Część biurowa
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Część biurowa
Oblepiony brudem beton został zastąpiony nową warstwą wylewki, po którym rozciągnięto linoleum. Wszystkie biurka były takie same i ustawione były rzędami, między którymi pozostawiono taką przestrzeń, by dwóch czarodziejów mogło się w nich swobodnie minąć. Pod sufitem zawieszone były wieczne świece, których knoty zapalały się wieczorową porą. Przez okna w dzień docierało do sali światło, przesuwając się powoli geometrycznymi kształtami po biurkach - niektórym zaglądając do oczu, innym ogrzewając plecy. Dookoła unoszą się odgłosy rozmów między aurorami i ciche skrobanie piór po pergaminie.
Linia ust wygina się w profesjonalnym, znaczonym uprzejmością uśmiechu, choć brąz spojrzenia pozostaje nader chłodny. W kąciku pobladłych warg nie czai się jednak gniew, wyraziste brwi dotąd porozumiewające się w niemym, znanym tylko im języku milczą — nie marszczą się w zdziwieniu, nie unoszą w imię nieskończonych ironii i napięć. Dłonie ma splecione za plecami, ramiona opuszczone na tyle, by wydawała się dzięki temu mniejsza, głowa przekręcona jest na bok, sygnalizując zainteresowanie, zaznacza, że jest gotowa wszelkich słów wysłuchać. A mimo to brak w niej łagodności, niewieściej delikatności sugerującej, iż panna Potter przypomina kruchy kwiat, który należy pielęgnować z czułością, ostrożnością zawartą w każdym geście li mowie. Złe warunki nie pozbawią sił, w końcu czerń myśli towarzyszy jej od dawna, brak słońca nie napełni niechęcią, była przecież dzieckiem nocy oraz kawy zaparzanej w niebotycznych ilościach, o porach zwykle skandalicznych. Ostre płaszczyzny charakteru, kolce usposobienia nie znikną przy pomocy zaklęcia, a naturalna niezręczność i skłonność do paniki wewnętrznej pozostaną na należnym im miejscu. Nie oznaczało to jednak, iż nieszczęsna łania gotowa była rzucić się z półksiężycami paznokci w stronę młodszego czarodzieja, naruszyć skórę, przedrzeć się przez mięso, mięśnie, cały ten jego znikomy tłuszcz, żeby dotrzeć do kości i łamiąc je, mogła się przekonać czy w ich szpiku zalęgła się zgnilizna. Niechęć do obecnej sytuacji, zaprzeczanie rzeczywistości oraz postępująca bezradność odbierały cierpliwość, podjudzały nerwowość i surowiznę osądów. To nie było polowanie, a Dudley nie był ofiarą — zresztą jeśli miało dojść do jakiegokolwiek żeru, to i tak preferowała wyższych — to po prostu dzieciak, który nasłuchał się od przełożonych nieprzyjemnych komentarzy o auroracie. Gdyby nie nastąpił przewrót, tak Sheridan najprawdopodobniej merdałby widmowym ogonem za sylwetką Longbottoma. Musi przestać się nad nim pastwić, a nade wszystko po prostu musi pozbyć się tego cholernego czajnika.
— Wystarczy pańskie imię i nazwisko, data oraz podpis. Wszelkie potrzebne pieczątki oraz parafki są już zamieszczone — zapewniła grzecznie, na wypadek, gdyby perspektywa wypełniania papierologii całej nieco urzędnika przytłoczyła. Wezwanie pomocy technicznej wiązało się z odpowiednimi procedurami, a tymi zajęła się czym prędzej, chcąc wszystkim czasu oszczędzić, bo nie było pewne, ile skrzynka wytrzyma, nim ten szalony czajnik wyrwie się na wolność. Rozluźniła się wyraźnie, kiedy Dudley uzupełnił co trzeba, tym samym ucieczka zaklętego przedmiotu spadała na jego barki, podobnie jak wysłuchiwanie tych wszystkich cholernych piosenek. Zdobyła się nawet na wyjątkowo wesołe życzenie miłego dnia, lżejsza od ciężaru odpowiedzialności za transfer. Pozostało tylko zarchiwizować oryginalny dokument przeniesienia, kopię pozostałą przekazać dalej i mogła wrócić do swoich obowiązków.
| zt x2
— Wystarczy pańskie imię i nazwisko, data oraz podpis. Wszelkie potrzebne pieczątki oraz parafki są już zamieszczone — zapewniła grzecznie, na wypadek, gdyby perspektywa wypełniania papierologii całej nieco urzędnika przytłoczyła. Wezwanie pomocy technicznej wiązało się z odpowiednimi procedurami, a tymi zajęła się czym prędzej, chcąc wszystkim czasu oszczędzić, bo nie było pewne, ile skrzynka wytrzyma, nim ten szalony czajnik wyrwie się na wolność. Rozluźniła się wyraźnie, kiedy Dudley uzupełnił co trzeba, tym samym ucieczka zaklętego przedmiotu spadała na jego barki, podobnie jak wysłuchiwanie tych wszystkich cholernych piosenek. Zdobyła się nawet na wyjątkowo wesołe życzenie miłego dnia, lżejsza od ciężaru odpowiedzialności za transfer. Pozostało tylko zarchiwizować oryginalny dokument przeniesienia, kopię pozostałą przekazać dalej i mogła wrócić do swoich obowiązków.
| zt x2
I can still breathe,
so I'm fine
so I'm fine
Bardzo rzadko odwiedzał Ministerstwo Magii. Nigdy nie miał ku temu zbyt wielu powodów. Nie wchodził w konflikty z prawem, trzymał się raczej z dala od kłopotów, postrzegał siebie raczej jako porządnego obywatela. Jedynie bywał zapominalski i zdarzało mi się zapomnieć o uiszczeniu kilku opłat, bądź odprowadzeniu podatków od zarobionych przez siebie galeonów na występach. Takie drobnostki sprowadziły go kilka razy do Ministerstwa Magii, które Smitha zwyczajnie przytłaczało. Wszyscy byli tu zbyt poważni i zdawali się chodzić z kijkiem od miotły w tyłkach.
Nie wyobrażał sobie nie móc odwiedzać Londynu. Wciąż miał tyle zaplanowanych występów! Odwołanie ich nie wchodziło w grę. Kilka dni ukrywał się na swoim poddaszu, wahając mimo wszystko przed rejestracją swojej różdżki, ze względu na swojego ojca, który był czarodziejem mugolskiej krwi. Nigdy się go nie wstydził, nie uważał za gorszego, lecz w obecnej sytuacji... Cóż, jego pochodzenie mogło przysporzyć mu kłopotów. W najgorszej sytuacji zdecydowany był skłamać, choć miał nadzieję, ze nie dojdzie do podobnej konieczności.
Dziesiątego kwietnia Harry skorzystał z wejścia dla interesantów, wchodząc do toalety i spuszczając się w niej, by wylądować w atrium. Na jego śliwkowej, eleganckiej szacie lśniła plakietka Harry Smith, gość. Zimny kobiecy głos podpowiedział mu, że w celu rejestracji różdżki powinien skierować się na poziom drugi, gdzie funkcjonował Departament Przestrzegania Prawa Czarodziejów.
Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że wszyscy na niego patrzą, kiedy przemierzał Atrium w stronę wind i tym razem uczucie to wcale nie było przyjemne. Przywyknął do bycia na scenie i w centrum uwagi, lecz zwykle patrzono na niego z ciekawością, podziwem, uśmiechem. Teraz spojrzenia ta były nieprzychylne i podejrzliwie. Jakby miał na czole napisane mugol i lada chwila miał zjawić się patrol magicznej policji, by go skuć.
Dotarł do windy, nerwowo przygładzając niesforne loki i wybrał odpowiedni poziom, poprawiając szatę. Prezentował się elegancko. Jakby był trochę bogatszy, niż w rzeczywistości. Chciał zrobić na urzędnikach dobre wrażenie. Przechodząc do wskazanego okienka komisji rejestracji różdżek modlił się w duchu, aby urzędnik okazał się czarownicą - wrażliwą na wdzięki przystojnego młodzieńca. To wiele by ułatwiło.
zt
Gdziekolwiek jesteś
- bądź przy mnie
Cokolwiek czujesz
- czuj do mnie
Jakkolwiek nie spojrzysz
- patrz na mnie
Czymkolwiek jest miłość
- kochaj się we mnie
Harry Smith
Zawód : śpiewak, muzyk
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Ja bym kota nie wziął
na weekend.
A ty mi chciałaś
serce oddać,
na wieczność
na weekend.
A ty mi chciałaś
serce oddać,
na wieczność
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
5 V '57
W Brytyjskim Ministerstwie Magii bywał bardzo rzadko, zwykle nie mając tu nic do załatwienia, a fakt, że od lat pracował głównie poza granicami rodzimego kraju, również nie stwarzał powodów, by zjawiać się w tym konkretnym miejscu przesadnie często. W dni, kiedy już musiał, kierował się jedynie do Departamentu Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami, gdzie powoli tonął w dokumentach, których potrzebował, by uzyskać pozwolenia na przerzut takich, a nie innych stworzeń lub łapankę konkretnych gatunków. Porównując całe procesy z innymi Ministerstwami, odnosił wrażenie, że wadą anglików była miłość do wszelkich upierdliwych procedur.
Wrażenie nasiliło się, gdy powrót do Anglii postawił go przed koniecznością rejestracji różdżki, jeśli chciał przebywać w stolicy. Odwlekał ten moment, znajdując sobie lokum na tyle daleko od Londynu, aby móc ignorować ów wymóg wystarczająco długo. Zdążył w tym czasie dowiedzieć się, czego będzie potrzebował, aby przejść cały proces względnie bezboleśnie.
Skaza w krwi, nie była na tyle duża, aby ktokolwiek się tym zainteresował, nigdy nie miał zatargów z prawem, które zostałyby mu udowodnione, a same poglądy miał nieskazitelne wobec obecnej polityki.
Stając w niezbyt długiej kolejce, cierpliwie odliczał minuty, zastanawiając się, dlaczego nadal było tutaj tyle osób. Czy mieszkający w Londynie nie powinni zrobić tego już dawno? Jeśli tak, to dlaczego do cholery jasnej, właśnie dzisiejszego dnia tyle przyjezdnych postanowiło, jak on, załatwić tę sprawę. Nie mogli wybrać innego terminu?
Docierając do okienka, podał plik dokumentów i niechętnie oddał różdżkę, zdecydowanie nie lubił rozstawać się z nią. Teoretycznie wiedział, jak powinien wyglądać proces rejestracji różdżki, lecz kilka pytań, jakie padło wywołało cień rozbawienia. Najwyraźniej bardzo chcieli wyplenić niepożądane jednostki ze społeczności miasta. Rzeczowość odpowiedzi musiała zadowalać każdą ze stron, bo po przedłużającym się czasie dostał z powrotem różdżkę.
Wychodząc z Ministerstwa, postanowił przejść się po Londynie, rozeznać nieco w terenie skoro niby już mógł, bez ryzyka użerania się ze służbistami w czarodziejskiej policji.
| zt
Cillian Macnair
Zawód : Łowca magicznych stworzeń, szmugler
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Krok wstecz to nie zmiana.
Krok wstecz to krok wstecz
Krok wstecz to krok wstecz
OPCM : 20 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 11
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
1 V 1957
Przykra konieczność stawienia się w Ministerstwie na rejestracji różdżek wiązała się z wieloma niejednoznacznymi uczuciami kłębiącymi się w klatce piersiowej. Nie czuła strachu, zaniepokojenia bądź gniewu, ale na próżno było doszukiwać się w jej spojrzeniu radości. Posiadała ambiwalentny stosunek do tego, co działo się wokół niej, ponieważ wspomnienia ostatniego pożegnania bliskich członków rodziny nadal były dość żywe. Przekraczając próg miejsca specyficznego dla wszystkich czarodziejów wzięła głęboki wdech. Nie miała - na szczęście - powodów, żeby wpadać tu z wizytą częściej niż sama chciała. Nałożony obowiązek jednoznacznie wskazywał na chęć zwiększenia obszaru kontroli nad ich życiem. Nie miała powodów do negowania takiego systemu, zwłaszcza, że jakiekolwiek podejrzane zachowanie wzbudziłoby zbędne zainteresowanie. Dla własnego spokoju i marzenia zaznania choć odrobiny normalności nie miała najmniejszego zamiaru wychylać się ponad margines. Sytuacja zmieniłaby się dopiero tym, kiedy w sprawę zostałaby zaangażowana jej rodzina, a przede wszystkim przyszywa siostra bliźniaczka. Na samą myśl o domniemaniu cierpienia, którego mogłaby zaznać, mocniej zacisnęła powieki.
