Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja
Schronisko, Torridon
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Schronisko Sùgh-Mhonaidh
Sùgh-Mhonaidh oznacza Górską Stokrotkę, usytuowane w górskich rejonach schronisko jest ostoją turystów przemierzających malownicze okolice. Trójkondygnacyjny budynek oferuje ciepłe posiłki, alkohol i przytulne pokoje na piętrach. Główna sala jest obszerna, wypełniona niedużymi stolikami otoczonymi prostymi drewnianymi krzesłami, wokół których lawiruje obsługa realizująca zamówienie. Wnętrze wyłożone jest drewnianą ciepłą boazerią gdzieniegdzie ozdobioną malunkami ze szkockimi, górskimi lub celtyckimi motywami, z kominka bucha ciepły ogień, a za ladą stoi stary siwy Szkot o twarzy usianej piegami, osłonięty białym fartuchem, który mrukliwie obsługuje kolejnych petentów. W powietrzu unosi się zapach palonego drewna, rozlanego alkoholu i grochówki. Im późniejsza pora, tym obfitsza klientela - i tym większy gwar. W kącie sali lewitują instrumenty, flet oraz harfa, które przygrywają zaczarowane melodie. Schronisko ukryte jest za upiorną iluzją walącej się górskiej skały, która skutecznie odstrasza mugoli.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:03, w całości zmieniany 2 razy
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 19
'k100' : 19
Czy było ważne, jak i po co się znalazła na tym zboczu? Przecież wszystko nabrało sensu, gdy on pojawił się tuż obok? Czy to pchnęła ją siła dobra, czy zła… Teraz nieważne było, byle tylko mogła być u jego boku… Czy ważne było, że był młodszy? Absolutnie nie. Czuła deszcz na swojej twarzy do momentu, aż nie wyczarował nad nimi ochrony. Czyż on nie był zaradny i zdolny?
Zawstydziła się momentalnie. Najpewniej pomyśli sobie teraz, że jest niemądra, że sama nie wyczarowała ochrony, ale była tak zaaferowana fakturą jego swetra, dotykiem na jego łokciu, że przecież marnowałaby każdą chwilę, gdyby próbowała sięgnąć różdżkę.
Trudno jej byłoby z resztą wymyślić zaklęcie, podczas gdy w głowie wciąż brzmiały jego słowa, wypowiedziane tak przyjemnym głosem.
- Ja… - Oderwała powoli i niebywale niechętnie wzrok od jego twarzy, żeby móc rozejrzeć się wokół. Nie kojarzyła tego miejsca, ale przecież na pewno wszystko się rozjaśni.
Każda sekunda, gdy nie mogła patrzeć na jego młodą, przystojną twarz, wydawała jej się wiecznością i marnotrawstwem czasu, dlatego odnalazła znów jego niebieskie oczy. Z lekkim rozczuleniem zauważyła delikatne ślady piegów, które teraz nieco przyblakły zimą, ale dodawały mu niebywałego uroku. I zorientowała się, że zaczęła myśl, której nie skończyła, tak zaaferowana jego bliskością. Puściła wreszcie dłoń, którą ściskała materiał jego swetra i założyła pukiel złotych, acz mokrych włosów za ucho. - Ja byłam zagubiona. - Powiedziała zgodnie z prawdą, bo przecież całkiem niedawno czuła, że w sercu wszystko jej obumiera. Dopiero teraz, dopiero przy nim wszystko znów miało jakiś sens.
Oprócz, rzecz jasna, tego, co tu właściwie robili. - Chyba już nie jestem… - Dodała, wędrując wzrokiem za dłonią wskazującą budynek.
Jednak ciała nie da się tak łatwo oszukać — mimowolnie czuła nieprzyjemne dreszcze rozchodzące się po jej drobnej sylwetce, a chociaż pocierała dłońmi ramiona, ona sama miała na sobie niewiele więcej niż sukienkę i bluzkę z narzuconym nań sweterkiem, jednak to wszystko dawno już przemokło.
Potarte ramiona, zamiast oddać ciepło, zdawały się coraz mocniej rozciągać dreszcze. To z pewnością dlatego, że nie trzymała się już jego ubrania. Jednak on przed chwilą znów wykazał się spostrzegawczością i wiedzą, więc mogli kroczyć do zapomnianego o tej porze roku schroniska.
Od progu poczuła wreszcie przyjemne ciepło, chociaż zdawała sobie sprawę z tego, że to obecność towarzyszącego jej młodzieńca mogła mieć na to wpływ.
Chciała podejść do kontuaru i zapytać o schronienie, nim jednak zdołała otworzyć usta, mężczyzna o piegowatej twarzy, wytarł dłonie w poplamioną już szmatkę i przerzucił ją sobie przez ramię. Na ich widok twarz dosłownie mu się rozpromieniła, chociaż ledwo co, chwilę temu mrukliwie obsługiwał jakiegoś czarodzieja w bardzo wysokim kapeluszu.
-Witajcie! Baliśmy się, że zabłądziliście! Wyglądacie na zmarzniętych, więc trzymajcie mości państwo klucz do pokoju, a ja zaraz każę przynieść wam coś do pokoju. - Powiedział, gdy zbliżyli się przywołani gestem.
Mężczyzna wsunął młodzianowi klucz z drewnianą zawieszką i poklepał go silną dłonią po ramieniu.
Aurora nie mogła wyjść z podziwu, jak on to wszystko załatwił. Musieli go tu znać. Kiepski żart mówił? Z pewnością nie! To musiało być zaplanowane, a że ona nie miała pojęcia przez kogo, to kwestia drugorzędna. Pokój był na drugim piętrze, a jakiś uczynny skrzat musiał rozpalić im w kominku, bo ten przyjemnie buchał, ogrzewając całe pomieszczenie.
- Czy to sen? - Spytała, gdy przekroczyła próg, a wzrok kolejny raz odnalazł jego przystojną twarz. - Muszę śnić… Dopiero co byłam w pokoju, a teraz…? Teraz jestem tu z tobą. - A jesteś jak spełnienie mych marzeń i snów.
Zawstydziła się momentalnie. Najpewniej pomyśli sobie teraz, że jest niemądra, że sama nie wyczarowała ochrony, ale była tak zaaferowana fakturą jego swetra, dotykiem na jego łokciu, że przecież marnowałaby każdą chwilę, gdyby próbowała sięgnąć różdżkę.
Trudno jej byłoby z resztą wymyślić zaklęcie, podczas gdy w głowie wciąż brzmiały jego słowa, wypowiedziane tak przyjemnym głosem.
- Ja… - Oderwała powoli i niebywale niechętnie wzrok od jego twarzy, żeby móc rozejrzeć się wokół. Nie kojarzyła tego miejsca, ale przecież na pewno wszystko się rozjaśni.
Każda sekunda, gdy nie mogła patrzeć na jego młodą, przystojną twarz, wydawała jej się wiecznością i marnotrawstwem czasu, dlatego odnalazła znów jego niebieskie oczy. Z lekkim rozczuleniem zauważyła delikatne ślady piegów, które teraz nieco przyblakły zimą, ale dodawały mu niebywałego uroku. I zorientowała się, że zaczęła myśl, której nie skończyła, tak zaaferowana jego bliskością. Puściła wreszcie dłoń, którą ściskała materiał jego swetra i założyła pukiel złotych, acz mokrych włosów za ucho. - Ja byłam zagubiona. - Powiedziała zgodnie z prawdą, bo przecież całkiem niedawno czuła, że w sercu wszystko jej obumiera. Dopiero teraz, dopiero przy nim wszystko znów miało jakiś sens.
Oprócz, rzecz jasna, tego, co tu właściwie robili. - Chyba już nie jestem… - Dodała, wędrując wzrokiem za dłonią wskazującą budynek.
Jednak ciała nie da się tak łatwo oszukać — mimowolnie czuła nieprzyjemne dreszcze rozchodzące się po jej drobnej sylwetce, a chociaż pocierała dłońmi ramiona, ona sama miała na sobie niewiele więcej niż sukienkę i bluzkę z narzuconym nań sweterkiem, jednak to wszystko dawno już przemokło.
Potarte ramiona, zamiast oddać ciepło, zdawały się coraz mocniej rozciągać dreszcze. To z pewnością dlatego, że nie trzymała się już jego ubrania. Jednak on przed chwilą znów wykazał się spostrzegawczością i wiedzą, więc mogli kroczyć do zapomnianego o tej porze roku schroniska.
Od progu poczuła wreszcie przyjemne ciepło, chociaż zdawała sobie sprawę z tego, że to obecność towarzyszącego jej młodzieńca mogła mieć na to wpływ.
Chciała podejść do kontuaru i zapytać o schronienie, nim jednak zdołała otworzyć usta, mężczyzna o piegowatej twarzy, wytarł dłonie w poplamioną już szmatkę i przerzucił ją sobie przez ramię. Na ich widok twarz dosłownie mu się rozpromieniła, chociaż ledwo co, chwilę temu mrukliwie obsługiwał jakiegoś czarodzieja w bardzo wysokim kapeluszu.
-Witajcie! Baliśmy się, że zabłądziliście! Wyglądacie na zmarzniętych, więc trzymajcie mości państwo klucz do pokoju, a ja zaraz każę przynieść wam coś do pokoju. - Powiedział, gdy zbliżyli się przywołani gestem.
Mężczyzna wsunął młodzianowi klucz z drewnianą zawieszką i poklepał go silną dłonią po ramieniu.
Aurora nie mogła wyjść z podziwu, jak on to wszystko załatwił. Musieli go tu znać. Kiepski żart mówił? Z pewnością nie! To musiało być zaplanowane, a że ona nie miała pojęcia przez kogo, to kwestia drugorzędna. Pokój był na drugim piętrze, a jakiś uczynny skrzat musiał rozpalić im w kominku, bo ten przyjemnie buchał, ogrzewając całe pomieszczenie.
- Czy to sen? - Spytała, gdy przekroczyła próg, a wzrok kolejny raz odnalazł jego przystojną twarz. - Muszę śnić… Dopiero co byłam w pokoju, a teraz…? Teraz jestem tu z tobą. - A jesteś jak spełnienie mych marzeń i snów.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Och - odpowiedział, ganiąc się w myślach za brak elokwencji, kiedy wyznała, że się odnalazła; z zawodem powiódł spojrzeniem za jej dłonią, kiedy odjęła ją od jego ciała, ale tylko przez chwilę - bo wolał patrzeć na jej twarz, tak piękną jakby wyjęta była ze snu. W ostatnim czasie było mu trudno, nie tylko przez Frances, nieszczęścia mnożyły się i troiły, ciągnąc na dno kanionu rozpaczy - ale stojąc dzisiaj przed nią mógł o tych wszystkich troskach zapomnieć. Przestały mieć znaczenie, przestały być istotne, liczyło się tu i teraz - liczyła się ona, z pamięci uleciały wspomnienia, blizny i zmartwienia. - Ja... tu jest ślisko, może... może mógłbym pomóc? - zwrócił się do niej, niepewnie, kiedy stanęli już razem na ścieżce prowadzącej do schroniska - wyciągnął ku niej silne ramię, chcąc służyć jej wsparciem, gdyby stopa oślizgnęła się na kamieniu i podjechała; w zasadzie to był tylko pretekst, pretekst, by mogła znaleźć się bliżej, by mógł poznać zapach jej ciała podjudzony rzęsistym deszczem spływającym z jej pszenicznych włosów. Magia, która go tu sprowadziła, dziwny psikus, tartaletka, to przestało mieć znaczenie, kiedy ją zobaczył - ani przeszłość ani przyszłość zdawały się w tej jednej chwili nie istnieć wcale, jakby krajobraz tej sceny został wycięty z innej baśni, w której nieoczekiwanie się znalazł - pięknej baśni, jej kolory wydawały się barwniejsze od codziennej szarości.
Pod dach schroniska wszedł tuż za nią, sięgnął dłońmi włosów, otrzepując je z wody - marzył o ściągnięciu tego swetra, choć dopiero wtedy uzmysłowił sobie - co za wstyd - że nie miał żadnych pieniędzy, o ile w ogóle posiadał oszczędności, które pozwoliłyby mu na nocleg w tym miejscu. Zatem co - czas pożegnania? Może zgodzi napić się z nim chociaż herbaty, zdradzi imię, opowie coś więcej o sobie? Był ta bardzo ciekawy - jej, jej imienia, osobowości, jej historii i jej życia. Jednak nim zdążył wydusić choć słowo, okoliczności tej słodkiej chwili znów zaskoczyły - bez zrozumienia spojrzał na czarodzieja, który się do nich zwrócił, kątem oka uchwyciwszy spojrzenie kobiety i bez namowy podążając za barmanem. Może wziął ich, chociaż jego, za kogoś innego, ale to nie miało większego znaczenia; momentalnie złapał podany mu klucz, jakby martwił się, że facet się zaraz rozmyśli. Bo rzeczywiście się martwił, czym prędzej zniknęli na schodach.
- I znowu jest pani w pokoju - odparł na jej zachwyt, nim zdążył ugryźć się w język; ściągnął brew, zacisnął zęby i wykrzywił wargi zniesmaczony własnym nietaktem, kiedy odwrócił się do niej tyłem, zamykając za nimi drzwi. Chciał tylko podtrzymać rozmowę, chyba nie wyszło najlepiej. Powinien się przedstawić? Udawać, że ją znał? Czy potrafił w ogóle przed nią udawać? Była tak piękna, a każde jej spojrzenie sprawiało - że coraz mocniej czuł, że mógłby zrobić dla niej dosłownie wszystko. Dopiero po chwili dostrzegł, że w środku było tylko jedno łóżko, chyba zrobiło mu się cieplej znacznie prędzej niż powinno. - Jeśli to sen, to śnimy go we dwoje, choć ja chyba chciałbym się z niego nigdy nie wybudzić - wyznał w końcu, zatrzymując powietrze w płucach w pełnym napięciu oczekiwania jej odpowiedzi, czy tą szczerością nie szedł zbyt daleko? W kilka ruchów ściągnął przez głowę przemoczony sweter, zostając w podkoszulce - nim jednak wykonał kolejny gest, zza jego pleców rozległo się pukanie - bez przekonania otworzył drzwi, przyjmując dwie gorące czekolady. Słodki Merlinie, nie miał w ustach czekolady chyba od momentu, w którym pojawiły się problemy z dostawami. Podszedł do niej bliżej, by wręczyć jej jedną z czekolad - mimowolnie napinając przy tym mięśnie smukłych, precyzyjnie rzeźbionych ramion. Mokry sweter niedbale odrzucił na bok, obok kominka. Pewnie wyschnie, nie miał na to czasu. Teraz musiał przecież zawalczyć o szczęście. Swoje i jej, czy kiedykolwiek ktoś mógłby potraktować ją tak, jak potraktuje ją on? Znał ją ledwie kilka chwil, ale miał wrażenie, jakby te chwile trwały całą wieczność - jakby rozumieli się gdzieś ponad ludzkim poziomem poznania, jakby złączyło ich dzisiaj... przeznaczenie. - Przy kominku będzie cieplej - zasugerował - ubrania przeschną - Czy nie było jej zimno? Dostrzegał w drodze te niepewne gesty, ramiona sięgające ramion, drżenie skóry, jakaż szkoda, że nie mógł jej dać nic swojego - wszystko było przecież mokre. - Wierzy pani w przeznaczenie? Że losy dwojga ludzi mogą być zapisane w gwiazdach jeszcze zanim się spotkają? - zapytał, z dziwną zapalczywością w głosie. Musiała wierzyć. - Bo ja... ja mam wrażenie, jakby to spotkanie nie było dziełem przypadku. Pewnie słyszała pani wiele razy, że jest pani piękna, ale to za mało, by powiedzieć o pani cokolwiek. Niektórych nieskończoności nie potrafią wyrazić słowa. - Może już umarłem i znalazłem się w lepszym świecie? Wszystko wokół było tak doskonałe, że aż nierealne. Jakby świat, jakby czas - zatrzymały się tu i teraz.
