Zejście do Azkabanu
Strona 14 z 15 • 1 ... 8 ... 13, 14, 15
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zejście do Azkabanu
W związku z utratą połączenia z budynkiem Azkabanu, podjęto decyzję o budowie więzienia o zaostrzonym rygorze głęboko pod podziemiami Tower of London w którym mieścił się dotychczasowy areszt. Budowę ukończono w listopadzie 1956 r. i pozostano przy starej nazwie Azkabanu.
Zejście do niego odchodzi od głównej odnogi strzeżonego korytarza piwnic Tower, przy którym nieustannie dryfuje trzech dementorów. Wpierw pokonać należy równo trzysta sześćdziesiąt schodów prowadzących w dół. Im schodzi się niżej, tym chłodniejsza panuje temperatura i tym trudniej wziąć jest oddech. Po pokonaniu schodów pozostają trzy przejścia będące chwiejnymi drewnianymi mostami prowadzącymi nad przepaściami prowadzącymi w nicość: ponoć na ich dnie mieszkają stworzenia wyrwane z najstraszniejszych koszmarów. Ich szepty złowieszczo niosą się po grocie, pozostając słyszalne w niemal każdym ich zakątku. By otworzyć ostatnią bramę należy przyłożyć dłoń do strzegących ją drzwi. Otworzą się wyłącznie przed uprawnionymi - wyżej postawionymi aurorami lub wysoko postawionymi uprawnionymi politykami Ministerstwa Magii.
Zejście do niego odchodzi od głównej odnogi strzeżonego korytarza piwnic Tower, przy którym nieustannie dryfuje trzech dementorów. Wpierw pokonać należy równo trzysta sześćdziesiąt schodów prowadzących w dół. Im schodzi się niżej, tym chłodniejsza panuje temperatura i tym trudniej wziąć jest oddech. Po pokonaniu schodów pozostają trzy przejścia będące chwiejnymi drewnianymi mostami prowadzącymi nad przepaściami prowadzącymi w nicość: ponoć na ich dnie mieszkają stworzenia wyrwane z najstraszniejszych koszmarów. Ich szepty złowieszczo niosą się po grocie, pozostając słyszalne w niemal każdym ich zakątku. By otworzyć ostatnią bramę należy przyłożyć dłoń do strzegących ją drzwi. Otworzą się wyłącznie przed uprawnionymi - wyżej postawionymi aurorami lub wysoko postawionymi uprawnionymi politykami Ministerstwa Magii.
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3
'k3' : 3
Cała trójka Zakonników zaczynała odczuwać coraz silniej skutki długiej obecności w Azkabanie. Najlepiej wciąż znosił do Vincent, który w swoich ramionach niezmiennie trzymał śpiącą, wykończona ostatnimi tygodniami Justine. Michael był w rozsypce. Obraz, który ujrzał podczas pocałunku dementora nie chciał opuścić jego głowy, a uczucia, które towarzyszyły mu podczas ich oglądania — serca. Roztrzęsiony, nie potrafiący odnaleźć w sobie wystarczająco dużo siły, pozbawiony przyjemnych wspomnień nie był w stanie wyczarować patronusa, który uchroniłby Gwardzistę przed pocałunkiem dementora — ten jednak poradził sobie sam. Zamiast tego, po sprowadzających go na ziemię słowach Vincenta, sięgnął po eliksir. Odkorkował go z trudem, drżącą dłonią pozbywając się zatyczki i wypił jego zawartość, a po chwili skierował na siebie różdżkę i z powodzeniem rzucił na samego siebie zaklęcie, pozwalające mu otrząsnąć się na moment z tych paskudnych obrazów.
Farley, poradziwszy sobie z dementorami wciąż czuł przy sobie ich obecność i zdawało mu się, że będzie mu towarzyszyć jeszcze długo po wyjściu z tego miejsca. Zebrał się w sobie i skierował swoją różdżkę na łamacza klątw. Choć był roztrzęsiony zdarzeniami, poradził sobie z prostym zaklęciem, które miał przecież już opanowane do perfekcji. Przekazał czarodziejom eliksiry, wiedząc, że ich wzmocnią.
Dźwiganie nieprzytomnej Justine wyciągało z Vincenta resztki sił. Długi marsz, ciągłe napięcie mięśni sprawiało, że odczuwał zmęczenie bardzo silnie. W ramionach zaczęły łapać go skurcze, a ciało, choć stosunkowo lekkie, wyślizgiwało mu się już z rąk. Nie był w stanie długo nieść jej w ten sposób. Jego trzeźwe myślenie i rozsądek pomagały rozeznać się w sytuacji Alexowi, któremu to miejsce i skutki po klątwie mieszały w głowie. Spróbował też przemówić skołowanemu Michaelowi. Znalazł się w trudnej sytuacji — dwóch jego towarzyszy, gwardzista i auror, zaczynali tracić nad sobą kontrolę, stając się zupełnie nieprzewidywalnymi.
Cała trójka ruszyła w stronę panoptikonu. W znajomym już miejscu wciąż nie było żadnego z ich towarzyszy. Ruszywszy w kierunku bramy, nie rozglądając się dookoła. Napis z zimnego ognia: C+L na górze. PV nie żyje. W wrócił po jej ciało. umknął ich uwadze. Napis musiał znajdować się tu już wcześniej, ale był prawdopodobnie przysłonięty przez otaczające dziedziniec kolumny. Droga była czysta. Nie było na niej dementorów. Czarodzieje spokojnie mogli opuścić Azaban, zostawiając koszmary za sobą, a następnie udać się na górę. Jeśli się na to zdecydowali, ujrzeli coś, czego z pewnością się nie spodziewali. Korytarz, którym przybyli pokryty był grubą warstwą pyłu, a dalej, główny, w którym wcześniej napotkali strażników, przypominał rumowisko. Odłamane fragmenty ścian i szczerbionego sufitu leżały dookoła, a droga do centrum Tower była całkowicie zasłonięta zniszczeniami. Jakakolwiek eksplozja wywołała takie zniszczenia, nie była zbyt świeża. Kurz zdążył już opaść. Droga do Bramy Zdrajców była wolna i czysta, Zakonnicy mogli się tamtędy udać dalej.
Dearborn streścił wszystko, co wiedział towarzyszowi, który mimo wszystko podjął bardzo ryzykowną decyzję o tym, by wyruszyć po ciało. Auror miał świadomość, że dłuższe przebywanie w Azkabanie z pewnością odbije się na byłym szukającym Jastrzębi — być może tak, że jeśli nie starczy mu eliksirów ani sił, sam utknie w labiryncie korytarzy na wieki.
Po dotarciu do panoptykonu Azkabanu, Cedric ułożył nieruchome, bezwładne ciało blondynki na zimnej ziemi i wyczarował w powietrzu zimny ogień, którym pozostawił swoim towarzyszom wiadomość, chociaż nie mógł być pewien, czy poza Williamem ktokolwiek tu jeszcze był. Jego zaklęcie mające pomóc mu działać efektywniej nie powiodło się. Droga w górę była długa, powolna i męcząca. Byłaby taka również, gdyby szedł sam — niesienie po trzystu sześćdziesięciu schodach nieprzytomnej kobiety wyssało z niego niemalże wszystkie siły. Był zmuszony robić przystanki, najpierw rzadkie, później coraz częstsze, a na samym końcu nawet co kilka schodów.
Paskudna aura Azkabanu przestała sprawiać, że z każdą sekundą czuł się coraz gorzej, ale wciąż nie mógł porzucić przykrych myśli i zniechęcenia, które się tam pojawiło. Być może będzie mu towarzyszyć jeszcze długo, już po tym, jak opuści więzienie.
Korytarz w Tower był całkiem pusty, a drzwi do niego otwarte. Pierwsze co ujrzał, to kurz i pył, a z każdym krokiem zaczynał dostrzegać też fragmenty ścian i popękanego sufitu. Szczeliny były widoczne — istniała szansa, że runie lada chwila i pogrzebie go żywcem pod gruzami lub całkowicie i na dobre zasypie jedyne przejście do Azkabanu. Zatrzymując się tu, sporo ryzykował, a jednak nawet główny korytarz był całkowicie opuszczony. Gdy spojrzał w lewo, tam, gdzie mieściło się centrum Tower, ujrzał gruzowisko, blokujące przejście. Pył będący efektem zawalenia już dawno opadł, nie była to świeża sprawa — być może miała ona coś wspólnego z hukiem, który Zakonnicy usłyszeli będąc jeszcze w panoptykonie. Droga do Bramy Zdrajców była czysta. Mógł poczekać na towarzyszy, lub udać się nią aż do przejścia, gdzie czekała łódź, a nią na zewnątrz Tower.
Wizja powrotu po ciało Zakonniczki była straszniejsza niż strach przed pozostaniem w Azkabanie. William podjął trudną i bardzo ryzykowną decyzję o tym, by zawrócić po kolejne ciało — jedno już miał ze sobą na miotle. Doskonale zdawał sobie sprawę, że nie miał ze sobą na tyle eliksirów, aby spędzić w tym miejscu więcej czasu. Opadając z sił, czując coraz silniej dręczące go poczucie beznadziejności, lęk i obawę przed finałem próby wiedział, że jeśli mu się nie uda sam zostanie więźniem Azkabanu.
Były szukający Jastrzębi powoli wyhamował przed ciałem martwej zakonniczki. Odpiął skórzany pasek, sprawiając, że nieruchome, wiotkie ciało dziewczynki przelało mu się przez ręce, ledwie nie upadając na ziemię. Ułożył je delikatnie na kamiennej podłodze, by po chwili obok ułożyć martwą Pomonę. Chwytając ją za wychudzone ramiona czuł, że była była już chłodna — ale zdawać by się mogło, że aura tego miejsca przyspieszała jedynie ten proces. Zadanie, które usiłował wykonać było niezwykle trudne, a on był słaby. Resztkami sił udało mu się przeciągnąć lekkie ciało dziecka przed posadzone truchło zakonniczki, a później spiąć je własnym paskiem. Sięgnięcie po eliksir okazało się być strzałem w dziesiątkę — odkorkowany i wypity pozwolił mu na wykonanie fizycznie czynności, na które nie miał już sił. Mimo to, podniesienie z ziemi dwóch ciał, nawet lekkich, to wciąż bezwładnych, przyczepionych do siebie wzajemnie, było bardzo trudne. William w pierwszej chwili się zachwiał i upadł na kolano, dopiero przyzwyczajając się do braku stabilności i zmienionego ośrodka ciężkości. Ból przeszył go, promieniując od kolana po kostkę i pachwinę, zupełnie tak jakby ktoś poraził go ładunkiem elektrycznym. Upadek na kość z dodatkowym obciążeniem musiał się zakończyć w ten sposób.Moore nie zrażał się jednak. Pomimo napływającej bezsilności i rozpaczy, odnalazł w sobie wystarczająco dużo zaparcia, by spróbować raz jeszcze i dotrzeć do miotły, utykając na lewą stronę. Usadzenie dwóch ciał na niej okazało się być jednak najmniejszym problemem — te chwiały się na boki, gdy tylko oderwał się od ziemi. Trzymając trzon tuż przed sobą, a za Pomoną, z trudem manewrował środkiem transportu i gdyby nie umiejętności i dobrej jakości miotła nigdy nie byłby w stanie tego uczynić. Lata gry i praktyki pomogły mu w poroży, trudnej i wbrew temu, co na początku zakładał, powolnej. Z całej siły musiał utrzymywać na miotle bujające się, osuwające na boki ciała, utrzymać przy tym siebie i skręcać w labiryncie korytarzy. Zmuszało go to do przerw, przystaniecie, opuszczenia stóp na ziemię i poprawienia ładunku. Ręce zaczynały go palić.
