Sala przesłuchań
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sala przesłuchań
Małe pomieszczenie mające nie więcej niż cztery metry długości i trzy szerokości. Na ścianach nie ma ozdób ani nawet tynku. Na nagich cegłach połyskuje jedynie typowa dla Tower wilgoć. W centrum znajduje się stolik oraz para ustawionych naprzeciwko siebie krzeseł. Pod sufitem skrzy magiczne, ostre światło, które jedynie uwydatnia ascetyzm pomieszczenia. Jedna ze ścian sali jest zaczarowana tak, że jest jednostronnie przeźroczysta i przepuszcza dźwięk. Dzięki temu kandydaci na aurorów mogą zza niej uczyć się od starszych kolegów sztuki przesłuchiwania.
Starał się nie myśleć o tym, że zabrali Marcela i Jamesa, że wywlekli ich niewiadomo gdzie. Chcieli ich przesłuchiwać? Chcieli im zrobić to, co wcześniej zrobili jemu samemu..? Nie, na pewno… Może? Nie był tego pewny, jednocześnie nie miał siły nawet na to, aby być złym na przyjaciela, który nie dotrzymał obietnicy. Miał mu pomóc, nie zdążył dostarczyć mu nazwisk… Obiecał. Mimo, że nie mieli tak wiele czasu jakby chcieli to wiedział, że to on może za to zapłacić. A teraz musiał znaleźć bajkę, wymyślić coś, co mogłoby mu w jakikolwiek sposób pomóc. Jakie mogły być pytania? Będą pytali o Marcela i Jamesa? Czy tylko o Carterów..?
Ciemność była kojąco dla oczu, chociaż im dłużej w niej trwał, tym bardziej go obezwładniała. Bał się coraz bardziej. Ten lęk z poprzedniej wizyty powracał. To tylko ciemność, przecież nic się nie stanie! Nic w niej się nie czaiło, prawda? Poza dźwiękami, poza drewnem, chłodem… Dementorami? Trupami? Wszystkim, o czym mógł myśleć, a czego nie mógł dostrzec przez brak światła. Migrena, głód, pragnienie i mdłości wcale nie pomagały w skupieniu się na opracowaniu bajki… wymyśleniu szczegółów…
Słyszał kroki, ale nie spodziewał się, że jego cela się otworzy. Był pewny, że to było coś zupełnie innego… po kogoś innego. Chociaż nie musieli się obawiać o jego agresję czy wyrywanie się. Byli pewnie, że nic nie wywinie?
Jeśli tak to mieli rację.
Był tchórzem od zawsze, bo wiedział że to działa. Jeśli ucieknie, jeśli okaże skruchę.
Zamarł przez moment na ten głos, który usłyszał. To był on.
Miał siły na odpowiedź, na pyskowanie, podniesienie się. Jednak nie starał się dostrzec szczegółów sylwetki, jedynie zmrużył oczy, wstając z pryczy.
- Tak sir - rzucił cicho z lekkim trudem już po chwili ruszając posłusznie ze spuszczoną głową, mając nadzieję że to choć minimalnie ukoi jego oczy. Może wpatrując się w podłogę, da im możliwość odpoczęcia. Nie miał zamiaru się kłócić czy sprawiać problemów, chociaż miał ochotę zacząć krzyczeć. Dusił to w sobie ze strachu - przecież wiedział, że nic by to nie dało. Jedyne co mógł zrobić to się przymilać, być posłusznym. I mieć nadzieję, że zobaczy brata i Marcela.
- Tak sir… - odpowiedział i po chwili, słysząc rozkaz i groźbę. Jeszcze potrzebowali dodawać takie rzeczy? Nie wystarczyło im to, w jakich warunkach ich już trzymali?
Marcel miał rację. Zarówno w cyrku, jak i u Yvette, jak dzisiaj w celi. Może… może gdyby nie było go przy nich, uciekliby? Nie znaleźliby się tutaj. Nie powinien wracać do Anglii, szukać ich w jakikolwiek sposób. Nie zasługiwał na odzyskanie rodziny, jeśli jedyne co robił to ściągał na nich większe kłopot. A dzisiaj wizja utraty brata stałą się bardziej żywa niż kiedykolwiek, bo dzisiaj widział to wszystko, co z nim robili. Widział i słyszał. Dwa lata temu w taborze, mógł się przecież żywić nadzieją, że przeżył. A dzisiaj jeśli go już nigdy więcej nie zobaczy, znał odpowiedź co się z nim stało - i wiedział doskonale, że mógł winić o to tylko siebie.
Przez swoją nieuwagę czy zbyt późne ostrzeżenie, upadł. Stracił na moment przytomność? Nie był pewny, bo odzyskując świadomość czuł ból głowy, ale jednocześnie stał znów na nogach. Był prawie pewny, że upadł i przewrócił się, ale…
Nie mając na to czasu teraz, ruszył dalej, woląc nie oberwać niczym zza pleców. Brodził w wodzie, na którą przeszły go ciarki. To była ta sama? Ta sama, w której coś pływało? Wyobraźnia podsunęła mu obrazy ściętych głów. Może to włosy… A może to trupy szczurów pływały? Wydawało mu się, że jest ich mnóstwo. A może to po prostu coś co tutaj żyło?
Posadzony, nie protestował w najmniejszym stopniu. Nie śmiałby teraz. Zaczął się za to powoli rozglądać, kiedy tylko poczuł że opaska spadła z jego oczu, choć te momentalnie zamknął w reakcji na kolejne zaklęcie lumos maxima. Kurwa! Nie znali innych zaklęć? Nie znali ŚWIECZEK?
Zacisnął wargi na moment, starając się w jakikolwiek sposób uspokoić, odgonić migrenę - skupić się na słowach, które miał wymówić. I nie patrzeć w źródło światła, wbijając wzrok bardziej w podłogę, czy stół, czy cokolwiek miał przed sobą. Nie łudził się na poznanie twarzy swojego oprawcy… i może to było lepiej dla niego, bo zapamiętałby jego twarz. Jeśli jego brat umrze, znajdzie go osobiście.
- Dobrze sir… - powiedział cicho, czując znów jak jego gardło się ściska, ale wiedział że musiał mówić, chociaż dałby wiele za chociaż szklankę wody - jakiejkolwiek.
Nie mógłby wydać rodziny, zrzucić winy na Marcela. Nie, nie wybaczyłby sobie, gdyby… gdyby im coś się stało teraz. Już i teraz czuł się winny za to wszystko. Musiał ich jakoś stąd wydostać, pomóc im wyjść. Miał w nosie, co stanie się z nim… potrzebował, żeby to oni wyszli. Czuł, że ich w to wciągnął. Paprotka uciekła, ale James… I Marcel… Marcel znalazł się tam przypadkiem! A mimo to, ściągnął na niego coś tak okropnego, czego żadnemu z nich nie życzył po własnej ostatniej wizycie. Jak mógł im spojrzeć później w twarz, tym bardziej teraz, kiedy bez zawahania znów kłamał. Sheila, Eve, Yvette, Nora, Steffen, Castor, Finley. Obiecał im wszystkim, że będzie ostrożniejszy, a co właśnie zrobił? Znowu pakuje się w coś, tym razem ciągnąc za sobą na dno Jamesa i Marcela. Gdyby zdechł, byłoby dla nich wszystkich bezpieczniej.
Zeznania wysłane do MG.
Ciemność była kojąco dla oczu, chociaż im dłużej w niej trwał, tym bardziej go obezwładniała. Bał się coraz bardziej. Ten lęk z poprzedniej wizyty powracał. To tylko ciemność, przecież nic się nie stanie! Nic w niej się nie czaiło, prawda? Poza dźwiękami, poza drewnem, chłodem… Dementorami? Trupami? Wszystkim, o czym mógł myśleć, a czego nie mógł dostrzec przez brak światła. Migrena, głód, pragnienie i mdłości wcale nie pomagały w skupieniu się na opracowaniu bajki… wymyśleniu szczegółów…
Słyszał kroki, ale nie spodziewał się, że jego cela się otworzy. Był pewny, że to było coś zupełnie innego… po kogoś innego. Chociaż nie musieli się obawiać o jego agresję czy wyrywanie się. Byli pewnie, że nic nie wywinie?
Jeśli tak to mieli rację.
Był tchórzem od zawsze, bo wiedział że to działa. Jeśli ucieknie, jeśli okaże skruchę.
Zamarł przez moment na ten głos, który usłyszał. To był on.
Miał siły na odpowiedź, na pyskowanie, podniesienie się. Jednak nie starał się dostrzec szczegółów sylwetki, jedynie zmrużył oczy, wstając z pryczy.
- Tak sir - rzucił cicho z lekkim trudem już po chwili ruszając posłusznie ze spuszczoną głową, mając nadzieję że to choć minimalnie ukoi jego oczy. Może wpatrując się w podłogę, da im możliwość odpoczęcia. Nie miał zamiaru się kłócić czy sprawiać problemów, chociaż miał ochotę zacząć krzyczeć. Dusił to w sobie ze strachu - przecież wiedział, że nic by to nie dało. Jedyne co mógł zrobić to się przymilać, być posłusznym. I mieć nadzieję, że zobaczy brata i Marcela.
- Tak sir… - odpowiedział i po chwili, słysząc rozkaz i groźbę. Jeszcze potrzebowali dodawać takie rzeczy? Nie wystarczyło im to, w jakich warunkach ich już trzymali?
Marcel miał rację. Zarówno w cyrku, jak i u Yvette, jak dzisiaj w celi. Może… może gdyby nie było go przy nich, uciekliby? Nie znaleźliby się tutaj. Nie powinien wracać do Anglii, szukać ich w jakikolwiek sposób. Nie zasługiwał na odzyskanie rodziny, jeśli jedyne co robił to ściągał na nich większe kłopot. A dzisiaj wizja utraty brata stałą się bardziej żywa niż kiedykolwiek, bo dzisiaj widział to wszystko, co z nim robili. Widział i słyszał. Dwa lata temu w taborze, mógł się przecież żywić nadzieją, że przeżył. A dzisiaj jeśli go już nigdy więcej nie zobaczy, znał odpowiedź co się z nim stało - i wiedział doskonale, że mógł winić o to tylko siebie.
Przez swoją nieuwagę czy zbyt późne ostrzeżenie, upadł. Stracił na moment przytomność? Nie był pewny, bo odzyskując świadomość czuł ból głowy, ale jednocześnie stał znów na nogach. Był prawie pewny, że upadł i przewrócił się, ale…
Nie mając na to czasu teraz, ruszył dalej, woląc nie oberwać niczym zza pleców. Brodził w wodzie, na którą przeszły go ciarki. To była ta sama? Ta sama, w której coś pływało? Wyobraźnia podsunęła mu obrazy ściętych głów. Może to włosy… A może to trupy szczurów pływały? Wydawało mu się, że jest ich mnóstwo. A może to po prostu coś co tutaj żyło?
Posadzony, nie protestował w najmniejszym stopniu. Nie śmiałby teraz. Zaczął się za to powoli rozglądać, kiedy tylko poczuł że opaska spadła z jego oczu, choć te momentalnie zamknął w reakcji na kolejne zaklęcie lumos maxima. Kurwa! Nie znali innych zaklęć? Nie znali ŚWIECZEK?
Zacisnął wargi na moment, starając się w jakikolwiek sposób uspokoić, odgonić migrenę - skupić się na słowach, które miał wymówić. I nie patrzeć w źródło światła, wbijając wzrok bardziej w podłogę, czy stół, czy cokolwiek miał przed sobą. Nie łudził się na poznanie twarzy swojego oprawcy… i może to było lepiej dla niego, bo zapamiętałby jego twarz. Jeśli jego brat umrze, znajdzie go osobiście.
- Dobrze sir… - powiedział cicho, czując znów jak jego gardło się ściska, ale wiedział że musiał mówić, chociaż dałby wiele za chociaż szklankę wody - jakiejkolwiek.
Nie mógłby wydać rodziny, zrzucić winy na Marcela. Nie, nie wybaczyłby sobie, gdyby… gdyby im coś się stało teraz. Już i teraz czuł się winny za to wszystko. Musiał ich jakoś stąd wydostać, pomóc im wyjść. Miał w nosie, co stanie się z nim… potrzebował, żeby to oni wyszli. Czuł, że ich w to wciągnął. Paprotka uciekła, ale James… I Marcel… Marcel znalazł się tam przypadkiem! A mimo to, ściągnął na niego coś tak okropnego, czego żadnemu z nich nie życzył po własnej ostatniej wizycie. Jak mógł im spojrzeć później w twarz, tym bardziej teraz, kiedy bez zawahania znów kłamał. Sheila, Eve, Yvette, Nora, Steffen, Castor, Finley. Obiecał im wszystkim, że będzie ostrożniejszy, a co właśnie zrobił? Znowu pakuje się w coś, tym razem ciągnąc za sobą na dno Jamesa i Marcela. Gdyby zdechł, byłoby dla nich wszystkich bezpieczniej.
Zeznania wysłane do MG.
Chciałbym zasnąć lecz nie mogę; chciałbym zasnąć lecz na zawsze.
Zaciskał powieki mocno, kiedy czarodziej zabierał od niego chłodną wilgotną szklankę, uwiązane dłonie pragnęły swobody, która pozwoliłaby mu sięgnąć po naczynie, ale szarpanina tylko mocniej wbijała sznury w skórę, czuł suchość, jego żołądek wywracał się z żałości. Milczenie, jakie zapadło wokół, kiedy zeznawał, było przerażające - jakby stanął naprzeciw ostateczności, zlęknione serce szukało ucieczki, lecz ciało nie mogło się poruszyć; brakowało mu tchu, brakowało mu nadziei, brakowało mu sił. Nie widział ich twarzy, nie mógł odczytać reakcji, nie wiedział, co zrobią, a wszechotaczająca go głucha cisza paraliżowała każdy fragment obolałego ciała. Bał się, w kącikach oczu niezmiennie lśniły łzy wsiąkające w opaskę, głos drżał, jak drżały spierzchnięte usta, serce łomotało, a pisk w uszach przybierał na sile z każdym kolejnym wypowiadanym słowem.
Przepraszam, mamo. Przepraszam, Jimmy.
Ktoś szarpnął go w tył, za włosy, początkowo nie rozumiał czemu, przerażenie ścisnęło jego serce, poczuł pulsowanie aż przy krtani, ból wdzierał się pod czaszkę, w czaszkę, uchwycił chwilową nadzieję. Woda - wreszcie - łapczywie sięgnął po nią ustami, starając się upić tyle, ile tylko był w stanie, ale nie potrafił przełykać tak szybko; zadławił się wodą szybko, krótko przed tym, jak poczuł palący ból języka. Zakrztusił się, kasłał, czuł wodę w gardle, w nosie, odksztuszał hausty dłuższą chwilę, zadławiał się, nie będąc pewnym, czy w kącikach oczu pojawiały się łzy bólu, strachu, czy to była tylko woda, którą się krztusił, czy może wszystko na raz; rezygnacja eskalowała w gniew, który błysnął w jasnym oku, gniew pobitego kundla rzuconego w zakurzony kat, uważaj, uważaj, jak się zachowujesz, bo mali ludzie dorastają. Bo jeśli dziś przeżyję-
Rozpaczliwie szukał sił w uwiązanych z tyłu rękach, chcąc zacisnąć je w pieści, udowodnić sobie, że wciąż potrafił. Sobie, nie im, oni już wiedzieli, że nie. Nie chciał być taki - słaby. Głowa opadła tępo, nie do końca rozumiał, co działo się wokół niego; pragnął odpoczynku, pragnął snu, podświadomie odcinał się od własnego ciała, nie mogąc znieść tego bólu. Najbardziej na świecie przerażało go odebranie wolności, uwiązanie, gdzieś przy ziemi, nie pod ziemią: pod ziemią brzmiało zbyt przerażająco, by mogło stać się rzeczywiste. Czuł zapach brudnej Tamizy i czuł zapach wietrznej nadmorskiej bryzy, czuł zapach ulicy i czuł zapach lasu po deszczu. Wokół był tylko zimny i zawilgocony kamień. Czuł krew. Może swoją, może cudzą. Metaliczną i starą. Musiał znaleźć się na wolności. Musiał stąd uciekać. Miał jeszcze wiele do zrobienia i wiele do przeżycia. Mamo, czy widzisz-
Stał do nich tyłem, strzępy rozmów docierały do niego jak z oddali, nie zareagował, rozpaczliwie ściągając głowę niżej, w zawziętym milczeniu, jakby usiłował uciec przed samym sobą. Odpowiedzieli sobie sami, wątpliwość została rozwiana - i dobrze, bo był zbyt zmęczony, żeby mówić dalej. Chcieli potwierdzenia, ostatecznego. Kroku w tył już nie będzie, choć chyba próbowali go ostrzec. Co go podkusiło? Mógł zostać tamtego dnia na lodowisku. Albo na Arenie. Nie wychodzić w ogóle. Jimmy, musiałeś to robić akurat na jarmarku? Przecież to pokazówka. Zrobią wszystko, żeby tam było bezpiecznie.
Dosłownie wszystko.