Pod dach schroniska wszedł tuż za nią, sięgnął dłońmi włosów, otrzepując je z wody - marzył o ściągnięciu tego swetra, choć dopiero wtedy uzmysłowił sobie - co za wstyd - że nie miał żadnych pieniędzy, o ile w ogóle posiadał oszczędności, które pozwoliłyby mu na nocleg w tym miejscu. Zatem co - czas pożegnania? Może zgodzi napić się z nim chociaż herbaty, zdradzi imię, opowie coś więcej o sobie? Był ta bardzo ciekawy - jej, jej imienia, osobowości, jej historii i jej życia. Jednak nim zdążył wydusić choć słowo, okoliczności tej słodkiej chwili znów zaskoczyły - bez zrozumienia spojrzał na czarodzieja, który się do nich zwrócił, kątem oka uchwyciwszy spojrzenie kobiety i bez namowy podążając za barmanem. Może wziął ich, chociaż jego, za kogoś innego, ale to nie miało większego znaczenia; momentalnie złapał podany mu klucz, jakby martwił się, że facet się zaraz rozmyśli. Bo rzeczywiście się martwił, czym prędzej zniknęli na schodach.
- I znowu jest pani w pokoju - odparł na jej zachwyt, nim zdążył ugryźć się w język; ściągnął brew, zacisnął zęby i wykrzywił wargi zniesmaczony własnym nietaktem, kiedy odwrócił się do niej tyłem, zamykając za nimi drzwi. Chciał tylko podtrzymać rozmowę, chyba nie wyszło najlepiej. Powinien się przedstawić? Udawać, że ją znał? Czy potrafił w ogóle przed nią udawać? Była tak piękna, a każde jej spojrzenie sprawiało - że coraz mocniej czuł, że mógłby zrobić dla niej dosłownie wszystko. Dopiero po chwili dostrzegł, że w środku było tylko jedno łóżko, chyba zrobiło mu się cieplej znacznie prędzej niż powinno. - Jeśli to sen, to śnimy go we dwoje, choć ja chyba chciałbym się z niego nigdy nie wybudzić - wyznał w końcu, zatrzymując powietrze w płucach w pełnym napięciu oczekiwania jej odpowiedzi, czy tą szczerością nie szedł zbyt daleko? W kilka ruchów ściągnął przez głowę przemoczony sweter, zostając w podkoszulce - nim jednak wykonał kolejny gest, zza jego pleców rozległo się pukanie - bez przekonania otworzył drzwi, przyjmując dwie gorące czekolady. Słodki Merlinie, nie miał w ustach czekolady chyba od momentu, w którym pojawiły się problemy z dostawami. Podszedł do niej bliżej, by wręczyć jej jedną z czekolad - mimowolnie napinając przy tym mięśnie smukłych, precyzyjnie rzeźbionych ramion. Mokry sweter niedbale odrzucił na bok, obok kominka. Pewnie wyschnie, nie miał na to czasu. Teraz musiał przecież zawalczyć o szczęście. Swoje i jej, czy kiedykolwiek ktoś mógłby potraktować ją tak, jak potraktuje ją on? Znał ją ledwie kilka chwil, ale miał wrażenie, jakby te chwile trwały całą wieczność - jakby rozumieli się gdzieś ponad ludzkim poziomem poznania, jakby złączyło ich dzisiaj... przeznaczenie. - Przy kominku będzie cieplej - zasugerował - ubrania przeschną - Czy nie było jej zimno? Dostrzegał w drodze te niepewne gesty, ramiona sięgające ramion, drżenie skóry, jakaż szkoda, że nie mógł jej dać nic swojego - wszystko było przecież mokre. - Wierzy pani w przeznaczenie? Że losy dwojga ludzi mogą być zapisane w gwiazdach jeszcze zanim się spotkają? - zapytał, z dziwną zapalczywością w głosie. Musiała wierzyć. - Bo ja... ja mam wrażenie, jakby to spotkanie nie było dziełem przypadku. Pewnie słyszała pani wiele razy, że jest pani piękna, ale to za mało, by powiedzieć o pani cokolwiek. Niektórych nieskończoności nie potrafią wyrazić słowa. - Może już umarłem i znalazłem się w lepszym świecie? Wszystko wokół było tak doskonałe, że aż nierealne. Jakby świat, jakby czas - zatrzymały się tu i teraz.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'Kupidynek' :
'Kupidynek' :
Przyjęła oferowane ramię z ufnością i nieskrywaną nawet przez moment radością. Czyż jej ramię nie wpasowywało się idealnie w przestrzeń spod jego łokcia? Czy nie wyglądało, jakby dopiero co je wyjęła i puściła, ale miało zawsze możliwość powrotu. Był niepozornie wyćwiczony w sposób nie sztucznie napakowany, ale taki, by móc kobiecie zapewnić poczucie bezpieczeństwa tak jak jej w tej chwili.
I nagle, gdzieś z tyłu jej głowy pojawiła się myśl zazdrosna, że powinna go strzec i pod żadnym pozorem nie dopuścić innych do tego, by w jego obecności spacerowały po szlakach, czy mokły w narastającym deszczu. Chciała mieć go przy sobie już zawsze, by był jej oparciem i to nie tylko, gdy warunki atmosferyczne nie będą ku temu sprzyjać. Chociaż, w jakimś sensie i ku temu była sposobność — jego pojawienie się w jej życiu wywołało sztorm w jej sercu, wzbiło wszelkie ptactwo i motyle, które tłukły się niespokojne w jej żołądku. Więc to było to słynne łaskotanie w brzuchu, gdy spotka się tego jedynego?
Wystraszone grzmotem, czy to miłości, czy tego w górach, który toczył się nad ich głowami, przeciągłym pomrukiem. I w tym momencie wydało się Aurorze, że jest to dźwięk zadowolenia, bo czegóż by innego, skoro niebiosom udało się doprowadzić do spotkania dwóch zagubionych dusz?
Czuła każdy ruch jego ramienia, a w głowie pojawiły się myśli zupełnie nieprzystające komuś dobrze wychowanemu, bowiem, czy nie miałby zupełnej łatwości w tym, by tym silnym ramieniem zamknąć ją w swoim objęciu, nie tylko podczas spaceru, ale i przy okazji uniesień wszelakich? Zganiła się w myślach, bo przecież nie potrzebowała z jego strony żadnych dowodów, jak długo był tuż obok.
A może się myliła? Może bezmyślnie sądziła, że taki dar, jak on został jej zesłany tak po prostu, podczas gdy ona raz za razem, okazywała się zupełnie bezmyślna w swych słowach? Ale co mogła poradzić na to, że nie myślała zbyt trzeźwo, przyzwoicie, czy chociażby racjonalnie? Co, jeśli weźmie ją za głupią gęś i znudzony odejdzie, sprawiając, że jej oddanie pozostanie na zawsze nieodwzajemnione?
Jednak teraz śledziła wzrokiem jego ruchy, gdy w niebywałym, pewnym siebie geście zdjął z siebie sweter, pokazując to, co jeszcze przed chwilą krążyło jej pod blond sklepieniem.
Jej dłonie w lekkim geście powędrowały do guziczków jej własnego swetra, słuchając jednocześnie słów o wybudzaniu lub nie, jęła palcami przesuwać drobne guziczki między dziurkami przemoczonego swetra. Miał przecież rację, szybciej wyschnie przy kominku, luźno rozwieszony, a nie gdyby miał pozostać na jej mokrej skórze.
Guziczek pierwszy - Wybacz mi miły panie, rzeczywiście jestem teraz w pokoju. Nie jest to jednak moja sypialnia, którą miałam na myśli. - Nie wyglądała jakby się gniewała, a raczej, jakby chciała się usprawiedliwić tym, że niezbyt mądrze się wysłowiła. Za to on… Och na brodę Merlina, jaki on musiał być oczytany.
Guziczek drugi - I pokój jest zupełnie inny, gdy mogę być w nim z panem… [/b] - Jej dłonie sunęły wolno wzdłuż rzędu zdobnych guzików, z każdym oddechem napinając materiał bluzeczki nieco bardziej. Stała przed nim, ubrana, chociaż zupełnie naga w swych pragnieniach, bo ona też nie chciała się budzić, ona też chciała śnić. Po raz pierwszy znajdując radość od tak długiego czasu.
- A więc czuje pan to samo? - Dłoń dopiero co gotowa, żeby przełożyć trzeci z rzędu guzik, zamarła w pół gestu i w pół oddechu. Czy radość mogła być większa niż wtedy gdy odnajdą się dwie zbłąkane dusze? I chciała coś dodać, ale rozproszyło ją pukanie do drzwi — tak zupełnie przyziemne i niepasujące do chwili wyznań i uniesień. Nie protestowała jednak, bo wiedziała z pewnością, że do niej wróci i nie myliła się, bo po chwili stał przed nią, ozłacając jej pobyt tutaj przyjemnym tembrem swojego głosu i ciepłym dotykiem dłoni, bo przecież niczym była ta czekolada, w porównaniu z przypadkowym dotykiem, który nastąpił, gdy cofał swoją dłoń. Jawił się w jej oczach jak młody, grecki bóg, którego sylwetka wyrzeźbiona była z idealnego kawałka marmuru — jego mięśnie z pewnością równie twarde, ale serce miał czułe i wejrzenie wrażliwe, jakiż mężczyzna w tych czasach troszczy się o partnerkę w taki sposób, by zapewnić jej ciału ciepło, a ubrania możliwość powrotu do poprzedniego stanu.
Zanim jednak spoczęła przed kominkiem, dostrzegła w jego oczach błysk, tak zapalczywy, ileż młodzieńczy i znów chciała, by płonął tak tylko dla niej, tylko wtedy gdy patrzy na nią.
- A to nie tak, że sami decydujemy, co kieruje naszym życiem? Czy przypadek, czy przeznaczenie? Ja wierzę w to drugie, ale nawet jeśli byłoby inaczej, czy spotkałam cię panie przypadkiem, nie byłoby wtedy moim przeznaczeniem? Czy nie było nam pisane spotkać się tutaj i dzisiaj? - Twierdził, że jest piękna, w sposób taki, że po raz pierwszy w życiu mogłaby uwierzyć, że tak właśnie jest. Słowa innych? Nie dawała im wiary, wiedząc, że jedyne czego pragną, to zabawić się bez uczuć. A on? Idealny pan słońca, w deszczowym schronisku, sprawiał, że jaśniały jej oczy, rumieniły policzki. To dzięki niemu stawała się piękna, to pod jego spojrzeniem mogła rozkwitnąć. - Nigdy nikt mi nie mówił tak pięknie, jak ty panie… - Zasmuciła się niespodziewanie jednak i kubek z czekoladą odstawiła w nagłym geście na stolik w zasięgu ramienia. - Znikniesz panie zaraz z pewnością… Idealne sny, nie trwają zbyt długo gonione koszmarem… A ja nie chce cię stracić z oczu, jeśli nawet nie znam panie twojego imienia… - Dolna warga zadrżała jej w przestraszonym geście, bo mógł być tak ulotny, jak marznący oddech raptem kilka chwil temu.
Chciała dodać coś więcej, spytać o jeszcze, ale nie dane im było przeprowadzić rozmów tak swobodnych, jak może by chcieli…
Lewitująca dynia zlękła ją w pierwszym momencie, tak, że być może jedynie z odrobiną rozmysłu znalazła się bliżej Słońca, wsuwając się w zasięg jego ramion. Jednak Jack O-latern, nie wydawał się pragnąć ich krzywdy, więc Aurora ostrożnie wycelowała weń swoją różdżkę. - Accio… - Powiedziała, niepewne, czy powinna tego dotykać. Jednak, jeśli to był jedynie sen, to czemu miałaby cokolwiek podawać w wątpliwość?
Kostka: 25 + 15 eliksiry
I nagle, gdzieś z tyłu jej głowy pojawiła się myśl zazdrosna, że powinna go strzec i pod żadnym pozorem nie dopuścić innych do tego, by w jego obecności spacerowały po szlakach, czy mokły w narastającym deszczu. Chciała mieć go przy sobie już zawsze, by był jej oparciem i to nie tylko, gdy warunki atmosferyczne nie będą ku temu sprzyjać. Chociaż, w jakimś sensie i ku temu była sposobność — jego pojawienie się w jej życiu wywołało sztorm w jej sercu, wzbiło wszelkie ptactwo i motyle, które tłukły się niespokojne w jej żołądku. Więc to było to słynne łaskotanie w brzuchu, gdy spotka się tego jedynego?
Wystraszone grzmotem, czy to miłości, czy tego w górach, który toczył się nad ich głowami, przeciągłym pomrukiem. I w tym momencie wydało się Aurorze, że jest to dźwięk zadowolenia, bo czegóż by innego, skoro niebiosom udało się doprowadzić do spotkania dwóch zagubionych dusz?
Czuła każdy ruch jego ramienia, a w głowie pojawiły się myśli zupełnie nieprzystające komuś dobrze wychowanemu, bowiem, czy nie miałby zupełnej łatwości w tym, by tym silnym ramieniem zamknąć ją w swoim objęciu, nie tylko podczas spaceru, ale i przy okazji uniesień wszelakich? Zganiła się w myślach, bo przecież nie potrzebowała z jego strony żadnych dowodów, jak długo był tuż obok.
A może się myliła? Może bezmyślnie sądziła, że taki dar, jak on został jej zesłany tak po prostu, podczas gdy ona raz za razem, okazywała się zupełnie bezmyślna w swych słowach? Ale co mogła poradzić na to, że nie myślała zbyt trzeźwo, przyzwoicie, czy chociażby racjonalnie? Co, jeśli weźmie ją za głupią gęś i znudzony odejdzie, sprawiając, że jej oddanie pozostanie na zawsze nieodwzajemnione?
Jednak teraz śledziła wzrokiem jego ruchy, gdy w niebywałym, pewnym siebie geście zdjął z siebie sweter, pokazując to, co jeszcze przed chwilą krążyło jej pod blond sklepieniem.
Jej dłonie w lekkim geście powędrowały do guziczków jej własnego swetra, słuchając jednocześnie słów o wybudzaniu lub nie, jęła palcami przesuwać drobne guziczki między dziurkami przemoczonego swetra. Miał przecież rację, szybciej wyschnie przy kominku, luźno rozwieszony, a nie gdyby miał pozostać na jej mokrej skórze.
Guziczek pierwszy - Wybacz mi miły panie, rzeczywiście jestem teraz w pokoju. Nie jest to jednak moja sypialnia, którą miałam na myśli. - Nie wyglądała jakby się gniewała, a raczej, jakby chciała się usprawiedliwić tym, że niezbyt mądrze się wysłowiła. Za to on… Och na brodę Merlina, jaki on musiał być oczytany.
Guziczek drugi - I pokój jest zupełnie inny, gdy mogę być w nim z panem… [/b] - Jej dłonie sunęły wolno wzdłuż rzędu zdobnych guzików, z każdym oddechem napinając materiał bluzeczki nieco bardziej. Stała przed nim, ubrana, chociaż zupełnie naga w swych pragnieniach, bo ona też nie chciała się budzić, ona też chciała śnić. Po raz pierwszy znajdując radość od tak długiego czasu.
- A więc czuje pan to samo? - Dłoń dopiero co gotowa, żeby przełożyć trzeci z rzędu guzik, zamarła w pół gestu i w pół oddechu. Czy radość mogła być większa niż wtedy gdy odnajdą się dwie zbłąkane dusze? I chciała coś dodać, ale rozproszyło ją pukanie do drzwi — tak zupełnie przyziemne i niepasujące do chwili wyznań i uniesień. Nie protestowała jednak, bo wiedziała z pewnością, że do niej wróci i nie myliła się, bo po chwili stał przed nią, ozłacając jej pobyt tutaj przyjemnym tembrem swojego głosu i ciepłym dotykiem dłoni, bo przecież niczym była ta czekolada, w porównaniu z przypadkowym dotykiem, który nastąpił, gdy cofał swoją dłoń. Jawił się w jej oczach jak młody, grecki bóg, którego sylwetka wyrzeźbiona była z idealnego kawałka marmuru — jego mięśnie z pewnością równie twarde, ale serce miał czułe i wejrzenie wrażliwe, jakiż mężczyzna w tych czasach troszczy się o partnerkę w taki sposób, by zapewnić jej ciału ciepło, a ubrania możliwość powrotu do poprzedniego stanu.
Zanim jednak spoczęła przed kominkiem, dostrzegła w jego oczach błysk, tak zapalczywy, ileż młodzieńczy i znów chciała, by płonął tak tylko dla niej, tylko wtedy gdy patrzy na nią.
