Cmentarz dla magicznych
AutorWiadomość
Cmentarz dla magicznych
Założony około roku 1930 przez czarodziejów i czarownice chcących ułożyć swoich zmarłych krewnych w ustronnym, bezpiecznym miejscu, które jednak wciąż mogło znajdować się w pobliżu centrum miasta. Postanowiono zagospodarować odseparowane tyły parku i wykorzystać je na swój użytek. Pierwszy nagrobek został postawiony 14 czerwca 1932r. - upamiętnił żywot Margaret Blicks, słynnej powieściopisarki - a jej rodzina rozpoczęła tradycję zaklinania rzeźb tak, by te dbały o groby swoich właścicieli. W taki też sposób cmentarz zapełnił się ożywionymi posążkami skrzatów i nimf, przyozdobionymi skrzydłami elfami i cherubinami, magicznymi stworzeniami i drobnymi podobiznami przedstawicieli magicznej społeczności. Z roku na rok przybywa coraz więcej nagrobków, a co za tym idzie - coraz więcej kamiennych strażników.
| kontynuacja
Spojrzał na nią ze smutkiem, którego nie próbował nawet taić. Ponieważ dziś wszystko toczyło się według zupełnie innych zasad, rażąco łamiąc te układające ich codzienność. Nie było surowości i krzyków. Nawet wymagająca służba w tym jednym dniu nie istniała. Znalazło się miejsca na uczucia, kłopotliwe i niezręczne. W jego niebieskich oczach zastygło przywołane wspomnienie urokliwej sylwetki zmarłej żony. Doskonale pamiętał wszystkie jej uśmiechy, szerokie i promieniste, nikłe i delikatne, każdy dźwięczny śmiech i stłumiony chichot. Abigail miała w sobie tyle uroku, tego kobiecego wdzięku, którego nigdy nie eksponowała. Pełna była ciepła i zrozumienia. Wciąż nie odkrył, czym sobie zasłużył na jej obecność w swoim życiu. Nie dowiedział się też, dlaczego miał ją przy sobie tak krótko. Nawet nie doczekali się dziesiątej rocznicy ślubu. A czasem wybiegali myślami w przyszłość tak daleko. Zbyt daleko, jak pokazała bezlitosna rzeczywistość.
Źle się czuł ze swoim roztargnieniem. Jakby nagle nakazano mu oblec się w cudzą skórę. Powoli jednak uczył się, jak się w niej poruszać. Musiał tylko spróbować odnaleźć równowagę. Odnalezienie drewnianego pierścionka pomogło mu okiełznać nerwy. Z każdym rokiem coraz lepiej wychodziła mu dbałość o szczegóły. Roślinny wzór, może nieco krzywy, wyglądał przynajmniej porządnie. Dzieło jego rąk nie było piękne ani zachwycające, lecz było jak najbardziej szczerze, bo stworzone z potrzeby serca. Nie zamierzał się nim chwalić.
Wyjście z gabinetu nie było takie trudne, to ponowne stanięcie przed Jackie wydało mu się tak niebywale trudne. Tego dnia już nieustannie będzie prześladować go myśl, jak potoczyłoby się życie jego dzieci, gdyby Abigail żyła przynajmniej kilka lat dłużej. Nie zdążyła nacieszyć się swoją małą Jacqueline.
– Drobiazgu – odparł na jej pierwsze pytanie dopiero po chwili namysłu, nie dając się zbyt szybko wyrwać ze swojego zamyślenia. Kolejne pytanie sprawiło jednak, że znów spojrzała na córkę w kobiecym wydaniu. Wyglądała naprawdę dobrze. Nawet jeśli surowe buty nie pasowały do sukienki czy eleganckiego płaszcza, to jednak miały w sobie coś z charakteru Jackie. Pod okiem matki wyrosłaby na piękną kobietę. Ale los podarował jej jedynie wychowanie pod surowym spojrzeniem ojca aurora. – Spacer nam nie zaszkodzi – odpowiedział w końcu na drugie pytanie, dziwnym trafem nie mając nic przeciwko wizji skierowania się na cmentarz w milczeniu. A wizja ta stała się szybko rzeczywistością, gdy tylko opuścili domowe zacisze. Nigdzie się nie spieszyli.
Stawanie przed grobem Abigail każdego roku w rocznicę jej śmierci nigdy nie było dla niego czymś prostym. Nie czynił tego z powodu poczucia obowiązku, a przynajmniej nie tylko dlatego. Wciąż było w nim wiele silnych uczuć, którymi darzył swą żonę jeszcze za jej życia. Gdzieś w nim, w głębi utwardzonego przez czas i masę doświadczeń serca, kryła się najprawdziwsza czułość. Zamknął w sobie uczucia, lecz te pozostawały żywe pomiędzy tymi wszystkimi wspomnieniami. Do przeszłości, jakże już odległej, wracał ostrożnie, zawsze w samotności, aby znów poczuć przynajmniej namiastkę tego, co czuł kiedyś.
Obojętnie przeszedł pomiędzy rzędami nagrobków, aby zatrzymać się przed tym jednym konkretnym, który chroniła kamienna figura starego czarodzieja, nieco zgarbionego, z długą brodą, zasmuconego. Choć magia tchnęła w niego życie, to nie miał w sobie duszy. Kieran podejrzewał, że jeśli uda mu się dożyć sędziwego wieku, to zastąpi tę rzeźbę. Z takim wyobrażeniem swojej przyszłości żył.
Spojrzał na nią ze smutkiem, którego nie próbował nawet taić. Ponieważ dziś wszystko toczyło się według zupełnie innych zasad, rażąco łamiąc te układające ich codzienność. Nie było surowości i krzyków. Nawet wymagająca służba w tym jednym dniu nie istniała. Znalazło się miejsca na uczucia, kłopotliwe i niezręczne. W jego niebieskich oczach zastygło przywołane wspomnienie urokliwej sylwetki zmarłej żony. Doskonale pamiętał wszystkie jej uśmiechy, szerokie i promieniste, nikłe i delikatne, każdy dźwięczny śmiech i stłumiony chichot. Abigail miała w sobie tyle uroku, tego kobiecego wdzięku, którego nigdy nie eksponowała. Pełna była ciepła i zrozumienia. Wciąż nie odkrył, czym sobie zasłużył na jej obecność w swoim życiu. Nie dowiedział się też, dlaczego miał ją przy sobie tak krótko. Nawet nie doczekali się dziesiątej rocznicy ślubu. A czasem wybiegali myślami w przyszłość tak daleko. Zbyt daleko, jak pokazała bezlitosna rzeczywistość.
Źle się czuł ze swoim roztargnieniem. Jakby nagle nakazano mu oblec się w cudzą skórę. Powoli jednak uczył się, jak się w niej poruszać. Musiał tylko spróbować odnaleźć równowagę. Odnalezienie drewnianego pierścionka pomogło mu okiełznać nerwy. Z każdym rokiem coraz lepiej wychodziła mu dbałość o szczegóły. Roślinny wzór, może nieco krzywy, wyglądał przynajmniej porządnie. Dzieło jego rąk nie było piękne ani zachwycające, lecz było jak najbardziej szczerze, bo stworzone z potrzeby serca. Nie zamierzał się nim chwalić.
Wyjście z gabinetu nie było takie trudne, to ponowne stanięcie przed Jackie wydało mu się tak niebywale trudne. Tego dnia już nieustannie będzie prześladować go myśl, jak potoczyłoby się życie jego dzieci, gdyby Abigail żyła przynajmniej kilka lat dłużej. Nie zdążyła nacieszyć się swoją małą Jacqueline.
– Drobiazgu – odparł na jej pierwsze pytanie dopiero po chwili namysłu, nie dając się zbyt szybko wyrwać ze swojego zamyślenia. Kolejne pytanie sprawiło jednak, że znów spojrzała na córkę w kobiecym wydaniu. Wyglądała naprawdę dobrze. Nawet jeśli surowe buty nie pasowały do sukienki czy eleganckiego płaszcza, to jednak miały w sobie coś z charakteru Jackie. Pod okiem matki wyrosłaby na piękną kobietę. Ale los podarował jej jedynie wychowanie pod surowym spojrzeniem ojca aurora. – Spacer nam nie zaszkodzi – odpowiedział w końcu na drugie pytanie, dziwnym trafem nie mając nic przeciwko wizji skierowania się na cmentarz w milczeniu. A wizja ta stała się szybko rzeczywistością, gdy tylko opuścili domowe zacisze. Nigdzie się nie spieszyli.
Stawanie przed grobem Abigail każdego roku w rocznicę jej śmierci nigdy nie było dla niego czymś prostym. Nie czynił tego z powodu poczucia obowiązku, a przynajmniej nie tylko dlatego. Wciąż było w nim wiele silnych uczuć, którymi darzył swą żonę jeszcze za jej życia. Gdzieś w nim, w głębi utwardzonego przez czas i masę doświadczeń serca, kryła się najprawdziwsza czułość. Zamknął w sobie uczucia, lecz te pozostawały żywe pomiędzy tymi wszystkimi wspomnieniami. Do przeszłości, jakże już odległej, wracał ostrożnie, zawsze w samotności, aby znów poczuć przynajmniej namiastkę tego, co czuł kiedyś.
Obojętnie przeszedł pomiędzy rzędami nagrobków, aby zatrzymać się przed tym jednym konkretnym, który chroniła kamienna figura starego czarodzieja, nieco zgarbionego, z długą brodą, zasmuconego. Choć magia tchnęła w niego życie, to nie miał w sobie duszy. Kieran podejrzewał, że jeśli uda mu się dożyć sędziwego wieku, to zastąpi tę rzeźbę. Z takim wyobrażeniem swojej przyszłości żył.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 29 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Kiedy patrzyła na ojca, jak użerał się z samym sobą, jak wiele w tym jednym dniu był w stanie przeżyć i jak wiele po raz kolejny odrzucić, nie była pewna, czy chciałaby ją znać – pamiętać jej twarz, która przywoływałaby nieporównywalnie więcej bólu niż radości, pamiętać śpiewane na dobranoc piosenki, kojarzyć dotyk ciepłej dłoni na plecach, palców wskazujących litery w czasie nauki czytania. Te drobne elementy były jak szpilki – choć punkt nacisku był minimalny, ból był ogromny, irytujący, frustrujący. Z jednej strony element matki był jedyny, był nie do zastąpienia w pełnym obrazie ich rodziny, ale z drugiej… wychowała się bez niej, dlaczego więc nawiedzały ją czasami tak absurdalne odczucia? Jak się stało, że twarda ręka ojca nie zmiażdżyła w niej pierwiastka kobiecości, jakiegoś elementu charakterystycznej dla Wenus charyzmy, animuszu? Nie potrafiła odpowiedzieć sobie na to pytanie i nie wiedziała w ogóle, czy chciała. Matka była elementem stałym, choć niewidzialnym – była duchem; duchem, który musiał cierpieć tak samo, jak oni, gdy oglądał ich ze swojego schronienia. Tak ją sobie wyobrażała Jackie, gdy była mała – matka jest eteryczną istotą, zbyt piękną, by ją pojąć, ale wciąż na tyle współczującą i dobrą, że musiała przy nich być.
Odrzucała te wyobrażenia na przestrzeni lat, coraz bardziej obrastając w kamień, mając za przestrogę ojca, który zawsze dwudziestego drugiego września łamał się w sobie. Widziała. On pewnie sądził, że tak dobrze mu szło ukrywanie własnych uczuć, ale znała go zbyt długo i zbyt dobrze, żeby nie widzieć zmian, które pojawiały się na jego twarzy, w jego posturze i zachowaniu w ten jeden dzień. Dopiero kilka miesięcy temu zobaczyła, jak bardzo był w takich chwilach sobą. I jak wiele było w nim z człowieka, a nie z tytana, za jakiego go miała. Bo byli tylko ludźmi.