Mieszane uczucia Freyi wzmocniły się tuż po zobaczeniu czarodziejów czekających na swoją kolej. Tylko pojedyncze osoby poprzez mowę ciała i spojrzenie sugerowały tłoczące się wewnątrz zdenerwowanie. Nie chcąc niepotrzebnie deprymować się przez taką błahostkę odwróciła wzrok. Wiedziała, że przez całą procedurę powinna przejść szybko i bezboleśnie, ponieważ status krwi członków rodziny nie wykazywał obecności mugoli. Biorąc głęboki wdech sięgnęła po niezgłębione pokłady cierpliwości - ilość osób stojących przed nią nie sugerowała prędkiego stanięcia przed komisją. Dla zabicia czasu zaczęła wybijać na nadgarstku melodię jednej z popularnych piosenek, jakby dzięki temu była w stanie ekonomicznie zarządzać nędznymi resztkami cierpliwości. Większy dyskomfort odczuwała ze względu na stratę cennych godzin niż niepokój związany z nieprzewidzianymi komplikacjami.
Tak, jak spodziewała się tego wcześniej, cała procedura przeszła bez większych komplikacji. Tuż po otrzymaniu różdżki z powrotem opiekuńczo zacisnęła na niej dłoń - nie zdarzało się im rozstawać na długo, dlatego niemal przez całą drogę do mieszkania trzymała ją blisko siebie.
z/t
Przykra konieczność stawienia się w Ministerstwie na rejestracji różdżek wiązała się z wieloma niejednoznacznymi uczuciami kłębiącymi się w klatce piersiowej. Nie czuła strachu, zaniepokojenia bądź gniewu, ale na próżno było doszukiwać się w jej spojrzeniu radości. Posiadała ambiwalentny stosunek do tego, co działo się wokół niej, ponieważ wspomnienia ostatniego pożegnania bliskich członków rodziny nadal były dość żywe. Przekraczając próg miejsca specyficznego dla wszystkich czarodziejów wzięła głęboki wdech. Nie miała - na szczęście - powodów, żeby wpadać tu z wizytą częściej niż sama chciała. Nałożony obowiązek jednoznacznie wskazywał na chęć zwiększenia obszaru kontroli nad ich życiem. Nie miała powodów do negowania takiego systemu, zwłaszcza, że jakiekolwiek podejrzane zachowanie wzbudziłoby zbędne zainteresowanie. Dla własnego spokoju i marzenia zaznania choć odrobiny normalności nie miała najmniejszego zamiaru wychylać się ponad margines. Sytuacja zmieniłaby się dopiero tym, kiedy w sprawę zostałaby zaangażowana jej rodzina, a przede wszystkim przyszywa siostra bliźniaczka. Na samą myśl o domniemaniu cierpienia, którego mogłaby zaznać, mocniej zacisnęła powieki.
Mieszane uczucia Freyi wzmocniły się tuż po zobaczeniu czarodziejów czekających na swoją kolej. Tylko pojedyncze osoby poprzez mowę ciała i spojrzenie sugerowały tłoczące się wewnątrz zdenerwowanie. Nie chcąc niepotrzebnie deprymować się przez taką błahostkę odwróciła wzrok. Wiedziała, że przez całą procedurę powinna przejść szybko i bezboleśnie, ponieważ status krwi członków rodziny nie wykazywał obecności mugoli. Biorąc głęboki wdech sięgnęła po niezgłębione pokłady cierpliwości - ilość osób stojących przed nią nie sugerowała prędkiego stanięcia przed komisją. Dla zabicia czasu zaczęła wybijać na nadgarstku melodię jednej z popularnych piosenek, jakby dzięki temu była w stanie ekonomicznie zarządzać nędznymi resztkami cierpliwości. Większy dyskomfort odczuwała ze względu na stratę cennych godzin niż niepokój związany z nieprzewidzianymi komplikacjami.
Tak, jak spodziewała się tego wcześniej, cała procedura przeszła bez większych komplikacji. Tuż po otrzymaniu różdżki z powrotem opiekuńczo zacisnęła na niej dłoń - nie zdarzało się im rozstawać na długo, dlatego niemal przez całą drogę do mieszkania trzymała ją blisko siebie.
z/t
Gość
Gość
Giovanna nie miała czego się obawiać po wydarzeniach, które na światło dzienne wyszły nieco ponad dobę temu. A przynajmniej tak to sobie powtarzała, kiedy przyszła do Ministerstwa Magii by zarejestrować swoją różdżkę.
Więcej niż jeden powód miała Giovanna, by aktualne wydarzenia obserwować z dużą dozą ostrożności. Po pierwsze, mieszkała na Pokątnej i Merlin jej świadkiem, że ta ulica w przeciągu ostatniego roku widziała zdecydowanie więcej, niż czarownica by sobie tego życzyła. Nie miała pewności, czy wczorajsze usunięcie problematycznych elementów społeczności przyniesie spokój. Coś jej mówiło, że ich opór od tego momentu będzie jeszcze tylko silniejszy, jak małe uparte robactwo będą drążyć swoje ścieżki i pokazywać, że jednak nie da się od nich uwolnić. Borgia zdecydowanie nie poświęcałaby im jakiejkolwiek myśli, gdyby te ich wybuchy i napady tak bardzo nie ingerowały w jej życie, bowiem fakt, że zarządzany przez nią luksusowy lokal znajdował się w Londynie sprawiał, że wszelkie zamieszki odbierała o wiele bardziej personalnie.
Równe, białe zęby raz po raz zaczęły podskubywać od wewnątrz dolną wargę, która pod czerwoną szminką zaraz stała się jeszcze pełniejsza niż zwykle. A przynajmniej tak było w pierwszym kwadransie oczekiwania. Przy drugim jej usta zacisnęły się już w wąską linię. Pół godziny czekała już na zwrot swojej różdżki po wypełnieniu druku i odbyciu rozmowy z urzędnikiem. Po tym, jak zegar wskazał czterdzieści pięć minut oczekiwania podniosła się z zajmowanego do tej pory krzesła i zaczęła krążyć po korytarzu, wypatrując gagatka, który tak to się guzdrał z jej własnością. Stukot jej obcasów niósł się wyraźnie nawet pomimo otaczających Włoszkę rozmów i szmerów ministerialnego pośpiechu. Ta, pośpiechu!
Minęła godzina, a czekoladowe oczy w końcu natrafiły na sylwetkę tej żałosnej podróbki czarodzieja, która zabrała jej różdżkę. Borgia w kilku sprężystych krokach podeszła do wyraźnie młodszego od niej urzędnika, wyrazem twarzy i ostrym spojrzeniem przyszpilając go momentalnie w miejscu. Nie była może zbyt przerażająca, ale nawet jeżeli była nieuzbrojona to potrafiła być niezwykle przekonywująca. Nim jednak dotarła do tego urzędniczego szczura jej spojrzenie wyłapało znajomą sylwetkę, a zagniewany wyraz twarzy na moment wygładził się, kiedy spojrzenia Borgii i Lupina skrzyżowały się.
wszystkie jej słowa są żartem
jak już balować, to z czartem,
bardzo by kochał ją Makbet
jak już balować, to z czartem,
bardzo by kochał ją Makbet
Ministerstwo Magii pękało w szwach już od samego rana po wydaniu dekretu o rejestracji różdżek. Ludzie zdawali się być nie tyle zmobilizowani do wypełnienia nakazu, ile równie przerażeni tym, co rozegrało się zaledwie kilkanaście godzin wcześniej. I nie trzeba było długo szukać, by dostrzec, że czystka nie dotykała jedynie mugoli oraz ich zwolenników. Ofiar było znacznie więcej. W końcu niektórzy czarodzieje i czarownice siedzieli posłusznie na ławach już kilka godzin z tobołami na kolanach, po tym jak rozruchy sięgnęły ichnich domów. Osmoleni, rozczochrani, niewyspani koczowali pod ścianami Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów niczym bezdomni na dworcu, licząc na to, że zostaną skierowani do odpowiedniego punktu pomocy. Lub że Ministerstwo Magii o nich zadba. Szukali wsparcia, nie wiedząc, że nigdy go nie dostaną. Ta władza prowadziła wojnę i nie miała czasu na działania charytatywne. Ta władza potrzebowała silnych obywateli, nie słabych i wadzących. Ta władza była władzą bezwzględną. Patrząc po rozlewającym się tłumie mieszkańców Londynu i przybyłych spoza jego granic, Lupin nie potrafił zrozumieć ich naiwności. Można było wręcz powiedzieć, że gardził tymi, którzy nie potrafili zająć się swoim nieszczęściem. Ludzie, widząc w nim pracownika Ministerstwa, wyciągali ku niemu, jakby znał lekarstwo na ich rozpacz. Zaczepiany był w ten sposób co najmniej kilkanaście razy i gromadząca się w nim frustracja niemal sięgała zenitu. Jeśli on zostałby jedynie ze swoją różdżką, a cały jego dobytek został zniszczony, nie płakałby. Nie rozpaczałby. Nie szukał ocalenia wśród innych. Ocaliłby się sam. Wszak niekiedy samotny czarodziej z wolą walki i chęcią przetrwania mógł dokonać większej zmiany niż tysiące innych pozbawionych motywacji. Dlatego właśnie patrząc na tych wszystkich nieudaczników, nie odczuwał współczucia. Wywoływali w nim pogardę do słabszych - to ich miał bronić przed plagą wilkołactwa? Nie widział wszak nic wartego ocalenia, skoro nie potrafili zadbać nawet o samych siebie. Dlatego właśnie chciał jak najszybciej wydostać się z Ministerstwa i nie musieć patrzeć na tych wszystkich ludzi. Dodatkowo spotkanie z Vincentem poruszyło w nim kolejną warstwę nieprzyjemnych myśli, którymi nie chciał sobie zaprzątać głowy. Nie w momencie, gdy wszystko mówiło mu, że powinien był wracać do Doliny Godryka.
Nie spodziewał się, że coś zatrzyma go na wyjściu z departamentu. A przynajmniej nie postać Giovanny Borgii. To był przypadek. Szybkie spojrzenie rzucone w przelocie długiemu korytarzowi i zebranym w nim czarodziejom. Jaka była szansa trafienia w tym tłumie na znajomą twarz? Niewielka, lecz biorąc pod uwagę ich powierzchowne spotkanie - powinna dziwić go jej obecność zaraz następnego dnia po wiadomości? W Wenus wydawała się perfekcjonistką dbającą o najmniejsze detale nie tylko w swojej pracy, ale i w życiu codziennym. Widząc ją w świetle dnia codziennego, w ruchu codzienności, czuł niewiadomą niezgodność. W końcu w jego myślach należała do Wenus. Do tego budynku pełnego przepychu z kątami zamazanymi od poukrywanych w nich tajemnicach. Zatrzymał się w półkroku, wiedząc, że przejście dalej będzie niewłaściwe. A przecież mógł się spieszyć i niejako właśnie się spieszył, by opuścić to miejsce. Zamiast tego wytrzymał jej spojrzenie, by skinąć nieznacznie głową w formie powitania. Wiedział, że widziała. Już przy pierwszym, pobieżnym spotkaniu wydała mu się, że była kobietą, która widziała więcej, niż mówiła i niż chciała pokazać.
Czy właśnie dlatego skierował się w jej stronę? Ciągnięty własną głupotą nie potrafił się powstrzymać. Jak wielu innych przed nim i wielu innych po nim - wiedział to doskonale. A jednak zrobił to, chcąc zapomnieć o tym, co wzbudziło w nim irytację tego dnia. Prawda była taka, że już zapomniał - przepadł, gdy znów mógł zaczerpnąć, chociażby odrobiny kwintesencji dawnej miłości. Było to błogosławieństwo, jak i uzależniająca tortura. Bo przecież małe detale w fizjonomii wracały go do przeszłości, równocześnie wzbudzając w nim nienawiść. Nienawidził ich podobieństwa, bo mimo że nie chciał, w jego wyobraźni rysy Laurel zaczęły przyjmować rysy Borgii, zamazując prawdziwy obraz. - Wszystko dobrze? - spytał po całym wieku pokonywania przestrzeni między nimi, omijając kurtuazyjne słowa. Zawarł je wszak w milczeniu skinięcia głową. Przez ten czas, kiedy się nie widzieli, zapomniał o niej. A jednak nie była to kwestia jego wyobraźni - wtedy, w Wenus. Widział to również i teraz. Borgia roztaczała wokół siebie nieznaną mgiełkę, która sprawiała, że wybijała się w szarym tłumie czarnych szat. Czy to za sprawą eliksiru, czy natury - działało. Podobnie jak widok odsłoniętej, alabastrowej szyi.