- A to nie tak, że sami decydujemy, co kieruje naszym życiem? Czy przypadek, czy przeznaczenie? Ja wierzę w to drugie, ale nawet jeśli byłoby inaczej, czy spotkałam cię panie przypadkiem, nie byłoby wtedy moim przeznaczeniem? Czy nie było nam pisane spotkać się tutaj i dzisiaj? - Twierdził, że jest piękna, w sposób taki, że po raz pierwszy w życiu mogłaby uwierzyć, że tak właśnie jest. Słowa innych? Nie dawała im wiary, wiedząc, że jedyne czego pragną, to zabawić się bez uczuć. A on? Idealny pan słońca, w deszczowym schronisku, sprawiał, że jaśniały jej oczy, rumieniły policzki. To dzięki niemu stawała się piękna, to pod jego spojrzeniem mogła rozkwitnąć. - Nigdy nikt mi nie mówił tak pięknie, jak ty panie… - Zasmuciła się niespodziewanie jednak i kubek z czekoladą odstawiła w nagłym geście na stolik w zasięgu ramienia. - Znikniesz panie zaraz z pewnością… Idealne sny, nie trwają zbyt długo gonione koszmarem… A ja nie chce cię stracić z oczu, jeśli nawet nie znam panie twojego imienia… - Dolna warga zadrżała jej w przestraszonym geście, bo mógł być tak ulotny, jak marznący oddech raptem kilka chwil temu.
Chciała dodać coś więcej, spytać o jeszcze, ale nie dane im było przeprowadzić rozmów tak swobodnych, jak może by chcieli…
Lewitująca dynia zlękła ją w pierwszym momencie, tak, że być może jedynie z odrobiną rozmysłu znalazła się bliżej Słońca, wsuwając się w zasięg jego ramion. Jednak Jack O-latern, nie wydawał się pragnąć ich krzywdy, więc Aurora ostrożnie wycelowała weń swoją różdżkę. - Accio… - Powiedziała, niepewne, czy powinna tego dotykać. Jednak, jeśli to był jedynie sen, to czemu miałaby cokolwiek podawać w wątpliwość?
Kostka: 25 + 15 eliksiry
Ostatnio zmieniony przez Aurora Sprout dnia 23.02.21 17:52, w całości zmieniany 2 razy
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Aurora Sprout' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 25
'k100' : 25
Blask ogniska otulał ją ciepłym żarem, płomienie tańczyły, odbijając się w jej lśniących jasnych włosach okalających równie jasną twarz, wygląda tak delikatnie i subtelnie, że w tym momencie był całkowicie pewien, że tak czyste było też jej serce. Czy ktoś, kto wyglądał jak ona - mógłby być z natury swojej zły? Jej duże sarnie niebieskie oczy przypominały dwa klejnoty pobłyskujące gdzieś pod taflą jeziora marzeń. Wydawała się od niego starsza, mógł to w niej podziwiać - dojrzałość i idącą za nią mądrość. Miała też piękny głos, jego melodia pieściła uszy niby najmiększy jedwab, czuł, że mógłby jej tak słuchać - godzinami, dniami, tygodniami. Nic - tylko słuchać. Bezwiednie przyglądając się jej twarzy przełknął ślinę, kiedy sięgnęła dłońmi do guziczka swetra, rozpinając pierwszy z nich; czy powinien odwrócić wzrok? Pewnie tak - ale nie potrafił. Ani chyba nie chciał. Drugi guzik, zmusił się, by unieść spojrzenie na jej twarz, gdy zaakcentowała ich wspólną obecność w sypialni. Jak to się stało, że trafił dziś do kwiecistego raju? Umarł chyba - na pewno umarł - po śmierci trafił w ramiona dobrego ducha, bo nic złego za życia nie zrobił. Napięty, mokry materiał bluzeczki rozbudzał wciąż nastoletnią wyobraźnię zbyt mocno.
- Ja... - O co pytała? Potrzebował chwili, by dotarły do niego jej słowa, oczywiste w wydźwięku, subtelne w dosłowności. Czuł to samo? Ona czuła to samo? To chyba jednak słodki sen, którego jedyną zadrą miało stać się to, że wnet się skończy. - Ja też się cieszę, że możemy być tu razem. - Żadna kobieta, nigdy, nie zwracała się do niego jeszcze w taki sposób. Uwodzicielski, przepełniony kuszącym niedopowiedzeniem. - Pani sypialnia musiała być strasznie samotna - dodał, nie wierząc, że miał odwagę wypowiedzieć te słowa - ale ośmielały go jej gesty - i chyba wciąż nie do końca wierząc, że to działo się naprawdę. - W tej mógłbym chyba spędzić całe życie, gdyby tylko pani wciąż była obok - wyznał, przypadkowy dotyk jej dłoni tak przyjemnie pieścił zmysły swoim ciepłem. Jej skóra była delikatna - jak jedwab. - Przy pani... przy pani wydaje się, że czas stanął w miejscu, bo wszystko inne traci przecież znaczenie. To jakby tańczyć gdzieś na linii horyzontu, gdzie zachodzi słońce. - Czy potrafiła zrozumieć, co miał na myśli, czy potrafiła pojąć ostateczność tej chwili? To nie wyglądało wcale jak przypadkowe wpadnięcie na piękną kobietę, to było coś więcej, coś więcej jeszcze niż przeznaczenie, niewielu czarodziejów miało w całym swoim życiu tyle szczęścia co on dzisiaj, nawet jeśli nie potrafił zrozumieć natury tej magii, magii najsilniejszej pośród wszystkich, najszczerszej magii serca.
- Ja nie - odpowiedział jej szczerze, w równie szczerym słowie przedstawiając jej, co czuł teraz. - Nie potrafię kierować tym, co czuję i myślę, odkąd panią zobaczyłem. To moja dusza ujrzała w pani pokrewną, takiej mocy nic i nikt nie powstrzyma. - Tego był pewien, chodziło co coś więcej, nadludzkie poznanie, niewidzialną nić, która splotła dziś ich losy w jedno. - Być może, ale jeśli to było mi dziś pisane, czym na to zasłużyłem? - Tchórzostwem, nieodpowiedzialnością, popełnianymi błędami? Czy ktoś zechciał dać mu drugą szansę? - Prędzej uwierzę w to, że już zmarłem i trafiłem do bram zaświatów, gdzie czeka na mnie wieczne szczęście. Proszę powiedzieć, jest pani prawdziwa? - Jest pani człowiekiem - jak ja? Czy jednak obcą dobrą mocą? - To niemożliwe - zaoponował od razu. - Zasługuje pani na każde słowo i każdy gest, choć wiedziony zazdrością gotów byłbym przyznać, że nikt inny nie doceni w pani tego, co doceniam i widzę dzisiaj ja - Bo gdyby tak było, gdyby było inaczej, czy zechciałaby poświęcić mu choć jedno łaskawe spojrzenie? Jakież by to było straszne, gdyby musiał ją zostawić, opuścić, jeszcze straszniejsze gdyby ona opuściła jego, wydzierając serce z jego piersi i pozostawiając po nim ropiejącą owrzodzoną krwawą pustkę. - Nie dajmy się dziś koszmarom - poprosił, oponując jej słowom. Jaki był dziś dzień - czy to Noc Duchów? - Pozwól mi czuwać, nie pozwolę, by zbliżyły się choć na krok. By nas rozdzieliły, by panią zabrały znów do świata mroku - Wciąż wpatrywał się w piękno jej oczu, powstrzymując spojrzeniem od ucieczki do głębszego dekoltu zdjętego sweterka, na to brakło mu śmiałości.
- Marcel - przedstawił się w końcu, oczekując jej imienia, gdy nagle nad ich głowami zjawila się dynia; złośliwa i wstrętna, piosenka kaleczyła uszy i przerywała piękną melodię jej słów. Wyciągnął ku niej ręce, chcąc ją złapać, by przestała burzyć piękno chwili, lecz ta umknęła tanecznym ruchem - kiedy sięgnął ją promień zaklęcia kobiety, ściągając w jej kierunku. - Pomogę - zaoferował się od razu, odkładając na bok kubek ciepłej czekolady i skrócił dzielący ich dystans, przechwytując do rąk dynię. Mogła być niebezpieczna, nie chciał, by zrobiła jej krzywdę. Była zbyt ciężka jak na wydrążoną dynię, ale ta zagadka rozwiązała się bardzo prędko. - W środku chyba coś jest. Czy to prezent? Przeznaczenie dziś nie tylko pcha nas ku sobie, ale i osładza tę chwilę. Może to nagroda za to, że nadeszło tak późno.
- Ja... - O co pytała? Potrzebował chwili, by dotarły do niego jej słowa, oczywiste w wydźwięku, subtelne w dosłowności. Czuł to samo? Ona czuła to samo? To chyba jednak słodki sen, którego jedyną zadrą miało stać się to, że wnet się skończy. - Ja też się cieszę, że możemy być tu razem. - Żadna kobieta, nigdy, nie zwracała się do niego jeszcze w taki sposób. Uwodzicielski, przepełniony kuszącym niedopowiedzeniem. - Pani sypialnia musiała być strasznie samotna - dodał, nie wierząc, że miał odwagę wypowiedzieć te słowa - ale ośmielały go jej gesty - i chyba wciąż nie do końca wierząc, że to działo się naprawdę. - W tej mógłbym chyba spędzić całe życie, gdyby tylko pani wciąż była obok - wyznał, przypadkowy dotyk jej dłoni tak przyjemnie pieścił zmysły swoim ciepłem. Jej skóra była delikatna - jak jedwab. - Przy pani... przy pani wydaje się, że czas stanął w miejscu, bo wszystko inne traci przecież znaczenie. To jakby tańczyć gdzieś na linii horyzontu, gdzie zachodzi słońce. - Czy potrafiła zrozumieć, co miał na myśli, czy potrafiła pojąć ostateczność tej chwili? To nie wyglądało wcale jak przypadkowe wpadnięcie na piękną kobietę, to było coś więcej, coś więcej jeszcze niż przeznaczenie, niewielu czarodziejów miało w całym swoim życiu tyle szczęścia co on dzisiaj, nawet jeśli nie potrafił zrozumieć natury tej magii, magii najsilniejszej pośród wszystkich, najszczerszej magii serca.
- Ja nie - odpowiedział jej szczerze, w równie szczerym słowie przedstawiając jej, co czuł teraz. - Nie potrafię kierować tym, co czuję i myślę, odkąd panią zobaczyłem. To moja dusza ujrzała w pani pokrewną, takiej mocy nic i nikt nie powstrzyma. - Tego był pewien, chodziło co coś więcej, nadludzkie poznanie, niewidzialną nić, która splotła dziś ich losy w jedno. - Być może, ale jeśli to było mi dziś pisane, czym na to zasłużyłem? - Tchórzostwem, nieodpowiedzialnością, popełnianymi błędami? Czy ktoś zechciał dać mu drugą szansę? - Prędzej uwierzę w to, że już zmarłem i trafiłem do bram zaświatów, gdzie czeka na mnie wieczne szczęście. Proszę powiedzieć, jest pani prawdziwa? - Jest pani człowiekiem - jak ja? Czy jednak obcą dobrą mocą? - To niemożliwe - zaoponował od razu. - Zasługuje pani na każde słowo i każdy gest, choć wiedziony zazdrością gotów byłbym przyznać, że nikt inny nie doceni w pani tego, co doceniam i widzę dzisiaj ja - Bo gdyby tak było, gdyby było inaczej, czy zechciałaby poświęcić mu choć jedno łaskawe spojrzenie? Jakież by to było straszne, gdyby musiał ją zostawić, opuścić, jeszcze straszniejsze gdyby ona opuściła jego, wydzierając serce z jego piersi i pozostawiając po nim ropiejącą owrzodzoną krwawą pustkę. - Nie dajmy się dziś koszmarom - poprosił, oponując jej słowom. Jaki był dziś dzień - czy to Noc Duchów? - Pozwól mi czuwać, nie pozwolę, by zbliżyły się choć na krok. By nas rozdzieliły, by panią zabrały znów do świata mroku - Wciąż wpatrywał się w piękno jej oczu, powstrzymując spojrzeniem od ucieczki do głębszego dekoltu zdjętego sweterka, na to brakło mu śmiałości.
- Marcel - przedstawił się w końcu, oczekując jej imienia, gdy nagle nad ich głowami zjawila się dynia; złośliwa i wstrętna, piosenka kaleczyła uszy i przerywała piękną melodię jej słów. Wyciągnął ku niej ręce, chcąc ją złapać, by przestała burzyć piękno chwili, lecz ta umknęła tanecznym ruchem - kiedy sięgnął ją promień zaklęcia kobiety, ściągając w jej kierunku. - Pomogę - zaoferował się od razu, odkładając na bok kubek ciepłej czekolady i skrócił dzielący ich dystans, przechwytując do rąk dynię. Mogła być niebezpieczna, nie chciał, by zrobiła jej krzywdę. Była zbyt ciężka jak na wydrążoną dynię, ale ta zagadka rozwiązała się bardzo prędko. - W środku chyba coś jest. Czy to prezent? Przeznaczenie dziś nie tylko pcha nas ku sobie, ale i osładza tę chwilę. Może to nagroda za to, że nadeszło tak późno.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Chciałaby w jego myślach pozostać czysta i nieskalana, tak jak patrzył na nią z uniesieniem. Chciałaby być niewinną na tyle, by móc odgonić ze swej własnej głowy myśli nieprzyzwoite i popychające jej ciało do pewnych zachowań, których w dzień powszedni wstydziłaby się wykonać. Jednak święty dziś był dzień, a takowe należało święcić — czy to czyniło z niej złą kobietę? Czy fakt, że nie mogła mu się oddać dziś po raz pierwszy, skreślał ją w jego oczach, w które tak tęsknie spoglądała? I chociaż on widział w nich klejnoty, ona rzeczywiście czuła się jak sarna, złapana w dwa strumienie światła, nadjeżdżającego błędnego rycerza — bez szans na ucieczkę. Zderzenie było nieuniknione, a ona jednak nie czuła się, jak ranna — odżyła przy nim. Jego młodzieńcza twarz, tak zupełnie niewinna sprawiła, że gesty jej na moment musiały ustać.
Wystraszyła go? Speszyła! Och na Merlina, nie tego chciała! Ostatnim czego pragnęła, to by czuł się niekomfortowo.
- Przepraszam… - Wyszeptała przejęta, że mógł pomyśleć o niej źle. A to byłaby rzecz najgorsza, bo już cały świat się nie liczył, już nic innego nie miało znaczenia — mogłaby oddać wszystkie swoje dyniowe grządki i stare jabłonie, byle by z nim być. A jeszcze lepiej wśród domowego zacisza to z nim spędzić resztę swych dni.
Mogliby zaczynać dzień od pysznego śniadania — wypiekałaby dla niego chleb, zgodnie z przepisem babci — skórka chrupałaby przy każdym dotyku, roznosząc zapach po całej kuchni, zbierałaby pachnące słońcem pomidory prosto z krzaka, robiła dla niego świeże twarogi i zbierała miód. Nie umiała jeszcze wszystkiego, ale czy dla niego by się nie nauczyła? Czy nie parzyłaby mu herbat i ziół, nie karmiła treściwą zupą w chłodne wieczory jak ten.
I tańczyliby w kuchni przytuleni, wymieniali spragnione siebie nawzajem pocałunki, a potem kochaliby się… kochali do utraty tchu!
Czy myśli miałaby równie niestosowne, gdyby wiedziała, ile stojący przed nią chłopak ma lat? W tej chwili nawet nie zadawała sobie tego pytania, czy miałaby być jego pierwszą, czy kolejną… Ona czuła jakby była znów speszoną nastolatką, ale z wiedzą dorosłej kobiety, która chciała mieć go, jak kobieta może mieć mężczyznę — nie chłopca.
Opanowała się jednak, opanowała swoje myśli, bo nie chciała zbrukać ich chwilą przyziemną i niestosowną, skoro mieli między sobą miłość równie idealną.
- Moja sypialnia nie była nawet w połowie tak samotna, jak ja… - Brzmiała niemądrze, to ją przytłaczało, bo jedyne czego w dalszym ciągu pragnęła to wypaść przed nim jak najlepiej. I słodka mgła w jej głowie, szczelnie odgradzała ją od racjonalnych myśli, podpowiadając w to miejsce, że być może powinna nie mówić nic, a działać. A przecież on tak pięknie mówił… Mówił pięknie o miłości, jakby usta jego nie były tylko stworzone do pocałowania jej, ale też do opowiadania o wszystkim, co mogliby robić.