- Tak - odpowiedział, drżącym, ledwie słyszalnym i grzęznącym w przepłukanym gardle głosem, nie unosząc głowy. Tak było ciche, ale padło. Wyrwał się do przodu od razu, gdy padły kolejne słowa, bezwiednie usiłując się dostać bliżej przesłuchującego go czarodzieja; impetem przechylił ciało w przód, chcąc stanąć na nogach pomimo uwiązania do krzesła i przewrócić się w przód, cokolwiek było przed nim - biurka się spodziewał w ciemno. - Nikt nie ucierpiał - zaprzeczył natychmiast; wcześniej miał w sobie więcej pokory, emocje poluźniły jego wodze, nerwowe słowa nie miały w sobie ni krzty grzeczności. - Nikomu nic się nie stało - prawda? - Nie możecie tego zrobić - powtarzał, jak mantrę, już głośniej, rozpaczliwie, błagalnie, czy to był nieśmieszny żart? - Wypuście mnie - wybełkotał żałośnie, już ciszej, umykając głową gdzieś w bok, bo w inną stronę poruszyć nią nie mógł. Chyba nic w życiu nie było gorsze od bezradności, od uwięzienia, gdzieś poza własną władczością, nigdy nie kontrolował swojego życia, ale zawsze o nim decydował. Czy to miał być ostatni raz?
Zaciskał powieki mocno, kiedy czarodziej zabierał od niego chłodną wilgotną szklankę, uwiązane dłonie pragnęły swobody, która pozwoliłaby mu sięgnąć po naczynie, ale szarpanina tylko mocniej wbijała sznury w skórę, czuł suchość, jego żołądek wywracał się z żałości. Milczenie, jakie zapadło wokół, kiedy zeznawał, było przerażające - jakby stanął naprzeciw ostateczności, zlęknione serce szukało ucieczki, lecz ciało nie mogło się poruszyć; brakowało mu tchu, brakowało mu nadziei, brakowało mu sił. Nie widział ich twarzy, nie mógł odczytać reakcji, nie wiedział, co zrobią, a wszechotaczająca go głucha cisza paraliżowała każdy fragment obolałego ciała. Bał się, w kącikach oczu niezmiennie lśniły łzy wsiąkające w opaskę, głos drżał, jak drżały spierzchnięte usta, serce łomotało, a pisk w uszach przybierał na sile z każdym kolejnym wypowiadanym słowem.
Przepraszam, mamo. Przepraszam, Jimmy.
Ktoś szarpnął go w tył, za włosy, początkowo nie rozumiał czemu, przerażenie ścisnęło jego serce, poczuł pulsowanie aż przy krtani, ból wdzierał się pod czaszkę, w czaszkę, uchwycił chwilową nadzieję. Woda - wreszcie - łapczywie sięgnął po nią ustami, starając się upić tyle, ile tylko był w stanie, ale nie potrafił przełykać tak szybko; zadławił się wodą szybko, krótko przed tym, jak poczuł palący ból języka. Zakrztusił się, kasłał, czuł wodę w gardle, w nosie, odksztuszał hausty dłuższą chwilę, zadławiał się, nie będąc pewnym, czy w kącikach oczu pojawiały się łzy bólu, strachu, czy to była tylko woda, którą się krztusił, czy może wszystko na raz; rezygnacja eskalowała w gniew, który błysnął w jasnym oku, gniew pobitego kundla rzuconego w zakurzony kat, uważaj, uważaj, jak się zachowujesz, bo mali ludzie dorastają. Bo jeśli dziś przeżyję-
Rozpaczliwie szukał sił w uwiązanych z tyłu rękach, chcąc zacisnąć je w pieści, udowodnić sobie, że wciąż potrafił. Sobie, nie im, oni już wiedzieli, że nie. Nie chciał być taki - słaby. Głowa opadła tępo, nie do końca rozumiał, co działo się wokół niego; pragnął odpoczynku, pragnął snu, podświadomie odcinał się od własnego ciała, nie mogąc znieść tego bólu. Najbardziej na świecie przerażało go odebranie wolności, uwiązanie, gdzieś przy ziemi, nie pod ziemią: pod ziemią brzmiało zbyt przerażająco, by mogło stać się rzeczywiste. Czuł zapach brudnej Tamizy i czuł zapach wietrznej nadmorskiej bryzy, czuł zapach ulicy i czuł zapach lasu po deszczu. Wokół był tylko zimny i zawilgocony kamień. Czuł krew. Może swoją, może cudzą. Metaliczną i starą. Musiał znaleźć się na wolności. Musiał stąd uciekać. Miał jeszcze wiele do zrobienia i wiele do przeżycia. Mamo, czy widzisz-
Stał do nich tyłem, strzępy rozmów docierały do niego jak z oddali, nie zareagował, rozpaczliwie ściągając głowę niżej, w zawziętym milczeniu, jakby usiłował uciec przed samym sobą. Odpowiedzieli sobie sami, wątpliwość została rozwiana - i dobrze, bo był zbyt zmęczony, żeby mówić dalej. Chcieli potwierdzenia, ostatecznego. Kroku w tył już nie będzie, choć chyba próbowali go ostrzec. Co go podkusiło? Mógł zostać tamtego dnia na lodowisku. Albo na Arenie. Nie wychodzić w ogóle. Jimmy, musiałeś to robić akurat na jarmarku? Przecież to pokazówka. Zrobią wszystko, żeby tam było bezpiecznie.
Dosłownie wszystko.
- Tak - odpowiedział, drżącym, ledwie słyszalnym i grzęznącym w przepłukanym gardle głosem, nie unosząc głowy. Tak było ciche, ale padło. Wyrwał się do przodu od razu, gdy padły kolejne słowa, bezwiednie usiłując się dostać bliżej przesłuchującego go czarodzieja; impetem przechylił ciało w przód, chcąc stanąć na nogach pomimo uwiązania do krzesła i przewrócić się w przód, cokolwiek było przed nim - biurka się spodziewał w ciemno. - Nikt nie ucierpiał - zaprzeczył natychmiast; wcześniej miał w sobie więcej pokory, emocje poluźniły jego wodze, nerwowe słowa nie miały w sobie ni krzty grzeczności. - Nikomu nic się nie stało - prawda? - Nie możecie tego zrobić - powtarzał, jak mantrę, już głośniej, rozpaczliwie, błagalnie, czy to był nieśmieszny żart? - Wypuście mnie - wybełkotał żałośnie, już ciszej, umykając głową gdzieś w bok, bo w inną stronę poruszyć nią nie mógł. Chyba nic w życiu nie było gorsze od bezradności, od uwięzienia, gdzieś poza własną władczością, nigdy nie kontrolował swojego życia, ale zawsze o nim decydował. Czy to miał być ostatni raz?
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 2
'k3' : 2
Ledwie oddychał. Mocno odciągnięta w tył głowa wyginała kark tak, że ze spętanymi z tyłu dłońmi, karkiem wbijającym się w wysokie oparcie krzesła rzęził przy każdym wdechu i wydechu; towarzyszący temu ból żebra przyprawiał go o mroczki przed oczami. Zaczynał się przyzwyczajać do tego stanu. Permanentnego uczucia kłucia w boku, przeszywającego przez zakończenia nerwowe; ostrego impulsu przechodzącego od synapsy do synapsy. Ciągle drżał — upokorzony siedząc całkiem nagi w przeraźliwie zimnym pomieszczeniu. Od ciągłego napięcia mięśni bolało go już wszystko. Zaczynał odczuwać zmęczenie, dopadała go senność — chciał za tym podążyć. Błogim uczuciem majaczącym gdzieś na horyzoncie. Ciemność wokół tylko go do tego zapraszała. Wiedział, że znajdzie w tym ukojenie, przerwę od okropnego bólu, miażdżącego strachu i smutku. Ciemność zaglądała mu nie tylko w oczy. Zaglądała też w jego środek, duszę. Wyrywała z niego okruchy wspomnień o przerażającej komórce, cuchnącym tanią wódką ojcu, który bez opamiętania podnosił na nich ręce, gdy coś mu się nie spodobało. Wcześniej to były tylko sny, koszmary. Irracjonalny lęk przed powrotem. Teraz znów tam był. To wróciło. Przyszło do niego niego i weszło do środka, żerując na jego emocjach jak pasożyt. Chciał, by przestali. By zdjęli mu opaskę, by mógł zobaczyć cokolwiek prócz podsuwanych mu przez wyobraźnię obrazów. Chciał zasnąć, chociaż na kilka minut. Chciał też wymiotować, bo z tego wszystkiego raz po raz dopadały go mdłości; żołądek spazmatycznie kurczył się, próbując wyrzucić z siebie resztki żółci. Oczy pod opaską miał wilgotne, ale nie płakał. Łzy płynęły same od czasu do czasu, gdy organizm protestował, jeszcze walczył. Chciał się uspokoić. Nie ma sensu — ale nie miał na to wpływu. Słaby, zmęczony i z drżącym sercem wyczekiwał tego, co miało nastąpić. Uderzenia, ciosu, złości. Czegokolwiek, co tylko by oznaczyło, że chcą wiedzieć. Poczuł mocne szarpnięcie głową do tyłu. A potem na moment poczuł się słabiej — i zaraz nadszedł cios. Taki, jakiego się nie spodziewał. Tysiące, jak nie miliony małych igieł wbiło mu się w ciało, opadając z wodą prosto na niego. Łapczywie i z przerażeniem nabrał powietrza w płuca, pomimo bólu, pomimo blokady. Nie widział nic, ale czuł, że się topił. Że zachłysnął się wody. Zdezorientowany, oszołomiony poruszył się w panice na krześle, próbując z przerażeniem złapać kolejny oddech. Zakłuło go w mostku, zabolało w piersi. Gęste, ciemne włosy przylepiły mu się do twarzy, a zaraz potem jakaś łapa znów się na nim zatrzymała.
— N-nie — jęknął, szczękając zębami, próbując się opanować. Nie topił się, nie mógł. Przecież byli w więzieniu, w celi. Próbował siebie przekonać, że to nie to, ale nie umiał — organizm go nie słuchał, wpadał w panikę; robiło mu się słabo, niedobrze. Nie umiał oddychać jeszcze chwilę. Zimna woda, którą go oblali spowodowała, że już nie drżał, lecz trząsł się, dygotał mocno. Było zimno. Przerażająco zimno. — P-przestańciepro-o-szę— wyszeptał na wpół przytomnie. Czy to nie mógłby być koniec? Czy nie mogli go po prostu zabić? Zrobić to szybko? Groźba, którą usłyszał w pierwszej chwili go otrzeźwiła. Na moment. Lewa ręką zapulsowała tępym bólem, a za chwile poczuł nacisk na mały palec wysoko uniesionej dłoni. Jeśli połamią mu palce, jak będzie grał? Usłyszał kilka prostych tonów, przyjemnych dźwięków. Tylko on, wiedział, że niczego nie słyszeli. Muzyka opowiadała historię, wyrażała emocje, których nie potrafił opowiedzieć na głos, własnymi słowami. Zmieniała się w zależności od nastroju, bo przecież nie znał nut - zawsze grał sercem. Tu i teraz brzmiały smutno, coraz wolniej. Coraz ciszej. Potem w końcu zrozumiał, że było mu wszystko jedno. Nie będzie przecież grał, nic mu po tych palcach. Umrze tu teraz, albo zostanie do końca swoich dni.
— N-nie... ja— wymamrotał; słabł. Głowa kiwała mu się na karku. Musiał zebrać w sobie wystarczająco dużo siły, musiał to powiedzieć. Przypomnieć sobie, co tu robił i dlaczego — co tu robił jego przyjaciel i brat. Byli tu z jego powodu. Zawalił. Znowu. Jeśli czegoś nie zrobi utkną tu wszyscy. On —j ego los był już przesądzony. Przyłapany na kradzieży, na gorącym uczynku — co więcej mógł zrobić. Żadna bajka, żadna historia na nic się nie zda, mieli go. Ale nie musieli mieć Tommy'iego. Nie musieli mieć Marcela. Starał się o nich nie myśleć. Tracił kontakt z otoczeniem, czuł, że uciekają mu chwile. Jeśli będzie o nich myślał — zdradzi ich, wyda. Powinien myślec o sobie. — Ma...Marcelius C-arington...— zaczął powoli; zawahał się, a potem zaczął mówić. I mówił, szczękając zębami, trzęsąc się, coraz mocniej słaniając na krześle. Mówił, póki miał siły, póki mógł zebrać myśli, choć z każdym kolejnym wypowiadanym słowem było ich coraz mniej. — Błagam...— załkał na koniec żałośnie. Oblizał wilgotne, popękane wargi, powoli przełknął ślinę. Nienawidził siebie. Nienawidził tych ludzi wokół siebie. Nienawidził w tej chwili wszystkich. Ale to nie miało już znaczenia. Wiedział, jaki będzie finał. Czuł, co się wydarzy. I już pamiętał, dlaczego jego babka, wróżka, nie chciała mu zdradzić jego przyszłości.
| zeznanie wysłane do Mistrza Gry na pw
— N-nie — jęknął, szczękając zębami, próbując się opanować. Nie topił się, nie mógł. Przecież byli w więzieniu, w celi. Próbował siebie przekonać, że to nie to, ale nie umiał — organizm go nie słuchał, wpadał w panikę; robiło mu się słabo, niedobrze. Nie umiał oddychać jeszcze chwilę. Zimna woda, którą go oblali spowodowała, że już nie drżał, lecz trząsł się, dygotał mocno. Było zimno. Przerażająco zimno. — P-przestańciepro-o-szę— wyszeptał na wpół przytomnie. Czy to nie mógłby być koniec? Czy nie mogli go po prostu zabić? Zrobić to szybko? Groźba, którą usłyszał w pierwszej chwili go otrzeźwiła. Na moment. Lewa ręką zapulsowała tępym bólem, a za chwile poczuł nacisk na mały palec wysoko uniesionej dłoni. Jeśli połamią mu palce, jak będzie grał? Usłyszał kilka prostych tonów, przyjemnych dźwięków. Tylko on, wiedział, że niczego nie słyszeli. Muzyka opowiadała historię, wyrażała emocje, których nie potrafił opowiedzieć na głos, własnymi słowami. Zmieniała się w zależności od nastroju, bo przecież nie znał nut - zawsze grał sercem. Tu i teraz brzmiały smutno, coraz wolniej. Coraz ciszej. Potem w końcu zrozumiał, że było mu wszystko jedno. Nie będzie przecież grał, nic mu po tych palcach. Umrze tu teraz, albo zostanie do końca swoich dni.
— N-nie... ja— wymamrotał; słabł. Głowa kiwała mu się na karku. Musiał zebrać w sobie wystarczająco dużo siły, musiał to powiedzieć. Przypomnieć sobie, co tu robił i dlaczego — co tu robił jego przyjaciel i brat. Byli tu z jego powodu. Zawalił. Znowu. Jeśli czegoś nie zrobi utkną tu wszyscy. On —j ego los był już przesądzony. Przyłapany na kradzieży, na gorącym uczynku — co więcej mógł zrobić. Żadna bajka, żadna historia na nic się nie zda, mieli go. Ale nie musieli mieć Tommy'iego. Nie musieli mieć Marcela. Starał się o nich nie myśleć. Tracił kontakt z otoczeniem, czuł, że uciekają mu chwile. Jeśli będzie o nich myślał — zdradzi ich, wyda. Powinien myślec o sobie. — Ma...Marcelius C-arington...— zaczął powoli; zawahał się, a potem zaczął mówić. I mówił, szczękając zębami, trzęsąc się, coraz mocniej słaniając na krześle. Mówił, póki miał siły, póki mógł zebrać myśli, choć z każdym kolejnym wypowiadanym słowem było ich coraz mniej. — Błagam...— załkał na koniec żałośnie. Oblizał wilgotne, popękane wargi, powoli przełknął ślinę. Nienawidził siebie. Nienawidził tych ludzi wokół siebie. Nienawidził w tej chwili wszystkich. Ale to nie miało już znaczenia. Wiedział, jaki będzie finał. Czuł, co się wydarzy. I już pamiętał, dlaczego jego babka, wróżka, nie chciała mu zdradzić jego przyszłości.
| zeznanie wysłane do Mistrza Gry na pw
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Thomas
Zachowywałeś się jak najposłuszniejszy sługa, jeżeli jednak mężczyźnie przypadło to do gustu, nie dał po sobie niczego poznać. Traktował cię z tą samą pogardą, równie niewiele interesowały go twoje bezpieczeństwo, komfort i uczucia. Może był zdania, że i tak zachowali się łaskawie, pozwalając ci dotrzeć na przesłuchanie o własnych siłach? Twojego ciała nie znaczyła mozaika siniaków, krwawych podbiegnięć i szram, mimo pragnienia znacznie łatwiej niż ostatnim razem było ci zebrać myśli. Jedynie światło, te cholerne światło, którego oprawca nie zamierzał odpuścić - być może po to, abyś nie mógł go ujrzeć i zapamiętać, a może dla własnej sadystycznej przyjemności. Nie wiedziałeś tego, głowę musiałeś trzymać nisko, wodzić wzrokiem po własnych brudnych nogach, po mokrych, szlamowatych kafelkach. Zauważyłeś, że paznokieć palucha twojej lewej stopy jest pęknięty, że znaczy go zaschnięta krew. Z zimna nawet tego nie poczułeś.- Nie wystawiaj mojej cierpliwości na próbę. - Mężczyzna wciął ci się, gdy tylko zacząłeś mówić; twardy głos zaznaczał, że to on tutaj ma władzę, że nie pozwolą ci już na więcej gierek lub pomyłek.
Później nie przerwał ci ani razu, choć jąkałeś się, urywałeś zdania w połowie i szczękałeś zębami z chłodu. Czułeś się obserwowany nawet wtedy, gdy zamykałeś oczy. Zwłaszcza wtedy. Po skończeniu zeznań, mężczyzna nie od razu podjął odpowiedź. Zastanawiał się, może coś notował. Wydawało ci się, że słyszysz skrobanie pióra po pergaminie.