Cmentarz dla czarodziejów był miejscem zaprawdę magicznym. Rzeźby poruszały się niespiesznie, miały w końcu całą wieczność na dbanie o grób swojego patrona, czasami czytały książki utkane z marmuru, innym razem przygrywały znajome piosenki na drobnych fletach.
– Dziękujemy, Baltazarze – zwróciła się do zaklętej w kamieniu figury, przyjmując jego skinienie brodą jako sygnał, że przyjął ich wdzięczność. Potem znieruchomiał, jak zawsze, dając im przestrzeń na przeżywanie bólu tylko w swoim towarzystwie. Jackie pochyliła się, żeby wyjąć z wazoniku uschnięty bukiet i zastąpić go świeżym. Wyprostowała się i wzięła głębszy wdech. Dookoła nich było jeszcze kilku czarodziejów i czarownic. – Czasami myślę, że dobrze, że jej tu teraz nie ma – odparła w końcu, zerkając na ojca. Mówiła spokojnie, ale z pewną nostalgią, przygnębieniem. – Ominęła ją wojna. Całe to zło z nią związane, śmierci najbliższych, żałoba po nich.
Ten dzień na zawsze miał pozostać szary, ponury, po prostu smutny.
– Była taka, prawda? Za co ją kochałeś?
Odrzucała te wyobrażenia na przestrzeni lat, coraz bardziej obrastając w kamień, mając za przestrogę ojca, który zawsze dwudziestego drugiego września łamał się w sobie. Widziała. On pewnie sądził, że tak dobrze mu szło ukrywanie własnych uczuć, ale znała go zbyt długo i zbyt dobrze, żeby nie widzieć zmian, które pojawiały się na jego twarzy, w jego posturze i zachowaniu w ten jeden dzień. Dopiero kilka miesięcy temu zobaczyła, jak bardzo był w takich chwilach sobą. I jak wiele było w nim z człowieka, a nie z tytana, za jakiego go miała. Bo byli tylko ludźmi.
Cmentarz dla czarodziejów był miejscem zaprawdę magicznym. Rzeźby poruszały się niespiesznie, miały w końcu całą wieczność na dbanie o grób swojego patrona, czasami czytały książki utkane z marmuru, innym razem przygrywały znajome piosenki na drobnych fletach.
– Dziękujemy, Baltazarze – zwróciła się do zaklętej w kamieniu figury, przyjmując jego skinienie brodą jako sygnał, że przyjął ich wdzięczność. Potem znieruchomiał, jak zawsze, dając im przestrzeń na przeżywanie bólu tylko w swoim towarzystwie. Jackie pochyliła się, żeby wyjąć z wazoniku uschnięty bukiet i zastąpić go świeżym. Wyprostowała się i wzięła głębszy wdech. Dookoła nich było jeszcze kilku czarodziejów i czarownic. – Czasami myślę, że dobrze, że jej tu teraz nie ma – odparła w końcu, zerkając na ojca. Mówiła spokojnie, ale z pewną nostalgią, przygnębieniem. – Ominęła ją wojna. Całe to zło z nią związane, śmierci najbliższych, żałoba po nich.
Ten dzień na zawsze miał pozostać szary, ponury, po prostu smutny.
– Była taka, prawda? Za co ją kochałeś?
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nauczył się bez niej żyć, jednak nie potrafił o niej zapomnieć. W zapracowane dni udawało mu się nie wracać do wspomnień o zmarłej żonie. Odeszła i nic już nie mogło tego zmienić. Dekadę później przepadł też Vincent, gdy ostatni raz trzasnął za sobą drzwiami rodzinnego domu. O nim również starał się myśleć jak najrzadziej. Rozpad rodziny był tylko jego odpowiedzialnością. Bez Abigail nie potrafił już cieszyć się życiem, bo zabrakło osoby, która wskazywałaby mu dobre strony świata.
Słowa Jackie sprawiły, że w pierwszej chwili drgnął niespokojnie i musiał dać sobie chwilę, aby okiełznać własne emocje. Zacisnął usta, a prawą dłoń ułożył w pięść. I choć kolejne słowa sprawiły, że lepiej zrozumiał wcześniejszą wypowiedź córki, to kilka kolejnych uderzeń serca napędzał jeszcze gasnący gniew. Próbował sobie wmówić, że poradziłby sobie z widokiem zapłakanej twarzy Abigail, jeśli tylko dożyłaby tych trudnych czasów. Jednak wyobrażenie sobie twarzy ukochanej wykrzywionej w rozpaczy było ponad jego siły. Zgarbił się mocniej, z większą siłą zaciskając zęby. Nie wolno mu było pogrążać się w rozpaczy, przecież nie tego by dla niego chciała.
– Była słońcem – wyrzucił z siebie dziwnie miękko, czułość mimowolnie wkradła się do jego głosu i zagościła w nim na dobre. Przytknął zaciśniętą w pięść dłoń do ust i odchrząknął, jakby takim ruchem mógł wyrzucić z siebie tę nietypową dla niego słabość. Rzadko przemawiał łagodnie, właściwie to musiał mocno się wysilić, aby modulować swoim głosem tak, aby nie brzmiał ostro i władczo. Ale przy Abigail wypowiadanie się ciepło prawie o wszystkim wydawało się tak naturalne. Przed jej grobem czuł, że cząstka niej pozostała na tym świecie. Nadal ją kochał, nawet nie potrafił się z tym kryć. – Była bardzo troskliwa i łagodna. Zawsze uśmiechnięta – rzucał ogólnikami, bo gdyby wszedł w szczegółowe opisy jej wewnętrznego piękna, to najprawdopodobniej jego dusza rozpadłaby się na kawałki. Już teraz tak żałośnie się łamał, powtarzając w myślach najpiękniejsze momenty ich wspólnego życia. Czuł, że Abigail najbardziej ceniła sobie te momenty, gdy stanowili pełną i szczęśliwą rodzinę. Najbardziej promieniała, kiedy trzymała sobie blisko dzieci. Czasem bywał aż o to zazdrosny. Tylko odrobinę. Potem jednak spoglądał na jej szczęśliwe oblicze i zagnieżdżający się w sercu cierń znikał momentalnie. – Po prostu była.
Sam nie znał sensu ostatnich słów. Chciał podkreślić czas przeszły, aby jeszcze dobitniej udowodnić sobie, że już jej nie ma przy jego boku?
– Nie zdążyłaś jej poznać. To przekleństwo i błogosławieństwo zarazem – wyrzucił z siebie ochryple, przymykając przy tym oczy. Nigdy nie mógłby o niej zapomnieć, nawet nie chciał. Czasem jednak niepamięć wydawała się lekarstwem, bo byłaby zarazem brakiem świadomości wielkiej straty. – To zdecydowanie dar.
Vincent pamiętał matkę i jak się to dla niego skończyło? Nie mógł poradzić sobie z surowością ojca, bo zdołał zaznać matczynej czułości. Ale nie było w nim żadnej wdzięczności, skoro nie było go tutaj.
Słowa Jackie sprawiły, że w pierwszej chwili drgnął niespokojnie i musiał dać sobie chwilę, aby okiełznać własne emocje. Zacisnął usta, a prawą dłoń ułożył w pięść. I choć kolejne słowa sprawiły, że lepiej zrozumiał wcześniejszą wypowiedź córki, to kilka kolejnych uderzeń serca napędzał jeszcze gasnący gniew. Próbował sobie wmówić, że poradziłby sobie z widokiem zapłakanej twarzy Abigail, jeśli tylko dożyłaby tych trudnych czasów. Jednak wyobrażenie sobie twarzy ukochanej wykrzywionej w rozpaczy było ponad jego siły. Zgarbił się mocniej, z większą siłą zaciskając zęby. Nie wolno mu było pogrążać się w rozpaczy, przecież nie tego by dla niego chciała.
– Była słońcem – wyrzucił z siebie dziwnie miękko, czułość mimowolnie wkradła się do jego głosu i zagościła w nim na dobre. Przytknął zaciśniętą w pięść dłoń do ust i odchrząknął, jakby takim ruchem mógł wyrzucić z siebie tę nietypową dla niego słabość. Rzadko przemawiał łagodnie, właściwie to musiał mocno się wysilić, aby modulować swoim głosem tak, aby nie brzmiał ostro i władczo. Ale przy Abigail wypowiadanie się ciepło prawie o wszystkim wydawało się tak naturalne. Przed jej grobem czuł, że cząstka niej pozostała na tym świecie. Nadal ją kochał, nawet nie potrafił się z tym kryć. – Była bardzo troskliwa i łagodna. Zawsze uśmiechnięta – rzucał ogólnikami, bo gdyby wszedł w szczegółowe opisy jej wewnętrznego piękna, to najprawdopodobniej jego dusza rozpadłaby się na kawałki. Już teraz tak żałośnie się łamał, powtarzając w myślach najpiękniejsze momenty ich wspólnego życia. Czuł, że Abigail najbardziej ceniła sobie te momenty, gdy stanowili pełną i szczęśliwą rodzinę. Najbardziej promieniała, kiedy trzymała sobie blisko dzieci. Czasem bywał aż o to zazdrosny. Tylko odrobinę. Potem jednak spoglądał na jej szczęśliwe oblicze i zagnieżdżający się w sercu cierń znikał momentalnie. – Po prostu była.
Sam nie znał sensu ostatnich słów. Chciał podkreślić czas przeszły, aby jeszcze dobitniej udowodnić sobie, że już jej nie ma przy jego boku?
– Nie zdążyłaś jej poznać. To przekleństwo i błogosławieństwo zarazem – wyrzucił z siebie ochryple, przymykając przy tym oczy. Nigdy nie mógłby o niej zapomnieć, nawet nie chciał. Czasem jednak niepamięć wydawała się lekarstwem, bo byłaby zarazem brakiem świadomości wielkiej straty. – To zdecydowanie dar.
Vincent pamiętał matkę i jak się to dla niego skończyło? Nie mógł poradzić sobie z surowością ojca, bo zdołał zaznać matczynej czułości. Ale nie było w nim żadnej wdzięczności, skoro nie było go tutaj.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 29 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Obserwowała go. Nienachalnie, nieruchomo. Niemal czuła ciężar, który przygniatał go z każdą sekundą coraz bardziej. Chciała mu pomóc, zabrać choć część tego emocjonalnego bagażu, ale nie sądziła, że była w stanie. Pytania, które mu zadawała niemal co roku, niczego nie ułatwiały, wręcz przeciwnie – zdawały się przeszkadzać, rozdrapywać stare rany, rozgrzebywać sprawy, o których na co dzień zapominali. Ale Jackie tego potrzebowała. Nie chciała stać się kamiennym posągiem, wizerunek matki kształtował w niej co roku tak samo, że była jej córką i część z tego, czym była ta tajemnicza sylwetka żony Kierana, tkwił głęboko w samej Rineheart. To właśnie pozwalało jej patrzeć na siebie inaczej w lustrze, ubierać sukienki, które do jej wykonywanej profesji teoretycznie nie pasowały, śmiać się dźwięcznie, zupełnie niepodobnie do siebie. Chciała zachować ten element, nieuchwytny fragment jej egzystencji, który strzegła zazdrośnie – tak jak Kieran zazdrośnie strzegł wspomnień o Abigail. Zawsze opisywał ją zdawkowo, jakby nie chciał dzielić się jej eterycznymi konturami; jakby chciał niebo, na którym lśniła w jasnym gwiazdozbiorze, zachować tylko dla swoich oczu.
