, chociaż ból coraz silniej trzymał go w swoich objęciach.
Nie był pewien, czy to ból głowy, czy już niemożliwe do zniesienia zimno ciągnące od lodowatego kamienia sprawiło, że musiał się obudzić. Brwi ściągnął się ku sobie już przy pierwszym ruchu. Wpierw przez bok przemknęła iluzoryczna wiązka commotio, a potem od głowy rozlał się tępy, pulsujący ból, gdy tylko napiął kark, próbując obrócić ją w drugą stronę. Zrezygnował na moment, tylko po to, by otworzyć zlepione powieki i dostrzec przed sobą niewyraźny zarys postaci. Szumiało mu w uszach, szumiało w głowie, wszystko wirowało przez chwilę, ale nie poddawał się łatwo. Ocuciła go krótka myśl, że przecież gdzieś została Sheila. Została Eve. Jeszcze nie był pewien gdzie i dlaczego. Brzmienie własnego imienia dotarło do niego jak spod wody; niewyraźne, bulgoczące. Uniósł spojrzenie i podparł się na ręka, próbując wstać, ale bok znów dał o sobie znać. Obrzucił go spojrzeniem — barwny wykwit w okolicy żeber, który w połączeniu z krótkimi, mieniącymi się w słabym świetle dwuletnimi bliznami tworzył spójną kompozycję.
— Wszystko gra — odpowiedział bratu, kiedy dotarło do niego, że to on znalazł się przy nim. Nie był pewien czy to prawda, czuł się tak, jakby wpadł pod pędzący pociąg, dochodził do siebie — liczył, że zaraz będzie lepiej. Założył na siebie coś — robiąc to tak samo intuicyjnie, jak otwierało się buzię i przełykało po podstawieniu łyżki. Powoli się podniósł z jego pomocą, próbując zrozumieć co się właściwie stało, ale trwało to chwilę. Dopiero, gdy usiadł na pryczy razem z nim; kiedy poczuł go przy sobie, obejmującego. Zrozumiał — przypomniał sobie, co się wydarzyło. Kurwa. — Jesteś cały?— spytał Thomasa mocno marszcząc brwi, próbując oczy przyzwyczaić do półmroku, dostrzec coś w nim — ujrzał, sylwetkę przyjaciela. — Marcel? — Thomas pytał o różdżkę. Szybko mu odpowiedział. — Tremaine. — Zarejestrował ją na obce nazwisko, to pierwsze — nie pamiętał jak brzmiało, nastręczyło mu problemów.
Smród wokół był obrzydliwy, ale warunki w jakich czasem przyszło mu się znaleźć niewiele odbiegały od tego, co tu zastali. Zeszłoroczna zima była okropna — póki nie trafił na opuszczone mieszkania w dokach walczył z nieprawdopodobnymi mrozami, nie mając się gdzie podziać, w progu Londynu, gdy z nieba poleciał kryształowy deszcz. Obskurne napisy na ścianie nie były najgorszym co widział. Wiadro, martwy szczur. Powoli odwracał wzrok, rozglądając się dookoła. Po małym pomieszczeniu. Małym. Ciasnym. Obskurnym. Zbyt małym. Zbyt ciemnym. Nie było tu krat, nie było maleńkiego okienka wychodzącego na ulicę, za którym odbijał się w mokrym bruku jaśniejący na niebie księżyc; przez które słychać było krzyki drących się na siebie rodzin. W ciężkich drzwiach nie było nawet klamki, nie było nic. Oni trzej zamknięci na małej, zamkniętej powierzchni. Nie było tu Sheili, nie było Eve. Moja mała, gdzie byłaś? Gdzie byłaś, gdy powinienem być przy tobie? Kiedy uniósł głowę do góry, ujrzał tylko plamy i gęstą sieć pajęczyn. Nie było okna. Nie było krat. Nie było powietrza, którym można było oddychać. Smród stęchlizny, fekaliów, krwi. Zrobiło mu się niedobrze, zakręciło w głowie, serce zaczęło szybciej bić. Podniósł się z pryczy nie zważając na ból, nie reagując na Marcela, który zaczął na nich krzyczeć. —Tak— wiedział to. Wiedział, że był winny; był też lekkomyślny. Wiedział, że to przez niego się tu znaleźli; że spierdolił sprawę. Gdyby nie te dzieciaki, gdyby był uważniejszy — to nie był taki zły plan, Marcel. Naprawdę. Pomyśl tylko, to było łatwe, znasz mnie. Zrobiłbym to z zamkniętymi oczami, gdyby nie te pieprzone dzieciaki. Podszedł do drzwi i zaczął uderzać w nie z otwartej dłoni, huk i trzask poniósł się po celi.