- Czy przytrafiło ci się wcześniej, żebyś od pierwszego spojrzenia wiedział, że to jest właśnie to, na co czekałeś całe życie? Bo mi miły mój, nigdy wcześniej… To, co wcześniej miałam w swym życiu za miłość, nie umywało się do tych kilku chwil z tobą… A gdyby czas miał stanąć, to byłabym mu wdzięczna, bo wiedziałabym, że nic i nikt mi już ciebie nie odbierze… I będziemy mogli być tu… Tu na samym końcu świata lub wyruszyć, wirować od zachodu do wschodu… - Wiedziała, że ich miłość nie skończyłaby się jak żadna inna na świecie. Przyniosłaby spełnienie i miłość, a i dziecko być może. Przeznaczenie ich ku sobie pchnęło, a ona wierzyła w każdy aspekt tego, co miało się wypełnić (i nie mowa teraz była o poczęciu dziecka i czynnościach ku temu prowadzącym).
- Och… Co ty pleciesz… Na miłość nie trzeba zasłużyć. Każdy powinien wiedzieć, że jest jej wart. A przecież ty… Ty jesteś ze mną. Wszystkie twoje dobre i złe uczynki musiały zrównoważyć się z moimi… - Uśmiechnęła się i w niepewnym geście wyciągnęła dłoń, ku jego twarzy, by jednak zatrzymać ją w delikatnej jego otulinie. Nie śmiała go dotknąć, w obawie, że rozpadnie się, jak ze szkła.
Czy naprawdę wierzyła, że ten Cud chłopak, mógł mieć na sumieniu tyle nieprzyzwoitych myśli, ile ona? Ach z pewnością nie! Z pewnością myśli czyste jak łza, pomimo tego, że ona w taki sposób nastawała na jego cześć! Wstyd Auroro! Wstyd!
A przecież spytał, czy jest prawdziwa… Jak udowodnić mu inaczej niż dotykiem opuszków na jego jasnych policzkach — musnęła więc, przesuwając palcem wskazującym linię jego żuchwy, zatrzymując na samym szczycie brody.
I gdzie była teraz jej śmiałość, gdy powinna była przyciągnąć go do siebie i złączyć usta w pocałunku! A jednak, jednak nie umiała, bo przejął ją strach, że miałby umrzeć.
- Proszę… proszę, nie rób mi tego i nie umieraj przede mną. Każda chwila bez Ciebie od tej pory będzie torturą! - Przedziwna to była noc, doprawdy, pełna dziwów i cudów. A jeden z nich właśnie, cudów rzecz jasna, stał przed nią i obiecywał chronić ją przed całym światem.
- Pozwól mi czuwać z tobą… nie chcę stracić ani chwili z naszej wspólnej przyszłości. - Powiedziała na dosłownie chwilę przed tym, zanim właśnie spłynął na nią nieoczekiwany dreszcz uniesienia.
- Marcel… - Powtórzyła za nim, jakby właśnie mógł samym słowem zawrócić jej w głowie. - Ja jestem Aurora… - Wyznała, chociaż jej imię wydało jej się najzwyklejsze na świecie. Czemu nie miała czym mu zaimponować, by wiedział, że tylko ona powinna być kobietą jego życia!
Pojawienie się dyni zaskoczyło ich oboje, a Marcel, jak na prawdziwego mężczyznę przystało, momentalnie zaoferował swoją pomoc, przytrzymując warzywo.
Po chwili wyciągnęli zawartość ze środka, a Aurora poczuła nieodpartą pokusę zjedzenia banana. Ale dała sobie chwilę, żeby wino znalazło się w ceramicznych kubkach. To była prawdziwa uczta — czekolada, banany, wino…
- Usiądźmy przy kominku… - Zaproponowała, bo przecież mieli uczynić to już chwilę temu.
Duże okno wychodzące na trakt zapewniało im widok na wszystko, co znajdowało się niedaleko schroniska, nawet z perspektywy podłogi. Wzięła tyle, ile zdołała — kubek z czekoladą w jedną dłoń, wino i banan nieco nieporadnie, ale w drugą, żeby móc rozgościć się na puchatym dywanie zaraz koło strzelającego ognia. To właśnie teraz mogła pozwolić sobie na to, żeby zupełnie pozbyć się zupełnie przemoczonego sweterka, pozostając jednak w równie mokrej, przylegającej do ciała koszulce.
- Pozwolisz, że zjem banana? Strasznie dawno ich nie jadłam i mam na nie niesamowitą ochotę… - Spytała, łapiąc za jeden owoc, a drugi wyciągając w jego stronę, gdyby również miał ochotę...
Wystraszyła go? Speszyła! Och na Merlina, nie tego chciała! Ostatnim czego pragnęła, to by czuł się niekomfortowo.
- Przepraszam… - Wyszeptała przejęta, że mógł pomyśleć o niej źle. A to byłaby rzecz najgorsza, bo już cały świat się nie liczył, już nic innego nie miało znaczenia — mogłaby oddać wszystkie swoje dyniowe grządki i stare jabłonie, byle by z nim być. A jeszcze lepiej wśród domowego zacisza to z nim spędzić resztę swych dni.
Mogliby zaczynać dzień od pysznego śniadania — wypiekałaby dla niego chleb, zgodnie z przepisem babci — skórka chrupałaby przy każdym dotyku, roznosząc zapach po całej kuchni, zbierałaby pachnące słońcem pomidory prosto z krzaka, robiła dla niego świeże twarogi i zbierała miód. Nie umiała jeszcze wszystkiego, ale czy dla niego by się nie nauczyła? Czy nie parzyłaby mu herbat i ziół, nie karmiła treściwą zupą w chłodne wieczory jak ten.
I tańczyliby w kuchni przytuleni, wymieniali spragnione siebie nawzajem pocałunki, a potem kochaliby się… kochali do utraty tchu!
Czy myśli miałaby równie niestosowne, gdyby wiedziała, ile stojący przed nią chłopak ma lat? W tej chwili nawet nie zadawała sobie tego pytania, czy miałaby być jego pierwszą, czy kolejną… Ona czuła jakby była znów speszoną nastolatką, ale z wiedzą dorosłej kobiety, która chciała mieć go, jak kobieta może mieć mężczyznę — nie chłopca.
Opanowała się jednak, opanowała swoje myśli, bo nie chciała zbrukać ich chwilą przyziemną i niestosowną, skoro mieli między sobą miłość równie idealną.
- Moja sypialnia nie była nawet w połowie tak samotna, jak ja… - Brzmiała niemądrze, to ją przytłaczało, bo jedyne czego w dalszym ciągu pragnęła to wypaść przed nim jak najlepiej. I słodka mgła w jej głowie, szczelnie odgradzała ją od racjonalnych myśli, podpowiadając w to miejsce, że być może powinna nie mówić nic, a działać. A przecież on tak pięknie mówił… Mówił pięknie o miłości, jakby usta jego nie były tylko stworzone do pocałowania jej, ale też do opowiadania o wszystkim, co mogliby robić.
- Czy przytrafiło ci się wcześniej, żebyś od pierwszego spojrzenia wiedział, że to jest właśnie to, na co czekałeś całe życie? Bo mi miły mój, nigdy wcześniej… To, co wcześniej miałam w swym życiu za miłość, nie umywało się do tych kilku chwil z tobą… A gdyby czas miał stanąć, to byłabym mu wdzięczna, bo wiedziałabym, że nic i nikt mi już ciebie nie odbierze… I będziemy mogli być tu… Tu na samym końcu świata lub wyruszyć, wirować od zachodu do wschodu… - Wiedziała, że ich miłość nie skończyłaby się jak żadna inna na świecie. Przyniosłaby spełnienie i miłość, a i dziecko być może. Przeznaczenie ich ku sobie pchnęło, a ona wierzyła w każdy aspekt tego, co miało się wypełnić (i nie mowa teraz była o poczęciu dziecka i czynnościach ku temu prowadzącym).
- Och… Co ty pleciesz… Na miłość nie trzeba zasłużyć. Każdy powinien wiedzieć, że jest jej wart. A przecież ty… Ty jesteś ze mną. Wszystkie twoje dobre i złe uczynki musiały zrównoważyć się z moimi… - Uśmiechnęła się i w niepewnym geście wyciągnęła dłoń, ku jego twarzy, by jednak zatrzymać ją w delikatnej jego otulinie. Nie śmiała go dotknąć, w obawie, że rozpadnie się, jak ze szkła.
Czy naprawdę wierzyła, że ten Cud chłopak, mógł mieć na sumieniu tyle nieprzyzwoitych myśli, ile ona? Ach z pewnością nie! Z pewnością myśli czyste jak łza, pomimo tego, że ona w taki sposób nastawała na jego cześć! Wstyd Auroro! Wstyd!
A przecież spytał, czy jest prawdziwa… Jak udowodnić mu inaczej niż dotykiem opuszków na jego jasnych policzkach — musnęła więc, przesuwając palcem wskazującym linię jego żuchwy, zatrzymując na samym szczycie brody.
I gdzie była teraz jej śmiałość, gdy powinna była przyciągnąć go do siebie i złączyć usta w pocałunku! A jednak, jednak nie umiała, bo przejął ją strach, że miałby umrzeć.
- Proszę… proszę, nie rób mi tego i nie umieraj przede mną. Każda chwila bez Ciebie od tej pory będzie torturą! - Przedziwna to była noc, doprawdy, pełna dziwów i cudów. A jeden z nich właśnie, cudów rzecz jasna, stał przed nią i obiecywał chronić ją przed całym światem.
- Pozwól mi czuwać z tobą… nie chcę stracić ani chwili z naszej wspólnej przyszłości. - Powiedziała na dosłownie chwilę przed tym, zanim właśnie spłynął na nią nieoczekiwany dreszcz uniesienia.
- Marcel… - Powtórzyła za nim, jakby właśnie mógł samym słowem zawrócić jej w głowie. - Ja jestem Aurora… - Wyznała, chociaż jej imię wydało jej się najzwyklejsze na świecie. Czemu nie miała czym mu zaimponować, by wiedział, że tylko ona powinna być kobietą jego życia!
Pojawienie się dyni zaskoczyło ich oboje, a Marcel, jak na prawdziwego mężczyznę przystało, momentalnie zaoferował swoją pomoc, przytrzymując warzywo.
Po chwili wyciągnęli zawartość ze środka, a Aurora poczuła nieodpartą pokusę zjedzenia banana. Ale dała sobie chwilę, żeby wino znalazło się w ceramicznych kubkach. To była prawdziwa uczta — czekolada, banany, wino…
- Usiądźmy przy kominku… - Zaproponowała, bo przecież mieli uczynić to już chwilę temu.
Duże okno wychodzące na trakt zapewniało im widok na wszystko, co znajdowało się niedaleko schroniska, nawet z perspektywy podłogi. Wzięła tyle, ile zdołała — kubek z czekoladą w jedną dłoń, wino i banan nieco nieporadnie, ale w drugą, żeby móc rozgościć się na puchatym dywanie zaraz koło strzelającego ognia. To właśnie teraz mogła pozwolić sobie na to, żeby zupełnie pozbyć się zupełnie przemoczonego sweterka, pozostając jednak w równie mokrej, przylegającej do ciała koszulce.
- Pozwolisz, że zjem banana? Strasznie dawno ich nie jadłam i mam na nie niesamowitą ochotę… - Spytała, łapiąc za jeden owoc, a drugi wyciągając w jego stronę, gdyby również miał ochotę...
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Nie ma pani... nie masz za co mnie przepraszać - odparł zaraz, nie rozumiejąc nawet jej motywacji, to on, on mógł ją przepraszać za to, że tak późno ją odnalazł, że tak nieprzystojnie patrzył na zbyt mocno przylegający do ciała mokry materiał ubrań, że myśli miał zbyt odważne, że zbyt piękną była, by je powstrzymał; nie pojmował zupełnie, co kierowało jego działaniami, kiedy wpatrywał się w nią jak w najpiękniejszy krajobraz, jak w skąpane w promieniach słońca morze, była jak powiew wiatru, subtelne muśnięcie pachnącego wiatru. Nigdy jeszcze nie miał tak, by od pierwszej chwili, od pierwszego zetknięcia oczu wiedzieć, że dziewczyna - już kobieta! - była tą jedyną, przy niej jednak wątpliwości nie miał żadnych, była kobietą jego życia, mógłby się jej oświadczyć tu i teraz, gdyby tylko nie zrobił tego przed dwoma miesiącami z miernym raczej skutkiem. Pragnął być przy niej, za dnia i w nocy, obok, patrząc raz na nią, a raz w tym samym kierunku, co ona, nagły i słodki zryw miłosny rozbudzał pragnienia. Ona pierwsza odrzuciła grzecznościowy tytuł, odrzucił go i on.
- Wierzyć się nie chce - wyznał, utrzymawszy spojrzenie na źrenicach jej oczu, a mówił pewnie, otwarcie i zapalczywie. - Wierzyć się nie chce, że mogła się trapić samotność, ciebie, tak piękną, niezwykłą... w chwilach takich jak ta gotów byłbym uwierzyć, że jednak czuwa nade mną opatrzność, która złączyła nasze drogi. Ja... ja nigdy - dodał, w odpowiedzi na jej pytanie, umilknąwszy jednak, by wysłuchać jej słów do końca. Ile w tym było niezwykłości, że uważała w ten sposób, że nie znała miłości tak pięknej jak ta, bo przecież tak silna mogła się zdarzyć najdalej raz w życiu. - Miłość dotąd nie miała dla mnie smaku, była tylko pasmem goryczy, żalu i strasznej rozpaczy. Moje serce skruszone sądziłem już, że przestało bić całkiem, ale przy tobie znów się ożywiło, jak tknięte mocą najpotężniejszej magii. Dla niektórych taką jest właśnie magia miłości i choć dotąd nie potrafiłem tego pojąć, teraz wiem już, wiem, że rzeczywiście żadna inna moc nie jest i nie będzie jej nigdy równa. - Plótł trzy po trzy, a słowa pewnie wymykały się z jego ust, bo determinacja nie pozwoliła mu mieć żadnych wątpliwości; zupełnie jakby wcześniej przechylił trzy butelki wina. Ale pijany był tylko jej widokiem. - Zatem pozwólmy mu stanąć - zadecydował. - Niech czas się zatrzyma, dla mnie i dla ciebie, a roztopieni w sobie wzajemnie... czym jest wschód, czym zachód, czym jest dzień, czym noc, czy to ma znaczenie? Teraz, kiedy... jesteśmy we dwoje? - Widział przecież w jej oczach te same iskry, słyszał te same westchnienia. Czy darzyć go mogła tak pięknym uczuciem, jakim zapałał do niej on?
- Zrównoważyć? Nie uwierzę, że ktoś tak doskonały jak ty zrobił w życiu cokolwiek złego - zanegował natychmiast, bo stało to w sprzeczności ze wszystkim, nie mógł pozwolić mówić o niej źle. Wyciągnęła dłoń w jego stronę, z zawahaniem, które przełamane pozwoliło dotknąć jej jego twarzy; zadarł brodę, by wyższym się wydać, gdy delikatny opuszek jej palca sunął wzdłuż jego szczęki, gdy nie dowierzał, że tak mocno mógł zachłysnąć się dziś szczęściem. Śnił wciąż? Być może, lecz ze snu tak słodkiego nie zamierzał się budzić, chcąc czerpać z niego radość całymi garściami. Westchnął z rozmarzeniem, wypuszczając z ust powietrze, nie dowierzając swemu szczęściu, zrządzeniu opatrzności, gdy wewnętrzny ogień palił jego serce żywcem - w pewnym momencie drgnął, chcąc sięgnąć jej ust, lecz powstrzymał ten ruch w połowie, cóż by sobie o nim mogła pomyśleć? Ale tak trudno było utrzymać ciało w ryzach. - Żadnej śmierci dzisiaj - wyszeptał nie odsuwając twarz ni kawałek. - Nie zniósłbym twojego cierpienia. Nawet jeśli moje życie nic nie znaczy, chcę je mieć choćby po to, by móc być z tobą. Będziemy czuwać nad sobą wzajemnie, a moc naszego uczucia odegna od nas wszelkie cienie - stwierdził emocjonalnie, z zapałem pobłyskującym w źrenicach. - Aurora, co za piękne imię - zachwycił się, jeszcze nim przejął honory, by rozlać między nich pachnące wino. - Wypijmy za jego brzmienie - zaproponował toast, wznosząc go tym samym glinianym naczyniem, unosząc je niewysoko i nieznacznie, nim pociągnął łyk - większy, niż zwykł, ale chyba potrzebował dziś więcej odwagi. Ach tak, kominek, całkiem o nim już zapomniał. Pomógł jej zabrać resztę, czekolada, wino, banany, wkrótce wszystko znalazło się na podłodze przy dywanie; jego spojrzenie pomknęło za ściąganym sweterkiem, przełykając ślinę, zaraz wznosząc się ku jej twarzy.
