Zejście do Azkabanu
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zejście do Azkabanu
W związku z utratą połączenia z budynkiem Azkabanu, podjęto decyzję o budowie więzienia o zaostrzonym rygorze głęboko pod podziemiami Tower of London w którym mieścił się dotychczasowy areszt. Budowę ukończono w listopadzie 1956 r. i pozostano przy starej nazwie Azkabanu.
Zejście do niego odchodzi od głównej odnogi strzeżonego korytarza piwnic Tower, przy którym nieustannie dryfuje trzech dementorów. Wpierw pokonać należy równo trzysta sześćdziesiąt schodów prowadzących w dół. Im schodzi się niżej, tym chłodniejsza panuje temperatura i tym trudniej wziąć jest oddech. Po pokonaniu schodów pozostają trzy przejścia będące chwiejnymi drewnianymi mostami prowadzącymi nad przepaściami prowadzącymi w nicość: ponoć na ich dnie mieszkają stworzenia wyrwane z najstraszniejszych koszmarów. Ich szepty złowieszczo niosą się po grocie, pozostając słyszalne w niemal każdym ich zakątku. By otworzyć ostatnią bramę należy przyłożyć dłoń do strzegących ją drzwi. Otworzą się wyłącznie przed uprawnionymi - wyżej postawionymi aurorami lub wysoko postawionymi uprawnionymi politykami Ministerstwa Magii.
Zejście do niego odchodzi od głównej odnogi strzeżonego korytarza piwnic Tower, przy którym nieustannie dryfuje trzech dementorów. Wpierw pokonać należy równo trzysta sześćdziesiąt schodów prowadzących w dół. Im schodzi się niżej, tym chłodniejsza panuje temperatura i tym trudniej wziąć jest oddech. Po pokonaniu schodów pozostają trzy przejścia będące chwiejnymi drewnianymi mostami prowadzącymi nad przepaściami prowadzącymi w nicość: ponoć na ich dnie mieszkają stworzenia wyrwane z najstraszniejszych koszmarów. Ich szepty złowieszczo niosą się po grocie, pozostając słyszalne w niemal każdym ich zakątku. By otworzyć ostatnią bramę należy przyłożyć dłoń do strzegących ją drzwi. Otworzą się wyłącznie przed uprawnionymi - wyżej postawionymi aurorami lub wysoko postawionymi uprawnionymi politykami Ministerstwa Magii.
Zakonnicy czuli, że im dłużej przebywali w tym miejscu tym bardziej oswajali się z jego ciemnością, z szeptami, które z biegiem czasu przestali już nawet zauważać, odnotowywać jako niepokojące. Zaczynały być bardziej swoje, oczywiste, typowe dla otaczającej ich rzeczywistości. Tak samo wszechobecny chłód. Gruba wełna, która zabezpieczała ich przed zmarznięciem nie obejmowała ani dłoni ani policzków i nosów, które zdążyły się mocno i wyraźnie zarumienić i nawet zblednąć od ogarniającej ich słabości.
Alexander, Michael, Vincent, Justine
Michael może nie słyszał już głosów więźniów w celach, ale za to bardzo dobrze słyszał wewnętrzny głos wilka, który podstępnie zakradał się do jego świadomości, wykorzystując chwile słabości, by przejąć nad nim kontrolę. Auror jednak walczył, wykazując się wielką wolą walki i duchową siłą, a w końcu i odwagą, próbując po raz pierwszy od niedawna przemówić swojemu drugiemu ja do rozsądku. Mhm... Obiecujesz mi tylko, a później nic z tego nie będzie. Ale strażnicy... Ich krew... Mógłbym ich spróbować. Mógłbym ci pomóc. Nam pomóc się stąd wydostać. Jeśli spotkam jakiegoś, dopuścisz mnie, pozwolisz mi przejąć ciało i rozprawić się z nim. Zrobimy to wtedy po mojemu. Obiecałeś mi to, pamiętaj. Spełnisz te wszystkie obietnice. Pozwolisz mi na to, zrobisz to wszystko, pokażesz mi, pozwolisz mi... Dogadamy się. Pokażę ci, gdzie tkwi twoja siła, nudziarzu. Ja też cię czegoś nauczę. Ale zrobisz to wszystko, inaczej zrobię się bardzo... bardzo... baaardzo zły. Wilk nie ustępował, ale zgadzał się przystać na niemą prośbę Michaela i dać mu tymczasowo spokój, pozwolić mu na takie działanie, jakiego chciał dokonać. Cicha obietnica zadźwięczała w jego głowie jako ostatnia, ale auror wiedział, że wilk zbudzi się znów, kiedy przyjdzie na to odpowiedni moment. Resztkami sił sięgnął po trudną inkantację, ale to właśnie dzięki niej, zarówno Vincent, jak i Alexander mogli poczuć przypływ sił. Czas, jaki auror spędził na bezczynności, na pertraktacji z wewnętrznym wilkołakiem zadziałał na jego niekorzyść. Patrzył prosto na rozgrywającą się scenę. Patrzył, jak dementorzy opadają na swoją ofiarę, jak zbliżają się do niej.
Widział, jaśniejącą poświatę unoszącą się powoli z ust, nozdrzy i otwartych, pustych oczu ofiary. Niczym obłok ciepła uchodzący ze stygnącego ciała, powoli wsysany przez otwarte szczęki opadających co rusz, pożywiających się nią dementorów. I nagle poczuł, że nie mógł nic zrobić. Skupił się wyłącznie na otwartych szczękach dementorów, na ich ostrych kłach, myśląc wyłącznie o tym, że były inne, ostrzejsze i dłuższe niż kły wilków. Stojąc jak sparaliżowany, nie będąc w stanie odwrócić wzroku widział, jak te ostre, połyskujące w ciemności zęby wbijają się w usta leżącego na ziemi mężczyzny, jak przekłuwają skórę, z których spłynęła cienką stróżką pierwsza krew; jak unoszą się znów, wyrywając kawałek po kawałku, powoli. Skóra, ludzkie mięso rozciągały się jak ciasto drożdżowe w rękach Kerstin. Krew pojedynczymi kroplami opryskiwała całą twarz. Dementor wzniósł się znów, pochłaniając kawałek ciała, a następny opadł znów po kolejny. I jeszcze jeden i następy. Aż z twarzy tego biedaka zostały same, nagie, bielusieńkie kości spływające krwią. Michael dobrze dostrzegł wystające zęby obnażone po pożarciu ust, języka, dziąseł. Białko oczu nagle pękło pryskając we wszystkie strony i spłynęło po rozszarpanych mięśniach policzków koścu zastygając niczym nieścięte podczas gotowania jajo. Więzień cały leżał we krwi. W rubinowej posoce skąpane było całe truchło, które traciło wpierw skórę, odsłaniając różowe, błyszczące mięśnie, jaśniejsze ścięgna, aż w końcu tylko kości. I nawet nie zorientował się, że został sam. Zupełnie sam. Patrzył na szkielet leżący na ziemi, nagle orientując się, że kolorowe włosy rozsypane po podłodze wyglądały nader znajomo. Nie było już śladu po dementorach. Był za to wilkołak, który nad nią przysiadł, oblizując długim, różowym językiem zakrwawiony pysk, wciągając prosto do paszczy fragmenty ścięgien, które zaczepiły mu się o kły. I nagle zrozumiał, że to była Justine, a wilkiem był on. I pomyślał o tym, że przybył tu, aby ja uratować, tymczasem poddał się, zasłabł, skapitulował, a bestia w nim przejęła nad nim kontrolę i ją zjadła. Nim zdążył cokolwiek zrobić wilkołak pochylił się, by zacząć gasić pragnienie spijając mlaśnięciami języka posokę z kamiennej podłogi. Wtedy też usłyszał krzyk Kerstin. Odwrócił się za siebie i w jednej z otwartych cel ujrzał ją. Swoją maleńką siostrzyczkę przewieszoną przez wbite w jej ciało lodowe kolce tuż na przejściu. W dłoni trzymała urządzenie, które wydawało mu się obce, ale widział ten wężyk zakończony płaską końcówką u niej już, był atrybutem pracy. Zapewne weszła do celi, by pomóc więźniowi, spróbować uśmierzyć jego ból, A on nie był w stanie zrobić nic. Jej krew też spływała na posadzkę. Oczy w przechylonej głowie na bok patrzyły na niego bez żaru, bez uczucia. I wtedy zrozumiał, że umarła.
Wilczy skowyt wypełnił jego głowę i przebił potężnym bólem. Zacisnął oczy, rękami sięgnął do głowy. Po chwili wszystko ustało. Ale on już czuł tylko lęk, niemoc. I był doskonale świadom jako auror czego stał się świadkiem — pocałunku dementora. Ciało leżące przed nim wyglądało normalnie, tak jak przed chwilą. Ale Michael nie był już tą samą osobą, co wcześniej. Widział jednak jak Alexander cofa się prosto na ciało i na lewitujących nad nim dementorów.
W tym czasie nie tylko Tonks był w amoku. Farley odwrócił wzrok od rozgrywającej się przed nimi sceny, by rozejrzeć się za towarzyszami i wtedy go ujrzał. Stał przed nim z kamienną twarzą, oczami jasnymi, zimnymi i przeszywającymi go na wskroś. Patrzył na niego tak, jakby samym wzrokiem mógł przedrzeć się przez jego umysł i wydobyć z niego każde wspomnienie. Kąciki ust drgnęły mu ku górze, w brzydkim, wręcz paskudnym uśmiechu, który zmroził jego serce. Lord Voldemort był tu razem z nim i patrzył na niego, kiedy cofał się ku chmarze wiszących nad ciałem upiorów. Zaraz potem odezwał się tym swoim dźwięcznym, zimnym głosem. Wypowiedział inkantację wzmacniającą — ale kogo wzmacniał? Brzmienie wywołało w gwardziście strach ciężki do przezwyciężenia. A tuż za jego plecami pojawił się chłód i zimno. A potem poczuł coś jeszcze — zimne, kościste szpony na swoich ramionach. I gdyby się tylko odwrócił ujrzałby kolejny równie okropnie widok — usta złożone do pocałunku wprost na nim.
Najbardziej trzeźwo myślący okazał się Vincent, który miał — po jednej stronie walczącego z samym sobą Michaela, a po drugiej uzdrowiciela, który dostrzegał coś upiornego. Sytuacja zaczynała robić się niebezpieczna — czarodzieje tracili zmysły. On sam, trzymając Justine przy sobie nie mógł za wiele zrobić. Tracił też nadzieję na to, że uda im się opuścić Azkaban bez szwanku, tym bardziej, że zamiast wracać, oddalali się od domu. Poczuł jak zaklęcie Michaela go wzmacnia, a zaraz potem zobaczył, że jeden z dementorów wiszących nad ofiarą sięga kościstą dłonią do Gwardzisty i zaciska ją na jego ramieniu, ciągnąć w tył. Krok, może dwa — a potknie się o ciało i upadnie, widział to dość dobrze. Upadnie i stanie się kolejną ofiarą latających upiorów. Słowa Vincenta trafiły jednak do Alexandra, dzięki czemu postać Lorda Voldemorta zaczynała powoli ustępować skamieniałej twarzy aurora.
William, Cedric, Lydia, Sarah
Lydia, ta realna i prawdziwa tkwiła tkwiła w ramionach Cedrica słaba i nieświadoma już tego, co działo się wokół niej. Jednak Lydia we wspomnieniach Williama była jak żywa, tylko uśmiechnięta, radosna i szczęśliwa. Pod jej nosem tkwiła wciąż niestarta piana z kremowego piwa. Jej śmiech rozbrzmiewał w jego głowie, podobnie jak głos jego córki. Przywołanie tak pięknych wspomnień nie było łatwe w otoczeniu takim jak to, wśród dementorów, więźniów, z których wielu utraciło rozum, przez siostrą, która zaczynała wykazywać niepokojące objawy apatii. A jednak serce Moore'a rozgrzało całe jego ciało, rozgrzało też różdżkę, pozwalając by biała magia wypłynęła z niej pod postacią błękitnawej mgły formującej się ostatecznie w dobrze znany czarodziejowi kształt — w sporej wielkości bernardyna, który pomknął mu za plecy, w korytarz, z którego przyleciał i w cieniu którego czaili się dementorzy. Jasna poświata psa zniknęła za zakrętem. Zaraz potem zakonnik zwrócił się do siostry, ale ta — przestawała na niego patrzeć. Z każdą sekundą jej wzrok był odleglejszy, bardziej niemrawy. Nie tyle pusty, co nieprzytomny. Słabła bardzo wyraźnie, opadała z sił. Działo się z nią coś, co zmuszało do szybkiej i zdecydowanej rekacji, działań. William podjął ryzykowną decyzję, by wrócić po ciało zakonniczki, która została tu uwięziona. Sięgnął dłonią po fiolkę otrzymaną przez uzdrowiciela i odkorkował ją, a następnie wypił zawartość, czując jak ta dodaje mu nieco utraconej wiary w powodzenie.