Wsunęła dłonie do kieszeni płaszcza, opuszkami palców szukając drobnych nitek wywleczonych w latach użytkowania.
– Jestem podobna bardziej do niej czy do ciebie? – nie była słońcem, nie było łagodna, a chociaż czasami zdradzała oznaki troski, wciąż nie należała do kobiet nadmiernie przejmujących się pewnymi rzeczami. Ale jeśli była podobna, to jak bardzo? Miała może to samo spojrzenie, gdy oddalona w myślach piła herbatę? W ten sam sposób unosiła brwi w zdziwieniu? Te same dłonie? A może ten sam śmiech, gdy w nielicznych chwilach, w ogóle po niego sięgała? – Dar? Że jej nie poznałam? Matki powinny być przy dzieciach, a dzieci przy matkach. Ciotka Sara nawet w ułamku swojej obecności nie potrafiły dać nam… - zawahała się. Vincent jeszcze wtedy był. – mi chociaż iluzji matczynej opieki. A teraz wyrosłam na aurorkę. Kobieta w męskich ubraniach. Gdyby ona tu była, nigdy by pewnie na to nie pozwoliła.
Skrzywiła się nieco, zupełnie nie kontrolując słowotoku, który nagle wypadł z jej ust. Był jak zbyt długo skrywany sekret, jak dławiona odpowiedzialność. Bywały momenty, w których zastanawiała się, kim zostałaby, gdyby w domu doświadczyła czegoś więcej niż twardego charakteru ojca, jego pełnego dezaprobaty spojrzenia i ręki uparcie prowadzonej prosto do celu – kariery w Biurze Aurorów.
– Nie zastanawiałeś się nigdy, że jej śmierć mogła nie być przypadkiem? Lekarską tajemnicą? – spojrzała na niego z ukosa, obserwując jego twarz, szukając w niej mimicznych zmian, które jej bystre oko mogło wyłapać wśród zmarszczek i drobnych blizn, między igłami dojrzałego zarostu. – Jest sposób, żeby jakoś ją pomścić?
Wsunęła dłonie do kieszeni płaszcza, opuszkami palców szukając drobnych nitek wywleczonych w latach użytkowania.
– Jestem podobna bardziej do niej czy do ciebie? – nie była słońcem, nie było łagodna, a chociaż czasami zdradzała oznaki troski, wciąż nie należała do kobiet nadmiernie przejmujących się pewnymi rzeczami. Ale jeśli była podobna, to jak bardzo? Miała może to samo spojrzenie, gdy oddalona w myślach piła herbatę? W ten sam sposób unosiła brwi w zdziwieniu? Te same dłonie? A może ten sam śmiech, gdy w nielicznych chwilach, w ogóle po niego sięgała? – Dar? Że jej nie poznałam? Matki powinny być przy dzieciach, a dzieci przy matkach. Ciotka Sara nawet w ułamku swojej obecności nie potrafiły dać nam… - zawahała się. Vincent jeszcze wtedy był. – mi chociaż iluzji matczynej opieki. A teraz wyrosłam na aurorkę. Kobieta w męskich ubraniach. Gdyby ona tu była, nigdy by pewnie na to nie pozwoliła.
Skrzywiła się nieco, zupełnie nie kontrolując słowotoku, który nagle wypadł z jej ust. Był jak zbyt długo skrywany sekret, jak dławiona odpowiedzialność. Bywały momenty, w których zastanawiała się, kim zostałaby, gdyby w domu doświadczyła czegoś więcej niż twardego charakteru ojca, jego pełnego dezaprobaty spojrzenia i ręki uparcie prowadzonej prosto do celu – kariery w Biurze Aurorów.
– Nie zastanawiałeś się nigdy, że jej śmierć mogła nie być przypadkiem? Lekarską tajemnicą? – spojrzała na niego z ukosa, obserwując jego twarz, szukając w niej mimicznych zmian, które jej bystre oko mogło wyłapać wśród zmarszczek i drobnych blizn, między igłami dojrzałego zarostu. – Jest sposób, żeby jakoś ją pomścić?
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
– Odziedziczyłaś po mnie najgorsze przywary – rzekł jakoś chłodno, w tej chwili nie potrafiąc czuć dumy z tego, że chociaż jedno dziecko poszło w jego ślady i skończyło w Biurze Aurorów. Teraz czuł jedynie niesmak z tego powodu. Nawet nie próbował odpowiedzieć na jej pytanie, do poruszonego tematu podchodząc na swój sposób, czyli z brakiem jakiejkolwiek czułości, bardziej szykując się na bitwę niźli rozmowę. I ta postawa była najbardziej słuszna, podpowiedział mu to ton, jakim nagle zaczęła operować jego córka. Nie był tym bardzo zaskoczony, wzrosło jednak poczucie rozgoryczenia.
– Masz rację, nie pozwoliłaby na to – odparło ostro, ze złością, zbyt zajęty własnymi uczuciami, aby zrozumieć te należące do rozżalonej Jackie, która nigdy tak naprawdę nie poznała matki. – Gdyby tu była, ty byłabyś inna, to właśnie chcesz usłyszeć? Tak, byłabyś inna, bardziej łagodna, ułożona, cierpliwa, mniej krzykliwa i wulgarna, nie poszłabyś w moje ślady, a Vincent…
Po wypowiedzeniu jego imienia umilkł natychmiast, krzywiąc się boleśnie na samo wspomnienie syna. O nim na pewno nie będzie mówił, nie dziś. Miałby przyznać się do największej życiowej porażki nad grobem kochającej go do samego końca matki? Zacisnął usta, nie chcąc powiedzieć za wiele, jakimś cudem nie uciekając się do krzyku.
Spojrzał na Jackie wyraźnie wstrząśnięty, wręcz przerażony tym, co właśnie sugerowała, nie zważając na czas i miejsce. Wysnuła przypuszczenia, ale najgorszym, co mogła zrobić, było podzielenie się nimi z jego osobą. Powróciły do niego najgorsze wspomnienia z przeszłości tuż po utracie Abigail, kiedy sam nieustannie zadawał sobie te same pytania, po kolei oskarżając wszystkich, aby na samym końcu odnaleźć największego winnego.
– O czym ty… – zaczął ochryple, ledwo wydobywając z siebie głos, gdy jego gardło pozostawało ściśnięte z powodu nagłej burzy emocji, która targnęła jego duszą, ale również ciałem, bo znów drgnął niespokojnie. – Nie bredź – syknął w jej stronę, chcąc powstrzymać się od krzyku na cmentarzu; w miejscu, gdzie jego żona miała spoczywać w pokoju. – To był nagły atak sinicy – wyjaśnił jej ponownie, raz jeszcze, już dawno przestając liczyć, ile razy wypowiedział te słowa do niej i do siebie, kiedy w czasie żałoby budził się lub stawał przed lustrem. – Nikt nie mógł tego przewidzieć, nikt nie mógł temu zaradzić – powtórzył jak wyuczoną mantrę, bo właśnie tym dla niego były te słowa, które wyrzucał z siebie szybko, bezwiednie, jakby próbując zakłamać rzeczywistości. Czyż nie powinien bardziej dbać o swoją żonę? Powinien był zauważyć cokolwiek, przecież sinica nie pojawia się tak po prostu, ta choroba rozwija się latami. Zawsze liczył się z dużym prawdopodobieństwem pojawienia się sinicy w jego przypadku, ale nawet w najgorszych koszmarach nie przeczuł, że mogłaby ona dotknąć jego żonę. To on był największym winnym. Nieświadomie sprowadził na najbliższą osobę tak okrutny koniec.
Tak właśnie było. Czuł, że tak być musiało. Nie przekonywały go tłumaczenia uzdrowicieli, że również w Mungu jego żona stykała się z obrażeniami zadanymi przez czarną magię, co również podnosiło ryzyko zachorowania na sinicę. Swoją obecnością nieopacznie narażał ją na kontakt z mroczną gałęzią magii, długo w to wierzył, właściwie wciąż tkwiło w nim przekonanie, że to jedyne logiczne wyjaśnienie dla nagłego wystąpienia tak poważnej przypadłości.
– Jeśli masz zamiar dalej wygadywać takie bzdury, po prostu stąd idź.
Zabrzmiał okrutnie. Sam usłyszał to ogromne okrucieństwo, jednak przez własny upór nie spojrzał już w stronę córki. Wzrok utrzymywał na nagrobku, wyrytym w kamieniu imieniu, za którym tęsknił nieustannie. Chciał zostać już sam i dać dręczyć się na nowo rozbudzonym wątpliwościom, których nie był w stanie wypowiedzieć na głos.
– Masz rację, nie pozwoliłaby na to – odparło ostro, ze złością, zbyt zajęty własnymi uczuciami, aby zrozumieć te należące do rozżalonej Jackie, która nigdy tak naprawdę nie poznała matki. – Gdyby tu była, ty byłabyś inna, to właśnie chcesz usłyszeć? Tak, byłabyś inna, bardziej łagodna, ułożona, cierpliwa, mniej krzykliwa i wulgarna, nie poszłabyś w moje ślady, a Vincent…
Po wypowiedzeniu jego imienia umilkł natychmiast, krzywiąc się boleśnie na samo wspomnienie syna. O nim na pewno nie będzie mówił, nie dziś. Miałby przyznać się do największej życiowej porażki nad grobem kochającej go do samego końca matki? Zacisnął usta, nie chcąc powiedzieć za wiele, jakimś cudem nie uciekając się do krzyku.
Spojrzał na Jackie wyraźnie wstrząśnięty, wręcz przerażony tym, co właśnie sugerowała, nie zważając na czas i miejsce. Wysnuła przypuszczenia, ale najgorszym, co mogła zrobić, było podzielenie się nimi z jego osobą. Powróciły do niego najgorsze wspomnienia z przeszłości tuż po utracie Abigail, kiedy sam nieustannie zadawał sobie te same pytania, po kolei oskarżając wszystkich, aby na samym końcu odnaleźć największego winnego.
– O czym ty… – zaczął ochryple, ledwo wydobywając z siebie głos, gdy jego gardło pozostawało ściśnięte z powodu nagłej burzy emocji, która targnęła jego duszą, ale również ciałem, bo znów drgnął niespokojnie. – Nie bredź – syknął w jej stronę, chcąc powstrzymać się od krzyku na cmentarzu; w miejscu, gdzie jego żona miała spoczywać w pokoju. – To był nagły atak sinicy – wyjaśnił jej ponownie, raz jeszcze, już dawno przestając liczyć, ile razy wypowiedział te słowa do niej i do siebie, kiedy w czasie żałoby budził się lub stawał przed lustrem. – Nikt nie mógł tego przewidzieć, nikt nie mógł temu zaradzić – powtórzył jak wyuczoną mantrę, bo właśnie tym dla niego były te słowa, które wyrzucał z siebie szybko, bezwiednie, jakby próbując zakłamać rzeczywistości. Czyż nie powinien bardziej dbać o swoją żonę? Powinien był zauważyć cokolwiek, przecież sinica nie pojawia się tak po prostu, ta choroba rozwija się latami. Zawsze liczył się z dużym prawdopodobieństwem pojawienia się sinicy w jego przypadku, ale nawet w najgorszych koszmarach nie przeczuł, że mogłaby ona dotknąć jego żonę. To on był największym winnym. Nieświadomie sprowadził na najbliższą osobę tak okrutny koniec.
Tak właśnie było. Czuł, że tak być musiało. Nie przekonywały go tłumaczenia uzdrowicieli, że również w Mungu jego żona stykała się z obrażeniami zadanymi przez czarną magię, co również podnosiło ryzyko zachorowania na sinicę. Swoją obecnością nieopacznie narażał ją na kontakt z mroczną gałęzią magii, długo w to wierzył, właściwie wciąż tkwiło w nim przekonanie, że to jedyne logiczne wyjaśnienie dla nagłego wystąpienia tak poważnej przypadłości.
