Przedpokój
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Przedpokój
Przedpokój w mieszkaniu Gwen jest stosunkowo jasnym i obszernym pomieszczeniem. Jego ściany są pokryte tapetą w delikatne roślinne wzory, a podłoga ma dokładnie taką samą barwę, co ta znajdująca się w salonie. Po wejściu goście moją zobaczyć trzy pary drzwi. Te na prawo prowadzą do kuchni, na wprost – do łazienki, a po lewej do salonu. Jeśli ktoś uniesie oczy, zobaczy w suficie klapę. Po jej otwarciu można wysunąć drabinkę, prowadzącą do pracowni i sypialni dziewczyny.
W pomieszczeniu nie ma zbyt wielu przedmiotów. Na podłodze leży wycieraczka, a po lewej od drzwi stoi wieszak na ubrania oraz miejsce do odkładania butów. Kawałek dalej znajduje się tylko niewielka komoda, na której dziewczyna układa kwiaty, książki i lampki. Tuż nad nią, na ścianie, wisi niewielkie, ozdobne lustro z dwóch stron obwieszone świecznikami.
W pomieszczeniu nie ma zbyt wielu przedmiotów. Na podłodze leży wycieraczka, a po lewej od drzwi stoi wieszak na ubrania oraz miejsce do odkładania butów. Kawałek dalej znajduje się tylko niewielka komoda, na której dziewczyna układa kwiaty, książki i lampki. Tuż nad nią, na ścianie, wisi niewielkie, ozdobne lustro z dwóch stron obwieszone świecznikami.
| 10.02
Charlie po pracy postanowiła złożyć wizytę Gwen, która nie tak dawno zaprosiła ją do siebie w liście. Kiedyś już tutaj była; trafiła w te okolice podczas kociej wędrówki i omyłkowo została uznana za prawdziwego kota i „uprowadzona” przez dziewczynę do jej mieszkania, które opuściła już jako człowiek, po dość niezręcznym i nieplanowanym ujawnieniu się. Pamiętała jak musiała się tłumaczyć, co robiła nocą w jej mieszkaniu, ale jakoś tak się złożyło, że Gwen najwyraźniej nie miała do niej żalu. W listopadzie wpadły na siebie ponownie w Mungu, a w grudniu spotkały się w ogrodzie magibotanicznym, gdzie Charlie opowiedziała jej co nieco o alchemicznych ziołach. Była ciekawa, jak Gwen radzi sobie z warzeniem mikstur i miała nadzieję, że nie zraziła się przez ten nieszczęśliwy wypadek, o którym pisała w liście.
Cudownie było móc znowu się teleportować. Przemieszczanie się w ten sposób może nie było przyjemne, ale znacznie szybsze, a że Charlie była osobą dość zajętą, czas zaoszczędzony na przemieszczaniu się wolała przeznaczyć na pożyteczniejsze sprawy i poświęcić go nauce lub pracy, albo spotkaniom towarzyskim. Zmaterializowała się w zaułku blisko kamienicy na Aldermanbury, a resztę drogi pokonała już pieszo, ostrożnie stawiając kroki na zaśnieżonym chodniku, gdzie pod śniegiem często czaił się zdradliwy lód. W Mungu mieli ostatnio sporo przypadków złamań i innych urazów spowodowanych upadkami na zamarzniętych resztkach listopadowego i grudniowego deszczu. Choć burza minęła, jej ostatnie pozostałości nadal stwarzały zagrożenie, chociaż i tak wiele zmieniło się na lepsze. Wreszcie mogła bez strachu używać magii, przyjemne było także samo przebywanie na zewnątrz i widzenie nad głową normalnego nieba pozbawionego błyskawic. Było zimno, ale temu mogła zaradzić, zakładając ciepły sweter i gruby, długi płaszcz z kapturem.
W końcu dotarła do właściwego budynku i wspięła się po schodach, docierając do mieszkania, które, jak jej się wydawało, musiało należeć do Gwen. Poprzednio była tu w październiku, ale miała nadzieję, że dobrze zapamiętała budynek i nie zapuka zaraz do jakiegoś przypadkowego mugola. Zastukała do drzwi, i ku jej uldze otworzyła jej właśnie młoda, rudowłosa czarownica.
- Witaj – odezwała się. – Mogę wejść? Przychodzę prosto z pracy, ale, tak jak obiecałam... jestem – uśmiechnęła się lekko.
Po przyzwoleniu na wejście przekroczyła progi mieszkania i zdjęła buty, a także płaszcz. Szata i ubrania, które miała pod spodem, nadal intensywnie pachniały ziołami, których wonią przesycone były alchemiczne pracownie w Mungu. Włosy tradycyjnie miała zaplecione w długi, gruby warkocz. Jednocześnie rozejrzała się po wnętrzach, próbując dopatrzeć się śladów ewentualnych szkód, o których Gwen wspominała w liście.
- Co dokładnie się stało, kiedy próbowałaś warzyć eliksiry? – spytała więc.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Charlie po pracy postanowiła złożyć wizytę Gwen, która nie tak dawno zaprosiła ją do siebie w liście. Kiedyś już tutaj była; trafiła w te okolice podczas kociej wędrówki i omyłkowo została uznana za prawdziwego kota i „uprowadzona” przez dziewczynę do jej mieszkania, które opuściła już jako człowiek, po dość niezręcznym i nieplanowanym ujawnieniu się. Pamiętała jak musiała się tłumaczyć, co robiła nocą w jej mieszkaniu, ale jakoś tak się złożyło, że Gwen najwyraźniej nie miała do niej żalu. W listopadzie wpadły na siebie ponownie w Mungu, a w grudniu spotkały się w ogrodzie magibotanicznym, gdzie Charlie opowiedziała jej co nieco o alchemicznych ziołach. Była ciekawa, jak Gwen radzi sobie z warzeniem mikstur i miała nadzieję, że nie zraziła się przez ten nieszczęśliwy wypadek, o którym pisała w liście.
Cudownie było móc znowu się teleportować. Przemieszczanie się w ten sposób może nie było przyjemne, ale znacznie szybsze, a że Charlie była osobą dość zajętą, czas zaoszczędzony na przemieszczaniu się wolała przeznaczyć na pożyteczniejsze sprawy i poświęcić go nauce lub pracy, albo spotkaniom towarzyskim. Zmaterializowała się w zaułku blisko kamienicy na Aldermanbury, a resztę drogi pokonała już pieszo, ostrożnie stawiając kroki na zaśnieżonym chodniku, gdzie pod śniegiem często czaił się zdradliwy lód. W Mungu mieli ostatnio sporo przypadków złamań i innych urazów spowodowanych upadkami na zamarzniętych resztkach listopadowego i grudniowego deszczu. Choć burza minęła, jej ostatnie pozostałości nadal stwarzały zagrożenie, chociaż i tak wiele zmieniło się na lepsze. Wreszcie mogła bez strachu używać magii, przyjemne było także samo przebywanie na zewnątrz i widzenie nad głową normalnego nieba pozbawionego błyskawic. Było zimno, ale temu mogła zaradzić, zakładając ciepły sweter i gruby, długi płaszcz z kapturem.
W końcu dotarła do właściwego budynku i wspięła się po schodach, docierając do mieszkania, które, jak jej się wydawało, musiało należeć do Gwen. Poprzednio była tu w październiku, ale miała nadzieję, że dobrze zapamiętała budynek i nie zapuka zaraz do jakiegoś przypadkowego mugola. Zastukała do drzwi, i ku jej uldze otworzyła jej właśnie młoda, rudowłosa czarownica.
- Witaj – odezwała się. – Mogę wejść? Przychodzę prosto z pracy, ale, tak jak obiecałam... jestem – uśmiechnęła się lekko.
Po przyzwoleniu na wejście przekroczyła progi mieszkania i zdjęła buty, a także płaszcz. Szata i ubrania, które miała pod spodem, nadal intensywnie pachniały ziołami, których wonią przesycone były alchemiczne pracownie w Mungu. Włosy tradycyjnie miała zaplecione w długi, gruby warkocz. Jednocześnie rozejrzała się po wnętrzach, próbując dopatrzeć się śladów ewentualnych szkód, o których Gwen wspominała w liście.
- Co dokładnie się stało, kiedy próbowałaś warzyć eliksiry? – spytała więc.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Ostatnio zmieniony przez Charlene Leighton dnia 12.09.19 20:56, w całości zmieniany 1 raz
Wiele mogło zmienić się na lepsze, ale na pewno nie samopoczucie Gwen. Brak anomalii ściągał z jej barków pewien ciężar. To jednak nie były wszystkie zmartwienia panny Grey. Anomalie były przynajmniej czymś „naturalnym”. Nie pojmowała ich i wiedziała, że nie jest w stanie z nimi nic zrobić – tak samo, jak nie była w stanie zmienić pogody, czy biegu rzeki. Martwiły ją, ale po tylu miesiącach zaczynała traktować je jako nieodłączną część świata.
Kwestie polityczne były o wiele bardziej przerażające. Wiedziała, że za tym co dzieje się w Ministerstwie stali ludzie z krwi i kości. Że to wszystko wynikało z wyborów osób uprzedzonych i goniących za materialnymi bogactwami. To było coś z czym przynajmniej w teorii dało się walczyć, choć jednocześnie Gwen była za mało istotną osobą, by móc cokolwiek z tym zrobić. I to chyba bolało ją najmocniej.
Od trzeciego stycznia bezustannie się martwiła. Miała problemy ze snem i była po prostu niespokojna. To był zły czas na… właściwie na cokolwiek. Czuła jednak, że teraz tym bardziej musi się rozwijać i pracować nad swoimi umiejętnościami. Jeśli ma być w jakikolwiek sposób przydatna w wojnie, jeśli ma jakkolwiek pomóc niemagicznej części świata – musi wiedzieć i umieć. Na szczęście w nieszczęściu brak anomalii zdecydowanie pomagał w nauce magii.
Gdy do jej drzwi zastukała Charlie, Gwen prędko otworzyła. Miała na sobie czystą, ale prostą domową sukienkę. Oczy dziewczyny były delikatnie podkrążone, jednak na widok znajomej na jej twarzy pojawił się grzeczny uśmiech.
– Cześć. Jasne, wchodź – zaprosiła kobietę do środka, a gdy wypowiadała te słowa zza nóg Gwen wyskoczył pies. Czteromiesięczne szczenię było już naprawdę pokaźnych rozmiarów. Gdy Betty ciągnęła na smyczy, Gwen zaczynała mieć poważny problem z utrzymaniem jej. Na całe szczęście psiak szybko uczył się, jak zachowywać się grzecznie i bezproblemowo.
Na widok nowej osoby szczeniak zaczął machać ogonem, witając się z nowo poznaną osobą.
– To Betty – przedstawiła psiaka Charlie. – Mieszka ze mną od jakiegoś czasu.
Pozwoliła Charlie wejść do środka i spokojnie się rozebrać, odpowiadając na jej pytanie ze wzruszeniem ramion.
– Właściwie to nie wiem. Po prostu kociołek nagle wybuchł zielonym płomieniem i wszystko zaczęło się palić. Chyba na chwilę straciłam przytomność… Ale na szczęście, jak się okazało, nie byłam sama. Kuchnia właściwie mi spłonęła, ale już wszystko jest w porządku. Przynajmniej kupiłam nową lodówkę.
Nie żeby stara była faktycznie stara, ale cóż… zupełnie nowe rzeczy miały w sobie pewien urok.