- To chyba bracia. - Zaakcentował wreszcie. Nie brzmiał na zadowolonego. - Co nam po twoim chyba, Doe? Miałeś zgromadzić informacje, które będą przydatne. Dowiesz się, kim oni są i przyniesiesz ich nazwiska. Dalej, kogo dokładnie chciałeś polecić Carterom? Tremaine'a i Carringtona? - Mężczyzna parsknął pod nosem, zanotował coś jeszcze. Znów poczułeś, że cię mdli. - Będziesz musiał poszukać kogoś innego, ta dwójka do niczego im się już nie przyda. O jakim mówisz statku? W jakim mieście? - Niecierpliwość przesłuchującego wyraźnie osiągała górną granicę. - Pamiętaj, nie jesteś tutaj, żeby opowiadać bajeczki. Fakty, nazwiska, daty. Milcz. - warknął nagle, bo choć oczekiwał informacji, najwyraźniej nie miał już zamiaru pozwolić ci opowiadać tylko o tym, co przyjdzie ci do głowy. - Dlaczego brałeś udział w kradzieży na jarmarku? Zaatakowany zeznał, że pokazywałeś mu głupie sztuczki, gdy był okradany. Co to był za plan? Co chciałeś udowodnić?
Po cierpkich słowach mężczyzny cisza przeciągała się dłużej. Najwyraźniej nadeszła twoja kolej.
James
Wysiłkiem były już nie tylko słowa, ale i oddechy. Musiałeś skupić się na tym, by nie hiperwentylować. Lodowaty prysznic wpędził cię w chwilowe omamy, nie wiedziałeś, czy brak powietrza wynika ze skurczu mięśni oddechowych, czy z tego, że do ust i nosa naleciała ci woda. Okazało się, że odpowiada za to wyłącznie stres, cicho płynące łzy, żebro podrażniające nerwy na nowo przy każdym wydechu. Upokorzony, rozbity, trzymałeś się zadziwiająco silnie jak na twój wiek i stan, choć miałeś podejrzenia, że odpowiadają za to trudne doświadczenia z dzieciństwa. Ciemność nie była dla ciebie pierwszyzną, tak samo jak siniaki - tak samo jak strach.Musiałeś znieść go tylko trochę więcej, zapomnieć o tym, że od losu przesłuchania może zależeć życie nie tylko twoje, ale i twoich najbliższych.
- Co on tam mamrocze? - zażądała kobieta, na co strażnik nachylił się nad tobą, by usłyszeć szeptanie. Prosiłeś o litość, ale dostałeś wyłącznie śmierdzący tytoniem śmiech i słowa:
- To co zawsze.
Głowa w garści strażnika chwiała ci się na karku, ciemność była już nie tylko winą opaski, ale i niknącej przytomności.
- Dobra, zarzuć na niego coś, bo zejdzie, blady jest jak gówno owsiane. - Kto to powiedział? Nie miałeś pewności, damskie i męskie głosy mieszały ci się w uszach.
Kroki w wodzie wzbudzały lekkie fale, ty również falowałeś, przytulony policzkiem do własnego ramienia jak do deku statku. Ocknąłeś się, gdy mężczyzna siarczyście uderzył cię w policzek. Nie byłeś już nagi, zarzucono ci na ramiona szorstki koc z gryzącej wełny. Wciąż drżałeś, było to jednak lepsze niż nic. Teraz mogłeś skupić myśli choć trochę, dać przesłuchującym to, czego chcieli. Gdy mówiłeś, od czasu do czasu przerywało ci żabie rechotanie kobiety, metaliczne postukiwanie i szelest pergaminów. W pewnym momencie śmiechy urwały się, dalszym słowom zeznania towarzyszyło milczenie. Pióro popiskiwało, notując zawzięcie.
- Nie rycz - warknęła kobieta, gdy potok informacji zamienił się w głuche zawodzenie, w płacz, w bezbronne błaganie. Palce strażnika znów znalazły się w twoich włosach, ale nie ciągnęły równie mocno, co wcześniej. - Zdajesz sobie sprawę, kmiocie, że wszystko, co mówisz, może zostać zweryfikowane? Jeśli kłamiesz, jeszcze tego wieczoru wylądujecie na stryczku. Ty i twoi gówniani towarzysze! Szpieg od siedmiu boleści się znalazł. Tajniak za okruch chleba. - Może to zmęczenie podsuwało ci irracjonalną myśl, że kobieta brzmi na zdenerwowaną. - Coś jeszcze mówisz, czy już będziesz tylko beczał?
Żadnego wrażenia na przesłuchujących nie zrobiło twoje cierpienie.
Istniała jednak nadzieja, że zrobiły je twoje słowa.
Marcelius
Opaska na oczach zmusiła zmęczony umysł do skoncentrowania się na szczegółach, na które mając do dyspozycji zmysł wzroku być może nie zwróciłbyś uwagi. Czułeś już nie tylko pragnienie, niezaspokojone kilkoma łykami kwaśnej wody, ale swędzącą suchość w gardle, podrażnioną i domagającą się jeszcze choć kilku kropel. Mogłeś próbować zlizać je z brody, może nawet z kołnierza cienkiej togi, która z powodu wilgoci przykleiła ci się do piersi. Czy to na pewno była woda? Ciepło wskazywało raczej na krew, może jedno z kopnięć strażnika w celi starło naskórek, przekrwawiło materiał. Uporczywe kapanie nie ustawało, w chwilach ciszy tętniło ci w głowie w rytm kolejnych fal migreny. Rękami nie mogłeś ruszać już wcale. Czucie traciły też ścierpnięte chłodem stopy.Nie wiedziałeś, ile osób czeka na twoje słowa, ale mogłeś mieć podejrzenie, że jest ich przynajmniej trójka. Przesłuchanie wydawało się zbyt krótkie, zbyt łatwo przystali na twoje wytłumaczenie - a może było im ono na rękę? Oczekując na karę, bełkotliwie próbowałeś wzbudzić w oprawcach litość. Słowa padające z twoich ust nie były w pełni zrozumiałe, spuchnięty język podrażniony kwaskiem z lemoniady poruszał się mozolnie, każde zetknięcie się rany z podniebieniem piekło na tyle, że doprowadzało do zająknienia. Próba ustania na nogach nie powiodła się; skopane kolana były zbyt słabe, a krzesło zbyt ciężkie. Przesunąłeś się wraz z nim o kilka cali, ale niczego nie osiągnąłeś. Im gwałtowniej próbowałeś, tym gwałtowniej chybotały się drewniane nóżki, ale zanim upadłbyś do przodu bez możliwości osłonięcia głowy, strażnik złapał za oparcie i mocno przycisnął krzesło do ziemi. Byłeś uziemiony, bezradny, nawet skrzywdzić nie pozwolili ci się samemu, odebrali każdą szansę na podryg wolnej woli. Kiedy podniosłeś głos, przesłuchujący najwyraźniej dość miał próśb.
- Silencio. Usiłowanie zabójstwa, to usiłowanie zabójstwa, gdyby ktoś ucierpiał, to już byś szedł na stryczek. Lorenzo, pisz. Aresztowany przyznał się do zarzucanego mu czynu, dodatkowo do próby kradzieży, pobicia, zakłócania porządku publicznego, utrudniania przesłuchania i co tam jeszcze można... - Mężczyzna zawahał się, szczęknęła szklanka, może się z niej napił, tym razem jednak nie próbował cię podjudzać. - No dobra, starczy. Zapisałeś? Świetnie. W ramach kary za wyżej wymienione spędzi rok w twierdzy Tower z możliwością zwolnienia warunkowo. - Ktoś odchrząknął, a przesłuchujący parsknął rozbawiony. - No już, Maldey. Lewa smok, prawa gringott.
Usłyszałeś brzdęk monety, prawie mogłeś wyobrazić sobie jej złotawy połysk, gdy wzleciała w powietrze. Z kolejnym brzdękiem moneta upadła, ktoś klasnął w dłonie.
- Lewa.
Dalej sprawy potoczyły się szybko. Strażnik zaszedł cię od tyłu, poczułeś szarpnięcie w okolicach barków, ale mogłeś wyłącznie domyślać się, że rozwiązuje ci nadgarstki, ponieważ straciłeś w nich czucie. Rozprostowane ręce szybko zaczęły mrowić, piec i boleć, prądy przechodziły ci od ramion do łokci, dłonie wydawały się obce i bezładne. Jeśli nawet spróbowałbyś się wyrwać, nie zdążyłbyś zebrać dość sił. Ktoś złapał cię za prawe przedramię, ktoś inny przycisnął lewą rękę do podłokietnika i przywiązał do niego sznurem na wysokości nadgarstka. Nic nie widząc, nie mogłeś się przygotować, choć przecież podejrzewałeś co się święci. Poruszanie ustami zdało się na nic, odebrali ci mowę z taką samą lekkością jak zrobili to ze wzrokiem.
Nikt cię nie ostrzegł, cierpienie przyszło nagle. Nóż był ostry, ale nie dość ostry, stal ślizgała się po kości, walczyła z więzadłami. Jedno pociągnięcie, drugie, krzyk, który nigdy nie wydostał się z gardła. Gorąca krew ogrzała stopy, skapując z krzesła gęstymi kroplami. Przy trzecim pociągnięciu straciłeś przytomność. Błoga nicość okazała się ulgą, oszczędziła dalszego bólu. Gdy lewa dłoń zawisła na nadgarstku na samych kościach, nie usłyszałeś mdlącego pęknięcia, gdy strażnik oddzielił ją zaklęciem, nie poczułeś plaśnięcia na grzbiecie stopy, krwi wciąż tryskającej, spływającej po łydkach. Nie czułeś już nic. Byłeś spokojny.
Marcel, straciłeś lewą dłoń na wysokości nadgarstka.
Żywotność
Marcel 0/241 postać nieprzytomna
-65 tłuczone (posiniaczone nadgarstki, kostki, kolana i klatka piersiowa, obity kręgosłup i nerki, złamany paliczek prawej dłoni, pokruszony ząb)
-110 cięte (przygryziony język, odcięta lewa dłoń)
-46 psychiczne (-26 tortury)
-10 wychłodzenie
James 58/220 -50 do kości
-116 tłuczone (złamane dolne żebro, rozbita głowa, posiniaczone nadgarstki, kostki i kolana, stłuczony nos, obity kręgosłup i nerki, wybity nadgarstek)
-30 psychiczne (-10 działanie dementora)
-15 wychłodzenie (-5 balneo)
Thomas 134/225 -20 do kości
-56 tłuczone (posiniaczone nadgarstki, kostki i kolana, złamane górne żebro, obita skroń)
-25 psychiczne (-5 wdepnięcie w zdechłego szczura)
-10 wychłodzenie
[bylobrzydkobedzieladnie]
To było najprzyjemniejsze uczucie na świecie. Gryzący koc na nagich ramionach, iluzja ciepła, poczucia bezpieczeństwa. Starą szmatą otulał siostrę, gdy miała półtora roku, dwa lata; była maleńka; w małej, wilgotnej komórce w piwnicy, zapewniając ją z pełnym przekonaniem, że jeszcze będzie dobrze. Otulał ją tak, gdy miała kilka lat i wieczorami siadała przy ognisku słuchając jego nauki gry na skrzypcach. Patrzyła wtedy w niego jak w obrazek, jakby byli tylko we dwoje, a on samodzielnie tworzył najpiękniejsze symfonie. Fałszował. Grał strasznie, ale jej to nie przeszkadzało. Zarzucał jej na ramiona koc, kiedy przesiadywali w chłodne popołudnia na błoniach Hogwartu, by nie marzła, aż w końcu otulał kocem Eve już bez powodu; może dla zakrycia nagości, której wcale nie chciał przed sobą kryć. Czule i delikatnie. Ciepłe myśli i wspomnienia ustępowały bez walki wszystkim koszmarom, które go nawiedzały, strasznym wizjom krótkiej, dramatycznej przyszłości, słowom babki, jej przestrogom, kiwającym palcem. Dlaczego jej wtedy nie słuchał? Dlaczego był na tyle głupi, by nie wyciągąć z jej rad żadnych wniosków? Na próżno było szukać pocieszenia w tym geście; był wykończony, zziębnięty. Wcale nie czuł nieprzyjemności materiału, a może czuł, ale było już wszystko jedno. Uderzony w twarz ocknął się, by mówić. Nie przerywał zeznań, pomimo durnego śmiechu. Miał swoje dwie minuty, musiał je dobrze wykorzystać, tyle nauczył go Thomas. Nie przerwał też wtedy, gdy śmiechy się urwały, by może z większą powagą i zastanowieniem przeanalizować słowa. Słuchali, dobrze. Niech słuchają tego, co miał im do powiedzenia. Łapczywie wziął powietrze w płuca, próbując się uspokoić, kiedy we włosach znów znalazła się czyjaś dłoń.
— Tak — odpowiedział słabym głosem, prawie szeptem. Zęby wciąż szczekały o siebie, koc wcale nie sprawił, że było mu cieplej. Szybko zrobił się wilgotny, chłonąc wodę, która z niego ociekała. Z włosów, ramion, pleców. Wiedział, co groziło za kłamstwo, jeszcze tak potężne. Wiedział, jakie mogły być tego konsekwencje, ale ze swoim losem się już pogodził. Wiedział, że stąd nie wyjdzie. Nie próbował tego zmienić. Ale ciążyło na nim poczucie winy tak silne, że nie mógł zrobić inaczej, nawet jeśli Marcel i Thomas nigdy w życiu mu tego nie wybaczą. To już nie miało znaczenia, jak po śmierci nic nie ma znaczenia. — Nie kłamię — powiedział głośniej, wkładając w zdecydowanie i pewność tyle sił, ile mu pozostało. Nie widział strażników, kobiety. Nie potrafił dostrzec w ich twarzy, czy byli skłonni mu uwierzyć. Czy zamierzali cokolwiek z tym zrobić, działać, czy po prostu z góry ich skazali na najgorsze. Wyrzuty sumienia zaczynały przebijać się przez wszystko inne. Jak i strach, który zmieniał swoje położenie. Chciał tylko, by ich wypuścili, by dali im spokój. I nie chciał; naprawdę nie chciał stanąć z nimi twarzą w twarz po tym wszystkim, spojrzeć im w oczy po tym, co zrobił, co powiedział. Do czego ich doprowadził. Jeśli w ogóle miało być jakieś potem. Świat, życie po Tower. Wizja stryczka przestała być najgorsza. Najgorsze byłoby zmierzenie się z nimi, najbliższymi mu osobami. Po tym wszystkim. Był tchórzem. Teraz wiedział, że większym niż Thomas. Nie chciał żadnej konfrontacji — niech ich wypuszczą, niech go powieszą. Tego chciał. Żeby to wszystko się już skończyło. Żeby nie musiał im patrzeć w oczy. — Nie kłamię, przysięgam — powtórzył; błagał, sprawdźcie to, zweryfikujcie. Dowiecie się wszystkiego, zobaczycie. A potem mówił dalej, starając się swoje zeznania podkreślić dużą ilością faktów. Złapał się tego, co powiedzieli — jeśli mogli, jeśli chcieli tylko to zweryfikować, wciąż była dla nich nadzieja. Dla Marcela, dla Thomasa.
| Dalszy ciąg zeznań na pw u Mistrza Gry
— Tak — odpowiedział słabym głosem, prawie szeptem. Zęby wciąż szczekały o siebie, koc wcale nie sprawił, że było mu cieplej. Szybko zrobił się wilgotny, chłonąc wodę, która z niego ociekała. Z włosów, ramion, pleców. Wiedział, co groziło za kłamstwo, jeszcze tak potężne. Wiedział, jakie mogły być tego konsekwencje, ale ze swoim losem się już pogodził. Wiedział, że stąd nie wyjdzie. Nie próbował tego zmienić. Ale ciążyło na nim poczucie winy tak silne, że nie mógł zrobić inaczej, nawet jeśli Marcel i Thomas nigdy w życiu mu tego nie wybaczą. To już nie miało znaczenia, jak po śmierci nic nie ma znaczenia. — Nie kłamię — powiedział głośniej, wkładając w zdecydowanie i pewność tyle sił, ile mu pozostało. Nie widział strażników, kobiety. Nie potrafił dostrzec w ich twarzy, czy byli skłonni mu uwierzyć. Czy zamierzali cokolwiek z tym zrobić, działać, czy po prostu z góry ich skazali na najgorsze. Wyrzuty sumienia zaczynały przebijać się przez wszystko inne. Jak i strach, który zmieniał swoje położenie. Chciał tylko, by ich wypuścili, by dali im spokój. I nie chciał; naprawdę nie chciał stanąć z nimi twarzą w twarz po tym wszystkim, spojrzeć im w oczy po tym, co zrobił, co powiedział. Do czego ich doprowadził. Jeśli w ogóle miało być jakieś potem. Świat, życie po Tower. Wizja stryczka przestała być najgorsza. Najgorsze byłoby zmierzenie się z nimi, najbliższymi mu osobami. Po tym wszystkim. Był tchórzem. Teraz wiedział, że większym niż Thomas. Nie chciał żadnej konfrontacji — niech ich wypuszczą, niech go powieszą. Tego chciał. Żeby to wszystko się już skończyło. Żeby nie musiał im patrzeć w oczy. — Nie kłamię, przysięgam — powtórzył; błagał, sprawdźcie to, zweryfikujcie. Dowiecie się wszystkiego, zobaczycie. A potem mówił dalej, starając się swoje zeznania podkreślić dużą ilością faktów. Złapał się tego, co powiedzieli — jeśli mogli, jeśli chcieli tylko to zweryfikować, wciąż była dla nich nadzieja. Dla Marcela, dla Thomasa.
| Dalszy ciąg zeznań na pw u Mistrza Gry
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Pragnął pić i bał się wody jednocześnie, kwas pobudził rany, a bol był już nie do wytrzymania, spowijał cale ciało spazmatycznym dreszczem: tak bardzo pragnął spokoju. Wilgoć na piersi już go nie obchodziła, może to była krew, może pot, może szczyny z posadzki, zmęczone ciało wymuszało obojętność na otaczającego go bodźce. Był otępiony, otępiony strachem, otępiony bólem, otępiony wszechogarniającą go samotnością. Nie wiedział nawet naprzeciw kogo siedział, nie wiedział nawet, czy jeszcze kiedykolwiek przyjdzie mu otworzyć oczy. Bolała go głowa. W tym momencie już chyba chciał, pragnął kolejnego uderzenia - takiego, które sprowadzi na niego błogie wyciszenie. Które pozwoli mu odejść. Zmęczone ciało nie zdołało przeważyć krzesła, opadł w tył, bezwładnie, ze zrezygnowaniem. Prosili go o potwierdzenie zeznań, ostrzegali. Wiedział, dlaczego. I w pełni zdawał sobie przecież sprawę z konsekwencji słów, które wypowiedział.