Nie spodziewał się, że coś zatrzyma go na wyjściu z departamentu. A przynajmniej nie postać Giovanny Borgii. To był przypadek. Szybkie spojrzenie rzucone w przelocie długiemu korytarzowi i zebranym w nim czarodziejom. Jaka była szansa trafienia w tym tłumie na znajomą twarz? Niewielka, lecz biorąc pod uwagę ich powierzchowne spotkanie - powinna dziwić go jej obecność zaraz następnego dnia po wiadomości? W Wenus wydawała się perfekcjonistką dbającą o najmniejsze detale nie tylko w swojej pracy, ale i w życiu codziennym. Widząc ją w świetle dnia codziennego, w ruchu codzienności, czuł niewiadomą niezgodność. W końcu w jego myślach należała do Wenus. Do tego budynku pełnego przepychu z kątami zamazanymi od poukrywanych w nich tajemnicach. Zatrzymał się w półkroku, wiedząc, że przejście dalej będzie niewłaściwe. A przecież mógł się spieszyć i niejako właśnie się spieszył, by opuścić to miejsce. Zamiast tego wytrzymał jej spojrzenie, by skinąć nieznacznie głową w formie powitania. Wiedział, że widziała. Już przy pierwszym, pobieżnym spotkaniu wydała mu się, że była kobietą, która widziała więcej, niż mówiła i niż chciała pokazać.
Czy właśnie dlatego skierował się w jej stronę? Ciągnięty własną głupotą nie potrafił się powstrzymać. Jak wielu innych przed nim i wielu innych po nim - wiedział to doskonale. A jednak zrobił to, chcąc zapomnieć o tym, co wzbudziło w nim irytację tego dnia. Prawda była taka, że już zapomniał - przepadł, gdy znów mógł zaczerpnąć, chociażby odrobiny kwintesencji dawnej miłości. Było to błogosławieństwo, jak i uzależniająca tortura. Bo przecież małe detale w fizjonomii wracały go do przeszłości, równocześnie wzbudzając w nim nienawiść. Nienawidził ich podobieństwa, bo mimo że nie chciał, w jego wyobraźni rysy Laurel zaczęły przyjmować rysy Borgii, zamazując prawdziwy obraz. - Wszystko dobrze? - spytał po całym wieku pokonywania przestrzeni między nimi, omijając kurtuazyjne słowa. Zawarł je wszak w milczeniu skinięcia głową. Przez ten czas, kiedy się nie widzieli, zapomniał o niej. A jednak nie była to kwestia jego wyobraźni - wtedy, w Wenus. Widział to również i teraz. Borgia roztaczała wokół siebie nieznaną mgiełkę, która sprawiała, że wybijała się w szarym tłumie czarnych szat. Czy to za sprawą eliksiru, czy natury - działało. Podobnie jak widok odsłoniętej, alabastrowej szyi.
i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
MY HEART.
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
10-11 kwietnia
Niestety w okienku, do którego podszedł nie ujrzał czarownicy wrażliwej na wdzięki przystojnego młodzieńca, a skrzywionego jakby ktoś mu podsunął smocze łajno pod nos starszego czarodzieja. Harry wręczył mu plik wymaganych dokumentów, a ten zaczął przeglądać je z surową miną. Przewracał te kartki i przewracał w nieskończoność, tylko po to, by stwierdzić: - Brakuje dokumentu 14b
- Co proszę? - spytał głupio Smith.
- Dostanie go pan w pokoju 1C. NASTĘPNY - oświadczył zarozumiale, unosząc wyżej brodę, a Harry poczuł na sobie wzrok strażnika. Niechętnie odszedł więc od okienka, po czym ruszył korytarzem w stronę pokoju, do którego wskazano mu drogę. Kolejka do niego ciągnęła się przez pół korytarza i nigdzie nie było nawet jednego krzesła... Smith z kwaśną, niezadowoloną miną ustawił się na samym końcu i nie mógł oprzeć się wrażeniu, że każda minuta trwa godzinę. Nie wiedział co się dzieje w tym całym pokoju 1C, ale chyba warzyli tam eliksir Felix Felicis, bo każdy petent spędzał tam mnóstwo czasu.
Poza nim.
Gdy wreszcie przyszła jego kolej i wszedł do tego nieszczęsnego pokoju, by dostać dokument 14B, to gruba i nieprzyjemna czarownica z wąsem i brodawką na nosie z kwaśną miną oświadczyła, że niestety wydać mu tegoż dokumentu nie może.
- A dlaczego? - spytał umęczony.
- Bo nie ma pan odpowiedniego wniosku. Wniosek o wydanie dokumentu 14B można pobrać na parterze, proszę pana - odparła z irytacją czarownica, wyraźnie zdenerwowana, że musi to po raz setny komuś tłumaczyć. Niestety ani czarujący uśmiech, ani prośby nie zdołały przełamać jej zimnego oporu.
Smith nie miał innego wyjścia jak tylko zejście na sam parter Ministerstwa Magii, by po raz kolejny stanąć w długiej kolejce... O poranku nie przypuszczał, że ta cała rejestracja różdżek zajmie aż tak dużo czasu. Kiedy już wreszcie dorwał ten cholerny wniosek i powrócił do urzędu rejestracji różdżek, by znowu stanąć w kolejce do pokoju 1C, stać nam dobre kilka godzin, ale ostatecznie otrzymać dokument 14B... Kiedy już tylko trzy osoby dzieliły go od okienka z czarodziejem, który odesłał go z kwitkiem rano... Okienko zamknęło się, a strażnik oświadczył, że rejestracja na dzień dzisiejszy zostaje zamknięta.
Smith miał ochotę rwać sobie włosy z głowy. Wrócił do siebie z poczuciem bezsilności i wściekły na całą tę papierologię. Musiał tu jednak wrócić z samego rana jedenastego kwietnia, by znów spróbować dotrzeć do okienka i tym razem zarejestrować różdżkę z sukcesem.
Niestety w okienku, do którego podszedł nie ujrzał czarownicy wrażliwej na wdzięki przystojnego młodzieńca, a skrzywionego jakby ktoś mu podsunął smocze łajno pod nos starszego czarodzieja. Harry wręczył mu plik wymaganych dokumentów, a ten zaczął przeglądać je z surową miną. Przewracał te kartki i przewracał w nieskończoność, tylko po to, by stwierdzić: - Brakuje dokumentu 14b
- Co proszę? - spytał głupio Smith.
- Dostanie go pan w pokoju 1C. NASTĘPNY - oświadczył zarozumiale, unosząc wyżej brodę, a Harry poczuł na sobie wzrok strażnika. Niechętnie odszedł więc od okienka, po czym ruszył korytarzem w stronę pokoju, do którego wskazano mu drogę. Kolejka do niego ciągnęła się przez pół korytarza i nigdzie nie było nawet jednego krzesła... Smith z kwaśną, niezadowoloną miną ustawił się na samym końcu i nie mógł oprzeć się wrażeniu, że każda minuta trwa godzinę. Nie wiedział co się dzieje w tym całym pokoju 1C, ale chyba warzyli tam eliksir Felix Felicis, bo każdy petent spędzał tam mnóstwo czasu.
Poza nim.
Gdy wreszcie przyszła jego kolej i wszedł do tego nieszczęsnego pokoju, by dostać dokument 14B, to gruba i nieprzyjemna czarownica z wąsem i brodawką na nosie z kwaśną miną oświadczyła, że niestety wydać mu tegoż dokumentu nie może.
- A dlaczego? - spytał umęczony.
- Bo nie ma pan odpowiedniego wniosku. Wniosek o wydanie dokumentu 14B można pobrać na parterze, proszę pana - odparła z irytacją czarownica, wyraźnie zdenerwowana, że musi to po raz setny komuś tłumaczyć. Niestety ani czarujący uśmiech, ani prośby nie zdołały przełamać jej zimnego oporu.
Smith nie miał innego wyjścia jak tylko zejście na sam parter Ministerstwa Magii, by po raz kolejny stanąć w długiej kolejce... O poranku nie przypuszczał, że ta cała rejestracja różdżek zajmie aż tak dużo czasu. Kiedy już wreszcie dorwał ten cholerny wniosek i powrócił do urzędu rejestracji różdżek, by znowu stanąć w kolejce do pokoju 1C, stać nam dobre kilka godzin, ale ostatecznie otrzymać dokument 14B... Kiedy już tylko trzy osoby dzieliły go od okienka z czarodziejem, który odesłał go z kwitkiem rano... Okienko zamknęło się, a strażnik oświadczył, że rejestracja na dzień dzisiejszy zostaje zamknięta.
Smith miał ochotę rwać sobie włosy z głowy. Wrócił do siebie z poczuciem bezsilności i wściekły na całą tę papierologię. Musiał tu jednak wrócić z samego rana jedenastego kwietnia, by znów spróbować dotrzeć do okienka i tym razem zarejestrować różdżkę z sukcesem.
Gdziekolwiek jesteś
- bądź przy mnie
Cokolwiek czujesz
- czuj do mnie
Jakkolwiek nie spojrzysz
- patrz na mnie
Czymkolwiek jest miłość
- kochaj się we mnie
Harry Smith
Zawód : śpiewak, muzyk
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Ja bym kota nie wziął
na weekend.
A ty mi chciałaś
serce oddać,
na wieczność
na weekend.
A ty mi chciałaś
serce oddać,
na wieczność
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Kąciki jej ust wygięły się nieznacznie, odrobinę delikatniej niż skinęła głową w odpowiedzi na ten minimalistyczny gest powitania. Owszem, widziała, lecz nie potrafiło to odciągnąć jej uwagi od ministerialnego pędraka, którego aktualnie miałaby na końcu różdżki, gdyby tylko ją posiadała. Przeszła jeszcze parę kroków, patrząc na Lyalla, ale tak naprawdę kątem oka obserwując próbującego wycofać się urzędnika. Nie miał jednak tego luksusu, bowiem Giovanna zaraz znalazła się przy nim, odwracając głowę jednym płynnym ruchem. Burza włosów zafalowała, a ciemne oczy utkwiły swoje intensywne spojrzenie w płożącym się przed nią mężczyźnie. Z satysfakcją zauważyła, że dzięki obcasom była od niego o parę centymetrów wyższa.
Zdążyła raz, a porządnie objechać go spojrzeniem od góry do dołu, kiedy podszedł do nich Lyall.
– Niekoniecznie, panie Lupin, niemniej jednak dziękuję za troskę – odparła, z dość zaciętym wyrazem twarzy poświęcając łowcy wilkołaków przelotne, łagodniejsze spojrzenie. Prędko jednak wróciła do pierwotnego obiektu swojego zainteresowania: szczurkowatego urzędasa.
– Ale na pewno wszystko zaraz się wyjaśni, prawda, panie... Edwards? – zapytała po zerknięciu na plakietkę na przodzie szaty mężczyzny, uśmiechając się tak słodko jak muchołówka na widok tłustego owada. – Jestem pewna, że moja różdżka za moment do mnie wróci, skoro na jej zwrot czekam już ponad godzinę – dodała, a uśmiech zszedł z jej twarzy, zastąpiony wyrazem godnym rzymskiej bogini na skraju cierpliwości. Edwards wyraźnie się speszył, zaś Giovanna wyprostowała się i otrzepała nieistniejący pyłek z rękawa, obserwując jak pechowy urzędnik chwilę wierci się przy nagle zbyt ciasnym kołnierzu, po czym odchodzi prędkim krokiem, za nieco przygarbionymi plecami ukrywając wpełzające na twarz rumieńce zażenowania. Borgia natomiast wzięła głęboki oddech i obróciła głowę, spoglądając znów na Lupina. W jej uprzejmym uśmiechu krył się jakiś nieznaczny cień smutnego zmęczenia, jak gdyby ilość otaczających ją idiotów dzisiaj wyraźnie dawała się jej we znaki.
– Nasze przypadkowe spotkanie ma szansę znacznie poprawić moje dzisiejsze wrażenia z tego... miejsca – ostatnie słowo powiedziała z przekąsem, czekoladowymi oczami obejmując pobieżnie kilka zakurzonych i zmaltretowanych sylwetek, które przeszły ministerialnym korytarzem: kolejni uciekający z ulic i poszukujący wsparcia państwa. – Ale – oderwała spojrzenie od nieinteresujących nieznajomych i z zaintrygowaniem umieściła je na Lupinie, nieznacznie przekrzywiając głowę i przywołując na umalowane szminką usta nieznaczny uśmiech, który wlał do czekoladowych tęczówek trochę ciepła. – Muszę zapytać, bowiem kwestia ta wraca nagminne do moich myśli. Czy sprawa z Blishwickiem zakończyła się pomyślnie? – pytanie wypadło z jej ust lekko, prawie zbyt lekko: zupełnie, jakby myśleniem o czymś innym próbowała powstrzymać się przed przypomnieniem sobie o ślamazarnym Edwardsie i chęci ukręcenia mu łba. Giovanna miała w końcu lepsze rzeczy do roboty niż sterczenie nie wiadomo ile w ministerialnym gmachu.
Zdążyła raz, a porządnie objechać go spojrzeniem od góry do dołu, kiedy podszedł do nich Lyall.
– Niekoniecznie, panie Lupin, niemniej jednak dziękuję za troskę – odparła, z dość zaciętym wyrazem twarzy poświęcając łowcy wilkołaków przelotne, łagodniejsze spojrzenie. Prędko jednak wróciła do pierwotnego obiektu swojego zainteresowania: szczurkowatego urzędasa.