Kwestie polityczne były o wiele bardziej przerażające. Wiedziała, że za tym co dzieje się w Ministerstwie stali ludzie z krwi i kości. Że to wszystko wynikało z wyborów osób uprzedzonych i goniących za materialnymi bogactwami. To było coś z czym przynajmniej w teorii dało się walczyć, choć jednocześnie Gwen była za mało istotną osobą, by móc cokolwiek z tym zrobić. I to chyba bolało ją najmocniej.
Od trzeciego stycznia bezustannie się martwiła. Miała problemy ze snem i była po prostu niespokojna. To był zły czas na… właściwie na cokolwiek. Czuła jednak, że teraz tym bardziej musi się rozwijać i pracować nad swoimi umiejętnościami. Jeśli ma być w jakikolwiek sposób przydatna w wojnie, jeśli ma jakkolwiek pomóc niemagicznej części świata – musi wiedzieć i umieć. Na szczęście w nieszczęściu brak anomalii zdecydowanie pomagał w nauce magii.
Gdy do jej drzwi zastukała Charlie, Gwen prędko otworzyła. Miała na sobie czystą, ale prostą domową sukienkę. Oczy dziewczyny były delikatnie podkrążone, jednak na widok znajomej na jej twarzy pojawił się grzeczny uśmiech.
– Cześć. Jasne, wchodź – zaprosiła kobietę do środka, a gdy wypowiadała te słowa zza nóg Gwen wyskoczył pies. Czteromiesięczne szczenię było już naprawdę pokaźnych rozmiarów. Gdy Betty ciągnęła na smyczy, Gwen zaczynała mieć poważny problem z utrzymaniem jej. Na całe szczęście psiak szybko uczył się, jak zachowywać się grzecznie i bezproblemowo.
Na widok nowej osoby szczeniak zaczął machać ogonem, witając się z nowo poznaną osobą.
– To Betty – przedstawiła psiaka Charlie. – Mieszka ze mną od jakiegoś czasu.
Pozwoliła Charlie wejść do środka i spokojnie się rozebrać, odpowiadając na jej pytanie ze wzruszeniem ramion.
– Właściwie to nie wiem. Po prostu kociołek nagle wybuchł zielonym płomieniem i wszystko zaczęło się palić. Chyba na chwilę straciłam przytomność… Ale na szczęście, jak się okazało, nie byłam sama. Kuchnia właściwie mi spłonęła, ale już wszystko jest w porządku. Przynajmniej kupiłam nową lodówkę.
Nie żeby stara była faktycznie stara, ale cóż… zupełnie nowe rzeczy miały w sobie pewien urok.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Zakończenie anomalii rozwiązało część problemów, z jakimi borykał się ich kraj, ale niestety nie wszystkie. Zakon mógł naprawić niestabilną magię, ale nie sprawiło to, że zniknęły inne zagrożenia czyhające wciąż na mugolaków, mugoli oraz tych, których myślenie odbiegało od tego, co wytyczała obecna władza. Szaleństwo na tle czystości krwi zdawało się przybierać na sile i kwestią czasu były poważniejsze represje wobec mugolaków.
Martwiła się o znajomych mugolskiego pochodzenia, nawet o tych, z którymi wcale nie była blisko. Jak radziła sobie taka dziewczyna jak Gwen, samotna w magicznym świecie i wciąż jeszcze bardzo młoda? Czy potrafiła w razie czego sobie poradzić z zagrożeniem? Na ile była świadoma tego, co się działo? Te myśli towarzyszyły Charlie, gdy wspinała się po schodach do mugolskiej kamienicy. Coraz częściej myślała kategoriami toczącej się wojny, która zbierała swoje żniwo w nie mniejszym stopniu niż anomalie. Niebezpieczeństwo było realne. Charlie także nie czuła się już bezpiecznie mimo że była półkrwi, jak większość społeczeństwa, a żadne z jej rodziców nie było mugolem.
Była też świadoma własnej ułomności, jeśli chodzi o bitewne dziedziny magii. Jej siła i atut leżały jednak gdzieś indziej – w jej wiedzy i umiejętnościach alchemicznych. Chciała być przydatna i była, tylko inaczej. Każdy mógł być użyteczny, wystarczyło odrobinę chęci, odwagi i zaangażowania.
Przywitała się z Gwen i weszła do środka, uśmiechając się szerzej, gdy zauważyła dość sporego szczeniaka.
- Więc przygarnęłaś sobie zwierzęcą towarzyszkę? – zapytała, pochylając się, by pogłaskać pieska. Jako że była w pewnym sensie kotem, na początku nieco się zawahała, bo w jej zwierzęcą, kocią naturę była wpisana rezerwa wobec psów, ale w ludzkim ciele raczej nie miała się czego obawiać (choć z racji posiadania czterech kotów z pewnością nimi pachniała), a Betty wyglądała naprawdę miło. – Nie miałaś jej, kiedy odwiedziłam cię w swoim... innym wcieleniu – dodała, zdejmując zimowy płaszcz, a także buty. – Ja za to powiększyłam swoją gromadkę kotów. Poza tym że wciąż dokarmiam te bezpańskie, na stałe mieszkają u mnie już cztery. I sowa.
Dodatkowe trzy koty przygarnęła już po zaginięciu Very jako formę pomocy zbłąkanym zwierzętom pałętającym się koło jej domu, ale i lekarstwo na dojmującą samotność, jaką czuła odkąd jej siostra zniknęła.
Wysłuchała jej wyjaśnień odnośnie wypadku z kociołkiem.
- Może używałaś w pobliżu niego zaklęcia, które wypaczyła anomalia? Lub źle dodałaś jakiś składnik? – zastanowiła się. Czasem pomylenie proporcji i dodanie czegoś za dużo doprowadzało do wybuchów, a niekiedy winę ponosiła zła jakość składników bądź pomylenie ich i dodanie czegoś innego niż powinno zostać dodane. Właśnie dlatego tak ważną sprawą była dobra znajomość zarówno ingrediencji zwierzęcych, jak i roślinnych. – No cóż, dobrze że ktoś ci pomógł i udało się opanować sytuację. Wypadki alchemiczne bywają niebezpieczne, choć na szczęście błędy najczęściej kończą się po prostu nieudanym eliksirem lub stosunkowo niewielkimi szkodami. – Przynajmniej Charlie nigdy nie miała żadnego naprawdę poważnego, groźnego wypadku przy pracy. I oby tak zostało. – Nie powinnaś się więc zrażać, alchemia to piękna pasja, a im więcej będziesz potrafić, tym ryzyko takich wydarzeń będzie mniejsze.
Uśmiechnęła się, idąc za nią do kuchni.
- Lodówka to była ta zimna szafka ze światełkiem w środku, w której przechowuje się jedzenie? – zapytała, ciekawa czy dobrze pamiętała. Ostatni raz była tu w październiku, a wówczas dojmującym uczuciem było zawstydzenie, że została przyłapana w nocy w cudzym mieszkaniu, choć przecież nie dostała się do niego sama i nie był to jej pomysł, a jedynie padła ofiarą uroczego i miłego wyglądu swojej kociej postaci, który sprawił, że została przygarnięta niczym prawdziwy kot.
Martwiła się o znajomych mugolskiego pochodzenia, nawet o tych, z którymi wcale nie była blisko. Jak radziła sobie taka dziewczyna jak Gwen, samotna w magicznym świecie i wciąż jeszcze bardzo młoda? Czy potrafiła w razie czego sobie poradzić z zagrożeniem? Na ile była świadoma tego, co się działo? Te myśli towarzyszyły Charlie, gdy wspinała się po schodach do mugolskiej kamienicy. Coraz częściej myślała kategoriami toczącej się wojny, która zbierała swoje żniwo w nie mniejszym stopniu niż anomalie. Niebezpieczeństwo było realne. Charlie także nie czuła się już bezpiecznie mimo że była półkrwi, jak większość społeczeństwa, a żadne z jej rodziców nie było mugolem.
Była też świadoma własnej ułomności, jeśli chodzi o bitewne dziedziny magii. Jej siła i atut leżały jednak gdzieś indziej – w jej wiedzy i umiejętnościach alchemicznych. Chciała być przydatna i była, tylko inaczej. Każdy mógł być użyteczny, wystarczyło odrobinę chęci, odwagi i zaangażowania.
Przywitała się z Gwen i weszła do środka, uśmiechając się szerzej, gdy zauważyła dość sporego szczeniaka.
- Więc przygarnęłaś sobie zwierzęcą towarzyszkę? – zapytała, pochylając się, by pogłaskać pieska. Jako że była w pewnym sensie kotem, na początku nieco się zawahała, bo w jej zwierzęcą, kocią naturę była wpisana rezerwa wobec psów, ale w ludzkim ciele raczej nie miała się czego obawiać (choć z racji posiadania czterech kotów z pewnością nimi pachniała), a Betty wyglądała naprawdę miło. – Nie miałaś jej, kiedy odwiedziłam cię w swoim... innym wcieleniu – dodała, zdejmując zimowy płaszcz, a także buty. – Ja za to powiększyłam swoją gromadkę kotów. Poza tym że wciąż dokarmiam te bezpańskie, na stałe mieszkają u mnie już cztery. I sowa.
Dodatkowe trzy koty przygarnęła już po zaginięciu Very jako formę pomocy zbłąkanym zwierzętom pałętającym się koło jej domu, ale i lekarstwo na dojmującą samotność, jaką czuła odkąd jej siostra zniknęła.
Wysłuchała jej wyjaśnień odnośnie wypadku z kociołkiem.
- Może używałaś w pobliżu niego zaklęcia, które wypaczyła anomalia? Lub źle dodałaś jakiś składnik? – zastanowiła się. Czasem pomylenie proporcji i dodanie czegoś za dużo doprowadzało do wybuchów, a niekiedy winę ponosiła zła jakość składników bądź pomylenie ich i dodanie czegoś innego niż powinno zostać dodane. Właśnie dlatego tak ważną sprawą była dobra znajomość zarówno ingrediencji zwierzęcych, jak i roślinnych. – No cóż, dobrze że ktoś ci pomógł i udało się opanować sytuację. Wypadki alchemiczne bywają niebezpieczne, choć na szczęście błędy najczęściej kończą się po prostu nieudanym eliksirem lub stosunkowo niewielkimi szkodami. – Przynajmniej Charlie nigdy nie miała żadnego naprawdę poważnego, groźnego wypadku przy pracy. I oby tak zostało. – Nie powinnaś się więc zrażać, alchemia to piękna pasja, a im więcej będziesz potrafić, tym ryzyko takich wydarzeń będzie mniejsze.
Uśmiechnęła się, idąc za nią do kuchni.
- Lodówka to była ta zimna szafka ze światełkiem w środku, w której przechowuje się jedzenie? – zapytała, ciekawa czy dobrze pamiętała. Ostatni raz była tu w październiku, a wówczas dojmującym uczuciem było zawstydzenie, że została przyłapana w nocy w cudzym mieszkaniu, choć przecież nie dostała się do niego sama i nie był to jej pomysł, a jedynie padła ofiarą uroczego i miłego wyglądu swojej kociej postaci, który sprawił, że została przygarnięta niczym prawdziwy kot.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Betty cofnęła się w pierwszej chwili, w której Charlene wyciągnęła rękę, próbując ją obwąchać. Po sekundzie czy dwóch piesek jednak wrócił do radosnego machania ogonem i dyszenia z wystawionym na zewnątrz językiem, pozwalając się bez problemu pogłaskać. Betty najwyraźniej nie miała nic przeciwko kotom… albo po prostu nie zwróciła uwagi na zwietrzały już nieco zapach. Panna Leighton w końcu wyszła właśnie z pracy, a nie własnego, pełnego kotów domu.