Masz w domu Eve, Jimmy, dopiero co się odnalazła. Masz w domu Sheilę, kto się nią zajmie? Thomas? Przepraszam, wiem, że będziesz zły. Ale na mnie nikt przecież nie czeka. Wierzył, że to poświęcenie nie pójdzie na marne, że skoro mają winnego, nieważne, czy słusznie, czy nie, wypuszczą braci Doe do domu. Silencio odebrało mu głos, nie pozwalając dalej błagać o litość; przez chwilę bezwiednie poruszał ustami, milcząc jednak, gdy czarodziej zabrał głos.
Aresztowany się przyznał, opadł na tył oparcia z rezygnacją. Odebrany głos nie pozwalał mu zadać cisnących się na usta pytania, czy powiadomicie moją rodzinę? Ojca? Wuja? Nie myślał o swoim prawdziwym ojcu, myślał o panu Carringtonie, który od zawsze był mu od ojca bliższy. Który go usynowił i który figurował w jego dokumentach. Na samą myśl o prawdziwym ojcu przeszedł go blady strach, potrafił przecież penetrować umysły, a tutaj nic by go nie powstrzymało. Poznałby prawdę. Nie o tej kradzieży, nie o Jimmym, o wszystkim, co zrobił i co zrobić jeszcze mógł.
Ale nie zrobi?
Rok brzmiało jak wieczność, w jakim stanie będzie jego ciało po roku? Czy jeszcze raz, kiedykolwiek, rozbłyśnie na Arenie? Czy zginie tu z innymi, nie mogąc zrobić nic, gdy na zewnątrz ginęli ludzie? Wierzył: wciąż wierzył, nie w siebie, nie w tych ludzi, nie w sprawiedliwość. Wierzył w pana Carringtona, ufając mu na tyle, że zdoła go stąd wyciągnąć. Teraz przecież musieli wypuścić Jamesa. Jeśli nie Thomas to on go zawiadomią. W nich też wierzył.
Rzut monetą - więc tyle znaczyło jego życie? O wszystkim miała zaważyć reszka albo rewers, błysk blaszanego krążka. O zwierzęta dbało się bardziej niż dziś o niego. Co teraz - zabiją go? Przerażone wyciszone usta drżały, łzy gęściej zebrały się w kącikach oczu. Przez blady strach nie czuł już bólu, fala adrenaliny wyciszyła wszystko inne. W zasadzie nie słyszał już nawet ich.
Wiedz, mamo, że zachowałem się tak jak należy.
Lewa, ręka? Oczywiście, że tak, złodziejom ucinano ręce. Lepsze to od karku, ale chyba wciąż nie dowierzał temu, co się działo, kiedy czuł gwałtowne ruchy policjantów wokół siebie; nie miał czucia w oswobodzonych rękach, ktoś go szarpał, ledwie czuł sznur, kiedy krew znów popłynęła przez dłoń; dopiero ten straszliwy ból, rozdzierająca fala wyciskająca łzy z oczu, zmuszająca go do niemego krzyku, wiedział, co zamierzali zrobić, a jednocześnie temu nie dowierzał, nie odzyskawszy w pełni czucia nie potrafiąc rozpoznać się w sytuacji. Serce łomotało jak szalone, krew szumiała w uszach, nabrzmiałe żyły i przepocone ciało niemo błagalnie wołały litości. Bose stopy czuły przelewającą się gęstą i ciepłą krew, cięli ją, jak? Jak miał bez niej żyć? Jak miał bez niej jeszcze kiedyś wzlecieć ku niebu? Jak miał bez ręki usiąść na kole, jak miał bez ręki zawisnąć na linie, jak miał bez ręki tańczyć, jak miał bez ręki zachować równowagę? Potrzebował sprawnego ciała, odebrali mu więcej niż życie, śmierć byłaby łaskawsza. Myślał o tysiącu gwiazd na niebie, których już nigdy nie ujrzy, myślał o zapachu lasu, którego już nigdy nie poczuje, myślał o ciepłu drugiego serca, którego nigdy nie przyszło mu poczuć. Ale wkrótce nadeszła - nicość - błogie ukojenie, cisza, ból odszedł, zniknął, przepadł, sen porwał go w krainę ułudy, odcinając od wszystkiego, co działo się w podziemiach Tower of London.
Czy mógł się jeszcze zbudzić z tego koszmaru?
Masz w domu Eve, Jimmy, dopiero co się odnalazła. Masz w domu Sheilę, kto się nią zajmie? Thomas? Przepraszam, wiem, że będziesz zły. Ale na mnie nikt przecież nie czeka. Wierzył, że to poświęcenie nie pójdzie na marne, że skoro mają winnego, nieważne, czy słusznie, czy nie, wypuszczą braci Doe do domu. Silencio odebrało mu głos, nie pozwalając dalej błagać o litość; przez chwilę bezwiednie poruszał ustami, milcząc jednak, gdy czarodziej zabrał głos.
Aresztowany się przyznał, opadł na tył oparcia z rezygnacją. Odebrany głos nie pozwalał mu zadać cisnących się na usta pytania, czy powiadomicie moją rodzinę? Ojca? Wuja? Nie myślał o swoim prawdziwym ojcu, myślał o panu Carringtonie, który od zawsze był mu od ojca bliższy. Który go usynowił i który figurował w jego dokumentach. Na samą myśl o prawdziwym ojcu przeszedł go blady strach, potrafił przecież penetrować umysły, a tutaj nic by go nie powstrzymało. Poznałby prawdę. Nie o tej kradzieży, nie o Jimmym, o wszystkim, co zrobił i co zrobić jeszcze mógł.
Ale nie zrobi?
Rok brzmiało jak wieczność, w jakim stanie będzie jego ciało po roku? Czy jeszcze raz, kiedykolwiek, rozbłyśnie na Arenie? Czy zginie tu z innymi, nie mogąc zrobić nic, gdy na zewnątrz ginęli ludzie? Wierzył: wciąż wierzył, nie w siebie, nie w tych ludzi, nie w sprawiedliwość. Wierzył w pana Carringtona, ufając mu na tyle, że zdoła go stąd wyciągnąć. Teraz przecież musieli wypuścić Jamesa. Jeśli nie Thomas to on go zawiadomią. W nich też wierzył.
Rzut monetą - więc tyle znaczyło jego życie? O wszystkim miała zaważyć reszka albo rewers, błysk blaszanego krążka. O zwierzęta dbało się bardziej niż dziś o niego. Co teraz - zabiją go? Przerażone wyciszone usta drżały, łzy gęściej zebrały się w kącikach oczu. Przez blady strach nie czuł już bólu, fala adrenaliny wyciszyła wszystko inne. W zasadzie nie słyszał już nawet ich.
Wiedz, mamo, że zachowałem się tak jak należy.
Lewa, ręka? Oczywiście, że tak, złodziejom ucinano ręce. Lepsze to od karku, ale chyba wciąż nie dowierzał temu, co się działo, kiedy czuł gwałtowne ruchy policjantów wokół siebie; nie miał czucia w oswobodzonych rękach, ktoś go szarpał, ledwie czuł sznur, kiedy krew znów popłynęła przez dłoń; dopiero ten straszliwy ból, rozdzierająca fala wyciskająca łzy z oczu, zmuszająca go do niemego krzyku, wiedział, co zamierzali zrobić, a jednocześnie temu nie dowierzał, nie odzyskawszy w pełni czucia nie potrafiąc rozpoznać się w sytuacji. Serce łomotało jak szalone, krew szumiała w uszach, nabrzmiałe żyły i przepocone ciało niemo błagalnie wołały litości. Bose stopy czuły przelewającą się gęstą i ciepłą krew, cięli ją, jak? Jak miał bez niej żyć? Jak miał bez niej jeszcze kiedyś wzlecieć ku niebu? Jak miał bez ręki usiąść na kole, jak miał bez ręki zawisnąć na linie, jak miał bez ręki tańczyć, jak miał bez ręki zachować równowagę? Potrzebował sprawnego ciała, odebrali mu więcej niż życie, śmierć byłaby łaskawsza. Myślał o tysiącu gwiazd na niebie, których już nigdy nie ujrzy, myślał o zapachu lasu, którego już nigdy nie poczuje, myślał o ciepłu drugiego serca, którego nigdy nie przyszło mu poczuć. Ale wkrótce nadeszła - nicość - błogie ukojenie, cisza, ból odszedł, zniknął, przepadł, sen porwał go w krainę ułudy, odcinając od wszystkiego, co działo się w podziemiach Tower of London.
Czy mógł się jeszcze zbudzić z tego koszmaru?
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Brak reakcji na własne czyny w tym momencie był dla Tomka najlepszą reakcją. To znaczyło, że się nie denerwowali - że mieli cierpliwość... Jeszcze. Na jak długo? Nie mógł grać wiecznie na zwłokę, nie mógł wiecznie ich zwodzić, bo to dostrzegali... Szlag, szlag, szlag! Co miał zrobić? Jak się zachować, powiedzieć?! Przecież nie ryzykował własnym życiem w tym momencie. Wiedział, że wystarczyło jedno złe słowo i jego stryczek będzie najmniejszym zmartwieniem. Co z Jamesem, z Marcelem?
- Miałem spotkać się... Z nimi w Irlandii - wydukał z siebie szybko, jakby od razu chcąc się wytłumaczyć, jednak słysząc ton mężczyzny, od razu zamilkł, zaciskając usta. Chciał pytać, krzyczeć, ale wiedział że nie może - bał się. Oczywiście, że się bał! Całe życie to uczucie mu towarzyszyło, dlaczego cokolwiek miałoby się zmienić w tym momencie?!
- P-przepraszam sir - zaczął w końcu, nie będąc pewnym od których pytań zacząć. Ostatnich? Poprzednich?
Mówił cicho, drżąc. Z zimna? Ze strachu? Z myśli o tym, że brat i przyjaciel mogli być martwi?
poprawił się w zeznaniach tak jak wymagał tego mężczyzna, stresując coraz bardziej. Chciał się zapytać co z Jamesem i Marcelem, co im zrobili, co miało znaczyć, że już się nie przydadzą?! Co im zrobili?! Nie, nie zabili ich, na pewno nie... Za co by mieli?
Za co. Po co było lepszym pytaniem. Dla frajdy? Dla własnej satysfakcji? Dlaczego mieliby ich nie zabijać.
Masz, konkrety... Wypuść ich, wypuść ich do jasnej cholery, co da dobrego, że się ich pozbędziecie?!
zaczął już po chwili mówić wciąż kręcąc i kombinując, wciąż walcząc z bólem i że światłem jak i z narastającą chęcią błaganie o życie współwięźniów. Irytowało ich to? A może łechtało ich ego? Tych wszystkich strażników i przesłuchujących. Błagania i prośby, uniżanie się przed nimi. Chociaż dla nich pewnie było to marnowaniem tylko czasu... Nie chcieli w końcu słychać błagań, a konkretów. Mieli władzę, nie potrzebowali więcej potwierdzenia o tym, że ją mają.
Mówił coraz bardziej drżącym głosem. Był w stanie obiecać wszystko, szczególnie, kiedy myśl o utracie brata się nasilała i coraz mocniej go uderzała. Nie dopuszczał jej przez ostatnie dwa lata, a teraz... Teraz stała się zbyt realna.
Jimmy, Marcel, błagam, trzymajcie się.
Zeznania u MG
- Miałem spotkać się... Z nimi w Irlandii - wydukał z siebie szybko, jakby od razu chcąc się wytłumaczyć, jednak słysząc ton mężczyzny, od razu zamilkł, zaciskając usta. Chciał pytać, krzyczeć, ale wiedział że nie może - bał się. Oczywiście, że się bał! Całe życie to uczucie mu towarzyszyło, dlaczego cokolwiek miałoby się zmienić w tym momencie?!
- P-przepraszam sir - zaczął w końcu, nie będąc pewnym od których pytań zacząć. Ostatnich? Poprzednich?
Mówił cicho, drżąc. Z zimna? Ze strachu? Z myśli o tym, że brat i przyjaciel mogli być martwi?
poprawił się w zeznaniach tak jak wymagał tego mężczyzna, stresując coraz bardziej. Chciał się zapytać co z Jamesem i Marcelem, co im zrobili, co miało znaczyć, że już się nie przydadzą?! Co im zrobili?! Nie, nie zabili ich, na pewno nie... Za co by mieli?
Za co. Po co było lepszym pytaniem. Dla frajdy? Dla własnej satysfakcji? Dlaczego mieliby ich nie zabijać.
Masz, konkrety... Wypuść ich, wypuść ich do jasnej cholery, co da dobrego, że się ich pozbędziecie?!
zaczął już po chwili mówić wciąż kręcąc i kombinując, wciąż walcząc z bólem i że światłem jak i z narastającą chęcią błaganie o życie współwięźniów. Irytowało ich to? A może łechtało ich ego? Tych wszystkich strażników i przesłuchujących. Błagania i prośby, uniżanie się przed nimi. Chociaż dla nich pewnie było to marnowaniem tylko czasu... Nie chcieli w końcu słychać błagań, a konkretów. Mieli władzę, nie potrzebowali więcej potwierdzenia o tym, że ją mają.
Mówił coraz bardziej drżącym głosem. Był w stanie obiecać wszystko, szczególnie, kiedy myśl o utracie brata się nasilała i coraz mocniej go uderzała. Nie dopuszczał jej przez ostatnie dwa lata, a teraz... Teraz stała się zbyt realna.
Jimmy, Marcel, błagam, trzymajcie się.
Zeznania u MG
Thomas
Nie poddałeś się, choć miałeś świadomość, że brnięcie w fałszywe historie prędzej czy później będzie mieć swoje konsekwencje. Mężczyzna dawał ci szansę, widocznie zależało mu na informacjach, które wierzył, że jesteś w stanie mu przekazać. Mijały minuty, uzupełniałeś zeznania w ciszy chłodnej sali przesłuchań i tylko od czasu do czasu twoją uwagę rozproszyło uderzenie stalówki pióra o kałamarz lub głuchy krzyk dobiegający z niższych pięter, zwielokrotniony, odbijający się echem w rurach. Lumos Maxima nie nabierało na intensywności, lecz twoje oczy nie były w stanie się do niego przyzwyczaić - wciąż nie mogłeś spojrzeć w górę, wizję przysłaniały ci mętne plamy, które nie znikały po zamknięciu powiek. - Uważasz, że dobrym pomysłem jest podstawiać rebeliantom idiotów, atakujących cywili na jarmarku? Zdajesz sobie sprawę z tego, jak ważny jest porządek w Londynie? - Mężczyzna podjął od razu po skończonych zeznaniach, coraz bardziej zniecierpliwiony. Poczułeś jak ramiona napinają ci się mimowolnie, kolana drżą jak po długotrwałym marszu. - Zapłacą za wykroczenia, których się dopuścili, a ty zapłacisz za to, że ich nie dopilnowałeś...
Nie odpuściłeś, twój ton stawał się coraz bardziej histeryczny, natarczywy, błagalny. I być może była to kropla przelewająca czarę. Oślepiony, nie miałeś czasu się przygotować, nie usłyszałeś świstu różdżki ani inkantacji - w jednej chwili siedziałeś na krześle ze skrępowanymi nadgarstkami, w następnej zawisłeś do góry nogami na niewidzialnej linie. Krew spłynęła ci do głowy, świetlista kula światła znalazła się nagle tak blisko, że nawet zaciskanie powiek niewiele dawało. Poczułeś na języku gorzką żółć, na kilka chwil straciłeś orientację, nie wiedziałeś, gdzie jesteś ani kto do ciebie mówi. Później jednak wszystko powróciło - wspomnienia z ostatniego przesłuchania, strach, ból, niedotrzymane obietnice. Zdałeś sobie sprawę, że nie było już odwrotu.