Wtedy też korytarz przed nim rozświetlił się błękitnym blaskiem, a z ciemności wyłonił się błękitny kruk, który przeleciał tuż obok niego, napawając go krótkotrwałym optymizmem i energią. Nim zaniknął przemówił głosem Alexandra: [i]mamy ją, wracajcie do wejścia. [/u]. Zaraz rozpłynął się w powietrzu.
Sprzyjało mu szczęście. W drodze aż do bramy Azkabanu, nie napotkał żadnego dementora, a ona sama była otwarta — czarodziej mógł bez trudu ruszyć na górę. Uniesiona z przodu miotła sprawiała, że oba ciała oparły cały swój ciężar na piersi szukającego. Prócz promieniującego bólu w kolanie, Moore wiedział, że nie da rady długo lecieć w ten sposób. Musiał zwalniać, a w końcu nawet przystanąć, opuszczając miotłę tak, by ręce odpoczęły od potwornego wysiłku.Mięśnie go paliły, ramiona rwały. Na górze, korytarze były zupełnie puste, a drzwi do zejścia otwarte. Ku zdziwieniu Billego podłogę i ściany pokrywała gruba warstwa jasnego pyłu. Mury Tower były popękane, a droga do głównej części więzienia, ciągnąca się głównym korytarzem w lewo była całkowicie zagruzowana. W pobliżu nie było żadnej żywej duszy. Wszystko wyglądało tak, jakby miało się zaraz zwalić.
| Na odpis macie 48h. Tura: 18.
William, jeśli chcesz zmienić i sprecyzować opis wspomnienia niezbędnego do wyczarowania patronusa prześlij opis drogą prywatnej wiadomości. Rzucone przez ciebie zaklęcie jest 3 akcją w turze i zostało uznane za niebyłe.
Mike, stałeś się świadkiem pocałunku dementora. Od tej pory, co post rzucasz dodatkowo kością k3.
Od tej pory czas dla wszystkich liczony jest inaczej, akcje nie dzieją się w tym samym czasie; nie sugerujcie się turami w kontekście wzajemnych działań.
Alexander, od przekroczeniu progu Azkabanu, przez wzgląd na słabszą kondycję psychiczną rzucasz kością na skutki po przebytej klątwie, co drugą turę. {1/2}
Brak efektu
Jeśli chcesz, możesz powrócić do swojej właściwej postaci.
Działające zaklęcia i eliksiry:
Caldasa (Alexander, Lydia, Michael, William, Cedric, Vincent)
Fera Ecco (Cedric)
Fera Ecco (Lydia)
Czuwający strażnik (Cedic) 5/5
Czuwający strażnik (William) 3/5
Eliksir znieczulający (Cedric) 3/5
Magicus Extremos dla Vincenta i Alexandra +15 2/3
Eliksir niezłomności (Michael) 1/5
Fortuno (Michael) 1/3
Eliksir przeciwbólowy (William) 1/5
Użycie Patronusa Alexandra: 1/4
Możecie w tej turze dokonać dwóch akcji, a także przemieszczać się w granicach rozsądku. Możecie rozdzielić swoje działania na dwa posty, wykorzystać do tego szafkę lub jeśli w niczym to nie przeszkadza, zawrzeć wszystko w jednej odpowiedzi.
- Ekwipunek:
Lydia:
- zwinięty w ciasny rulon sweter
-Mieszanka antydepresyjna (1 porcja)
- Czuwający strażnik (1 porcja, stat. 30, moc +10) [od Asa]
- Eliksir wiggenowy (1 porcja, stat. 30, moc +15) [od Asa]
- Eliksir kociego wzroku (1 porcja, stat. 28, moc +15) [od Charlene]
Vincent:
- miotła- eliksir kameleona (od Asa)
- eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 46, moc +10) (od Charlie)
- eliksir kociego kroku (1 porcja, stat. 46) (od Charlie)
Cedric:
- miotła- Kameleon (od Charlene)- Eliksir znieczulający (1 porcja, stat. 46)- Czuwający strażnik (1 porcje, stat. 40)
- Wywar wzmacniający (1 porcja, stat. 15)
+ różdżka strażnika Tower
Alexander:
- różdżka Hesperosa Croucha
- lusterko dwukierunkowe (od Billa, do pary z Kieranem)- Eliksir uspokajający 1(2 porcje, stat. 46, moc +20)- Mieszanka antydepresyjna (1 porcja, stat. 35)
- Felix Felicis (1 porcja)- Kameleon (1 porcja, stat. 46)
- kryształ 1
- kryształ 2
Michael:
peleryna niewidka jako ubranie
muszla magicznej skrępy z Oazy na szyi
-zmniejszona (w tym poście) miotła[/url]
-Eliksir znieczulający (1 porcja, stat. 46)
-Wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu (1 porcja, stat, 40, moc +15)-Eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 46, moc +10)
-Czuwający strażnik (1 porcja, stat. 30, moc +10)- Kameleon (1 porcja, E 20)
dwa białe kryształy: pierwszy-obrażenia psychiczne i drugi-syren- Eliksir uspokajający (1 porcja, stat. 46, moc +20)
William:
- miotła bardzo dobrej jakości- eliksir przeciwbólowy (1 porcja, stat. 40) [z wyposażenia]
- czuwający strażnik (1 porcja, stat. 30, moc +10) [od Asbjorna]- eliksir kameleona (1 porcja) [od Asbjorna]- Mieszanka antydepresyjna (1 porcja, stat. 35)
- Żywotność:
Lydia: -27/213 nieprzytomna
-240 (psychiczne)
Vincent: 119/215 kara: -20
-96 (psychiczne)
Cedric: 52/232kara: -50
-180(psychiczne)
Alexander: 74/218 kara: -40
-144 (psychiczne)
Michael:23/202 kara: -40179+20=/328
-179 (psychiczne)
William: 30/240kara: -60
-190 (psychiczne)
-20 (stłuczone kolano)
Justine:
Obrażenia czasowe:
210/240
- psychiczne - 10
- wyziębienie -10
- tłuczone -10 sine nadgarstki;
Obrażenia stałe:
- niesprawne oba nadgarstki; niewyleczone zwichnięcie (-30 do wszystkich czynności wymagających użycia dłoni)
- szeroka blizna nad lewą brwią (-10 do estetyki)
- seplenienie z powodu zbyt długiego i nierówno przeszczepionego języka
- dyskomfort spowodowany mówieniem i wydawaniem dźwięków
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 04.01.21 21:22, w całości zmieniany 1 raz
Wypił eliksir niezłomności i poczuł przypływ fizycznych sił. W głowie i w sercu nadal miał mętlik, ale przynajmniej własne ciało go nie zawodziło, co ułatwiało skupienie się na drodze. Nie czując znajomej już obecności dementorów, ruszył z towarzyszami do bramy Azkabanu, a potem w górę, do Tower. Najpierw dał się wlec Alexowi, a potem, gdy eliksir zaczął działać, wyprostował się. Koledzy wyglądali na osłabionych, więc wzmocniony alchemią Tonks poczuł się odpowiedzialny za ich grupę. Zgodnie z obietnicą złożoną wilkowi i samemu sobie, gotów był osłaniać całą resztę przed ewentualnymi zagrożeniami.
Ale zagrożeń nie było. Ze zdumieniem uniósł brwi, widząc pozostałości... wybuchu? Dywersji? Uniósł różdżkę, ale potem dostrzegł, że droga do Bramy Zdrajców jest wolna.
-Mamy czystą drogę. - szepnął, spoglądając na Alexa. -W jakim stanie jest Justine? Co z resztą? Mam miotłę, mogę też kogoś zabrać... - dopytał. Poczucie lojalności wobec reszty ekipy mieszało się w nim z troską o siostrę i niepewnością co do tego, czy w okolicy pozostali jacyś strażnicy. Nadal nie mieściło mu się trochę w głowie, że mają szanse w ogóle wrócić do Oazy, że on ma na to szansę. Jakaś część jego duszy nabrała przekonania, że jego miejsce jest w Azkabanie albo innej klatce, może jakaś jego część nawet tam została. Działał zatem bardziej instynktownie, myśląc taktycznie i wciąż spodziewając się najgorszego.
-Homenum Revelio. - szepnął, chcąc się przekonać, czy droga naprawdę jest czysta. Potem odetchnął głęboko i spróbował skupić się na szczęśliwych wspomnieniach, co było nieco łatwiejsze poza Azkabanem. Wyciszył własny umysł, nie dopuszczając do głosu upiornych wspomnień sprzed chwili i wyobraził sobie Hannah z różowym balonikiem, roześmianą Justine, Vincenta komicznie jedzącego zupę, zaraźliwe szczęście Anthony'ego i Rii, zafascynowaną czarami Kerstin...
-Expecto Patronum. Przekaż Cedrikowi: Znaleźliśmy Just, wyszliśmy z Azkabanu, w Tower był wybuch, droga do Bramy Zdrajców wydaje się wolna. Lecimy dalej. - przy ostatnich słowach zerknął pytająco na Alexandra, dokończył wiadomość dopiero, gdy Gwardzista podjął decyzję o zmywaniu się z tego miejsca.
patronus
Ale zagrożeń nie było. Ze zdumieniem uniósł brwi, widząc pozostałości... wybuchu? Dywersji? Uniósł różdżkę, ale potem dostrzegł, że droga do Bramy Zdrajców jest wolna.