– Ale na pewno wszystko zaraz się wyjaśni, prawda, panie... Edwards? – zapytała po zerknięciu na plakietkę na przodzie szaty mężczyzny, uśmiechając się tak słodko jak muchołówka na widok tłustego owada. – Jestem pewna, że moja różdżka za moment do mnie wróci, skoro na jej zwrot czekam już ponad godzinę – dodała, a uśmiech zszedł z jej twarzy, zastąpiony wyrazem godnym rzymskiej bogini na skraju cierpliwości. Edwards wyraźnie się speszył, zaś Giovanna wyprostowała się i otrzepała nieistniejący pyłek z rękawa, obserwując jak pechowy urzędnik chwilę wierci się przy nagle zbyt ciasnym kołnierzu, po czym odchodzi prędkim krokiem, za nieco przygarbionymi plecami ukrywając wpełzające na twarz rumieńce zażenowania. Borgia natomiast wzięła głęboki oddech i obróciła głowę, spoglądając znów na Lupina. W jej uprzejmym uśmiechu krył się jakiś nieznaczny cień smutnego zmęczenia, jak gdyby ilość otaczających ją idiotów dzisiaj wyraźnie dawała się jej we znaki.
– Nasze przypadkowe spotkanie ma szansę znacznie poprawić moje dzisiejsze wrażenia z tego... miejsca – ostatnie słowo powiedziała z przekąsem, czekoladowymi oczami obejmując pobieżnie kilka zakurzonych i zmaltretowanych sylwetek, które przeszły ministerialnym korytarzem: kolejni uciekający z ulic i poszukujący wsparcia państwa. – Ale – oderwała spojrzenie od nieinteresujących nieznajomych i z zaintrygowaniem umieściła je na Lupinie, nieznacznie przekrzywiając głowę i przywołując na umalowane szminką usta nieznaczny uśmiech, który wlał do czekoladowych tęczówek trochę ciepła. – Muszę zapytać, bowiem kwestia ta wraca nagminne do moich myśli. Czy sprawa z Blishwickiem zakończyła się pomyślnie? – pytanie wypadło z jej ust lekko, prawie zbyt lekko: zupełnie, jakby myśleniem o czymś innym próbowała powstrzymać się przed przypomnieniem sobie o ślamazarnym Edwardsie i chęci ukręcenia mu łba. Giovanna miała w końcu lepsze rzeczy do roboty niż sterczenie nie wiadomo ile w ministerialnym gmachu.
wszystkie jej słowa są żartem
jak już balować, to z czartem,
bardzo by kochał ją Makbet
jak już balować, to z czartem,
bardzo by kochał ją Makbet
Powiedzenie, że czuł się nieswojo, było złym dobraniem słów. Zatrzymując się w pół kroku i dostrzegając znajomą sylwetkę, Lyall nagle poczuł się jak wtedy, gdy przebywał na jej warunkach w jej lokalu. Nie był bezbronny, ale na pewno nie miał też przewagi. A przecież Ministerstwo Magii powinno być bardziej jego domeną, nie zaś kobiety, która na co dzień zajmowała się sprawami burdelu. Chociaż zabawne, bo jak o tym tylko pomyślał, zdał sobie sprawę, że, miejsce, w którym właśnie się znajdowali, miało w sobie wiele cech domu uciech. Tak samo przesiąknięte chęcią zysku, władzy i zdolne zaprzedać się co bogatszym. A Lupin nie czuł się z nim w żaden sposób związany, pomimo że pracował dla jednego z należących doń departamentów, nie uosabiając się nawet z własnym biurem. Czy więc Ministerstwo było bliższe Borgii niż jemu? Bardzo możliwe. Zresztą z jej podejściem do spraw mogłaby być dobrym urzędnikiem pnącym się po szczeblach biurokratycznej drabiny. Pytanie było tylko takie czy mogła to mieć i zrezygnowała, by do końca życia podsyłać młode dziewczyny rozochoconym facetom? Lub samej się im sprzedawać za rozsądną cenę? Cokolwiek to było, nie rozminęła się z powołaniem - Ministerstwo też wymagało ofiary z ciała i krwi, oczekując, że w odpowiednim momencie odda się też za nie własne istnienie. Z tą różnicą, że Wenus miało dziwki, a władza swoje psy. Odpowiadała mu ta rola, bo pozwalano mu na to, co chciał robić i co robił najlepiej. Nikt nie wtrącał się w podejmowane przez niego decyzje; wszak praca brygadzistów sama w sobie pełna była brutalności oraz nieprzewidywalności. Nikt nie czepiał się braku odpowiedniego postępowania, a na pewno nie w przypadku kogoś, kto pracował w gronie łowców tak długo. Trzydziestolatkowie jeszcze nie byli aż taką abstrakcją, jednak nikt z nich nie oczekiwał doczekania emerytury.
W przeciwieństwie do takiego Edwardsa, który czuł się jeszcze mniej swobodnie w obecności Borgii niż Lyall. Chyba właśnie to robiła najlepiej - mąciła w męskich umysłach zarówno wyrafinowanym słowem, jak i mową ciała. Grożąc czy uwodząc. Nieważne co robiła. To działało. Lupin odprowadził jeszcze spojrzeniem urzędnika, który wolał zapewne załatwić wszystko w miarę sprawnie niż narażać się kobiecie, zastanawiając się, jak zachowywałaby się, gdyby przyszedł do niej jako szukający rozrywki klient. Dopiero gdy zwróciła się bezpośredniego ku niemu, ponownie skupił na niej swoją uwagę. Nasze przypadkowe spotkanie ma szansę znacznie poprawić moje dzisiejsze wrażenia z tego... miejsca. - Czyżby? - spytał, unosząc lekko brwi i obserwując przez moment zachowanie czarownicy. Kłamstwa były, musiały być jej drugą naturą, ale nie miała żadnego celu w przymilaniu się jego osobie. Nie miał żadnej wartości w tej rozgrywce. - Wydaje się, że zarządza pani tym miejscem lepiej niż Minister - dodał, samemu rozglądając się po wnętrzu tej części departamentu. Chyba chciał też w ten sposób odwrócić swoje myśli od osoby Giovanny. Prawdę powiedziawszy, musiał to zrobić, żeby z powrotem myśleć trzeźwo. Nie wiedział tylko, czy w jej towarzystwie w ogóle było to możliwe - może powinien więc był potraktować to jak test dla samego siebie? Próbę zapomnienia, stłamszenia w sobie goryczy po utracie Laurel? Nie chciał jednak tego robić; nie chciał zapominać, ale przy Borgii to było zwyczajnie niemożliwe.
Wrócił na ziemię dopiero w momencie, gdy spytała nonszalancko o Blishwicka. Wyraz twarzy brygadzisty się nie zmienił, jednak mogła usłyszeć w jego głosie pewnego rodzaju rozgoryczenie oraz irytację. Bo nie miał dla niej fantastycznych wieści. - Wciąż w toku - odparł krótko, jednak po dłuższej chwili się zreflektował, czując, że może powinien był powiedzieć coś więcej. Komunikować się, zamiast traktować ją jak jednego z kapitanów z brygady. Lub jakiegokolwiek innego człowieka. Odetchnął ciężko, pozwalając na delikatne zejście spięcia z ramion i zerknął na łagodnie zarysowany profil czarownicy. Pewnie go nie słuchała, nie przykładała uwagi, ale nie robiło mu to różnicy. - Nie ma go w Londynie, a trop prowadzi na północ. Nie zajmie długo, zanim zostanie złapany. Nie będę pani już niepokoił. - Nie doprecyzował czy chodziło mu o przyszłe dni, czy aktualny moment. Chyba sam do końca nie wiedział. A może tylko tego chciał? Poczucia niedoprecyzowania i braku konkretów pierwszy raz od długiego czasu.
W przeciwieństwie do takiego Edwardsa, który czuł się jeszcze mniej swobodnie w obecności Borgii niż Lyall. Chyba właśnie to robiła najlepiej - mąciła w męskich umysłach zarówno wyrafinowanym słowem, jak i mową ciała. Grożąc czy uwodząc. Nieważne co robiła. To działało. Lupin odprowadził jeszcze spojrzeniem urzędnika, który wolał zapewne załatwić wszystko w miarę sprawnie niż narażać się kobiecie, zastanawiając się, jak zachowywałaby się, gdyby przyszedł do niej jako szukający rozrywki klient. Dopiero gdy zwróciła się bezpośredniego ku niemu, ponownie skupił na niej swoją uwagę. Nasze przypadkowe spotkanie ma szansę znacznie poprawić moje dzisiejsze wrażenia z tego... miejsca. - Czyżby? - spytał, unosząc lekko brwi i obserwując przez moment zachowanie czarownicy. Kłamstwa były, musiały być jej drugą naturą, ale nie miała żadnego celu w przymilaniu się jego osobie. Nie miał żadnej wartości w tej rozgrywce. - Wydaje się, że zarządza pani tym miejscem lepiej niż Minister - dodał, samemu rozglądając się po wnętrzu tej części departamentu. Chyba chciał też w ten sposób odwrócić swoje myśli od osoby Giovanny. Prawdę powiedziawszy, musiał to zrobić, żeby z powrotem myśleć trzeźwo. Nie wiedział tylko, czy w jej towarzystwie w ogóle było to możliwe - może powinien więc był potraktować to jak test dla samego siebie? Próbę zapomnienia, stłamszenia w sobie goryczy po utracie Laurel? Nie chciał jednak tego robić; nie chciał zapominać, ale przy Borgii to było zwyczajnie niemożliwe.
Wrócił na ziemię dopiero w momencie, gdy spytała nonszalancko o Blishwicka. Wyraz twarzy brygadzisty się nie zmienił, jednak mogła usłyszeć w jego głosie pewnego rodzaju rozgoryczenie oraz irytację. Bo nie miał dla niej fantastycznych wieści. - Wciąż w toku - odparł krótko, jednak po dłuższej chwili się zreflektował, czując, że może powinien był powiedzieć coś więcej. Komunikować się, zamiast traktować ją jak jednego z kapitanów z brygady. Lub jakiegokolwiek innego człowieka. Odetchnął ciężko, pozwalając na delikatne zejście spięcia z ramion i zerknął na łagodnie zarysowany profil czarownicy. Pewnie go nie słuchała, nie przykładała uwagi, ale nie robiło mu to różnicy. - Nie ma go w Londynie, a trop prowadzi na północ. Nie zajmie długo, zanim zostanie złapany. Nie będę pani już niepokoił. - Nie doprecyzował czy chodziło mu o przyszłe dni, czy aktualny moment. Chyba sam do końca nie wiedział. A może tylko tego chciał? Poczucia niedoprecyzowania i braku konkretów pierwszy raz od długiego czasu.
i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
MY HEART.
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To nie było coś, o co musiała się starać czy specjalnie zabiegać. To, jaki wpływ wywierała na ludzi w swoim otoczeniu pochodziło z niej samej. Owszem, wpierw musiała się nauczyć jak odpowiednio używać swoich atutów, jakie sposoby były najbardziej skuteczne, lecz kierowała się w tym głównie własnym rozumem. Teraz zaś to po prostu było jej naturą, nawet nie drugą, a pierwszą. Myślała, analizowała i decydowała: zdarzały jej się w tym potknięcia, lecz była w stanie w miarę skutecznie je eliminować lub neutralizować.
Dlatego Edwards nie miał z nią szans. Dokładnie wiedziała co i jak miała zrobić i była pewna siebie. To, a także prędki umysł pozwoliło Włoszce dotrzeć do tego punktu w życiu, w którym aktualnie się znajdowała. Kontrolowała sytuację i dopóki miała wpływ na to, co działo się dookoła niej to całkiem możliwym było to, że zatrzymanie jej stanowiło coś wręcz niemożliwego. Dlatego właśnie gdy spojrzała na Lupina po jego krótkim, acz wystarczająco treściwym pytaniu w jej oczach czaił się nikły ślad humoru.
– Owszem – odparła, nieznacznie przechylając głowę w drugą stronę. – Nie mam aktualnie wobec pana jakichkolwiek oczekiwań – może poza chwilą rozmowy z kimś kompetentnym – ergo, nie jest pan w stanie ich zawieść. W przeciwieństwie do pozostałych doznań, które oferuje to miejsce – zakończyła, pozwalając spojrzeniu na chwilowe starcie się ze wzrokiem łowcy.
Jego kolejna uwaga sprawiła natomiast, że to co wcześniej tylko tliło się w czekoladowych tęczówkach, teraz zapłonęło jasno i wyraźnie, czając się także w mocniej wygiętych ku górze kącikach ust. Rozbawienie. – Doprawdy? – zapytała, jednak była to tylko retoryczna figura pro forma. – Minister chyba nie byłby zachwycony pańskim zdaniem, panie Lupin – stwierdziła, po czym przeniosła ciężar z jednej nogi na drugą. Spojrzeniem powlokła przy tym po korytarzu, najpewniej wypatrując Edwardsa, który – jeżeli życie i kariera były mu miłe – powinien się pospieszyć. Dalsze drażnienie Borgii mogło bowiem skończyć się dla urzędnika czymś dużo gorszym niż kilka celnie wymierzonych słów i spojrzeń.