– Jeśli masz zamiar dalej wygadywać takie bzdury, po prostu stąd idź.
Zabrzmiał okrutnie. Sam usłyszał to ogromne okrucieństwo, jednak przez własny upór nie spojrzał już w stronę córki. Wzrok utrzymywał na nagrobku, wyrytym w kamieniu imieniu, za którym tęsknił nieustannie. Chciał zostać już sam i dać dręczyć się na nowo rozbudzonym wątpliwościom, których nie był w stanie wypowiedzieć na głos.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 29 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Jak zwykle pozbawiał ją nadziei. Nie była nią, nie patrzył na nią, jakby była choć w jednej dziesiątej matką. Była Jackie, jego uczennicą, którą wychował na swoje podobieństwo; była aurorem, psem gończym, który reaguje na gwizdek myśliwski i pędzi przed siebie, szukając zwierzyny płowej; była oklumentką, której umysł był zamknięty dla władających narzędziami tak okropnymi jak legilimencja. Nie była za to córką, która mogła nosić w sobie ziarno delikatności, subtelności; nie była krwią z krwi swojej matki, za którą podskórnie tęskniła, której bliskości potrzebowała. Była narzędziem. Codziennie mierzyła się z tym w pracy – była tam dojrzała, dorosła, odpowiedzialna przede wszystkim za ludzi, których obiecała się chronić. Dzisiaj jednak chciała być inna, nie zatwardziała, z żalem toczącym serce, powodującym, że to twardniało jak pozbawiona deszczu ziemia.
– Czemu mówisz to z taką złością? Nie podoba ci się to, co stworzyłeś? – miała do niego pretensje. O wszystko. Ale dlaczego teraz musiała to pokazać? Dlaczego dzisiaj, akurat dzisiaj, nad grobem swojej matki, musiała powiedzieć mu, że mogła być zupełnie inną czarownicą? Nie pomyślała, ale to nie były też emocje. To, co mówiła, było racjonalne na swój sposób, obudzone przez iskrę, dziwny bodziec, którego nadejścia zupełnie nie planowała. – Nigdy nie dawałeś mi tego, czego dzieci potrzebowały, ale chociaż mogłeś wtedy pomyśleć o niej. Czemu ty zawsze taki jesteś?
Jej twarz wykrzywiła się w mieszaninie niezrozumienia i zarysowanego wyraźnie obrzydzenia. Próbowała pojąć, dlaczego każde ich starcie, które zawsze zaczynało się od rodzinnej rozmowy, kończyło się w ten sposób. Właśnie w ten – jedno obrzucało winą drugie, odbijali piłeczkę w głupim ciągu pustych argumentów i żadne z nich nawet nie myślało o tym, że nadszedł czas wojny, gdy rodziny powinny być blisko siebie, powinny zakopać ten cholerny topór niezgody. Ale to nie u nich. Nie u Rineheartów.
– Nie mógł? Sinicy? – syknęła na niego, tak samo jak on siląc się na ton pozbawiony brzmienia krzyku. Sądziła, że całkiem dobrze jej to wychodziło, dopóki jakaś starsza czarownica nie obrzuciła jej i ojca nienawistnym spojrzeniem. – I to ty innym zarzucasz naiwność! – i w końcu to powiedział. Wygonił ją. Jak szczenię, które plączę się pod nogami. Trzęsła się ze złości, zęby zaciśnięte były tak mocno, że niemal bielała na twarzy. – Taki jesteś, widzisz? Wyrzuciłeś Vincenta, teraz wyganiasz i mnie. Niedługo zostaniesz sam. Sam. – warknęła. – I nie będzie wokół ciebie żadnych sojuszników. Taki jest z ciebie ojciec.
Nie powinna była. Ale czuła, że to jedyna okazja. Może ona by tego chciała. Może Abigail Rineheart rozkazałaby im powiedzieć sobie prosto w oczy, co leży im na sercu, a potem podać sobie ręce, przytulić, tak jak ojciec przytula córkę.
Ale jej tu nie było. I już nie wróci.
Kroki Jackie były szybkie i stanowcze, jakby próbowała wbić buty do ziemi, zapaść się pod nią, zakopać. Po wyjściu z cmentarza zaczęła biec. Musiała wypocić złość.
| zt
– Czemu mówisz to z taką złością? Nie podoba ci się to, co stworzyłeś? – miała do niego pretensje. O wszystko. Ale dlaczego teraz musiała to pokazać? Dlaczego dzisiaj, akurat dzisiaj, nad grobem swojej matki, musiała powiedzieć mu, że mogła być zupełnie inną czarownicą? Nie pomyślała, ale to nie były też emocje. To, co mówiła, było racjonalne na swój sposób, obudzone przez iskrę, dziwny bodziec, którego nadejścia zupełnie nie planowała. – Nigdy nie dawałeś mi tego, czego dzieci potrzebowały, ale chociaż mogłeś wtedy pomyśleć o niej. Czemu ty zawsze taki jesteś?
Jej twarz wykrzywiła się w mieszaninie niezrozumienia i zarysowanego wyraźnie obrzydzenia. Próbowała pojąć, dlaczego każde ich starcie, które zawsze zaczynało się od rodzinnej rozmowy, kończyło się w ten sposób. Właśnie w ten – jedno obrzucało winą drugie, odbijali piłeczkę w głupim ciągu pustych argumentów i żadne z nich nawet nie myślało o tym, że nadszedł czas wojny, gdy rodziny powinny być blisko siebie, powinny zakopać ten cholerny topór niezgody. Ale to nie u nich. Nie u Rineheartów.
– Nie mógł? Sinicy? – syknęła na niego, tak samo jak on siląc się na ton pozbawiony brzmienia krzyku. Sądziła, że całkiem dobrze jej to wychodziło, dopóki jakaś starsza czarownica nie obrzuciła jej i ojca nienawistnym spojrzeniem. – I to ty innym zarzucasz naiwność! – i w końcu to powiedział. Wygonił ją. Jak szczenię, które plączę się pod nogami. Trzęsła się ze złości, zęby zaciśnięte były tak mocno, że niemal bielała na twarzy. – Taki jesteś, widzisz? Wyrzuciłeś Vincenta, teraz wyganiasz i mnie. Niedługo zostaniesz sam. Sam. – warknęła. – I nie będzie wokół ciebie żadnych sojuszników. Taki jest z ciebie ojciec.
Nie powinna była. Ale czuła, że to jedyna okazja. Może ona by tego chciała. Może Abigail Rineheart rozkazałaby im powiedzieć sobie prosto w oczy, co leży im na sercu, a potem podać sobie ręce, przytulić, tak jak ojciec przytula córkę.
Ale jej tu nie było. I już nie wróci.
Kroki Jackie były szybkie i stanowcze, jakby próbowała wbić buty do ziemi, zapaść się pod nią, zakopać. Po wyjściu z cmentarza zaczęła biec. Musiała wypocić złość.
| zt
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
W ten wrześniowy dzień Jackie była w pierwszej kolejności córką Abigail Rineheart. Nienagannie uczesana i ubrana w sukienkę stawała się bliższa swej matce. Lecz to była tylko ułuda. Zawsze będzie córką Kierana Rinehearta, nikt nie przyrówna jej do rodzicielki o ciepłym usposobieniu. Nie podoba ci się to, co stworzyłeś? W każdy inny dzień zaprzeczyłby natychmiast i przywołał ją do porządku, ale w ten wrześniowy dzień brakowało mu potrzebnej do tego stanowczości. Gdyby wychowywała ją matka, być może byłaby szczęśliwsza. Nie byłaby aurorką. Nie byłaby kobietą w męskich ubraniach. Ona nigdy by na to nie pozwoliła.
Żadne z nich nie potrafiło kontrolować się w złości. Jeśli już emocje dawały o sobie znać, to zaraz rozlewały się pomiędzy nimi, stawały się powodzią, która wszystko niszczy na swej drodze, a zepsute elementy niesie dalej. Tak też było z ich urazami; gdy już wypływały na powierzchnię, z czasem odnajdywały się ponownie. Istniał szeroki katalog powodów, przez które wszczynali kłótnie, jednak niewątpliwie wszystkie posiadały wspólny rdzeń, do którego prędzej czy później Jackie nawiązywała. Największą winą Kierana było to, że wychował ją nie jako kochający ojciec, ale jako wymagający auror. Często mu to zarzucała, a oburzony rodzic wcale tego nie negował, woląc uparcie bronić swych racji i celów, które mu przyświecały.
– Miałem się nad tobą cały czas trząść? Przygotowałem cię do dorosłego życia. Jakoś wyszło ci to na lepsze niż klepanie po pleckach i wycieranie noska – słowa wypowiedział pewnie, wtrącając w ostatnie słowa kpinę, choć w głębi duszy wiedział, że ucieka się do potwornego kłamstwa, aby dotknąć ją do żywego. Zawsze chciał, aby była silna i robił wszystko, żeby popchnąć ją w jedynym słusznym kierunku, jaki sam znał najlepiej. Przelał w nią swoje ambicje, wywierał presję, narzucał swoje prawdy. Nie wahał się nawet wtedy, gdy wymusił na niej naukę oklumencji, w trakcie kilkugodzinnych ćwiczeń dokonując serii mentalnych ataków na niestabilne bariery przeciążanego umysłu.
– Dlaczego ciągle rozgrzebujesz przeszłość, co? – spytał ją gniewnie, ignorując całkowicie obcą czarownicę, skupiony najbardziej na córce, która atakowała go zajadle. – To nie przywróci twojej matce życia. To nie sprawi, że twój brat przestanie być tchórzem i wróci do domu.
Nie bał się jej groźby. Samotność nie była aż tak przeraźliwa, jeśli nie towarzyszyła jej dotkliwa strata. Jeśli go kiedyś porzuci, nie będzie próbował jej zatrzymać, póki tylko będzie miał pewność, że gdzieś tam żyje. Póki żyła, nie uważał się za aż tak potwornego ojca. Odwróciła się i odeszła. A on wcale za nią nie ruszył, tylko spojrzenie niebieskich oczu za nią powędrowało.
– Takim właśnie ojcem jestem i lepiej się z tym wreszcie pogódź, bo innego mieć nie będziesz! – krzyknął w jej stronę wściekle, nie zrażając się karcącymi czy oburzonymi spojrzeniami innych osób odwiedzających groby bliskich. Podzielił się jedynie prawdą, przed którą Jackie nie ucieknie. Była jego córką i powinna to wreszcie zaakceptować.
Przyklęknął przed nagrobkiem i ostrożnie przesunął palcami po wyrytym w kamieniu imieniu. Poczuł się tak potwornie zmęczony, bo po ostrych słowach jeszcze bardziej przygniatał go ciężar jego winy. Mógł być lepszym mężem i ojcem. W całym swoim życiu jedynie co mu wyszło, to aurorską kariera, choć pozbawiona zaszczytów i awansów.
– Gdybyś tylko tutaj była… – wyrzucił z siebie ledwo słyszalnie. W końcu podniósł się z klęczek i ruszył tą samą drogą, co wcześniej rozżalona Jackie, aby jak najszybciej opuścić cmentarz.
| z tematu
Żadne z nich nie potrafiło kontrolować się w złości. Jeśli już emocje dawały o sobie znać, to zaraz rozlewały się pomiędzy nimi, stawały się powodzią, która wszystko niszczy na swej drodze, a zepsute elementy niesie dalej. Tak też było z ich urazami; gdy już wypływały na powierzchnię, z czasem odnajdywały się ponownie. Istniał szeroki katalog powodów, przez które wszczynali kłótnie, jednak niewątpliwie wszystkie posiadały wspólny rdzeń, do którego prędzej czy później Jackie nawiązywała. Największą winą Kierana było to, że wychował ją nie jako kochający ojciec, ale jako wymagający auror. Często mu to zarzucała, a oburzony rodzic wcale tego nie negował, woląc uparcie bronić swych racji i celów, które mu przyświecały.