-Mamy czystą drogę. - szepnął, spoglądając na Alexa. -W jakim stanie jest Justine? Co z resztą? Mam miotłę, mogę też kogoś zabrać... - dopytał. Poczucie lojalności wobec reszty ekipy mieszało się w nim z troską o siostrę i niepewnością co do tego, czy w okolicy pozostali jacyś strażnicy. Nadal nie mieściło mu się trochę w głowie, że mają szanse w ogóle wrócić do Oazy, że on ma na to szansę. Jakaś część jego duszy nabrała przekonania, że jego miejsce jest w Azkabanie albo innej klatce, może jakaś jego część nawet tam została. Działał zatem bardziej instynktownie, myśląc taktycznie i wciąż spodziewając się najgorszego.
-Homenum Revelio. - szepnął, chcąc się przekonać, czy droga naprawdę jest czysta. Potem odetchnął głęboko i spróbował skupić się na szczęśliwych wspomnieniach, co było nieco łatwiejsze poza Azkabanem. Wyciszył własny umysł, nie dopuszczając do głosu upiornych wspomnień sprzed chwili i wyobraził sobie Hannah z różowym balonikiem, roześmianą Justine, Vincenta komicznie jedzącego zupę, zaraźliwe szczęście Anthony'ego i Rii, zafascynowaną czarami Kerstin...
-Expecto Patronum. Przekaż Cedrikowi: Znaleźliśmy Just, wyszliśmy z Azkabanu, w Tower był wybuch, droga do Bramy Zdrajców wydaje się wolna. Lecimy dalej. - przy ostatnich słowach zerknął pytająco na Alexandra, dokończył wiadomość dopiero, gdy Gwardzista podjął decyzję o zmywaniu się z tego miejsca.
patronus
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 04.01.21 21:42, w całości zmieniany 2 razy
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 99
--------------------------------
#2 'k3' : 2
#1 'k100' : 99
--------------------------------
#2 'k3' : 2
Nie czułem się dobrze ze świadomością, że pozostawiam w Azkabanie Williama, zapewne Alexandra, Vincenta, Michaela i Justine, lecz jednocześnie wiedziałem, że nie mam innego wyjścia. Lydia była już nieprzytomna, ledwie żywa i ja podzieliłbym taki los, gdybym został tu dłużej. Zabrałem ze sobą zdecydowanie za mało eliksiru uspokajającego; powtarzałem sobie, że chociaż chwila w miejscu, gdzie nie dosięgną nas dementorzy mi pomoże i mógłbym tu wrócić. Zacząłem więc wspinać się po schodach, których chyba namnożyło się odkąd nimi schodziliśmy, a przynajmniej takie miałem wrażenie. Lydia nie ważyła dużo, lecz z każdym schodkiem było mi coraz trudniej. Czułem się zmęczony i zaczęły boleć mnie ręce, uparcie jednak parłem naprzód, zmuszając nogi do kolejnego kroku. Co jakiś czas musiałem się zatrzymać, oprzeć o ścianę, złapać głębszy oddech i poprawić Lydię w rękach, by mi się nie wyślizgnęła - i znów szedłem dalej, aż na sam szczyt, gdzie szczęśliwie nie czekali na nas strażnicy Tower.
Miałem przeczucie, że coś się stało, jeszcze zanim wkroczyłem w korytarz pełen kurzu i pyłu. Akcja drugiej grupy pod dowództwem Kierana musiała przejść oczekiwania zarówno moje, jak i strażników Tower, bo nikogo już tu nie było. Nie czułem jednak żadnej ulgi, wciąż miałem wrażenie, że zawiodłem i martwiłem się o Lydię, a uniesienie wzroku na krótką chwilę pomogło zrozumieć, że nie mogę się zatrzymać - sufit, ściany, wszystko wyglądało jakby miało zawalić się lada chwila. Nie miałem już sił, czułem się obolały, lecz zmusiłem nogi do wysiłku, by prędkim krokiem przemaszerować przez całe pomieszczenie, zanim to wszystko zawali nam się na głowy i pogrzebie żywcem. Nie zatrzymywałem się, przeszedłem przez Bramę Zdrajców, by dotrzeć do brzegu, gdzie zostawiliśmy łódkę. Dopiero tam, w bezpiecznym miejscu, położyłem nieprzytomną Lydię na ziemi. Pochyliłem się nad nią, zbliżając ucho do jej ust, by sprawdzić czy oddycha.
- Lydia? Lydia, słyszysz mnie? - spytałem, lekko klepiąc ją po policzku; nie miałem jednak takiej mocy, by przywrócić jej przytomność.
Przeszukałem kieszenie szaty czarownicy. Zwinięty w rulon sweter włożyłem pod jej głowę, by nie leżała na twardej ziemi; eliksir wiggenowy może i by Lydii pomógł, nie miałem jednak pojęcia ile go podać, wolałem więc nie ryzykować, że bardziej jej zaszkodzę, niż pomogę. Znalazłem też fiolkę mieszanki antydepresyjnej i chwile rozważałem w myślach, czy nie wlać jej go do ust - ale nieprzytomna mogła się nim zakrztusić. Po chwili wahania odkorkowałem fiolkę i wypiłem jej zawartość sam. Jeśli mieliśmy wyjść z tego żywo, to choć jedno z nas musiało być w lepszej formie, a nie oboje w bardzo złej - chłodna kalkulacja przemówiła mi do rozsądku, odwodząc od heroizmu, za który potępiłem Williama.
- Wrócę do ciebie - powiedziałem cicho, wstając z klęczek, aby powoli wrócić korytarzem do Bramy Zdrajców; sądziłem, że przy brzegu Lydia będzie bezpieczna. Nie wiedziałem co z resztą, lecz jeśli wciąż byli na dole, to nie mogłem pozwolić, by wyjście całkiem legło w gruzach, odcinając im drogę ucieczki. Nie wszedłem znów do głównego pomieszczenia, zatrzymałem się przed nim, by unieść różdżkę, wycelować nią w sufit, który wyglądał jakby miał niebawem runąć i powiedziałem:
- Arresto Momentum - wykonując przy tym ostrożny gest różdżką z nadzieją, że moje zaklęcie może nawet zatrzyma rozchwianą konstrukcję, a jeśli nie - to chociaż spowolni cały proces rozpadu.
Miałem przeczucie, że coś się stało, jeszcze zanim wkroczyłem w korytarz pełen kurzu i pyłu. Akcja drugiej grupy pod dowództwem Kierana musiała przejść oczekiwania zarówno moje, jak i strażników Tower, bo nikogo już tu nie było. Nie czułem jednak żadnej ulgi, wciąż miałem wrażenie, że zawiodłem i martwiłem się o Lydię, a uniesienie wzroku na krótką chwilę pomogło zrozumieć, że nie mogę się zatrzymać - sufit, ściany, wszystko wyglądało jakby miało zawalić się lada chwila. Nie miałem już sił, czułem się obolały, lecz zmusiłem nogi do wysiłku, by prędkim krokiem przemaszerować przez całe pomieszczenie, zanim to wszystko zawali nam się na głowy i pogrzebie żywcem. Nie zatrzymywałem się, przeszedłem przez Bramę Zdrajców, by dotrzeć do brzegu, gdzie zostawiliśmy łódkę. Dopiero tam, w bezpiecznym miejscu, położyłem nieprzytomną Lydię na ziemi. Pochyliłem się nad nią, zbliżając ucho do jej ust, by sprawdzić czy oddycha.
- Lydia? Lydia, słyszysz mnie? - spytałem, lekko klepiąc ją po policzku; nie miałem jednak takiej mocy, by przywrócić jej przytomność.
Przeszukałem kieszenie szaty czarownicy. Zwinięty w rulon sweter włożyłem pod jej głowę, by nie leżała na twardej ziemi; eliksir wiggenowy może i by Lydii pomógł, nie miałem jednak pojęcia ile go podać, wolałem więc nie ryzykować, że bardziej jej zaszkodzę, niż pomogę. Znalazłem też fiolkę mieszanki antydepresyjnej i chwile rozważałem w myślach, czy nie wlać jej go do ust - ale nieprzytomna mogła się nim zakrztusić. Po chwili wahania odkorkowałem fiolkę i wypiłem jej zawartość sam. Jeśli mieliśmy wyjść z tego żywo, to choć jedno z nas musiało być w lepszej formie, a nie oboje w bardzo złej - chłodna kalkulacja przemówiła mi do rozsądku, odwodząc od heroizmu, za który potępiłem Williama.
- Wrócę do ciebie - powiedziałem cicho, wstając z klęczek, aby powoli wrócić korytarzem do Bramy Zdrajców; sądziłem, że przy brzegu Lydia będzie bezpieczna. Nie wiedziałem co z resztą, lecz jeśli wciąż byli na dole, to nie mogłem pozwolić, by wyjście całkiem legło w gruzach, odcinając im drogę ucieczki. Nie wszedłem znów do głównego pomieszczenia, zatrzymałem się przed nim, by unieść różdżkę, wycelować nią w sufit, który wyglądał jakby miał niebawem runąć i powiedziałem:
- Arresto Momentum - wykonując przy tym ostrożny gest różdżką z nadzieją, że moje zaklęcie może nawet zatrzyma rozchwianą konstrukcję, a jeśli nie - to chociaż spowolni cały proces rozpadu.
becomes law
resistance
becomes duty
The member 'Cedric Dearborn' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 91
'k100' : 91
Wyjście z Azkabanu przypominało wynurzenie się z głębin, a może raczej wyjście z krypty. Alexander nie był pewien jak długo przebywali w więzieniu: może godzinę, może pół dnia, może całą dobę. Kiedy jednak zostawili za sobą rzędy kolumn i ciemne, chłodne korytarze paradoksalnie nie było mu wcale łatwiej. Miał wrażenie, że zakrztusi się powietrzem, jakby to było zbyt gęste by tak po prostu przejść mu przez gardło. Jak się okazało, nie chodziło w tym tylko o wypaczenie umysłu dokonane pod ziemią. Korytarze Tower, albo raczej to co z nich pozostało, spowite były pyłem krążącym leniwie w powietrzu. Szeroko rozwartymi ze zdziwienia oczami Farley powiódł po korytarzu. Przez myśl mu przeszło, że drugą grupę albo trochę poniosło, albo nic z nich nie zostało. Serce miał jak z ołowiu, kiedy skinął na stwierdzenie Tonksa. Spojrzał jeszcze na Rinehearta i niesioną przez niego Tonks, walcząc ze spływającymi z niego potami i przeświadczeniem, że zaraz coś się wydarzy, że nie mogli stamtąd tak po prostu wyjść i wrócić do świata poza piekielną otchłanią, w której wśród lodowatych oddechów dementorów gniły ludzkie dusze. To było takie... aż brakowało mu słów. Umieranie, było w tym coś prozaicznego. W Azkabanie stanął oko w oko z ostatecznością: wszystko inne zdawało się przy tym blaknąć, wypalać do odcieni szarości. Jego oddech zadrżał, tak samo jak palce zaciśnięte na hikorowym drewnie.