W tym czasie dla kogoś czas się zatrzymał. Świat się rozmazał. Wszystko wokół przestało mieć znaczenie. Lydia nie słyszała swojego brata, który próbował zapytać ją o samopoczucie, widząc, że niknie w oczach. A może widziała go, ale też był jej zupełnie obojętny, nic nie znaczył. Nie znaczył też Cedric, który trzymał ją w ramionach. Zasłoniła uszy, nie chciała słyszeć szeptów, ale w końcu otuliła ją tylko cisza. Nie była ani błoga ani przerażająca. Była zupełnie nijaka, pusta, zwykła. Bezbarwna. I tak świat właśnie miała zapamiętać Lydia. Jako świat pozbawiony kolorów, bez nadziei, bez emocji, bez wartości, uczuć. Bez brzydoty i piękna, bez strachu i radości. Nijaki — taki, do którego wcale nie chce się wracać. Osunęła się w ciemność, straciła przytomność, tracąc też drogę do samej siebie, by — być może już na zawsze — gubić się w labiryncie zimnych murów.
Działające wciąż eliksiry pozwalały Cedrikowi myśleć trzeźwiej i ignorować osłabienie. Osuwająca się mu w rękach, tracąca przytomność dziewczyna wymagała natychmiastowego opuszczenia tego miejsca. Nie był uzdrowicielem, ale sam czuł, jak paskudnie wpływało to na niego — wiedział też, że pocałunek dementora był — z tego, co powtarzano — najgorszym widokiem na świecie. Lydia nie poradziła sobie z przerażającą sceną. On sam nie widział tego, ani nie miał pojęcia, jakie obrazy podsuwali jej dementorzy, ale był pewien, że zapamięta je na długo. Próba wyczarowania świetlistego patronusa nie powiodła się. Wspomnienie Anny wydawało się zbyt odległe, zbyt rozmyte i słabe, by otulić ciepłem jego ciało i przywołać wielką, szczególną moc. Auror przekazał towarzyszowi to, co spotkało ich w drugim korytarzu i ostrzegł go przed obecnością dementorów, zapewne nie spodziewając się, że William zdecyduje się na niemalże samobójczą misję wyruszenia po ciało. Rozsądnie, przytrzymując słabnącą czarownicę wyciągnął różdżkę przed siebie i tym razem sprawił, że wyłoniła się przed nim jasna, migocząca bladym blaskiem mgła, z której uformował się iskrzący foxhound. Jego światło było ciepłe, dobre i niosło spokój, rozświetlając korytarz przed nimi. Czarne płaszcze mignęły w cieniu odpędzone blaskiem jego poświaty.Ruszywszy przed siebie, w stronę panoptykonu zdał sobie szybko sprawę, ze słów byłego szukającego. Nim jednak zdołał jakoś zareagować, czarodziej zniknął w ciemnym korytarzu. Z dziewczyną na rękach szedł przez siebie przez dłuższą chwilę, w końcu dostrzegając na końcu korytarza nikłe światło, które wreszcie okazało się być rozświetlonym panoptykonem Azkabanu. Wokół było pusto — nie było ani dementorów, ani pozostałych członków drużyny.
William, kierując się za świetlistym psem w końcu dotarł do miejsca, gdzie korytarz rozjaśniała świetlistą kula zawieszona u sufitu. Wokół nie było dementorów, prawdopodobnie zostały przepędzone białą magią aurora, która zniknęła rozmywając się gdzieś w połowie rozświetlonej drogi. I to tam właśnie czarodziej ujrzał nieruchome ciało, tuż przy otwartej celi i żelaznej masce leżącej na podłodze. Pomona, zabiedzona, niemalże niepodobna do dziewczyny spoglądającej na wszystkich ze ścian Londynu, leżała nieruchomo, z twarzą zwróconą do sufitu. Wyglądała tak, jak Sarah, która wciąż siedziała na miotle, z bezwładnie kiwającą się główką na boki przy każdym zakręcie.
| Na odpis macie 48h. Tura: 17. AZKABAN: 12
William, jeśli chcesz zmienić i sprecyzować opis wspomnienia niezbędnego do wyczarowania patronusa prześlij opis drogą prywatnej wiadomości. Rzucone przez ciebie zaklęcie jest 3 akcją w turze i zostało uznane za niebyłe.
Mike, stałeś się świadkiem pocałunku dementora. Od tej pory, co post rzucasz dodatkowo kością k3.
Cedric, jeśli zdecydujesz się w tej turze ruszyć w kierunku wyjścia z Azkabanu, możesz śmiało kierować się również po schodach na górę Tower.
Od tej pory czas dla wszystkich liczony jest inaczej, akcje nie dzieją się w tym samym czasie; nie sugerujcie się turami w kontekście wzajemnych działań.
Alexander, od przekroczeniu progu Azkabanu, przez wzgląd na słabszą kondycję psychiczną rzucasz kością na skutki po przebytej klątwie, co drugą turę. {2/2}
Do końca wątku wyglądasz, jak Ramsey Mulciber (niefart).
Tym razem wrogiem jest Michael
Alex MG przypadkowo zabrał Ci o fiolkę mieszanki za dużo, została zwrócona do twojego ekwipunku. Przepraszam!
Działające zaklęcia i eliksiry:
Caldasa (Alexander, Lydia, Michael, William, Cedric, Vincent)
Fera Ecco (Cedric)
Fera Ecco (Lydia)
Czuwający strażnik (Cedic) 4/5
Czuwający strażnik (William) 2/5
Eliksir znieczulający (Cedric) 2/5
Magicus Extremos dla Vincenta i Alexandra +15 1/3
Użycie Patronusa Alexandra: 1/4
Możecie w tej turze dokonać dwóch akcji, a także przemieszczać się w granicach rozsądku. Możecie rozdzielić swoje działania na dwa posty, wykorzystać do tego szafkę lub jeśli w niczym to nie przeszkadza, zawrzeć wszystko w jednej odpowiedzi.
Michael może nie słyszał już głosów więźniów w celach, ale za to bardzo dobrze słyszał wewnętrzny głos wilka, który podstępnie zakradał się do jego świadomości, wykorzystując chwile słabości, by przejąć nad nim kontrolę. Auror jednak walczył, wykazując się wielką wolą walki i duchową siłą, a w końcu i odwagą, próbując po raz pierwszy od niedawna przemówić swojemu drugiemu ja do rozsądku. Mhm... Obiecujesz mi tylko, a później nic z tego nie będzie. Ale strażnicy... Ich krew... Mógłbym ich spróbować. Mógłbym ci pomóc. Nam pomóc się stąd wydostać. Jeśli spotkam jakiegoś, dopuścisz mnie, pozwolisz mi przejąć ciało i rozprawić się z nim. Zrobimy to wtedy po mojemu. Obiecałeś mi to, pamiętaj. Spełnisz te wszystkie obietnice. Pozwolisz mi na to, zrobisz to wszystko, pokażesz mi, pozwolisz mi... Dogadamy się. Pokażę ci, gdzie tkwi twoja siła, nudziarzu. Ja też cię czegoś nauczę. Ale zrobisz to wszystko, inaczej zrobię się bardzo... bardzo... baaardzo zły. Wilk nie ustępował, ale zgadzał się przystać na niemą prośbę Michaela i dać mu tymczasowo spokój, pozwolić mu na takie działanie, jakiego chciał dokonać. Cicha obietnica zadźwięczała w jego głowie jako ostatnia, ale auror wiedział, że wilk zbudzi się znów, kiedy przyjdzie na to odpowiedni moment. Resztkami sił sięgnął po trudną inkantację, ale to właśnie dzięki niej, zarówno Vincent, jak i Alexander mogli poczuć przypływ sił. Czas, jaki auror spędził na bezczynności, na pertraktacji z wewnętrznym wilkołakiem zadziałał na jego niekorzyść. Patrzył prosto na rozgrywającą się scenę. Patrzył, jak dementorzy opadają na swoją ofiarę, jak zbliżają się do niej.
Widział, jaśniejącą poświatę unoszącą się powoli z ust, nozdrzy i otwartych, pustych oczu ofiary. Niczym obłok ciepła uchodzący ze stygnącego ciała, powoli wsysany przez otwarte szczęki opadających co rusz, pożywiających się nią dementorów. I nagle poczuł, że nie mógł nic zrobić. Skupił się wyłącznie na otwartych szczękach dementorów, na ich ostrych kłach, myśląc wyłącznie o tym, że były inne, ostrzejsze i dłuższe niż kły wilków. Stojąc jak sparaliżowany, nie będąc w stanie odwrócić wzroku widział, jak te ostre, połyskujące w ciemności zęby wbijają się w usta leżącego na ziemi mężczyzny, jak przekłuwają skórę, z których spłynęła cienką stróżką pierwsza krew; jak unoszą się znów, wyrywając kawałek po kawałku, powoli. Skóra, ludzkie mięso rozciągały się jak ciasto drożdżowe w rękach Kerstin. Krew pojedynczymi kroplami opryskiwała całą twarz. Dementor wzniósł się znów, pochłaniając kawałek ciała, a następny opadł znów po kolejny. I jeszcze jeden i następy. Aż z twarzy tego biedaka zostały same, nagie, bielusieńkie kości spływające krwią. Michael dobrze dostrzegł wystające zęby obnażone po pożarciu ust, języka, dziąseł. Białko oczu nagle pękło pryskając we wszystkie strony i spłynęło po rozszarpanych mięśniach policzków koścu zastygając niczym nieścięte podczas gotowania jajo. Więzień cały leżał we krwi. W rubinowej posoce skąpane było całe truchło, które traciło wpierw skórę, odsłaniając różowe, błyszczące mięśnie, jaśniejsze ścięgna, aż w końcu tylko kości. I nawet nie zorientował się, że został sam. Zupełnie sam. Patrzył na szkielet leżący na ziemi, nagle orientując się, że kolorowe włosy rozsypane po podłodze wyglądały nader znajomo. Nie było już śladu po dementorach. Był za to wilkołak, który nad nią przysiadł, oblizując długim, różowym językiem zakrwawiony pysk, wciągając prosto do paszczy fragmenty ścięgien, które zaczepiły mu się o kły. I nagle zrozumiał, że to była Justine, a wilkiem był on. I pomyślał o tym, że przybył tu, aby ja uratować, tymczasem poddał się, zasłabł, skapitulował, a bestia w nim przejęła nad nim kontrolę i ją zjadła. Nim zdążył cokolwiek zrobić wilkołak pochylił się, by zacząć gasić pragnienie spijając mlaśnięciami języka posokę z kamiennej podłogi. Wtedy też usłyszał krzyk Kerstin. Odwrócił się za siebie i w jednej z otwartych cel ujrzał ją. Swoją maleńką siostrzyczkę przewieszoną przez wbite w jej ciało lodowe kolce tuż na przejściu. W dłoni trzymała urządzenie, które wydawało mu się obce, ale widział ten wężyk zakończony płaską końcówką u niej już, był atrybutem pracy. Zapewne weszła do celi, by pomóc więźniowi, spróbować uśmierzyć jego ból, A on nie był w stanie zrobić nic. Jej krew też spływała na posadzkę. Oczy w przechylonej głowie na bok patrzyły na niego bez żaru, bez uczucia. I wtedy zrozumiał, że umarła.
Wilczy skowyt wypełnił jego głowę i przebił potężnym bólem. Zacisnął oczy, rękami sięgnął do głowy. Po chwili wszystko ustało. Ale on już czuł tylko lęk, niemoc. I był doskonale świadom jako auror czego stał się świadkiem — pocałunku dementora. Ciało leżące przed nim wyglądało normalnie, tak jak przed chwilą. Ale Michael nie był już tą samą osobą, co wcześniej. Widział jednak jak Alexander cofa się prosto na ciało i na lewitujących nad nim dementorów.
W tym czasie nie tylko Tonks był w amoku. Farley odwrócił wzrok od rozgrywającej się przed nimi sceny, by rozejrzeć się za towarzyszami i wtedy go ujrzał. Stał przed nim z kamienną twarzą, oczami jasnymi, zimnymi i przeszywającymi go na wskroś. Patrzył na niego tak, jakby samym wzrokiem mógł przedrzeć się przez jego umysł i wydobyć z niego każde wspomnienie. Kąciki ust drgnęły mu ku górze, w brzydkim, wręcz paskudnym uśmiechu, który zmroził jego serce. Lord Voldemort był tu razem z nim i patrzył na niego, kiedy cofał się ku chmarze wiszących nad ciałem upiorów. Zaraz potem odezwał się tym swoim dźwięcznym, zimnym głosem. Wypowiedział inkantację wzmacniającą — ale kogo wzmacniał? Brzmienie wywołało w gwardziście strach ciężki do przezwyciężenia. A tuż za jego plecami pojawił się chłód i zimno. A potem poczuł coś jeszcze — zimne, kościste szpony na swoich ramionach. I gdyby się tylko odwrócił ujrzałby kolejny równie okropnie widok — usta złożone do pocałunku wprost na nim.