— Nie mogą nas tak trzymać — nie słuchał ich już. Nie mogli. Jak zwierzęta w klatce. W tak małym pomieszczeniu. Zbyt małym. Za ciasnym na ich trójkę. Zbyt ciemnym. Włosy mu się zjeżyły ja karku, na rękach. Może i nie było krat. Nie dosłownie. Ale tkwił tu, gdziekolwiek to tu było. Może pod ziemią. Jak w komórce. Gorszej, bo bez okien. Bez krat. Bez światła. Bez powietrza. Zaczynało mu go brakować, nie potrafił go nabrać w płuca.
— Gdzie jesteśmy?— spytał głucho, patrząc na puste, nieruchome drzwi. Adrenalina zaczęła krążyć w jego żyłach, złość — czy to była złość? — ogarnęła jego ciało, dodała mu niewyobrażalnych sił, energii, nawet jeśli na ułamek sekundy. — Wypuśćcie nas! Otwierać te pieprzone drzwi!— krzyknął, między angielski wplatając język romów; po raz kolejny i kolejny uderzając ręką. — Kurwa!— Ból boku na chwilę go obezwładnił, złamał w pół. Zamknął oczy, pochylając się do przodu na wyciągniętych rękach, opartych o drzwi, głowę zawiesił na ramionach, łapiąc powietrze. Ale nie potrafił tego zrobić. Wysiłek, głęboki wdech, krzyk — bolały go żebra, nie pozwalając rozszerzać się klatce piersiowej; zaczął więc oddychać szybko, płytko. To wzmogło zawroty głowy. Migotliwe światło świecy zawirowało mu przed oczami, a potem czuł, jak przeszłość swoimi mackami po niego sięga. — Zostaw go — powiedział do Marcela, krótko, na szybkim wydechu; cicho, z trudem łapiąc oddech. Nie bez powodu unikał przez te dwa lata bezpiecznych, cieplejszych niż ulice piwnic. Niech to odejdzie, byle prędko. Niech otworzą te cholerne drzwi, potrzebował powietrza. — To moja — nie Thomasa, nie był niczemu winien. — wina. — To on spierdolił, on ich tu ściągnął. Do tego małego, ciasnego, obskurnego pomieszczenia.
Nie był pewien, czy to ból głowy, czy już niemożliwe do zniesienia zimno ciągnące od lodowatego kamienia sprawiło, że musiał się obudzić. Brwi ściągnął się ku sobie już przy pierwszym ruchu. Wpierw przez bok przemknęła iluzoryczna wiązka commotio, a potem od głowy rozlał się tępy, pulsujący ból, gdy tylko napiął kark, próbując obrócić ją w drugą stronę. Zrezygnował na moment, tylko po to, by otworzyć zlepione powieki i dostrzec przed sobą niewyraźny zarys postaci. Szumiało mu w uszach, szumiało w głowie, wszystko wirowało przez chwilę, ale nie poddawał się łatwo. Ocuciła go krótka myśl, że przecież gdzieś została Sheila. Została Eve. Jeszcze nie był pewien gdzie i dlaczego. Brzmienie własnego imienia dotarło do niego jak spod wody; niewyraźne, bulgoczące. Uniósł spojrzenie i podparł się na ręka, próbując wstać, ale bok znów dał o sobie znać. Obrzucił go spojrzeniem — barwny wykwit w okolicy żeber, który w połączeniu z krótkimi, mieniącymi się w słabym świetle dwuletnimi bliznami tworzył spójną kompozycję.