- Nigdzie nie pójdziesz, Doe. Zostałeś nieszczęśliwie złapany na drobnej kradzieży i skazany na kilka tygodni w Tower. Nie zdążyłeś pojawić się na statku. - wyrecytował mężczyzna z bezlitosną dobitnością. Odniosłeś wrażenie, że jego głos dobiega cię z każdej ze stron, że wstał, że okrąża cię jak drapieżnik ofiarę. - Odpłynie bez ciebie, bez Tremaine'a, bez Carringtona... obserwowany przez któregoś z naszych łączników. - Stał za tobą, syczał ci wprost do ucha. - Jeśli jednak tego statku tam nie będzie, wybierzesz jednego ze współwięźniów, który zostanie stracony wraz z tobą.
Niewidzialny sznur puścił, z impetem upadłeś na wilgotne kafelki. Siła uderzenia wypchnęła ci powietrze z płuc, złamane żebro zakuło ostrzegawczo, toga błyskawicznie nasiąknęła śmierdzącą, szlamowatą wodą. Wykręcone, obolałe ramiona utrudniały zebranie się na nogi, nie miałeś dość sił nawet na to, by usiąść. Mężczyzna zbliżył się do ciebie, ciężka podeszwa oparła się lekko na twojej walczącej o każdy oddech krtani. Ciemna twarz pozbawiona szczegółów na tle kuli światła wyglądała na otoczoną piekielną, pulsującą aureolą.
- Chcesz powiedzieć coś jeszcze, Doe?
Kogo jeszcze sprzedasz, Doe? Czym jeszcze spróbujesz się uratować?
James
W sali przesłuchań nie rozległ się już żaden chrapliwy śmiech, nikt nie próbował kpić sobie z ciebie ani utrudnić ci złożenia wiarygodnych zeznań. Nasiąkający wodą koc zdał się ciążyć, przyciskać twoje nagie ciało do niewygodnego krzesła, ale nie przerwałeś ani na moment, chwytając się nadziei, nawet jeśli miałeś świadomość, że jest to nadzieja wątła. Byłeś słaby, mimo to zdołałeś wyrzucić z siebie wszystkie fakty, jakie zmętniała pamięć mogła przywołać - a było ich sporo, na tyle dużo, że stalówka co i rusz uderzała o krawędź kałamarza. Poświęcałeś na słowa tyle wysiłku, by nie mieć szansy zatrzymać się i jeszcze raz zastanowić, czy na pewno postępujesz słusznie.- Cholernie dużo wie... - mruknął wreszcie basowy, męski głos, na co przesłuchująca cię kobieta zaśmiała się w dychawiczny, urywany sposób. - Zlokalizujcie tego mężczyznę. Nie można lekceważyć takich oskarżeń.
Strażnik nareszcie wyplątał palce z twoich włosów, pozostawiając cię zmęczonym, bezładnym i przysypiającym. Słowa padające w śmierdzącej sali dobiegały do ciebie jakby z oddali, każde kolejne coraz mniej wyraźne.
- ...próbuje się tylko wybronić, chwyta się jak kundel deski...
- ...dowiemy się, każemy wysłać sowę...
- ...kto przesłuchuje Doe?...
Kiedy się ocknąłeś, nie siedziałeś już na krześle, ale na ramionach nadal ciążył ci wilgotny koc. Męskie ręce brutalnie wiązały ci go z przodu za rogi, czyniąc z niego prowizoryczną pelerynę. Stałeś, a przynajmniej takie odnosiłeś wrażenie, dopóki nie zdałeś sobie sprawy, że w rzeczywistości opierasz się na twardej piersi strażnika. Na oczach wciąż miałeś opaskę, czułeś jednak szorstkie dłonie, które podczas poprawiania koca nie raz i nie dwa wędrowały wzdłuż twojego posiniaczonego ciała w sposób zdecydowanie odbiegający od normy.
- Cicho, śliczniutki... - Usłyszałeś pomruk w uchu, gorący, obrzydliwy oddech osiadł na twoim karku jak trująca mgła. Natarczywa dłoń zacisnęła palce na wnętrzu twojego uda.
Uratowały cię kroki, postukujący w oddali obcas. Strażnik odepchnął cię od siebie, ale podtrzymał za bark, abyś nie padł do przodu na kolana. Szarpiąc cię za łokieć związanej ręki, zmusił cię do słabego przebierania nogami. Słaniałeś się, bose stopy co i rusz obijały się o twarde kamyki, ślizgały na lepkim szlamie. To mogło trwać wieki, lecz trzymałeś się uparcie, ponieważ palący kwas resztek treści żołądkowej w gardle podsuwał ci najgorsze wyobrażenia tego, co stanie się, jeśli znów się zatrzymacie.
Na twoje szczęście, jedyny przystanek okazał się ostatnim. Ciężki chrobot drzwi na kamiennej podłodze słusznie skojarzył się z celą. Opaska na twoich oczach zniknęła w tej samej chwili co sznur pętający obdarte nadgarstki, ale zanim dostałbyś szansę spojrzenia w oczy swojemu niemoralnemu oprawcy, strażnik bezlitośnie wepchnął cię do środka i zatrzasnął drzwi. Upadłeś na kolana, z ledwością zdołałeś przytrzymać się nad podłogą przy pomocy znacznie osłabionych rąk. Cela była tak samo klaustrofobiczna i śmierdząca jak wcześniej, w rogu na nowo paliła się świeczka. Rozbabrane szczurze zwłoki oraz wiadro wydalin wciąż stały na swoim miejscu, ale gdy twoje oczy przyzwyczaiły się do półmroku, zauważyłeś, że na pryczy spoczywa nieruchome ciało.
Żeby dostrzec więcej, musiałeś podczołgać się bliżej.
Marcelius
Ciemność nie była chłodna. Była ciepła, rozkosznie miękka i przytulna. Kołysałeś się setki stóp ponad ziemią, zyskałeś skrzydła, byłeś wolny, szybując pośród gwiazd wieczornego nieba. Otwarcie oczu wydawało się niepotrzebne, daremne, ktoś jednak wciąż i wciąż próbował cię do tego zachęcić. Delikatna dłoń odgarniająca złote kosmki z czoła, kobiecy kciuk czule gładzący ciepłe policzki.- Marcel... Kochanie, obudź się... - Matczyny głos otulał cię zewsząd, gwiazdy nie były gwiazdami, lecz płomykami świec w pokoju waszego dawnego domu; widziałeś je przez na wpół zmrużone powieki, wciąż jednak nie miałeś ochoty wybudzać się z drzemki. U nikogo nie było ci przecież tak dobrze jak na kolanach matki. - Marcel... - Łagodna dłoń zatrzymała się na twojej szyi.
Trzasnęły metalowe drzwi, gwałtownie przywracając cię do rzeczywistości. Dłoń nie była dłonią, tylko włochatym pająkiem z ciekawością spacerującym po twoim lepkim od potu ciele. Nie wiedziałeś, gdzie się znajdujesz, czułeś jednak, jak powraca do ciebie ból, kawałek po kawałku. Piekący, spuchnięty język, siniaki, obity kręgosłup, unieruchomiony złamaniem środkowy palec w prawej ręce. W lewej natomiast...
Próba uniesienia lewej ręki skończyła się cierpieniem, od którego zakręciło ci się w głowie, kolorowe plamy zatańczyły pod powiekami, całym ciałem wstrząsnął dreszcz, a do gardła napłynęły wymiociny. Po dłoni został wyłącznie kikut, mocno związany bandażem uciskowym. Materiał był przesiąknięty krwią, ale nadal się trzymał. Nie mogłeś liczyć na nic więcej. Położono cię twarzą do zatęchłej ściany, a próba obrócenia się na drugi bok przychodziła z olbrzymim trudem. Gdy ci się wreszcie udało, głowa bezwładnie zawisła ci nad krawędzią pryczy, ale dzięki temu zobaczyłeś, że ktoś zostawił nieopodal dwie metalowe miski - w jednej połyskiwała woda, w drugiej kilka kromek chleba i porcja rozpływającego się, obrzydliwie żółtego masła.
Były jeszcze drzwi, dopiero co otwarte. W żołądku ścisnął cię strach, że znów odwiedzili cię strażnicy - po dłuższej chwili odetchnąłeś jednak, ponieważ nikt do ciebie nie podszedł. Postać, wepchnięta do środka, sama ledwie była w stanie się poruszać.
Żywotność
Marcel 25/241 -60 do kości
-65 tłuczone (posiniaczone nadgarstki, kostki, kolana i klatka piersiowa, obity kręgosłup i nerki, złamany paliczek prawej dłoni, pokruszony ząb)
-85 cięte (przygryziony język, odcięta lewa dłoń)
-46 psychiczne (-26 tortury)
-10 wychłodzenie
James 58/220 -50 do kości
-116 tłuczone (złamane dolne żebro, rozbita głowa, posiniaczone nadgarstki, kostki i kolana, stłuczony nos, obity kręgosłup i nerki, wybity nadgarstek)
-30 psychiczne (-10 działanie dementora)
-15 wychłodzenie (-5 balneo)
Thomas 124/225 -20 do kości
-66 tłuczone (posiniaczone nadgarstki, kostki i kolana, złamane górne żebro, obita skroń, -10 upadek)
-25 psychiczne (-5 wdepnięcie w zdechłego szczura)
-10 wychłodzenie
[bylobrzydkobedzieladnie]
Był przerażony i coraz bardziej zły. Wiedział, że już nie wyjdzie z Tower, wiedział że jeśli by się tutaj pojawił to był koniec. Niezależnie co by powiedział, jakie złożył zeznania - pozbyliby się go. Oczywiście, że tak. To była kwestia czasu. Niezależnie jakie informacje bym im dostarczył - mógł zmyślać, ile wlezie, ile chciał. Jednak w tym momencie stało się dla niego jasne, że to nie miało znaczenia. Zdechłby, niezależnie od tego od tego, o czym by doniósł. Może dlatego zamiast strachu coraz bardziej czuł złość na to, że do tego dopuścił? Że jak idiota był zbyt pewny swego na tym jarmarku, że nie powstrzymał Jamesa przed zdobieniem tego co zrobił, że pojawił się Marcel. Zawiódł jeszcze bardziej niż wtedy, teraz kiedy miał szansę na naprawienie tego co spierdolił dwa lata temu. Jak tchórz, oczywiście, jak zawsze to on wszystko musiał spierdolić!
Nie odezwał się na pytania, nie otworzył oczu. Czuł jak jego ciało było zmęczone, ale czuł jednocześnie jak złość w nim zaczyna buzować. Ile było tutaj strażników? Byłby na tyle pewny sobie, żeby przesluchiwac go samego?
Porządek w Londynie, cudownie wam wychodzi warknął na niego w myślach, tym razem znów się powstrzymując, żeby nie powiedzieć tego na głos. Wiedział, że musiał milczeć albo się przymilać. Jedno z dwóch. Nie mógł pyskować, nie otwarcie.
Ból znów się nachylił, ten denerwujący i pulsujący. Czuł, że znów znajduje się do góry nogami. Spróbował się rozejrzeć, ale wpatrywanie się w światło niczego nie dawało - nie mógł niczego dostrzec. Żadnych kształtów, kolorów. Jedynie plamy, ciemne na jasnym. Cholerny...
Zamiast tego zaczął skupiać się na głosie mężczyzny. Zapamięta go, rozpozna go wszędzie. Niech pierdoli, niech grozi. Wystarczyła mu teraz minimalna szansa na to, że wyjdzie kiedykolwiek, jeszcze jeden uśmiech losu, a znajdzie skurwiela. Znajdzie ich wszystkich, strażników i przesłuchujących. Spali to całe jebane Tower! Chcieli się tak bawić? Znęcać nad kimś tylko dlatego, że miał mniej? Że nie mógł zostać przez nikogo usłyszany? Że nie dbali o jego słowa.i wyjaśnienia?
Znał Marcela za dobrze, żeby posądzać go o to, że chciałby komuś wyrządzić krzywdę czy zabić - ale nie słuchali. Skopali go jak bezdomnego psa. Tym dla nich byli, zwykłym robactwem.
Przecież nawet ostatnim razem - czym im zawinił? Czuli się.dobrzs, depcząc i kopiąc ich jak robaki za nic. Bo byli bezkarni.
Ty zdechniesz nieszczęśliwie znowu.mu przeszło przez myśl. Co to było? Pomimo bólu czuł coraz większą złość. Bał się, ale jednocześnie ta cała adrenalina w nim buzująca wydawała się przejmować nad nim kontrolę bardziej niż strach. Chciał coś - nie, kogoś uderzyć. Tego mężczyznę, strażników śmiejących się z jego brata, strażników atakujących Jamesa i Marcela... Co im teraz robili? Żyli jeszcze?
Zacisnął mocniej zęby czując ból w klatce piersiowej, promieniujący od złamanego żebra. Nie da mu tej satysfakcji, nie pisknie, nie poprosi o litość. Nawet się nie odezwie. Nie chciał słuchać? Nie dostanie już nic.
Zacisnął dłonie, wbijając paznokcie w nie. Chciał coś uderzyć tak bardzo. Był coraz bardziej wściekły. Dlatego James rzucał się do bójek? To w sobie gotował? Te wszystkie emocje złości i gniewu? To młodszy był zawsze bardziej skory do bójek - Thomas był tym od ucieczki, który się bał. Ale teraz spiął się w sobie, wstrzymując oddech. Nie będzie bolało. Jeśli straci przytomność, jeśli teraz zaśnie. Jeśli napnie mięśnie, będzie mniej bolało, prawda?
Kolejne pytanie.
- Nie zesraj się... - rzucił po romsku cicho, z ogromnym trudem, zaraz żałując, w ogóle się odezwał, zaczynając się krztusić i dusić. Było to niewyraźne, jeszcze bardziej brzmiało jak bełkot dla kogoś, kto tego języka nie znał. Ale sprawiło mu taką satysfakcję, że prawie zapominał o bólu i o szlamiastej wodzie, która jeszcze moment wcześniej budziła w nim obrzydzenie i strach. Teraz zostawała tylko złość - z niemocy, z tego traktowania. Na tego mężczyznę.
Nie odezwał się na pytania, nie otworzył oczu. Czuł jak jego ciało było zmęczone, ale czuł jednocześnie jak złość w nim zaczyna buzować. Ile było tutaj strażników? Byłby na tyle pewny sobie, żeby przesluchiwac go samego?
Porządek w Londynie, cudownie wam wychodzi warknął na niego w myślach, tym razem znów się powstrzymując, żeby nie powiedzieć tego na głos. Wiedział, że musiał milczeć albo się przymilać. Jedno z dwóch. Nie mógł pyskować, nie otwarcie.
Ból znów się nachylił, ten denerwujący i pulsujący. Czuł, że znów znajduje się do góry nogami. Spróbował się rozejrzeć, ale wpatrywanie się w światło niczego nie dawało - nie mógł niczego dostrzec. Żadnych kształtów, kolorów. Jedynie plamy, ciemne na jasnym. Cholerny...
Zamiast tego zaczął skupiać się na głosie mężczyzny. Zapamięta go, rozpozna go wszędzie. Niech pierdoli, niech grozi. Wystarczyła mu teraz minimalna szansa na to, że wyjdzie kiedykolwiek, jeszcze jeden uśmiech losu, a znajdzie skurwiela. Znajdzie ich wszystkich, strażników i przesłuchujących. Spali to całe jebane Tower! Chcieli się tak bawić? Znęcać nad kimś tylko dlatego, że miał mniej? Że nie mógł zostać przez nikogo usłyszany? Że nie dbali o jego słowa.i wyjaśnienia?
Znał Marcela za dobrze, żeby posądzać go o to, że chciałby komuś wyrządzić krzywdę czy zabić - ale nie słuchali. Skopali go jak bezdomnego psa. Tym dla nich byli, zwykłym robactwem.
Przecież nawet ostatnim razem - czym im zawinił? Czuli się.dobrzs, depcząc i kopiąc ich jak robaki za nic. Bo byli bezkarni.
Ty zdechniesz nieszczęśliwie znowu.mu przeszło przez myśl. Co to było? Pomimo bólu czuł coraz większą złość. Bał się, ale jednocześnie ta cała adrenalina w nim buzująca wydawała się przejmować nad nim kontrolę bardziej niż strach. Chciał coś - nie, kogoś uderzyć. Tego mężczyznę, strażników śmiejących się z jego brata, strażników atakujących Jamesa i Marcela... Co im teraz robili? Żyli jeszcze?
Zacisnął mocniej zęby czując ból w klatce piersiowej, promieniujący od złamanego żebra. Nie da mu tej satysfakcji, nie pisknie, nie poprosi o litość. Nawet się nie odezwie. Nie chciał słuchać? Nie dostanie już nic.
Zacisnął dłonie, wbijając paznokcie w nie. Chciał coś uderzyć tak bardzo. Był coraz bardziej wściekły. Dlatego James rzucał się do bójek? To w sobie gotował? Te wszystkie emocje złości i gniewu? To młodszy był zawsze bardziej skory do bójek - Thomas był tym od ucieczki, który się bał. Ale teraz spiął się w sobie, wstrzymując oddech. Nie będzie bolało. Jeśli straci przytomność, jeśli teraz zaśnie. Jeśli napnie mięśnie, będzie mniej bolało, prawda?
Kolejne pytanie.
- Nie zesraj się... - rzucił po romsku cicho, z ogromnym trudem, zaraz żałując, w ogóle się odezwał, zaczynając się krztusić i dusić. Było to niewyraźne, jeszcze bardziej brzmiało jak bełkot dla kogoś, kto tego języka nie znał. Ale sprawiło mu taką satysfakcję, że prawie zapominał o bólu i o szlamiastej wodzie, która jeszcze moment wcześniej budziła w nim obrzydzenie i strach. Teraz zostawała tylko złość - z niemocy, z tego traktowania. Na tego mężczyznę.