Najbardziej trzeźwo myślący okazał się Vincent, który miał — po jednej stronie walczącego z samym sobą Michaela, a po drugiej uzdrowiciela, który dostrzegał coś upiornego. Sytuacja zaczynała robić się niebezpieczna — czarodzieje tracili zmysły. On sam, trzymając Justine przy sobie nie mógł za wiele zrobić. Tracił też nadzieję na to, że uda im się opuścić Azkaban bez szwanku, tym bardziej, że zamiast wracać, oddalali się od domu. Poczuł jak zaklęcie Michaela go wzmacnia, a zaraz potem zobaczył, że jeden z dementorów wiszących nad ofiarą sięga kościstą dłonią do Gwardzisty i zaciska ją na jego ramieniu, ciągnąć w tył. Krok, może dwa — a potknie się o ciało i upadnie, widział to dość dobrze. Upadnie i stanie się kolejną ofiarą latających upiorów. Słowa Vincenta trafiły jednak do Alexandra, dzięki czemu postać Lorda Voldemorta zaczynała powoli ustępować skamieniałej twarzy aurora.
Lydia, ta realna i prawdziwa tkwiła tkwiła w ramionach Cedrica słaba i nieświadoma już tego, co działo się wokół niej. Jednak Lydia we wspomnieniach Williama była jak żywa, tylko uśmiechnięta, radosna i szczęśliwa. Pod jej nosem tkwiła wciąż niestarta piana z kremowego piwa. Jej śmiech rozbrzmiewał w jego głowie, podobnie jak głos jego córki. Przywołanie tak pięknych wspomnień nie było łatwe w otoczeniu takim jak to, wśród dementorów, więźniów, z których wielu utraciło rozum, przez siostrą, która zaczynała wykazywać niepokojące objawy apatii. A jednak serce Moore'a rozgrzało całe jego ciało, rozgrzało też różdżkę, pozwalając by biała magia wypłynęła z niej pod postacią błękitnawej mgły formującej się ostatecznie w dobrze znany czarodziejowi kształt — w sporej wielkości bernardyna, który pomknął mu za plecy, w korytarz, z którego przyleciał i w cieniu którego czaili się dementorzy. Jasna poświata psa zniknęła za zakrętem. Zaraz potem zakonnik zwrócił się do siostry, ale ta — przestawała na niego patrzeć. Z każdą sekundą jej wzrok był odleglejszy, bardziej niemrawy. Nie tyle pusty, co nieprzytomny. Słabła bardzo wyraźnie, opadała z sił. Działo się z nią coś, co zmuszało do szybkiej i zdecydowanej rekacji, działań. William podjął ryzykowną decyzję, by wrócić po ciało zakonniczki, która została tu uwięziona. Sięgnął dłonią po fiolkę otrzymaną przez uzdrowiciela i odkorkował ją, a następnie wypił zawartość, czując jak ta dodaje mu nieco utraconej wiary w powodzenie.
W tym czasie dla kogoś czas się zatrzymał. Świat się rozmazał. Wszystko wokół przestało mieć znaczenie. Lydia nie słyszała swojego brata, który próbował zapytać ją o samopoczucie, widząc, że niknie w oczach. A może widziała go, ale też był jej zupełnie obojętny, nic nie znaczył. Nie znaczył też Cedric, który trzymał ją w ramionach. Zasłoniła uszy, nie chciała słyszeć szeptów, ale w końcu otuliła ją tylko cisza. Nie była ani błoga ani przerażająca. Była zupełnie nijaka, pusta, zwykła. Bezbarwna. I tak świat właśnie miała zapamiętać Lydia. Jako świat pozbawiony kolorów, bez nadziei, bez emocji, bez wartości, uczuć. Bez brzydoty i piękna, bez strachu i radości. Nijaki — taki, do którego wcale nie chce się wracać. Osunęła się w ciemność, straciła przytomność, tracąc też drogę do samej siebie, by — być może już na zawsze — gubić się w labiryncie zimnych murów.
Działające wciąż eliksiry pozwalały Cedrikowi myśleć trzeźwiej i ignorować osłabienie. Osuwająca się mu w rękach, tracąca przytomność dziewczyna wymagała natychmiastowego opuszczenia tego miejsca. Nie był uzdrowicielem, ale sam czuł, jak paskudnie wpływało to na niego — wiedział też, że pocałunek dementora był — z tego, co powtarzano — najgorszym widokiem na świecie. Lydia nie poradziła sobie z przerażającą sceną. On sam nie widział tego, ani nie miał pojęcia, jakie obrazy podsuwali jej dementorzy, ale był pewien, że zapamięta je na długo. Próba wyczarowania świetlistego patronusa nie powiodła się. Wspomnienie Anny wydawało się zbyt odległe, zbyt rozmyte i słabe, by otulić ciepłem jego ciało i przywołać wielką, szczególną moc. Auror przekazał towarzyszowi to, co spotkało ich w drugim korytarzu i ostrzegł go przed obecnością dementorów, zapewne nie spodziewając się, że William zdecyduje się na niemalże samobójczą misję wyruszenia po ciało. Rozsądnie, przytrzymując słabnącą czarownicę wyciągnął różdżkę przed siebie i tym razem sprawił, że wyłoniła się przed nim jasna, migocząca bladym blaskiem mgła, z której uformował się iskrzący foxhound. Jego światło było ciepłe, dobre i niosło spokój, rozświetlając korytarz przed nimi. Czarne płaszcze mignęły w cieniu odpędzone blaskiem jego poświaty.Ruszywszy przed siebie, w stronę panoptykonu zdał sobie szybko sprawę, ze słów byłego szukającego. Nim jednak zdołał jakoś zareagować, czarodziej zniknął w ciemnym korytarzu. Z dziewczyną na rękach szedł przez siebie przez dłuższą chwilę, w końcu dostrzegając na końcu korytarza nikłe światło, które wreszcie okazało się być rozświetlonym panoptykonem Azkabanu. Wokół było pusto — nie było ani dementorów, ani pozostałych członków drużyny.
William, kierując się za świetlistym psem w końcu dotarł do miejsca, gdzie korytarz rozjaśniała świetlistą kula zawieszona u sufitu. Wokół nie było dementorów, prawdopodobnie zostały przepędzone białą magią aurora, która zniknęła rozmywając się gdzieś w połowie rozświetlonej drogi. I to tam właśnie czarodziej ujrzał nieruchome ciało, tuż przy otwartej celi i żelaznej masce leżącej na podłodze. Pomona, zabiedzona, niemalże niepodobna do dziewczyny spoglądającej na wszystkich ze ścian Londynu, leżała nieruchomo, z twarzą zwróconą do sufitu. Wyglądała tak, jak Sarah, która wciąż siedziała na miotle, z bezwładnie kiwającą się główką na boki przy każdym zakręcie.
| Na odpis macie 48h. Tura: 17. AZKABAN: 12
William, jeśli chcesz zmienić i sprecyzować opis wspomnienia niezbędnego do wyczarowania patronusa prześlij opis drogą prywatnej wiadomości. Rzucone przez ciebie zaklęcie jest 3 akcją w turze i zostało uznane za niebyłe.
Mike, stałeś się świadkiem pocałunku dementora. Od tej pory, co post rzucasz dodatkowo kością k3.
Cedric, jeśli zdecydujesz się w tej turze ruszyć w kierunku wyjścia z Azkabanu, możesz śmiało kierować się również po schodach na górę Tower.
Od tej pory czas dla wszystkich liczony jest inaczej, akcje nie dzieją się w tym samym czasie; nie sugerujcie się turami w kontekście wzajemnych działań.
Alexander, od przekroczeniu progu Azkabanu, przez wzgląd na słabszą kondycję psychiczną rzucasz kością na skutki po przebytej klątwie, co drugą turę. {2/2}
Do końca wątku wyglądasz, jak Ramsey Mulciber (niefart).
Tym razem wrogiem jest Michael
Alex MG przypadkowo zabrał Ci o fiolkę mieszanki za dużo, została zwrócona do twojego ekwipunku. Przepraszam!
Działające zaklęcia i eliksiry:
Caldasa (Alexander, Lydia, Michael, William, Cedric, Vincent)
Fera Ecco (Cedric)
Fera Ecco (Lydia)
Czuwający strażnik (Cedic) 4/5
Czuwający strażnik (William) 2/5
Eliksir znieczulający (Cedric) 2/5
Magicus Extremos dla Vincenta i Alexandra +15 1/3
Użycie Patronusa Alexandra: 1/4
Możecie w tej turze dokonać dwóch akcji, a także przemieszczać się w granicach rozsądku. Możecie rozdzielić swoje działania na dwa posty, wykorzystać do tego szafkę lub jeśli w niczym to nie przeszkadza, zawrzeć wszystko w jednej odpowiedzi.
- Ekwipunek:
Lydia:
- zwinięty w ciasny rulon sweter
-Mieszanka antydepresyjna (1 porcja)
- Czuwający strażnik (1 porcja, stat. 30, moc +10) [od Asa]
- Eliksir wiggenowy (1 porcja, stat. 30, moc +15) [od Asa]
- Eliksir kociego wzroku (1 porcja, stat. 28, moc +15) [od Charlene]
Vincent:
- miotła- eliksir kameleona (od Asa)
- eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 46, moc +10) (od Charlie)
- eliksir kociego kroku (1 porcja, stat. 46) (od Charlie)
Cedric:
- miotła- Kameleon (od Charlene)- Eliksir znieczulający (1 porcja, stat. 46)- Czuwający strażnik (1 porcje, stat. 40)
- Wywar wzmacniający (1 porcja, stat. 15)
+ różdżka strażnika Tower
Alexander:
- różdżka Hesperosa Croucha
- lusterko dwukierunkowe (od Billa, do pary z Kieranem)
- Eliksir uspokajający 1(2 porcje, stat. 46, moc +20)
- Mieszanka antydepresyjna (1 porcja, stat. 35)
- Felix Felicis (1 porcja)- Kameleon (1 porcja, stat. 46)
- kryształ 1
- kryształ 2
Michael:
peleryna niewidka jako ubranie
muszla magicznej skrępy z Oazy na szyi
-zmniejszona (w tym poście) miotła[/url]
-Eliksir znieczulający (1 porcja, stat. 46)
-Wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu (1 porcja, stat, 40, moc +15)
-Eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 46, moc +10)
-Czuwający strażnik (1 porcja, stat. 30, moc +10)- Kameleon (1 porcja, E 20)
dwa białe kryształy: pierwszy-obrażenia psychiczne i drugi-syren
William:
- miotła bardzo dobrej jakości
- eliksir przeciwbólowy (1 porcja, stat. 40) [z wyposażenia]
- czuwający strażnik (1 porcja, stat. 30, moc +10) [od Asbjorna]- eliksir kameleona (1 porcja) [od Asbjorna]- Mieszanka antydepresyjna (1 porcja, stat. 35)
- Żywotność:
Lydia: -27/213 nieprzytomna
-240 (psychiczne)
Vincent: 109/215 kara: -20
-106 (psychiczne)
Cedric: 92/232kara: -40
-140(psychiczne)
Alexander: 114/218 kara: -20
-104 (psychiczne)
Michael: 63/202 kara: -40
-139 (psychiczne)
William: 90/240 kara: -40
-150 (psychiczne)
Justine:
Obrażenia czasowe:
210/240
- psychiczne - 10
- wyziębienie -10
- tłuczone -10 sine nadgarstki;
Obrażenia stałe:
- niesprawne oba nadgarstki; niewyleczone zwichnięcie (-30 do wszystkich czynności wymagających użycia dłoni)
- szeroka blizna nad lewą brwią (-10 do estetyki)
- seplenienie z powodu zbyt długiego i nierówno przeszczepionego języka
- dyskomfort spowodowany mówieniem i wydawaniem dźwięków
Odetchnął głęboko - czując mroźne powietrze w płucach - gdy to... stworzenie w jego wnętrzu mu odpowiedziało. Całkiem sensownie. Gdyby potrafił bezstronnie wsłuchać się w głos wilkołaka, wyczułby w nim cień własnego poczucia humoru, uporu i woli życia - ale nie potrafił, podświadomie dystansując się od wilczej natury coraz bardziej i bardziej. Aż do dzisiaj, gdy musiał wyciągnąć do niego rękę, zawrzeć upiorny (swoim zdaniem) pakt. Z wyraźnie pomyślanym przysięgam, coś w nim drgnęło, zaszumiało w skroniach i był już pewien, że żaden z nich nie zapomni o dzisiejszej rozmowie. I że coś się w nim zmieniło, coś czego jeszcze nie rozumiał.