- Więc dadzą ci szczęście - ucieszył się, bo niczego innego dzisiaj nie pragnął. Przyjął od niej owoc bez zawahania, ściągając z niego skórę. - To były szkockie góry, prawda? Bardzo piękne, jesteś Szkotką? - Tak bardzo chciałby dowiedzieć się o niej wszystkiego, o tym kim była, czego pragnęła. W końcu poczęstował się bananem, zapijając go łykiem słodkiej czekolady, jeszcze nieświadom drzemiącej w tym dwuznaczności. - Ty też? Tęsknie za owocami, ale przy tobie nie są i nie będą potrzebne, osładzasz życie bez tego - wyznał, zapatrzony w jej oczy, badawczo przyglądając się skąpanej w blasku kominka twarzy, pełne usta, łabędzią szyję, pod którą miała zbyt lekkie ubranie. To chyba nie przez kominek zaczynało być gorąco. - Chciałbym, żebyś osładzała je w ten sposób już zawsze - mówił dalej, nim ugryzł się w język zawstydzony własną śmiałością, jakież miał prawo zawłaszczać ją dla siebie?
- Wierzyć się nie chce - wyznał, utrzymawszy spojrzenie na źrenicach jej oczu, a mówił pewnie, otwarcie i zapalczywie. - Wierzyć się nie chce, że mogła się trapić samotność, ciebie, tak piękną, niezwykłą... w chwilach takich jak ta gotów byłbym uwierzyć, że jednak czuwa nade mną opatrzność, która złączyła nasze drogi. Ja... ja nigdy - dodał, w odpowiedzi na jej pytanie, umilknąwszy jednak, by wysłuchać jej słów do końca. Ile w tym było niezwykłości, że uważała w ten sposób, że nie znała miłości tak pięknej jak ta, bo przecież tak silna mogła się zdarzyć najdalej raz w życiu. - Miłość dotąd nie miała dla mnie smaku, była tylko pasmem goryczy, żalu i strasznej rozpaczy. Moje serce skruszone sądziłem już, że przestało bić całkiem, ale przy tobie znów się ożywiło, jak tknięte mocą najpotężniejszej magii. Dla niektórych taką jest właśnie magia miłości i choć dotąd nie potrafiłem tego pojąć, teraz wiem już, wiem, że rzeczywiście żadna inna moc nie jest i nie będzie jej nigdy równa. - Plótł trzy po trzy, a słowa pewnie wymykały się z jego ust, bo determinacja nie pozwoliła mu mieć żadnych wątpliwości; zupełnie jakby wcześniej przechylił trzy butelki wina. Ale pijany był tylko jej widokiem. - Zatem pozwólmy mu stanąć - zadecydował. - Niech czas się zatrzyma, dla mnie i dla ciebie, a roztopieni w sobie wzajemnie... czym jest wschód, czym zachód, czym jest dzień, czym noc, czy to ma znaczenie? Teraz, kiedy... jesteśmy we dwoje? - Widział przecież w jej oczach te same iskry, słyszał te same westchnienia. Czy darzyć go mogła tak pięknym uczuciem, jakim zapałał do niej on?
- Zrównoważyć? Nie uwierzę, że ktoś tak doskonały jak ty zrobił w życiu cokolwiek złego - zanegował natychmiast, bo stało to w sprzeczności ze wszystkim, nie mógł pozwolić mówić o niej źle. Wyciągnęła dłoń w jego stronę, z zawahaniem, które przełamane pozwoliło dotknąć jej jego twarzy; zadarł brodę, by wyższym się wydać, gdy delikatny opuszek jej palca sunął wzdłuż jego szczęki, gdy nie dowierzał, że tak mocno mógł zachłysnąć się dziś szczęściem. Śnił wciąż? Być może, lecz ze snu tak słodkiego nie zamierzał się budzić, chcąc czerpać z niego radość całymi garściami. Westchnął z rozmarzeniem, wypuszczając z ust powietrze, nie dowierzając swemu szczęściu, zrządzeniu opatrzności, gdy wewnętrzny ogień palił jego serce żywcem - w pewnym momencie drgnął, chcąc sięgnąć jej ust, lecz powstrzymał ten ruch w połowie, cóż by sobie o nim mogła pomyśleć? Ale tak trudno było utrzymać ciało w ryzach. - Żadnej śmierci dzisiaj - wyszeptał nie odsuwając twarz ni kawałek. - Nie zniósłbym twojego cierpienia. Nawet jeśli moje życie nic nie znaczy, chcę je mieć choćby po to, by móc być z tobą. Będziemy czuwać nad sobą wzajemnie, a moc naszego uczucia odegna od nas wszelkie cienie - stwierdził emocjonalnie, z zapałem pobłyskującym w źrenicach. - Aurora, co za piękne imię - zachwycił się, jeszcze nim przejął honory, by rozlać między nich pachnące wino. - Wypijmy za jego brzmienie - zaproponował toast, wznosząc go tym samym glinianym naczyniem, unosząc je niewysoko i nieznacznie, nim pociągnął łyk - większy, niż zwykł, ale chyba potrzebował dziś więcej odwagi. Ach tak, kominek, całkiem o nim już zapomniał. Pomógł jej zabrać resztę, czekolada, wino, banany, wkrótce wszystko znalazło się na podłodze przy dywanie; jego spojrzenie pomknęło za ściąganym sweterkiem, przełykając ślinę, zaraz wznosząc się ku jej twarzy.
- Więc dadzą ci szczęście - ucieszył się, bo niczego innego dzisiaj nie pragnął. Przyjął od niej owoc bez zawahania, ściągając z niego skórę. - To były szkockie góry, prawda? Bardzo piękne, jesteś Szkotką? - Tak bardzo chciałby dowiedzieć się o niej wszystkiego, o tym kim była, czego pragnęła. W końcu poczęstował się bananem, zapijając go łykiem słodkiej czekolady, jeszcze nieświadom drzemiącej w tym dwuznaczności. - Ty też? Tęsknie za owocami, ale przy tobie nie są i nie będą potrzebne, osładzasz życie bez tego - wyznał, zapatrzony w jej oczy, badawczo przyglądając się skąpanej w blasku kominka twarzy, pełne usta, łabędzią szyję, pod którą miała zbyt lekkie ubranie. To chyba nie przez kominek zaczynało być gorąco. - Chciałbym, żebyś osładzała je w ten sposób już zawsze - mówił dalej, nim ugryzł się w język zawstydzony własną śmiałością, jakież miał prawo zawłaszczać ją dla siebie?
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Gdyby ktoś posłuchał ich z boku, mógłby pomyśleć, że byli nie dość, ze szaleńcami, to na dodatek ślepcami, którzy błądzili dłońmi wzdłuż obcych ciał. Poznali już swoje imiona i wiedzieli, że połączyło ich gorące uczucie, ale jednak w żadnym wypadku nie wiedzieli nic więcej. Mówili dużo, pragnęli więcej, niż mówili, ale żadne, chociaż oboje najwyraźniej wychowani w świecie pełnym magii, nie pomyśleli o tym, że to nie miłość a eliksir. Czy będąc pod jego wpływem, można było wiedzieć o jego istnieniu? Czy może zachwycając się przeznaczoną drugą połówką, nie zważało się na nic? Bo Aurora naprawdę nie chciała już nic więcej od życia — była kompletna! Gdy porzucona przez Aresa była pewna, że umiera, teraz wiedziała, że oto odnalazła lek na złamane serce. Przepiękny cud chłopak wpatrujący się w nią z niewinnością młodości, ale i jej siłą. Na cóż komu stary szlachcic, który pewnie teraz zabawia się z kolejnymi naiwniaczkami, podczas gdy ona mogła mieć boga miłości. A ten zawsze wygrywał z bogiem wojny.
- Być może byłam samotna, bo jakimś cudem nasze drogi nie przecięły się wcześniej? Wędrowaliśmy w ciemnościach, aż przypadek nie zburzył wysokich ścian labiryntu. - Być może ich kupidyn siedział w dwuczęściowym, białym stroju na kuli do burzenia ścian i wystawiał właśnie język. Niezależnie jednak od tego, czemu nie zjawił się wcześniej, to ważne było jedynie to, że zjawił się w samą porę, żeby Aurora i Marcel mogli dokonywać zbroni na uciekającym czasie.
Przestraszyła się jego kolejnych słów, czując zarazem gniew. Czyżby ktoś go skrzywdził? Sprawił, że się smucił? A może, co gorsza pozwolił, żeby płakał? To brzmiało jak coś, za co Aurora mogłaby komuś zrobić krzywdę. Nie, żeby była w tym specjalnie wprawiona, jednak nie zamierzała pozwolić, żeby ktoś czynił jej Marcelowi takie rzeczy? Nie zastanowiła się dwóch chwil nad tym, że chłopak nie należy wcale do niej. Przecież to było tak oczywiste, że nawet nie było dyskusji. Miłość Aurory bowiem była uczuciem płonącym ogniem wielkim, ale i zazdrosnym. Pewnym uczucia w niepewności własnej osoby.
- Czy ktoś cię skrzywdził? Ktoś był głupi na tyle, żeby wypuścić cię z rąk? - Nie mogła tego pojąć, chociaż przecież działało to również na jej korzyść. Być może wtedy nie mogłaby być tu teraz przy nim… Pragnąć go… A marzyć o nim będzie już do końca swych dni, nawet jeśli będzie go miała na zawsze ze sobą.
Miłość nie miała dla niego smaku? Och, jej myśli odpłynęły w tym momencie tak daleko i bezwstydnie, że nie umiała nic na to poradzić. Że chciałaby, żeby smakowały jej ustami… Bo jego wyglądały, jakby miały do obdarowania ją wieloma dowodami miłości.
Zawstydziła się momentalnie, wiedząc, jednocześnie, że każda chwila z nim spędzona, może i zatrzymała czas na świecie, jednak nie jej nagłe pragnienie przywiązania go do siebie na zawsze. Jakby w strasznej obawie, że może o niej zapomnieć, gdy tylko zmruży powieki. Czyżby zegar świata stanął, ale Marcel się zegarmistrzem jej zegara biologicznego? Och wprawne magiczne dłonie, czyńcie swoją magię.
Znaczy się… Przynieście wszystko na dywan rzecz jasna!
Bo przecież nie mogła dotykać go bez końca, podczas gdy on pozostawał tak niewzruszony! Powinna być damą! Skromniejszą i bardziej niepewną! Nic jednak nie mogła poradzić na to, że jej ciało nijak nie zamierzało czekać, a pragnęło jedynie mieć go bliżej i bliżej.
- Żadnej śmierci? Och Marcelu! Jak łatwo ci to mówić, podczas gdy ja umieram z miłości! - Powiedziała przejęta, prawie oburzona, że wymaga on od niej, żeby opanowała swe uczucia, a przecież już wystarczająco długo zwlekła z ich wyznaniem! Czy ta godzina (a może nawet i nie!) nie były wystarczającym okresem, żeby przestać się oszukiwać?
- Moje imię Marcelu, brzmiałoby piękniej wraz z twoim nazwiskiem! - Powiedziała wprost w krawędź kieliszka, sama nie wiedząc, skąd podobne słowa się w niej biorą. Czyżby ten wieczór wyzwalał również, jakieś ukryte pokłady dzikich kotów wewnątrz czarownic? Kuguara na przykład? A może to była wina wina, którego i ona upiła więcej… A prawda była taka, że Aurora ogólnie nie piła zbyt wiele. Kilka łyków wystarczyło, by jej świat przybierał nieco lżejszy wydźwięk.
Gdy wspomniał o górach, nagle przypomniała sobie, na krótką chwilę rzecz jasna, o ich istnieniu. Zupełnie jakby wcześniej wcale nie pokrywali ich ostatniego fragmentu razem. - Nie mam pojęcia, czy to szkockie góry… Nie byłam tu nigdy wcześniej. - Przyznała, nieco martwiąc się teraz, że być może on przybył tutaj, żeby szukać szkockiej żony. - Niestety… Jestem tylko z Doliny Godryka… Tam się wychowałam i mieszkam. A ty? Czyżbyś był duchem, który w tę szczególną noc postanowił powrócić z nieba? - Przecież niemożliwe, żeby ktoś tak idealny stąpał po ziemi. A jeśli tak, to czemu tyle lat musiała czekać, by go wreszcie spotkać?
Bardzo powoli rozebrała banana z jego skórki, a potem delikatnie wsunęła czubeczek w usta. Chciała mu powiedzieć, że i on dla niej jest jak banan, ale zabrzmiało to jakoś niemądrze, więc jedynie z ochotę mruknęła zadowolona z jego propozycji, cały czas obejmując owoc ustami.
Ale ostatecznie odgryzła kawałek, bo przecież nie robiła tego wszystkiego specjalnie! Przy nim chciała być damą!
- Czy myślisz, że mógłbyś zamieszkać ze mną w Dolinie Godryka? Czy twoi rodzice nie mieliby nic przeciwko? Nie nastawałabym na ciebie! - Zaznaczyła od razu, wiedząc, że mógłby pomyśleć sobie o niej rzeczy zupełnie najgorsze, a ona chciała móc mieć go blisko siebie w sposób niemalże niewinny. Niemalże, bo przecież nadchodząca noc miała im do zaoferowania jedynie jedno wspólne łóżko.
- Być może byłam samotna, bo jakimś cudem nasze drogi nie przecięły się wcześniej? Wędrowaliśmy w ciemnościach, aż przypadek nie zburzył wysokich ścian labiryntu. - Być może ich kupidyn siedział w dwuczęściowym, białym stroju na kuli do burzenia ścian i wystawiał właśnie język. Niezależnie jednak od tego, czemu nie zjawił się wcześniej, to ważne było jedynie to, że zjawił się w samą porę, żeby Aurora i Marcel mogli dokonywać zbroni na uciekającym czasie.
Przestraszyła się jego kolejnych słów, czując zarazem gniew. Czyżby ktoś go skrzywdził? Sprawił, że się smucił? A może, co gorsza pozwolił, żeby płakał? To brzmiało jak coś, za co Aurora mogłaby komuś zrobić krzywdę. Nie, żeby była w tym specjalnie wprawiona, jednak nie zamierzała pozwolić, żeby ktoś czynił jej Marcelowi takie rzeczy? Nie zastanowiła się dwóch chwil nad tym, że chłopak nie należy wcale do niej. Przecież to było tak oczywiste, że nawet nie było dyskusji. Miłość Aurory bowiem była uczuciem płonącym ogniem wielkim, ale i zazdrosnym. Pewnym uczucia w niepewności własnej osoby.
- Czy ktoś cię skrzywdził? Ktoś był głupi na tyle, żeby wypuścić cię z rąk? - Nie mogła tego pojąć, chociaż przecież działało to również na jej korzyść. Być może wtedy nie mogłaby być tu teraz przy nim… Pragnąć go… A marzyć o nim będzie już do końca swych dni, nawet jeśli będzie go miała na zawsze ze sobą.
Miłość nie miała dla niego smaku? Och, jej myśli odpłynęły w tym momencie tak daleko i bezwstydnie, że nie umiała nic na to poradzić. Że chciałaby, żeby smakowały jej ustami… Bo jego wyglądały, jakby miały do obdarowania ją wieloma dowodami miłości.
Zawstydziła się momentalnie, wiedząc, jednocześnie, że każda chwila z nim spędzona, może i zatrzymała czas na świecie, jednak nie jej nagłe pragnienie przywiązania go do siebie na zawsze. Jakby w strasznej obawie, że może o niej zapomnieć, gdy tylko zmruży powieki. Czyżby zegar świata stanął, ale Marcel się zegarmistrzem jej zegara biologicznego? Och wprawne magiczne dłonie, czyńcie swoją magię.
Znaczy się… Przynieście wszystko na dywan rzecz jasna!
Bo przecież nie mogła dotykać go bez końca, podczas gdy on pozostawał tak niewzruszony! Powinna być damą! Skromniejszą i bardziej niepewną! Nic jednak nie mogła poradzić na to, że jej ciało nijak nie zamierzało czekać, a pragnęło jedynie mieć go bliżej i bliżej.