– Miałem się nad tobą cały czas trząść? Przygotowałem cię do dorosłego życia. Jakoś wyszło ci to na lepsze niż klepanie po pleckach i wycieranie noska – słowa wypowiedział pewnie, wtrącając w ostatnie słowa kpinę, choć w głębi duszy wiedział, że ucieka się do potwornego kłamstwa, aby dotknąć ją do żywego. Zawsze chciał, aby była silna i robił wszystko, żeby popchnąć ją w jedynym słusznym kierunku, jaki sam znał najlepiej. Przelał w nią swoje ambicje, wywierał presję, narzucał swoje prawdy. Nie wahał się nawet wtedy, gdy wymusił na niej naukę oklumencji, w trakcie kilkugodzinnych ćwiczeń dokonując serii mentalnych ataków na niestabilne bariery przeciążanego umysłu.
– Dlaczego ciągle rozgrzebujesz przeszłość, co? – spytał ją gniewnie, ignorując całkowicie obcą czarownicę, skupiony najbardziej na córce, która atakowała go zajadle. – To nie przywróci twojej matce życia. To nie sprawi, że twój brat przestanie być tchórzem i wróci do domu.
Nie bał się jej groźby. Samotność nie była aż tak przeraźliwa, jeśli nie towarzyszyła jej dotkliwa strata. Jeśli go kiedyś porzuci, nie będzie próbował jej zatrzymać, póki tylko będzie miał pewność, że gdzieś tam żyje. Póki żyła, nie uważał się za aż tak potwornego ojca. Odwróciła się i odeszła. A on wcale za nią nie ruszył, tylko spojrzenie niebieskich oczu za nią powędrowało.
– Takim właśnie ojcem jestem i lepiej się z tym wreszcie pogódź, bo innego mieć nie będziesz! – krzyknął w jej stronę wściekle, nie zrażając się karcącymi czy oburzonymi spojrzeniami innych osób odwiedzających groby bliskich. Podzielił się jedynie prawdą, przed którą Jackie nie ucieknie. Była jego córką i powinna to wreszcie zaakceptować.
Przyklęknął przed nagrobkiem i ostrożnie przesunął palcami po wyrytym w kamieniu imieniu. Poczuł się tak potwornie zmęczony, bo po ostrych słowach jeszcze bardziej przygniatał go ciężar jego winy. Mógł być lepszym mężem i ojcem. W całym swoim życiu jedynie co mu wyszło, to aurorską kariera, choć pozbawiona zaszczytów i awansów.
– Gdybyś tylko tutaj była… – wyrzucił z siebie ledwo słyszalnie. W końcu podniósł się z klęczek i ruszył tą samą drogą, co wcześniej rozżalona Jackie, aby jak najszybciej opuścić cmentarz.
| z tematu
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 29 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
❍ 12 grudnia, 1956 r. ❍
Zimne krople odbijały się o jej czerwony kapturek, gdy szła przez ubłoconą drogę prosto z zakupów. Pogoda była bardziej niż złośliwa, ale Clementine ani trochę niestraszny był tego dnia chłód. Już tradycją było cotygodniowe odwiedzanie grobu ojca, który leżał gdzieś sześć stóp pod ziemią w drewnianej trumnie z rękami złożonymi jak w prośbie. Dalej pamiętała jego twarz, kiedy ostatni raz go widziała.
Ciche westchnięcie zmieniło się w lekki obłoczek pary, który natychmiast zniknął. Minęło tyle lat, a ona wciąż to rozpamiętywała. Na pamięć znała każdy rys twarzy ojca, kiedy składano go zimnego do grobu. Była skrycie wdzięczna matce za zlecenie zaklęcia zmieniającego twarz, choć gdzieś w głębi duszy miała wrażenie, że to nic nie da. W końcu widziała rozszarpane mięso na twarzy już dawno temu. Nie potrafiła tego wymazać.
Na pseudosankach wiozła za sobą standardowo produkty zakupione na targu. Miała nadzieję z nich zrobić jakiś pożyteczny eliksir, a jeżeli chodziło o spożywcze – zupę. Nikt tak nie działało na czarodzieja jak zupa ziemniaczana albo eliksir na wzmocnienie w mroźny dzień!
Wiedziała jednak, że zanim dotrze do domu, powinna zrobić jeszcze coś bardzo ważnego. Przystanęła, zatrzymując sanki nieopodal chlapy. Naprawdę w tym momencie była wdzięczna bratu za jego talent do majsterkowania. Sama pomagała mu w naprawie wyrzuconych sanek, ale nie spodziewała się, że uda mu się zamontować wymienne części! Co prawda, pojazd trochę skrzypiał, jednak nie przejmowała się zanadto – cieszyła się, że nie muszą nosić tym razem zakupów, używając wyłącznie siły własnych rąk.
Schyliła się, wyjmując z sakwy na saniach małą świeczkę.
To dla ciebie, tatku.
Wiatr był silny i miała problem z jej zapaleniem. Pogoda naprawdę tego dnia utrudniała jej współpracę z małą świeczką. Ilekroć wyciągała różdżkę, płomień gasł, zostawiając za sobą woń dymu.
Zmarszczyła brwi. Nie szło jej dobrze. Powinna być zaraz w domu, by przynieść rodzinie składniki na obiad, a tymczasem siłowała się ze świeczką.
– No odpalaj się, głupi bakłażanie!
Zimne krople odbijały się o jej czerwony kapturek, gdy szła przez ubłoconą drogę prosto z zakupów. Pogoda była bardziej niż złośliwa, ale Clementine ani trochę niestraszny był tego dnia chłód. Już tradycją było cotygodniowe odwiedzanie grobu ojca, który leżał gdzieś sześć stóp pod ziemią w drewnianej trumnie z rękami złożonymi jak w prośbie. Dalej pamiętała jego twarz, kiedy ostatni raz go widziała.
Ciche westchnięcie zmieniło się w lekki obłoczek pary, który natychmiast zniknął. Minęło tyle lat, a ona wciąż to rozpamiętywała. Na pamięć znała każdy rys twarzy ojca, kiedy składano go zimnego do grobu. Była skrycie wdzięczna matce za zlecenie zaklęcia zmieniającego twarz, choć gdzieś w głębi duszy miała wrażenie, że to nic nie da. W końcu widziała rozszarpane mięso na twarzy już dawno temu. Nie potrafiła tego wymazać.
Na pseudosankach wiozła za sobą standardowo produkty zakupione na targu. Miała nadzieję z nich zrobić jakiś pożyteczny eliksir, a jeżeli chodziło o spożywcze – zupę. Nikt tak nie działało na czarodzieja jak zupa ziemniaczana albo eliksir na wzmocnienie w mroźny dzień!
Wiedziała jednak, że zanim dotrze do domu, powinna zrobić jeszcze coś bardzo ważnego. Przystanęła, zatrzymując sanki nieopodal chlapy. Naprawdę w tym momencie była wdzięczna bratu za jego talent do majsterkowania. Sama pomagała mu w naprawie wyrzuconych sanek, ale nie spodziewała się, że uda mu się zamontować wymienne części! Co prawda, pojazd trochę skrzypiał, jednak nie przejmowała się zanadto – cieszyła się, że nie muszą nosić tym razem zakupów, używając wyłącznie siły własnych rąk.
Schyliła się, wyjmując z sakwy na saniach małą świeczkę.
To dla ciebie, tatku.
Wiatr był silny i miała problem z jej zapaleniem. Pogoda naprawdę tego dnia utrudniała jej współpracę z małą świeczką. Ilekroć wyciągała różdżkę, płomień gasł, zostawiając za sobą woń dymu.
Zmarszczyła brwi. Nie szło jej dobrze. Powinna być zaraz w domu, by przynieść rodzinie składniki na obiad, a tymczasem siłowała się ze świeczką.
– No odpalaj się, głupi bakłażanie!
Oh my darling ClementineYou were lost and gone forever
Dreadful sorrow, Clementine
Dreadful sorrow, Clementine
Clementine Thorne
Zawód : ~ Czekoladniczka ~
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Do you ever feel like a misfit?
Everything inside you is
Dark and twisted
Oh, but it's okay to be different
'Cause baby, so am I
Everything inside you is
Dark and twisted
Oh, but it's okay to be different
'Cause baby, so am I
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Czarownica, walcząca zażarcie ze świeczką mogła w pewnym momencie usłyszeć charakterystyczny trzask aportacji, a po chwili, krótki okrzyk Heatha, który wylądował na jakimś nagrobku. Ostatnio mały Macmillan miał wrażenie, że każda czkawka jaka go dopadła kończyła się teleportacją i powoli był już tym wszystkim zmęczony. Ile można?
Szczęście w nieszczęściu, że był w miarę ciepło ubrany, bo akurat bawił się przed swoim domem gdzieś w ogrodzie, najpierw lepił bałwana, a potem budował fortecę z zamku. No wiadomo, zima pełną gębą to trzeba korzystać, szczególnie w Wielkiej Brytanii, gdzie opady śniegu wcale nie były takie częste.
Heath zebrał się na nogi z cichym syknięciem. Lekko się poobijał od upadku i zdaje się, że rozwalił sobie kolano i trochę poharatał dłoń, mimo dość grubego ubranka w jakie był okutany. Chłopiec od razu ściągnął jedną z rękawiczek, żeby obejrzeć straty. Ot zadrapanie, pewnie będzie bolało. Zwykły pięciolatek pewnie w efekcie zacząłby płakać, ale Heath często doznawał drobnych urazów i gdyby płakał za każdym razem, to na pewno jego kuzynostwo ochrzciłoby go beksą. A tego by nie zniósł. Efekt końcowy był taki, że teraz musiał być dzielny i już.
Dopiero teraz mały Macmillan rozejrzał się dookoła. Ugh, cmentarz. Nie podobało mu się to miejsce. Nie żeby był strachliwy, ale słyszał różne opowieści o cmentarzach i wcale nie chciał znaleźć się tutaj sam. Dopiero po chwili zorientował się, że na szczęście ma towarzystwo jakiejś czarownicy. Teraz wyglądało to znacznie lepiej.
-Cześć!- przywitał się dość energicznie. -Uhm… to miejsce… gdzie tak w zasadzie jesteśmy?- zapytał od razu. To nie jego pierwsza taka teleportacja z zaskoczenia, można powiedzieć, że już był przyzwyczajony do tego co się działo i mniej więcej wiedział co ma robić. W każdym razie nie był spanikowany i nie wyglądało na to, żeby miał zamiar się zaraz rozpłakać -Co tutaj robisz?- nie mógł powstrzymać się z pytaniem. Zawsze był ciekawski, a jeżeli okaże się, że nieznajoma będzie w miarę chętnie odpowiadać na pytania Heatha… cóż na pewno będzie ich wtedy więcej.
Szczęście w nieszczęściu, że był w miarę ciepło ubrany, bo akurat bawił się przed swoim domem gdzieś w ogrodzie, najpierw lepił bałwana, a potem budował fortecę z zamku. No wiadomo, zima pełną gębą to trzeba korzystać, szczególnie w Wielkiej Brytanii, gdzie opady śniegu wcale nie były takie częste.