Dobrze. Zrobimy to przy strażnikach po twojemu, ale w moim ciele - przemiana jest czasochłonna i osłabia nas obojga, nie możemy sobie na to pozwolić. A jak pomożesz nam stąd wyjść... dostaniesz cały dzień, przysięgam. Pójdziemy do pubu, albo do lasu, gdziekolwiek chcesz... - potwierdził, roztaczając dalsze wizje i próbując negocjować dalej. Musiał pozostać dzisiaj w swoim ciele, oddawanie wilkowi zbyt wielkiej kontroli byłoby zbyt ryzykowne. W głębi duszy pomyślał jednak, że perspektywa wsparcia przy strażnikach była nawet kusząca, że może wtedy nie myślałby o koszmarach z Azkabanu, że wilkołak lepiej radził sobie z tymi...emocjami, ze śmiercią i krwią.
Nie wiedział, że największy koszmar dopiero przed nim. Wilk nie odpowiedział, wycofał się nagle w głąb podświadomości - może za sprawą przekonującej retoryki, a może wcześniej od Michaela rozumiejąc zagrożenie. Rozkojarzony Tonks zamrugał, powracając do ponurej rzeczywistości - za późno. Ujrzał dementorów nad ofiarą, ujrzał uciekającą z więźnia duszę i choć zaciskał palce na różdżce, to nagle poczuł się całkowicie bezczynny.
Wbił wzrok w ostre zęby i nabrał przekonania, że dementory są inne i groźniejsze od wilków, że mógłby nie dać rady tym drapieżnikom. A potem, jak zahipnotyzowany, oglądał upiorny spektakl. Ciało było równie miękkie jak ciasta wyrabiane przez Kerstin, a krew... oblizał spierzchnięte wargi, zaburczało mu w brzuchu. Tyle krwi... Przez moment poczuł znajome uczucie łakomstwa, ale rzut oka na dementorów wystarczył, by zrobiło mu się zimniej. Spróbował oderwać od nich spojrzenie, zerknąć chociażby na ich ofiarę i...
...te włosy...
Just...
Nie, nie, nie, nie, nie...
Zdradziłeś nas...? - odezwałby się do wilka, ale wtem usłyszał krzyk. Obrócił się i spojrzał prosto w martwe oczy Kerstin, wiszącej na lodowych soplach. Chciała pomóc, jak zawsze i zginęła, tylko z powodu swojego dobrego serca. A on stał, bezużyteczny, zezwierzęcony, nie mogąc jej ostrzec, zabijając Just, potwór, potwór, potwór...
Z gardła wydobył mu się szloch, a może ciche skamlęcie - i wtedy w głowie usłyszał wilczy skowyt. Cierpieli obaj, może to jednak nie wilk go zdradził, ale nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Bolało, tak bardzo bolało. Ich oboje. Cierpiące jaźnie, wilcza i ludzka, splotły się na moment w bólu, związane również wcześniejszą obietnicą. Spróbował przyłożyć dłonie do pulsujących skroni, zacisnąć oczy, odwrócić wzrok od makabrycznego spektaklu - poruszony, nie pamiętał przez krótki moment, co tu robi, ani nawet kim jest. Aurorem? Wilkiem? Człowiekiem? Potworem? Kiedyś było ich dwoje, a teraz na kolana osuwał się tylko jeden, szlochając i wyjąc na przemian. Obaj rozpychali się w znękanym umyśle, ale nie było już tam miejsca - musieli więc przywrzec do siebie, desperacko szukając...
...szczęśliwych wspomnień. - Zrozumiał, otwierając na powrót oczy i widząc Alexa w objęciach dementora. On też zaraz zginie, przez niego!
Ale żadne wspomnienia nie były już szczęśliwe, Just i Kerstin nie żyły, przez niego, a może jeszcze żyły, już nie wiedział, już nie pamiętał.
-Alex...! Uważaj, za tobą...! - wychrypiał, zaciskając palce na różdżce, ale dłoń mu drżała, a w głowie miał mętlik. Desperacko próbując znaleźć w sobie jakąkolwiek motywację, nagle przypomniał sobie różowy balonik. A potem list, czytany wielokrotnie i przedziwnie ciepły, wreszcie znalazłeś swoją drogę... szczęściu i miłości... Co...? Ach, tak. One żyły. Chyba. Jeszcze. Nie czuł się jeszcze na siłach, by pomóc Alexowi, jest Gwardzistą, może sam sobie pomoże, nie jest nieudolnym potworem jak on, ale na wszelki wypadek spróbował skupić się na nikłym zapachach Kłębka i sklepu z miotłami. Te jednak przeplatały się z metaliczną wonią krwi, z mroźnym powietrzem.
Dobrze. Zrobimy to przy strażnikach po twojemu, ale w moim ciele - przemiana jest czasochłonna i osłabia nas obojga, nie możemy sobie na to pozwolić. A jak pomożesz nam stąd wyjść... dostaniesz cały dzień, przysięgam. Pójdziemy do pubu, albo do lasu, gdziekolwiek chcesz... - potwierdził, roztaczając dalsze wizje i próbując negocjować dalej. Musiał pozostać dzisiaj w swoim ciele, oddawanie wilkowi zbyt wielkiej kontroli byłoby zbyt ryzykowne. W głębi duszy pomyślał jednak, że perspektywa wsparcia przy strażnikach była nawet kusząca, że może wtedy nie myślałby o koszmarach z Azkabanu, że wilkołak lepiej radził sobie z tymi...emocjami, ze śmiercią i krwią.
Nie wiedział, że największy koszmar dopiero przed nim. Wilk nie odpowiedział, wycofał się nagle w głąb podświadomości - może za sprawą przekonującej retoryki, a może wcześniej od Michaela rozumiejąc zagrożenie. Rozkojarzony Tonks zamrugał, powracając do ponurej rzeczywistości - za późno. Ujrzał dementorów nad ofiarą, ujrzał uciekającą z więźnia duszę i choć zaciskał palce na różdżce, to nagle poczuł się całkowicie bezczynny.
Wbił wzrok w ostre zęby i nabrał przekonania, że dementory są inne i groźniejsze od wilków, że mógłby nie dać rady tym drapieżnikom. A potem, jak zahipnotyzowany, oglądał upiorny spektakl. Ciało było równie miękkie jak ciasta wyrabiane przez Kerstin, a krew... oblizał spierzchnięte wargi, zaburczało mu w brzuchu. Tyle krwi... Przez moment poczuł znajome uczucie łakomstwa, ale rzut oka na dementorów wystarczył, by zrobiło mu się zimniej. Spróbował oderwać od nich spojrzenie, zerknąć chociażby na ich ofiarę i...
...te włosy...
Just...
Nie, nie, nie, nie, nie...
Zdradziłeś nas...? - odezwałby się do wilka, ale wtem usłyszał krzyk. Obrócił się i spojrzał prosto w martwe oczy Kerstin, wiszącej na lodowych soplach. Chciała pomóc, jak zawsze i zginęła, tylko z powodu swojego dobrego serca. A on stał, bezużyteczny, zezwierzęcony, nie mogąc jej ostrzec, zabijając Just, potwór, potwór, potwór...
Z gardła wydobył mu się szloch, a może ciche skamlęcie - i wtedy w głowie usłyszał wilczy skowyt. Cierpieli obaj, może to jednak nie wilk go zdradził, ale nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Bolało, tak bardzo bolało. Ich oboje. Cierpiące jaźnie, wilcza i ludzka, splotły się na moment w bólu, związane również wcześniejszą obietnicą. Spróbował przyłożyć dłonie do pulsujących skroni, zacisnąć oczy, odwrócić wzrok od makabrycznego spektaklu - poruszony, nie pamiętał przez krótki moment, co tu robi, ani nawet kim jest. Aurorem? Wilkiem? Człowiekiem? Potworem? Kiedyś było ich dwoje, a teraz na kolana osuwał się tylko jeden, szlochając i wyjąc na przemian. Obaj rozpychali się w znękanym umyśle, ale nie było już tam miejsca - musieli więc przywrzec do siebie, desperacko szukając...
...szczęśliwych wspomnień. - Zrozumiał, otwierając na powrót oczy i widząc Alexa w objęciach dementora. On też zaraz zginie, przez niego!
Ale żadne wspomnienia nie były już szczęśliwe, Just i Kerstin nie żyły, przez niego, a może jeszcze żyły, już nie wiedział, już nie pamiętał.
-Alex...! Uważaj, za tobą...! - wychrypiał, zaciskając palce na różdżce, ale dłoń mu drżała, a w głowie miał mętlik. Desperacko próbując znaleźć w sobie jakąkolwiek motywację, nagle przypomniał sobie różowy balonik. A potem list, czytany wielokrotnie i przedziwnie ciepły, wreszcie znalazłeś swoją drogę... szczęściu i miłości... Co...? Ach, tak. One żyły. Chyba. Jeszcze. Nie czuł się jeszcze na siłach, by pomóc Alexowi, jest Gwardzistą, może sam sobie pomoże, nie jest nieudolnym potworem jak on, ale na wszelki wypadek spróbował skupić się na nikłym zapachach Kłębka i sklepu z miotłami. Te jednak przeplatały się z metaliczną wonią krwi, z mroźnym powietrzem.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Pogrążony w swoich najgorszych koszmarach Alexander nie widział dramatu, który rozgrywał się za jego plecami. Tracąc kontrolę nad swoim strachem wpatrywał się w człowieka, przed którym czuł najsilniejszy lęk w swoim życiu. Nic nie wywoływało w nim takich odczuć: nie wiedział czy to Azkaban tak na niego wpływał, czy to głęboko zakopana i nieprzepracowana trauma ze szczytu na Stonehenge dawała o sobie znać. Farley miał wrażenie jakby ziemia ponownie usuwała mu się spod stóp. I tylko wzburzonemu Vincentowi można było przypisać to, że Gwardzista oderwał spojrzenie od Voldemorta i przeniósł je na łamacza klątw, w którego ramionach spoczywała Justine. Justine... musieli ją stąd wydostać. Ale Voldemort...
Alexander spojrzał znów na czarnoksiężnika. Powątpiewał w słowa Rinehearta, lecz ku swojemu zdumieniu – o ile resztki emocji które czuł można było nazwać zdumieniem, był całkowicie wyprany z uczuć poza strachem i zmęczeniem – nie ujrzał tam przywódcy Rycerzy Walpurgii. Tonks stał naprzeciw Farleya z wyrazem horroru wymalowanym na twarzy. I wtedy Alexandra przebiegł dreszcz, lodowy podmuch owionął go i spłynął po karku w dół, ciężkie krople potu zaplątane w wełnę przemieniając w lodowe kryształki. Na ramionach młodzieńca zacisnęły się długie, kościste palce i w tej chwili już wiedział, że jest bardzo blisko końca. Przestawał czuć już nawet i strach. Stawał się wydmuszką, w której jak oszalałe biło tylko to głupie, naiwne serce. Wystarczyłoby żeby spróbował się odwrócić lub odchylić głowę w tył: tak blisko był końca. Zamknął oczy, drżąc nabierając powietrze w płuca wraz ze świszczącym oddechem dementora, który sapał, pochylając się nad nim. Farley wciąż trząsł się, ze strachu i z zimna, a spod zaciśniętych zbyt mocno powiek nachalnie i niekontrolowanie wydobywały się łzy. Słuchał szumiącego w uszach trzepotu serca, starał się słyszeć tylko to. Reszta miała zostać ciszą jak ta, która panowała pod wodą. Farley czuł się tak samo jak wtedy, gdy w lodowatej toni jeziora otulała go woda wysysająca z niego siły, ciepło i nadzieję. Widział umierającego Waesleya, jego opadające na dno ciało niknące w ciemności, lecz nagle zamiast niego pojawił się ktoś inny. Chłopiec, który bladą twarzą wpatrywał się w Alexandra jak w ostatnią deskę ratunku. Znał tego chłopca, uratował go już na swojej próbie. Gwardzista musiał raz jeszcze przedrzeć się przez stawiającą opór wodę, przez ciągnące go w dół obciążniki, przez ogłuszającą i paraliżującą pustkę i strach. Mógł to zrobić. Pod opuszczonymi powiekami widział jak chwyta chłopaka, jak ciągnie go ku światłu. Mógł.