- Żadnej śmierci? Och Marcelu! Jak łatwo ci to mówić, podczas gdy ja umieram z miłości! - Powiedziała przejęta, prawie oburzona, że wymaga on od niej, żeby opanowała swe uczucia, a przecież już wystarczająco długo zwlekła z ich wyznaniem! Czy ta godzina (a może nawet i nie!) nie były wystarczającym okresem, żeby przestać się oszukiwać?
- Moje imię Marcelu, brzmiałoby piękniej wraz z twoim nazwiskiem! - Powiedziała wprost w krawędź kieliszka, sama nie wiedząc, skąd podobne słowa się w niej biorą. Czyżby ten wieczór wyzwalał również, jakieś ukryte pokłady dzikich kotów wewnątrz czarownic? Kuguara na przykład? A może to była wina wina, którego i ona upiła więcej… A prawda była taka, że Aurora ogólnie nie piła zbyt wiele. Kilka łyków wystarczyło, by jej świat przybierał nieco lżejszy wydźwięk.
Gdy wspomniał o górach, nagle przypomniała sobie, na krótką chwilę rzecz jasna, o ich istnieniu. Zupełnie jakby wcześniej wcale nie pokrywali ich ostatniego fragmentu razem. - Nie mam pojęcia, czy to szkockie góry… Nie byłam tu nigdy wcześniej. - Przyznała, nieco martwiąc się teraz, że być może on przybył tutaj, żeby szukać szkockiej żony. - Niestety… Jestem tylko z Doliny Godryka… Tam się wychowałam i mieszkam. A ty? Czyżbyś był duchem, który w tę szczególną noc postanowił powrócić z nieba? - Przecież niemożliwe, żeby ktoś tak idealny stąpał po ziemi. A jeśli tak, to czemu tyle lat musiała czekać, by go wreszcie spotkać?
Bardzo powoli rozebrała banana z jego skórki, a potem delikatnie wsunęła czubeczek w usta. Chciała mu powiedzieć, że i on dla niej jest jak banan, ale zabrzmiało to jakoś niemądrze, więc jedynie z ochotę mruknęła zadowolona z jego propozycji, cały czas obejmując owoc ustami.
Ale ostatecznie odgryzła kawałek, bo przecież nie robiła tego wszystkiego specjalnie! Przy nim chciała być damą!
- Czy myślisz, że mógłbyś zamieszkać ze mną w Dolinie Godryka? Czy twoi rodzice nie mieliby nic przeciwko? Nie nastawałabym na ciebie! - Zaznaczyła od razu, wiedząc, że mógłby pomyśleć sobie o niej rzeczy zupełnie najgorsze, a ona chciała móc mieć go blisko siebie w sposób niemalże niewinny. Niemalże, bo przecież nadchodząca noc miała im do zaoferowania jedynie jedno wspólne łóżko.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jakie piękne, jakie śliczne były jej słowa i jak wielką nadzieję niosły, czy mogła mieć rację? Zapatrzony w nią, w jej piękne rozmarzone oczy, wsłuchany w jej dźwięczny głos, nie myślał w ogóle o niczym innym, obezwładniony miłosną magią nie zamierzał bronić się przed tym urokiem: bo i po cóż miałby? Znajdował się naprzeciw pięknej kobiety, która piękną i bez magii by mu się zdała, przyczyn tych miłosnych uniesień pozostał jednak nieświadomy, wyginając usta w ciepłym uśmiechu w odpowiedzi na jej dalsze słowa.
- Czy sądzisz, że tak właśnie było, że labirynt, przez który przeszliśmy, złożony ze złych i dobrych zdarzeń, miał na celu tylko doprowadzić nas dzisiaj do siebie? To nie przypadek, nie daj sobie tego wmówić, to los, nasze przeznaczenie... moje życie byłoby tak puste, gdyby nie dzisiejszy dzień - westchnął, łagodnym uśmiechem chcąc zbyt lęk, który zagościł w jej oczach. Nie chciał jej wcale wystraszyć, zmartwić, jego wspomnienie przyćmione amortencją ledwie pamiętała zupełnie nieistotną przecież teraz twarz Frances. - Wierzę, że na wszystko jest czas i miejsce. I czuję, że dla nas nadszedł tu i teraz, przeszłość nie powinna mieć żadnego znaczenia. Nie ma dla mnie, czy ma dla ciebie? - Nie wiedział, czy jej nie wiązały nici przeszłości, choć przecież te nie miały żadnego znaczenia. Marcel wiedział, czuł, że jeśli jakiekolwiek istniały, to musiały być wątlejsze od tego, co dzisiaj połączyło tylko ich dwoje. Silna magia nie pozwoliła mu osądzić sytuacji trzeźwo - uczucie wydawało się tak potężne, że żadne nie mogłoby się z nim równać. I wierzył, i był pewien, że ona tez musiała to dzisiaj poczuć. - Może to, co miałem za krzywdę, było tylko środkiem, nicią, która doprowadziła mnie tu, gdzie stoję teraz, do ciebie - Czy nie wszystkie zdarzenia kształtowały duszę? Czy te złe nie zostawiały po sobie blizn, jak ta, którą nosił pod krtanią, która zmieniła nie tylko jego ciało? Czy sposób, w jaki porzuciła go Frances, nie miał otworzyć mu oczu na piękno duszy Aurory?
- Jak możesz tak mówić? Czy z miłości można umrzeć, gdy płonie dwoma równie silnymi ogniami? Czy można w niej... spłonąć, by odrodzić się jednością? - pytał, wiedziony silnym uczuciem, w każdej innej sytuacji podobnie śmiałe słowa nie przyszłyby mu na język, nie odważyłby się wypowiedzieć ich na głos, ale teraz, ale dzisiaj, ale tej magicznej nocy: połączyło ich coś więcej - a za więcej warto było walczyć. - Z moim? Chciałabyś... - wyjść za mnie? Nie zdążył o to nawet zapytać, a ona już tego pragnęła, w istocie, odmowa Frances była konieczna, by mógł znaleźć się dzisiaj w tym momencie życia. - chciałabyś uczynić mi ten zaszczyt, Auroro? Zostać moją panią - zawahał się w pół zdania, bo jednak strasznie i ponuro było odrzucać domowe nazwisko, zrobił to jednak dłuższy czas temu. Dyrektor cyrku go usynowił - i odtąd nie powinien był przedstawiać się inaczej, niż jego nazwiskiem - panią Carrington? Aurorą Carrington? - W Dolinie Godryka, tam nie mogli mieszkać, ale czy nie mogłaby podążyć za nim, za marzeniami, za pięknym światem cyrku? - Mój ojciec nie pozwoli mi odejść, Auroro, jestem artystą na jego scenie. Na Arenie Carringtonów w Londynie - nazwisko zdradził wcześniej, sądził, że największy angielski cyrk będzie jej znany. Był jeszcze za młody, by podjąć tę decyzję samodzielnie, na ślub potrzebował ojcowskiej zgody. Dobrze było słyszeć, że pochodziła, że mieszkała na terenach relatywnie bezpiecznych, ktoś tak delikatny jak ona nie mógł się co dnia narażać. - Londyn jest teraz straszny i ponury, ale uwierz, że magia naszych świateł rozświetla go zupełnie nowym blaskiem i zupełnie nową nadzieją. Pokazałbym ci wszystkie jego blaski, wszystkie barwy i kolory, to miejsce jest jak z baśni i baśnią pozostaje. Znalazłoby się tam miejsce również dla ciebie - zapewnił ją, chcąc namalować jej słowem krajobraz miejsca, które było mu domem. Dolina Godryka była przecież na tym tle mdła i ponura, nudna, choć dla niej mógłby ją pewnie pokochać. - Nie jestem duchem, choć dziś bym tego pragnął, bo wtedy nikt nie mógłby mi mówić, co mi wolno, a czego nie. I mógłbym zawsze czuwać przy tobie - wyznał w zachwycie, ze szczerym przekonaniem, że tak by właśnie było; otwartość Aurory go ośmielała, alkohol nie pomagał, a miłosna magia pozbawiła go przecież wszelkich zahamowań. Może dlatego wstrzymał oddech, kiedy włożyła do ust banana, mimowolnie wspominając niedawną opowieść Bojczuka o zdolnościach pewnej portowej kurtyzany; poczuł przemożną chęć, by wyjść z siebie i stanąć obok, tak bardzo palące zdało mu się jego własne ciało, tak okrutne, tak niespokojne, tak niewygodne. Nieznacznie rozchylone usta szukały odpowiednich słów, lecz żadne się teraz takimi nie wydawały, choć jeszcze przed chwilą trzy po trzy plótł głupoty. Swojego banana nie chwycił, z jakiegoś powodu nie myśląc teraz o jedzeniu. I jak mógł mieć na jej temat takie zdrożne myśli? Z pewnością była damą, zbyt doskonałą, by dać się porwać czemuś tak brudnemu! Sięgnął po kubek z winem, w kilka łyków pośpiesznie opróżniając go do dna, ale to wcale nie pomogło. - Z tobą u boku w moim życiu nie będzie już nigdy więcej ciemności - zapewnił ją, odnosząc się do jej wcześniejszego porównania. - Pozwól, proszę - poprosił, dolewając jej wina, choć jeszcze nie skończyła wcześniejszego. - Wiem już, że jesteś najjaśniejszą z gwiazd nad Doliną Godryka, ale powiesz, czym się tam zajmujesz? Chciałbym wiedzieć o tobie wszystko - zapewnił ją, niespokojnie przełykając ślinę, gdy wreszcie połknęła fragment banana.
- Czy sądzisz, że tak właśnie było, że labirynt, przez który przeszliśmy, złożony ze złych i dobrych zdarzeń, miał na celu tylko doprowadzić nas dzisiaj do siebie? To nie przypadek, nie daj sobie tego wmówić, to los, nasze przeznaczenie... moje życie byłoby tak puste, gdyby nie dzisiejszy dzień - westchnął, łagodnym uśmiechem chcąc zbyt lęk, który zagościł w jej oczach. Nie chciał jej wcale wystraszyć, zmartwić, jego wspomnienie przyćmione amortencją ledwie pamiętała zupełnie nieistotną przecież teraz twarz Frances. - Wierzę, że na wszystko jest czas i miejsce. I czuję, że dla nas nadszedł tu i teraz, przeszłość nie powinna mieć żadnego znaczenia. Nie ma dla mnie, czy ma dla ciebie? - Nie wiedział, czy jej nie wiązały nici przeszłości, choć przecież te nie miały żadnego znaczenia. Marcel wiedział, czuł, że jeśli jakiekolwiek istniały, to musiały być wątlejsze od tego, co dzisiaj połączyło tylko ich dwoje. Silna magia nie pozwoliła mu osądzić sytuacji trzeźwo - uczucie wydawało się tak potężne, że żadne nie mogłoby się z nim równać. I wierzył, i był pewien, że ona tez musiała to dzisiaj poczuć. - Może to, co miałem za krzywdę, było tylko środkiem, nicią, która doprowadziła mnie tu, gdzie stoję teraz, do ciebie - Czy nie wszystkie zdarzenia kształtowały duszę? Czy te złe nie zostawiały po sobie blizn, jak ta, którą nosił pod krtanią, która zmieniła nie tylko jego ciało? Czy sposób, w jaki porzuciła go Frances, nie miał otworzyć mu oczu na piękno duszy Aurory?
- Jak możesz tak mówić? Czy z miłości można umrzeć, gdy płonie dwoma równie silnymi ogniami? Czy można w niej... spłonąć, by odrodzić się jednością? - pytał, wiedziony silnym uczuciem, w każdej innej sytuacji podobnie śmiałe słowa nie przyszłyby mu na język, nie odważyłby się wypowiedzieć ich na głos, ale teraz, ale dzisiaj, ale tej magicznej nocy: połączyło ich coś więcej - a za więcej warto było walczyć. - Z moim? Chciałabyś... - wyjść za mnie? Nie zdążył o to nawet zapytać, a ona już tego pragnęła, w istocie, odmowa Frances była konieczna, by mógł znaleźć się dzisiaj w tym momencie życia. - chciałabyś uczynić mi ten zaszczyt, Auroro? Zostać moją panią - zawahał się w pół zdania, bo jednak strasznie i ponuro było odrzucać domowe nazwisko, zrobił to jednak dłuższy czas temu. Dyrektor cyrku go usynowił - i odtąd nie powinien był przedstawiać się inaczej, niż jego nazwiskiem - panią Carrington? Aurorą Carrington? - W Dolinie Godryka, tam nie mogli mieszkać, ale czy nie mogłaby podążyć za nim, za marzeniami, za pięknym światem cyrku? - Mój ojciec nie pozwoli mi odejść, Auroro, jestem artystą na jego scenie. Na Arenie Carringtonów w Londynie - nazwisko zdradził wcześniej, sądził, że największy angielski cyrk będzie jej znany. Był jeszcze za młody, by podjąć tę decyzję samodzielnie, na ślub potrzebował ojcowskiej zgody. Dobrze było słyszeć, że pochodziła, że mieszkała na terenach relatywnie bezpiecznych, ktoś tak delikatny jak ona nie mógł się co dnia narażać. - Londyn jest teraz straszny i ponury, ale uwierz, że magia naszych świateł rozświetla go zupełnie nowym blaskiem i zupełnie nową nadzieją. Pokazałbym ci wszystkie jego blaski, wszystkie barwy i kolory, to miejsce jest jak z baśni i baśnią pozostaje. Znalazłoby się tam miejsce również dla ciebie - zapewnił ją, chcąc namalować jej słowem krajobraz miejsca, które było mu domem. Dolina Godryka była przecież na tym tle mdła i ponura, nudna, choć dla niej mógłby ją pewnie pokochać. - Nie jestem duchem, choć dziś bym tego pragnął, bo wtedy nikt nie mógłby mi mówić, co mi wolno, a czego nie. I mógłbym zawsze czuwać przy tobie - wyznał w zachwycie, ze szczerym przekonaniem, że tak by właśnie było; otwartość Aurory go ośmielała, alkohol nie pomagał, a miłosna magia pozbawiła go przecież wszelkich zahamowań. Może dlatego wstrzymał oddech, kiedy włożyła do ust banana, mimowolnie wspominając niedawną opowieść Bojczuka o zdolnościach pewnej portowej kurtyzany; poczuł przemożną chęć, by wyjść z siebie i stanąć obok, tak bardzo palące zdało mu się jego własne ciało, tak okrutne, tak niespokojne, tak niewygodne. Nieznacznie rozchylone usta szukały odpowiednich słów, lecz żadne się teraz takimi nie wydawały, choć jeszcze przed chwilą trzy po trzy plótł głupoty. Swojego banana nie chwycił, z jakiegoś powodu nie myśląc teraz o jedzeniu. I jak mógł mieć na jej temat takie zdrożne myśli? Z pewnością była damą, zbyt doskonałą, by dać się porwać czemuś tak brudnemu! Sięgnął po kubek z winem, w kilka łyków pośpiesznie opróżniając go do dna, ale to wcale nie pomogło. - Z tobą u boku w moim życiu nie będzie już nigdy więcej ciemności - zapewnił ją, odnosząc się do jej wcześniejszego porównania. - Pozwól, proszę - poprosił, dolewając jej wina, choć jeszcze nie skończyła wcześniejszego. - Wiem już, że jesteś najjaśniejszą z gwiazd nad Doliną Godryka, ale powiesz, czym się tam zajmujesz? Chciałbym wiedzieć o tobie wszystko - zapewnił ją, niespokojnie przełykając ślinę, gdy wreszcie połknęła fragment banana.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Czy Aurora była teraz w pozycji, by zastanawiać się nad czymkolwiek? Czy naprawdę chciała dochodzić do tego, co właściwie ich tu sprowadziło? Próbowali przecież od dobrych kilkunastu chwil rozwiązać tę zagadkę, podczas gdy na dobrą sprawę, to on był jej pytaniem i jej odpowiedzią. Spełnieniem snu… Z pewnością, jeśli pomimo ekscytacji przyjdzie jej jeszcze zmrużyć oczy, to on będzie ostatnią myślą przed zaśnięciem i pierwszą po przebudzeniu.