— Wszystko gra — odpowiedział bratu, kiedy dotarło do niego, że to on znalazł się przy nim. Nie był pewien czy to prawda, czuł się tak, jakby wpadł pod pędzący pociąg, dochodził do siebie — liczył, że zaraz będzie lepiej. Założył na siebie coś — robiąc to tak samo intuicyjnie, jak otwierało się buzię i przełykało po podstawieniu łyżki. Powoli się podniósł z jego pomocą, próbując zrozumieć co się właściwie stało, ale trwało to chwilę. Dopiero, gdy usiadł na pryczy razem z nim; kiedy poczuł go przy sobie, obejmującego. Zrozumiał — przypomniał sobie, co się wydarzyło. Kurwa. — Jesteś cały?— spytał Thomasa mocno marszcząc brwi, próbując oczy przyzwyczaić do półmroku, dostrzec coś w nim — ujrzał, sylwetkę przyjaciela. — Marcel? — Thomas pytał o różdżkę. Szybko mu odpowiedział. — Tremaine. — Zarejestrował ją na obce nazwisko, to pierwsze — nie pamiętał jak brzmiało, nastręczyło mu problemów.
Smród wokół był obrzydliwy, ale warunki w jakich czasem przyszło mu się znaleźć niewiele odbiegały od tego, co tu zastali. Zeszłoroczna zima była okropna — póki nie trafił na opuszczone mieszkania w dokach walczył z nieprawdopodobnymi mrozami, nie mając się gdzie podziać, w progu Londynu, gdy z nieba poleciał kryształowy deszcz. Obskurne napisy na ścianie nie były najgorszym co widział. Wiadro, martwy szczur. Powoli odwracał wzrok, rozglądając się dookoła. Po małym pomieszczeniu. Małym. Ciasnym. Obskurnym. Zbyt małym. Zbyt ciemnym. Nie było tu krat, nie było maleńkiego okienka wychodzącego na ulicę, za którym odbijał się w mokrym bruku jaśniejący na niebie księżyc; przez które słychać było krzyki drących się na siebie rodzin. W ciężkich drzwiach nie było nawet klamki, nie było nic. Oni trzej zamknięci na małej, zamkniętej powierzchni. Nie było tu Sheili, nie było Eve. Moja mała, gdzie byłaś? Gdzie byłaś, gdy powinienem być przy tobie? Kiedy uniósł głowę do góry, ujrzał tylko plamy i gęstą sieć pajęczyn. Nie było okna. Nie było krat. Nie było powietrza, którym można było oddychać. Smród stęchlizny, fekaliów, krwi. Zrobiło mu się niedobrze, zakręciło w głowie, serce zaczęło szybciej bić. Podniósł się z pryczy nie zważając na ból, nie reagując na Marcela, który zaczął na nich krzyczeć. —Tak— wiedział to. Wiedział, że był winny; był też lekkomyślny. Wiedział, że to przez niego się tu znaleźli; że spierdolił sprawę. Gdyby nie te dzieciaki, gdyby był uważniejszy — to nie był taki zły plan, Marcel. Naprawdę. Pomyśl tylko, to było łatwe, znasz mnie. Zrobiłbym to z zamkniętymi oczami, gdyby nie te pieprzone dzieciaki. Podszedł do drzwi i zaczął uderzać w nie z otwartej dłoni, huk i trzask poniósł się po celi.
— Nie mogą nas tak trzymać — nie słuchał ich już. Nie mogli. Jak zwierzęta w klatce. W tak małym pomieszczeniu. Zbyt małym. Za ciasnym na ich trójkę. Zbyt ciemnym. Włosy mu się zjeżyły ja karku, na rękach. Może i nie było krat. Nie dosłownie. Ale tkwił tu, gdziekolwiek to tu było. Może pod ziemią. Jak w komórce. Gorszej, bo bez okien. Bez krat. Bez światła. Bez powietrza. Zaczynało mu go brakować, nie potrafił go nabrać w płuca.