Przełknął ciężko i uniósł różdżkę do własnej skroni, czując, że zaczynał ześlizgiwać się z krawędzi. – Paxo Maxima – wychrypiał inkantację, po czym opuścił ramię i wziął głębszy oddech. – Musisz wziąć mnie. Przyleciałem z Cedrikiem, nie mam miotły – powiedział beznamiętnie, wiedząc dobrze, że nikogo już nie uratują. Obejrzał się na Vincenta, taksując go wzrokiem. – Dasz radę lecieć z nią? – zapytał, wzrok opuszczając na zwiniętą w ramionach łamacza klątw Justine. Bardziej ufał jemu niż Tonksowi, wdawał się bardziej... stabilny niż auror i trzeźwo myślący. Nie umknęło mu przy tym zmęczenie Vincenta, więc ponownie skierował na niego koniec swojej różdżki. – Vis Ricora – spróbował, choć wiedział, że miał w sobie jużbardzo mało sił.
– Zabierajmy się stąd – rzucił, ruszając w korytarz prowadzący do Bramy Zdrajców, gotów wsiąść na miotłę z Tonksem jak ten tylko wyciągnie ją z torby i powiększy.
| Najpierw Paxo Maxima dla mnie, a następnie Vis Ricora dla Vincenta
Przełknął ciężko i uniósł różdżkę do własnej skroni, czując, że zaczynał ześlizgiwać się z krawędzi. – Paxo Maxima – wychrypiał inkantację, po czym opuścił ramię i wziął głębszy oddech. – Musisz wziąć mnie. Przyleciałem z Cedrikiem, nie mam miotły – powiedział beznamiętnie, wiedząc dobrze, że nikogo już nie uratują. Obejrzał się na Vincenta, taksując go wzrokiem. – Dasz radę lecieć z nią? – zapytał, wzrok opuszczając na zwiniętą w ramionach łamacza klątw Justine. Bardziej ufał jemu niż Tonksowi, wdawał się bardziej... stabilny niż auror i trzeźwo myślący. Nie umknęło mu przy tym zmęczenie Vincenta, więc ponownie skierował na niego koniec swojej różdżki. – Vis Ricora – spróbował, choć wiedział, że miał w sobie jużbardzo mało sił.
– Zabierajmy się stąd – rzucił, ruszając w korytarz prowadzący do Bramy Zdrajców, gotów wsiąść na miotłę z Tonksem jak ten tylko wyciągnie ją z torby i powiększy.
| Najpierw Paxo Maxima dla mnie, a następnie Vis Ricora dla Vincenta
The member 'Alexander Farley' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 8
--------------------------------
#2 'k8' : 2, 8, 2, 5, 5, 4, 8, 5
--------------------------------
#3 'k100' : 95
#1 'k100' : 8
--------------------------------
#2 'k8' : 2, 8, 2, 5, 5, 4, 8, 5
--------------------------------
#3 'k100' : 95
Nie wiedział już, co właściwie pchało go do przodu, zmuszało do wysiłku, do ignorowania bólu, który – nawet przytępiony działaniem eliksiru – wydawał się pulsować gdzieś tam pod spodem, płonąc pod warstwą znieczulającej mikstury. Wiedział, że był słaby: i wtedy, gdy chwiejąc się na drżących nogach wciągał na miotłę związane ze sobą ciała, i wtedy, gdy nieznośnie powoli sunął wraz z nimi przez kolejne korytarze, zatrzymując się co kilkanaście metrów, przystając, łapiąc oddech – podczas gdy jego stopy szurały niemrawo o posadzkę, szukając oparcia, którego nie były w stanie tam odnaleźć. Nie wiedział, ile dokładnie razy przekonywał się – wbrew wszystkiemu – że da radę: pokonać następny odcinek, złapać oddech, ruszyć z miejsca raz jeszcze; ramiona go paliły, serce łomotało w klatce piersiowej, musiał walczyć – sam ze sobą, prowadząc milczącą bitwę z głosem, który przekonywał go, by się zatrzymał – by dał sobie odpocząć, usiadł na moment pod ścianą, na chwilę, kilka minut. Gdy po raz kolejny ciało Pomony prawie zsunęło się z miotły, uchronione przed upadkiem w ostatniej sekundzie, prawie się poddał – ale wtedy dostrzegł przed sobą blask, jasne światło, które otoczyło go na moment ciepłem, formując się w kształt świetlistego kruka. Rozpoznał go – patronusa, a także głos czarodzieja, który go posłał, informujący, że przynajmniej im się udało – że znaleźli Justine, że zmierzali w stronę wyjścia. Że jeszcze nie wszystko było stracone.
Magia, która napełniła go nadzieją, rozpierzchła się szybko, umykając wraz z kolejnymi urywanymi oddechami, ale ruszył dalej – część utraconej determinacji odzyskując przy przekraczaniu bramy prowadzącej do Azkabanu, choć dalsza podróż wcale nie była łatwiejsza. Strome podejście zdawało się ciągnąć w nieskończoność, w połowie drogi miał ochotę krzyczeć z bezsilności i zmęczenia; po przebyciu całej był już pewien, że w ten sposób nie dotrze do granic miasta, nie mówiąc już o Szkocji. Potrzebował pomocy, wsparcia, potrzebował Alexandra – albo kogokolwiek; ale czy mógł czekać, tutaj? Czując w ustach rdzawy posmak krwi, poprowadził miotłę dalej – a kiedy wyłonił się z korytarza zakończonego rozwidleniem, przez moment był pewien, że zabłądził. Miejsce, z którego wyruszyli, było trudne do rozpoznania, ściany i strop znaczyły pęknięcia, a korytarz prowadzący do Tower był zawalony. Zatrzymał na nim osłupiałe spojrzenie, przypominając sobie dziwny wstrząs, który odczuli jeszcze będąc w panoptikonie; czy to pozostali członkowie Zakonu Feniksa byli za to odpowiedzialni? Co się z nimi stało?
Przełknął z trudem ślinę. Nie chciał tu zostawać dłużej niż było to konieczne, ale korytarz wydawał się pusty – postanowił więc zaryzykować krótkim postojem. Potrzebował go – prawie nie czuł już mięśni, z trudem łapał oddech. Zatrzymał się nisko nad ziemią, tak, by móc częściowo podeprzeć się czubkami butów, a później puścił miotłę, jednym ramieniem wciąż przytrzymując ciała Pomony i Sarah, drugą ręką sięgając po różdżkę. Zacisnął palce na jarzębinowym drewnie, po czym jego koniec skierował na kark Pomony – chłodnej, martwej; teraz był już tego pewien. – Libramuto – wypowiedział, po raz drugi tego dnia sięgając po obcą sztukę transmutacji – i bardziej niż na swoje umiejętności licząc na łut szczęścia. Musiał choć odrobinę odciążyć miotłę, a przede wszystkim – odciążyć siebie; nie wiedział, jak długo jeszcze miał działać eliksir, ani co napotka na zewnątrz. Liczył na to, że Cedrica – i że wspólnie będą mogli zaczekać na Alexandra, ale nie mógł mieć co do tego pewności. Nim więc ruszył dalej, przymknął jeszcze na moment powieki, żeby przywołać do siebie wspomnienie Amelii. Tutaj, w zawalonym częściowo Tower, nie było to łatwe, czuł się już źle, łapał się skrawków wypowiedzianych naiwnie obietnic o powrocie – ale tyle musiało mu wystarczyć; cofnął się więc myślami – nieznacznie, bo tylko do ostatniego wieczoru, spędzonego razem z Hannah i córką; przypomniał sobie jej uśmiech, jasne włosy podskakujące przy każdym ruchu, pocałunek złożony na czole, i później – ciepły ciężar na jego ramieniu, gdy, nie mogąc zasnąć, czekali na spotkanie o świcie. Trudno było mu uwierzyć, że od tego czasu minęło zaledwie parę godzin – uchwycił się jednak nadziei, że za parę następnych wszystko na powrót mogło być w porządku. – Expecto patronum – wypowiedział wyraźnie, a później otworzył oczy, czekając, aż obok niego pojawi się bernardyn. Chciał przekazać mu wiadomość, wysłać do Alexandra, poinformować o tym, co zamierzał. – Leć do Alexandra, p-p-przekaż mu wiadomość: Wyszliśmy z Azkab-b-banu. Pomona nie żyje, mamy j-jej ciało. Wracamy do domu – powiedział. Głos zadrżał mu na ostatnich głoskach, dom nigdy nie wydawał się być bardziej oddalony od niego, niż teraz. Odprowadził psa spojrzeniem, a później znów zmusił mięśnie do wysiłku, kierując miotłę ku bramie zdrajców, rozglądając się – za Cedrikiem, Lydią, łódką; za czymkolwiek, co mogłoby mu pomóc.
| post edytowany za zgodą mistrza gry <3
Magia, która napełniła go nadzieją, rozpierzchła się szybko, umykając wraz z kolejnymi urywanymi oddechami, ale ruszył dalej – część utraconej determinacji odzyskując przy przekraczaniu bramy prowadzącej do Azkabanu, choć dalsza podróż wcale nie była łatwiejsza. Strome podejście zdawało się ciągnąć w nieskończoność, w połowie drogi miał ochotę krzyczeć z bezsilności i zmęczenia; po przebyciu całej był już pewien, że w ten sposób nie dotrze do granic miasta, nie mówiąc już o Szkocji. Potrzebował pomocy, wsparcia, potrzebował Alexandra – albo kogokolwiek; ale czy mógł czekać, tutaj? Czując w ustach rdzawy posmak krwi, poprowadził miotłę dalej – a kiedy wyłonił się z korytarza zakończonego rozwidleniem, przez moment był pewien, że zabłądził. Miejsce, z którego wyruszyli, było trudne do rozpoznania, ściany i strop znaczyły pęknięcia, a korytarz prowadzący do Tower był zawalony. Zatrzymał na nim osłupiałe spojrzenie, przypominając sobie dziwny wstrząs, który odczuli jeszcze będąc w panoptikonie; czy to pozostali członkowie Zakonu Feniksa byli za to odpowiedzialni? Co się z nimi stało?