- Och nie mów tak najdroższy, bo mam ochotę znaleźć tych, którzy do tej pory byli na twej drodze, a nie wnieśli do niego szczęścia i celu… Miałabym chęć spytać ich, cóż takiego właśnie czynili ze swoim życiem, mając obok siebie cud, jakim jesteś… - Ale tak musiało być. Każdy oddech, dający tlen jej mięśniom, które znów nogi wprawiały w ruch, gdy szła po ścieżce życia — to to właśnie wszystko sprawiło, że miała go teraz obok siebie.
Co by zrobiła, gdyby wiedziała, że młodzian wzdychał do jej nowej znajomej? Z pewnością pękłoby jej serce, bo przecież czyż istniała miłość przed ich spotkaniem? W tym momencie była święcie przekonana, że nie. Że nic więcej się nie liczyło, a nikt wcześniej nie miał znaczenia.
- Poza tobą wszystko jest niczym… - Powiedziała, wpatrując się w błękitne oczy. Czy ich nici plątały się? Oczywiście! Nie miała ku temu najmniejszych wątpliwości, bo przecież, ona już widziała, jak owe nici tworzą najpierw cudowny splot małżeństwa, a potem… Ach, potem niewielkie ubranka dla ich złotowłosego dziecka. Nić rosła w siłę, czyniąc się włóczką dla kota, którego z pewnością by mieli, potem splatając w grubą smycz dla psa. Byłaby też szydełkiem, na którym tworzyłaby niewielkie skarpetki dla ich wnuków. A gdy przyszłaby pora, żeby nici wreszcie zostały przecięte ostrym cięciem śmierci, byłyby siwe, jak ich włosy, które byłyby jak ich wszystkie lata razem.
A może jego odrzucenie przez Frances, traktowane powinno być, tak jak ona w tym momencie czuła się wobec odrzucenia przez Aresa? Cały żal i smutek, gdzieś zginął, a postać chłopaka niosła nadzieję na lepsze jutro. Dawała płomień, który palił nie tylko w sercu, ale gotów był podjąć swym gorącem usta, piersi… lędźwie.
Och na Godryka… Co się działo w jej głowie, gdy on tak pięknie mówił jej o miłości… Sprowokowany przez nią, bo przecież wiedziała, że sama podsunęła mu tę myśl (a może jedynie wypowiedziała na głos pragnienia ich obojga), niespodziewanie zadał jej pytanie, które chciała usłyszeć od momentu, gdy weszli do tego pokoju.
Aurora Sprout, jak długo żyła nigdy nie poczuła się jak w tej chwili. I naprawdę nie wydawało jej się ważne, że zna młodzieńca raptem kilkadziesiąt chwil!
Wiedziała, że nić życia właśnie w tym momencie staje się faktem, gdy on spytał o to, czy dalej pójdzie przez życie z jego nazwiskiem.
- Marcel… Marcel Carrington… i Aurora Carrington… - Powiedziała, a głos niemal załamał się ze wzruszenie. Piersi unosiły się w przyspieszonym oddechu, a ona wpatrywała się w niego przez kilka chwil, jakby chcąc upewnić się, że prawdą było to, co mówił… Że naprawdę chciał pojąć ją za żonę. - Tak, tak ukochany… Z tobą chciałabym spędzić resztę swych dni… - Powiedziała, a jej dłoń, po raz kolejny tak śmiała, ujęła jego policzek w dłoń, by złożyć nań delikatną pieszczotę. - I pójdę z tobą wszędzie, choćby na koniec świata… Tylko… tylko czy przydam się tam na coś… Nie ćwiczyłam nigdy niczego… - Wyznała nagle speszona tym, że jej narzeczony (!!!) jest gwiazdą.
Jedna myśl jedynie pojawiła się w jej głowie, a wraz z nią pytanie, które musiała zadać, gdyż w sumie już wcześniej się nad tym zastanawiała.
- Marcelu… Choćbym miała pustynie pokonywać bez kropli u boku, czy też puszcze bez mapy, ale z tobą u boku, poszłabym. Chciałabym wiedzieć jednak, czemu musisz ojca swojego pytać o zgodę? Czy nie sądzisz, że zgodzi się na nasz ślub? Moi rodzice to porządni czarodzieje. Nigdy krzywdy nikomu nie zrobili i ja też! - A co jeśli ojciec Marcela nie polubi jej i będzie chciał ich rozdzielić? Co ona wtedy pocznie?
Uniosła naczynie do ust, gdzie on wciąż dolewał jej wina. Nie chciała uronić ani kropelki, ale też przyjemne kołysanie w głowie sprawiało, że znalazła się nagle jeszcze bliżej niego. Ramieniem w ramię, dłonią przy dłoni.
Policzki miała zarumienione od wina, a jedna jego kropelka spłynęła po wardze, ku podbródkowi. Niesforność trunków czerwonych.
- Ja umiłowany nie jestem żadną gwiazdą, a z tobą przy boku ani Londyn mi niestraszny, ani nawet stawianie czoła złym ludziom. Przy tobie nie stałaby mi się żadna krzywda. - Zaczęła, odstawiając kielich, który opróżniła bardziej niż w połowie. - Jestem uzdrowicielem, chociaż zawsze marzyłam o własnej aptece, wiesz? Czy chciałbyś, żeby nasze nazwisko zdobiło taki szyld? Apteka u Carringtonów? - Spojrzała na niego, niepewna, czy nie wolałby, żeby może sprzątała po jego występach. Wiedziała jedno — jeśli by o to poprosił, zrobiłaby w tym momencie wszystko, by był szczęśliwy. - Też chce wiedzieć o tobie więcej… Opowiedz mi, co robisz na arenie? - Musiał być odważny, by występować — ją zżerała trema nawet przy czytaniu pergaminy z zadaniem z eliksirów.
- Czy myślisz, że mają tu sowy? By posłać naszym rodzinom wieści o zaręczynach? - Zapytała, unosząc się nieznacznie, jakby ptak miał czekać na nią tuż za oknem. Może gdyby się dokładniej przyjrzała, to ujrzałaby jednego, wabionego bananem, ale pozostała nieco ślepa w swojej myśli. Przynajmniej na tę chwilę.
- Och nie mów tak najdroższy, bo mam ochotę znaleźć tych, którzy do tej pory byli na twej drodze, a nie wnieśli do niego szczęścia i celu… Miałabym chęć spytać ich, cóż takiego właśnie czynili ze swoim życiem, mając obok siebie cud, jakim jesteś… - Ale tak musiało być. Każdy oddech, dający tlen jej mięśniom, które znów nogi wprawiały w ruch, gdy szła po ścieżce życia — to to właśnie wszystko sprawiło, że miała go teraz obok siebie.
Co by zrobiła, gdyby wiedziała, że młodzian wzdychał do jej nowej znajomej? Z pewnością pękłoby jej serce, bo przecież czyż istniała miłość przed ich spotkaniem? W tym momencie była święcie przekonana, że nie. Że nic więcej się nie liczyło, a nikt wcześniej nie miał znaczenia.
- Poza tobą wszystko jest niczym… - Powiedziała, wpatrując się w błękitne oczy. Czy ich nici plątały się? Oczywiście! Nie miała ku temu najmniejszych wątpliwości, bo przecież, ona już widziała, jak owe nici tworzą najpierw cudowny splot małżeństwa, a potem… Ach, potem niewielkie ubranka dla ich złotowłosego dziecka. Nić rosła w siłę, czyniąc się włóczką dla kota, którego z pewnością by mieli, potem splatając w grubą smycz dla psa. Byłaby też szydełkiem, na którym tworzyłaby niewielkie skarpetki dla ich wnuków. A gdy przyszłaby pora, żeby nici wreszcie zostały przecięte ostrym cięciem śmierci, byłyby siwe, jak ich włosy, które byłyby jak ich wszystkie lata razem.
A może jego odrzucenie przez Frances, traktowane powinno być, tak jak ona w tym momencie czuła się wobec odrzucenia przez Aresa? Cały żal i smutek, gdzieś zginął, a postać chłopaka niosła nadzieję na lepsze jutro. Dawała płomień, który palił nie tylko w sercu, ale gotów był podjąć swym gorącem usta, piersi… lędźwie.
Och na Godryka… Co się działo w jej głowie, gdy on tak pięknie mówił jej o miłości… Sprowokowany przez nią, bo przecież wiedziała, że sama podsunęła mu tę myśl (a może jedynie wypowiedziała na głos pragnienia ich obojga), niespodziewanie zadał jej pytanie, które chciała usłyszeć od momentu, gdy weszli do tego pokoju.
Aurora Sprout, jak długo żyła nigdy nie poczuła się jak w tej chwili. I naprawdę nie wydawało jej się ważne, że zna młodzieńca raptem kilkadziesiąt chwil!
Wiedziała, że nić życia właśnie w tym momencie staje się faktem, gdy on spytał o to, czy dalej pójdzie przez życie z jego nazwiskiem.
- Marcel… Marcel Carrington… i Aurora Carrington… - Powiedziała, a głos niemal załamał się ze wzruszenie. Piersi unosiły się w przyspieszonym oddechu, a ona wpatrywała się w niego przez kilka chwil, jakby chcąc upewnić się, że prawdą było to, co mówił… Że naprawdę chciał pojąć ją za żonę. - Tak, tak ukochany… Z tobą chciałabym spędzić resztę swych dni… - Powiedziała, a jej dłoń, po raz kolejny tak śmiała, ujęła jego policzek w dłoń, by złożyć nań delikatną pieszczotę. - I pójdę z tobą wszędzie, choćby na koniec świata… Tylko… tylko czy przydam się tam na coś… Nie ćwiczyłam nigdy niczego… - Wyznała nagle speszona tym, że jej narzeczony (!!!) jest gwiazdą.
Jedna myśl jedynie pojawiła się w jej głowie, a wraz z nią pytanie, które musiała zadać, gdyż w sumie już wcześniej się nad tym zastanawiała.
- Marcelu… Choćbym miała pustynie pokonywać bez kropli u boku, czy też puszcze bez mapy, ale z tobą u boku, poszłabym. Chciałabym wiedzieć jednak, czemu musisz ojca swojego pytać o zgodę? Czy nie sądzisz, że zgodzi się na nasz ślub? Moi rodzice to porządni czarodzieje. Nigdy krzywdy nikomu nie zrobili i ja też! - A co jeśli ojciec Marcela nie polubi jej i będzie chciał ich rozdzielić? Co ona wtedy pocznie?
Uniosła naczynie do ust, gdzie on wciąż dolewał jej wina. Nie chciała uronić ani kropelki, ale też przyjemne kołysanie w głowie sprawiało, że znalazła się nagle jeszcze bliżej niego. Ramieniem w ramię, dłonią przy dłoni.
Policzki miała zarumienione od wina, a jedna jego kropelka spłynęła po wardze, ku podbródkowi. Niesforność trunków czerwonych.
- Ja umiłowany nie jestem żadną gwiazdą, a z tobą przy boku ani Londyn mi niestraszny, ani nawet stawianie czoła złym ludziom. Przy tobie nie stałaby mi się żadna krzywda. - Zaczęła, odstawiając kielich, który opróżniła bardziej niż w połowie. - Jestem uzdrowicielem, chociaż zawsze marzyłam o własnej aptece, wiesz? Czy chciałbyś, żeby nasze nazwisko zdobiło taki szyld? Apteka u Carringtonów? - Spojrzała na niego, niepewna, czy nie wolałby, żeby może sprzątała po jego występach. Wiedziała jedno — jeśli by o to poprosił, zrobiłaby w tym momencie wszystko, by był szczęśliwy. - Też chce wiedzieć o tobie więcej… Opowiedz mi, co robisz na arenie? - Musiał być odważny, by występować — ją zżerała trema nawet przy czytaniu pergaminy z zadaniem z eliksirów.
- Czy myślisz, że mają tu sowy? By posłać naszym rodzinom wieści o zaręczynach? - Zapytała, unosząc się nieznacznie, jakby ptak miał czekać na nią tuż za oknem. Może gdyby się dokładniej przyjrzała, to ujrzałaby jednego, wabionego bananem, ale pozostała nieco ślepa w swojej myśli. Przynajmniej na tę chwilę.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nazwała go cudem - naprawdę? Wpatrywał się w nią w ciszy, rozedrgane usta trwały w lekkim, choć niedowierzającym uśmiechu, przed nią nikt nigdy nie zwracał się do niego w podobny sposób. Przed nią nigdy chyba nie znaczył też tak wiele dla nikogo. Nie wiedział, co ich dzisiaj połączyło, jak piękna była to magia, najpiękniejsza magia miłości, ale chciał, by ta chwila trwała wiecznie.
- Poza tobą nic nie ma znaczenia - zawtórował jej słowom, wpatrzony w jej jasne tęczówki, była piękna, ale to nie zewnętrzne piękno tak go ujęło, a jej serce, dobroć i wrażliwość, które, był pewien, zdążyła pokazać w tych ulotnych chwilach. Czy tym przedziwnym przypadkiem odnalazł osobę, z którą mógłby spędzić życie, zestarzeć się i umrzeć? Trochę posmutniał, kiedy uświadomił sobie, że tocząca się wojna może przerwać tę sielankę, że mógłby ją opuścić, tracąc dech gdzieś w boju, ale przecież o tym powiedzieć jej nie mógł. Może powinien porzucić front dla niej, czy nie była ważniejsza? Słodka nuta amortencji wciąż odurzała zmysły, zagłuszała szepty zdrowego rozsądku, więc również poczucie obowiązku. Nie liczyło się już nic poza Aurorą. Przymierzającą właśnie jego nazwisko, gdy zgodziła się przyjąć jego oświadczyny; gdzieś w porywie kolejnych chwil całkiem zapomniał, że myślę tę mu sama podsunęła. Jego spojrzenie roziskrzyło się radością, kiedy powtarzała nowe personalia z niekrytym zachwytem, skłamałby, gdyby stwierdził, że czuł dumę, nazwisko niewiele dla niego znaczyło - ojcowskiego nie nosił, a to, obce, nie do końca należało do niego. Najbliższe jego sercu było tak naprawdę matczyne, a to - musiało pozostać sekretem. Marcelius Carrington w jej ustach brzmiało trochę jak początek nowego. Wyciągnął przed siebie dłonie, by czule spleść je z jej dłońmi, powoli i delikatnie, jak gdyby chwytał motyla, który przysiadł na gałęzi obok: z obawą, że w każdej chwili mógłby umknąć.
- Oczywiście, że się przydasz! - zapewnił ją żarliwie, mnóstwo cyrkowców żyło na Arenie w małżeństwach, z pewnością mógł i on. - Nie musisz ćwiczyć, Auroro, w cyrku ciągle pracuje rąk do pracy. - Do pomocy, do sprzątania, w kuchni. Ale... - Ale mogłabyś też występować jako najpiękniejsza kobieta świata. Nora uszyłaby dla ciebie najpiękniejsze stroje, a czarodzieje zjeżdżaliby się ze wszystkich stron, żeby móc choć na chwilę na ciebie spojrzeć. Zostałabyś najjaśniejszą z gwiazd - Naprawdę w to wierzył, przyćmiony amortencją wierzył, że każdy zareagowałby na nią tak, jak on sam w tym momencie. - A kiedy ci się znudzi, zarobię dość, żeby kupić nam domek na wsi, gdzie będziemy mogli żyć spokojnie - Nie bacząc na wojnę (?) i zmęczeni cyrkowym życiem. Rozmarzony już miał zacząć snuć wizje na ten temat, ale wtedy zadała pytanie, które wtrąciło go na chwilę w konsternację, czy nie zdawała sobie sprawy z tego, ile mógł mieć lat? Czy nie będzie to dla niej przeszkodą? Czy nie pomyśli o nim, że jest niepoważny lub niedojrzały? Przecież doskonale wiedział, czego chciał od życia - jej.
- Auroro, ja... mam dopiero dwadzieścia lat - skłamał, ale szybko poczuł się z tym źle i zapragnął te słowa sprostować. - Mam prawie dwadzieścia lat - Brzmiało to nieco lepiej niż dziewiętnaście, zresztą naprawdę niedługo miał urodziny. - Muszę z nim pomówić, by się za mną wstawił i dał świadectwo mojej dojrzałości, ale wierzę, wiem, że to zrobi - Coś kruszyło jego serce okrutnie, kiedy zdał sobie sprawę z tego, że może niekoniecznie będzie to aż tak proste. - Ukochana, nie mów tak, proszę, nigdy nie bym nie pomyślał, że z tobą lub twoją rodziną jest coś nie w porządku. Marzę o tym, by nasze rodziny mogły się połączyć. - Roziskrzone spojrzenie odnalazło jej, kiedy znalazła się bliżej, przed ciepłym kominkiem i w przytulnym pokoju, ramię w ramię obok, tak blisko. Przełknął ślinę, kiedy kropelka wina uleciała z jej ust, uniósł dłoń instynktownie, chcąc ją zetrzeć z jej skóry. Uśmiech rozjaśnił jego twarz, wierzyła w niego. Wierzyła, że był w stanie ją obronić. Poczuł się pewniej siebie, odważniej - przez samą wiarę. Nigdy nie pozwoliłby jej skrzywdzić, to było bardziej niż oczywiste.