Gwen zaś skinęła głową, słysząc słowa koleżanki.
– Można tak powiedzieć. Nie, nie, mam ją od niedawna.
Słysząc o nowych podopiecznych Charlene, szczerze się uśmiechnęła.
– Naprawdę? Musisz mieć z nimi dużo pracy! Ja już z dwójką czasem ledwo daje radę. Betty wymaga za dużo uwagi. – Zaśmiała się. – Mam wrażenie, że niezależnie od pogody, chciałaby tylko siedzieć na dworze. Jeszcze mi przyjdzie przez nią kupić dom na wsi.
Właściwie Gwen nie miałaby nic przeciwko. Gdyby tylko było ją na to stać… Ciasne mieszkanie, choć całkiem przytulne, dalej pozostawało ciasnym mieszkaniem. Miała ograniczone możliwości tworzenia, czy wcielania w życie swoich nowych pomysłów. Poza tym tak miło byłoby po prostu wyjść za drzwi i odetchnąć świeżym powietrzem. Londyński smog nie miał w sobie niczego przyjemnego.
– Nie mam pojęcia, tak po prostu wyszło. A teraz chyba się raczej nie dokopiemy do przyczyny. – Zmarszczyła brwi i przepraszająco zacisnęła usta, mimo że właściwie nie miała za co Charlie przepraszać.
Na szczęście… cóż, na szczęście nie była sama. Wolała jednak nie ciągnąć tematu samej akcji ratunkowej przy Charlene. Natychmiast skupiła się więc na innym aspekcie jej wypowiedzi.
– Nie chce się zrażać! To znaczy, właściwie to… trochę się boję, ale no wiesz… wypadki chodzą po ludziach. – Wzruszyła ramionami, próbując zachować spokój i pogodę ducha. Nie chciała zanadto martwić się przy znajomej, z którą przecież wcale nie była aż tak blisko.
Przytaknęła, słysząc opis lodówki. Charlie całkiem dobrze zapamiętała, czym ona była.
– Nim pójdziemy na górę… chcesz coś ciepłego? – zaproponowała, odruchowo idąc w stronę kuchni. Na dworze panował mróz i Gwen nie chciała być winna przeziębienia Charlie. Poza tym dziewczyna dopiero skończyła pracę: czy na pewno chciała od razu, po skończonym etacie, ponownie warzyć eliksiry?
Gwen zaś skinęła głową, słysząc słowa koleżanki.
– Można tak powiedzieć. Nie, nie, mam ją od niedawna.
Słysząc o nowych podopiecznych Charlene, szczerze się uśmiechnęła.
– Naprawdę? Musisz mieć z nimi dużo pracy! Ja już z dwójką czasem ledwo daje radę. Betty wymaga za dużo uwagi. – Zaśmiała się. – Mam wrażenie, że niezależnie od pogody, chciałaby tylko siedzieć na dworze. Jeszcze mi przyjdzie przez nią kupić dom na wsi.
Właściwie Gwen nie miałaby nic przeciwko. Gdyby tylko było ją na to stać… Ciasne mieszkanie, choć całkiem przytulne, dalej pozostawało ciasnym mieszkaniem. Miała ograniczone możliwości tworzenia, czy wcielania w życie swoich nowych pomysłów. Poza tym tak miło byłoby po prostu wyjść za drzwi i odetchnąć świeżym powietrzem. Londyński smog nie miał w sobie niczego przyjemnego.
– Nie mam pojęcia, tak po prostu wyszło. A teraz chyba się raczej nie dokopiemy do przyczyny. – Zmarszczyła brwi i przepraszająco zacisnęła usta, mimo że właściwie nie miała za co Charlie przepraszać.
Na szczęście… cóż, na szczęście nie była sama. Wolała jednak nie ciągnąć tematu samej akcji ratunkowej przy Charlene. Natychmiast skupiła się więc na innym aspekcie jej wypowiedzi.
– Nie chce się zrażać! To znaczy, właściwie to… trochę się boję, ale no wiesz… wypadki chodzą po ludziach. – Wzruszyła ramionami, próbując zachować spokój i pogodę ducha. Nie chciała zanadto martwić się przy znajomej, z którą przecież wcale nie była aż tak blisko.
Przytaknęła, słysząc opis lodówki. Charlie całkiem dobrze zapamiętała, czym ona była.
– Nim pójdziemy na górę… chcesz coś ciepłego? – zaproponowała, odruchowo idąc w stronę kuchni. Na dworze panował mróz i Gwen nie chciała być winna przeziębienia Charlie. Poza tym dziewczyna dopiero skończyła pracę: czy na pewno chciała od razu, po skończonym etacie, ponownie warzyć eliksiry?
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Zawsze lubiła zwierzęta. Najbardziej koty, bo ich było w jej rodzinnym domu najwięcej i to kotem stała się jako animag, ale wychowano ją w poszanowaniu do wszelkiego życia i sympatii do stworzeń magicznych i niemagicznych. Z uśmiechem pogłaskała pieska, doskonale rozumiejąc pragnienie posiadania zwierzęcego towarzysza, z którym zawsze było raźniej gdy mieszkało się samotnie.
- Z kotami nie ma aż tak wiele pracy, to niezależne stworzenia, które nie potrzebują stałego towarzystwa. Z tą myślą przygarnęłam kolejne, by mój dotychczasowy jeden nie czuł się samotny gdy mnie długo nie ma. Mnie widują głównie wczesnym rankiem i popołudniami, a czasem dopiero wieczorami. – Nie mogła sobie pozwolić na tkwienie w domu po całych dniach, bo miała dużo pracy, ale dbała o to, by kotom niczego nie brakowało i zawsze zostawiała im odpowiednią ilość jedzenia i wody. Poza tym sama też potrzebowała ich obecności, by choć częściowo wypełnić pustkę po zaginięciu siostry. Bo raźniej wracało się do domu gdy ktoś w nim był, nawet jeśli były to tylko koty i sowa. Przyjemnie było po wejściu zostać otoczoną przez łaszące się do nóg stadko spragnione głaskania. W akcie desperacji, gdy samotność była naprawdę nieznośna, mogła się nawet sama zmieniać w kota, żeby móc komunikować się z futrzastymi towarzyszami, bo niestety nie miała daru, który posiadała jej matka i zmarła siostra.
- Sama chętnie wróciłabym na wieś, choć obrzeża Londynu też nie są takie złe... Ale to nadal nie to samo co moja rodzinna Kornwalia – przyznała. Mieszkała w spokojnej okolicy na przedmieściach, w oddaleniu od centrum, ale i tak tęskniła za rodzinnymi stronami, za wioską Tinworth na wybrzeżu Kornwalii, gdzie się urodziła i wychowała. Obiecała sobie, że za kilka dni weźmie trochę wolnego i wybierze się do rodziców z parudniową wizytą, bo ostatnio była u nich na święta, które były wyjątkowo smutne, bo z niegdyś czworga rodzeństwa w minionym kilka dni temu roku zasiadała z rodzicami tylko ona. Helen nie żyła od kilku lat, Vera zaginęła w październiku, a brat wyjechał za granicę i nie wiadomym było, kiedy wróci.
- To się niestety zdarza i prawie każdy zawód jest obarczony jakimś ryzykiem, bo jednak magia to magia, nawet bez anomalii zawsze coś może pójść nie tak. – Magia była skomplikowanym tworem, czasem nieprzewidywalnym i rządzącym się swoimi prawami. Zdawała sobie z tego sprawę, zwłaszcza że miewała problemy z rzucaniem czarów, zwłaszcza tych z kategorii uroków. Tych bardziej zaawansowanych rzucić nie potrafiła, a i prostsze, które umiała, nie wychodziły za każdym razem. Nawet eliksiry czasem mogły nie wyjść mimo że była w ich tworzeniu dobra i posiadała naprawdę rozległą wiedzę, ale nawet to nie było gwarantem stuprocentowego powodzenia przy tych trudnych miksturach, pokroju na przykład Felix felicis. Nie wszystko zależało od niej, w grę wchodziła też jakość ingrediencji lub ułożenie ciał niebieskich i nie każdy dzień sprzyjał danym miksturom. – Co nie znaczy, że należy rezygnować z pewnych rzeczy, bo mimo tamtego zdarzenia nadal możesz się nauczyć jak być coraz lepszą alchemiczką.
Przeszła za nią do kuchni.
- Chętnie napiję się gorącej herbaty, bo na zewnątrz naprawdę jest bardzo zimno – zgodziła się. Przyda jej się coś na rozgrzanie, poza tym chwila relaksu przed ponownym pochyleniem się nad kociołkiem dobrze zrobi. – Ale najważniejsze, że anomalii już nie ma i teraz pozostaje nam po prostu czekać na wiosnę i nadejście odwilży, która zakończy mróz i stopi ten śnieg i zdradliwy lód kryjący się pod nim.
Chciała wierzyć, że wiosna nadejdzie. I dosłownie i w przenośni.
- Z kotami nie ma aż tak wiele pracy, to niezależne stworzenia, które nie potrzebują stałego towarzystwa. Z tą myślą przygarnęłam kolejne, by mój dotychczasowy jeden nie czuł się samotny gdy mnie długo nie ma. Mnie widują głównie wczesnym rankiem i popołudniami, a czasem dopiero wieczorami. – Nie mogła sobie pozwolić na tkwienie w domu po całych dniach, bo miała dużo pracy, ale dbała o to, by kotom niczego nie brakowało i zawsze zostawiała im odpowiednią ilość jedzenia i wody. Poza tym sama też potrzebowała ich obecności, by choć częściowo wypełnić pustkę po zaginięciu siostry. Bo raźniej wracało się do domu gdy ktoś w nim był, nawet jeśli były to tylko koty i sowa. Przyjemnie było po wejściu zostać otoczoną przez łaszące się do nóg stadko spragnione głaskania. W akcie desperacji, gdy samotność była naprawdę nieznośna, mogła się nawet sama zmieniać w kota, żeby móc komunikować się z futrzastymi towarzyszami, bo niestety nie miała daru, który posiadała jej matka i zmarła siostra.
- Sama chętnie wróciłabym na wieś, choć obrzeża Londynu też nie są takie złe... Ale to nadal nie to samo co moja rodzinna Kornwalia – przyznała. Mieszkała w spokojnej okolicy na przedmieściach, w oddaleniu od centrum, ale i tak tęskniła za rodzinnymi stronami, za wioską Tinworth na wybrzeżu Kornwalii, gdzie się urodziła i wychowała. Obiecała sobie, że za kilka dni weźmie trochę wolnego i wybierze się do rodziców z parudniową wizytą, bo ostatnio była u nich na święta, które były wyjątkowo smutne, bo z niegdyś czworga rodzeństwa w minionym kilka dni temu roku zasiadała z rodzicami tylko ona. Helen nie żyła od kilku lat, Vera zaginęła w październiku, a brat wyjechał za granicę i nie wiadomym było, kiedy wróci.
- To się niestety zdarza i prawie każdy zawód jest obarczony jakimś ryzykiem, bo jednak magia to magia, nawet bez anomalii zawsze coś może pójść nie tak. – Magia była skomplikowanym tworem, czasem nieprzewidywalnym i rządzącym się swoimi prawami. Zdawała sobie z tego sprawę, zwłaszcza że miewała problemy z rzucaniem czarów, zwłaszcza tych z kategorii uroków. Tych bardziej zaawansowanych rzucić nie potrafiła, a i prostsze, które umiała, nie wychodziły za każdym razem. Nawet eliksiry czasem mogły nie wyjść mimo że była w ich tworzeniu dobra i posiadała naprawdę rozległą wiedzę, ale nawet to nie było gwarantem stuprocentowego powodzenia przy tych trudnych miksturach, pokroju na przykład Felix felicis. Nie wszystko zależało od niej, w grę wchodziła też jakość ingrediencji lub ułożenie ciał niebieskich i nie każdy dzień sprzyjał danym miksturom. – Co nie znaczy, że należy rezygnować z pewnych rzeczy, bo mimo tamtego zdarzenia nadal możesz się nauczyć jak być coraz lepszą alchemiczką.