Po tym krótkim rekonesansie uwaga Włoszki wróciła jednak do Lyalla. Całkiem ciekawym było to, że widział ją – kobietę – jako wystarczająco kompetentną, by mieszać się w politykę. Giovanna nie wątpiła, że gdyby zdecydowała się włożyć swoje wysiłki w to pole to niewątpliwie dotarła by daleko. Lecz tak naprawdę bilans zysków i strat takiego przedsięwzięcia nawet się nie zerował. Byłaby stratna w takim rzuceniu się w wir politycznego światka. Może i prowadzenie Wenus nie było z zewnętrznego punktu widzenia czymś wybitnym, dla Borgii jednak ten interes był czymś więcej niż moralnie wątpliwym procederem. Tak, sprzedawali kobiece ciała, sprzedawali też ciała męskie. Nie pytali, wstrzymywali się od komentarzy, zostawali powiernikami ludzkich najskrytszych i najbardziej intymnych pragnień. Nikt jednak nie pracował u nich wbrew swojej woli. Nie byli obojętni. Tym, które nie miały gdzie mieszkać oferowali dach nad głową. Te, które chciały się uczyć, zaopatrywali w potrzebne po temu możliwości. Te, które w jakiś sposób zachodziły w ciążę – nie dociekali, czy w Wenus, czy poza nią – mogły liczyć na ich wsparcie. A jeżeli któraś z dziewcząt chciała odejść to odchodziła z pożegnalną wyprawką. Nie, handel żywym towarem nie był moralnie czysty, ale Borgia była przekonana, że robią to po ludzku. Oprócz tego współpracowali z szeregiem dostawców od wszystkiego, od owoców i warzyw, przez alkohole, na bardziej rozrywkowych substancjach kończąc. Była ciekawa, czy porównanie Lupina biegło tak głęboko, czy włożył w to faktycznie poważniejszy namysł, czy też tylko prześlizgnął się po słownej grze z ogarnianiem burdelu.
Podejrzewała to drugie.
Obserwowała więc go nienachalnie, kiedy najpierw ze wstrzemięźliwością, a potem nieznacznie tylko rozmowniej dzielił się z nią szczegółami dotyczącymi pościgu, który zagnał Lyalla aż w progi ekskluzywnego burdelu Francisa.
– Mam nadzieję, że wpadnie w wasze ręce prędzej niż później – odparła, nieco żałując, że sprawa nie była już zakończona. Może gdyby zapytała to opowiedziałby jej o tym, jak dokładnie schwytali likantropa? Cóż, takie opowieści jej się jeszcze nie znudziły.
Nim powiedziała coś więcej, kącikiem oka wychwyciła ruch na lewo. Edwards wracał w ich kierunku, wyraźnie się spiesząc. W dłoniach niósł różdżkę Borgii, a gdy podszedł bliżej Włoszka ze starannie ukrytym gorzkim rozbawieniem zauważyła, że ktoś chyba się przejął i przy okazji nadprogramowo wypolerował jej własność. Urzędnik podał jej tarninowe drewno, mamrocząc pod nosem przeprosiny. Giovanna nie zaszczyciła go podziękowaniem, tylko twardym spojrzeniem i zaciśniętymi ustami. Parę sekund później Edwardsa już przy nich nie było, tylko wzburzone ruchem jego szat powietrze porwało parę loków czarownicy do tańca. Gładkim ruchem Borgia założyła je z powrotem za ucho, pozwalając sobie na usatysfakcjonowany uśmiech, gdy chowała różdżkę do wewnętrznej kieszeni szaty.
– Skoro nic mnie tu już nie trzyma sądzę, że czas najwyższy opuścić to miejsce. Miałam wrażenie, że pan również kierował się ku wyjściu. Czy mogłabym zaproponować panu przejażdżkę? Ponowny brak teleportacji w mieście jest okropnie uciążliwy, więc na zewnątrz czeka na mnie powóz. Może mogę pana gdzieś podrzucić? – zapytała, uśmiechając się uprzejmie, wręcz zachęcająco. Była to propozycja całkowicie pozbawiona haczyków: taką miała właśnie zachciankę, chciała zaproponować Lupinowi wspólną drogę przez miasto więc to zrobiła.
Dlatego Edwards nie miał z nią szans. Dokładnie wiedziała co i jak miała zrobić i była pewna siebie. To, a także prędki umysł pozwoliło Włoszce dotrzeć do tego punktu w życiu, w którym aktualnie się znajdowała. Kontrolowała sytuację i dopóki miała wpływ na to, co działo się dookoła niej to całkiem możliwym było to, że zatrzymanie jej stanowiło coś wręcz niemożliwego. Dlatego właśnie gdy spojrzała na Lupina po jego krótkim, acz wystarczająco treściwym pytaniu w jej oczach czaił się nikły ślad humoru.
– Owszem – odparła, nieznacznie przechylając głowę w drugą stronę. – Nie mam aktualnie wobec pana jakichkolwiek oczekiwań – może poza chwilą rozmowy z kimś kompetentnym – ergo, nie jest pan w stanie ich zawieść. W przeciwieństwie do pozostałych doznań, które oferuje to miejsce – zakończyła, pozwalając spojrzeniu na chwilowe starcie się ze wzrokiem łowcy.
Jego kolejna uwaga sprawiła natomiast, że to co wcześniej tylko tliło się w czekoladowych tęczówkach, teraz zapłonęło jasno i wyraźnie, czając się także w mocniej wygiętych ku górze kącikach ust. Rozbawienie. – Doprawdy? – zapytała, jednak była to tylko retoryczna figura pro forma. – Minister chyba nie byłby zachwycony pańskim zdaniem, panie Lupin – stwierdziła, po czym przeniosła ciężar z jednej nogi na drugą. Spojrzeniem powlokła przy tym po korytarzu, najpewniej wypatrując Edwardsa, który – jeżeli życie i kariera były mu miłe – powinien się pospieszyć. Dalsze drażnienie Borgii mogło bowiem skończyć się dla urzędnika czymś dużo gorszym niż kilka celnie wymierzonych słów i spojrzeń.
Po tym krótkim rekonesansie uwaga Włoszki wróciła jednak do Lyalla. Całkiem ciekawym było to, że widział ją – kobietę – jako wystarczająco kompetentną, by mieszać się w politykę. Giovanna nie wątpiła, że gdyby zdecydowała się włożyć swoje wysiłki w to pole to niewątpliwie dotarła by daleko. Lecz tak naprawdę bilans zysków i strat takiego przedsięwzięcia nawet się nie zerował. Byłaby stratna w takim rzuceniu się w wir politycznego światka. Może i prowadzenie Wenus nie było z zewnętrznego punktu widzenia czymś wybitnym, dla Borgii jednak ten interes był czymś więcej niż moralnie wątpliwym procederem. Tak, sprzedawali kobiece ciała, sprzedawali też ciała męskie. Nie pytali, wstrzymywali się od komentarzy, zostawali powiernikami ludzkich najskrytszych i najbardziej intymnych pragnień. Nikt jednak nie pracował u nich wbrew swojej woli. Nie byli obojętni. Tym, które nie miały gdzie mieszkać oferowali dach nad głową. Te, które chciały się uczyć, zaopatrywali w potrzebne po temu możliwości. Te, które w jakiś sposób zachodziły w ciążę – nie dociekali, czy w Wenus, czy poza nią – mogły liczyć na ich wsparcie. A jeżeli któraś z dziewcząt chciała odejść to odchodziła z pożegnalną wyprawką. Nie, handel żywym towarem nie był moralnie czysty, ale Borgia była przekonana, że robią to po ludzku. Oprócz tego współpracowali z szeregiem dostawców od wszystkiego, od owoców i warzyw, przez alkohole, na bardziej rozrywkowych substancjach kończąc. Była ciekawa, czy porównanie Lupina biegło tak głęboko, czy włożył w to faktycznie poważniejszy namysł, czy też tylko prześlizgnął się po słownej grze z ogarnianiem burdelu.
Podejrzewała to drugie.
Obserwowała więc go nienachalnie, kiedy najpierw ze wstrzemięźliwością, a potem nieznacznie tylko rozmowniej dzielił się z nią szczegółami dotyczącymi pościgu, który zagnał Lyalla aż w progi ekskluzywnego burdelu Francisa.
– Mam nadzieję, że wpadnie w wasze ręce prędzej niż później – odparła, nieco żałując, że sprawa nie była już zakończona. Może gdyby zapytała to opowiedziałby jej o tym, jak dokładnie schwytali likantropa? Cóż, takie opowieści jej się jeszcze nie znudziły.
Nim powiedziała coś więcej, kącikiem oka wychwyciła ruch na lewo. Edwards wracał w ich kierunku, wyraźnie się spiesząc. W dłoniach niósł różdżkę Borgii, a gdy podszedł bliżej Włoszka ze starannie ukrytym gorzkim rozbawieniem zauważyła, że ktoś chyba się przejął i przy okazji nadprogramowo wypolerował jej własność. Urzędnik podał jej tarninowe drewno, mamrocząc pod nosem przeprosiny. Giovanna nie zaszczyciła go podziękowaniem, tylko twardym spojrzeniem i zaciśniętymi ustami. Parę sekund później Edwardsa już przy nich nie było, tylko wzburzone ruchem jego szat powietrze porwało parę loków czarownicy do tańca. Gładkim ruchem Borgia założyła je z powrotem za ucho, pozwalając sobie na usatysfakcjonowany uśmiech, gdy chowała różdżkę do wewnętrznej kieszeni szaty.
– Skoro nic mnie tu już nie trzyma sądzę, że czas najwyższy opuścić to miejsce. Miałam wrażenie, że pan również kierował się ku wyjściu. Czy mogłabym zaproponować panu przejażdżkę? Ponowny brak teleportacji w mieście jest okropnie uciążliwy, więc na zewnątrz czeka na mnie powóz. Może mogę pana gdzieś podrzucić? – zapytała, uśmiechając się uprzejmie, wręcz zachęcająco. Była to propozycja całkowicie pozbawiona haczyków: taką miała właśnie zachciankę, chciała zaproponować Lupinowi wspólną drogę przez miasto więc to zrobiła.
wszystkie jej słowa są żartem
jak już balować, to z czartem,
bardzo by kochał ją Makbet
jak już balować, to z czartem,
bardzo by kochał ją Makbet
Ci, którzy poznawali brygadzistę, zarzucali Lyallowi ostre postrzeganie rzeczywistości, w której dla balastu nie było miejsca. Dla jęczącego motłochu otaczającego go z każdej ze stron w Ministerstwie Magii i narzekającego na swój niesprawiedliwy los. Dla kulących się pod ścianami w łachmanach zapłakanych mężczyzn. Dla tulących ich kobietach. Dla wychowywanych w tej samej patologii własnego egoizmu dzieciach bez szans na stanie się lepszymi, silniejszymi. Ze słabego ziarna nie miał wyrosnąć mocny plon i każdy to wiedział bez względu na swoje zaangażowanie w sprawę. Patrząc na nich, Lupin nie czuł współczucia. Nie za takie społeczeństwo chciał walczyć i bronić przed wilkołakami, bo równie dobrze bestie mogły przetrzebić stado i ulżyć państwu. Gdyby nie zagrożenie zarażenia, być może rozważałby to za opcję - wszak na równi gardził likantropami jak ludźmi. Kiedyś było inaczej, jednak kiedyś i on patrzył na wszystko pod innymi wartościami, a kwestionowanie ich rozpoczęło się przy kwestionowaniu własnego człowieczeństwa. Później było już tylko gorzej. Lub prościej. Przestał współczuć, litować się, ratować. Pomagać. Takie było zadanie socjalistów - by wspomagać najsłabszych i zapewnić im równe szanse, jak tym, którzy nie potrzebowali opieki. Wbrew temu co utrzymywali ci maniakalni masochiści, tych drugich nie było wcale aż tak mało. Wystarczyło złamać i zahartować jak jego samego. Borgia była więc tylko kolejnym przykładem osoby, która - w przeciwieństwie do słabych jednostek - potrafiła mocno stać na nogach w świecie. Która, gdy przyszedł sztorm taki jak ten, umiała utrzymać się na powierzchni szalejącego morza. A przecież nie musiała tego robić. Mogła załamać ręce i czekać na odgórne rozwiązanie, licząc na to, że ktoś inny za nią to załatwi. Nikt nie oczekiwał, że kobieta będzie w stanie postąpić inaczej, a ona mimo wszystko udowadniała za każdym razem, że to nie zależało od płci. Że sama stanowiła o swoim losie i pojawiła się w ministerialnych bramach w tej samej postaci, jaką widział w Wenus. Była czarownicą, która zdecydowanie miała przeżyć ich wszystkich. A jego to nie ulegało wątpliwości.