Przełknął z trudem ślinę. Nie chciał tu zostawać dłużej niż było to konieczne, ale korytarz wydawał się pusty – postanowił więc zaryzykować krótkim postojem. Potrzebował go – prawie nie czuł już mięśni, z trudem łapał oddech. Zatrzymał się nisko nad ziemią, tak, by móc częściowo podeprzeć się czubkami butów, a później puścił miotłę, jednym ramieniem wciąż przytrzymując ciała Pomony i Sarah, drugą ręką sięgając po różdżkę. Zacisnął palce na jarzębinowym drewnie, po czym jego koniec skierował na kark Pomony – chłodnej, martwej; teraz był już tego pewien. – Libramuto – wypowiedział, po raz drugi tego dnia sięgając po obcą sztukę transmutacji – i bardziej niż na swoje umiejętności licząc na łut szczęścia. Musiał choć odrobinę odciążyć miotłę, a przede wszystkim – odciążyć siebie; nie wiedział, jak długo jeszcze miał działać eliksir, ani co napotka na zewnątrz. Liczył na to, że Cedrica – i że wspólnie będą mogli zaczekać na Alexandra, ale nie mógł mieć co do tego pewności. Nim więc ruszył dalej, przymknął jeszcze na moment powieki, żeby przywołać do siebie wspomnienie Amelii. Tutaj, w zawalonym częściowo Tower, nie było to łatwe, czuł się już źle, łapał się skrawków wypowiedzianych naiwnie obietnic o powrocie – ale tyle musiało mu wystarczyć; cofnął się więc myślami – nieznacznie, bo tylko do ostatniego wieczoru, spędzonego razem z Hannah i córką; przypomniał sobie jej uśmiech, jasne włosy podskakujące przy każdym ruchu, pocałunek złożony na czole, i później – ciepły ciężar na jego ramieniu, gdy, nie mogąc zasnąć, czekali na spotkanie o świcie. Trudno było mu uwierzyć, że od tego czasu minęło zaledwie parę godzin – uchwycił się jednak nadziei, że za parę następnych wszystko na powrót mogło być w porządku. – Expecto patronum – wypowiedział wyraźnie, a później otworzył oczy, czekając, aż obok niego pojawi się bernardyn. Chciał przekazać mu wiadomość, wysłać do Alexandra, poinformować o tym, co zamierzał. – Leć do Alexandra, p-p-przekaż mu wiadomość: Wyszliśmy z Azkab-b-banu. Pomona nie żyje, mamy j-jej ciało. Wracamy do domu – powiedział. Głos zadrżał mu na ostatnich głoskach, dom nigdy nie wydawał się być bardziej oddalony od niego, niż teraz. Odprowadził psa spojrzeniem, a później znów zmusił mięśnie do wysiłku, kierując miotłę ku bramie zdrajców, rozglądając się – za Cedrikiem, Lydią, łódką; za czymkolwiek, co mogłoby mu pomóc.
| post edytowany za zgodą mistrza gry <3
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
Ostatnio zmieniony przez William Moore dnia 04.01.21 0:13, w całości zmieniany 1 raz
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 34, 57
'k100' : 34, 57
Skinął głową.
-No to jasne, że zabierzesz się ze mną. Vincent, jeśli z Just byłoby ci za ciężko, to wymieńmy się pasażerami - byłem pałkarzem, wypiłem eliksir niezłomności, dam radę. - zaproponował, ale ostateczną decyzję pozostawił Rineheartowi.
Wyjął zmniejszoną miotłę, ułożył ją w ręce, a drugą wycelował w drewienko. Finite Incantatem - pomyślał, chcąc zdjąć ze zmniejszonego przedmiotu własne zaklęcie. Następnie wyprostował się i powiódł wzrokiem po towarzyszach, gotów zabrać na miotłę Farleya i opuścić to przeklęte miejsce.
-No to jasne, że zabierzesz się ze mną. Vincent, jeśli z Just byłoby ci za ciężko, to wymieńmy się pasażerami - byłem pałkarzem, wypiłem eliksir niezłomności, dam radę. - zaproponował, ale ostateczną decyzję pozostawił Rineheartowi.
Wyjął zmniejszoną miotłę, ułożył ją w ręce, a drugą wycelował w drewienko. Finite Incantatem - pomyślał, chcąc zdjąć ze zmniejszonego przedmiotu własne zaklęcie. Następnie wyprostował się i powiódł wzrokiem po towarzyszach, gotów zabrać na miotłę Farleya i opuścić to przeklęte miejsce.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Dawał z siebie wszystko. Zachowując trzeźwy umysł, starał się resztkami sił dopomóc towarzyszom więziennej niedoli. Wierzył, że choć odrobinę przyczyni się do odnalezienia właściwej drogi, przywrócenia trzeźwości zmysłów. Podziemna aura nie przestawała wdzierać się w głąb umysłu, paraliżować kończyny, wdrażać niepokonany niepokój. Nadal nie wierzył, że uda im się wydostać z tej piekielnej otchłani; mieli przed sobą tak długą drogę, kręte, śliskie stopnie oraz niebezpieczeństwo w postaci czyhających strażników. Będąc na skraju wyczerpania, nie byliby w stanie stawić im czoła. Magia prześlizgiwała się przez palce, nie chciała słuchać wyniszczonych czarodziejów. Oddychał odrobinę ciężej, częściej podciągał opadające ciało Justine. Czuł niemalże wszystkie ścięgna, przez okolice bicepsów przewijały się drobne skurcze, które starał się niwelować miarowymi ruchami ramion. Mimo niewielkiej wagi jednostajne dźwiganie bezwładnej sylwetki pozbawiało stabilizacji i równowagi - wyślizgiwała się z jego rąk. Coraz większy trud był wyrysowany na skrzywionej twarzy. Z trwogą spoglądał na bladego Farelya, który w ostatniej chwili umknął kościstej dłoni zaciśniętej na jego ramieniu. Obraz dementora, którego doświadczyli w tej ciemnej czeluści zapewne zmieni się niepowtarzalnie. Byli niebezpiecznymi, niekontrolowanymi i pozaziemskimi kreaturami niosącymi nic innego jak śmierć. Przeciągnął po jego sylwetce uważne spojrzenie, gdy niemalże od razu przystąpił do działania. Miał w sobie wolę walki, która dodawała mu motywacji. Delikatnie siknął głową patrząc jak wspiera załamanego aurora. Ruszył w odpowiednim kierunku zatrzymując się na okrąglej powierzchni. Popatrzył jak Gwardzista jeszcze w zmienionej postaci staje nieopodal. Wiedział, że nie zrobi mu krzywdy, lecz ciągła doza nieufności prześlizgnęła się po wnętrznościach. Przymknął powieki przyzwalając na inkantację, a zaraz potem do jego rak trafiła malutka, chłodna fiolka. Wysłuchał jego słów i patrząc zaskoczonymi, jasnymi tęczówkami wykonał polecenie. Przykucając na podłodze, oparł o tors ciało dziewczyny wyswobadzając prawe przedramię. Palcem odkorkował fiolkę mieszanki antydepresyjnej i na jednym wdechu opróżnił jej zawartość. Fiolkę wsunął do torby. Pozostając w tej samej pozycji sięgnął po zaczepioną z tyłu miotłę. Położył ją na ziemi zastanawiając się w jakiej konfiguracji będzie im najwygodniej. – Taak, raczej tak. – powiedział w stronę Alexandra, wiedząc, że nie ma wyjścia. Zapewni jej bezpieczeństwo choćby sam trzymał się trzonka opuszkiem palca. Towarzysz wypowiedział w jego kierunku kolejne, nieznane zaklęcie. Był wdzięczny za każdy gest, dlatego coraz bardziej wyczerpany wyszeptał ochrypłe, wdzięczne:
– Dziękuję. – zasiadając na miotle cały czas przytrzymywał blondynkę wokół talii lewą ręką. Prawa stabilnie trzymała trzonek gotowa do odlotu. Ciało Gwardzistki było umiejscowione przed nim, z przodu miotły. Opierało się na torsie, głowa opadała na lewę ramię stabilnie i bezpiecznie. Delikatnie przyciskał ją do siebie, aby nie wyślizgnęła się podczas lotu, cały czas obejmując ją wokół talii. Czując, że jest gotowy uniósł się delikatnie do góry korygując lot. – Dam sobie radę. – powtórzył spokojnie w stronę Tonksa, nie mając siły na kolejne zmiany oraz roszady. Czekając, aż zasiądą na bliźniaczym środku transportu przeleciał drobny kawałek sprawdzając czy wszystko jest w porządku. Skoro mieli wolną i czystą drogę mogli bez skrupułów opuszczać to paskudne więzienie. Ruszyli przed siebie, ku bramie, która kilka godzin wcześniej otworzyła na oścież wrota do wnętrza piekieł.
| piję mieszankę antydepresyjną przekazaną przez Alexandra
– Dziękuję. – zasiadając na miotle cały czas przytrzymywał blondynkę wokół talii lewą ręką. Prawa stabilnie trzymała trzonek gotowa do odlotu. Ciało Gwardzistki było umiejscowione przed nim, z przodu miotły. Opierało się na torsie, głowa opadała na lewę ramię stabilnie i bezpiecznie. Delikatnie przyciskał ją do siebie, aby nie wyślizgnęła się podczas lotu, cały czas obejmując ją wokół talii. Czując, że jest gotowy uniósł się delikatnie do góry korygując lot. – Dam sobie radę. – powtórzył spokojnie w stronę Tonksa, nie mając siły na kolejne zmiany oraz roszady. Czekając, aż zasiądą na bliźniaczym środku transportu przeleciał drobny kawałek sprawdzając czy wszystko jest w porządku. Skoro mieli wolną i czystą drogę mogli bez skrupułów opuszczać to paskudne więzienie. Ruszyli przed siebie, ku bramie, która kilka godzin wcześniej otworzyła na oścież wrota do wnętrza piekieł.
| piję mieszankę antydepresyjną przekazaną przez Alexandra
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Dearborn, który jako pierwszy opuścił Azkaban, dotarł bez problemu do brzegu, gdzie wciąż tkwiła dryfująca łódka. Nieco oddaliła się od brzegu. Nieprzycumowana, kołysała się delikatnie na boki w odległości, która wymagała zamoczenia się po szyję do jej przyciągnięcia. I przed nim rozciągała się Brama Zdrajców - opuszczona, nigdzie w pobliżu nie było widać żywego ducha. Będąc tam Dearborn mógł jednak słyszeć, że gdzieś na dziedzińcu, na który z tego miejsca nie miał żadnego widoku, ale który znajdował się właściwie tuż tuż, słyszał zamieszanie - liczne głosy, rypost stóp, a nawet — pomruk olbrzyma. Wiedział jednak, że cokolwiek się tam działo, wyjście tam wiązało się ze śmiertelnym niebezpieczeństwem. W stanie, którym się znajdowali z Lydią, ściągnięcie uwagi strażników, których słyszał było pewnym wyrokiem śmierci. Cedric nie wiedział, czy strażnicy, bo to na pewno oni oblegali dziedziniec mieli powody, aby się tu zjawić i zagrozić bezpiecznemu wydostaniu się Zakonników z Tower, ale był doskonale świadom, że każda sekunda zwłoki działała na ich niekorzyść, a zamieszanie panujące poziom wyżej, wokół Białej Wieży, nie rozniesie się na Bramę Zdrajców, co zablokuje jedyną drogę ucieczki. Presja czasu zaczęła autorowi ciążyć na ramionach. Choć eliksir jeszcze krążył w jego żyłach, zapobiegawczo nie decydował się zwlekać. Przeszukawszy kieszenie nieprzytomnej Moore, wyciągnął eliksir, który rozpoznał i który wypił, od razu czując się nieco lepiej. Wtedy też postanowił pozostawić kobietę i wycofać się z Bramy Zdrajców z powrotem do przejścia prowadzącego do Tower. Zatrzymawszy się na jego końcu, dokładnie tam, gdzie poprzednio wszyscy wypili eliksir kameleona, wyciągnął różdżkę wysoko w górę. Inkantacja zaklęcia, bez wątpienia skuteczna, sprawiła że drżący sufit znieruchomiał. Auror mógł być pewien, że na razie konstrukcja wytrzyma - wyglądało jednak na to, że była nieco naruszona. Czekał przez pewien czas, aż w końcu usłyszał znajomy głos, cichy, choć i tak niosący się korytarzem dochodzącym z Azkabanu. Nie mógł zrozumieć słów, ale był pewien, że szukający w końcu dotarł i tu. I potwierdziwszy jego przypuszczenia, zza rogu na miotle wyłoniła się postać Williama z dwoma ciałami.