Przeszła za nią do kuchni.
- Chętnie napiję się gorącej herbaty, bo na zewnątrz naprawdę jest bardzo zimno – zgodziła się. Przyda jej się coś na rozgrzanie, poza tym chwila relaksu przed ponownym pochyleniem się nad kociołkiem dobrze zrobi. – Ale najważniejsze, że anomalii już nie ma i teraz pozostaje nam po prostu czekać na wiosnę i nadejście odwilży, która zakończy mróz i stopi ten śnieg i zdradliwy lód kryjący się pod nim.
Chciała wierzyć, że wiosna nadejdzie. I dosłownie i w przenośni.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Kiwnęła głową.
– Masz racje, z kotami jest łatwiej. Pewnie nie zdecydowałabym się na psa tak prędko… gdybym miała jakiś wybór. – Zaśmiała się cicho. – Ale wyszło, jak wyszło, a Betty nie mam zamiaru nikomu oddawać. Chociaż na początku było trudno – przyznała.
W końcu nigdy nie miała pod swoją opieką psa, a ten trafił pod jej dach zupełnie przypadkowo. Musiała bardzo szybko przyswoić naprawdę wiele informacji na temat zajmowania się pupilem, a jakby tego było mało, kupić wszystkie potrzebne akcesoria. To zdecydowanie uszczupliło budżet Gwen.
– Anomalie się skończyły, teleportacja działa… to chyba dobry czas, by się przeprowadzić gdzieś dalej. – Uniosła brew. – Gdyby mi na to pozwalały fundusze! Na dom chyba będę musiała pracować kolejne kilkanaście lat . Ale Kornwalia… tak, to piękne miejsce – stwierdziła.
Dość często odwiedzała te tereny, ucząc młodego lorda Macmillana. To naprawdę piękne tereny, nawet przy burzach i deszczach, jakie nawiedziły ich w poprzednich miesiącach. Nie mogła doczekać się wiosny. Na pewno weźmie pod pachę sztalugę i namaluje jakiś pejzaż. Może któryś z dorosłych Macmillanów wskaże jej piękne i mało znane miejsce? Miała nadzieję, że nie będą mieli nic przeciwko.
Przytaknęła, słysząc słowa Charlie dotyczące magii: nie miała nic do dodania w tym względzie. Panna Leighton miała pełną rację w swoim twierdzeniu.
– Pozostaje mi tylko być ostrożniejszą – powiedziała.
Gdy tylko Charlie zgodziła się na wypicie herbaty, Gwen zaprosiła ją do świeżo odnowionej kuchni. Zapytała, czego alchemiczka sobie życzy i prędko zaczęła przygtowywać rozgrzewający napar.
– Oby tylko nie wróciły… kto wie, czy coś znowu się nie zepsuje. – Zamyśliła się na chwilę, kładąc zastawę na stół. Bardzo pragnęła, aby przynajmniej to zostało naprawione. Aby anomalie nie wróciły i aby niemagiczni nie musieli się już bać, że za chwilę spłoną. Dla czarodziejów co prawda magia była niebezpieczna, ale raczej nie w śmiertelny sposób, czego nie można było powiedzieć o mugolach.
Gdy piły herbatę, Betty zasnęła głęboko przy stole. Piesek właściwie się nie ruszał, cichutko pochrapując. Wkrótce jednak napar się skończył, dlatego Gwen zaproponowała:
– To co… pokazać ci, co wymyśliłam?
– Masz racje, z kotami jest łatwiej. Pewnie nie zdecydowałabym się na psa tak prędko… gdybym miała jakiś wybór. – Zaśmiała się cicho. – Ale wyszło, jak wyszło, a Betty nie mam zamiaru nikomu oddawać. Chociaż na początku było trudno – przyznała.
W końcu nigdy nie miała pod swoją opieką psa, a ten trafił pod jej dach zupełnie przypadkowo. Musiała bardzo szybko przyswoić naprawdę wiele informacji na temat zajmowania się pupilem, a jakby tego było mało, kupić wszystkie potrzebne akcesoria. To zdecydowanie uszczupliło budżet Gwen.
– Anomalie się skończyły, teleportacja działa… to chyba dobry czas, by się przeprowadzić gdzieś dalej. – Uniosła brew. – Gdyby mi na to pozwalały fundusze! Na dom chyba będę musiała pracować kolejne kilkanaście lat . Ale Kornwalia… tak, to piękne miejsce – stwierdziła.
Dość często odwiedzała te tereny, ucząc młodego lorda Macmillana. To naprawdę piękne tereny, nawet przy burzach i deszczach, jakie nawiedziły ich w poprzednich miesiącach. Nie mogła doczekać się wiosny. Na pewno weźmie pod pachę sztalugę i namaluje jakiś pejzaż. Może któryś z dorosłych Macmillanów wskaże jej piękne i mało znane miejsce? Miała nadzieję, że nie będą mieli nic przeciwko.
Przytaknęła, słysząc słowa Charlie dotyczące magii: nie miała nic do dodania w tym względzie. Panna Leighton miała pełną rację w swoim twierdzeniu.
– Pozostaje mi tylko być ostrożniejszą – powiedziała.
Gdy tylko Charlie zgodziła się na wypicie herbaty, Gwen zaprosiła ją do świeżo odnowionej kuchni. Zapytała, czego alchemiczka sobie życzy i prędko zaczęła przygtowywać rozgrzewający napar.
– Oby tylko nie wróciły… kto wie, czy coś znowu się nie zepsuje. – Zamyśliła się na chwilę, kładąc zastawę na stół. Bardzo pragnęła, aby przynajmniej to zostało naprawione. Aby anomalie nie wróciły i aby niemagiczni nie musieli się już bać, że za chwilę spłoną. Dla czarodziejów co prawda magia była niebezpieczna, ale raczej nie w śmiertelny sposób, czego nie można było powiedzieć o mugolach.
Gdy piły herbatę, Betty zasnęła głęboko przy stole. Piesek właściwie się nie ruszał, cichutko pochrapując. Wkrótce jednak napar się skończył, dlatego Gwen zaproponowała:
– To co… pokazać ci, co wymyśliłam?
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
- Z czasem na pewno będzie lepiej, gdy obie się już do siebie dostroicie – zauważyła z uśmiechem. Każde zwierzę miało swój urok. Pies też był bardzo dobrym towarzyszem, zwłaszcza dla kogoś kto potrzebował bardziej energicznego towarzysza niż kot lub sowa, ale i mobilizacji do częstszego opuszczania czterech ścian. I szybszych powrotów z pracy, by nie był zbyt długo sam. Gdyby nie to, ile pracowała, miałaby większy zwierzyniec. Oprócz kotów może pojawiłyby się też jakieś inne stworzenia. Miała jednak tę świadomość, że nie może sobie pozwolić na zwierzę wymagające dużo więcej jej obecności przy nim, więc najlepszymi towarzyszami pozostawały niezależne koty, nie potrzebujące aż tyle uwagi co psy. Gwen chyba jednak nie była aż tak zapracowana i mogła spędzać więcej czasu z psem.
- Pewnie na dom trzeba trochę zarabiać, to fakt. Ja akurat miałam to szczęście, że ciotka pozostawiła nam w spadku domek pod Londynem, i zamieszkałyśmy w nim razem z moją siostrą, by mieć bliżej na nasze kursy, a potem do pracy – rzekła. Nie musiała mozolnie i latami odkładać galeonów, mały, podmiejski domek stał się własnością ich rodziny, ale że rodzice byli przywiązani do rodzinnego domu w Kornwalii, to do domu po ciotce sprowadziła się najpierw Vera, a rok później Charlie, uciekająca przed żałobną atmosferą rodzinnego lokum po śmierci Helen. Było to ich małe wspólne gniazdko aż do dnia zaginięcia Very, która od trzech miesięcy nie dawała znaku życia.
Myśląc o niej wyraźnie posmutniała, jak zwykle gdy tylko jej myśli podążyły ku Verze i jej zaginięciu.
- Niemniej jednak pragnę kiedyś znów osiąść w Kornwalii lub jakimś podobnym nadmorskim zakątku. Nie ma piękniejszego miejsca w tym kraju niż moja rodzinna kraina – powiedziała z dumą, ale prawdopodobnie większość czarodziejów mówiło tak o miejscu swojego pochodzenia. Gdyby urodziła się w Londynie, pewnie zachwalałaby życie w mieście. Była jednak Kornwalijką z krwi i kości, bardzo dumną ze swoich korzeni i tęskniącą za spacerami po plaży, słuchaniem szumu fal i obserwowaniem nieba z porośniętych trawą wydm.
Usiadły w kuchni, gdzie napiły się herbaty i porozmawiały, racząc się gorącym napojem, który przyjemnie rozgrzał zmarznięte ciało Charlie. Ale herbata wkrótce się skończyła i Gwen postanowiła pokazać jej to, co chciała.
- Pokazuj, jestem bardzo ciekawa. – Oczywiście, że była, bo nie wiedziała, w jaki sposób Gwen chciała warzyć eliksiry i czy na pewno było to bezpieczne i skuteczne dla odpowiedniego przygotowania mikstur. Eliksiry rządziły się swoimi prawami i żeby uwarzyć je z powodzeniem, należało zrobić to w odpowiedni sposób, nie tylko pod względem doboru składników, ale też mieszania, odpowiednich odstępów między dodawanymi ingrediencjami, a także temperatury cieczy w kociołku. No i oczywiście układu ciał niebieskich, który nie zawsze sprzyjał określonym miksturom i były dni, kiedy w ogóle nie należało się podejmować warzenia jakichś eliksirów, bo próby takie były prawie na pewno skazane na porażkę. Było więc sporo czynników które mogły zaważyć na tym, że Gwen zepsuła tamten eliksir.
- Pewnie na dom trzeba trochę zarabiać, to fakt. Ja akurat miałam to szczęście, że ciotka pozostawiła nam w spadku domek pod Londynem, i zamieszkałyśmy w nim razem z moją siostrą, by mieć bliżej na nasze kursy, a potem do pracy – rzekła. Nie musiała mozolnie i latami odkładać galeonów, mały, podmiejski domek stał się własnością ich rodziny, ale że rodzice byli przywiązani do rodzinnego domu w Kornwalii, to do domu po ciotce sprowadziła się najpierw Vera, a rok później Charlie, uciekająca przed żałobną atmosferą rodzinnego lokum po śmierci Helen. Było to ich małe wspólne gniazdko aż do dnia zaginięcia Very, która od trzech miesięcy nie dawała znaku życia.
Myśląc o niej wyraźnie posmutniała, jak zwykle gdy tylko jej myśli podążyły ku Verze i jej zaginięciu.
- Niemniej jednak pragnę kiedyś znów osiąść w Kornwalii lub jakimś podobnym nadmorskim zakątku. Nie ma piękniejszego miejsca w tym kraju niż moja rodzinna kraina – powiedziała z dumą, ale prawdopodobnie większość czarodziejów mówiło tak o miejscu swojego pochodzenia. Gdyby urodziła się w Londynie, pewnie zachwalałaby życie w mieście. Była jednak Kornwalijką z krwi i kości, bardzo dumną ze swoich korzeni i tęskniącą za spacerami po plaży, słuchaniem szumu fal i obserwowaniem nieba z porośniętych trawą wydm.