— Gdzie jesteśmy?— spytał głucho, patrząc na puste, nieruchome drzwi. Adrenalina zaczęła krążyć w jego żyłach, złość — czy to była złość? — ogarnęła jego ciało, dodała mu niewyobrażalnych sił, energii, nawet jeśli na ułamek sekundy. — Wypuśćcie nas! Otwierać te pieprzone drzwi!— krzyknął, między angielski wplatając język romów; po raz kolejny i kolejny uderzając ręką. — Kurwa!— Ból boku na chwilę go obezwładnił, złamał w pół. Zamknął oczy, pochylając się do przodu na wyciągniętych rękach, opartych o drzwi, głowę zawiesił na ramionach, łapiąc powietrze. Ale nie potrafił tego zrobić. Wysiłek, głęboki wdech, krzyk — bolały go żebra, nie pozwalając rozszerzać się klatce piersiowej; zaczął więc oddychać szybko, płytko. To wzmogło zawroty głowy. Migotliwe światło świecy zawirowało mu przed oczami, a potem czuł, jak przeszłość swoimi mackami po niego sięga. — Zostaw go — powiedział do Marcela, krótko, na szybkim wydechu; cicho, z trudem łapiąc oddech. Nie bez powodu unikał przez te dwa lata bezpiecznych, cieplejszych niż ulice piwnic. Niech to odejdzie, byle prędko. Niech otworzą te cholerne drzwi, potrzebował powietrza. — To moja — nie Thomasa, nie był niczemu winien. — wina. — To on spierdolił, on ich tu ściągnął. Do tego małego, ciasnego, obskurnego pomieszczenia.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wolał każdą, nawet najgorszą celę od ostatnich przesłuchań jakie przeżył. Wszystko było lepsze niż woda, smród o nieznanym pochodzeniu, który momentalnie wywoływał mdłości i... to coś. Nie wiedział czy lepiej było żyć w nieświadomości, czym była futrzasta kreatura z wody, ale na pewno nie chciał się z nią spotkać ponownie. Może to był zwykły szczur, który wtedy wybrał odpowiedni moment na nastraszenie go? A może coś jeszcze innego?
- Tak, nie martw się młody. Żadnych gwałtownych ruchów, okej? - poprosił, chociaż już chwilę po tym odwrócił wzrok do Marcela, który zaczął im wyrzucać jakieś absurdy. Chociaż pewnie gdyby mógł fizycznie, nie poprzestałby na samych słowach. Ale nie, teraz byli względnie bezpieczny... Względnie. Jeśli wyjdą.
Zamarł na moment. Jakie było prawdopodobieństwo kolejnej egzekucji? Nie, na pewno nie... Nie robili ich chyba co tydzień w każdy czwartek jako tradycji?
- Sheila uciekła - odpowiedział pewnie, chociaż nie miał tej pewności sam. Wolał w to wierzyć, bo było tak łatwiej - i wolał zapewnić o tym Jamesa. W końcu młodszy często mu wierzył, może by to go uspokoiło chociaż odrobinę. Nie chciał myśleć o tym, co by jej zrobili, i był pewny że James nie chciał oddawać się takim myślom również. Nie złapią jej, uciekła stamtąd. Na pewno. Nie znajdą jej w porcie, nie zrobiła niczego, żeby była warta pościgu. Nie stanowi zagrożenia przecież!
Spojrzał na Jamesa niepewnie, widząc jak ten wstaje z pryczy. Nie był pewny czy powinien... Ale to Marcel odwrócił jego uwagę, dalej kontynuując swoje wrzaski i zarzuty.
Zaraz zarzucił nogi na pryczę, wyciągając się na niej.
- Tak. I? Zazdrosny? - rzucił, chociaż... To nie było do końca prawdą. W końcu ledwo go dotknęli dzisiaj. Te ledwo dwa tygodnie temu, kiedy trafił do Tower pierwszy raz, nie mógł się nawet samodzielnie podnieść. - A nie wpadłeś na to, że dzięki mnie was też ledwo co dotknęli? Patrz Marci, możesz stać o własnych siłach - rzucił, wciąż zirytowany k zdenerwowany. Ten idiota... On..
Zaraz zmarszczył brwi. Nie da mu się tak prowokować! O nie, niech zapomni o tym. Nie sprowokuje się...