Mamo, czy już jestem po drugiej stronie?
Była piękna, taka, jak ją zapamiętał, złota burza włosów otulała jej jeszcze młodą twarz, a w błękitnych tęczówkach czaił się spokój. Pamiętał ją otuloną strachem, bólem i rezygnacją, dziś on taki był, czy przyszła go uspokoić? Wesprzeć? Czuł jej zapach, słodkawy, zawsze używała świeżej kwiatowej wody toaletowej, który dodawał jej wciąż dziewczęcego, nie kobiecego, uroku. Jej dotyk zawsze był czuły, bo zawsze była przy nim: zawsze, kiedy jej potrzebował, nawet jeśli nie zawsze potrafiła to okazać. Tęsknił za nią. Nie zdążył się z nią pożegnać, powiedzieć ostatniego słowa, dotknąć, dotknął tylko krwi, obrzydliwej cuchnącej kałuży krwi. Dziś była czysta, taka jak zawsze, delikatna i dobra, mamo czy widziałaś? Czy już wiesz? Mamo, tak mi źle. To wszystko potwornie boli. Zabierzesz mnie stąd?
Nic nie mogło go stąd zabrać, ze snu zbudził go trzask drzwi. Nie podniósł się, żeby strącić z twarzy włochatego pająka, który po nim łaził. Był obrzydliwy, ale Marcel nie miał na to sił. Spacerował - przez czoło, między oczami, na nos, zamknął oczy, tak było prościej niż podnosić ręce. Ręce bolały go zresztą najbardziej, prawą miał chyba połamaną, znał to uczucie bardzo dobrze. A lewa... a lewej nie czuł wcale. Wysiłkiem, z niezwykłym skupieniem, spróbował zgiąć palce nieistniejącej dłoni, a łzy w kącikach oczu pojawiły się po raz kolejny, same, gdy zamiast poruszenia rozlała się po jego ręce fala przeraźliwego bólu. Przyciągnął zranioną lewą rękę bliżej ku sobie, podwijając ją ku piersi, na oślep przedramieniem drugiej wyczuwając kraniec kikuta. Nie spojrzał na nią, nie potrafił, podwinął ją mocniej, przyciskając do ciała, choć wywoływało to tylko silniejszy ból. Zaplótł ją pod prawą ręką, ciągnąc ku piersi. Zakryta ciałem pozostała niewidoczna dla niego. To nic, że czuł się od tego gorzej, że wymiociny podchodziły mu do gardła, nie zwracał uwagi na to, że wypadały z ust. Miski, które wychwycił kątem oka, nie zainteresowały go wcale. Był głodny i spragniony, ale nie miał sił się poruszyć. Nie potrafiłby chyba zresztą nic przełknąć, nawet, gdyby mógł zrobić to fizycznie - bez obu rąk nie byłby przecież w stanie. Przyłożył policzek bliżej cuchnącej pryczy, przylegając do niej rozpaczliwie, kiedy do celi błysnęło światło od zewnątrz; skulił się mocniej, nie odwracając się w tamtą stronę. Znowu przyszliście mnie bić? Bijcie. Bijcie ile chcecie. A potem wróćcie do domów, do rodzin, do żon, do dzieci, spójrzcie im w oczy. Spójrzcie w oczy samym sobie w lustrze, przy wieczornej toalecie. Czy możecie żyć bez wstydu?
Złamał się, nie myślał już o tym, jak może im oddać. Nie myślał o swoim gniewie. Myślał o tym, jak bardzo pragnął zamknąć oczy i już nigdy ich nie otworzyć. Nie przeżyje tutaj roku. Nie poradzi sobie. Straci rozum. Pragnął wolności. Pragnął zobaczyć nocne niebo z tysiącem gwiazd na nim. To nie strażnik, to więzień, nie bił, ledwo stał, przecież słyszał, pomimo zbyt głośno szumiącej krwi.
Dajcie mi wszyscy spokój, nie podniósł się, nie otworzył oczu, nie poruszył się, nie obrócił, zakrył rękę mocniej. Łzy spłynęły po policzkach, a może to był pot, może krew, może rzygowiny. Było mu już wszystko jedno. Chciał zasnąć.
Była piękna, taka, jak ją zapamiętał, złota burza włosów otulała jej jeszcze młodą twarz, a w błękitnych tęczówkach czaił się spokój. Pamiętał ją otuloną strachem, bólem i rezygnacją, dziś on taki był, czy przyszła go uspokoić? Wesprzeć? Czuł jej zapach, słodkawy, zawsze używała świeżej kwiatowej wody toaletowej, który dodawał jej wciąż dziewczęcego, nie kobiecego, uroku. Jej dotyk zawsze był czuły, bo zawsze była przy nim: zawsze, kiedy jej potrzebował, nawet jeśli nie zawsze potrafiła to okazać. Tęsknił za nią. Nie zdążył się z nią pożegnać, powiedzieć ostatniego słowa, dotknąć, dotknął tylko krwi, obrzydliwej cuchnącej kałuży krwi. Dziś była czysta, taka jak zawsze, delikatna i dobra, mamo czy widziałaś? Czy już wiesz? Mamo, tak mi źle. To wszystko potwornie boli. Zabierzesz mnie stąd?
Nic nie mogło go stąd zabrać, ze snu zbudził go trzask drzwi. Nie podniósł się, żeby strącić z twarzy włochatego pająka, który po nim łaził. Był obrzydliwy, ale Marcel nie miał na to sił. Spacerował - przez czoło, między oczami, na nos, zamknął oczy, tak było prościej niż podnosić ręce. Ręce bolały go zresztą najbardziej, prawą miał chyba połamaną, znał to uczucie bardzo dobrze. A lewa... a lewej nie czuł wcale. Wysiłkiem, z niezwykłym skupieniem, spróbował zgiąć palce nieistniejącej dłoni, a łzy w kącikach oczu pojawiły się po raz kolejny, same, gdy zamiast poruszenia rozlała się po jego ręce fala przeraźliwego bólu. Przyciągnął zranioną lewą rękę bliżej ku sobie, podwijając ją ku piersi, na oślep przedramieniem drugiej wyczuwając kraniec kikuta. Nie spojrzał na nią, nie potrafił, podwinął ją mocniej, przyciskając do ciała, choć wywoływało to tylko silniejszy ból. Zaplótł ją pod prawą ręką, ciągnąc ku piersi. Zakryta ciałem pozostała niewidoczna dla niego. To nic, że czuł się od tego gorzej, że wymiociny podchodziły mu do gardła, nie zwracał uwagi na to, że wypadały z ust. Miski, które wychwycił kątem oka, nie zainteresowały go wcale. Był głodny i spragniony, ale nie miał sił się poruszyć. Nie potrafiłby chyba zresztą nic przełknąć, nawet, gdyby mógł zrobić to fizycznie - bez obu rąk nie byłby przecież w stanie. Przyłożył policzek bliżej cuchnącej pryczy, przylegając do niej rozpaczliwie, kiedy do celi błysnęło światło od zewnątrz; skulił się mocniej, nie odwracając się w tamtą stronę. Znowu przyszliście mnie bić? Bijcie. Bijcie ile chcecie. A potem wróćcie do domów, do rodzin, do żon, do dzieci, spójrzcie im w oczy. Spójrzcie w oczy samym sobie w lustrze, przy wieczornej toalecie. Czy możecie żyć bez wstydu?
Złamał się, nie myślał już o tym, jak może im oddać. Nie myślał o swoim gniewie. Myślał o tym, jak bardzo pragnął zamknąć oczy i już nigdy ich nie otworzyć. Nie przeżyje tutaj roku. Nie poradzi sobie. Straci rozum. Pragnął wolności. Pragnął zobaczyć nocne niebo z tysiącem gwiazd na nim. To nie strażnik, to więzień, nie bił, ledwo stał, przecież słyszał, pomimo zbyt głośno szumiącej krwi.
Dajcie mi wszyscy spokój, nie podniósł się, nie otworzył oczu, nie poruszył się, nie obrócił, zakrył rękę mocniej. Łzy spłynęły po policzkach, a może to był pot, może krew, może rzygowiny. Było mu już wszystko jedno. Chciał zasnąć.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Zwykle reagował, nie myślał nad tym, co należało zrobić, działał bez zastanowienia — każda gwałtowna akcja niosła za sobą równie gwałtowną reakcję. Ale teraz — sponiewierany, pobity, skopany jak pies; ośmieszony, upokorzony i na skraju wytrzymałości nie był w stanie zrobić nic poza wysileniem kilku szarych komórek i zastanowieniu się nad tym, co powinien powiedzieć. Miał plan — niezbyt mądry, ryzykowny, wywołujący wyrzuty sumienia już w chwili wypowiadania głośno tych wszystkich słów, ale jedyny jaki posiadał. I czuł, że nie miał innego wyjścia, jak zrobić właśnie to, czego dokonał. Każde kolejne słowo wypadało z niego z coraz większym przypadkiem. Tracił siły, tracił orientację w otoczeniu, a ciemność pochłaniała go coraz silniej, wyciągała po niego ręce, ale przestał się już bać. Pogodzony z losem, z tym co go czeka, obojętniał. Chwila po chwili coraz silniej, szczękając o siebie zębami, drżąc po zawilgoconym kocem. Łatwo o utratę kontroli, samego siebie. Mówił więc tak, by zdążyć powiedzieć wszystko, co musiał, wypowiadając jak najwięcej nazwisk, które miały wzbudzić ich czujność. Nie miał nic innego, chwytał się tego, co posiadał. Znał ryzyko. Wiedział kim był Sallow i co potrafił, ale on jeden był w stanie zareagować w porę, zanim wyprowadzą mu przyjaciela na plac, dokonają egzekucji. Zdawał sobie sprawę, że jego słowa niewiele znaczą. Był ulicznym grajkiem, złodziejem, dzieciakiem z ulicy. Byle kim, nikim dla nich. Małym gnojkiem, którego dla zabawy mogli zdeptać jak robaka. Liczył się, że nikt mu nie uwierzy, wykpią go — ile podobnych jemu siedziało na jego miejscu i próbowało wykpić się w ten sam sposób. Dlatego mącił prawdę z kłamstwem, owijał wokół siebie jak tylko jeszcze był w stanie. W desperacji chwytając się osób, których nie mogli zlekceważyć. Aż w końcu zaczęły uciekać mu też myśli, przestał więc kłamać, ograniczając się do krótkich relacji, słów wyjaśnienia. Bo nie miał sił tego ciągnąć. Chciał zasnąć, chciał by to wszystko dobiegło końca. Pragnął zbudzić się z tego koszmaru, albo usnąć już na dobre.
Ich słowa — strzępy rozmów odbijające się od niego; już bez znaczenia, nie było już nic, co mogło go tu trzymać. Po wysiłku, jakim był ten monolog, potrzebował chwili spokojnego oddechu, który nie drażnił złamanego żebra. Moment jaki mu dali sprawił, ż odpłynął, nie zdając sobie sprawy z tego co miało się dziać potem.
Przytomność zaczął odzyskiwać powoli. Zdawało mu się, że stał, a jednak nie próbował nawet utrzymać równowagi. Był tak zmarznięty, że nie czuł ani oparcia, ani dotyku; nie rozróżniłby wilgotnego muru od skrzypiącej pryczy. Nie był w stanie przez chwilę odróżnić pionu od poziomu, chwiał się chyba, nieco nieprzytomnie, walcząc z samym sobą o podniesienie głowy, ale mięśnie karku okazały się dziwnie słabe. Nie wiedział, czemu się budził. Nie chciał się budzić, wracać tutaj — nie chciał słyszeć tych dźwięków, rozmów. A jednak coś ciągło go tu. Ktoś szarpał koc, który teraz zdawał mu się wżynać w skórę na plecach, ciągnął go do przodu, nie wiedział po co. Pomiędzy nim, a murem — czy to był mur? — o który się opierał tworzył się supeł z cudzych rąk. Wiązali go? Docierało do niego powoli. Szorstki koc, szorstkie dłonie na skórze. Nie budziły podejrzeń, ledwie czuł przez zimne ciało; gęsia skórka już od dłuższego czasu nie znikała, a włosy wciąż stały dęba. Aż w końcu zrozumiał, że to nie mur miał przed sobą, tylko człowieka. Co robił i po co? Opierając się czołem o jego ramię? obojczyk? tors? zaczynał rozumieć. Zaczynał czuć. Obcy dotyk, nieprzyjemny, nachalny, nieodpowiedni. Zbyt intymny nawet teraz w tej scenerii. Serce zaczynało bić szybciej wraz z pojawiającymi się myślami. Żołądek skurczył się i szarpnął, ale nie był w stanie wypchnąć z siebie niczego, prócz pewnie żółci i śliny; choć i tej mu brakowało. Zaschło mu w gardle, chciało mu się pić. I wymiotować, gdy usłyszał ten szemrany, paskudny szept kierowany prosto do swojego ucha. Serce zadudniło mu w piersi, ale nie miał sił, zareagować. Brak reakcji wywołał w nim obrzydzenie — do tego człowieka, ale i do samego siebie. Do tego marnego, nędznego ciała, które miał.
— Odgryzę ci tę rękę...— odpowiedział mu podobnie, szeptem, choć nie był w stanie unieść głowy, opierał ją więc o niego dalej. Sekundę po tym odepchnął go, szarpnął, złapał. Zachwiał się nieprzytomnie — ktoś szedł. I popchnięty ruszył, idąc resztkami sił, a może resztkami własnej woli, byle tylko iść, dojść gdzieś, wrócić. Krok za krokiem w milczeniu, walcząc z samym sobą, by nie upaść na ziemię, na kolana po drodze. Wtedy się już nie podniesie — był tego pewien. Woda znów zmroziła jego kostki, kamienie, potem posadzka. Ciężkie drzwi.
Nie odwracał się — wcale nie chciał patrzeć. Popchnięty upadł, ból sprawił, że zabrakło mu oddechu. Upadł na wybity nadgarstek, poleciał przez to na twarz, prosto w mokrą ziemię. Chciał tak zostać. Leżeć. Opuchnięte oczy otworzył z trudem, powieki nie chciały się rozkleić. Czuł ból w dłoniach, głowie, rękach. Czuł go wszędzie. Ale w końcu oczy przywykły do ciemności, a on zdał sobie sprawę, że na pryczy ktoś leżał. Nieruchomo patrzył w tamtą stronę, czując jak do oczu zbierają się łzy. Ogarnął go znów strach, że był martwy. Thomas? Marcel? Leżał tak, jakby był. Miał nadzieję, łudził się, że się poruszy, zobaczy cokolwiek, ale nie widział nic. Podniósł się więc na zdrowej ręce i doczołgał, nie bacząc na to, co miał po drodze. Na kolanach wspiął, włócząc za sobą koc zsuwający się z ramion. Oparł ręce na ciele; jedną na ramieniu, albo czymś, co mogło nim być, druga na głowę, na włosach, próbując dostrzec, czy były jaśniejsze od włosów brata?
— Marcel?— spytał cichym, chrapliwym głosem. Czy to był on? — Marcel... — obudź się, poprosił go; musiał wiedzieć, że żyje, jakoś żyje — jeszcze. Jeśli tego nie zrobi odejdzie od zmysłów. Zacisnął ręce na nim i z braku sił, wycieńczenia osunął się do siadu na zimnym kamieniu. Nie zostawiaj mnie, nie umieraj mi tu. Drgnij chociaż, daj mi znak.
Ich słowa — strzępy rozmów odbijające się od niego; już bez znaczenia, nie było już nic, co mogło go tu trzymać. Po wysiłku, jakim był ten monolog, potrzebował chwili spokojnego oddechu, który nie drażnił złamanego żebra. Moment jaki mu dali sprawił, ż odpłynął, nie zdając sobie sprawy z tego co miało się dziać potem.
Przytomność zaczął odzyskiwać powoli. Zdawało mu się, że stał, a jednak nie próbował nawet utrzymać równowagi. Był tak zmarznięty, że nie czuł ani oparcia, ani dotyku; nie rozróżniłby wilgotnego muru od skrzypiącej pryczy. Nie był w stanie przez chwilę odróżnić pionu od poziomu, chwiał się chyba, nieco nieprzytomnie, walcząc z samym sobą o podniesienie głowy, ale mięśnie karku okazały się dziwnie słabe. Nie wiedział, czemu się budził. Nie chciał się budzić, wracać tutaj — nie chciał słyszeć tych dźwięków, rozmów. A jednak coś ciągło go tu. Ktoś szarpał koc, który teraz zdawał mu się wżynać w skórę na plecach, ciągnął go do przodu, nie wiedział po co. Pomiędzy nim, a murem — czy to był mur? — o który się opierał tworzył się supeł z cudzych rąk. Wiązali go? Docierało do niego powoli. Szorstki koc, szorstkie dłonie na skórze. Nie budziły podejrzeń, ledwie czuł przez zimne ciało; gęsia skórka już od dłuższego czasu nie znikała, a włosy wciąż stały dęba. Aż w końcu zrozumiał, że to nie mur miał przed sobą, tylko człowieka. Co robił i po co? Opierając się czołem o jego ramię? obojczyk? tors? zaczynał rozumieć. Zaczynał czuć. Obcy dotyk, nieprzyjemny, nachalny, nieodpowiedni. Zbyt intymny nawet teraz w tej scenerii. Serce zaczynało bić szybciej wraz z pojawiającymi się myślami. Żołądek skurczył się i szarpnął, ale nie był w stanie wypchnąć z siebie niczego, prócz pewnie żółci i śliny; choć i tej mu brakowało. Zaschło mu w gardle, chciało mu się pić. I wymiotować, gdy usłyszał ten szemrany, paskudny szept kierowany prosto do swojego ucha. Serce zadudniło mu w piersi, ale nie miał sił, zareagować. Brak reakcji wywołał w nim obrzydzenie — do tego człowieka, ale i do samego siebie. Do tego marnego, nędznego ciała, które miał.