Kości strzyknęły, kiedy ramię Farleya zgięło się, a koniec różdżki ze skamieniałego Michaela pomknął łukiem ku górze i za plecy uzdrowiciela, kierując się prosto w rozchyloną za nim paszczę. – Expecto Patronum – wyszeptał, a wstrzymywane przez chwilę powietrze uciekło z jego gardła w jasnym obłoczku, uwalniając płuca, które zaczynały boleć go tak, jak po zbyt długim zanurzeniu.
| ST 35, jeżeli można to poproszę o post uzupełniający, ponieważ chcę jeszcze pisać w tej kolejce (jeśli mogę)!
Alexander spojrzał znów na czarnoksiężnika. Powątpiewał w słowa Rinehearta, lecz ku swojemu zdumieniu – o ile resztki emocji które czuł można było nazwać zdumieniem, był całkowicie wyprany z uczuć poza strachem i zmęczeniem – nie ujrzał tam przywódcy Rycerzy Walpurgii. Tonks stał naprzeciw Farleya z wyrazem horroru wymalowanym na twarzy. I wtedy Alexandra przebiegł dreszcz, lodowy podmuch owionął go i spłynął po karku w dół, ciężkie krople potu zaplątane w wełnę przemieniając w lodowe kryształki. Na ramionach młodzieńca zacisnęły się długie, kościste palce i w tej chwili już wiedział, że jest bardzo blisko końca. Przestawał czuć już nawet i strach. Stawał się wydmuszką, w której jak oszalałe biło tylko to głupie, naiwne serce. Wystarczyłoby żeby spróbował się odwrócić lub odchylić głowę w tył: tak blisko był końca. Zamknął oczy, drżąc nabierając powietrze w płuca wraz ze świszczącym oddechem dementora, który sapał, pochylając się nad nim. Farley wciąż trząsł się, ze strachu i z zimna, a spod zaciśniętych zbyt mocno powiek nachalnie i niekontrolowanie wydobywały się łzy. Słuchał szumiącego w uszach trzepotu serca, starał się słyszeć tylko to. Reszta miała zostać ciszą jak ta, która panowała pod wodą. Farley czuł się tak samo jak wtedy, gdy w lodowatej toni jeziora otulała go woda wysysająca z niego siły, ciepło i nadzieję. Widział umierającego Waesleya, jego opadające na dno ciało niknące w ciemności, lecz nagle zamiast niego pojawił się ktoś inny. Chłopiec, który bladą twarzą wpatrywał się w Alexandra jak w ostatnią deskę ratunku. Znał tego chłopca, uratował go już na swojej próbie. Gwardzista musiał raz jeszcze przedrzeć się przez stawiającą opór wodę, przez ciągnące go w dół obciążniki, przez ogłuszającą i paraliżującą pustkę i strach. Mógł to zrobić. Pod opuszczonymi powiekami widział jak chwyta chłopaka, jak ciągnie go ku światłu. Mógł.
Kości strzyknęły, kiedy ramię Farleya zgięło się, a koniec różdżki ze skamieniałego Michaela pomknął łukiem ku górze i za plecy uzdrowiciela, kierując się prosto w rozchyloną za nim paszczę. – Expecto Patronum – wyszeptał, a wstrzymywane przez chwilę powietrze uciekło z jego gardła w jasnym obłoczku, uwalniając płuca, które zaczynały boleć go tak, jak po zbyt długim zanurzeniu.
| ST 35, jeżeli można to poproszę o post uzupełniający, ponieważ chcę jeszcze pisać w tej kolejce (jeśli mogę)!
The member 'Alexander Farley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 38
'k100' : 38
- Żyje. Widziała pocałunek dementora. Mieliśmy wokół dementorów z każdej strony - odparłem, kiedy William zaczął powtarzać imię siostry. Czułem, że wini mnie za jej stan, kazał mi przecież się nią opiekować. Na jego miejscu sam czułbym to samo, gdyby to moja młodsza siostra wisiała bezwładnie na jego ramieniu. Rozdzielanie się na coraz mniejsze grupy było naszym błędem, lecz teraz było już za późno by to naprawić. Tak jak za późno było dla Pomony. Nie zdążyliśmy
- Jesteśmy winni żywym, by stawiać ich ponad martwymi - odpowiedziałem z irytacją na słowa Williama, gdy oświadczył, że wraca po Vane. Nie sądziłem, że naprawdę to zrobi. Myślałem, że i jemu Azkaban namącił w głowie, że odebrał zdrowy rozsądek, lecz zająwszy się braniem Lydii na ręce, nie zdołałem wybić mu tego z głowy. - Nie bądź głupi, William, nie poddawaj się znów emocjom - odparłem, poprawiając blondynkę w swoich ramionach, lecz na chwilę zaniemówiłem. - Jak to Rycerze wiedzą? Skąd wiedzą? Skąd ty to wiesz? BILLY! - wydusiłem z siebie po chwili, lecz Moore leciał już na miotle w głąb korytarza, z którego wracaliśmy z Lydią. - BILLY, WRACAJ, TWOJA CÓRKA I LYDIA CIĘ POTRZEBUJĄ. AMELIA CIĘ POTRZEBUJE. TA DZIEWCZYNKA ZGINIE TAM RAZEM Z TOBĄ - wrzasnąłem za nim, próbując jeszcze raz przemówić mu do rozsądku, nim zniknął w ciemnościach.
Nie posłuchał.
Zostałem znów sam z Lydią, która straciła przytomność, była blada jak trup, lecz jeszcze żywa. Spojrzałem z rozpaczą na jej twarz i w ciemność w jakiej zniknął starszy z Moore'ów.
- Idiota. Kretyn - warczałem pod nosem, wściekły na Billa, że to zrobił. Czy naprawdę sądził, że nie zabrałbym ciała Pomony, gdyby tylko była taka możliwość? Za kogo mnie miał? Żaden z nas nie panował wystarczająco dobrze nad transmutacją, aby zaczarować jej ciało i nie pozwolić, by strącono je w przepaść. Jak zamierzał zabrać to obce dziecko i ciało martwej, dorosłej kobiety na jednej miotle, jednocześnie stawiając czoła ósemce dementorów, którzy czaili się w ciemnościach? Pozwolił na to, by emocje przysłoniły mu jasność myślenia. Głupi, niemądry heroizm doprowadzi go do zguby.
Miałem mętlik w głowie. Pod czaszką jak wściekłe osy brzęczały mi myśli o tym, co powiedział William o drodze do Oazy. Czy spotkał kogoś z nich? To z nimi walczył? A może tylko mu się to wydawało? Nie miałem pojęcia, lecz nie ruszyłem za nim. Sam zdecydował, sam wybrał, a to jemu Alexander przekazał dowództwo. Ruszyłem w stronę Panoptikonu między innymi dlatego - nie mogłem też pozwolić, by ta wieść przepadła razem z nami w Azkabanie, a Lydia straciła tu życie. Im dłużej tu byliśmy, tym większą ranę zadawało jej duszy to miejsce - czułem to, choć była już nieprzytomna i nie byłem w stanie określić stanu kobiety. A może jedynie podpowiadał mi to umysł zrozpaczony tym, że doszło do tego, kiedy miałem ją chronić?
Zatrzymałem się na panoptikonie, gdzie rozstaliśmy się z Farleyem, Michaelem i Vncentem. Nigdzie ich nie było. Czy odnaleźli Justine? Taką miałem nadzieję. Zamierzałem zabrać stąd Lydię i może wrócić, jeśli nie odnajdę ich przy łódce. Najpierw jednak musiałem zostawić jakiś ślad po nas, by wiedzieli co się dzieje, gdyby wciąż byli na dole tak jak my. Ostrożnie położyłem Lydię na ziemi i wyciągnąłem różdżkę.
- Flagrate - wyszeptałem, kreśląc nią w powietrzu tekst, namalowany zimnymi ogniami, unoszący się w powietrzu. C+L na górze. PV nie żyje. W wrócił po jej ciało. Liczyłem na to, że inicjały pozwolą odszyfrować tamtej trójce wiadomość, a jeśli strażnicy Tower odnajdą ją pierwsi - to nie odszyfrują personaliów. Skierowałem po tym różdżkę na siebie: - Mico.
Wsunąłem różdżkę do rękawa i wziąłem znów Lydię na ręce. Z sercem ciężkim od wyrzutów sumienia i poczucia porażki ruszyłem w kierunku wyjścia z Azkabanu; dotarłszy do schodów, zacząłem się po nich wspinać, tak szybko jak tylko potrafiłem i na ile pozwalał eliksir, wciąż tłumiący ból. Nie mógł jednak działać wiecznie, a ja musiałem wyciągnąć stąd Lydię i przekazać wiadomość Longbottomowi. Pokonywałem schodek po schodku, gorączkowo wypatrując końca schodów.
- Jesteśmy winni żywym, by stawiać ich ponad martwymi - odpowiedziałem z irytacją na słowa Williama, gdy oświadczył, że wraca po Vane. Nie sądziłem, że naprawdę to zrobi. Myślałem, że i jemu Azkaban namącił w głowie, że odebrał zdrowy rozsądek, lecz zająwszy się braniem Lydii na ręce, nie zdołałem wybić mu tego z głowy. - Nie bądź głupi, William, nie poddawaj się znów emocjom - odparłem, poprawiając blondynkę w swoich ramionach, lecz na chwilę zaniemówiłem. - Jak to Rycerze wiedzą? Skąd wiedzą? Skąd ty to wiesz? BILLY! - wydusiłem z siebie po chwili, lecz Moore leciał już na miotle w głąb korytarza, z którego wracaliśmy z Lydią. - BILLY, WRACAJ, TWOJA CÓRKA I LYDIA CIĘ POTRZEBUJĄ. AMELIA CIĘ POTRZEBUJE. TA DZIEWCZYNKA ZGINIE TAM RAZEM Z TOBĄ - wrzasnąłem za nim, próbując jeszcze raz przemówić mu do rozsądku, nim zniknął w ciemnościach.
Nie posłuchał.
Zostałem znów sam z Lydią, która straciła przytomność, była blada jak trup, lecz jeszcze żywa. Spojrzałem z rozpaczą na jej twarz i w ciemność w jakiej zniknął starszy z Moore'ów.
- Idiota. Kretyn - warczałem pod nosem, wściekły na Billa, że to zrobił. Czy naprawdę sądził, że nie zabrałbym ciała Pomony, gdyby tylko była taka możliwość? Za kogo mnie miał? Żaden z nas nie panował wystarczająco dobrze nad transmutacją, aby zaczarować jej ciało i nie pozwolić, by strącono je w przepaść. Jak zamierzał zabrać to obce dziecko i ciało martwej, dorosłej kobiety na jednej miotle, jednocześnie stawiając czoła ósemce dementorów, którzy czaili się w ciemnościach? Pozwolił na to, by emocje przysłoniły mu jasność myślenia. Głupi, niemądry heroizm doprowadzi go do zguby.
Miałem mętlik w głowie. Pod czaszką jak wściekłe osy brzęczały mi myśli o tym, co powiedział William o drodze do Oazy. Czy spotkał kogoś z nich? To z nimi walczył? A może tylko mu się to wydawało? Nie miałem pojęcia, lecz nie ruszyłem za nim. Sam zdecydował, sam wybrał, a to jemu Alexander przekazał dowództwo. Ruszyłem w stronę Panoptikonu między innymi dlatego - nie mogłem też pozwolić, by ta wieść przepadła razem z nami w Azkabanie, a Lydia straciła tu życie. Im dłużej tu byliśmy, tym większą ranę zadawało jej duszy to miejsce - czułem to, choć była już nieprzytomna i nie byłem w stanie określić stanu kobiety. A może jedynie podpowiadał mi to umysł zrozpaczony tym, że doszło do tego, kiedy miałem ją chronić?
Zatrzymałem się na panoptikonie, gdzie rozstaliśmy się z Farleyem, Michaelem i Vncentem. Nigdzie ich nie było. Czy odnaleźli Justine? Taką miałem nadzieję. Zamierzałem zabrać stąd Lydię i może wrócić, jeśli nie odnajdę ich przy łódce. Najpierw jednak musiałem zostawić jakiś ślad po nas, by wiedzieli co się dzieje, gdyby wciąż byli na dole tak jak my. Ostrożnie położyłem Lydię na ziemi i wyciągnąłem różdżkę.
- Flagrate - wyszeptałem, kreśląc nią w powietrzu tekst, namalowany zimnymi ogniami, unoszący się w powietrzu. C+L na górze. PV nie żyje. W wrócił po jej ciało. Liczyłem na to, że inicjały pozwolą odszyfrować tamtej trójce wiadomość, a jeśli strażnicy Tower odnajdą ją pierwsi - to nie odszyfrują personaliów. Skierowałem po tym różdżkę na siebie: - Mico.