Usiadły w kuchni, gdzie napiły się herbaty i porozmawiały, racząc się gorącym napojem, który przyjemnie rozgrzał zmarznięte ciało Charlie. Ale herbata wkrótce się skończyła i Gwen postanowiła pokazać jej to, co chciała.
- Pokazuj, jestem bardzo ciekawa. – Oczywiście, że była, bo nie wiedziała, w jaki sposób Gwen chciała warzyć eliksiry i czy na pewno było to bezpieczne i skuteczne dla odpowiedniego przygotowania mikstur. Eliksiry rządziły się swoimi prawami i żeby uwarzyć je z powodzeniem, należało zrobić to w odpowiedni sposób, nie tylko pod względem doboru składników, ale też mieszania, odpowiednich odstępów między dodawanymi ingrediencjami, a także temperatury cieczy w kociołku. No i oczywiście układu ciał niebieskich, który nie zawsze sprzyjał określonym miksturom i były dni, kiedy w ogóle nie należało się podejmować warzenia jakichś eliksirów, bo próby takie były prawie na pewno skazane na porażkę. Było więc sporo czynników które mogły zaważyć na tym, że Gwen zepsuła tamten eliksir.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Westchnęła.
– Zazdroszczę! Ja też nie narzekam, ojciec… zostawił mi to mieszkanie. Moja mama ma na własność nasze poprzednie, w którym mieszkaliśmy całą rodziną, ale komuś je wynajmuje. Ale to jest w sumie moje. I jest w centrum, to pomaga.
Nie żaliła się, w żadnym razie. Lubiła swoje życie, choć nie było doskonałe. Miała mieszkanie, miała pracę, psy, znajomych. Zdrowie jej dopisywało, a ciężka praca popłacała. Ale mimo wszystko, mieszkała sama, w ciasnym mieszkaniu. To czasami nieco podcinało jej skrzydła.
– Wiesz, właściwie bywam często w Kornwalii. Mówiłam ci, że uczę Heatha Macmillana malarstwa? – Nie pamiętała, czy rozmawiała o tym z Charlene. – To naprawdę piękne miejsce. Może kiedyś poproszę jego ojca, by pomógł mi tam znaleźć dom. Miałabym bliżej do Heatha i no… tam naprawdę są piękne plenery. Twoje dzieciństwo musiało być wspaniałe – zauważyła z uśmiechem.
Co prawda nie zgadzała się co do tego, że nie ma piękniejszego miejsca niż Kornwalia, ale wolała o tym nie mówić. Przecież świat jest tak olbrzymi! Gwen nie czuła się więc w mocy, aby wydawać takie osądy. Zwłaszcza, że do tej pory nie była nigdzie poza Francją i Anglią.
– To chodź. – Wstała z miejsca, dając Charlie znak, by poszła za nią.
Gdy znalazły się znów w korytarzu, otworzyła klapę w suficie i wyciągnęła drabinkę. Jednocześnie zaczęła tłumaczyć:
– Wiesz, wydaje mi się, że najbardziej niebezpieczny w warzeniu eliksirów jest ogień. Popraw mnie, jeśli się mylę! I tak sobie pomyślałam, że właśnie… jeśli go usuniesz to właściwie zmniejszasz ryzyko pożaru i no.. tak jest bezpieczniej. Dlatego przy remoncie kuchni zrobiłam też mały remont w pracowni.
Po chwili obydwie były już na strychu. Gwen prędko zapaliła światło. Charlie mogła nie zauważyć różnicy, bo ta nie była wcale aż taka znów duża, ale jednak była. W pracowni pojawił się kran z bieżącą wodą oraz przenośna, elektryczna kuchenka, stojąca właśnie na lakierowanym stoliku pod ścianą. Malarka zaprowadziła do niego alchemiczkę.
– I oto mój pomysł! Elektryczna płyta grzewcza! Grzeje trochę inaczej niż ogień, ale wytwarza ciepło… a o to chyba chodzi, prawda? Zobacz, włączę ją – Gwen przekręciła pokrętło – i jak za chwilę podstawisz tu rękę to poczujesz ciepło. Można na niej robić obiady, więc może też eliksiry… Co o tym sądzisz?
W głosie malarki pobrzmiewała ekscytacja. Miała nadzieję, że pomysł spodoba się pannie Leighton, a eksperyment w pełni się powiedzie. Nie było to co prawda typowe wyjście dla magicznego świata, ale to właśnie takie pomysły miały szanse go rozwinąć. Elektryczność mogła być przecież równie przydatna dla mugoli, co dla czarodziejów.
– Zazdroszczę! Ja też nie narzekam, ojciec… zostawił mi to mieszkanie. Moja mama ma na własność nasze poprzednie, w którym mieszkaliśmy całą rodziną, ale komuś je wynajmuje. Ale to jest w sumie moje. I jest w centrum, to pomaga.
Nie żaliła się, w żadnym razie. Lubiła swoje życie, choć nie było doskonałe. Miała mieszkanie, miała pracę, psy, znajomych. Zdrowie jej dopisywało, a ciężka praca popłacała. Ale mimo wszystko, mieszkała sama, w ciasnym mieszkaniu. To czasami nieco podcinało jej skrzydła.
– Wiesz, właściwie bywam często w Kornwalii. Mówiłam ci, że uczę Heatha Macmillana malarstwa? – Nie pamiętała, czy rozmawiała o tym z Charlene. – To naprawdę piękne miejsce. Może kiedyś poproszę jego ojca, by pomógł mi tam znaleźć dom. Miałabym bliżej do Heatha i no… tam naprawdę są piękne plenery. Twoje dzieciństwo musiało być wspaniałe – zauważyła z uśmiechem.
Co prawda nie zgadzała się co do tego, że nie ma piękniejszego miejsca niż Kornwalia, ale wolała o tym nie mówić. Przecież świat jest tak olbrzymi! Gwen nie czuła się więc w mocy, aby wydawać takie osądy. Zwłaszcza, że do tej pory nie była nigdzie poza Francją i Anglią.
– To chodź. – Wstała z miejsca, dając Charlie znak, by poszła za nią.
Gdy znalazły się znów w korytarzu, otworzyła klapę w suficie i wyciągnęła drabinkę. Jednocześnie zaczęła tłumaczyć:
– Wiesz, wydaje mi się, że najbardziej niebezpieczny w warzeniu eliksirów jest ogień. Popraw mnie, jeśli się mylę! I tak sobie pomyślałam, że właśnie… jeśli go usuniesz to właściwie zmniejszasz ryzyko pożaru i no.. tak jest bezpieczniej. Dlatego przy remoncie kuchni zrobiłam też mały remont w pracowni.
Po chwili obydwie były już na strychu. Gwen prędko zapaliła światło. Charlie mogła nie zauważyć różnicy, bo ta nie była wcale aż taka znów duża, ale jednak była. W pracowni pojawił się kran z bieżącą wodą oraz przenośna, elektryczna kuchenka, stojąca właśnie na lakierowanym stoliku pod ścianą. Malarka zaprowadziła do niego alchemiczkę.
– I oto mój pomysł! Elektryczna płyta grzewcza! Grzeje trochę inaczej niż ogień, ale wytwarza ciepło… a o to chyba chodzi, prawda? Zobacz, włączę ją – Gwen przekręciła pokrętło – i jak za chwilę podstawisz tu rękę to poczujesz ciepło. Można na niej robić obiady, więc może też eliksiry… Co o tym sądzisz?
W głosie malarki pobrzmiewała ekscytacja. Miała nadzieję, że pomysł spodoba się pannie Leighton, a eksperyment w pełni się powiedzie. Nie było to co prawda typowe wyjście dla magicznego świata, ale to właśnie takie pomysły miały szanse go rozwinąć. Elektryczność mogła być przecież równie przydatna dla mugoli, co dla czarodziejów.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
- Dobrze mieć coś swojego, ale mimo to największy sentyment i tak żywię do miejsca, w którym dorastałam. To w końcu wiele pięknych wspomnień. – A także tych smutnych, ale o tym nie wspomniała. Wolała zresztą rozpamiętywać rodzinny dom jako miejsce szczęśliwego dzieciństwa, gdzie dorastała i później co roku spędzała wakacje. Beztroska skończyła się, gdy umarła Helen, więc tym bardziej tęskniła za czasami sprzed tej tragedii, bo później już nic nie było takie samo. Czy teraz czekało ją przeżycie tego po raz drugi? Oby nie, ale liczyła się z tym, że Vera może nie wrócić żywa. Żyli w trudnych czasach.
- Heatha Macmillana? – zdziwiła się. – Miałam okazję poznać go... kiedyś. Warzyłam akurat eliksiry dla kogoś z jego rodziny – wyjaśniła dość lakonicznie, nie mówiąc, że tym krewnym był Anthony poszkodowany po Stonehenge, nie znała bowiem Gwen na tyle mocno, by jej powiedzieć o tej znajomości, dość w obecnych czasach ryzykownej. Ale przecież mogła warzyć eliksiry dla dowolnego członka rodziny Macmillan jako osoba pochodząca z jednej z czarodziejskich rodzin od pokoleń żyjących na włościach tego rodu. – Puddlemere, gdzie mieszkają, też ma swój urok. Moja rodzinna wioska mieści się całkiem niedaleko, na wybrzeżu. Jeśli masz artystyczną duszę to Tinworth na pewno by ci się podobało. Spędzone tam dzieciństwo rzeczywiście było wspaniałe.
Leightonowie od dawna żyli w Tinworth i okolicach, także w innych kornwalijskich wioskach i miasteczkach. Niektórzy jednak szukali czasem szczęścia w większych miastach lub za granicą, gnani przed siebie głodem wiedzy i pragnieniem poznawania świata skrywającego tak wiele tajemnic. Lecz zdecydowana większość z nich darzyła największym sentymentem rodzinne ziemie i chętnie tam powracała.
Po wypiciu herbaty poszła za Gwen do jej pracowni.
- Czy ja wiem? Ogień pod kociołkiem nie jest bardzo niebezpieczny, pod warunkiem że nie trzyma się tuż obok palnych przedmiotów. To zazwyczaj nieduży płomień, ja zwykle wywołuję go małym czarodziejskim palnikiem ustawionym pod trójnogiem, na którym stawiam kociołek. – W domowym użytkowaniu nie korzystała z wielkiego kotła, a raczej standardowego rozmiaru mieszczącego się na trójnogu i możliwego do ogrzania niedużym płomykiem. W Mungu kociołki były trochę większe, bo i eliksirów musiała produkować więcej porcji. – Większym niebezpieczeństwem są składniki, czy raczej dodanie ich źle. Zła jakość, pomylenie składnika, nieprawidłowa kolejność lub ilość... Wszystko to może zaważyć na tym, że coś wybuchnie. Albo połączenie składnika szlachetnego z plugawym, wtedy prawdopodobieństwo wybuchu jest bardzo wysokie. – Początkujący popełniali różne błędy, czasem przez nieuwagę, a czasem przez braki w wiedzy. Nie zawsze błędy kończyły się poważnymi incydentami, najczęściej otrzymywało się po prostu nieudany eliksir niezdatny do użytku.