- Nie powinna mieć ich pani do czegokolwiek. I kogokolwiek. Na pewno nie tutaj - stwierdził, łapiąc się na tym, że była to szczera porada. Sam przestał wypatrywać w ludziach wsparcia, rozsądku, jakiejkolwiek logiki. Zawsze zawodzili i zamiast pomagać, działali na niekorzyść. Nauczenie się braku zaufania wobec wszystkich poza sobą samym było zapewne najsolidniejszą lekcją, którą brygadzista przyswoił w całym swoim życiu. Poleganie na własnej osobie dawało niezależność oraz wolność. Oczywiście, że było ciężej niż istnienie czyimś kosztem, jednak w świecie przepełnionym materializmem nie można było mieć złudzeń co do tego, że ludzie zawsze mieli wybierać wyboistą drogę, zamiast prostej. Dlatego gdy niektórzy obruszyliby się w momencie usłyszenia o braku oczekiwań w stosunku do własnej osoby, on doszukiwał się w tym mądrości tej, która się w ten sposób wypowiadała. I otwartości umysłu, jaką sobie cenił. Podobnie jak krótki moment rozbawienia, dotykający go mocniej niż mógł przypuszczać, bo poruszający swoim podobieństwem struny przeszłych dni. - Po tym, co działo się w tym kraju podczas mojej nieobecności, już nic mnie nie zdziwi. - Zmieniający się Ministrowie, szalone decyzje, przetasowania na skalę krajową. Nie obchodziła go polityka, nie interesował się nią, ale nawet i bez tego mógł dostrzegać trawiącą ten kraj chorobę, jakim było popadanie w szaleństwo. Dlaczego więc specjalistka nie miała zająć się tym gnijącym kurwidołem? Mam nadzieję, że wpadnie w wasze ręce prędzej niż później. - To kwestia czasu - odparł krótko, by po chwili obserwować, jak urzędnik po raz kolejny pojawił się obok i niemal z namaszczeniem oddawał różdżkę kobiecie. Zupełnie jakby była Ministrem Magii, który zaszczycił swojego pracownika uwagą. Nie pomylił się, więc gdy mówił o umiejętnościach zarządzania Borgii. I nie kłamał.
Następne chwile były dziwne, jak i całe to spotkanie. Propozycja, która nie powinna była zostać przyjęta, stała się faktem, gdy we dwójkę zmierzali ku wyjściu z departamentu, a Lupin zastanawiał się, kiedy to się wydarzyło. Kiedy w ostatnim odruchu własnej niezależności, o której tyle rozmyślał, pozostawał jeszcze na bruku zatłoczonej, londyńskiej ulicy, by spotkać się z wymownym spojrzeniem włoskiej intrygantki. Mógł tłumaczyć się chęcią szybszego wydostania się z miasta, jednak nie miał złudzeń. Nie panował nad sytuacją, bo podświadomie nie chciał. Tęsknił za czymś, co nigdy nie miało miejsca. Nie z nią, a jednak nie potrafił tego kontrolować w równym stopniu, w jakim by tego pragnął. Ciągnął ku swoim zakłamanym wspomnieniom, zdając sobie sprawę z własnej naiwności, głupoty, równocześnie skazując się na masochistyczną banicję od logiki. Był poronionym płodem uczuć uwięzionym we własnej przeszłości, która zamazywała się tak łatwo, jak kąty Wenus. Dlatego siedząc w powozie i poddając się charakterystycznemu bujaniu, milczał. Zupełnie jakby słowa równocześnie miały pozbawić go tej fantazji, w której czuł się potwornie niekomfortowo. Nigdy nie jechał powozem innym od czasów Hogwartu, a równocześnie ta cisza i siedząca naprzeciw niego kobieta przywróciły kolejne wspomnienie. Tym razem z Borgią w prawdziwej roli. - Pamiętam cię - odezwał się w końcu, przenosząc wzrok na dłuższą chwilę ku jej twarzy i wychwytując równocześnie baczne spojrzenie. Tak jak i teraz, jechali tamtego dnia powozem ku szkolnym murom pogrążeni w całkowitej ciszy. Tuż przed swoim szóstym rokiem. - Wtedy też byłaś piękna. - Porzucił formalne zwroty, tak samo jak i podtrzymywanie kontaktu wzrokowego, leniwie zwracając uwagę na to, co znajdowało się za oknem. Bo nie wstydził się swoich myśli ani oczywistego stwierdzenia faktu. Faktu, o którym doskonale wiedziała. - Moim celem jest północna granica. Jeśli to nie problem - dodał jeszcze niewyjawiony wcześniej kierunek podróży. Wenus znajdowało się w przeciwnym kierunku, jednak zaproponowała mu taką opcję, dlatego zastanawiał się, czy miała się z niej wywiązać.
- Nie powinna mieć ich pani do czegokolwiek. I kogokolwiek. Na pewno nie tutaj - stwierdził, łapiąc się na tym, że była to szczera porada. Sam przestał wypatrywać w ludziach wsparcia, rozsądku, jakiejkolwiek logiki. Zawsze zawodzili i zamiast pomagać, działali na niekorzyść. Nauczenie się braku zaufania wobec wszystkich poza sobą samym było zapewne najsolidniejszą lekcją, którą brygadzista przyswoił w całym swoim życiu. Poleganie na własnej osobie dawało niezależność oraz wolność. Oczywiście, że było ciężej niż istnienie czyimś kosztem, jednak w świecie przepełnionym materializmem nie można było mieć złudzeń co do tego, że ludzie zawsze mieli wybierać wyboistą drogę, zamiast prostej. Dlatego gdy niektórzy obruszyliby się w momencie usłyszenia o braku oczekiwań w stosunku do własnej osoby, on doszukiwał się w tym mądrości tej, która się w ten sposób wypowiadała. I otwartości umysłu, jaką sobie cenił. Podobnie jak krótki moment rozbawienia, dotykający go mocniej niż mógł przypuszczać, bo poruszający swoim podobieństwem struny przeszłych dni. - Po tym, co działo się w tym kraju podczas mojej nieobecności, już nic mnie nie zdziwi. - Zmieniający się Ministrowie, szalone decyzje, przetasowania na skalę krajową. Nie obchodziła go polityka, nie interesował się nią, ale nawet i bez tego mógł dostrzegać trawiącą ten kraj chorobę, jakim było popadanie w szaleństwo. Dlaczego więc specjalistka nie miała zająć się tym gnijącym kurwidołem? Mam nadzieję, że wpadnie w wasze ręce prędzej niż później. - To kwestia czasu - odparł krótko, by po chwili obserwować, jak urzędnik po raz kolejny pojawił się obok i niemal z namaszczeniem oddawał różdżkę kobiecie. Zupełnie jakby była Ministrem Magii, który zaszczycił swojego pracownika uwagą. Nie pomylił się, więc gdy mówił o umiejętnościach zarządzania Borgii. I nie kłamał.
Następne chwile były dziwne, jak i całe to spotkanie. Propozycja, która nie powinna była zostać przyjęta, stała się faktem, gdy we dwójkę zmierzali ku wyjściu z departamentu, a Lupin zastanawiał się, kiedy to się wydarzyło. Kiedy w ostatnim odruchu własnej niezależności, o której tyle rozmyślał, pozostawał jeszcze na bruku zatłoczonej, londyńskiej ulicy, by spotkać się z wymownym spojrzeniem włoskiej intrygantki. Mógł tłumaczyć się chęcią szybszego wydostania się z miasta, jednak nie miał złudzeń. Nie panował nad sytuacją, bo podświadomie nie chciał. Tęsknił za czymś, co nigdy nie miało miejsca. Nie z nią, a jednak nie potrafił tego kontrolować w równym stopniu, w jakim by tego pragnął. Ciągnął ku swoim zakłamanym wspomnieniom, zdając sobie sprawę z własnej naiwności, głupoty, równocześnie skazując się na masochistyczną banicję od logiki. Był poronionym płodem uczuć uwięzionym we własnej przeszłości, która zamazywała się tak łatwo, jak kąty Wenus. Dlatego siedząc w powozie i poddając się charakterystycznemu bujaniu, milczał. Zupełnie jakby słowa równocześnie miały pozbawić go tej fantazji, w której czuł się potwornie niekomfortowo. Nigdy nie jechał powozem innym od czasów Hogwartu, a równocześnie ta cisza i siedząca naprzeciw niego kobieta przywróciły kolejne wspomnienie. Tym razem z Borgią w prawdziwej roli. - Pamiętam cię - odezwał się w końcu, przenosząc wzrok na dłuższą chwilę ku jej twarzy i wychwytując równocześnie baczne spojrzenie. Tak jak i teraz, jechali tamtego dnia powozem ku szkolnym murom pogrążeni w całkowitej ciszy. Tuż przed swoim szóstym rokiem. - Wtedy też byłaś piękna. - Porzucił formalne zwroty, tak samo jak i podtrzymywanie kontaktu wzrokowego, leniwie zwracając uwagę na to, co znajdowało się za oknem. Bo nie wstydził się swoich myśli ani oczywistego stwierdzenia faktu. Faktu, o którym doskonale wiedziała. - Moim celem jest północna granica. Jeśli to nie problem - dodał jeszcze niewyjawiony wcześniej kierunek podróży. Wenus znajdowało się w przeciwnym kierunku, jednak zaproponowała mu taką opcję, dlatego zastanawiał się, czy miała się z niej wywiązać.
i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
MY HEART.
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Znów w ciemnych oczach Włoszki błysnęło rozbawienie: promyk ciepła, który przemieniał jej zwykle kalkulujące spojrzenie w coś bardziej zapraszającego, otwartego wręcz. Zgadzała się z nim: polegać na Ministerstwie jako takim i z samego tytułu tego, że to instytucja państwowa i prowadzona przez rząd nie dawała jakiejkolwiek gwarancji, że jakiekolwiek oczekiwania co do jej funkcjonowania miały tu zostać spełnione. W Ministerstwie Magii ufała tylko kilku jednostkom z tym, że nie sprawią jej zawodu, albo że ewentualne niezadowolenie jej osoby będzie miało pewne i ugruntowane podstawy. Na szczęście, każdą przeciwność dało się obejść z użyciem odpowiednich środków i odrobiny dobrej woli – tudzież dobrego interesu – po obu stronach.
Nie zmieniało się to nawet w czasie politycznych zawirowań. Odpowiedni ludzie na odpowiednich miejscach byli w stanie przetrwać wszelkie niedogodności i zmieniających się jak w kalejdoskopie Ministrów. Zycie cały czas uparcie się zmieniało i napierało falami pod coraz to nowszymi kątami i zmienną intensywnością, ale Włoszka nauczyła się, że trzeba było pozostać wiernym swojej sprawie. W ostatecznym rozrachunku i sytuacjach postawienia pod ścianą każdy dbał o siebie i tylko o siebie. Nie wątpiła więc w to, że znajdujący się przy niej brygadzista również kieruje się tą zasadą, zwłaszcza, że nie znała go poza ich spotkaniem w murach Wenus. Jej sympatia była więc przypadkowa i powierzchowna, bez fundamentów. Ciekawość napędzała jej zainteresowanie Lupinem, może był to kaprys, lecz nie był on bezmyślnym działaniem. Owszem, nie wiedziała co może tak właściwie z tego wszystkiego wyniknąć, ale Merlin jej świadkiem, że to ryzyko było dobrze przekalkulowane.
Połowicznie podejrzewała, że jej odmówi. Nie okazała jednak zaskoczenia kiedy się zgodził, zamiast tego skinęła lekko głową i zaprosiła go gestem do tego, aby podążał u jej boku. Przeszli przez korytarz i wsiedli w windy, wysiedli w atrium i z niego poprzez wyjście dla gości wydostali się na chłodne, wiosenne powietrze Londynu: o wiele czystsze, mimo, że mugole zniknęli z miasta ledwie dzień temu. Dopiero na ulicy wyprzedziła nieco Lyalla, docierając do czarnego powozu zaprzężonego w równie czarne konie, z ubranym na czarno woźnicą przycupniętym na przedzie. Wsiedli do środka, a Giovanna stuknęła różdżką raz w szybkę. Jedź. Bez konkretnego kierunku. Po prostu naprzód.
Pierwsze chwile podróży zeszły im w milczeniu. Nie czuła potrzeby rozmowy, przyjmowała jedynie jego towarzystwo, czerpiąc z nienachalnej bliskości, której świeżość, przestrzeń i brak zobowiązań napawała ją nową energią. W końcu jednak odezwał się, a Włoszka przeniosła na niego zaciekawione spojrzenie. Przechyliła tylko lekko głowę, pozwalając włosom opaść, czekając aż będzie kontynuował. I następnymi słowami udało mu się ją zaskoczyć. Cień emocji pojawił się w jej oczach, nim nie odwróciła znów głowy ku szybie. Milczała, myśląc, jedyny ruch wykonując tylko wtedy, gdy znów zapukała różdżką w szybkę, dając woźnicy znać, w którą stronę ma jechać. Minęło jeszcze kilka chwil, nim badawczym spojrzeniem nie wróciła do Lupina. Uniosła wypielęgnowaną dłoń i ustawiła ją tak, by ze swojego pola widzenia zakryć zarost czarodzieja. Kiedy opuściła rękę na jej ustach gościł niewielki uśmiech.