- Tak, o wszystkim powiedziałem. Nazmyślałem, że Carrington dowodzi całym powstaniem przeciwko rządowi, a ty jesteś jego prawą ręką w tym. Jakiś problem? Patrz, tylko pryczę byłeś wart. Coś słabo, stary, bo ostatnio dostałem ładną celę z widokiem, nawet nie śmierdziała aż tak. No i wizyty uzdrowicieli, a tak to zdechły szczur i wiadro szczyn, coś cię słabo wycenili - warknął na niego, zaraz zrzucając nogi z pryczy i wstając, tylko po to żeby złapać Marcela za ramię i posadzić go na tych deskach. Debil ledwo stał. - Gwiazda błazenady. Clowny rzucają u was łyżwami w przypadkowych ludzi? Ale tak, to moja wina, że rozmawiałem do tej kobiety - warknął na niego zdenerwowany. Banda bachorów, nie mogli usiąść na dupie?! Oboje byli ranni!
- Nawet nie spróbuj wstawać, bo ci to wiadro rzucę na głowę. Ty też młody... - powiedział, zaraz jednak łagodniejąc, widząc reakcje brata. - Nie przyjdą na krzyk, Jimmy... Chodź, spokojnie, wyjdziemy stąd. Daj mi tylko moment, okej? Coś wymyślę, zawsze coś wymyślam, prawda? Hej, chodź usiądź obok Marcela - zaproponował mu po romsku, nie przejmując się czy blondyn ich rozumie, czy nie. - Jimmy, proszę cię... Chodź, wiesz że ci nic nie grozi, prawda? Nie pozwolę im, no już... Musisz odpocząć. Gdzie cię boli?
Rzucam jeśli Marcel chce się siłować przed posadzeniem go pryczy, na sprawność (?)
- Tak, nie martw się młody. Żadnych gwałtownych ruchów, okej? - poprosił, chociaż już chwilę po tym odwrócił wzrok do Marcela, który zaczął im wyrzucać jakieś absurdy. Chociaż pewnie gdyby mógł fizycznie, nie poprzestałby na samych słowach. Ale nie, teraz byli względnie bezpieczny... Względnie. Jeśli wyjdą.
Zamarł na moment. Jakie było prawdopodobieństwo kolejnej egzekucji? Nie, na pewno nie... Nie robili ich chyba co tydzień w każdy czwartek jako tradycji?
- Sheila uciekła - odpowiedział pewnie, chociaż nie miał tej pewności sam. Wolał w to wierzyć, bo było tak łatwiej - i wolał zapewnić o tym Jamesa. W końcu młodszy często mu wierzył, może by to go uspokoiło chociaż odrobinę. Nie chciał myśleć o tym, co by jej zrobili, i był pewny że James nie chciał oddawać się takim myślom również. Nie złapią jej, uciekła stamtąd. Na pewno. Nie znajdą jej w porcie, nie zrobiła niczego, żeby była warta pościgu. Nie stanowi zagrożenia przecież!
Spojrzał na Jamesa niepewnie, widząc jak ten wstaje z pryczy. Nie był pewny czy powinien... Ale to Marcel odwrócił jego uwagę, dalej kontynuując swoje wrzaski i zarzuty.
Zaraz zarzucił nogi na pryczę, wyciągając się na niej.
- Tak. I? Zazdrosny? - rzucił, chociaż... To nie było do końca prawdą. W końcu ledwo go dotknęli dzisiaj. Te ledwo dwa tygodnie temu, kiedy trafił do Tower pierwszy raz, nie mógł się nawet samodzielnie podnieść. - A nie wpadłeś na to, że dzięki mnie was też ledwo co dotknęli? Patrz Marci, możesz stać o własnych siłach - rzucił, wciąż zirytowany k zdenerwowany. Ten idiota... On..
Zaraz zmarszczył brwi. Nie da mu się tak prowokować! O nie, niech zapomni o tym. Nie sprowokuje się...
- Tak, o wszystkim powiedziałem. Nazmyślałem, że Carrington dowodzi całym powstaniem przeciwko rządowi, a ty jesteś jego prawą ręką w tym. Jakiś problem? Patrz, tylko pryczę byłeś wart. Coś słabo, stary, bo ostatnio dostałem ładną celę z widokiem, nawet nie śmierdziała aż tak. No i wizyty uzdrowicieli, a tak to zdechły szczur i wiadro szczyn, coś cię słabo wycenili - warknął na niego, zaraz zrzucając nogi z pryczy i wstając, tylko po to żeby złapać Marcela za ramię i posadzić go na tych deskach. Debil ledwo stał. - Gwiazda błazenady. Clowny rzucają u was łyżwami w przypadkowych ludzi? Ale tak, to moja wina, że rozmawiałem do tej kobiety - warknął na niego zdenerwowany. Banda bachorów, nie mogli usiąść na dupie?! Oboje byli ranni!