Nadal jednak nie wiedziała, jak Gwen chciała uwarzyć eliksir do ognia. Dopóki nie zaprowadziła jej na strych i nie pokazała... dziwnego czegoś wyglądającego jak białe pudełko z umieszczonymi na szczycie wypukłymi okręgami. Charlie wpatrywała się w to ze zdumieniem, nie rozumiejąc, na jakiej zasadzie to urządzenie działało. Mogła jedynie zgadywać że był to przedmiot mugolski. Patrzyła jak Gwen uruchamia to i dotknęła palcem jednego z okręgów, chcąc sprawdzić, czy to na pewno mogło być ciepłe, skoro nie widziała ognia. Była w tym momencie niczym dziecko pierwszy raz widzące nowy, nieznany obiekt i chcące sprawdzić na własnej skórze jak on działa.
- Auuuu! – syknęła, natychmiast cofając rękę. Okrąg był gorący i lekko oparzył jej opuszek. – Rzeczywiście gorące! Skąd bierze się w tym ciepło? Czy tam w środku płonie ogień? – dopytywała. Nie widziała nigdzie otworu na drewno, nie było też dymu. – Można to jakoś regulować? Warząc eliksiry nad ogniem mogę zmniejszać płomień lub podnosić kociołek wyżej, by nie był tak mocno ogrzewany albo wręcz przeciwnie, obniżyć go, by zagrzał się mocniej. I... czy to na pewno bezpieczne do użytkowania?
Dla Charlie to płomyk był czymś normalnym w alchemii. Ta dziwna „płyta grzewcza”, jak określiła ją Gwen, była czymś nowym, obcym i nieznanym. Nie była jednak nastawiona do tego pomysłu wrogo, a raczej z ciekawością, ale i zmartwieniem. Czy mugolska technologia mogła być pomocna w warzeniu czarodziejskich mikstur? W końcu eliksiry nie były obiadem, a magicznymi miksturami mającymi określone wymagania w procesie tworzenia. Zaś konsekwencje błędów mogły być poważniejsze niż po zjedzeniu przypalonego posiłku. Dlatego Charlie, jako osoba stroniąca od ryzyka i trzymająca się rozwiązań bezpieczniejszych byłaby ostrożna, jeśli chodzi o tego typu innowacje, ale ostatecznie czy postęp nie dokonywał się właśnie wtedy, gdy podejmowało się ryzyko i próbowało się nowych rozwiązań? Były pewne mugolskie wynalazki, które z czasem przeniknęły do świata magii, jak radio, albo Błędny Rycerz. Charlie jako osoba tolerancyjna była zdania, że mogliby się od mugoli wiele nauczyć; doceniła ich zaradność jeszcze bardziej w dobie anomalii, gdy wiele czynności musiała wykonywać bez magii. Było to męczące, więc nabrała tym większego szacunku do mugoli, którzy zawsze musieli sobie radzić bez czarów.
- Heatha Macmillana? – zdziwiła się. – Miałam okazję poznać go... kiedyś. Warzyłam akurat eliksiry dla kogoś z jego rodziny – wyjaśniła dość lakonicznie, nie mówiąc, że tym krewnym był Anthony poszkodowany po Stonehenge, nie znała bowiem Gwen na tyle mocno, by jej powiedzieć o tej znajomości, dość w obecnych czasach ryzykownej. Ale przecież mogła warzyć eliksiry dla dowolnego członka rodziny Macmillan jako osoba pochodząca z jednej z czarodziejskich rodzin od pokoleń żyjących na włościach tego rodu. – Puddlemere, gdzie mieszkają, też ma swój urok. Moja rodzinna wioska mieści się całkiem niedaleko, na wybrzeżu. Jeśli masz artystyczną duszę to Tinworth na pewno by ci się podobało. Spędzone tam dzieciństwo rzeczywiście było wspaniałe.
Leightonowie od dawna żyli w Tinworth i okolicach, także w innych kornwalijskich wioskach i miasteczkach. Niektórzy jednak szukali czasem szczęścia w większych miastach lub za granicą, gnani przed siebie głodem wiedzy i pragnieniem poznawania świata skrywającego tak wiele tajemnic. Lecz zdecydowana większość z nich darzyła największym sentymentem rodzinne ziemie i chętnie tam powracała.
Po wypiciu herbaty poszła za Gwen do jej pracowni.
- Czy ja wiem? Ogień pod kociołkiem nie jest bardzo niebezpieczny, pod warunkiem że nie trzyma się tuż obok palnych przedmiotów. To zazwyczaj nieduży płomień, ja zwykle wywołuję go małym czarodziejskim palnikiem ustawionym pod trójnogiem, na którym stawiam kociołek. – W domowym użytkowaniu nie korzystała z wielkiego kotła, a raczej standardowego rozmiaru mieszczącego się na trójnogu i możliwego do ogrzania niedużym płomykiem. W Mungu kociołki były trochę większe, bo i eliksirów musiała produkować więcej porcji. – Większym niebezpieczeństwem są składniki, czy raczej dodanie ich źle. Zła jakość, pomylenie składnika, nieprawidłowa kolejność lub ilość... Wszystko to może zaważyć na tym, że coś wybuchnie. Albo połączenie składnika szlachetnego z plugawym, wtedy prawdopodobieństwo wybuchu jest bardzo wysokie. – Początkujący popełniali różne błędy, czasem przez nieuwagę, a czasem przez braki w wiedzy. Nie zawsze błędy kończyły się poważnymi incydentami, najczęściej otrzymywało się po prostu nieudany eliksir niezdatny do użytku.
Nadal jednak nie wiedziała, jak Gwen chciała uwarzyć eliksir do ognia. Dopóki nie zaprowadziła jej na strych i nie pokazała... dziwnego czegoś wyglądającego jak białe pudełko z umieszczonymi na szczycie wypukłymi okręgami. Charlie wpatrywała się w to ze zdumieniem, nie rozumiejąc, na jakiej zasadzie to urządzenie działało. Mogła jedynie zgadywać że był to przedmiot mugolski. Patrzyła jak Gwen uruchamia to i dotknęła palcem jednego z okręgów, chcąc sprawdzić, czy to na pewno mogło być ciepłe, skoro nie widziała ognia. Była w tym momencie niczym dziecko pierwszy raz widzące nowy, nieznany obiekt i chcące sprawdzić na własnej skórze jak on działa.
- Auuuu! – syknęła, natychmiast cofając rękę. Okrąg był gorący i lekko oparzył jej opuszek. – Rzeczywiście gorące! Skąd bierze się w tym ciepło? Czy tam w środku płonie ogień? – dopytywała. Nie widziała nigdzie otworu na drewno, nie było też dymu. – Można to jakoś regulować? Warząc eliksiry nad ogniem mogę zmniejszać płomień lub podnosić kociołek wyżej, by nie był tak mocno ogrzewany albo wręcz przeciwnie, obniżyć go, by zagrzał się mocniej. I... czy to na pewno bezpieczne do użytkowania?
Dla Charlie to płomyk był czymś normalnym w alchemii. Ta dziwna „płyta grzewcza”, jak określiła ją Gwen, była czymś nowym, obcym i nieznanym. Nie była jednak nastawiona do tego pomysłu wrogo, a raczej z ciekawością, ale i zmartwieniem. Czy mugolska technologia mogła być pomocna w warzeniu czarodziejskich mikstur? W końcu eliksiry nie były obiadem, a magicznymi miksturami mającymi określone wymagania w procesie tworzenia. Zaś konsekwencje błędów mogły być poważniejsze niż po zjedzeniu przypalonego posiłku. Dlatego Charlie, jako osoba stroniąca od ryzyka i trzymająca się rozwiązań bezpieczniejszych byłaby ostrożna, jeśli chodzi o tego typu innowacje, ale ostatecznie czy postęp nie dokonywał się właśnie wtedy, gdy podejmowało się ryzyko i próbowało się nowych rozwiązań? Były pewne mugolskie wynalazki, które z czasem przeniknęły do świata magii, jak radio, albo Błędny Rycerz. Charlie jako osoba tolerancyjna była zdania, że mogliby się od mugoli wiele nauczyć; doceniła ich zaradność jeszcze bardziej w dobie anomalii, gdy wiele czynności musiała wykonywać bez magii. Było to męczące, więc nabrała tym większego szacunku do mugoli, którzy zawsze musieli sobie radzić bez czarów.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Podrapała się po głowie i przygryzła wargę, nim odpowiedziała Charlene; nie znała się tak dobrze na alchemii, jak ona, więc musiała przemyśleć przez chwilę odpowiedź.
– Ale jak już wybuchnie i przy okazji będzie ogień to tylko pogorszy sytuacje – zauważyła. – A bez ognia co wybuchnie… i potem się uspokoi. Chyba. Chociaż nie znam się na tym, jak do końca działa prąd. Może i byłoby gorzej? Ale gaz zawsze zostaje w rurach… pojemniku… a jak wyciągniesz kabel to nie ma prądu. To mi się wydaje bezpieczniejsze.
Mogła się mylić, oczywiście, że mogła. Nie była elektrykiem i to, że potrafiła używać mugolskie urządzenia nie oznaczało, że wie dokładnie jak działają. Reklamy jednak promowały elektroniczne kuchenki jako bezpieczniejsze, a panna Grey nie miała powodów, aby nie wierzyć w te zapewnienia.
Nie mogła się jednak nie zgodzić ze słowami Charlene. Mimo wszystko, o takich podstawach wiedziała doskonale, zwłaszcza po ostatnim incydencie w kuchni.
– Nawet najbezpieczniejsza kuchenka nie uratuje przed skutkami braku wiedzy i głupoty – stwierdziła, uśmiechając się delikatnie w stronę blondynki.
Z pewną dozą radości obserwowała, jak alchemiczka poznaje nowy przedmiot. Dla Gwen takie urządzenia były czymś kompletnie naturalnym i dziwiła się, że czarodzieje tak bardzo odcinają się od wynalazków. Choć Charlie była specjalistką w swojej dziedzinie to malarka także miała możliwość nauczenia jej czegoś nowego. Nawet, jeśli jej pomysł się nie sprawdzi.
– Nie. – Pokręciła głową. – To działa jakoś tak, że prąd… ten, który płynie w tamtym kablu i też daje nam tu światło, rozgrzewa metal. On jest energią, tak jak ogień… czy coś. – Wzruszyła ramionami. Nie była w stanie udzielić dokładniejszej odpowiedzi. Z resztą, to przecież nie było aż tak ważne. – Tu masz przekrętła. Da się regulować, chociaż zmiana temperatury nie jest tak gwałtowna jak w przypadku ognia; płyty muszą samoistnie przestygnąć. To sprawia, że robienie na tym czegokolwiek wymaga odrobiny wprawy. Sama zwykle gotuje na ogniu. Ale tak ogólnie to… jest bezpieczne. Dopóki tego nie dotkniesz. Chyba też nie ma jak wybuchnąć, ale no wiesz, nie jestem elektrykiem. – Zamilkła na moment, aby prędko dodać: – Elektryk to osoba zajmująca się prądem i urządzeniami na prąd.
Dała Charlie jeszcze chwilę na zapoznanie się z nowym przedmiotem, pokazując jej przekrętła, kabel i gniazdko. Gdy alchemiczka mniej-więcej zapoznała się z nowym przedmiotem, spytała:
– To jak myślisz, możemy zaryzykować i coś na tym uwarzyć? Uda się? Czy bez płomienia jednak nie?
– Ale jak już wybuchnie i przy okazji będzie ogień to tylko pogorszy sytuacje – zauważyła. – A bez ognia co wybuchnie… i potem się uspokoi. Chyba. Chociaż nie znam się na tym, jak do końca działa prąd. Może i byłoby gorzej? Ale gaz zawsze zostaje w rurach… pojemniku… a jak wyciągniesz kabel to nie ma prądu. To mi się wydaje bezpieczniejsze.