– Gryfon – stwierdziła, przypominając sobie kto towarzyszył jej czternaście lat temu w drodze do Hogwartu. Każda taka podróż była właściwie niemożliwa do całkowitego zapomnienia. – Jestem ciekawa – zaczęła i przerwała na moment, nieznacznie muskając dolną wargę zębami. – Jestem ciekawa, czy gdybyśmy znali się lepiej to czy na pierwszą myśl byłbyś w stanie powiedzieć o mnie coś innego – powiedziała, tonem nieco tylko zawiedzionym. Im intensywniej się w niego wpatrywała tym więcej niewielkich skrawków wspomnień przeciskało się z odmętów pamięci na wierzch myśli. Były to jednak dość błahe rzeczy: lekcja eliksirów dzielona z Gryfonami, zdecydowanie gdzieś na pierwszych trzech latach szkoły. Mecz quidditcha między Gryffindorem a Slytherinem, kiedy ktoś – Lupin, teraz to sobie przypomniała – tak szybko przeciął jej drogę, że omal nie wywróciła się na błoniach, błotnistych po kilku dniach ulewnego deszczu. Prawie posłała wtedy w jego plecy upiorogacka. Uśmiechnęła się na to wspomnienie.
– Wydaje mi się, że jeszcze może nie być zbyt późno aby wyjść poza powierzchowne, na wpół zapomniane wrażenia ze szkolnej ławki – powiedziała, czekoladowymi oczami szukając odpowiedzi w tych trochę jaśniejszych, usadowionych naprzeciw niej w chyboczącym się powozie.
Nie zmieniało się to nawet w czasie politycznych zawirowań. Odpowiedni ludzie na odpowiednich miejscach byli w stanie przetrwać wszelkie niedogodności i zmieniających się jak w kalejdoskopie Ministrów. Zycie cały czas uparcie się zmieniało i napierało falami pod coraz to nowszymi kątami i zmienną intensywnością, ale Włoszka nauczyła się, że trzeba było pozostać wiernym swojej sprawie. W ostatecznym rozrachunku i sytuacjach postawienia pod ścianą każdy dbał o siebie i tylko o siebie. Nie wątpiła więc w to, że znajdujący się przy niej brygadzista również kieruje się tą zasadą, zwłaszcza, że nie znała go poza ich spotkaniem w murach Wenus. Jej sympatia była więc przypadkowa i powierzchowna, bez fundamentów. Ciekawość napędzała jej zainteresowanie Lupinem, może był to kaprys, lecz nie był on bezmyślnym działaniem. Owszem, nie wiedziała co może tak właściwie z tego wszystkiego wyniknąć, ale Merlin jej świadkiem, że to ryzyko było dobrze przekalkulowane.
Połowicznie podejrzewała, że jej odmówi. Nie okazała jednak zaskoczenia kiedy się zgodził, zamiast tego skinęła lekko głową i zaprosiła go gestem do tego, aby podążał u jej boku. Przeszli przez korytarz i wsiedli w windy, wysiedli w atrium i z niego poprzez wyjście dla gości wydostali się na chłodne, wiosenne powietrze Londynu: o wiele czystsze, mimo, że mugole zniknęli z miasta ledwie dzień temu. Dopiero na ulicy wyprzedziła nieco Lyalla, docierając do czarnego powozu zaprzężonego w równie czarne konie, z ubranym na czarno woźnicą przycupniętym na przedzie. Wsiedli do środka, a Giovanna stuknęła różdżką raz w szybkę. Jedź. Bez konkretnego kierunku. Po prostu naprzód.
Pierwsze chwile podróży zeszły im w milczeniu. Nie czuła potrzeby rozmowy, przyjmowała jedynie jego towarzystwo, czerpiąc z nienachalnej bliskości, której świeżość, przestrzeń i brak zobowiązań napawała ją nową energią. W końcu jednak odezwał się, a Włoszka przeniosła na niego zaciekawione spojrzenie. Przechyliła tylko lekko głowę, pozwalając włosom opaść, czekając aż będzie kontynuował. I następnymi słowami udało mu się ją zaskoczyć. Cień emocji pojawił się w jej oczach, nim nie odwróciła znów głowy ku szybie. Milczała, myśląc, jedyny ruch wykonując tylko wtedy, gdy znów zapukała różdżką w szybkę, dając woźnicy znać, w którą stronę ma jechać. Minęło jeszcze kilka chwil, nim badawczym spojrzeniem nie wróciła do Lupina. Uniosła wypielęgnowaną dłoń i ustawiła ją tak, by ze swojego pola widzenia zakryć zarost czarodzieja. Kiedy opuściła rękę na jej ustach gościł niewielki uśmiech.
– Gryfon – stwierdziła, przypominając sobie kto towarzyszył jej czternaście lat temu w drodze do Hogwartu. Każda taka podróż była właściwie niemożliwa do całkowitego zapomnienia. – Jestem ciekawa – zaczęła i przerwała na moment, nieznacznie muskając dolną wargę zębami. – Jestem ciekawa, czy gdybyśmy znali się lepiej to czy na pierwszą myśl byłbyś w stanie powiedzieć o mnie coś innego – powiedziała, tonem nieco tylko zawiedzionym. Im intensywniej się w niego wpatrywała tym więcej niewielkich skrawków wspomnień przeciskało się z odmętów pamięci na wierzch myśli. Były to jednak dość błahe rzeczy: lekcja eliksirów dzielona z Gryfonami, zdecydowanie gdzieś na pierwszych trzech latach szkoły. Mecz quidditcha między Gryffindorem a Slytherinem, kiedy ktoś – Lupin, teraz to sobie przypomniała – tak szybko przeciął jej drogę, że omal nie wywróciła się na błoniach, błotnistych po kilku dniach ulewnego deszczu. Prawie posłała wtedy w jego plecy upiorogacka. Uśmiechnęła się na to wspomnienie.
– Wydaje mi się, że jeszcze może nie być zbyt późno aby wyjść poza powierzchowne, na wpół zapomniane wrażenia ze szkolnej ławki – powiedziała, czekoladowymi oczami szukając odpowiedzi w tych trochę jaśniejszych, usadowionych naprzeciw niej w chyboczącym się powozie.
wszystkie jej słowa są żartem
jak już balować, to z czartem,
bardzo by kochał ją Makbet
jak już balować, to z czartem,
bardzo by kochał ją Makbet
Sam czuł się dziwnie, idąc ramię w ramię z nieznaną sobie kobietą i przyjmując od niej zaoferowaną pomoc. Bo mógł przecież odmówić i gdyby nie była to Borgia, zapewne tak właśnie by postąpił. Było to wręcz stuprocentowo pewne niż zostawione w niewiadomej. Wystarczyły jednak te dwa nikłe spotkania, żeby coś uderzyło mu do głowy. Podobieństwo do Skamander sprawiało, że nie potrafił myśleć trzeźwo, jednak też doszukiwał się w tych drobnych elementach wspólnych całości, za którą tęsknił. Gdyby był człowiekiem lubiącym się oszukiwać, zapewne uznałby to za zwykły kaprys trwający tyle, co podmuch wiatru. Tak jednak nie było i Lupin był do kości przesycony brakiem złudzeń. Wiedział, że osoba Giovanny leżała w sferze zakurzonych emocji przypominających o przeszłości przez niego uwielbianej. Prawda była jednak taka, że brygadzista nie pamiętał nawet jak to było - czuć się dobrze, spokojnie, czuć się kochanym i obdarzać drugą osobę tym uczuciem. Bo w przeszłości to potrafił i nie wyobrażał sobie przestać. Przesycony bólem zmieszanym z winą oraz sporą dawką najtoksyczniejszej z emocji wył do księżyca nieprzerwanie i tak długo, że jedyne co znał i rozumiał, było właśnie ów cierpieniem. Czy gdyby spotkał na swojej drodze Laurel, potrafiłby znów kochać ją w ten czysty sposób, co kiedyś? Potrafiłby poczuć to, co kiedyś? Czy byłaby w stanie obudzić w nim człowieczeństwo, którego był pozbawiony na własne życzenie? Lyall nie chciał postrzegać swojej osoby jako równego innym. Był mordercą, a ci nie zasługiwali na życie w społeczeństwie i jakąkolwiek akceptację. I chociaż wykonywał wtedy swoje obowiązki, nie miało to dla niego znaczenia. Niszczył innych, a to przekleństwo ciągnęło się za nim od lat, nie zmniejszając na swojej intensywności. Dlaczego więc pomimo tego wszystkiego, świadomie pozwalał na poczucie słabości, oddawania wręcz nad sobą władzy ów kobiecie? Liczył na zniszczenie, którego mogła na nim dokonać, a może właśnie na to zasługiwał? Na karę dostrzegania w niej elementów swojej dawnej narzeczonej, żeby nigdy nie zaznał spokoju ani przebaczenia? Nie łaknął jednego ni drugiego; mimo to widok Borgii sprawiał mu ból oraz nadzieję. Na co? Chyba ludzkie słabości wciąż potrafiły dojrzeć w nim światło dzienne, skoro liczył na normalność. Normalność, którą jego rozsądek odrzucał w wielkim gniewie na reakcje serca. A ono przecież miało być martwe. Dlaczego nie było?
Gryfon. Przypomniała sobie ku jego zaskoczeniu, odrywając na chwilę myśli mężczyzny od kolejnej porcji nienawiści do samego siebie. Wyłapał jej spojrzenie, jednak nie odezwał się. Nie od razu. Śledził jej zachowanie, które zapewne pokrywało się przy każdym spotkaniu z jakimkolwiek innym przedstawicielem jego płci. Jestem ciekawa. Była ciekawa? Czego? Jego? Tego co miał do powiedzenia? Najwidoczniej dopisywała mu zbyt wiele cechy bycia interesującym, a Lyall był kimś, kto nie zasługiwał na uwagę. Doskonale o tym wiedział, dlatego jego zdanie nie miało też znaczenia. - Nie zawieram przyjaźni - odparł krótko, dostrzegając to muśnięcie dolnej wargi w typowy dla kobiet sposób. Nie przeszkadzało mu to, że to widziała - jego spojrzenie zatrzymujące się na dłużej na jej ustach i dopiero po chwili wolno przesunięte ku oczom. Cisza może i wydawała się na pozór ciężka, jednak Lupin dobrze czuł się właśnie w milczeniu. Nie bał się patrzeć wprost przed siebie i konfrontować z kimś, kto był zupełnie inny od reszty mdłego społeczeństwa. Z kimś, kto lubił bawić się ryzykiem na każdym podłożu. - Uwierz mi. Nie chcesz mnie poznawać. - A on nie chciał się przed nikim otwierać. Wszyscy, którzy byli mu bliscy, odchodzili. Jeden po drugim padali jak muchy, a ciągnący się za Lupinem sznurek trupów i zniszczonych żyć jedynie się rozrastał. Stary Skamander, Laurel, Betty. Teraz nie wiedział, co się działo z Randallem. Jego bliźniak zaginął niczym kamień w wodę. Czy żył, czy już też wciągnęła go zawierucha wojny i kłopotów, które tak sobie ukochał? Lyall nawet nie myślał o tych wszystkich wilkołakach oraz ich rodzinach. Istniał po to, żeby niszczyć innym życia i nie zamierzał się z tym kryć. Borgia mogła być zakutą w zbroję czarownicą, jednak nie zasługiwała na zamęt, którego źródło miała tuż przed sobą. Brygadzista jeszcze raz spojrzał za okno i przewijający się za nim widok. Rozpoznawał ów ulicę - byli blisko celu. - Powiedziałbym ci dokładnie to samo. Powiedziałbym prawdę - odezwał się cicho po kolejnych mijanych w milczeniu minutach, wiedząc, że po wyjściu z powozu mieli się rozdzielić i zniknąć ze swoich żyć na zawsze. A przynajmniej liczył na to, że ich drogi nie miały się już przeciąć.