- Nawet nie spróbuj wstawać, bo ci to wiadro rzucę na głowę. Ty też młody... - powiedział, zaraz jednak łagodniejąc, widząc reakcje brata. - Nie przyjdą na krzyk, Jimmy... Chodź, spokojnie, wyjdziemy stąd. Daj mi tylko moment, okej? Coś wymyślę, zawsze coś wymyślam, prawda? Hej, chodź usiądź obok Marcela - zaproponował mu po romsku, nie przejmując się czy blondyn ich rozumie, czy nie. - Jimmy, proszę cię... Chodź, wiesz że ci nic nie grozi, prawda? Nie pozwolę im, no już... Musisz odpocząć. Gdzie cię boli?
Rzucam jeśli Marcel chce się siłować przed posadzeniem go pryczy, na sprawność (?)
The member 'Thomas Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 28
'k100' : 28
Zignorował Jamesa, może to i była jego wina, ale nic, co wydarzyło się później, już jego winą nie było. Słowa Thomasa działały na niego jak krwista płachta na byka, od pierwszego do ostatniego słowa, krew zawrzała w żyłach, wywołując ból na zasiniaczonych częściach ciała, ból, który skwitował z trudem powstrzymywanym grymasem. Romskie słowa, które wpadały między angielskie, wypowiadane przez Jamesa, w kontekście nabierały znaczenia, które już rozpoznawał - nie pierwszy raz je przecież słyszał. Nie poświęcił jednak temu dłuższej uwagi, przenosząc wzrok na starszego z braci.
- Dzięki tobie? - powtórzył z niedowierzaniem, niemal się zapowietrzając; poczuł, że jego dłonie zaczynają drżeć, zaciskając się ciasno w pięści, usta złożyła się w wąską kreskę, policzki nabiegły krwią. - Co ty pieprzysz, ty idioto? Układałeś się z nimi? Rozmawiałeś z nimi? Mów, co się działo, kiedy byłem nieprzytomny? Nie chcesz chyba powiedzieć, że przehandlowałeś naszą skórę za... za... za co tym razem?! - Nie chciał mieć nic wspólnego z donosicielstwem Thomasa. Nie chciał żadnych wygód w zamian za jego kłamstwa. Każde jedno wcisnąłby mu z powrotem do gardła, tak głęboko, że nie byłby w stanie go już nawet wypluć. Odepchnął się dłonią od ściany, stając wreszcie samodzielnie, o własnych siłach. Trochę się słaniał, ale był cały: chyba nie miał nawet nic złamanego, choć co do żeber nigdy nie można było mieć pewności. Ale co dalej? Czy wyjdą stąd żywi? Czy gdzieś tutaj byli Hagrid i Celine? Jak długo zamierzali ich tutaj trzymac? Czy dadzą mu szansę kogoś powiadomić? Czy to w ogóle miało znaczenie? Przecież nie zostawi tu Jamesa i Thomasa samych, musieli stąd wyjść wszyscy troje. Jak? W celi nie było nawet krat, nie dali im posiłku, nawet wody. Czy w ogóle będą pamiętać, że ich tutaj zamknęli? Zamknął oczy, z każdym kolejnym uderzeniem pięści Jamesa w drzwi czuł przyśpieszone bicie własnego serca. Bał się tak jak on.
Dopiero kolejne słowa Thomasa sprawiły, że natłok myśli popłynął jednym silnym strumieniem, splatając wszystkie zbyt silne emocje w jedną, w gniew ukierunkowany na starszego Doe. Choć dla postronnego obserwatora oczywistym byłoby, że ironizował, to Marcelowi nie trzeba było w tym momencie wiele. Nie musiał kończyć - ledwie się zbliżył, ledwie poszedł, wyciągając do niego rękę, ledwie wspomniał o panu Carringtonie, ledwie wspomniał coś o rebelii - nawet nie do końca zrozumiał co, czy on zwariował, to nie były pieprzone żarty, dostał list od samego Longbottoma! - cos o sprzedawaniu skóry, Marcel chciał odepchnąć od siebie Thomasa, bijąc pięściami w jego pierś, palce zacisnęły się na materiale szmaty, w które kazano im się ubrać, ale tylko lewej ręki. - Pieprzony sprzedawczyk, następnym razem ta łyżwa poleci w ciebie - warknął mu w twarz, prawą pięścią zamierzając uderzyć go w twarz, na oślep bijąc w nos.