Mogła się mylić, oczywiście, że mogła. Nie była elektrykiem i to, że potrafiła używać mugolskie urządzenia nie oznaczało, że wie dokładnie jak działają. Reklamy jednak promowały elektroniczne kuchenki jako bezpieczniejsze, a panna Grey nie miała powodów, aby nie wierzyć w te zapewnienia.
Nie mogła się jednak nie zgodzić ze słowami Charlene. Mimo wszystko, o takich podstawach wiedziała doskonale, zwłaszcza po ostatnim incydencie w kuchni.
– Nawet najbezpieczniejsza kuchenka nie uratuje przed skutkami braku wiedzy i głupoty – stwierdziła, uśmiechając się delikatnie w stronę blondynki.
Z pewną dozą radości obserwowała, jak alchemiczka poznaje nowy przedmiot. Dla Gwen takie urządzenia były czymś kompletnie naturalnym i dziwiła się, że czarodzieje tak bardzo odcinają się od wynalazków. Choć Charlie była specjalistką w swojej dziedzinie to malarka także miała możliwość nauczenia jej czegoś nowego. Nawet, jeśli jej pomysł się nie sprawdzi.
– Nie. – Pokręciła głową. – To działa jakoś tak, że prąd… ten, który płynie w tamtym kablu i też daje nam tu światło, rozgrzewa metal. On jest energią, tak jak ogień… czy coś. – Wzruszyła ramionami. Nie była w stanie udzielić dokładniejszej odpowiedzi. Z resztą, to przecież nie było aż tak ważne. – Tu masz przekrętła. Da się regulować, chociaż zmiana temperatury nie jest tak gwałtowna jak w przypadku ognia; płyty muszą samoistnie przestygnąć. To sprawia, że robienie na tym czegokolwiek wymaga odrobiny wprawy. Sama zwykle gotuje na ogniu. Ale tak ogólnie to… jest bezpieczne. Dopóki tego nie dotkniesz. Chyba też nie ma jak wybuchnąć, ale no wiesz, nie jestem elektrykiem. – Zamilkła na moment, aby prędko dodać: – Elektryk to osoba zajmująca się prądem i urządzeniami na prąd.
Dała Charlie jeszcze chwilę na zapoznanie się z nowym przedmiotem, pokazując jej przekrętła, kabel i gniazdko. Gdy alchemiczka mniej-więcej zapoznała się z nowym przedmiotem, spytała:
– To jak myślisz, możemy zaryzykować i coś na tym uwarzyć? Uda się? Czy bez płomienia jednak nie?
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Charlie dobrze znała się na alchemii, ale nigdy nie próbowała warzyć eliksirów korzystając z mugolskich urządzeń, więc w tej materii była całkowicie zielona. Mugolskie wynalazki nie były dla niej czymś codziennym, nie znała ich działania, bo w jej codziennym życiu ich nie było. Nigdy nie miała w domu elektryczności, jej matka obiady gotowała po staroświecku na kaflowym piecu w którym płonął ogień, a eliksiry nad płomykiem. Światło zapewniali sobie świecami, a żywność przechowywali w szafce obłożonej zaklęciem chłodzącym. Była więc teraz czymś odwrotnym do mugolaków pierwszy raz stykających się z magicznymi przedmiotami, których wcześniej nie znali. Tak jak mugole dorastali bez magii, tak większość czarodziejów dorastała z bardzo niewielkim lub żadnym kontaktem ze światem mugolskim. Kodeks tajności wymuszał pewien dystans, ukrywanie swojej odmienności przed niemagicznymi, więc kilka wieków po jego wprowadzeniu czarodzieje tworzyli własną odrębną społeczność, potrafiącą sobie radzić bez mugolskich wynalazków, które rozwijały się tak szybko, że w dorosłości nawet niektórzy mugolacy często przestawali nadążać, jeśli mocniej wsiąknęli w ten drugi świat. Znała takie przypadki, choć najwyraźniej byli i tacy jak Gwen, którzy nawet po siedmiu latach w Hogwarcie nadal czuli silniejszą więź ze światem, z którego pochodzili.
- W zasadzie wybuch kociołka powoduje nieprawidłowa reakcja alchemiczna w jego wnętrzu, nie sam ogień – zaznaczyła. Ogień był tylko sposobem ogrzewania, przemiany alchemiczne dokonywały się w cieczy i przy rażących błędach bywały gwałtowne. Niektórych składników po prostu nie można było ze sobą łączyć, a czasem wchodziły też w grę defekty ingrediencji lub dodanie zbyt dużej ilości.
Nie wiedziała jak działa prąd (nawet Gwen wydawała się nie do końca pojmować zasadę działania, mimo że znała się na świecie mugoli o wiele lepiej od niej), więc trudno jej było określić, czy byłoby lepiej czy gorzej.
- Nigdy nie warzyłam eliksirów w ten sposób ani nie znam nikogo, kto by próbował, więc... naprawdę nie jestem w stanie odpowiedzieć ci, czy będzie to bezpieczniejsze i jak ten eee... prąd zareaguje, gdy w kociołku dojdzie do jakiejś gwałtownej reakcji – odpowiedziała w końcu, decydując się na dość neutralną odpowiedź, z podkreśleniem że nie jest w stanie jej zapewnić, że będzie bezpieczna od wybuchów. Żaden sposób warzenia nie dawał całkowitego bezpieczeństwa, jedynie wiedza i umiejętności mogły zmniejszyć ryzyko, że coś pójdzie nie tak. Ale nie dało się go zredukować do zera. – Nieważne, na czym będziesz warzyć, twoje bezpieczeństwo będzie najmocniej zależeć od tego, co potrafisz. I czy ten prąd... jest bardzo niebezpieczny?
Uważnie i z ciekawością obejrzała nowe dla niej urządzenie, próbując zrozumieć zasady jego działania, które mimo wyjaśnień Gwen i tak nie były dla niej do końca jasne, skoro nie posiadała elementarnej wiedzy o świecie mugoli, na której mogłaby się oprzeć. Była teraz trochę jak przybysz z innej epoki, bo czarodzieje stykający się ze światem mugolskim pewnie właśnie tak się zachowywali – jakby przenieśli się z minionych, zaprzeszłych epok, bo nie szli z duchem czasu i nawet jeśli adaptowali pewne mugolskie wynalazki, to z opóźnieniem i na małą skalę. Prądu nadal nie mieli. Nie licząc pojedynczych mugolaków nie znała nikogo, kto by miał. W jej domu, ani tym rodzinnym ani londyńskim, nie było nigdy elektryczności i dobrze radziła sobie bez niej.
- No cóż... dopóki nie spróbujesz, nie będziesz wiedziała. Mogę ci pomóc w wielu aspektach związanych z warzeniem mikstur, ale w przypadku tego urządzenia... niestety nie. Ja bym się pewnie trochę bała, zawsze trzymałam się technik, których nauczyła mnie matka, nauczyciel w szkole i w końcu alchemicy na kursie, ale... to odważni ludzie dokonują postępu i poszerzają stan wiedzy.
Ona czasem eksperymentowała ze składnikami, próbowała szukać nowych dróg, by warzone mikstury wychodziły coraz silniejsze, ale z racji nieznajomości mugolskiej technologii trochę się jej bała, bo nie była w stanie przewidzieć, co się stanie ani odpowiednio zareagować, bo nie potrafiła obsługiwać tej płyty.
- Na początek radziłabym ci spróbować z czymś prostym, im trudniejszy eliksir tym bardziej jest wymagający w procesie tworzenia i tym łatwiej coś zepsuć. No i tańszych składników nie będzie tak szkoda jak drogich, jeśli jednak się zepsuje.
W głębi duszy była ciekawa, czy możliwe jest uwarzenie eliksiru w taki sposób. Sama nie zamierzała jednak dotykać tej kuchenki w obawie, że coś popsuje, więc odsunęła się, ustępując pola Gwen.
- W zasadzie wybuch kociołka powoduje nieprawidłowa reakcja alchemiczna w jego wnętrzu, nie sam ogień – zaznaczyła. Ogień był tylko sposobem ogrzewania, przemiany alchemiczne dokonywały się w cieczy i przy rażących błędach bywały gwałtowne. Niektórych składników po prostu nie można było ze sobą łączyć, a czasem wchodziły też w grę defekty ingrediencji lub dodanie zbyt dużej ilości.
Nie wiedziała jak działa prąd (nawet Gwen wydawała się nie do końca pojmować zasadę działania, mimo że znała się na świecie mugoli o wiele lepiej od niej), więc trudno jej było określić, czy byłoby lepiej czy gorzej.
- Nigdy nie warzyłam eliksirów w ten sposób ani nie znam nikogo, kto by próbował, więc... naprawdę nie jestem w stanie odpowiedzieć ci, czy będzie to bezpieczniejsze i jak ten eee... prąd zareaguje, gdy w kociołku dojdzie do jakiejś gwałtownej reakcji – odpowiedziała w końcu, decydując się na dość neutralną odpowiedź, z podkreśleniem że nie jest w stanie jej zapewnić, że będzie bezpieczna od wybuchów. Żaden sposób warzenia nie dawał całkowitego bezpieczeństwa, jedynie wiedza i umiejętności mogły zmniejszyć ryzyko, że coś pójdzie nie tak. Ale nie dało się go zredukować do zera. – Nieważne, na czym będziesz warzyć, twoje bezpieczeństwo będzie najmocniej zależeć od tego, co potrafisz. I czy ten prąd... jest bardzo niebezpieczny?
Uważnie i z ciekawością obejrzała nowe dla niej urządzenie, próbując zrozumieć zasady jego działania, które mimo wyjaśnień Gwen i tak nie były dla niej do końca jasne, skoro nie posiadała elementarnej wiedzy o świecie mugoli, na której mogłaby się oprzeć. Była teraz trochę jak przybysz z innej epoki, bo czarodzieje stykający się ze światem mugolskim pewnie właśnie tak się zachowywali – jakby przenieśli się z minionych, zaprzeszłych epok, bo nie szli z duchem czasu i nawet jeśli adaptowali pewne mugolskie wynalazki, to z opóźnieniem i na małą skalę. Prądu nadal nie mieli. Nie licząc pojedynczych mugolaków nie znała nikogo, kto by miał. W jej domu, ani tym rodzinnym ani londyńskim, nie było nigdy elektryczności i dobrze radziła sobie bez niej.
- No cóż... dopóki nie spróbujesz, nie będziesz wiedziała. Mogę ci pomóc w wielu aspektach związanych z warzeniem mikstur, ale w przypadku tego urządzenia... niestety nie. Ja bym się pewnie trochę bała, zawsze trzymałam się technik, których nauczyła mnie matka, nauczyciel w szkole i w końcu alchemicy na kursie, ale... to odważni ludzie dokonują postępu i poszerzają stan wiedzy.
Ona czasem eksperymentowała ze składnikami, próbowała szukać nowych dróg, by warzone mikstury wychodziły coraz silniejsze, ale z racji nieznajomości mugolskiej technologii trochę się jej bała, bo nie była w stanie przewidzieć, co się stanie ani odpowiednio zareagować, bo nie potrafiła obsługiwać tej płyty.
- Na początek radziłabym ci spróbować z czymś prostym, im trudniejszy eliksir tym bardziej jest wymagający w procesie tworzenia i tym łatwiej coś zepsuć. No i tańszych składników nie będzie tak szkoda jak drogich, jeśli jednak się zepsuje.