— Odgryzę ci tę rękę...— odpowiedział mu podobnie, szeptem, choć nie był w stanie unieść głowy, opierał ją więc o niego dalej. Sekundę po tym odepchnął go, szarpnął, złapał. Zachwiał się nieprzytomnie — ktoś szedł. I popchnięty ruszył, idąc resztkami sił, a może resztkami własnej woli, byle tylko iść, dojść gdzieś, wrócić. Krok za krokiem w milczeniu, walcząc z samym sobą, by nie upaść na ziemię, na kolana po drodze. Wtedy się już nie podniesie — był tego pewien. Woda znów zmroziła jego kostki, kamienie, potem posadzka. Ciężkie drzwi.
Nie odwracał się — wcale nie chciał patrzeć. Popchnięty upadł, ból sprawił, że zabrakło mu oddechu. Upadł na wybity nadgarstek, poleciał przez to na twarz, prosto w mokrą ziemię. Chciał tak zostać. Leżeć. Opuchnięte oczy otworzył z trudem, powieki nie chciały się rozkleić. Czuł ból w dłoniach, głowie, rękach. Czuł go wszędzie. Ale w końcu oczy przywykły do ciemności, a on zdał sobie sprawę, że na pryczy ktoś leżał. Nieruchomo patrzył w tamtą stronę, czując jak do oczu zbierają się łzy. Ogarnął go znów strach, że był martwy. Thomas? Marcel? Leżał tak, jakby był. Miał nadzieję, łudził się, że się poruszy, zobaczy cokolwiek, ale nie widział nic. Podniósł się więc na zdrowej ręce i doczołgał, nie bacząc na to, co miał po drodze. Na kolanach wspiął, włócząc za sobą koc zsuwający się z ramion. Oparł ręce na ciele; jedną na ramieniu, albo czymś, co mogło nim być, druga na głowę, na włosach, próbując dostrzec, czy były jaśniejsze od włosów brata?
— Marcel?— spytał cichym, chrapliwym głosem. Czy to był on? — Marcel... — obudź się, poprosił go; musiał wiedzieć, że żyje, jakoś żyje — jeszcze. Jeśli tego nie zrobi odejdzie od zmysłów. Zacisnął ręce na nim i z braku sił, wycieńczenia osunął się do siadu na zimnym kamieniu. Nie zostawiaj mnie, nie umieraj mi tu. Drgnij chociaż, daj mi znak.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Thomas
Łaska, którą strażnicy Tower okazywali ci od początku uwięzienia, wyraźnie zaczynała słabnąć. Czułeś to każdą częścią ciała, gdy kolejne akty znęcania się pozbawiały cię sił i koncentracji. Najpierw czułe na światło oczy doprowadziły do pulsującej migreny, później wirujący świat i twarde zderzenie z podłożem stały się podstawą do mdłości, które trudno było ci powstrzymać. Wykręcone nadgarstki dawały się we znaki, złamane żebro było wrażliwie wystawione na uderzenia. Ciemna sylwetka przesłuchującego na tle Lumos Maxima stała nad tobą jak kat i być może przemknęło ci przez myśl, że zaraz zostaniesz skopany tak jak twój brat i przyjaciel w celi. Do tego jednak mężczyzna nie zamierzał się zniżać. Przydeptał ci gardło podeszwą wilgotnego buta, a gdy wyrzuciłeś z siebie niewyraźne zdanie, brutalnie docisnął nogę. Nie mógł zrozumieć, co powiedziałeś, nie miał jednak zamiaru pozwalać ci na nic więcej, jeżeli nie było to przydatnym nazwiskiem, datą lub informacją obciążającą współwięźniów. Pod naporem na krtań zacząłeś tracić oddech, nie mogłeś napełnić płuc wystarczającą ilością powietrza, mimowolnie zadrżałeś, gdy przez głowę przeszła ci przerażająca myśl, że to koniec - za kilka sekund umrzesz w najgorszy możliwy sposób, dławiąc się własną krwią ze zmiażdżonego gardła. Kiedy jednak brak tlenu sięgnął granicy, doprowadzając do mroczków przed oczami i zasinienia twarzy, but odpuścił, obryzgując cię wodą, pokrywającą podłogę.
- Mam ochotę cię zabić. - powiedział mężczyzna cicho. - Z ledwością powstrzymuję się przed zrobieniem tego tu i teraz. - Odniosłeś wrażenie, że mężczyzna bawi się różdżką trzymaną między palcami; jeżeli jednak chciałbyś spróbować mu ją wytrącić, związane ręce i słabość w kolanach skutecznie to uniemożliwiały. - Wstawaj.
Choć rozkaz był jednoznaczny, nie zdążyłeś zebrać się na równe nogi; niewerbalne zaklęcie nagle pozbawiło cię przytomności.
Ocknąłeś się lewitując z twarzą skierowaną w dół. Pod sobą widziałeś ciemną podłogę pełną rys i zaschniętych plam, z dwóch stron towarzyszyły ci pary ciężkich, czarnych buciorów. Gdy tylko spróbowałeś się szarpnąć, czar przestał działać i znów z głuchym impetem wylądowałeś na ziemi, miażdżąc sobie dolną wargę i smakując krew na języku. Strażnicy - po tembrze rechotu mogłeś rozpoznać, że inni niż wcześniej - podnieśli cię za ramiona i popchnęli. Choć nie miałeś już zasłoniętych oczu, monotonny, wąski korytarz nie podpowiedział ci wiele o miejscu, w którym się znajdowałeś. Po każdej ze stron mieściły się te same rzędy metalowych drzwi bez krat i z numerem na grawerowanej tabliczce. Poza pochodniami przybitymi do ścian, w korytarzu nie było niczego więcej. Wąsaty mężczyzna wepchnął cię do celi o numerze - jak zdążyłeś przeczytać - 189, gdy już jednak myślałeś, że na tym tortury się skończą, szorstkie ręce jednym ruchem zerwały z twoich nadgarstków sznur, kalecząc odparzoną skórę na kostkach.
- Powodzenia, młody - rzucił ktoś kpiąco.
Potem drzwi zatrzasnęły się z metalicznym zgrzytem, zostawiając cię stojącego w śmierdzącej, dusznej celi. Potrzebowałeś chwili, aby zebrać myśli i rozejrzeć się po dobrze znanej scenerii.
Wtedy przy pryczy dostrzegłeś dwoje skatowanych chłopców.
Wszyscy
Przesłuchania dobiegły końca, na ich efekt przyszło wam jednak czekać - jak dużo minie czasu nim strażnicy wypuszczą was lub zaciągną na kolejne męki, tego mogliście się wyłącznie domyślać. W jednej z dwóch zaśniedziałych misek znajdowała się ilość niesmacznej wody niewystarczająca dla was trzech - przynajmniej jedna osoba będzie musiała zrezygnować z ukojenia palącego pragnienia. Kromek czarnego, wysuszonego chleba było sześć, po dwie na każdego, ale tłuste, rozpływające się masło nie wyglądało na rzecz, którą bezpiecznie jest wkładać do ust. Nareszcie zostawieni sami sobie, mogliście odpocząć, obejrzeć obrażenia i wesprzeć się w trudnej chwili, o ile tylko znów nie poniosą was gwałtowne emocje.
Pierwsza osoba odpisująca w wątku może wykonać rzut kością k6 na to, co znajdziecie pod chlebem na dnie miski
1. Szczurze bobki
2. Zaschniętą, bordową plamę
3. Wydrapany napis "Pomocy"
4. Jeden wyschnięty na wiór kawałek bekonu
5. Nieobraną, nadgniłą marchewkę
6. Przyklejonego, topiącego się cukierka ziołowego na ból gardła
Cornelius
Gdy przybyłeś do ponurej twierdzy Tower, w bramie czekał na ciebie komendant Czarodziejskiej Policji, ostrzyżony na jeża i ubrany w czystą szatę. Po wymienieniu wymaganych uprzejmości, natychmiast przeszedł do rzeczy, odprowadzając cię do sali przesłuchań mieszczącej się na wyższych piętrach jednej z wież. Nie była to sala choć w połowie przypominająca te, do których wcześniej zawleczono młodocianych więźniów. Tutaj podłoga była sucha i starannie zamieciona, na stole mieścił się dzbanek z dwoma szklankami, a na ścianach płonęły świece, zaczarowane tak, aby skapujący z nich wosk znikał w powietrzu i nie osiadał na kandelabrach. Tam komendant zajął miejsce po jednej stronie stołu, a tobie wskazał wygodne krzesło po drugiej. Choć wszystko było urządzone skromnie, nie dało się odmówić pomieszczeniu schludności i profesjonalności. - Panie Sallow, zanim poproszę strażników o przyprowadzenie więźniów na dodatkowe przesłuchanie, chciałbym przedstawić panu informacje, które udało nam się zdobyć do tej pory - powiedział czarodziej uprzejmie, stukając różdżką w dzbanek, w którym pływał jeden plasterek cytryny. Słodka lemoniada samoistnie rozlała się do szklanek. - Z doniesień z zimowego jarmarku wynika, że trójka aresztowanych próbowała okraść cywila. Thomas Doe i niezidentyfikowana dziewczyna odwracali jego uwagę, pokazując sztuczki na kartkach papieru, w tym czasie Patrin Tremaine podjął się próby wyciągnięcia cywilowi portfela z kieszeni. Gdy tylko mężczyzna to zauważył, próbował odwrócić się i złapać chłopaka; Marcelius Carrington przeszkodził mu, popychając go z niebywałą agresją, w użyciu znalazła się także łyżwa, która zostawiła na twarzy cywila rozcięcie, co budzi uzasadnione podejrzenie napaści z użyciem ostrego przedmiotu. - Mężczyzna odchrząknął i upił łyk wody przed kontynuacją. - Podczas przesłuchania Marcelius Carrington przyznał się do wszystkiego, zeznał też niezgodnie ze słowami poszkodowanego, że to właśnie on próbował wyciągnąć feralny portfel. Wzięto pod uwagę czynnik zamieszania w tłumie oraz faktu, że poszkodowany stał do wspomnianych chłopców tyłem i przystano na te zeznanie, wymierzając karę. Zeznanie jednak okazało się stać w sprzeczności z tym, co powiedzieli Doe i Tremaine. To właśnie Patrin Tremaine powołał się na działanie w konspiracji; podobno cywil, którego zaatakowali, jest podejrzany o współdziałanie z buntownikami i działanie na szkodę rządu londyńskiego. Według słów aresztowanego, na pana polecenie chcieli oni przeprowadzić akcję, podczas której Carrington miał uratować mężczyznę przed kradzieżą i wkraść się w jego łaski... co skończyło się żałosnym fiaskiem. - Komendant przesunął palcem po brodzie; wydał ci się poddenerwowany i spocony, jakby wciąż nie był pewny, czy podjął dobrą decyzję. - Nie kłopotalibyśmy pana, gdyby nie Thomas Doe. Musi pan wiedzieć, że chłopak ten już wcześniej zadeklarował się pracować na rzecz służb Tower jako szpieg i donosiciel. Do tej pory szło mu to nienagannie, obecnie jednak cała sprawa budzi kontrowersje, które na pewno jest pan w stanie zrozumieć, panie Sallow.
Policjant po raz pierwszy spojrzał ci bezpośrednio w oczy, w napięciu oczekując odpowiedzi.
Żywotność
Marcel 25/241 -60 do kości
-65 tłuczone (posiniaczone nadgarstki, kostki, kolana i klatka piersiowa, obity kręgosłup i nerki, złamany paliczek prawej dłoni, pokruszony ząb)
-85 cięte (przygryziony język, odcięta lewa dłoń)
-46 psychiczne (-26 tortury)
-10 wychłodzenie
James 58/220 -50 do kości
-116 tłuczone (złamane dolne żebro, rozbita głowa, posiniaczone nadgarstki, kostki i kolana, stłuczony nos, obity kręgosłup i nerki, wybity nadgarstek)
-30 psychiczne (-10 działanie dementora)
-15 wychłodzenie (-5 balneo)
Thomas 119/225 -20 do kości
-71 tłuczone (posiniaczone nadgarstki, kostki i kolana, złamane górne żebro, obita skroń, zmiażdżona dolna warga)
-25 psychiczne (-5 wdepnięcie w zdechłego szczura)
-10 wychłodzenie
Nie rozumiał, dlaczego ta złość w nim buzowała, pomimo migreny i niemocy. Może to właśnie przez tą niemoc? Było mu niedobrze, przełyk go palił przez żółć, o której nawet nie chciał myśleć - ostatnim razem nie zwymiotował, więc i dzisiaj nie zwymiotuje. Ból nie był gorszy niż ostatnio. Zresztą, Marcel już drugi raz najwyraźniej złamał mu... żebro? Może uszkodził go w inny sposób tym razem, jednak nie czuł, żeby tak było. Chociaż to jak odczuwał ból dzisiaj, a podczas bójki z nim na arenie również było inne...
Czuł coraz mniejszą możliwość złapania powietrza i mimo swojego postanowienia, w końcu spróbował - co skończyło się fiaskiem. Potrzebował powietrza, potrzebował jeszcze przeżyć. Jeszcze raz, jeszcze odrobina szczęścia mu się przyda, żeby móc sprawdzić co z Jamesem i upewnić się, że wyjdzie - a może nawet, żeby sprawdzić co z Sheilą i Eve, żeby już rzeczywiście się nie pakować w kłopoty. Nie chciał tak kończyć, tu i teraz. Ta złość brała się z bezradności? Tak mógł założyć.
Słysząc rozkaz, zanim zdążyłby chociaż spróbować się podnieść, wszystko przysłoniła czerń.
Dopiero usłyszał buciory - ciężkie, które sprawiały mu niewyobrażalny ból podczas ostatniej wizyty, a niedawno sprawiały ten ból Jamesowi i Marcelowi. Chwilę mu zajęło, żeby zorientować się, co się z nim dzieje - że jest do góry nogami. Do tego stanu rzeczy chyba się już zdążył przyzwyczaić aż za bardzo. Zaraz jednak spróbował się szarpnąć, co skończyło się spotkaniem trzeciego stopnia z posadzką.
Zamknijcie ryj...
Nie miał ochoty słuchać ich rechotu, ale nie był w stanie jeszcze zareagować czy odpowiedzieć. Czuł się źle, kiedy buzowały w nim tak różne emocje. Przeszło mu przez głowę, że prowadzą go na ścięcie czy kolejne tortury, tak aby zapewnić mu rozrywki do czasu sprawdzenia podanych im informacji, a zaraz po tym znów jedyne co nim zawładnęło to złość. Chciał ich kopnąć, chciąć ich uderzyć, ale jedyne co zrobił to splunął krwią po upadku tuż przed tym jak wepchnęli go do celi. Chociaż stanowczo był wdzięczny, że lumos już nigdzie mu nie towarzyszyło.
Ból mógł przecież wytrzymać. Kość się zrośnie, a jeśli to cokolwiek gorszego... może... może szybciej umrze, chociaż nie wiedział co było lepsze w tym wypadku. Wolne konanie z nieleczonej rany czy wolne konanie podczas tortur. Żadne z tego nie zapowiadało się dobrze.
Chociaż i ta myśl ustąpiła, kiedy dostrzegł ich... James i Marcel. Byli tu, na pewno, to nie był nikt inny, prawda?
Skrzywił się na zerwanie mu sznura z dłoni i z kostek, ale nie bacząc na ból zaraz ruszył w kierunku pryczy, kucając przy młodszym bracie i wbił wzrok w Marcela, zaraz go odwracając, dostrzegając co oni mu zrobili. Wciągnął przy tym nieco zbyt szybko powietrze, czując od razu ból w klatce piersiowej.
- Jimmy jak z tobą? W porządku..? - zapytał cicho, zachrypniętym głosem. Tym razem przynajmniej miał wszystkie zęby. Jeszcze. Nie mógł zresztą narzekać na traktowanie, w przeciwieństwie do chłopaków. Jedynie mocniej go ścisnęło w żołądku. To było jego winą. Gdyby powstrzymał wtedy Jamesa, gdyby mu po prostu nie przytaknął na plan, który miał być czymś prostym do zrealizowania - może nie skończyliby tutaj wszyscy. Albo gdyby James nauczył się uciekać! Marcel też by tam nie został, nie obejrzałby się nawet na niego, kiedy się potknął o cudzą nogę...
Chciał móc przytulić brata. Cieszył się, że ten żył. To zawsze szansa, że wyjdzie - że nic więcej mu się nie stanie. Głupia i naiwna nadzieja, ale zawsze jakaś. Jednak pamiętał, w jakim stanie on sam był wtedy... Wiedział, że teraz oboje czego potrzebowali to pomoc medyka - a najlepiej i coś miększego od pryczy czy podłogi. Ale nie mieli tego.
Wyciągnął zaraz rękę do Marcela, zdejmując z niego pająka. Niech po nim nie łazi jak po jakimś trupie!