Heath zebrał się na nogi z cichym syknięciem. Lekko się poobijał od upadku i zdaje się, że rozwalił sobie kolano i trochę poharatał dłoń, mimo dość grubego ubranka w jakie był okutany. Chłopiec od razu ściągnął jedną z rękawiczek, żeby obejrzeć straty. Ot zadrapanie, pewnie będzie bolało. Zwykły pięciolatek pewnie w efekcie zacząłby płakać, ale Heath często doznawał drobnych urazów i gdyby płakał za każdym razem, to na pewno jego kuzynostwo ochrzciłoby go beksą. A tego by nie zniósł. Efekt końcowy był taki, że teraz musiał być dzielny i już.
Dopiero teraz mały Macmillan rozejrzał się dookoła. Ugh, cmentarz. Nie podobało mu się to miejsce. Nie żeby był strachliwy, ale słyszał różne opowieści o cmentarzach i wcale nie chciał znaleźć się tutaj sam. Dopiero po chwili zorientował się, że na szczęście ma towarzystwo jakiejś czarownicy. Teraz wyglądało to znacznie lepiej.
-Cześć!- przywitał się dość energicznie. -Uhm… to miejsce… gdzie tak w zasadzie jesteśmy?- zapytał od razu. To nie jego pierwsza taka teleportacja z zaskoczenia, można powiedzieć, że już był przyzwyczajony do tego co się działo i mniej więcej wiedział co ma robić. W każdym razie nie był spanikowany i nie wyglądało na to, żeby miał zamiar się zaraz rozpłakać -Co tutaj robisz?- nie mógł powstrzymać się z pytaniem. Zawsze był ciekawski, a jeżeli okaże się, że nieznajoma będzie w miarę chętnie odpowiadać na pytania Heatha… cóż na pewno będzie ich wtedy więcej.
Usłyszała za sobą dziwny dźwięk, więc odwróciła się odruchowo. Mocno się zdziwiła, bo nie widziała dotąd tutaj tego chłopca. Teleportował się czy jak? Chyba musiał, nikt raczej nie pojawiał się tak o, i do tego w niewyjaśniony sposób.
Chyba że szło o wilkołaki – one naprawdę były specyficzne, kryjąc się w ludzkiej formie i znajdując się znikąd, byle tylko zniszczyć każde najmniejsze ognisko domowe. Nigdy nie rozumiała, jak można być czymś tak podłym. Jakby nie miały własnego domu czy rodziny, uch!
Kompletnie nie spodziewała się tego, ale ech? Chyba wypada pomóc. W tym momencie świeczka się odpaliła, więc mogła postawić ją pod przeźroczystym jak woda szkłem z niewielkimi dziurkamk. W ten sposób ogień nie powinien tak łatwo uciec, miała przynajmniej taką nadzieję.
Wstała z klęczek i podeszła do małego. Wyglądał na zaledwie parę lat, jego rodzice na pewno musieli się o niego martwić.
Uniosła brwi, widząc, że malec najwyraźniej ani trochę się jej nie boi. Była nieznaną zupełnie mu osobą, a jednak mówił do niej w ten sam sposób co do znajomej. Nie potrafiła pozbyć się myśli, że może być taki jak ona.
– Umm, tak, hej. – odpowiedziała nadal dość zmieszana. Na pewno się nie bał? – To cmentarz dla magicznych.
Dosłownie tak na niego mówiono. Na tym cmentarzu leżało wielu czarodziei, w tym jej ojciec, dziadek i pradziadek. Babcia nieraz z Clementine to miejsce odwiedzała, ostatnimi czasy jednak nie domagała i potrzebowała dbać o siebie bardziej. Dlatego też Clementine od jakiegoś czasu przychodziła tu sama, nie przeszkadzało jej to jednak jakoś szczególnie. Nie chciała niepotrzebnie męczyć babci, jej zdrowie było póki co znacznie ważniejsze.
Naciągnęła czerwony kaptur na głowę, poczuwszy silniejsze smagnięcie wiatru. Robiło się coraz zimniej, powinna wracać do domu. Postanowiła jednak zaczekać i udzielić odpowiedzi nieznajomemu. Mama nie powinna być na nią wściekła, to tylko dziecko, prawda? Nie mogło jej nic zrobić.
– Em, przyszłam odwiedzić zmarłych, jak to wszyscy – odparła wymijająco z uśmiechem, odwracając się na pięcie. Nikt nie musiał wiedzieć, że przyszła na grób ojca. Mama na pewno nie pochwaliłaby rozpowszechniania takich informacji, ojciec zresztą też. Ten chłopiec pewnie nawet go nie znał, po co miał wiedzieć, gdzie leży?
Swoją drogą, niby powinna wracać, ale ten chłopiec był taki biedny... Teleportacja musiała najprawdopodobniej nawalić, skoro sam nie wiedział, gdzie jest. W dodatku był sam jak palec i się pokaleczył.
– Tak w sumie to nic ci nie jest? Pewnie się zgubiłeś, co nie? – Odwróciła się z powrotem do niego. – Jak się nazywasz?
Może to syn którejś z jej regularnych klientek? Małe szanse, ale może jednak? Większość osób, które odwiedzały cukiernię, pochodziło z okolic centrum. Jeśli mieszkał gdzieś w pobliżu, mogłaby bez problemu go odprowadzić.
Chyba że szło o wilkołaki – one naprawdę były specyficzne, kryjąc się w ludzkiej formie i znajdując się znikąd, byle tylko zniszczyć każde najmniejsze ognisko domowe. Nigdy nie rozumiała, jak można być czymś tak podłym. Jakby nie miały własnego domu czy rodziny, uch!
Kompletnie nie spodziewała się tego, ale ech? Chyba wypada pomóc. W tym momencie świeczka się odpaliła, więc mogła postawić ją pod przeźroczystym jak woda szkłem z niewielkimi dziurkamk. W ten sposób ogień nie powinien tak łatwo uciec, miała przynajmniej taką nadzieję.
Wstała z klęczek i podeszła do małego. Wyglądał na zaledwie parę lat, jego rodzice na pewno musieli się o niego martwić.
Uniosła brwi, widząc, że malec najwyraźniej ani trochę się jej nie boi. Była nieznaną zupełnie mu osobą, a jednak mówił do niej w ten sam sposób co do znajomej. Nie potrafiła pozbyć się myśli, że może być taki jak ona.
– Umm, tak, hej. – odpowiedziała nadal dość zmieszana. Na pewno się nie bał? – To cmentarz dla magicznych.
Dosłownie tak na niego mówiono. Na tym cmentarzu leżało wielu czarodziei, w tym jej ojciec, dziadek i pradziadek. Babcia nieraz z Clementine to miejsce odwiedzała, ostatnimi czasy jednak nie domagała i potrzebowała dbać o siebie bardziej. Dlatego też Clementine od jakiegoś czasu przychodziła tu sama, nie przeszkadzało jej to jednak jakoś szczególnie. Nie chciała niepotrzebnie męczyć babci, jej zdrowie było póki co znacznie ważniejsze.
Naciągnęła czerwony kaptur na głowę, poczuwszy silniejsze smagnięcie wiatru. Robiło się coraz zimniej, powinna wracać do domu. Postanowiła jednak zaczekać i udzielić odpowiedzi nieznajomemu. Mama nie powinna być na nią wściekła, to tylko dziecko, prawda? Nie mogło jej nic zrobić.
– Em, przyszłam odwiedzić zmarłych, jak to wszyscy – odparła wymijająco z uśmiechem, odwracając się na pięcie. Nikt nie musiał wiedzieć, że przyszła na grób ojca. Mama na pewno nie pochwaliłaby rozpowszechniania takich informacji, ojciec zresztą też. Ten chłopiec pewnie nawet go nie znał, po co miał wiedzieć, gdzie leży?
Swoją drogą, niby powinna wracać, ale ten chłopiec był taki biedny... Teleportacja musiała najprawdopodobniej nawalić, skoro sam nie wiedział, gdzie jest. W dodatku był sam jak palec i się pokaleczył.
– Tak w sumie to nic ci nie jest? Pewnie się zgubiłeś, co nie? – Odwróciła się z powrotem do niego. – Jak się nazywasz?
Może to syn którejś z jej regularnych klientek? Małe szanse, ale może jednak? Większość osób, które odwiedzały cukiernię, pochodziło z okolic centrum. Jeśli mieszkał gdzieś w pobliżu, mogłaby bez problemu go odprowadzić.
Oh my darling ClementineYou were lost and gone forever
Dreadful sorrow, Clementine
Dreadful sorrow, Clementine
Clementine Thorne
Zawód : ~ Czekoladniczka ~
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Do you ever feel like a misfit?
Everything inside you is
Dark and twisted
Oh, but it's okay to be different
'Cause baby, so am I
Everything inside you is
Dark and twisted
Oh, but it's okay to be different
'Cause baby, so am I
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
To chyba taki styl bycia Heatha. Nie docierało do niego, że niektórzy ludzie, na których trafi mogą być źli i chcieć mu zrobić krzywdę. Poza tym napotkana kobieta nie wyglądała jakoś strasznie czy coś w tym stylu. No i Heath nie chciałby zostać sam na tym cmentarzu. Niby nic takiego. Ładny teren i w ogóle, ale świadomość tego, że pod stopami leżą nieboszczycy nie dawała mu spokoju.
-W sensie, że dla czarodziejów? - dopytał tylko. Dla magicznych czy nie to ciągle był jednak cmentarz. Heath rozejrzał się nerwowo dookoła, ale skupił się na swojej rozmówczyni z powrotem gdy ta udzielała mu wyjaśnienia na pytanie co tutaj robi -Często… ich odwiedzasz? - zapytał jeszcze.
Cóż, to że Heath tu trafił to był efekt anomalii, a nie teleportacji jako takiej. Już mu się takie coś zdarzało kilkakrotnie i chyba tylko dlatego nie panikował. Poza tym nie było tak źle. Nie był sam, to już był plus, a do tego miał ubranie adekwatne do pogody.
-Tylko sobie zdarłem skórę z ręki… i na kolanie chyba też…- poskarżył się tylko. W sumie to nie było nic poważnego, ale piekło i wkurzało. Za parę chwil Heath pewnie o tym całkiem zapomni. - No, chyba można tak powiedzieć, bo w sumie nie wiem jak stąd trafić do domu - westchnął ciężko, gdy to mówił, co musiało wyjść dość zabawnie biorąc pod uwagę, że był ledwie szcześcioletnim brzdącem. -Jestem Heath… Macmillan - przedstawił się, po krótkim namyśle dodając też nazwisko. W takich przypadkach dorośli i tak potem pytają, jak się nazywa jego rodzina, więc postanowił powiedzieć od razu. -A ty? - prawie natychmiast zrewanżował się swoim pytaniem. Zaraz potem jego wzrok padł na sanki, które czarownica miała ze sobą -Lubisz jeździć na sankach? Są super prawda? Najfajniejsze są takie duże górki... jak można z nich długo jechać, albo takie strome, żeby jechać bardzo, bardzo szybko! - rozgadał się na temat jazdy na sankach. -O, a lubisz latać na miotle? - To pytanie zadawał chyba każdej napotkanej osobie, ale co poradzić? Heath miał totalnego bzika na punkcie miotlarstwa. Jak każdy Macmillan zresztą.
-W sensie, że dla czarodziejów? - dopytał tylko. Dla magicznych czy nie to ciągle był jednak cmentarz. Heath rozejrzał się nerwowo dookoła, ale skupił się na swojej rozmówczyni z powrotem gdy ta udzielała mu wyjaśnienia na pytanie co tutaj robi -Często… ich odwiedzasz? - zapytał jeszcze.