Dwa ciała, nawet jeśli wcześniej wydawały się Williamowi lekkie jak piórko, szybko okazały się bardziej przypominać głazy, które dźwigał z własnej woli, próbując je wytaszczyć na powierzchnię. Oporne, chwiejące się na boki, wymagające ciągłego oparcia. Dzięki stabilnej miotle, sile i wprawie w lataniu Moore radził sobie, ale z każda chwilą był coraz bardziej wycieńczony. Nie wiedział, ile czasu minęło odkąd weszli, a tym bardziej czy od rozdzielenia z Cedriciem upłynęły zaledwie minuty, czy już godziny. Świadom, że nie był w stanie tak przetransportować dwóch nieruchomych ciał, sięgnął po odległą mu dziedzinę, przypominając sobie jednak jedno z prostszych zaklęć. Celując w siedzące ciało Zakonniczki, wypowiedział inkantację — od razu poczuł też efekt działania zaklęcia. Miotła nagle stała się nieco lżejsza, jej sterowanie prostsze — mógł lecieć dalej. Pomona zdawała się nie ważyć zupełnie nic. Nim jednak ruszył dalej, sięgnął po białą, najpiękniejszą i najmocniejszą magię. Ciepło rozeszło się po nim na moment, dając przez chwilę pokrzepiające wrażenie, że jeszcze wszystko może skoczyć się dobrze. Nie musiał daleko cofać się pamięcią. Tym razem przywołał to sprzed paru godzin, a z końca jego różdżki wyłoniło się błękitne światło. I znów, świetlisty bernardyn wyminął go i ruszył schodami w dół. Sam Moore, na miotle ruszył dalej. Kiedy pojawił się w holu, przy wejściu do korytarza prowadzącego do Bramy Zdrajców ujrzał Cedrika.
Schody prowadzące z Azkabanu do Tower ciągnęły się w nieskończoność. Wokół panował ten sam mrok, co wcześniej, panowała jednak zupełna cisza. Przerażające dźwięki dochodzące z podziemi znikały, nie było też śladu po dementorach. Zmierzając ku górze, pozostali Zakonnicy mogli dostrzec świetlistą sylwetkę migoczącą gdzieś wysoko, powoli zbliżającą się w ich kierunku. Szybko zrozumieli, że był to błękitny, jaśniejący bernardyn, który przemówił znanym im, męskim głosem Williama, gdy tylko się do nich zbliżył: Wyszliśmy z Azkab-b-banu. Pomona nie żyje, mamy j-jej ciało. Wracamy do domu. Pies przysiadł na jednym ze stopni, a potem, pozostawiony w tyle rozpłynął się w powietrzu. Biorąc pod uwagę, jak niewielka odległość dzieliła ich już od szczytu schodów bliskość i siła magicznej zjawy wyraźnie wskazywała na to, że Billy nie był daleko przed nimi. Przekroczywszy próg, ujrzawszy wokół siebie te wszystkie zniszczenia, czarodzieje poczuli niepokój. Z pewnością nie tak zapamiętali długi, boczny korytarz, który prowadził do głównego holu. U Michaela zadziałała przezorność dyktowana nietypową sytuacją i widokiem, dzięki czemu, pomimo osłabienia, rzucił zaklęcie z powodzeniem. Wokół niego niewiele rozbłysło świateł. Prócz iskrzących jasną poświatą towarzyszy, w tym Justine, ujrzał przed sobą, po przekątnej dwie osoby. Po swojej prawej, dość szybko zbliżały się dwie inne, a za nimi pięć, może sześć — nie widział ich dokładnie, poruszały się, a poświaty mieszały ze sobą. Tonks pamiętał, że tam zakręcał korytarz, z którego poprzednio wyszli strażnicy i gdzie miał zniknąć Krueger wraz z medykiem zanim zostali przez Zakonników zaatakowani. Zaraz potem skoncentrował się na wydobyciu z odmętów pamięci szczęśliwych wspomnień. Było to trudne. Nie miał dotąd pojęcia, że rzucenie jakiegokolwiek zaklęcia może być tak piekielnie trudne — już tam, w Azkabanie, dopadł go smutek, który zanim zalał go prawdziwą falą, został powstrzymany przez eliksir. Wciąż jednak czuł przygnębienie, osłabienie. Był wycieńczony — a jednak z odmętów pamięci wydobył swoje szczęśliwe wspomnienia, a z krańca jego różdżki wyłonił się świetlisty wilk, który od razu pobiegł przed siebie. Jego blask zniknął za rogiem korytarza, w głównym holu, ale — ku zdziwieniu Michaela jego poświata wciąż pozostawała widoczna. Auror spróbował również przerwać działanie zaklęcia, ale nic się nie wydarzyło. Miotła wciąż była mała. I wtem usłyszał swój własny głos przekazujący wiadomość.Farley, zmęczony podróżą i wycieczony wędrówką po Azkabanie był zdekoncentrowany. Przyłożywszy różdżkę do skroni nie poczuł nic, zaklęcie go zawiodło tym razem, odbierając resztki pozostałej nadziei. Prawdopodobnie wykonał zbyt niedbały ruch nadgarstkiem, zbyt niechlujny — nie miał już sił. To jednak zmotywowało go do wykrzesania z siebie resztki uwagi. Kiedy spróbował zwiększyć próg bólu Vincenta, różdżka go usłuchała, a Rineheart poczuł, że jest w stanie kontynuować wędrówkę, dając z siebie resztki możliwości. Gwardzistą, apatyczny i zniechęcony dał swoim ludziom znak do zdecydowanego odwrotu. Wiedział, że niewiele dzieli ich od końca i przy odrobinie szczęścia uda im się opuścić Tower, jednak w jakim stanie i jaką poniósłszy cenę? Nie miał pojęcia. Vincent pozostawał nieufny, ale trudno było mu się dziwić. Zakonnicy wokół niego tracili zmysły, nie był pewien, czy mógł pozwolić im kierować w swoją stronę różdżkę. Na rękach miał też życie — ledwie dostrzegalne, wyczerpane i zabiedzone. Kiedy jednak Alexander spróbował, poczuł się wzmocniony. Jego próg bólu znacznie się podwyższył, a dzięki temu zdawało mu się, że jeszcze da radę. Byli już przecież blisko wyjścia — musiał się tylko postarać. Justine w jego rękach wciąż pozostawała nieprzytomna, jej ręka bezwładnie opadła na ziemię, kiedy zmienił pozycję, aby odkorkować zmarzniętym palcem fiolkę i wypić jej zawartość. Wypity eliksir dodał mu jeszcze więcej sił. Był gotów na następne działanie. Dosiadł swojej miotły, usadowił śpiącą Tonks, z zakrytą twarzą przez żelazną maskę i ruszył w kierunku przejścia prowadzącego ku Bramie Zdrajców.
Do Cedrica i Williama z oddali dotarły głosy Zakonników. Ściszone, niemrawe. Niosły się korytarzem w ich kierunku. Nie słyszeli, o czym rozmawiali, ale już po chwili z korytarza prowadzącego do schodów wyłonił się wilk. Patronus Michaela, który podbiegł do Cedrica i przemówił głosem aurora: Znaleźliśmy Just, wyszliśmy z Azkabanu, w Tower był wybuch, droga do Bramy Zdrajców wydaje się wolna. Lecimy dalej. Niewiele później zobaczyli ich samych — Alexandra, Michaela i Vincenta z Justine na rękach. Jej głowa ukryta była w żelaznej masce, którą zarówno William jak i Cedric widzieli już otwartą tuż obok Pomony.
I wtedy znów zrobiło się zimno. I choć wszyscy pokryci byli wciąż grubą wełną chroniącą ich przed zimnem, zmarznięte, zaróżowione policzki i nosy, skostniałe dłonie wyraźnie wyczuły zmianę temperatury. A to mogło znaczyć tylko jedno — w pobliżu znajdowali się lub zbliżali do nich dementorzy. Usłyszeli też kroki, liczne, wyraźne, wywoływane ciężkim, okutym obuwiem. Za jedną chwilę mieli wyłonić się zza zakrętu. Stan Zakonników był poważny, musieli mieć świadomość, że nie poradzą sobie nawet z garstką strażników w towarzystwie dementorów.
Michael poczuł niepohamowany głód. Choć był już niemrawy, zmęczony i czuł się nieco bezsilny, nagle coś wewnątrz niego się rozgrzało. Obrazy z Azkabanu, z pocałunku dementora zaczynały pojawiać mu się przed oczami, zakręciło mu się w głowie. Poczuł niemoc, ale ona podsycona willą naturą wywoływała złość. Zaczął drżeć i denerwować się. Mógł to przezwyciężyć. Ktoś mógł mu też pomóc i go uspokoić, by nie dopuścić, by wewnętrzny wilk przeobraził jego rozpacz w gniew i przejął nad nim pełną kontrolę.
| Na odpis macie 48h. Tura: 19.AZKABAN: 13 Jeśli decydujecie się opuścić Tower, możecie to zrobić. W tej turze nie macie ograniczenia co do akcji, ilości odpisów. Ogranicza was wyłącznie czas.
Czas dla wszystkich od tej tury jest ten sam.