Wsunąłem różdżkę do rękawa i wziąłem znów Lydię na ręce. Z sercem ciężkim od wyrzutów sumienia i poczucia porażki ruszyłem w kierunku wyjścia z Azkabanu; dotarłszy do schodów, zacząłem się po nich wspinać, tak szybko jak tylko potrafiłem i na ile pozwalał eliksir, wciąż tłumiący ból. Nie mógł jednak działać wiecznie, a ja musiałem wyciągnąć stąd Lydię i przekazać wiadomość Longbottomowi. Pokonywałem schodek po schodku, gorączkowo wypatrując końca schodów.
becomes law
resistance
becomes duty
The member 'Cedric Dearborn' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 10
'k100' : 10
Spotkanie z dementorami i to tak bliskie, intymne i szczególne zawsze budziło w ludziach najdziksze, najgłębsze emocje. Na ten jeden moment wszystko dookoła przestało mieć znaczenie, jakby w całym korytarzu znajdował się wyłącznie Alexander i upór, który zaciskał na jego ramieniu swoje palce. Gwardzistą czuł bijący od niego chłód, czuł jak jego obecność wyciągała z niego energię, życiowe szczęście, nadzieję, jak zmazywała uśmiech z twarzy wspomnień. Odszukanie w tym smutku, przerażeniu i obrzydzeniu jakiegokolwiek szczęścia graniczyło z niemożliwym i zapewne większości czarodziejów nigdy by się to nie udało, ale Alexander przeszedł długą drogę, by znaleźć się w miejscu, w którym stał dziś; wiedza i umięjętności magiczne kosztowały go wiele, a jego umysł, pętany klątwami, urokami, narażony na działanie Azkabanu już dwukrotnie w jakiś naturalny sposób zdawał się uodparniać na to, co wielu by pokonało od razu. Wspomnienie próby migotało w ciemności niczym maleńka iskra, którą rozniecił ogniem Selwynów, ogrzewając się w jego cieple. I trwało to tyle co jeden oddech — uchwycił się tego ognia i skierował go przeciwko demonicznej istocie. Biała magia wypłynęła spod jego palców, nie zdążając się jeszcze przeobrazić w świetlistego kruka. Błękitna poświata uderzyła w dementora zawieszonego tuż za nim, rozszerzającego swoją paszczę do pocałunku i odrzuciła w tył, razem ze wszystkimi pozostałymi istotami, spychając je głęboko w cień. W uszach Farleya pojawił się przeraźliwy, nienaturalny pisk, ale i to ustało i znów pojawiła się typowa dla Azkabanu cisza — cisza przeplatana pomrukami więźniów.
| To tylko post uzupełniający dla Alexandra. Kolejka toczy się dalej.
| To tylko post uzupełniający dla Alexandra. Kolejka toczy się dalej.
Minęło tak wiele cennego czasu, byli tu przecież całą wieczność! Wzrok w bardzo dziwny sposób oswoił się z ciemnością, a wrażliwy słuch przyzwyczaił do rozpraszających, złowrogich szeptów wnikających w głębokie warstwy podświadomości. To nie był dobry znak. Jedynie przenikliwe zimno pozostawało nieprzekraczalną, paraliżującą przeszkodą rozsiadającą się na skostniałych palcach, zaczerwienionych policzkach i wystającym nosie. Drapało również wysuszone gardło, dlatego też co jakiś czas odchrząkiwał niespodziewanie próbując doprowadzić się do kontrolowanego ładu. Mocno zaciśnięte dłonie przyciskały ciało uratowanej więźniarki dzięki czemu przetrzymywały ostatki upragnionego ciepła. Miał również nadzieję, iż nieprzytomna kobieta nie odczuwa tych samych, nieprzyjaznych skutków okalających trójkę partnerów. – Trzymaj się, jeszcze trochę. - wyszeptał bezgłośnie podczas chwilowego otrzeźwienia. Nie miał ani grama pewności, że kobieta mogła być świadoma czegokolwiek. Nie miał przecież pewności, że w ogóle żyje. Westchnął ciężko wycieńczony całokształtem sytuacji. Sylwetka choć lekka, na dłuższą metą, stojąc w bezruchu naznaczała wyczerpane mięśnie. Skronie pulsowały równomiernie przeciskając do wnętrza falujące strumienie bólu. Nie mógł się poddać, nie teraz! Wiązki białej magii wniknęły w okolice pleców. Poczuł chwilowy napływ sił, otworzył źrenice i podciągnął sylwetkę blondynki odrobinę przesuwając ją w obrębie swych ramion. Przez chwilę przestał kontrolować najbliższe otoczenie, lecz gdy do niego powrócił, wszystko wyglądało zbyt dramatycznie: dwójka sojuszników pogrążonych w walce ze swoimi demonami, słabościami, wewnętrznymi lękami. Przełknął ślinę zatrwożony, czyżby nie był do końca skuteczny? Widział jak koścista dłoń wyciągała się w stronę Gwardzisty, nie czekając krzyknął głośne: – Farley uważaj! – lecz Zakonnik miał w sobie równie ogromną wolę walki. Błękitne światło wydobyło się z jego różdżki odpędzając wygłodniałych przeciwników. Zwierzęca postać odepchnęła niebezpieczeństwo przywracając utraconą równowagę. Słyszał swój głośny, świszczący oddech. Popatrzył na mężczyznę zastanawiając się czy nie potrzebuje pomocy. Dowódca choć blady stał na dwóch nogach. Nie mógł tracić okazji: – Alexander, musimy uciekać zanim tu wszyscy skonamy! Nie wiem co dzieje się teraz w twojej głowie, ale jesteśmy tu we czwórkę: Vincent, Justine, Michael i ty. Nic się nie zmieniło, nikogo tu nie ma, Michael Tonks, który stoi tuż przed tobą nie jest wrogiem. Zagraża nam jedynie czas i kolejni dementorzy. – zawtórował nieco spokojniej na jednym wdechu. Skutki bezczelnej klątwy dawały o sobie znać, widział to jako doświadczony specjalista. Poczuł to również na własnej skórze. Ostry wzrok błękitnych tęczówek utkwił się w zrozpaczonej postawie byłego aurora. Wykończy się, albo on wykończy go: – Michael wracaj. On chce przejąć nad tobą kontrolę. Dobrze, wiesz jak z tym postępować! Jesteśmy tu w tym piekielnym Azkabanie, nie czujesz tego zimna? – zapytał jakby trochę błagalnie, trochę głośniej wykorzystując moment umysłowej świadomości. – Wróć i chodź z nami. Zrób to dla siebie, a przede wszystkim dla Justine. – rzekł pewnie i stanął przed nim, aby mógł spojrzeć na niego, na uśpioną w ramionach Tonks, oprzytomnieć. Byli tu, walczyli wspólnie, udało im się ją uwolnić. Mieli cel, który należało dokończyć, a on musiał go kontynuować! I choć sam nie dawał już rady wręcz wyczekująco spoglądał na towarzyszy. W tym momencie był w stanie biec kolejne, długie minuty, wspinać się po krętych schodach, walczyć ze strażnikami, byleby ujrzeć skrawek błękitnego nieba i pojedynczego promienia rozgrzewającego słońca. Chciał zobaczyć ocalałych współtowarzyszy.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Świetlisty kruk ruszył na dementorów, a jego blask pokrzepił odrobinę Michaela. Chwilę później dotarły do niego słowa Vincenta: ja, Justine, Michael i ty.
Justine. Justine. Spojrzał nerwowo na postać w rękach Vincenta.
-Justine. Ty niesiesz Just. Znaleźliśmy ją... - wybełkotał, mimo woli zerkając na dementorów, ale ci cofnęli się już w ciemność. Czyli... nie pocałowali Justine?
Zadygotał na samo wspomnienie pocałunku. Jako auror wiedział, jakiej potworności doświadczył, ale jako człowiek czuł w głowie chaos. Spojrzał przekrwionymi oczyma na Rinehearta. Dobrze wiesz, jak z tym postępować? Nie, nie wiedział. Nie oswoił nigdy swojego wilka, nie zrozumiał, nie był jak ci jego koledzy z pieprzonej Rumunii, z cholernymi żonami i watahą i rodzinami, w cukierkowym krajobrazie, z dala od wojny, szlag by to trafił. Zdusił iskrę zazdrości i skinął powoli głową.
-J...już wiem. J..jestem sobą. A...a...ale jeśli trafimy na s..s..trażników Tower, to... zabezpieczę tyły. - to nie ręczę za siebie. Jąkając się niczym Billy, spojrzał Vincentowi z powagą w oczy, zastanawiając się, czy ten zdoła wyczytać w nich dzikość, czy pakt zawarty z wilkołakiem jakoś go zmienił.
Wyjść, muszą tylko stąd wyjść. Potem może zaszyć się w... chciałby pomyśleć, że w lesie, ale trudno było mu wyobrazić sobie cokolwiek poza zimnem Azkabanu. Drżącymi rękami sięgnął po fiolkę eliksiru niezłomności przy pasie - czuł, że traci siły. Ostrożnie odkorkował buteleczkę i wypił porcję eliksiru, a potem skierował na siebie różdżkę.
-Fortuno. - szepnął. Farley wyglądał na równie bladego. -Fortuno. - dodał, chcąc wzmocnić Alexandra. Vincent niósł Justine, nie mógł czarować, ale o dziwo zdawał się trzymać najlepiej z całej trójki.
-A...Alex, nie możemy tu... nie z Justine. Zostawmy wiadomość dla reszty. - zaproponował, nie pamiętając do końca jaki świat istnieje poza Azkabanem, ale myśląc o dementorach, o narastającym szaleństwie, o zimnie i o ciepłej krwi ministerialnych sługusów. Powoli wstał, usiłując opanować drżenie nóg. Był gotowy, gotowy ruszyć z powrotem i otworzyć bramę. Jeszcze niedawno myślał o kompanach, ale powoli przestawał - Azkaban stał się zbyt przerażający. Cedric to auror, Cedric sobie poradzi. Cedric się nimi zajmie.
piję eliksir niezłomności z mojego ekwipunku
pierwsze Fortuno ja, drugie dla Alexa
Justine. Justine. Spojrzał nerwowo na postać w rękach Vincenta.
-Justine. Ty niesiesz Just. Znaleźliśmy ją... - wybełkotał, mimo woli zerkając na dementorów, ale ci cofnęli się już w ciemność. Czyli... nie pocałowali Justine?
Zadygotał na samo wspomnienie pocałunku. Jako auror wiedział, jakiej potworności doświadczył, ale jako człowiek czuł w głowie chaos. Spojrzał przekrwionymi oczyma na Rinehearta. Dobrze wiesz, jak z tym postępować? Nie, nie wiedział. Nie oswoił nigdy swojego wilka, nie zrozumiał, nie był jak ci jego koledzy z pieprzonej Rumunii, z cholernymi żonami i watahą i rodzinami, w cukierkowym krajobrazie, z dala od wojny, szlag by to trafił. Zdusił iskrę zazdrości i skinął powoli głową.
-J...już wiem. J..jestem sobą. A...a...ale jeśli trafimy na s..s..trażników Tower, to... zabezpieczę tyły. - to nie ręczę za siebie. Jąkając się niczym Billy, spojrzał Vincentowi z powagą w oczy, zastanawiając się, czy ten zdoła wyczytać w nich dzikość, czy pakt zawarty z wilkołakiem jakoś go zmienił.
Wyjść, muszą tylko stąd wyjść. Potem może zaszyć się w... chciałby pomyśleć, że w lesie, ale trudno było mu wyobrazić sobie cokolwiek poza zimnem Azkabanu. Drżącymi rękami sięgnął po fiolkę eliksiru niezłomności przy pasie - czuł, że traci siły. Ostrożnie odkorkował buteleczkę i wypił porcję eliksiru, a potem skierował na siebie różdżkę.
-Fortuno. - szepnął. Farley wyglądał na równie bladego. -Fortuno. - dodał, chcąc wzmocnić Alexandra. Vincent niósł Justine, nie mógł czarować, ale o dziwo zdawał się trzymać najlepiej z całej trójki.