Cóż, to że Heath tu trafił to był efekt anomalii, a nie teleportacji jako takiej. Już mu się takie coś zdarzało kilkakrotnie i chyba tylko dlatego nie panikował. Poza tym nie było tak źle. Nie był sam, to już był plus, a do tego miał ubranie adekwatne do pogody.
-Tylko sobie zdarłem skórę z ręki… i na kolanie chyba też…- poskarżył się tylko. W sumie to nie było nic poważnego, ale piekło i wkurzało. Za parę chwil Heath pewnie o tym całkiem zapomni. - No, chyba można tak powiedzieć, bo w sumie nie wiem jak stąd trafić do domu - westchnął ciężko, gdy to mówił, co musiało wyjść dość zabawnie biorąc pod uwagę, że był ledwie szcześcioletnim brzdącem. -Jestem Heath… Macmillan - przedstawił się, po krótkim namyśle dodając też nazwisko. W takich przypadkach dorośli i tak potem pytają, jak się nazywa jego rodzina, więc postanowił powiedzieć od razu. -A ty? - prawie natychmiast zrewanżował się swoim pytaniem. Zaraz potem jego wzrok padł na sanki, które czarownica miała ze sobą -Lubisz jeździć na sankach? Są super prawda? Najfajniejsze są takie duże górki... jak można z nich długo jechać, albo takie strome, żeby jechać bardzo, bardzo szybko! - rozgadał się na temat jazdy na sankach. -O, a lubisz latać na miotle? - To pytanie zadawał chyba każdej napotkanej osobie, ale co poradzić? Heath miał totalnego bzika na punkcie miotlarstwa. Jak każdy Macmillan zresztą.
Naprawdę dziwny chłopiec. Nigdy dotąd nie spotkała nikogo, kto zadawałby pytania tak otwarcie, nie znając nawet imienia swojego rozmówcy. Chociaż, może to nie było takie niespotykane? Dzieci robiły wiele niemożliwych rzeczy, a sama Clementine – jak miała wrażenie – często je w tym przewyższała.
Zawahała się przez chwilę, słysząc pytanie, ale pokiwała w końcu głową. „Czarodziejów”? A kogo innego? Zamyśliła się przez chwilę.
To znaczy, jakby się tak zastanowić, istniało wiele magicznych stworzeń, które mogłyby się tu znaleźć. Jednorożce, syreny, chochliki… i wilkołaki. Najgorsze z możliwych, ale wciąż należały do magicznego świata. Ale nie o to mu chyba chodziło, prawda?
Otuliła się ciaśniej peleryną, czując narastający chłód. Powinni się już zbierać, jeśli nie widziało im się zamarznąć.
Nie mogła powstrzymać lekkiego uśmiechu, gdy usłyszała kolejne pytanie. „Ich”. Tak, jednego w szczególności.
– Powiedzmy, że mam tu kogoś, na kim mi zależy i wiem, że na pewno ucieszy się z mojego towarzystwa. – odpowiedziała dość wymijająco, ale zgodnie z prawdą. Nie musiała zdradzać szczegółów, wolałaby nawet o nich nie mówić – względy bezpieczeństwa zalecane przez mamę.
Wysłuchawszy narzekań brzdąca, zachichotała w swoim typowym stylu, czyli wiewiórkowato. Chłopiec wydawał jej się podobny poniekąd do najmłodszego brata – w dzieciństwie zawsze chciał być samodzielny i pozował na dorosłego, podczas gdy sam był jeszcze strasznym rozrabiaką. Nieraz musiała wyciągać go z tarapatów, a potem ten speszony jej za to niechętnie dziękował. Uroczy, ale kłopotliwy był z niego malec.
– Współczuję. – rzuciła szczerze. – Ale cieszę się, że nic poważniejszego ci nie jest.
Jako dziecko sama doznawała mnóstwa zranień. Czy to wypadnięcie z łódki, czy przytrzaśnięcie kciuka o drzwi, czy to wpadnięcie na drzewo… Tyle tego było! Grunt że mały był cały i zdrowy i tylko to się liczyło!
Zgubił się? Czyli miała rację. Pokiwała wyrozumiale głową na jego kolejne słowa:
– Mogłabym cię odprowadzić, jeżeli znasz okolice, w której mieszkasz.
Spytała bardziej o „rejon”, bo wątpiła szczerze, czy taki maluch pamiętał cały adres. Co prawda jeśli mieszkał gdzieś daleko, musiałaby zrezygnować. Ale o ile mieszkał gdzieś blisko – czemu nie? Miałaby i tak po drodze.
„Macmillan”? Otworzyła szerzej oczy ze zdziwienia. Chyba rzeczywiście musiał być kompletnie z innej części miasta, bo nie kojarzyła żadnego z sąsiadów czy klientów o takim nazwisku. Co prawda wydawało jej się, że gdzieś to nazwisko już widziała albo gdzieś już je słyszała, nie miała jednak zielonego pojęcia gdzie i w jakim kontekście. Może to syn jakiegoś celebryty lub to z niego był mały celebryta?
– Przykro mi to mówić, ale kompletnie nie znam nikogo o takim nazwisku, więc nie za bardzo mogę ci pomóc. Jesteś stąd? – spytała skonsternowana. – Ach, jestem Clementine. „Clem” wystarczy.
Przedstawiła się krótko i zwięźle. Tyle chyba było w porządku, kiedy ta relacja miała być przelotna? Albo nie?
Podążyła oczami za wzrokiem malca. Lubił sanki? Gdyby mieli więcej czasu, na pewno by go na nich przewiozła. Zawsze tak robiła z młodszymi braćmi.
– Uchm, uwielbiam! Chociaż zdecydowanie bardziej wolę wożenie na nich innych. Sama jestem już za ciężka na to, by mnie wozić, choćbym chciała, haha. – odparła wesoło. – Tak, w sumie to lubię. Ale znacznie bardziej ciągnie mnie do łyżew. Nie masz pojęcia, ile figur można ukręcić na lodzie i z jaką prędkością się poruszać, kiedy wszyscy inni potykają się i zostają w tyle!
Zrobiła się odrobinę podekscytowana, mówiąc o swoich pasjach. Nie uważała się nigdy za wybitną, ale nie musiała. Same w sobie sprawiały jej niewyobrażalną przyjemność, a to było najważniejsze.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Zawahała się przez chwilę, słysząc pytanie, ale pokiwała w końcu głową. „Czarodziejów”? A kogo innego? Zamyśliła się przez chwilę.
To znaczy, jakby się tak zastanowić, istniało wiele magicznych stworzeń, które mogłyby się tu znaleźć. Jednorożce, syreny, chochliki… i wilkołaki. Najgorsze z możliwych, ale wciąż należały do magicznego świata. Ale nie o to mu chyba chodziło, prawda?
Otuliła się ciaśniej peleryną, czując narastający chłód. Powinni się już zbierać, jeśli nie widziało im się zamarznąć.
Nie mogła powstrzymać lekkiego uśmiechu, gdy usłyszała kolejne pytanie. „Ich”. Tak, jednego w szczególności.
– Powiedzmy, że mam tu kogoś, na kim mi zależy i wiem, że na pewno ucieszy się z mojego towarzystwa. – odpowiedziała dość wymijająco, ale zgodnie z prawdą. Nie musiała zdradzać szczegółów, wolałaby nawet o nich nie mówić – względy bezpieczeństwa zalecane przez mamę.
Wysłuchawszy narzekań brzdąca, zachichotała w swoim typowym stylu, czyli wiewiórkowato. Chłopiec wydawał jej się podobny poniekąd do najmłodszego brata – w dzieciństwie zawsze chciał być samodzielny i pozował na dorosłego, podczas gdy sam był jeszcze strasznym rozrabiaką. Nieraz musiała wyciągać go z tarapatów, a potem ten speszony jej za to niechętnie dziękował. Uroczy, ale kłopotliwy był z niego malec.
– Współczuję. – rzuciła szczerze. – Ale cieszę się, że nic poważniejszego ci nie jest.
Jako dziecko sama doznawała mnóstwa zranień. Czy to wypadnięcie z łódki, czy przytrzaśnięcie kciuka o drzwi, czy to wpadnięcie na drzewo… Tyle tego było! Grunt że mały był cały i zdrowy i tylko to się liczyło!
Zgubił się? Czyli miała rację. Pokiwała wyrozumiale głową na jego kolejne słowa:
– Mogłabym cię odprowadzić, jeżeli znasz okolice, w której mieszkasz.
Spytała bardziej o „rejon”, bo wątpiła szczerze, czy taki maluch pamiętał cały adres. Co prawda jeśli mieszkał gdzieś daleko, musiałaby zrezygnować. Ale o ile mieszkał gdzieś blisko – czemu nie? Miałaby i tak po drodze.
„Macmillan”? Otworzyła szerzej oczy ze zdziwienia. Chyba rzeczywiście musiał być kompletnie z innej części miasta, bo nie kojarzyła żadnego z sąsiadów czy klientów o takim nazwisku. Co prawda wydawało jej się, że gdzieś to nazwisko już widziała albo gdzieś już je słyszała, nie miała jednak zielonego pojęcia gdzie i w jakim kontekście. Może to syn jakiegoś celebryty lub to z niego był mały celebryta?
– Przykro mi to mówić, ale kompletnie nie znam nikogo o takim nazwisku, więc nie za bardzo mogę ci pomóc. Jesteś stąd? – spytała skonsternowana. – Ach, jestem Clementine. „Clem” wystarczy.
Przedstawiła się krótko i zwięźle. Tyle chyba było w porządku, kiedy ta relacja miała być przelotna? Albo nie?
Podążyła oczami za wzrokiem malca. Lubił sanki? Gdyby mieli więcej czasu, na pewno by go na nich przewiozła. Zawsze tak robiła z młodszymi braćmi.
– Uchm, uwielbiam! Chociaż zdecydowanie bardziej wolę wożenie na nich innych. Sama jestem już za ciężka na to, by mnie wozić, choćbym chciała, haha. – odparła wesoło. – Tak, w sumie to lubię. Ale znacznie bardziej ciągnie mnie do łyżew. Nie masz pojęcia, ile figur można ukręcić na lodzie i z jaką prędkością się poruszać, kiedy wszyscy inni potykają się i zostają w tyle!
Zrobiła się odrobinę podekscytowana, mówiąc o swoich pasjach. Nie uważała się nigdy za wybitną, ale nie musiała. Same w sobie sprawiały jej niewyobrażalną przyjemność, a to było najważniejsze.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Oh my darling ClementineYou were lost and gone forever
Dreadful sorrow, Clementine
Dreadful sorrow, Clementine
Clementine Thorne
Zawód : ~ Czekoladniczka ~
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Do you ever feel like a misfit?
Everything inside you is
Dark and twisted
Oh, but it's okay to be different
'Cause baby, so am I
Everything inside you is
Dark and twisted
Oh, but it's okay to be different
'Cause baby, so am I
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
-Uhm…- mruknął tylko gdy czarownica wyjaśniła mu, że ma tu kogoś kto cieszyłby się z jej towarzystwa. Ciekawe skąd ten ktoś wiedział, że ona tutaj jest? Nawet zadałby pytanie, gdyby dziewczyna nie odwróciła jego uwagi od tej kwestii. - No… to nic takiego. Z miotły parę razy bardziej spadłem- oznajmił trochę dumny z siebie. No bo chyba dzielny był, co nie?
Heath zamyślił się na moment na propozycję odprowadzenia go do domu. -No… w sumie to znam, ale nie wiem czy to nie jest daleko stąd. - zmartwił się trochę -Bo wiesz… jestem z Puddlemere, to w Kornwalii- wyjaśnił od razu, gdyby nieznajoma nie mogła zlokalizować, gdzie konkretnie to jest. Przy okazji też odpowiedział na jej drugie pytanie.