Mike, stałeś się świadkiem pocałunku dementora. Od tej pory, co post rzucasz dodatkowo kością k3.
Działające zaklęcia i eliksiry:
Caldasa (Alexander, Lydia, Michael, William, Cedric, Vincent)
Fera Ecco (Cedric)
Fera Ecco (Lydia)
Czuwający strażnik (William) 4/5
Eliksir znieczulający (Cedric) 4/5
Magicus Extremos dla Vincenta i Alexandra +15 3/3
Eliksir niezłomności (Michael) 2/5
Fortuno (Michael) 2/3
Eliksir przeciwbólowy (William) 2/5
Vis Ricora (Vincent) 1/3
Użycie Patronusa Alexandra: 1/3
Dwa ciała, nawet jeśli wcześniej wydawały się Williamowi lekkie jak piórko, szybko okazały się bardziej przypominać głazy, które dźwigał z własnej woli, próbując je wytaszczyć na powierzchnię. Oporne, chwiejące się na boki, wymagające ciągłego oparcia. Dzięki stabilnej miotle, sile i wprawie w lataniu Moore radził sobie, ale z każda chwilą był coraz bardziej wycieńczony. Nie wiedział, ile czasu minęło odkąd weszli, a tym bardziej czy od rozdzielenia z Cedriciem upłynęły zaledwie minuty, czy już godziny. Świadom, że nie był w stanie tak przetransportować dwóch nieruchomych ciał, sięgnął po odległą mu dziedzinę, przypominając sobie jednak jedno z prostszych zaklęć. Celując w siedzące ciało Zakonniczki, wypowiedział inkantację — od razu poczuł też efekt działania zaklęcia. Miotła nagle stała się nieco lżejsza, jej sterowanie prostsze — mógł lecieć dalej. Pomona zdawała się nie ważyć zupełnie nic. Nim jednak ruszył dalej, sięgnął po białą, najpiękniejszą i najmocniejszą magię. Ciepło rozeszło się po nim na moment, dając przez chwilę pokrzepiające wrażenie, że jeszcze wszystko może skoczyć się dobrze. Nie musiał daleko cofać się pamięcią. Tym razem przywołał to sprzed paru godzin, a z końca jego różdżki wyłoniło się błękitne światło. I znów, świetlisty bernardyn wyminął go i ruszył schodami w dół. Sam Moore, na miotle ruszył dalej. Kiedy pojawił się w holu, przy wejściu do korytarza prowadzącego do Bramy Zdrajców ujrzał Cedrika.
Schody prowadzące z Azkabanu do Tower ciągnęły się w nieskończoność. Wokół panował ten sam mrok, co wcześniej, panowała jednak zupełna cisza. Przerażające dźwięki dochodzące z podziemi znikały, nie było też śladu po dementorach. Zmierzając ku górze, pozostali Zakonnicy mogli dostrzec świetlistą sylwetkę migoczącą gdzieś wysoko, powoli zbliżającą się w ich kierunku. Szybko zrozumieli, że był to błękitny, jaśniejący bernardyn, który przemówił znanym im, męskim głosem Williama, gdy tylko się do nich zbliżył: Wyszliśmy z Azkab-b-banu. Pomona nie żyje, mamy j-jej ciało. Wracamy do domu. Pies przysiadł na jednym ze stopni, a potem, pozostawiony w tyle rozpłynął się w powietrzu. Biorąc pod uwagę, jak niewielka odległość dzieliła ich już od szczytu schodów bliskość i siła magicznej zjawy wyraźnie wskazywała na to, że Billy nie był daleko przed nimi. Przekroczywszy próg, ujrzawszy wokół siebie te wszystkie zniszczenia, czarodzieje poczuli niepokój. Z pewnością nie tak zapamiętali długi, boczny korytarz, który prowadził do głównego holu. U Michaela zadziałała przezorność dyktowana nietypową sytuacją i widokiem, dzięki czemu, pomimo osłabienia, rzucił zaklęcie z powodzeniem. Wokół niego niewiele rozbłysło świateł. Prócz iskrzących jasną poświatą towarzyszy, w tym Justine, ujrzał przed sobą, po przekątnej dwie osoby. Po swojej prawej, dość szybko zbliżały się dwie inne, a za nimi pięć, może sześć — nie widział ich dokładnie, poruszały się, a poświaty mieszały ze sobą. Tonks pamiętał, że tam zakręcał korytarz, z którego poprzednio wyszli strażnicy i gdzie miał zniknąć Krueger wraz z medykiem zanim zostali przez Zakonników zaatakowani. Zaraz potem skoncentrował się na wydobyciu z odmętów pamięci szczęśliwych wspomnień. Było to trudne. Nie miał dotąd pojęcia, że rzucenie jakiegokolwiek zaklęcia może być tak piekielnie trudne — już tam, w Azkabanie, dopadł go smutek, który zanim zalał go prawdziwą falą, został powstrzymany przez eliksir. Wciąż jednak czuł przygnębienie, osłabienie. Był wycieńczony — a jednak z odmętów pamięci wydobył swoje szczęśliwe wspomnienia, a z krańca jego różdżki wyłonił się świetlisty wilk, który od razu pobiegł przed siebie. Jego blask zniknął za rogiem korytarza, w głównym holu, ale — ku zdziwieniu Michaela jego poświata wciąż pozostawała widoczna. Auror spróbował również przerwać działanie zaklęcia, ale nic się nie wydarzyło. Miotła wciąż była mała. I wtem usłyszał swój własny głos przekazujący wiadomość.Farley, zmęczony podróżą i wycieczony wędrówką po Azkabanie był zdekoncentrowany. Przyłożywszy różdżkę do skroni nie poczuł nic, zaklęcie go zawiodło tym razem, odbierając resztki pozostałej nadziei. Prawdopodobnie wykonał zbyt niedbały ruch nadgarstkiem, zbyt niechlujny — nie miał już sił. To jednak zmotywowało go do wykrzesania z siebie resztki uwagi. Kiedy spróbował zwiększyć próg bólu Vincenta, różdżka go usłuchała, a Rineheart poczuł, że jest w stanie kontynuować wędrówkę, dając z siebie resztki możliwości. Gwardzistą, apatyczny i zniechęcony dał swoim ludziom znak do zdecydowanego odwrotu. Wiedział, że niewiele dzieli ich od końca i przy odrobinie szczęścia uda im się opuścić Tower, jednak w jakim stanie i jaką poniósłszy cenę? Nie miał pojęcia. Vincent pozostawał nieufny, ale trudno było mu się dziwić. Zakonnicy wokół niego tracili zmysły, nie był pewien, czy mógł pozwolić im kierować w swoją stronę różdżkę. Na rękach miał też życie — ledwie dostrzegalne, wyczerpane i zabiedzone. Kiedy jednak Alexander spróbował, poczuł się wzmocniony. Jego próg bólu znacznie się podwyższył, a dzięki temu zdawało mu się, że jeszcze da radę. Byli już przecież blisko wyjścia — musiał się tylko postarać. Justine w jego rękach wciąż pozostawała nieprzytomna, jej ręka bezwładnie opadła na ziemię, kiedy zmienił pozycję, aby odkorkować zmarzniętym palcem fiolkę i wypić jej zawartość. Wypity eliksir dodał mu jeszcze więcej sił. Był gotów na następne działanie. Dosiadł swojej miotły, usadowił śpiącą Tonks, z zakrytą twarzą przez żelazną maskę i ruszył w kierunku przejścia prowadzącego ku Bramie Zdrajców.
Do Cedrica i Williama z oddali dotarły głosy Zakonników. Ściszone, niemrawe. Niosły się korytarzem w ich kierunku. Nie słyszeli, o czym rozmawiali, ale już po chwili z korytarza prowadzącego do schodów wyłonił się wilk. Patronus Michaela, który podbiegł do Cedrica i przemówił głosem aurora: Znaleźliśmy Just, wyszliśmy z Azkabanu, w Tower był wybuch, droga do Bramy Zdrajców wydaje się wolna. Lecimy dalej. Niewiele później zobaczyli ich samych — Alexandra, Michaela i Vincenta z Justine na rękach. Jej głowa ukryta była w żelaznej masce, którą zarówno William jak i Cedric widzieli już otwartą tuż obok Pomony.
I wtedy znów zrobiło się zimno. I choć wszyscy pokryci byli wciąż grubą wełną chroniącą ich przed zimnem, zmarznięte, zaróżowione policzki i nosy, skostniałe dłonie wyraźnie wyczuły zmianę temperatury. A to mogło znaczyć tylko jedno — w pobliżu znajdowali się lub zbliżali do nich dementorzy. Usłyszeli też kroki, liczne, wyraźne, wywoływane ciężkim, okutym obuwiem. Za jedną chwilę mieli wyłonić się zza zakrętu. Stan Zakonników był poważny, musieli mieć świadomość, że nie poradzą sobie nawet z garstką strażników w towarzystwie dementorów.
Michael poczuł niepohamowany głód. Choć był już niemrawy, zmęczony i czuł się nieco bezsilny, nagle coś wewnątrz niego się rozgrzało. Obrazy z Azkabanu, z pocałunku dementora zaczynały pojawiać mu się przed oczami, zakręciło mu się w głowie. Poczuł niemoc, ale ona podsycona willą naturą wywoływała złość. Zaczął drżeć i denerwować się. Mógł to przezwyciężyć. Ktoś mógł mu też pomóc i go uspokoić, by nie dopuścić, by wewnętrzny wilk przeobraził jego rozpacz w gniew i przejął nad nim pełną kontrolę.
| Na odpis macie 48h. Tura: 19.
Czas dla wszystkich od tej tury jest ten sam.
Mike, stałeś się świadkiem pocałunku dementora. Od tej pory, co post rzucasz dodatkowo kością k3.