Chociaż ta zmyśl przez moment go zmroziła. Nie był trupem, prawda..? Leżał jak trup, ale...
- Jimmy, nie ruszaj się, dobrze? Jeśli coś potrzebujesz, po prostu mów... - poprosił cicho, zerkając też na blondyna po chwili. - Marcel? - rzucił, podnosząc się powoli z chłodnej podłogi. Musiał żyć, prawda? Może.. ucięli mu język..? lub coś podobnego...
Rozejrzał się po celi, a dostrzegając miski ostrożnie do nich ruszył, sięgając po tę z wodą. Pamiętał, że to pragnienie było najgorsze, kiedy nie mógł się ruszać, więc to tę miskę powoli przyniósł bliżej pryczy, starając się ignorować ból przy kucnięciu, schyleniu czy innym ruchu angażującym tułów - to żebro było główną rzeczą, na którą mógł narzekać, ale jednocześnie nie było tak źle jak ostatnim razem. Nie powie, że boli, bo tym razem to nie było istotne. Istotne było, aby ulżyć w jakikolwiek sposób Jamesowi i Marcelowi, nawet jeśli nie mieli w tej zaśmierdłej celi niczego czym mogliby to zrobić.
Podstawi pierw Jamesowi.
- Napij się, powoli... Gdzie cię boli? Zostaw też dla Marcela... - powiedział cicho, zerkając wciąż na Carringtona niepewnie.
Po tym, kiedy młodszy Doe się napił, odstawił miskę w bezpieczne miejsce, aby przypadkiem nie rozlać jej wątpliwej jakości zawartości i ostrożnie złapał Marcela za ramiona, aby obrócić go na pryczy. Chciał się tylko upewnić, że przyjaciel był żywy...
- No już, musisz się napić stary i coś zjeść - rzucił cicho, zaciskając zęby czując jak złamane żebro wcale nie ułatwia mu zadania.
rzut co jest pod chlebem, szczurze bobki
Czuł coraz mniejszą możliwość złapania powietrza i mimo swojego postanowienia, w końcu spróbował - co skończyło się fiaskiem. Potrzebował powietrza, potrzebował jeszcze przeżyć. Jeszcze raz, jeszcze odrobina szczęścia mu się przyda, żeby móc sprawdzić co z Jamesem i upewnić się, że wyjdzie - a może nawet, żeby sprawdzić co z Sheilą i Eve, żeby już rzeczywiście się nie pakować w kłopoty. Nie chciał tak kończyć, tu i teraz. Ta złość brała się z bezradności? Tak mógł założyć.
Słysząc rozkaz, zanim zdążyłby chociaż spróbować się podnieść, wszystko przysłoniła czerń.
Dopiero usłyszał buciory - ciężkie, które sprawiały mu niewyobrażalny ból podczas ostatniej wizyty, a niedawno sprawiały ten ból Jamesowi i Marcelowi. Chwilę mu zajęło, żeby zorientować się, co się z nim dzieje - że jest do góry nogami. Do tego stanu rzeczy chyba się już zdążył przyzwyczaić aż za bardzo. Zaraz jednak spróbował się szarpnąć, co skończyło się spotkaniem trzeciego stopnia z posadzką.
Zamknijcie ryj...
Nie miał ochoty słuchać ich rechotu, ale nie był w stanie jeszcze zareagować czy odpowiedzieć. Czuł się źle, kiedy buzowały w nim tak różne emocje. Przeszło mu przez głowę, że prowadzą go na ścięcie czy kolejne tortury, tak aby zapewnić mu rozrywki do czasu sprawdzenia podanych im informacji, a zaraz po tym znów jedyne co nim zawładnęło to złość. Chciał ich kopnąć, chciąć ich uderzyć, ale jedyne co zrobił to splunął krwią po upadku tuż przed tym jak wepchnęli go do celi. Chociaż stanowczo był wdzięczny, że lumos już nigdzie mu nie towarzyszyło.
Ból mógł przecież wytrzymać. Kość się zrośnie, a jeśli to cokolwiek gorszego... może... może szybciej umrze, chociaż nie wiedział co było lepsze w tym wypadku. Wolne konanie z nieleczonej rany czy wolne konanie podczas tortur. Żadne z tego nie zapowiadało się dobrze.
Chociaż i ta myśl ustąpiła, kiedy dostrzegł ich... James i Marcel. Byli tu, na pewno, to nie był nikt inny, prawda?
Skrzywił się na zerwanie mu sznura z dłoni i z kostek, ale nie bacząc na ból zaraz ruszył w kierunku pryczy, kucając przy młodszym bracie i wbił wzrok w Marcela, zaraz go odwracając, dostrzegając co oni mu zrobili. Wciągnął przy tym nieco zbyt szybko powietrze, czując od razu ból w klatce piersiowej.
- Jimmy jak z tobą? W porządku..? - zapytał cicho, zachrypniętym głosem. Tym razem przynajmniej miał wszystkie zęby. Jeszcze. Nie mógł zresztą narzekać na traktowanie, w przeciwieństwie do chłopaków. Jedynie mocniej go ścisnęło w żołądku. To było jego winą. Gdyby powstrzymał wtedy Jamesa, gdyby mu po prostu nie przytaknął na plan, który miał być czymś prostym do zrealizowania - może nie skończyliby tutaj wszyscy. Albo gdyby James nauczył się uciekać! Marcel też by tam nie został, nie obejrzałby się nawet na niego, kiedy się potknął o cudzą nogę...
Chciał móc przytulić brata. Cieszył się, że ten żył. To zawsze szansa, że wyjdzie - że nic więcej mu się nie stanie. Głupia i naiwna nadzieja, ale zawsze jakaś. Jednak pamiętał, w jakim stanie on sam był wtedy... Wiedział, że teraz oboje czego potrzebowali to pomoc medyka - a najlepiej i coś miększego od pryczy czy podłogi. Ale nie mieli tego.
Wyciągnął zaraz rękę do Marcela, zdejmując z niego pająka. Niech po nim nie łazi jak po jakimś trupie!
Chociaż ta zmyśl przez moment go zmroziła. Nie był trupem, prawda..? Leżał jak trup, ale...
- Jimmy, nie ruszaj się, dobrze? Jeśli coś potrzebujesz, po prostu mów... - poprosił cicho, zerkając też na blondyna po chwili. - Marcel? - rzucił, podnosząc się powoli z chłodnej podłogi. Musiał żyć, prawda? Może.. ucięli mu język..? lub coś podobnego...
Rozejrzał się po celi, a dostrzegając miski ostrożnie do nich ruszył, sięgając po tę z wodą. Pamiętał, że to pragnienie było najgorsze, kiedy nie mógł się ruszać, więc to tę miskę powoli przyniósł bliżej pryczy, starając się ignorować ból przy kucnięciu, schyleniu czy innym ruchu angażującym tułów - to żebro było główną rzeczą, na którą mógł narzekać, ale jednocześnie nie było tak źle jak ostatnim razem. Nie powie, że boli, bo tym razem to nie było istotne. Istotne było, aby ulżyć w jakikolwiek sposób Jamesowi i Marcelowi, nawet jeśli nie mieli w tej zaśmierdłej celi niczego czym mogliby to zrobić.
Podstawi pierw Jamesowi.
- Napij się, powoli... Gdzie cię boli? Zostaw też dla Marcela... - powiedział cicho, zerkając wciąż na Carringtona niepewnie.
Po tym, kiedy młodszy Doe się napił, odstawił miskę w bezpieczne miejsce, aby przypadkiem nie rozlać jej wątpliwej jakości zawartości i ostrożnie złapał Marcela za ramiona, aby obrócić go na pryczy. Chciał się tylko upewnić, że przyjaciel był żywy...
- No już, musisz się napić stary i coś zjeść - rzucił cicho, zaciskając zęby czując jak złamane żebro wcale nie ułatwia mu zadania.
rzut co jest pod chlebem, szczurze bobki
Nie odzywał się, milczał. Palcami dotykał jego głowy, błądził po włosach, po zlepionych w brudzie strąkach, które wcale nie wyglądały na złote — próbował dostrzec w półmroku, czy to był on, czy znalazł się w jakiejś innej celi. Czy to był Marcel? Marszcząc brwi, mrużąc oczy, chwiejnie na kolanach musiał zobaczyć prawdę. Wypuścili go? Pobili? Zabili? Nie, nie mogli. Nie, to nie mogła być prawda. Już to widział. Już to przeżył; już odwracał z ziemi truchła, szukając wśród poległych jednej żywej duszy. Wtedy się nie udało, wszyscy ci, których miał na swojej drodze byli martwi. Wszyscy wokół byli martwi, patrzyli na niego przerażająco pustymi oczami w emocji trudnej do określenia. Co czuli, gdy umierali? O czym myśleli? O sobie? Swoich rodzinach? O tym, że jak jeden mąż stanęli w obronie jednego ze swoich? Za Thomasem? Serce nie biło już tak szybko jak wcześniej, biło coraz wolniej. Był zmęczony. Nie, Marcel, nie rób mi tego. To był on, na pewno. Ale nie ruszał się, leżał. Po prostu leżał.
Co miał zrobić?
Nie miał sił go odwrócić. Może wcale nie chciał. Ze strachu przed tym, co zobaczy — martwe, nieruchome spojrzenie wbite w sufit, wyraz bólu, gniewu. Własne odbicie w jego niebieskich oczach, żal, że zawiódł. Opadł na zimny kamień, próbując uspokoić oddech, kłucie w boku. Był pewien, że bolał go każdy centymetr ciała, każda cząstka, włos na skórze, paznokieć. Przestał się już krzywić. Chciał zasnąć, położyć się na zimnej ziemi, zapomnieć o wszystkim. O tym, że tu byli. O tym, co się wydarzyło. Oparł się plecami o pryczę, koc na nim przesunął się bardziej do przodu, pozostawiając jego plecy prawie całkiem odsłonięte. Gryzący materiał okrył mu ręce i tors, węzeł znalazł się gdzieś miedzy łopatkami, ale pomimo zimna i drżenia czuł, że się poluźniał. Lada moment się rozwiąże. Aż w końcu drzwi się otwarły, a on drgnął w przestrachu, patrząc, jak wrzucają go do środka. Jego brata. Miał ochotę powiedzieć mu wszystko, ale gdy przy nim kucnął tylko na niego spojrzał opuchniętymi oczami, z lekko rozchylonymi ustami. Coś się wydarzyło, gdy odwrócił Marcela. Gdy ujrzał bandaż wokół jego nadgarstka, tam, gdzie powinna być dłoń. Coś pękło. Żołądek po raz kolejny skurczył się w spazmie, ale nie wyrzucił z siebie nic. Był pusty i związany w supeł. Co oni mu zrobili? Za co? Nic przecież nie zrobił, niczemu nie był winien prócz znalezienia się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Dołączył do zamieszania, ale przecież zjawił się tak nagle, tak przypadkiem. Odrąbali mu dłoń. Jak złodziejowi. Nie czekali na zeznania. Były gówno warte. Czy ocalą go? Czy dłoń miała być karą, po której oddadzą mu wolność? Czy jego własną karą był stryczek? Miał nadzieję. Na to liczył. Chciał by to zrobili, zasłużył. Nie za kradzież. Żył tak od dziecka, okradał ludzi, bogatszych, biedniejszych. Dla zabawy, z konieczności. Nie miał skrupułów, a może nie myślał wcale o konsekwencjach, nie dojrzał do tego, by poznać ich smak. Teraz mógł. I chciał, by ktoś to zakończył. By w końcu los się uśmiechnął — by ktoś zrobił choć raz coś dobrego, by świat uraczył go odrobiną szczęścia. By wypuścili Marcela, Thomasa. Nie byli winni. By go zabrali, zrobili to szybko, bez przedłużania, bez kolejnych upokorzeń. Ale jeśli i to miała być kara, za ten okruch losu ją zniesie. Zrobi to, niech to tylko ktoś zakończy.
Pokiwał głową bratu, jego pytanie dotarło do niego z opóźnieniem. Zamknął usta, nie potrafiąc wydusić z siebie słowa. Oczy zeszkliły się, ale ramiona opadły, a wraz z nimi cały ten ciężar tego wydarzenia, tej sytuacji. To była jego wina. To wszystko była jego wina. To on do tego doprowadził. To przez niego tu tkwili. To on sprowadził na nich taki los. I wciąż żył. Wciąż kurwa, go nie powiesili.
Nie wiedział, która myśl była gorsza. Patrzył prosto przed siebie, nie spoglądał na brata, na Marcela. Nie spojrzał ani na miskę z jedzeniem ani wodą, odsunął się, kiedy Thomas chciał mu ją podać. Bez słowa, nie racząc go ani jednym spojrzeniem. Patrzył tępo, nieruchomo przed siebie, na migający w rogu płomień świecy. Bez przerwy, bez mrugnięcia obserwował tańczący wesoło płomień. Zacisnął usta mocniej, na chwilę przymknął oczy, kiedy łza spłynęła mu po policzku, ale otworzył je znów, szukając światła świecy. Podejmowanie złych decyzji mieli we krwi. Ich ojciec, matka, Thomas, on. nawet Sheila, pokładając w nich nadzieję, wiarę, że to wszystko miało szansę się udać. Nie miało. Pech kroczył za nimi, a wraz z nimi strach i śmierć.
Co miał zrobić?
Nie miał sił go odwrócić. Może wcale nie chciał. Ze strachu przed tym, co zobaczy — martwe, nieruchome spojrzenie wbite w sufit, wyraz bólu, gniewu. Własne odbicie w jego niebieskich oczach, żal, że zawiódł. Opadł na zimny kamień, próbując uspokoić oddech, kłucie w boku. Był pewien, że bolał go każdy centymetr ciała, każda cząstka, włos na skórze, paznokieć. Przestał się już krzywić. Chciał zasnąć, położyć się na zimnej ziemi, zapomnieć o wszystkim. O tym, że tu byli. O tym, co się wydarzyło. Oparł się plecami o pryczę, koc na nim przesunął się bardziej do przodu, pozostawiając jego plecy prawie całkiem odsłonięte. Gryzący materiał okrył mu ręce i tors, węzeł znalazł się gdzieś miedzy łopatkami, ale pomimo zimna i drżenia czuł, że się poluźniał. Lada moment się rozwiąże. Aż w końcu drzwi się otwarły, a on drgnął w przestrachu, patrząc, jak wrzucają go do środka. Jego brata. Miał ochotę powiedzieć mu wszystko, ale gdy przy nim kucnął tylko na niego spojrzał opuchniętymi oczami, z lekko rozchylonymi ustami. Coś się wydarzyło, gdy odwrócił Marcela. Gdy ujrzał bandaż wokół jego nadgarstka, tam, gdzie powinna być dłoń. Coś pękło. Żołądek po raz kolejny skurczył się w spazmie, ale nie wyrzucił z siebie nic. Był pusty i związany w supeł. Co oni mu zrobili? Za co? Nic przecież nie zrobił, niczemu nie był winien prócz znalezienia się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Dołączył do zamieszania, ale przecież zjawił się tak nagle, tak przypadkiem. Odrąbali mu dłoń. Jak złodziejowi. Nie czekali na zeznania. Były gówno warte. Czy ocalą go? Czy dłoń miała być karą, po której oddadzą mu wolność? Czy jego własną karą był stryczek? Miał nadzieję. Na to liczył. Chciał by to zrobili, zasłużył. Nie za kradzież. Żył tak od dziecka, okradał ludzi, bogatszych, biedniejszych. Dla zabawy, z konieczności. Nie miał skrupułów, a może nie myślał wcale o konsekwencjach, nie dojrzał do tego, by poznać ich smak. Teraz mógł. I chciał, by ktoś to zakończył. By w końcu los się uśmiechnął — by ktoś zrobił choć raz coś dobrego, by świat uraczył go odrobiną szczęścia. By wypuścili Marcela, Thomasa. Nie byli winni. By go zabrali, zrobili to szybko, bez przedłużania, bez kolejnych upokorzeń. Ale jeśli i to miała być kara, za ten okruch losu ją zniesie. Zrobi to, niech to tylko ktoś zakończy.
Pokiwał głową bratu, jego pytanie dotarło do niego z opóźnieniem. Zamknął usta, nie potrafiąc wydusić z siebie słowa. Oczy zeszkliły się, ale ramiona opadły, a wraz z nimi cały ten ciężar tego wydarzenia, tej sytuacji. To była jego wina. To wszystko była jego wina. To on do tego doprowadził. To przez niego tu tkwili. To on sprowadził na nich taki los. I wciąż żył. Wciąż kurwa, go nie powiesili.
Nie wiedział, która myśl była gorsza. Patrzył prosto przed siebie, nie spoglądał na brata, na Marcela. Nie spojrzał ani na miskę z jedzeniem ani wodą, odsunął się, kiedy Thomas chciał mu ją podać. Bez słowa, nie racząc go ani jednym spojrzeniem. Patrzył tępo, nieruchomo przed siebie, na migający w rogu płomień świecy. Bez przerwy, bez mrugnięcia obserwował tańczący wesoło płomień. Zacisnął usta mocniej, na chwilę przymknął oczy, kiedy łza spłynęła mu po policzku, ale otworzył je znów, szukając światła świecy. Podejmowanie złych decyzji mieli we krwi. Ich ojciec, matka, Thomas, on. nawet Sheila, pokładając w nich nadzieję, wiarę, że to wszystko miało szansę się udać. Nie miało. Pech kroczył za nimi, a wraz z nimi strach i śmierć.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sala przesłuchań
Szybka odpowiedź