Przeczucie mu mówiło, że z odprowadzenia raczej będą nici. Szkoda. A może wcale nie wylądował tak daleko? Zaraz się dowie.
-Clementine? Jak taki owoc? - jej imię od razu skojarzyło mu się z mandarynką. -Clem brzmi ładnie - dorzucił jeszcze wesoło zupełnie zapominając o otartej ręce i kolanie. Zresztą, wcale już tak bardzo nie bolało.
-A gdyby tak… uhm… kiedyś widziałem na jakimś rysunku jak takie śmieszne psy ciągnęły sanki, myślę, że one na pewno miałyby siłę Cię pociągnąć! - podzielił się pomysłem na rozwiązanie problemu czarownicy. No ale potem przeszli na temat łyżew -Figur? Co to są figury? - zapytał od razu nie wiedząc co też Clementine ma na myśli. No bo figury to kwadrat, kółko i taki tam wydłużony kwadrat, prawda? Czyli jak to ma wyglądać, jeżdżą po kwadracie? Czy może jeżdżą starając się przypominać dany kształt? Chociaż… kiedyś widział jakiś ludzi jeżdżących na łyżwach i wyglądali całkiem zwyczajnie, więc może to nie o to chodziło? Pozostało mu tylko poczekać na wyjaśnienia Clem. -Nigdy nie jeździłem na łyżwach… - wyznał jeszcze. Na razie jeszcze był trochę mały, ale pewnie przyszłej zimy będzie mógł już spróbować swoich sił na lodowisku. O ile oczywiście będzie miał na to ochotę.
Heath zamyślił się na moment na propozycję odprowadzenia go do domu. -No… w sumie to znam, ale nie wiem czy to nie jest daleko stąd. - zmartwił się trochę -Bo wiesz… jestem z Puddlemere, to w Kornwalii- wyjaśnił od razu, gdyby nieznajoma nie mogła zlokalizować, gdzie konkretnie to jest. Przy okazji też odpowiedział na jej drugie pytanie.
Przeczucie mu mówiło, że z odprowadzenia raczej będą nici. Szkoda. A może wcale nie wylądował tak daleko? Zaraz się dowie.
-Clementine? Jak taki owoc? - jej imię od razu skojarzyło mu się z mandarynką. -Clem brzmi ładnie - dorzucił jeszcze wesoło zupełnie zapominając o otartej ręce i kolanie. Zresztą, wcale już tak bardzo nie bolało.
-A gdyby tak… uhm… kiedyś widziałem na jakimś rysunku jak takie śmieszne psy ciągnęły sanki, myślę, że one na pewno miałyby siłę Cię pociągnąć! - podzielił się pomysłem na rozwiązanie problemu czarownicy. No ale potem przeszli na temat łyżew -Figur? Co to są figury? - zapytał od razu nie wiedząc co też Clementine ma na myśli. No bo figury to kwadrat, kółko i taki tam wydłużony kwadrat, prawda? Czyli jak to ma wyglądać, jeżdżą po kwadracie? Czy może jeżdżą starając się przypominać dany kształt? Chociaż… kiedyś widział jakiś ludzi jeżdżących na łyżwach i wyglądali całkiem zwyczajnie, więc może to nie o to chodziło? Pozostało mu tylko poczekać na wyjaśnienia Clem. -Nigdy nie jeździłem na łyżwach… - wyznał jeszcze. Na razie jeszcze był trochę mały, ale pewnie przyszłej zimy będzie mógł już spróbować swoich sił na lodowisku. O ile oczywiście będzie miał na to ochotę.
Zaśmiała się lekko. Ten malec naprawdę był słodki. Ani trochę nie zrażał się po swoich błędach i to jaką z dumą je nosił! Gdyby więcej czarodziei zachowywało się w ten sposób zamiast kręcić nosem, świat na pewno stałby się szczęśliwszy.
– To się chwali. – rzuciła, patrząc na niego z czułością. Mogłaby mieć takiego syna. Szkoda że nikt nie chciał jej go dać.
Rozdziawiła buzię jak ryba. No, tego to się nie spodziewała. Obstawiała, że malec pochodzi z jakiejś odległej części Londynu i tyle, ale jednak nie. Kornwalia to kompletnie nie był Londyn. Postąpiła krok naprzód zmartwiona.
– To szmat drogi stąd. Chyba nie dasz rady sam wrócić, co? – zapytała bardziej siebie niż jego. Oczywiście że nie da rady! Na piechtaka na pewno tam nie dotrze, musiałby chyba skorzystać z kominka, żeby wrócić do siebie. A w pobliżu niestety żadnego nie było!
Przytaknęła, słysząc swoje imię. Tak, było wyjątkowe, mama zawsze jej to mówiła.
– Dokładnie. Mam imię właśnie od klementynek, bo moja mama uwielbiała je jeść, kiedy miała mnie jeszcze w swoim brzuszku. – zaszczebiotała wesolutko. – I dziękuję, też bardzo je lubię!
Przechyliła głowę w bok, próbując wyobrazić sobie pomysł z saniami ciągniętymi przez psy. Czy psy czasem nie były za małe i za słabe, żeby podołać? Prędzej widziała w tej roli konie, ale kto wie – psy również potrafiły być czasem postawne niczym wilki!
– Hm, nigdy o czymś takim nie słyszałam, więc nie wiem. – odpowiedziała szczerze. – Ale można kiedyś spróbować!
Rozmowa szła im dość gładko, a Clementine zdążyła już polubić chłopca. Na wzmiankę o figurach łyżwiarskich, musiała się jednak zamyślić przez chwilę. Jak powinna mu to wytłumaczyć? Dobra, może tak:
– Wiesz, figury w łyżwach to takie pozycje jak w tańcach. Są piruety, skoki, przejścia... i wiele, wiele innych! Sprawiają, że nie chodzisz wyłącznie w miejscu, dlatego są takie ważne. Inaczej, jak byłbyś w stanie odróżnić, czy ktoś tańczy, choćby i na lodzie, czy idzie ulicą?
Naprodukowała się jak nigdy dotąd, ale może wystarczy? Chociaż dzieci w tym wieku były ciekawskie, więc pewnie zada jeszcze więcej pytań...
Gdy tylko wspomniał o tym, że nigdy nie jeździł, nie mogła zrobić nic innego jak klepnąć go w plecy energicznie, ale na tyle lekko, by nie zrobić mu krzywdy. W końcu dalej był mały, co nie? Trzeba było dawkować siłę.
– Nie martw się! Jeśli nadarzy się jakaś okazja, na pewno cię na nie zabiorę! – zawołała donośnie. – A teraz...
Uśmiech, jaki dotąd miała, lekko przygasł. Co miała z nim zrobić? Oddać na komendę? Odstawić do ministerstwa? Wysłać sowę do jego opiekunów? Tutaj niewiele mogła zdziałać. Ale może jeśli by tak znaleźli się w jej domu...
– Em, a tak swoją drogą jak chcesz to chętnie zaproszę cię do siebie. Ściemnia się, a na ulicach ostatnio zrobiło się nocą niebezpiecznie. – Do dzisiaj pamiętała, jak niemal obrabowano jej brata. – Ja co prawda nie znam się na ranach i leczeniu ich, ale moja mama owszem, więc mogłaby cię opatrzysz. Ogrzejesz się, zjesz coś ciepłego – wiesz, robię strasznie smaczne zupy! – no i wrócisz do swoich stron kominkiem. Co ty na to?
Spojrzała na niego swoimi wielkimi paczadełkami. Co powie?
– To się chwali. – rzuciła, patrząc na niego z czułością. Mogłaby mieć takiego syna. Szkoda że nikt nie chciał jej go dać.
Rozdziawiła buzię jak ryba. No, tego to się nie spodziewała. Obstawiała, że malec pochodzi z jakiejś odległej części Londynu i tyle, ale jednak nie. Kornwalia to kompletnie nie był Londyn. Postąpiła krok naprzód zmartwiona.
– To szmat drogi stąd. Chyba nie dasz rady sam wrócić, co? – zapytała bardziej siebie niż jego. Oczywiście że nie da rady! Na piechtaka na pewno tam nie dotrze, musiałby chyba skorzystać z kominka, żeby wrócić do siebie. A w pobliżu niestety żadnego nie było!
Przytaknęła, słysząc swoje imię. Tak, było wyjątkowe, mama zawsze jej to mówiła.
– Dokładnie. Mam imię właśnie od klementynek, bo moja mama uwielbiała je jeść, kiedy miała mnie jeszcze w swoim brzuszku. – zaszczebiotała wesolutko. – I dziękuję, też bardzo je lubię!
Przechyliła głowę w bok, próbując wyobrazić sobie pomysł z saniami ciągniętymi przez psy. Czy psy czasem nie były za małe i za słabe, żeby podołać? Prędzej widziała w tej roli konie, ale kto wie – psy również potrafiły być czasem postawne niczym wilki!
– Hm, nigdy o czymś takim nie słyszałam, więc nie wiem. – odpowiedziała szczerze. – Ale można kiedyś spróbować!
Rozmowa szła im dość gładko, a Clementine zdążyła już polubić chłopca. Na wzmiankę o figurach łyżwiarskich, musiała się jednak zamyślić przez chwilę. Jak powinna mu to wytłumaczyć? Dobra, może tak:
– Wiesz, figury w łyżwach to takie pozycje jak w tańcach. Są piruety, skoki, przejścia... i wiele, wiele innych! Sprawiają, że nie chodzisz wyłącznie w miejscu, dlatego są takie ważne. Inaczej, jak byłbyś w stanie odróżnić, czy ktoś tańczy, choćby i na lodzie, czy idzie ulicą?
Naprodukowała się jak nigdy dotąd, ale może wystarczy? Chociaż dzieci w tym wieku były ciekawskie, więc pewnie zada jeszcze więcej pytań...
Gdy tylko wspomniał o tym, że nigdy nie jeździł, nie mogła zrobić nic innego jak klepnąć go w plecy energicznie, ale na tyle lekko, by nie zrobić mu krzywdy. W końcu dalej był mały, co nie? Trzeba było dawkować siłę.
– Nie martw się! Jeśli nadarzy się jakaś okazja, na pewno cię na nie zabiorę! – zawołała donośnie. – A teraz...
Uśmiech, jaki dotąd miała, lekko przygasł. Co miała z nim zrobić? Oddać na komendę? Odstawić do ministerstwa? Wysłać sowę do jego opiekunów? Tutaj niewiele mogła zdziałać. Ale może jeśli by tak znaleźli się w jej domu...
– Em, a tak swoją drogą jak chcesz to chętnie zaproszę cię do siebie. Ściemnia się, a na ulicach ostatnio zrobiło się nocą niebezpiecznie. – Do dzisiaj pamiętała, jak niemal obrabowano jej brata. – Ja co prawda nie znam się na ranach i leczeniu ich, ale moja mama owszem, więc mogłaby cię opatrzysz. Ogrzejesz się, zjesz coś ciepłego – wiesz, robię strasznie smaczne zupy! – no i wrócisz do swoich stron kominkiem. Co ty na to?
Spojrzała na niego swoimi wielkimi paczadełkami. Co powie?
Oh my darling ClementineYou were lost and gone forever
Dreadful sorrow, Clementine
Dreadful sorrow, Clementine
Clementine Thorne
Zawód : ~ Czekoladniczka ~
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Do you ever feel like a misfit?
Everything inside you is
Dark and twisted
Oh, but it's okay to be different
'Cause baby, so am I
Everything inside you is
Dark and twisted
Oh, but it's okay to be different
'Cause baby, so am I
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Cmentarz dla magicznych
Szybka odpowiedź