-A...Alex, nie możemy tu... nie z Justine. Zostawmy wiadomość dla reszty. - zaproponował, nie pamiętając do końca jaki świat istnieje poza Azkabanem, ale myśląc o dementorach, o narastającym szaleństwie, o zimnie i o ciepłej krwi ministerialnych sługusów. Powoli wstał, usiłując opanować drżenie nóg. Był gotowy, gotowy ruszyć z powrotem i otworzyć bramę. Jeszcze niedawno myślał o kompanach, ale powoli przestawał - Azkaban stał się zbyt przerażający. Cedric to auror, Cedric sobie poradzi. Cedric się nimi zajmie.
piję eliksir niezłomności z mojego ekwipunku
pierwsze Fortuno ja, drugie dla Alexa
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 61, 59
'k100' : 61, 59
To nie było tak, że nie słyszał słów Cedrica. Docierały do niego wyraźnie – wszystkie, niosły się echem wzdłuż korytarza, obijały o czaszkę, rezonowały gdzieś w klatce piersiowej, sprawiając, że coś ostrego i kanciastego zaciskało się boleśnie wokół jego serca, prawie uniemożliwiając mu oddychanie. Nie kierowała nim brawura – bał się; tak bardzo, jak nie bał się nigdy wcześniej. Strach oblepiał jego skórę, wdzierał się do płuc, konsystencją na zmianę przypominając ciągnącą się smołę i metalowe opiłki, przysiadał na jego plecach i szeptał mu do ucha jak mantrę, że powinien ratować samego siebie – rzucić się jak najszybciej w stronę wyjścia z Azkabanu, bez względu na wszystko – na przyjaciół, na Justine, na Lydię, na nieprzytomną dziewczynkę kołyszącą się przed nim bezwładnie. Brzydził się tymi myślami, nienawidził się za nie, budziły w nim mdłości – ale nie potrafił zaprzeczyć ich istnieniu oraz temu, jak kusząco brzmiały. Rozsądnie nawet – to byłoby przecież logiczne, tak samo, jak logiczne i rozsądne były zdania wykrzykiwane przez aurora. Wiedział o tym, nie był głupi – ale były też inne głosy, równie głośne i wyraźne, których zignorować nie był w stanie. Echo słów niewidomej staruszki – o dementorach czekających aż martwe ciała więźniów zaczną gnić, by zawlec je w przepaść, wrzucić do wypełnionymi trupami czeluści; wspomnienie Alexandra, mówiącego im, by znaleźli Pomonę; swoje własne zapewnienia o tym, że następnym razem postara się bardziej. To nie miało znaczenia, że jej nie znał – tak samo, jak znaczenia nie miało to, że nie był w stanie już jej pomóc; była Zakonniczką – częścią rodziny, którą sam sobie wybrał, jedną z nich; nie zasługiwała na los, jaki jej tu zgotowano – a on nie potrafił pozbyć się sprzed oczu wizji kościstych palców zaciskających się na wychudzonym ciele, wleczonym po brudnej posadzce. Już słyszał dziś ten dźwięk – i był pewien, że nawet jeśli przeżyje, wydostanie się, wróci do domu, będzie słyszał go jeszcze długo – budząc się z koszmarów, obserwując w nieskończoność ciała Lydii, Amelii, Hannah, wleczone po podłodze, nieruchome, z oczami szeroko otwartymi i wlepionymi w sufit. Może dlatego nie mógł zawrócić – bo przeczuwał, że jeśli to zrobi, to nigdy nie wyjdzie z tego więzienia; że zostanie tu razem z Pomoną, Sarah i bezimienną kobietą, która wykrwawiła się w celi, bo nie zdążył jej pomóc. Nie próbował być bohaterem – w ogóle niczego nie próbował; nie mając czasu na rozważanie za i przeciw, na ocenę możliwych zysków i strat, zrobił to, co zawsze robił na boisku – zaufał instynktowi, licząc na to, że i tym razem nie wyprowadzi go w pole. I tak, jak w przeszłości wielokrotnie rzucał się za złotym błyskiem, wierząc, że krył się za nim skrzydlaty znicz, tak teraz poleciał za świetlistym psem – mając nadzieję, że na końcu drogi nie czekała go wyłącznie zguba.
Nie miał pojęcia, jak długo leciał – czas zdawał się zmienić konsystencję, zgubić rytm; starał się nie patrzeć na cele, nie zastanawiać się, ilu z tych ludzi mógłby uratować, gdyby tylko był silniejszy, wytrwalszy; gdyby nie słabł wraz z każdym przebytym metrem. Gdy tuż przed nim pojawiła się kula światła, musiał zmrużyć oczy – ale nie ochroniło go to przed dostrzeżeniem rozłożonego na posadzce ciała. Zbyt szczupłego, zbyt bladego; pociągnął miotłę do góry, zatrzymując ją w miejscu, starając się wyhamować jak najdelikatniej – żeby nie szarpnąć zbyt mocno kołyszącą się przed nim Sarah. Przez chwilę jeszcze, kilka niespokojnych uderzeń serca, nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo był roztrzęsiony – dopóki dłońmi nie spróbował odszukać zapięcia skórzanego paska, orientując się, że trzęsły się jak w gorączce. – Jeszcze t-t-trochę – powiedział cicho, głosem zachrypniętym i ledwie słyszalnym, nie do końca pewien, do kogo kierował te słowa. Myślał, że do dziewczynki – ale próbował przekonać też siebie, dodać sobie sił, choć nie wiedział już, skąd powinien je czerpać. Kiedy udało mu się uwolnić, wziął Sarah na ręce, żeby na moment położyć ją na podłodze – ostrożnie, tak, jak kładł czasem do łóżka Amelię, gdy po długiej zabawie zdarzyło jej się zasnąć na kanapie. Zsiadł z miotły, żeby na drżących nogach podejść do Pomony, w myślach przypominając sobie, co musiał zrobić: podnieść ją, zabezpieczyć przez upadkiem ją i Sarah, posadzić na miotle, wrócić. Powtarzał te czynności w myślach jak mantrę, raz za razem, mając wrażenie, że jeśli przestanie, to zwyczajnie zapomni – podda się, znieruchomieje, pozostając już tu na zawsze. Chyba tracił zmysły; przed oczami zamigotało mu wspomnienie osuwającej się stopniowo w nicość Lydii, jej oczu nieuchronnie obojętniejących, pustoszejących; zaczynał czuć się podobnie – ale wbrew temu, co podpowiadały mu szepczące do ucha głosy, zmuszał się – do pokonania kolejnego metra, do klęknięcia, do przyciągnięcia do siebie ciała Pomony. Zakonniczki, kobiety, czyjejś córki, żony, matki, przyjaciółki; zamordowanej, zgaszonej zbyt wcześnie – i przerażająco niesprawiedliwie. – Jeszcze trochę – powtórzył uparcie, ciszej; chwytając bezwładne ciało pod pachami i ciągnąc je w tył, aż zrównało się z nieprzytomną dziewczynką. Usiadł za nią na posadzce, z trudem dźwigając Pomonę do pozycji siedzącej, choć wcale nie była ciężka; to on musiał być już słaby, czuł to zresztą w całym ciele, w umyśle; w zakończeniach nerwowych, i w miejscu, którego położenia nie potrafił jednoznacznie określić.
Odchylił się nieznacznie, żeby dłonią uchwycić drobne ramię dziewczynki; coś ciepłego spłynęło mu po policzku, i dopiero wtedy dotarło do niego, że chyba płakał – choć trudno było mu określić, czy z bezsilności, czy z emocji, czy ze wszystkiego po trochu. Te korytarze, cele, całe to więzienie – było złe, paskudne; nigdy nie powinno powstać. – Jeszcze t-trochę – powtórzył zduszonym głosem. Przyciągnął Sarah do siebie, przeciągnął ponad nogą Pomony, sadzając ją przed nią; plecy przy klatce piersiowej, głowa przy ramieniu. Paskiem, którym wcześniej przyciągnął dziewczynkę do siebie, teraz otoczył tylko je obie – owijając je w pasie, ściskając na tyle mocno, by żadna nie wysunęła się z niego w locie, ale uważając, by nie sprawić Sarah bólu. Wiedział, że to oznaczało, że będzie musiał przytrzymywać je ramieniem, ale innego wyjścia nie widział – pozostawało mu jedynie liczyć na to, że zdoła w ten sposób dotrzeć przynajmniej do Alexandra i reszty, lub na obrzeża Londynu – skąd będzie mógł wezwać pomoc. O miotłę się nie martwił – bez trudu dźwigała dwóch dorosłych mężczyzn, one obie nie mogły być wiele cięższe od niego; obie były drobne, wychudzone, z ostrymi liniami obojczyków i zapadniętymi policzkami. Upewniwszy się, że pasek przytrzymywał je stabilnie, dźwignął się na nogi, sięgając jeszcze do kieszeni i wyciągając z niej ostatnią fiolkę, jaka mu została. Odkorkował ją, siłując się chwilę z naczyniem, a później przechylając je; musiał przytrzymać jedną dłoń drugą, ale udało mu się wypić miksturę. Pustą fiolkę odrzucił na bok, potoczyła się po kamiennej posadzce.
Plan w założeniu nie był skomplikowany – i przez moment wydawało mu się, że wykonanie również miało szansę takie być. Schowawszy różdżkę do kieszeni, schylił się, żeby bezwładną rękę Pomony zarzucić sobie na barki, a ją samą uchwycić – jednym ramieniem otaczając ją w talii, drugie wsuwając pod zgięte w kolanach nogi. Złapał mocno, upewniając się, że trzyma zarówno ją, jak i siedzącą przed nią Sarah – a później się wyprostował, dźwignął je z ziemi, z zamiarem posadzenia ich obu na lewitującej w powietrzu miotle.
Uszedł może dwa kroki, nim ugięły się pod nim kolana.
Zachwiał się najpierw, niesiony ciężar (przemieszany ze zmęczeniem) pociągnął go do przodu; przesunął nogę, starając się odzyskać utraconą równowagę, ale bezskutecznie – niezgrabnie opadł na jedno kolano, a Pomona wraz z Sarah prawie wysunęły mu się z rąk; zwisające bezwładnie nogi kobiety zaszurały o posadzkę, przytrzymał je w ostatniej chwili, czując ból w barkach i ramionach. Miał wrażenie, że już więcej się nie podniesie. – Kurwa – zaklął, najpierw cicho – ale coś szarpnęło się gwałtownie w jego klatce piersiowej. Przechylił głowę, przyciskając na moment twarz do własnego ramienia i zaciskając powieki, przez sekundę próbując powstrzymać krzyk; bezskutecznie. – Psidwacza mać! – wrzasnął. Potrzebował chwili – paru sekund, wypełnionych drżącymi wdechami i łomotem bijącego zbyt szybko serca – nim spróbował dźwignąć się z ziemi po raz drugi. Zacisnął zęby, napiął wszystkie mięśnie i podniósł się – robiąc ostatni chwiejny krok i sadzając związane ze sobą ciała na miotle. Przed sobą – usiadł zaraz za nimi, przyciągając je jeszcze do siebie bliżej, poprawiając ułożenie, otaczając ramieniem. Drugą rękę zacisnął na trzonku miotły, zmusił stopy, by odbiły się od ziemi. A później zawrócił miotłę – ostrożnie, kawałek po kawałku, wrażliwy na kołysanie się Pomony i dziewczynki – i przyspieszył, ruszając w drogę powrotną – skupiając myśli już tylko na zimnym ogniu zawieszonym w oddali, i na korytarzu, który miał doprowadzić go do panoptikonu, a potem dalej – ku wyjściu z Azkabanu, bramie, która powinna być otwarta, i schodom w górę. Miał nadzieję – choć ta zdawała się na dobre opuścić to miejsce – że gdzieś pośrodku tych pnących się stopni spotka Cedrica i Lydię, a może i resztę – o ile oczywiście wcześniej nie zawiedzie, nie podda ciągnącej go w dół sile, nie osunie się w pustkę.