rzut na inicjatywę - 80+31=101; 101-15=86 > ST 85
> zdany, więc mam dwie akcje:
1 - wyważony cios w klatkę piersiową - chcę przycisnąć thomasa do ściany;
2 - wyważony cios w nos
- Dzięki tobie? - powtórzył z niedowierzaniem, niemal się zapowietrzając; poczuł, że jego dłonie zaczynają drżeć, zaciskając się ciasno w pięści, usta złożyła się w wąską kreskę, policzki nabiegły krwią. - Co ty pieprzysz, ty idioto? Układałeś się z nimi? Rozmawiałeś z nimi? Mów, co się działo, kiedy byłem nieprzytomny? Nie chcesz chyba powiedzieć, że przehandlowałeś naszą skórę za... za... za co tym razem?! - Nie chciał mieć nic wspólnego z donosicielstwem Thomasa. Nie chciał żadnych wygód w zamian za jego kłamstwa. Każde jedno wcisnąłby mu z powrotem do gardła, tak głęboko, że nie byłby w stanie go już nawet wypluć. Odepchnął się dłonią od ściany, stając wreszcie samodzielnie, o własnych siłach. Trochę się słaniał, ale był cały: chyba nie miał nawet nic złamanego, choć co do żeber nigdy nie można było mieć pewności. Ale co dalej? Czy wyjdą stąd żywi? Czy gdzieś tutaj byli Hagrid i Celine? Jak długo zamierzali ich tutaj trzymac? Czy dadzą mu szansę kogoś powiadomić? Czy to w ogóle miało znaczenie? Przecież nie zostawi tu Jamesa i Thomasa samych, musieli stąd wyjść wszyscy troje. Jak? W celi nie było nawet krat, nie dali im posiłku, nawet wody. Czy w ogóle będą pamiętać, że ich tutaj zamknęli? Zamknął oczy, z każdym kolejnym uderzeniem pięści Jamesa w drzwi czuł przyśpieszone bicie własnego serca. Bał się tak jak on.
Dopiero kolejne słowa Thomasa sprawiły, że natłok myśli popłynął jednym silnym strumieniem, splatając wszystkie zbyt silne emocje w jedną, w gniew ukierunkowany na starszego Doe. Choć dla postronnego obserwatora oczywistym byłoby, że ironizował, to Marcelowi nie trzeba było w tym momencie wiele. Nie musiał kończyć - ledwie się zbliżył, ledwie poszedł, wyciągając do niego rękę, ledwie wspomniał o panu Carringtonie, ledwie wspomniał coś o rebelii - nawet nie do końca zrozumiał co, czy on zwariował, to nie były pieprzone żarty, dostał list od samego Longbottoma! - cos o sprzedawaniu skóry, Marcel chciał odepchnąć od siebie Thomasa, bijąc pięściami w jego pierś, palce zacisnęły się na materiale szmaty, w które kazano im się ubrać, ale tylko lewej ręki. - Pieprzony sprzedawczyk, następnym razem ta łyżwa poleci w ciebie - warknął mu w twarz, prawą pięścią zamierzając uderzyć go w twarz, na oślep bijąc w nos.
rzut na inicjatywę - 80+31=101; 101-15=86 > ST 85
> zdany, więc mam dwie akcje:
1 - wyważony cios w klatkę piersiową - chcę przycisnąć thomasa do ściany;
2 - wyważony cios w nos
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 89, 64
--------------------------------
#2 'k8' : 7, 6, 4, 4
--------------------------------
#3 'k8' : 7, 8, 7, 1
#1 'k100' : 89, 64
--------------------------------
#2 'k8' : 7, 6, 4, 4
--------------------------------
#3 'k8' : 7, 8, 7, 1
Sala przesłuchań
Szybka odpowiedź