Gryfon. Przypomniała sobie ku jego zaskoczeniu, odrywając na chwilę myśli mężczyzny od kolejnej porcji nienawiści do samego siebie. Wyłapał jej spojrzenie, jednak nie odezwał się. Nie od razu. Śledził jej zachowanie, które zapewne pokrywało się przy każdym spotkaniu z jakimkolwiek innym przedstawicielem jego płci. Jestem ciekawa. Była ciekawa? Czego? Jego? Tego co miał do powiedzenia? Najwidoczniej dopisywała mu zbyt wiele cechy bycia interesującym, a Lyall był kimś, kto nie zasługiwał na uwagę. Doskonale o tym wiedział, dlatego jego zdanie nie miało też znaczenia. - Nie zawieram przyjaźni - odparł krótko, dostrzegając to muśnięcie dolnej wargi w typowy dla kobiet sposób. Nie przeszkadzało mu to, że to widziała - jego spojrzenie zatrzymujące się na dłużej na jej ustach i dopiero po chwili wolno przesunięte ku oczom. Cisza może i wydawała się na pozór ciężka, jednak Lupin dobrze czuł się właśnie w milczeniu. Nie bał się patrzeć wprost przed siebie i konfrontować z kimś, kto był zupełnie inny od reszty mdłego społeczeństwa. Z kimś, kto lubił bawić się ryzykiem na każdym podłożu. - Uwierz mi. Nie chcesz mnie poznawać. - A on nie chciał się przed nikim otwierać. Wszyscy, którzy byli mu bliscy, odchodzili. Jeden po drugim padali jak muchy, a ciągnący się za Lupinem sznurek trupów i zniszczonych żyć jedynie się rozrastał. Stary Skamander, Laurel, Betty. Teraz nie wiedział, co się działo z Randallem. Jego bliźniak zaginął niczym kamień w wodę. Czy żył, czy już też wciągnęła go zawierucha wojny i kłopotów, które tak sobie ukochał? Lyall nawet nie myślał o tych wszystkich wilkołakach oraz ich rodzinach. Istniał po to, żeby niszczyć innym życia i nie zamierzał się z tym kryć. Borgia mogła być zakutą w zbroję czarownicą, jednak nie zasługiwała na zamęt, którego źródło miała tuż przed sobą. Brygadzista jeszcze raz spojrzał za okno i przewijający się za nim widok. Rozpoznawał ów ulicę - byli blisko celu. - Powiedziałbym ci dokładnie to samo. Powiedziałbym prawdę - odezwał się cicho po kolejnych mijanych w milczeniu minutach, wiedząc, że po wyjściu z powozu mieli się rozdzielić i zniknąć ze swoich żyć na zawsze. A przynajmniej liczył na to, że ich drogi nie miały się już przeciąć.
i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
MY HEART.
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przez chwilę dwa spojrzenia ścierały się, choć Włoszka nie była pewna czy aby na pewno można było nazwać to starciem. Nie byli przecież na wojnie, prawda? Nie musieli się zwalczać. Był to bardziej słowny sparing, lecz chyba nawet sparingiem ich wymiany zdań nie mogła nazwać. Nie, to była po prostu wymiana zdań. Nikt nie miał pola do obrony, nikt nie miał czego podbijać – a przynajmniej tak jej się wydawało. Miała czystą kartę, zagmatwaną przestrzeń do eksploracji i zaspokojenia jej wewnętrznej potrzeby odkrywania. Przy sporej cierpliwości ciekawość w odpowiednich dawkach i we właściwych chwilach potrafiła zaprowadzić w naprawdę dobre miejsca: trzeba było tylko z głową używać tego, co podsuwał los i co samemu się wykreowało.
Czuła się w jego spojrzeniu jakby pod lupą, lecz nie peszyło jej to. Nie, Giovannę bardzo ciężko było speszyć: powoli przestawała wierzyć w to, że było to w ogóle możliwe.
– Nikt nie mówił o przyjaźni – uśmiechnęła się, po czym spojrzała znów w okienko. Zapadła cisza wypełniona dwoma współistniejącymi w niej aurami, a Borgia miała wrażenie, że w powietrzu aż się kotłuje. Była to stymulująca plątanina energii, zachęcająca do podkręcenia jeszcze atmosfery. Zaśmiała się cicho na jego zapewnienie, posyłając mu spojrzenie z ukosa i nieco gorzkawy uśmiech.
– Żeby uwierzyć potrzeba dowodów. Ślepa wiara ma ten minus, że jest ślepa – stwierdziła, znów zawieszając spojrzenie na Lupinie. Ten człowiek miał potwory pd łóżkiem i w szafie, najpewniej do spółki z trupami mniej lub bardziej metaforycznymi. Ona miała. Wszyscy mieli. Wszyscy żyli wśród potworów i byli potworami, a jedyne na co mieli wpływ to to z jakim ich rodzajem woleli się bratać.
Tę myśl zachowała jednak dla siebie.
Mijały minuty, powóz nieuchronnie zbliżał się do granicy zaklęć ochronnych. Lupin jednak przerwał ciszę raz jeszcze. Borgia spojrzała na niego, a przez chwilę jej twarz pozbawiona była masek. Przez chwilę wydała się ludzka, kiedy uśmiechnęła się do niego szczerze i poniekąd smutno.
– Szczerość jest towarem niezwykle deficytowym – powiedziała tak cicho, ze prawie że szeptem. Zdążyła wziąć tylko kilka oddechów więcej, kiedy powóz z wyczuciem zatrzymał się, oznaczając koniec ich wspólnej podróży.
– Do widzenia, Lyallu Lupinie – powiedziała i skinęła mu głową. Wysiadał. Być może to ostatnie spojrzenie na jego plecy będzie ostatnim momentem, gdy będą zawarci w jednej wspólnej przestrzeni.
Być może. Życie w końcu kochało zaskakiwać.
| zt
Czuła się w jego spojrzeniu jakby pod lupą, lecz nie peszyło jej to. Nie, Giovannę bardzo ciężko było speszyć: powoli przestawała wierzyć w to, że było to w ogóle możliwe.
– Nikt nie mówił o przyjaźni – uśmiechnęła się, po czym spojrzała znów w okienko. Zapadła cisza wypełniona dwoma współistniejącymi w niej aurami, a Borgia miała wrażenie, że w powietrzu aż się kotłuje. Była to stymulująca plątanina energii, zachęcająca do podkręcenia jeszcze atmosfery. Zaśmiała się cicho na jego zapewnienie, posyłając mu spojrzenie z ukosa i nieco gorzkawy uśmiech.
– Żeby uwierzyć potrzeba dowodów. Ślepa wiara ma ten minus, że jest ślepa – stwierdziła, znów zawieszając spojrzenie na Lupinie. Ten człowiek miał potwory pd łóżkiem i w szafie, najpewniej do spółki z trupami mniej lub bardziej metaforycznymi. Ona miała. Wszyscy mieli. Wszyscy żyli wśród potworów i byli potworami, a jedyne na co mieli wpływ to to z jakim ich rodzajem woleli się bratać.
Tę myśl zachowała jednak dla siebie.
Mijały minuty, powóz nieuchronnie zbliżał się do granicy zaklęć ochronnych. Lupin jednak przerwał ciszę raz jeszcze. Borgia spojrzała na niego, a przez chwilę jej twarz pozbawiona była masek. Przez chwilę wydała się ludzka, kiedy uśmiechnęła się do niego szczerze i poniekąd smutno.
– Szczerość jest towarem niezwykle deficytowym – powiedziała tak cicho, ze prawie że szeptem. Zdążyła wziąć tylko kilka oddechów więcej, kiedy powóz z wyczuciem zatrzymał się, oznaczając koniec ich wspólnej podróży.
– Do widzenia, Lyallu Lupinie – powiedziała i skinęła mu głową. Wysiadał. Być może to ostatnie spojrzenie na jego plecy będzie ostatnim momentem, gdy będą zawarci w jednej wspólnej przestrzeni.
Być może. Życie w końcu kochało zaskakiwać.
| zt
wszystkie jej słowa są żartem
jak już balować, to z czartem,
bardzo by kochał ją Makbet
jak już balować, to z czartem,
bardzo by kochał ją Makbet
10.04
Paranoja całej tej sytuacji coraz mocniej dawała o sobie znać. Na swój sposób Thea czuła się oburzona tym, że musi udać się do Ministerstwa w celu zarejestrowania różdżki. Po co był ten wielopokoleniowy kult czystości krwi, maksymy, drzewa genealogiczne i inne bzdury skoro w takiej sytuacji i tak nie miało to żadnego znaczenia. Niewielkie znaczenie miał fakt, że dla niej sam proces był tylko czystą formalnością. To było uwłaczające i tyle.
Jednak gdy w końcu przekroczyła próg Ministerstwa zachowywała się dość spokojnie. Po prostu przeszła na odpowiedni poziom i jak posłuszny obywatel ustawiła się w odpowiedniej kolejce do odpowiedniego gabinetu. Nie zwracała szczególnej uwagi na ludzi tłoczących się zarówno przed jak i za nią. Nie zastanawiała się nad tym ilu z nich naprawdę zasługuje na miano prawdziwego czarodzieja a kto chce za pomocą jakieś zmyślonej historii oszukać komisje. To przecież i tak nie miało żadnego znaczenia a ona chciała jak najszybciej opuścić to miejsce. Nigdy nie przepadała za Ministerstwem. Tamtejsi urzędnicy wydawali się na swój sposób martwi w środku. Chęć dotarcia do celu za wszelką cenę czy też kumulowanie iluzorycznej władzy nie stawiała ich w korzystniejszym świetle. Ministerstwo wysysało z ludzi życie zarówno metaforycznie jak i dosłownie. Mijające minuty zaczęły się dłużyć w nieskończoność a kolejka jedynie nieznacznie się poruszyła. Dla zabicia czasu Thea wyciągnęła ze sporej torby jaką miała przy sobie dzisiejszą gazetę i zaczęła analizować wyniki ostatnich gonitw. Nawet nie przyszłość jej do głowy, że komuś może się nie podoba podobne zachowanie. Zbyt zajęta własnymi myślami nawet nie zauważyła, że zaraz nadejdzie jej kolej. Szybko schowała gazetę do środka i wyszła do gabinetu. Udowodnienie, że jest czarownicą czystej krwi nie zajęło kobiecie wiele czasu. Żaden zdrowo myślący człowiek nie podejrzewałby raczej, że wśród Borginów czy Wileksów uchowała się choć jedna szlama. Cały proces wydawał się trochę zabawny ale Thea w swej łaskawości postanowiła być wyrozumiała dla urzędników, którzy wykonuje przecież jedynie polecenia. Oddała swoją różdżkę bez oporu a gdy otrzymała ją z powrotem grzecznie podziękowała i skierowała się w stronę wyjścia.
/zt
Paranoja całej tej sytuacji coraz mocniej dawała o sobie znać. Na swój sposób Thea czuła się oburzona tym, że musi udać się do Ministerstwa w celu zarejestrowania różdżki. Po co był ten wielopokoleniowy kult czystości krwi, maksymy, drzewa genealogiczne i inne bzdury skoro w takiej sytuacji i tak nie miało to żadnego znaczenia. Niewielkie znaczenie miał fakt, że dla niej sam proces był tylko czystą formalnością. To było uwłaczające i tyle.
Jednak gdy w końcu przekroczyła próg Ministerstwa zachowywała się dość spokojnie. Po prostu przeszła na odpowiedni poziom i jak posłuszny obywatel ustawiła się w odpowiedniej kolejce do odpowiedniego gabinetu. Nie zwracała szczególnej uwagi na ludzi tłoczących się zarówno przed jak i za nią. Nie zastanawiała się nad tym ilu z nich naprawdę zasługuje na miano prawdziwego czarodzieja a kto chce za pomocą jakieś zmyślonej historii oszukać komisje. To przecież i tak nie miało żadnego znaczenia a ona chciała jak najszybciej opuścić to miejsce. Nigdy nie przepadała za Ministerstwem. Tamtejsi urzędnicy wydawali się na swój sposób martwi w środku. Chęć dotarcia do celu za wszelką cenę czy też kumulowanie iluzorycznej władzy nie stawiała ich w korzystniejszym świetle. Ministerstwo wysysało z ludzi życie zarówno metaforycznie jak i dosłownie. Mijające minuty zaczęły się dłużyć w nieskończoność a kolejka jedynie nieznacznie się poruszyła. Dla zabicia czasu Thea wyciągnęła ze sporej torby jaką miała przy sobie dzisiejszą gazetę i zaczęła analizować wyniki ostatnich gonitw. Nawet nie przyszłość jej do głowy, że komuś może się nie podoba podobne zachowanie. Zbyt zajęta własnymi myślami nawet nie zauważyła, że zaraz nadejdzie jej kolej. Szybko schowała gazetę do środka i wyszła do gabinetu. Udowodnienie, że jest czarownicą czystej krwi nie zajęło kobiecie wiele czasu. Żaden zdrowo myślący człowiek nie podejrzewałby raczej, że wśród Borginów czy Wileksów uchowała się choć jedna szlama. Cały proces wydawał się trochę zabawny ale Thea w swej łaskawości postanowiła być wyrozumiała dla urzędników, którzy wykonuje przecież jedynie polecenia. Oddała swoją różdżkę bez oporu a gdy otrzymała ją z powrotem grzecznie podziękowała i skierowała się w stronę wyjścia.
/zt
Część biurowa
Szybka odpowiedź