W głębi duszy była ciekawa, czy możliwe jest uwarzenie eliksiru w taki sposób. Sama nie zamierzała jednak dotykać tej kuchenki w obawie, że coś popsuje, więc odsunęła się, ustępując pola Gwen.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Właściwie owszem… ale wybuch i płomienie powodowały pożar. Sam wybuch nie, prawda? Tak przynajmniej wydawało się Gwen, ale przecież mogła się mylić. Przytaknęła więc tylko na słowa Charlene. To nie był czas na takie dyskusje. Teraz trzeba było sprawdzić coś innego!
– Skoro nikt nie próbował… to będziemy pierwsze! – Uśmiechnęła się szeroko. Po chwili jednak nieco zrzedła jej mina: – Potrafi być. Dlatego kable są izolowane, by cię prąd nie kopnął. To wiesz, wyładowania, takie jak błyskawica. Tylko uwięzione w kablach.
Miała nadzieję, że ta odpowiedź nieco rozjaśni chmury, które niewątpliwie pojawiły się nad umysłem panny Leighton. Podrapała się po głowie i zaczęła wyciągać z szafek kociołek oraz wszystkie potrzebne ingrediencje.
– Nie mam tego dużo… ty pewnie masz więcej – mówiła, rozkładając rzeczy na półce. – Jakiś bardzo cennych składników też chyba nie mam, część tobie oddałam… Może czuwający strażnik, co ty na to? – Zajrzała do starej książki z Hogwartu. – Krew reema akurat mam.
Wygrzebała potrzebną fiolkę. Podeszła do kociołka i spojrzała na Charlene. Czy akceptuje ten pomysł? Malarka włączyła kuchenkę i dała jej chwilę na rozgrzanie się. Głośno wciągnęła powietrze do płuc.
– No to cóż, ryzykujemy – mruknęła pod nosem, wciąż zerkając na alchemiczkę, gotowa wycofać się, jeśli panna Leighton zgłosi jakieś zastrzeżenia.
Wlała do kociołka krew reema i sięgnęła po trzy inne składniki zwierzęce: serce elfa, kolec jeżozwierza i pijawkę. Następnie wybrała ze swojego niewielkiego zbioru jeden składnik roślinny, niewielką borówkę. Zaczęła całość mieszać, słuchając rad Charlene, jeśli ta jej takowe dawała.
Błagała w duszy, by wywar się udał. Naprawdę nie był trudny, a chciała, by to zadziałało. By w końcu któryś z jej pomysłów, związany z połączeniem mugolskiego i czarodziejskiego świata się powiódł i był po prostu… dobry. No i mimo wszystko, nie chciała wyjść przy znajomej na osobę, która nie potrafi stworzyć nawet najprostszego eliksiru. Uczyła się przecież w Hogwarcie, ostatnio robiła kilka prób. Takie podstawy powinny jej już wychodzić.
– Skoro nikt nie próbował… to będziemy pierwsze! – Uśmiechnęła się szeroko. Po chwili jednak nieco zrzedła jej mina: – Potrafi być. Dlatego kable są izolowane, by cię prąd nie kopnął. To wiesz, wyładowania, takie jak błyskawica. Tylko uwięzione w kablach.
Miała nadzieję, że ta odpowiedź nieco rozjaśni chmury, które niewątpliwie pojawiły się nad umysłem panny Leighton. Podrapała się po głowie i zaczęła wyciągać z szafek kociołek oraz wszystkie potrzebne ingrediencje.
– Nie mam tego dużo… ty pewnie masz więcej – mówiła, rozkładając rzeczy na półce. – Jakiś bardzo cennych składników też chyba nie mam, część tobie oddałam… Może czuwający strażnik, co ty na to? – Zajrzała do starej książki z Hogwartu. – Krew reema akurat mam.
Wygrzebała potrzebną fiolkę. Podeszła do kociołka i spojrzała na Charlene. Czy akceptuje ten pomysł? Malarka włączyła kuchenkę i dała jej chwilę na rozgrzanie się. Głośno wciągnęła powietrze do płuc.
– No to cóż, ryzykujemy – mruknęła pod nosem, wciąż zerkając na alchemiczkę, gotowa wycofać się, jeśli panna Leighton zgłosi jakieś zastrzeżenia.
Wlała do kociołka krew reema i sięgnęła po trzy inne składniki zwierzęce: serce elfa, kolec jeżozwierza i pijawkę. Następnie wybrała ze swojego niewielkiego zbioru jeden składnik roślinny, niewielką borówkę. Zaczęła całość mieszać, słuchając rad Charlene, jeśli ta jej takowe dawała.
Błagała w duszy, by wywar się udał. Naprawdę nie był trudny, a chciała, by to zadziałało. By w końcu któryś z jej pomysłów, związany z połączeniem mugolskiego i czarodziejskiego świata się powiódł i był po prostu… dobry. No i mimo wszystko, nie chciała wyjść przy znajomej na osobę, która nie potrafi stworzyć nawet najprostszego eliksiru. Uczyła się przecież w Hogwarcie, ostatnio robiła kilka prób. Takie podstawy powinny jej już wychodzić.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
The member 'Gwendolyn Grey' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 62
'k100' : 62
Alchemia z pewnością nie rozwinęłaby się do dzisiejszego poziomu, gdyby nie odważni badacze, którzy próbowali robić to, co wcześniej wydawało się niemożliwe. To samo dotyczyło każdej nauki i każdej dziedziny magii. Nowych odkryć dokonywało się, zadając pytania, szukając odpowiedzi i próbując nowych rozwiązań. Jej przodkowie często interesowali się nauką, wielu zostawało alchemikami, astronomami albo badaczami magicznej fauny lub flory. Charlie także marzyła o tym, by badać, odkrywać i stworzyć pewnego dnia jakiś nowy, nieznany jeszcze eliksir. Albo na początek przynajmniej skutecznie ulepszyć jakiś już istniejący. Miała wielkie marzenia, ale na ten moment jej myśli pochłaniała głównie praca, Zakon Feniksa, wojna i problemy rodzinne. Z tego powodu nie miała czasu, by należycie przysiąść nad jakimś projektem badań i ocenić, który z kłębiących się gdzieś w głowie pomysłów miał szanse powodzenia. Gdyby tak doba miała czterdzieści osiem godzin... Ale niestety miała tylko dwadzieścia cztery, więc oddając się tylu różnym zajęciom i zobowiązaniom często padała na łóżko po północy i o świcie zrywała się znów, by rozpocząć kolejny intensywny dzień. Mimo zniknięcia anomalii w Mungu nadal nie narzekała na brak zajęć.
- Nikt, kogo znam – sprostowała. – Może gdzieś na świecie ktoś próbował, ale ja takich osób nie znam. Większość alchemików jest wierna sprawdzonym sposobom warzenia. Poza tym ten eee... prąd, nie jest powszechny w czarodziejskich domach. Zdecydowana większość z nas go nie ma, więc nadal gotujemy zarówno jedzenie, jak i eliksiry w sposób tradycyjny.
Wzdrygnęła się na myśl o kopiącym prądzie, działającym jak błyskawica. Przypomniała sobie przelotnie że kiedyś Gwen opowiadała jej już o urządzeniu zwanym „lodówką”, a także o „elektryczności”, ale bez fundamentalnych podstaw te wszystkie informacje rozmywały się gdzieś w jej umyśle. Niemniej jednak wyobraźnia podsunęła jej obraz płynących kablem błyskawic takich jak z niedawnej anomalnej burzy. Po listopadzie i grudniu miała dość błyskawic na całe życie.
- Czuwający strażnik to dobry wybór, bo ciężko go zepsuć. Nie jest bardzo trudny do przygotowania – zgodziła się, uznając że to dobry wybór na taką próbę. Nawet bardzo początkujący alchemicy mogli poradzić sobie z tą miksturą.
Odsunęła się na bok, patrząc jak Gwen kładzie na kuchence kociołek i zaczyna przygotowywać eliksir, dodając poszczególne ingrediencje. W niektórych momentach doradzała jej, ale mogła zauważyć, że Gwen radziła sobie całkiem sprawnie i miała pojęcie o alchemii. Dla Charlie bardzo interesującym z naukowego punktu widzenia było obserwowanie warzenia eliksiru w tak nietypowy sposób. Jej spojrzenie pozostawało czujne, koncentrując się nie tylko na poczynaniach panny Grey, ale też obserwowaniu samego eliksiru i urządzenia, na którym się gotował. Pierwszy raz w życiu była świadkiem czegoś takiego, bo nigdy nie widziała takiej maszyny w akcji.
- Wygląda na to... że wszystko jest dobrze – powiedziała w końcu, patrząc, jak eliksir przybiera właściwy kolor. – Ale nadal doradzałabym ostrożność przy trudniejszych eliksirach, gdzie w procesie warzenia należy regulować temperaturę i chyba jednak łatwiej to robić w sposób tradycyjny, przynajmniej dla mnie, bo tak się nauczyłam.
Niemniej jednak i tak była pod wrażeniem, choć na początku trochę się bała, że coś może się stać.
- Nikt, kogo znam – sprostowała. – Może gdzieś na świecie ktoś próbował, ale ja takich osób nie znam. Większość alchemików jest wierna sprawdzonym sposobom warzenia. Poza tym ten eee... prąd, nie jest powszechny w czarodziejskich domach. Zdecydowana większość z nas go nie ma, więc nadal gotujemy zarówno jedzenie, jak i eliksiry w sposób tradycyjny.
Wzdrygnęła się na myśl o kopiącym prądzie, działającym jak błyskawica. Przypomniała sobie przelotnie że kiedyś Gwen opowiadała jej już o urządzeniu zwanym „lodówką”, a także o „elektryczności”, ale bez fundamentalnych podstaw te wszystkie informacje rozmywały się gdzieś w jej umyśle. Niemniej jednak wyobraźnia podsunęła jej obraz płynących kablem błyskawic takich jak z niedawnej anomalnej burzy. Po listopadzie i grudniu miała dość błyskawic na całe życie.
- Czuwający strażnik to dobry wybór, bo ciężko go zepsuć. Nie jest bardzo trudny do przygotowania – zgodziła się, uznając że to dobry wybór na taką próbę. Nawet bardzo początkujący alchemicy mogli poradzić sobie z tą miksturą.
Odsunęła się na bok, patrząc jak Gwen kładzie na kuchence kociołek i zaczyna przygotowywać eliksir, dodając poszczególne ingrediencje. W niektórych momentach doradzała jej, ale mogła zauważyć, że Gwen radziła sobie całkiem sprawnie i miała pojęcie o alchemii. Dla Charlie bardzo interesującym z naukowego punktu widzenia było obserwowanie warzenia eliksiru w tak nietypowy sposób. Jej spojrzenie pozostawało czujne, koncentrując się nie tylko na poczynaniach panny Grey, ale też obserwowaniu samego eliksiru i urządzenia, na którym się gotował. Pierwszy raz w życiu była świadkiem czegoś takiego, bo nigdy nie widziała takiej maszyny w akcji.
- Wygląda na to... że wszystko jest dobrze – powiedziała w końcu, patrząc, jak eliksir przybiera właściwy kolor. – Ale nadal doradzałabym ostrożność przy trudniejszych eliksirach, gdzie w procesie warzenia należy regulować temperaturę i chyba jednak łatwiej to robić w sposób tradycyjny, przynajmniej dla mnie, bo tak się nauczyłam.
Niemniej jednak i tak była pod wrażeniem, choć na początku trochę się bała, że coś może się stać.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Przedpokój
Szybka odpowiedź