Działające zaklęcia i eliksiry:
Caldasa (Alexander, Lydia, Michael, William, Cedric, Vincent)
Fera Ecco (Cedric)
Fera Ecco (Lydia)
Czuwający strażnik (William) 4/5
Eliksir znieczulający (Cedric) 4/5
Magicus Extremos dla Vincenta i Alexandra +15 3/3
Eliksir niezłomności (Michael) 2/5
Fortuno (Michael) 2/3
Eliksir przeciwbólowy (William) 2/5
Vis Ricora (Vincent) 1/3
Użycie Patronusa Alexandra: 1/3
- Ekwipunek:
Lydia:
- zwinięty w ciasny rulon sweter-Mieszanka antydepresyjna (1 porcja)
- Czuwający strażnik (1 porcja, stat. 30, moc +10) [od Asa]
- Eliksir wiggenowy (1 porcja, stat. 30, moc +15) [od Asa]
- Eliksir kociego wzroku (1 porcja, stat. 28, moc +15) [od Charlene]
Vincent:
- miotła- eliksir kameleona (od Asa)
- eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 46, moc +10) (od Charlie)
- eliksir kociego kroku (1 porcja, stat. 46) (od Charlie)
Cedric:
- miotła- Kameleon (od Charlene)- Eliksir znieczulający (1 porcja, stat. 46)- Czuwający strażnik (1 porcje, stat. 40)
- Wywar wzmacniający (1 porcja, stat. 15)
+ różdżka strażnika Tower
Alexander:
- różdżka Hesperosa Croucha
- lusterko dwukierunkowe (od Billa, do pary z Kieranem)
- Eliksir uspokajający (21 porcje, stat. 46, moc +20)- Mieszanka antydepresyjna (1 porcja, stat. 35)
- Felix Felicis (1 porcja)- Kameleon (1 porcja, stat. 46)
- kryształ 1
- kryształ 2
Michael:
peleryna niewidka jako ubranie
muszla magicznej skrępy z Oazy na szyi
-zmniejszona (w tym poście) miotła[/url]
-Eliksir znieczulający (1 porcja, stat. 46)
-Wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu (1 porcja, stat, 40, moc +15)-Eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 46, moc +10)
-Czuwający strażnik (1 porcja, stat. 30, moc +10)- Kameleon (1 porcja, E 20)
dwa białe kryształy: pierwszy-obrażenia psychiczne i drugi-syren- Eliksir uspokajający (1 porcja, stat. 46, moc +20)
William:
- miotła bardzo dobrej jakości- eliksir przeciwbólowy (1 porcja, stat. 40) [z wyposażenia]- czuwający strażnik (1 porcja, stat. 30, moc +10)[od Asbjorna]- eliksir kameleona (1 porcja) [od Asbjorna][/b]- Mieszanka antydepresyjna (1 porcja, stat. 35)
- Żywotność:
Lydia: -27/213 nieprzytomna
-240 (psychiczne)
Vincent: 119/215 kara: -20 1/2
-96 (psychiczne)
Cedric: 72/232kara: -40
-160(psychiczne)
Alexander: 74/218 kara: -40
-144 (psychiczne)
Michael:23/202 kara: -40179+20=/328 kara: -15
-179 (psychiczne)
William: 30/240kara: -60
-190 (psychiczne)
-20 (stłuczone kolano)
Justine:
Obrażenia czasowe:
210/240
- psychiczne - 10
- wyziębienie -10
- tłuczone -10 sine nadgarstki;
Ujrzany na schodach patronus Billy'ego przez moment napełnił Tonksa pokrzepiającym ciepłem, ale potem... Pomona nie żyje. Michael nie znał Zakonniczki, ale od razu pomyślał o Jaydenie, o jego dzieciach, za które obiecał być odpowiedzialny. Postawiony przed rozwidleniem w Azkabanie, wybrał Just, wybrał własną rodzinę - czy Pomonę dałoby się uratować, gdyby poszedł z drugą grupą, gdyby nie wpadł w lodową pułapkę, gdyby, gdyby, gdyby? A może nie wybrał, może dostosował się do rozkazu Alexa? Ku narastającemu przerażeniu - nie pamiętał. Wspomnienia z Azkabanu zmywały się w zimny chaos, przeplatany wilczym warkotem. Na szczęście, gdy stanęli już w Tower, udało mu się na moment skupić i skutecznie rzucić zaklęcia. Determinacja wydawała się pchać go do przodu.
Okolica rozbłysła poświatami Homenum Revelio - nielicznymi,
-Dwie osoby, po przekątnej, przed nami. - wyszeptał, zastanawiając się skąd przybiegł do nich patronus Moore'a. -I około siódemki po prawej, zmierzają tu, piątka prowadzona przez dwójkę. Z korytarza, gdzie przedtem był Krueger... - dodał, tknięty uczuciem niepokoju. Widok strażników uświadomił mu, że musieli się stąd szybko zwijać, co z kolei przypomniało mu o Dearbornie i Moore'ach i jeszcze o czymś, jeszcze o pewnej obietnicy... Spróbował przywołać patronusa, co wymagało wycieńczającej walki z własnym umysłem, trudu odsunięcia na bok przeraźliwego smutku i wykrzesania z siebie szczęśliwych wspomnień. Na moment zwątpił, ale w końcu się udało. Wilk pomknął przed siebie, a Tonks nadal widział jego poświatę - tam, gdzie Homenum Revelio pokazywało dwie sylwetki.
-To może być Billy. - mruknął, usiłując odczarować własną miotłę - i syknął z frustracją. -Alex, Finite nie działa... - pożalił się do metamorfomaga, który znał się na transmutacji, ale zaraz uświadomił sobie, że przecież musiał z powrotem powiększyć miotłę.
-Engiorgio. - spróbował samodzielnie, mając nadzieję, że da radę.
Postąpił kilka kroków do przodu, chcąc znaleźć Cedrica i Billy'ego. I nagle usłyszał kroki.
-Strażnicy. - szepnął, a nogi na moment odmówiły mu posłuszeństwa. Odczuł chłód i nagle zalała go fala smutku i bezsilności, przed oczyma znów stanął pocałunek dementora. Spojrzał na Justine w ramionach Vincenta i zobaczył na jej miejscu martwą Kerstin. Przypomniało mu się, że Pomona nie żyje i nagle wyobraził sobie inne zwłoki o ciemnych włosach i pustych oczach Hani. Ręce mu zadrżały, ciężko oparł się o ścianę. Nie da rady, nie da rady strażnikom, czuł się taki bezsilny, a bezsilność rodziła
wściekłość.
Zadygotał, gdy w we wnętrzu poczuł znajome ciepło, a trzewia ścisnął mu głód. Oblizał lekko wargi, wyobrażając sobie strażników.
-Mogę ich odciągnąć... - wychrypiał nieswoim głosem, spoglądając na Vincenta i Alexa z dzikością w oczach, ale potem jego wzrok padł na Justine, która znów byłą jego żywą siostrą. Zawahał się. Chciał żyć, chciał przy niej być. A może nie chciał...? Może zostawił duszę w Azkabanie, widząc pocałunek dementora, a teraz był już tylko pustą skorupą, domem dla potwora?
-N...nie...nie... - jęknął, łapiąc się za głowę. Obiecałem, że oddam Ci kontrolę w razie niebezpieczeństwa. Jeszcze możemy uciec, jeszcze nam nie zagrażają. Spróbował pomyśleć o pubach i kobietach, o kuchni Kerstin, o innych rzeczach, które obiecał wilkowi i które nie były samobójstwem, ale nogi i ręce nadal mu drżały, tak jak przed pełnią i nadchodzącą falą bólu. -V...Vince, n..nie radzę s...sobie... - nagle, w akcie desperacji, skierował te słowa do dawnego przyjaciela, który rozumiał, który opowiadał mu kiedyś, że nad tym można zapanować.
rzut na Engiorgio & k3
Okolica rozbłysła poświatami Homenum Revelio - nielicznymi,
-Dwie osoby, po przekątnej, przed nami. - wyszeptał, zastanawiając się skąd przybiegł do nich patronus Moore'a. -I około siódemki po prawej, zmierzają tu, piątka prowadzona przez dwójkę. Z korytarza, gdzie przedtem był Krueger... - dodał, tknięty uczuciem niepokoju. Widok strażników uświadomił mu, że musieli się stąd szybko zwijać, co z kolei przypomniało mu o Dearbornie i Moore'ach i jeszcze o czymś, jeszcze o pewnej obietnicy... Spróbował przywołać patronusa, co wymagało wycieńczającej walki z własnym umysłem, trudu odsunięcia na bok przeraźliwego smutku i wykrzesania z siebie szczęśliwych wspomnień. Na moment zwątpił, ale w końcu się udało. Wilk pomknął przed siebie, a Tonks nadal widział jego poświatę - tam, gdzie Homenum Revelio pokazywało dwie sylwetki.
-To może być Billy. - mruknął, usiłując odczarować własną miotłę - i syknął z frustracją. -Alex, Finite nie działa... - pożalił się do metamorfomaga, który znał się na transmutacji, ale zaraz uświadomił sobie, że przecież musiał z powrotem powiększyć miotłę.
-Engiorgio. - spróbował samodzielnie, mając nadzieję, że da radę.
Postąpił kilka kroków do przodu, chcąc znaleźć Cedrica i Billy'ego. I nagle usłyszał kroki.
-Strażnicy. - szepnął, a nogi na moment odmówiły mu posłuszeństwa. Odczuł chłód i nagle zalała go fala smutku i bezsilności, przed oczyma znów stanął pocałunek dementora. Spojrzał na Justine w ramionach Vincenta i zobaczył na jej miejscu martwą Kerstin. Przypomniało mu się, że Pomona nie żyje i nagle wyobraził sobie inne zwłoki o ciemnych włosach i pustych oczach Hani. Ręce mu zadrżały, ciężko oparł się o ścianę. Nie da rady, nie da rady strażnikom, czuł się taki bezsilny, a bezsilność rodziła
wściekłość.
Zadygotał, gdy w we wnętrzu poczuł znajome ciepło, a trzewia ścisnął mu głód. Oblizał lekko wargi, wyobrażając sobie strażników.
-Mogę ich odciągnąć... - wychrypiał nieswoim głosem, spoglądając na Vincenta i Alexa z dzikością w oczach, ale potem jego wzrok padł na Justine, która znów byłą jego żywą siostrą. Zawahał się. Chciał żyć, chciał przy niej być. A może nie chciał...? Może zostawił duszę w Azkabanie, widząc pocałunek dementora, a teraz był już tylko pustą skorupą, domem dla potwora?
-N...nie...nie... - jęknął, łapiąc się za głowę. Obiecałem, że oddam Ci kontrolę w razie niebezpieczeństwa. Jeszcze możemy uciec, jeszcze nam nie zagrażają. Spróbował pomyśleć o pubach i kobietach, o kuchni Kerstin, o innych rzeczach, które obiecał wilkowi i które nie były samobójstwem, ale nogi i ręce nadal mu drżały, tak jak przed pełnią i nadchodzącą falą bólu. -V...Vince, n..nie radzę s...sobie... - nagle, w akcie desperacji, skierował te słowa do dawnego przyjaciela, który rozumiał, który opowiadał mu kiedyś, że nad tym można zapanować.
rzut na Engiorgio & k3
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 36
--------------------------------
#2 'k3' : 3
#1 'k100' : 36
--------------------------------
#2 'k3' : 3
Strona 14 z 15 • 1 ... 8 ... 13, 14, 15
Zejście do Azkabanu
Szybka odpowiedź