Nie mógł tego zrobić.
| wypijam eliksir przeciwbólowy
Nie miał pojęcia, jak długo leciał – czas zdawał się zmienić konsystencję, zgubić rytm; starał się nie patrzeć na cele, nie zastanawiać się, ilu z tych ludzi mógłby uratować, gdyby tylko był silniejszy, wytrwalszy; gdyby nie słabł wraz z każdym przebytym metrem. Gdy tuż przed nim pojawiła się kula światła, musiał zmrużyć oczy – ale nie ochroniło go to przed dostrzeżeniem rozłożonego na posadzce ciała. Zbyt szczupłego, zbyt bladego; pociągnął miotłę do góry, zatrzymując ją w miejscu, starając się wyhamować jak najdelikatniej – żeby nie szarpnąć zbyt mocno kołyszącą się przed nim Sarah. Przez chwilę jeszcze, kilka niespokojnych uderzeń serca, nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo był roztrzęsiony – dopóki dłońmi nie spróbował odszukać zapięcia skórzanego paska, orientując się, że trzęsły się jak w gorączce. – Jeszcze t-t-trochę – powiedział cicho, głosem zachrypniętym i ledwie słyszalnym, nie do końca pewien, do kogo kierował te słowa. Myślał, że do dziewczynki – ale próbował przekonać też siebie, dodać sobie sił, choć nie wiedział już, skąd powinien je czerpać. Kiedy udało mu się uwolnić, wziął Sarah na ręce, żeby na moment położyć ją na podłodze – ostrożnie, tak, jak kładł czasem do łóżka Amelię, gdy po długiej zabawie zdarzyło jej się zasnąć na kanapie. Zsiadł z miotły, żeby na drżących nogach podejść do Pomony, w myślach przypominając sobie, co musiał zrobić: podnieść ją, zabezpieczyć przez upadkiem ją i Sarah, posadzić na miotle, wrócić. Powtarzał te czynności w myślach jak mantrę, raz za razem, mając wrażenie, że jeśli przestanie, to zwyczajnie zapomni – podda się, znieruchomieje, pozostając już tu na zawsze. Chyba tracił zmysły; przed oczami zamigotało mu wspomnienie osuwającej się stopniowo w nicość Lydii, jej oczu nieuchronnie obojętniejących, pustoszejących; zaczynał czuć się podobnie – ale wbrew temu, co podpowiadały mu szepczące do ucha głosy, zmuszał się – do pokonania kolejnego metra, do klęknięcia, do przyciągnięcia do siebie ciała Pomony. Zakonniczki, kobiety, czyjejś córki, żony, matki, przyjaciółki; zamordowanej, zgaszonej zbyt wcześnie – i przerażająco niesprawiedliwie. – Jeszcze trochę – powtórzył uparcie, ciszej; chwytając bezwładne ciało pod pachami i ciągnąc je w tył, aż zrównało się z nieprzytomną dziewczynką. Usiadł za nią na posadzce, z trudem dźwigając Pomonę do pozycji siedzącej, choć wcale nie była ciężka; to on musiał być już słaby, czuł to zresztą w całym ciele, w umyśle; w zakończeniach nerwowych, i w miejscu, którego położenia nie potrafił jednoznacznie określić.
Odchylił się nieznacznie, żeby dłonią uchwycić drobne ramię dziewczynki; coś ciepłego spłynęło mu po policzku, i dopiero wtedy dotarło do niego, że chyba płakał – choć trudno było mu określić, czy z bezsilności, czy z emocji, czy ze wszystkiego po trochu. Te korytarze, cele, całe to więzienie – było złe, paskudne; nigdy nie powinno powstać. – Jeszcze t-trochę – powtórzył zduszonym głosem. Przyciągnął Sarah do siebie, przeciągnął ponad nogą Pomony, sadzając ją przed nią; plecy przy klatce piersiowej, głowa przy ramieniu. Paskiem, którym wcześniej przyciągnął dziewczynkę do siebie, teraz otoczył tylko je obie – owijając je w pasie, ściskając na tyle mocno, by żadna nie wysunęła się z niego w locie, ale uważając, by nie sprawić Sarah bólu. Wiedział, że to oznaczało, że będzie musiał przytrzymywać je ramieniem, ale innego wyjścia nie widział – pozostawało mu jedynie liczyć na to, że zdoła w ten sposób dotrzeć przynajmniej do Alexandra i reszty, lub na obrzeża Londynu – skąd będzie mógł wezwać pomoc. O miotłę się nie martwił – bez trudu dźwigała dwóch dorosłych mężczyzn, one obie nie mogły być wiele cięższe od niego; obie były drobne, wychudzone, z ostrymi liniami obojczyków i zapadniętymi policzkami. Upewniwszy się, że pasek przytrzymywał je stabilnie, dźwignął się na nogi, sięgając jeszcze do kieszeni i wyciągając z niej ostatnią fiolkę, jaka mu została. Odkorkował ją, siłując się chwilę z naczyniem, a później przechylając je; musiał przytrzymać jedną dłoń drugą, ale udało mu się wypić miksturę. Pustą fiolkę odrzucił na bok, potoczyła się po kamiennej posadzce.
Plan w założeniu nie był skomplikowany – i przez moment wydawało mu się, że wykonanie również miało szansę takie być. Schowawszy różdżkę do kieszeni, schylił się, żeby bezwładną rękę Pomony zarzucić sobie na barki, a ją samą uchwycić – jednym ramieniem otaczając ją w talii, drugie wsuwając pod zgięte w kolanach nogi. Złapał mocno, upewniając się, że trzyma zarówno ją, jak i siedzącą przed nią Sarah – a później się wyprostował, dźwignął je z ziemi, z zamiarem posadzenia ich obu na lewitującej w powietrzu miotle.
Uszedł może dwa kroki, nim ugięły się pod nim kolana.
Zachwiał się najpierw, niesiony ciężar (przemieszany ze zmęczeniem) pociągnął go do przodu; przesunął nogę, starając się odzyskać utraconą równowagę, ale bezskutecznie – niezgrabnie opadł na jedno kolano, a Pomona wraz z Sarah prawie wysunęły mu się z rąk; zwisające bezwładnie nogi kobiety zaszurały o posadzkę, przytrzymał je w ostatniej chwili, czując ból w barkach i ramionach. Miał wrażenie, że już więcej się nie podniesie. – Kurwa – zaklął, najpierw cicho – ale coś szarpnęło się gwałtownie w jego klatce piersiowej. Przechylił głowę, przyciskając na moment twarz do własnego ramienia i zaciskając powieki, przez sekundę próbując powstrzymać krzyk; bezskutecznie. – Psidwacza mać! – wrzasnął. Potrzebował chwili – paru sekund, wypełnionych drżącymi wdechami i łomotem bijącego zbyt szybko serca – nim spróbował dźwignąć się z ziemi po raz drugi. Zacisnął zęby, napiął wszystkie mięśnie i podniósł się – robiąc ostatni chwiejny krok i sadzając związane ze sobą ciała na miotle. Przed sobą – usiadł zaraz za nimi, przyciągając je jeszcze do siebie bliżej, poprawiając ułożenie, otaczając ramieniem. Drugą rękę zacisnął na trzonku miotły, zmusił stopy, by odbiły się od ziemi. A później zawrócił miotłę – ostrożnie, kawałek po kawałku, wrażliwy na kołysanie się Pomony i dziewczynki – i przyspieszył, ruszając w drogę powrotną – skupiając myśli już tylko na zimnym ogniu zawieszonym w oddali, i na korytarzu, który miał doprowadzić go do panoptikonu, a potem dalej – ku wyjściu z Azkabanu, bramie, która powinna być otwarta, i schodom w górę. Miał nadzieję – choć ta zdawała się na dobre opuścić to miejsce – że gdzieś pośrodku tych pnących się stopni spotka Cedrica i Lydię, a może i resztę – o ile oczywiście wcześniej nie zawiedzie, nie podda ciągnącej go w dół sile, nie osunie się w pustkę.
Nie mógł tego zrobić.
| wypijam eliksir przeciwbólowy
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Pisk brzmiał jak nagła zmiana ciśnienia, która wwiercała się w uszy i niosła echem w podwodnych gęstwinach. Chociaż twarz Alexandra mokra była od łez, nie od podmorskich toni, on czuł się jakby zanurzył głowę w lodowatym jeziorze. Powoli otworzył oczy, widząc przed sobą znów Michaela, a zaraz obok niego Vincenta. Widział dogasające przerażenie na twarzach kompanów, sam zadrżał, wypuszczając jeszcze jeden chybotliwy oddech. Tonks coś mówił, ale Farley nie mógł złączyć jego słów w jakąkolwiek bardziej logiczną całość. Złapał dłońmi za rękawy płaszcza i podniósł je do twarzy, ścierając marznące ślady ze swoich-nieswoich policzków. Wciąż nie do końca panował nad drżeniem rąk, ale pozostając w ruchu starał się je ukryć.
Nie oglądał się za siebie, nie patrzył w korytarz, w którym jeszcze przed chwilą roiło się od zakapturzonych postaci. Popatrzył na Tonksa, po nim na Rinehearta, lecz oczy Farleya pozostały dziwnie puste nawet wtedy, kiedy kiwał im głową, zgadzając się z nimi.
– Wychodzimy. Gdziekolwiek są powinni byli dostać mojego patronusa – powiedział i ruszył znów w korytarz, którym tu przyszli, łapiąc Michaela pod ramię i nadając prędkie tempo marszu. Był zmęczony, chciał już się stąd wydostać, dowiedzieć się co z resztą. Już nawet się nie martwił: dotarł do jakiegoś całkowicie obojętnego stadium akceptowania rzeczywistości taką, jaka była. Kiedy znaleźli się znów na panoptikonie Farley puścił wtedy ramię Tonksa i zbliżył się do Vincenta.
– Nic ci złego nie zrobię – powiedział, unosząc różdżkę znów do skroni łamacza klątw. – Paxo Maxima – wymówił leczniczą inkantację, po czym sięgnął do pasa z nakładkami i podał Rineheartowi porcję mieszanki antydepresyjnej. – Lecisz z Justine. Wypij do dna – przykazał, po czym podszedł do Michela i podał Tonksowi ostatnią porcję eliksiru uspokajającego. – Wypij – nakazał. – Na miotły i do bramy – zarządził, samemu spoglądając wyczekująco na Tonksa aż wyciągnie miotłę, po czym rozejrzał się po raz ostatni po panoptikonie.
Miał ochotę spalić to miejsce.
| Paxo Maxima dla Vincenta, później podaję mieszankę Vincentowi, a eliksir uspokajający Michaelowi.
Nie oglądał się za siebie, nie patrzył w korytarz, w którym jeszcze przed chwilą roiło się od zakapturzonych postaci. Popatrzył na Tonksa, po nim na Rinehearta, lecz oczy Farleya pozostały dziwnie puste nawet wtedy, kiedy kiwał im głową, zgadzając się z nimi.
– Wychodzimy. Gdziekolwiek są powinni byli dostać mojego patronusa – powiedział i ruszył znów w korytarz, którym tu przyszli, łapiąc Michaela pod ramię i nadając prędkie tempo marszu. Był zmęczony, chciał już się stąd wydostać, dowiedzieć się co z resztą. Już nawet się nie martwił: dotarł do jakiegoś całkowicie obojętnego stadium akceptowania rzeczywistości taką, jaka była. Kiedy znaleźli się znów na panoptikonie Farley puścił wtedy ramię Tonksa i zbliżył się do Vincenta.
– Nic ci złego nie zrobię – powiedział, unosząc różdżkę znów do skroni łamacza klątw. – Paxo Maxima – wymówił leczniczą inkantację, po czym sięgnął do pasa z nakładkami i podał Rineheartowi porcję mieszanki antydepresyjnej. – Lecisz z Justine. Wypij do dna – przykazał, po czym podszedł do Michela i podał Tonksowi ostatnią porcję eliksiru uspokajającego. – Wypij – nakazał. – Na miotły i do bramy – zarządził, samemu spoglądając wyczekująco na Tonksa aż wyciągnie miotłę, po czym rozejrzał się po raz ostatni po panoptikonie.
Miał ochotę spalić to miejsce.
| Paxo Maxima dla Vincenta, później podaję mieszankę Vincentowi, a eliksir uspokajający Michaelowi.
The member 'Alexander Farley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 66, 98, 73, 41, 25, 12, 54, 100
'k100' : 66, 98, 73, 41, 25, 12, 54, 100
The member 'Alexander Farley' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 23
--------------------------------
#2 'k8' : 2, 7, 3, 8, 4, 7, 2, 7
#1 'k100' : 23
--------------------------------
#2 'k8' : 2, 7, 3, 8, 4, 7, 2, 7
-Chodźmy. - skinął głową. -Alex, mam miotłę, jeśli będziesz potrzebował... - zaoferował, mając nadzieję, że na niej usiedzi.
Przynajmniej faszerował się eliksirami, które powinny pomóc. Z wdzięcznością schował ten od Alexa do swojej sakwy przy pasie. Najpierw poczeka aż eliksir niezłomności zacznie działać, potem wypije drugi. Musieli się zresztą spieszyć. Skierował się z kompanami w stronę wyjścia, gotów w razie potrzeby znów otworzyć bramę.
Przepraszam piszę z telefonu
Chowam eliskir od Alexa do mojego ekwipunku
W tej turze Mike pił już niezłomności, jeśli to akcja to proszę o zignorowanie jednego z Fortuno
Przynajmniej faszerował się eliksirami, które powinny pomóc. Z wdzięcznością schował ten od Alexa do swojej sakwy przy pasie. Najpierw poczeka aż eliksir niezłomności zacznie działać, potem wypije drugi. Musieli się zresztą spieszyć. Skierował się z kompanami w stronę wyjścia, gotów w razie potrzeby znów otworzyć bramę.
Przepraszam piszę z telefonu
Chowam eliskir od Alexa do mojego ekwipunku
W tej turze Mike pił już niezłomności, jeśli to akcja to proszę o zignorowanie jednego z Fortuno
Can I not save one
from the pitiless wave?
Zejście do Azkabanu
Szybka odpowiedź