- Poświęcasz się, by leczyć innych. To bardzo szlachetne - I musiała być też bardzo mądra, bez wątpienia. - Twoje marzenie też jest bardzo piękne. Wiesz, lubię zapach ziół. Potrafisz sama przygotowywać magiczne leki? - zapytał, z podziwem, oto ślepej kurze trafiło się ziarno; Aurora była nie tylko piękna i dobra, ale też bardzo zdolna i mądra. - Brzmi wspaniale - zachwycił się szczerze. - Ale nigdy nie chciałbym cię tłamsić. Czy nie wolałabyś apteki "u Aurory"? - zapytał, z zawahaniem; nie był pewien, czy nie odbierze jego słów nieadekwatnie. Nie chciał jej odbierać nazwiska, a podkreślić jej własną osobowość. - Najbardziej uraduje mnie twoje szczęście, chciałbym, by twoje marzenie spełniło się w pełni. Opowiedz, jak twoja apteka będzie wyglądała od wewnątrz? - pytał dalej, chcąc poznać ją i jej świat. - Jestem akrobatą. Tańczę w powietrzu. Na trapezach i kołach, ostatnio czasem też bliżej ziemi. Chciałbym cię tam kiedyś zabrać, na górę, skąd całkiem inaczej widać świat. Zatańczyłabyś ze mną, Auroro? Nie dałbym ci upaść - Był przecież dość silny, żeby ją utrzymać. Oczywiście, że był.
- Nie zwlekajmy - przytaknął jej, przy pomocy zaklęcia accio przywołując pergaminy - i pióro, które wpierw przesunął w jej stronę. - Od razu poproszę ojca o zgodę. Powiadom rodzinę, ukochana, wyślemy listy na dole. Jestem pewien, że słyszałem na dole pohukiwanie, zaraz zajdę je wysłać - postanowił, zastanawiając się, jakich słów powinien użyć, by uświadomić pana Carringtona o ślubie, kolejnym zresztą w ostatnim czasie.
- Poza tobą nic nie ma znaczenia - zawtórował jej słowom, wpatrzony w jej jasne tęczówki, była piękna, ale to nie zewnętrzne piękno tak go ujęło, a jej serce, dobroć i wrażliwość, które, był pewien, zdążyła pokazać w tych ulotnych chwilach. Czy tym przedziwnym przypadkiem odnalazł osobę, z którą mógłby spędzić życie, zestarzeć się i umrzeć? Trochę posmutniał, kiedy uświadomił sobie, że tocząca się wojna może przerwać tę sielankę, że mógłby ją opuścić, tracąc dech gdzieś w boju, ale przecież o tym powiedzieć jej nie mógł. Może powinien porzucić front dla niej, czy nie była ważniejsza? Słodka nuta amortencji wciąż odurzała zmysły, zagłuszała szepty zdrowego rozsądku, więc również poczucie obowiązku. Nie liczyło się już nic poza Aurorą. Przymierzającą właśnie jego nazwisko, gdy zgodziła się przyjąć jego oświadczyny; gdzieś w porywie kolejnych chwil całkiem zapomniał, że myślę tę mu sama podsunęła. Jego spojrzenie roziskrzyło się radością, kiedy powtarzała nowe personalia z niekrytym zachwytem, skłamałby, gdyby stwierdził, że czuł dumę, nazwisko niewiele dla niego znaczyło - ojcowskiego nie nosił, a to, obce, nie do końca należało do niego. Najbliższe jego sercu było tak naprawdę matczyne, a to - musiało pozostać sekretem. Marcelius Carrington w jej ustach brzmiało trochę jak początek nowego. Wyciągnął przed siebie dłonie, by czule spleść je z jej dłońmi, powoli i delikatnie, jak gdyby chwytał motyla, który przysiadł na gałęzi obok: z obawą, że w każdej chwili mógłby umknąć.
- Oczywiście, że się przydasz! - zapewnił ją żarliwie, mnóstwo cyrkowców żyło na Arenie w małżeństwach, z pewnością mógł i on. - Nie musisz ćwiczyć, Auroro, w cyrku ciągle pracuje rąk do pracy. - Do pomocy, do sprzątania, w kuchni. Ale... - Ale mogłabyś też występować jako najpiękniejsza kobieta świata. Nora uszyłaby dla ciebie najpiękniejsze stroje, a czarodzieje zjeżdżaliby się ze wszystkich stron, żeby móc choć na chwilę na ciebie spojrzeć. Zostałabyś najjaśniejszą z gwiazd - Naprawdę w to wierzył, przyćmiony amortencją wierzył, że każdy zareagowałby na nią tak, jak on sam w tym momencie. - A kiedy ci się znudzi, zarobię dość, żeby kupić nam domek na wsi, gdzie będziemy mogli żyć spokojnie - Nie bacząc na wojnę (?) i zmęczeni cyrkowym życiem. Rozmarzony już miał zacząć snuć wizje na ten temat, ale wtedy zadała pytanie, które wtrąciło go na chwilę w konsternację, czy nie zdawała sobie sprawy z tego, ile mógł mieć lat? Czy nie będzie to dla niej przeszkodą? Czy nie pomyśli o nim, że jest niepoważny lub niedojrzały? Przecież doskonale wiedział, czego chciał od życia - jej.
- Auroro, ja... mam dopiero dwadzieścia lat - skłamał, ale szybko poczuł się z tym źle i zapragnął te słowa sprostować. - Mam prawie dwadzieścia lat - Brzmiało to nieco lepiej niż dziewiętnaście, zresztą naprawdę niedługo miał urodziny. - Muszę z nim pomówić, by się za mną wstawił i dał świadectwo mojej dojrzałości, ale wierzę, wiem, że to zrobi - Coś kruszyło jego serce okrutnie, kiedy zdał sobie sprawę z tego, że może niekoniecznie będzie to aż tak proste. - Ukochana, nie mów tak, proszę, nigdy nie bym nie pomyślał, że z tobą lub twoją rodziną jest coś nie w porządku. Marzę o tym, by nasze rodziny mogły się połączyć. - Roziskrzone spojrzenie odnalazło jej, kiedy znalazła się bliżej, przed ciepłym kominkiem i w przytulnym pokoju, ramię w ramię obok, tak blisko. Przełknął ślinę, kiedy kropelka wina uleciała z jej ust, uniósł dłoń instynktownie, chcąc ją zetrzeć z jej skóry. Uśmiech rozjaśnił jego twarz, wierzyła w niego. Wierzyła, że był w stanie ją obronić. Poczuł się pewniej siebie, odważniej - przez samą wiarę. Nigdy nie pozwoliłby jej skrzywdzić, to było bardziej niż oczywiste.
- Poświęcasz się, by leczyć innych. To bardzo szlachetne - I musiała być też bardzo mądra, bez wątpienia. - Twoje marzenie też jest bardzo piękne. Wiesz, lubię zapach ziół. Potrafisz sama przygotowywać magiczne leki? - zapytał, z podziwem, oto ślepej kurze trafiło się ziarno; Aurora była nie tylko piękna i dobra, ale też bardzo zdolna i mądra. - Brzmi wspaniale - zachwycił się szczerze. - Ale nigdy nie chciałbym cię tłamsić. Czy nie wolałabyś apteki "u Aurory"? - zapytał, z zawahaniem; nie był pewien, czy nie odbierze jego słów nieadekwatnie. Nie chciał jej odbierać nazwiska, a podkreślić jej własną osobowość. - Najbardziej uraduje mnie twoje szczęście, chciałbym, by twoje marzenie spełniło się w pełni. Opowiedz, jak twoja apteka będzie wyglądała od wewnątrz? - pytał dalej, chcąc poznać ją i jej świat. - Jestem akrobatą. Tańczę w powietrzu. Na trapezach i kołach, ostatnio czasem też bliżej ziemi. Chciałbym cię tam kiedyś zabrać, na górę, skąd całkiem inaczej widać świat. Zatańczyłabyś ze mną, Auroro? Nie dałbym ci upaść - Był przecież dość silny, żeby ją utrzymać. Oczywiście, że był.
- Nie zwlekajmy - przytaknął jej, przy pomocy zaklęcia accio przywołując pergaminy - i pióro, które wpierw przesunął w jej stronę. - Od razu poproszę ojca o zgodę. Powiadom rodzinę, ukochana, wyślemy listy na dole. Jestem pewien, że słyszałem na dole pohukiwanie, zaraz zajdę je wysłać - postanowił, zastanawiając się, jakich słów powinien użyć, by uświadomić pana Carringtona o ślubie, kolejnym zresztą w ostatnim czasie.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Czy to takie dziwne, że w chwilach, gdy miłość tak poważnego związku, jak ich (będzie już dobrych kilka godzin… chyba), że patrzyła na niego z uwielbieniem i całkowitym oddaniem? Ostatecznie bowiem czy istniało coś ważniejszego w tym momencie na świecie niż ich miłość?
A jego słowa jedynie utwierdziły ją w tym przekonaniu.
- Dla mnie też się liczysz już jedynie ty… - Wyznała i zapragnęła pocałować go… tak mocno i z całych sił… Ale nie mogła przecież zbrukać go swoim dzikim pragnieniem! Co, jeśli pomyślałby źle o tym, co ona czuje!
Przecież niemożliwe było, żeby cud chłopak, chciał z nią… się całować.
Nie przeszło jej przez myśl, że gdzieś tam w świecie może być czarodziej, który mógłby chcieć jej go odebrać… Przecież ledwo już pamiętała życie bez niego — wydało jej się nagle takie denne i bez sensu, a teraz zupełnie nagle i niespodziewanie stanął na jej drodze.
Nie mogła pozwolić, żeby ktokolwiek, czy cokolwiek go od niej oddzieliło…
Poczuła jego dłonie na swoich, a jego twarz rozpromienił najprawdziwszy uśmiech. Szczery… Chciał zostać jej mężem — chciał być z nią.
Po raz pierwszy na tym podłym świecie nie liczył się status krwi, nie liczyło się, to kim byli jej rodzice, a liczyła się prawdziwa miłość.
Jak mocną amortencję musieli wypić oboje, żeby nic nie zawołało w środku o to, że potrzeba nieco więcej czasu, by się poznać, czy polubić. Nie… Zdrowy odruch, jaki powinien był się pojawić, przekuty został w moc miłości.
- Nie Marcelu… Nie chce być wystawiana na pokaz! Wystarczy mi być piękną w twoich oczach. Nie chcę, żeby inni mężczyźni na mnie patrzyli… - Poczuła się nagle nieco niepewna, jakby naprawdę chciał, by inni mogli na nią patrzeć. A ona chciała, aby pożądał i pragnął ją tylko on. - Mogę sprzątać… Gotować też umiem! Tylko proszę, ach proszę, pozwól mi być tylko twoją… i tylko moim bądź… - Nie zniosłaby widoku jego z inną kobietą. Nie mogła sobie nawet wyobrazić, że inna go dotyka lub całuje, chociaż praktycznie żadnej z tych rzeczy ona też nie zrobiła.
A czemu pomyślała o innych? Bo w jego zdaniu padło imię “Nora”. Kim ona była dla niego?
- Marcelu… Czy ta Nora, to dla ciebie ktoś ważny? Czy do naszego spotkania darzyłeś ją uczuciem? - Musiała wiedzieć! Z pewnością, jeśli Marcel zaszczycił ją choćby uśmiechem, to podobnie do Aurory przepadła i będzie chciała go odzyskać. A na to nie mogła pozwolić!
- Ale pamiętaj… chcę trwać przy twoim boku tak długo, jak będziesz tego chciał… jeśli będziesz chciał do końca swych dni być cyrkowcem, będę tam z tobą! Jeśli uznasz, że możemy zamieszkać w domku, to tak zrobimy. Nie ważne dokąd rzuci mnie los, tak długo, jak będę miała cię obok… - Powiedziała przejęta, ale zaraz musiała zacząć dzielić się z jego smutkiem. Był młody… Tak młody… na cóż mu takie próchno do kominka jak ona?
- Ukochany… Proszę, wybacz mi, że urodziłam się tak wcześnie… ja w tym roku skończyłam 26 wiosen… Czy… czy nadal mnie kochasz pomimo tego wieku? - Bo to w sobie widziała problem, to od niego oczekiwała odrzucenia, bo przecież z pewnością mógł mieć młodszych dziewcząt na pęczki i wybierać w nich jak w ulęgałkach.
Ale on zapewniał ją, że zadba o wszystko. Że jego ojciec nie stanie na przeszkodzie! Pozostało jej więc wierzyć, że rzeczywiście tak będzie, a jej przyszły teść przyjmie ją z otwartymi ramionami, tak jak robił to Marcel.
Gdy wyciągnął dłoń ku jej twarzy, z odruchu wtuliła się w jej wnętrze, ocierając się subtelnie, kradnąc chwile dotyku, jaki z pewnością zostawi w niej ślad… Co, jeśli niedługo przyjdzie jej stracić go z oczu na chwilę? Nie mogła do tego dopuścić, dlatego w przestrachu rozchyliła powieki, żeby upewnić się, że to nie jakieś omamy, a on naprawdę wciąż tu jest.
- Jestem aptekarzem bez apteki. Ale moje życie było do tej pory pełne czegoś, bez czegoś. Życie bez ciebie, życie bez miłości… Przydam się w cyrku. Mogę was wszystkich leczyć! - Nie wiedziała, czy naprawdę potrzebny im jest uzdrowiciel, bo na przykład Marcel bez wątpienia nie popełniał żadnych błędów scenicznych, ale inni nie byli tak idealni, jak on.
- Skąd pomysł, że byś mnie tłamsił Marcelu? - Chciała znów nazwać go ukochanym, ale jego imię było jak muzyka dla jej uszu… Chciała je szeptać, mówić… Chciała wszystko. - Będę twoją żoną… Z dumą będę podkreślać, jakim szczęściem obdarował mnie los i pozwolił zostać twoją wybranką… - Przecież o jedność chodziło, o uczucie.
Na kolejne jego pytanie odparła, jakby od lat czekała tylko na to, żeby ktoś wreszcie zadał jej to pytanie. Wsparta o jego ramię snuła więc wizję.
- Pomieszczenie będzie jasne przy samym wejściu, gdzie stać będą zioła potrzebujące naturalnego światła. Mikstury, którym słońce jedynie pomaga. A im dalej, tym ciemniej, bo niektóre lubią cień, inne zaś ciemność. Te rośliny i specyfiki będę trzymać na zapleczu. Lada będzie szeroka, drewniana… Mój tata robi cudowne meble, więc z pewnością wykonałby jedną dla mnie. Kwiaty ułożę według koloru, a pod nimi leki, jakie z nich powstały. - Zamilkła, żeby spojrzeć na niego i dorzucić żartem - Nie bardzo wiem, gdzie w tej mojej wizji umieścić beczki ze skrzekiem, albo byczymi oczami, ale może ty mi podpowiesz. - Mądry chłopak jak z pewnością zna odpowiedzi na takie rzeczy.
A potem, gdy miała spojrzeć gdzieś w bok, onieśmielona jego pięknem on powiedział o podróży pod niebiosa… i to wcale nie o tym, tak jak inni mężczyźni mówią o tym, że zabiorą ją na szczyt. On jej mówił, bo darzył ją uczuciem szczerym i chciał jej pokazać swój świat.
- Ty już wiesz, jak będzie wyglądać moja apteka… Teraz powiedz mi ty, jak jest tam u góry… Nigdy nie byłam tak wysoko… - Widziała ilustracje, obrazujące akrobatów, zawieszonych pod chmurami. Jej przyszły mąż był właśnie takim czarodziejem… Jej narzeczony był akrobatą.
- Nigdy nie sądziłam, że spotkam kogoś tak idealnego, jak ty… - Wyszeptała, pochylając się w jego stronę, by delikatnie musnąć ustami jego policzek… za każdym razem odrobinę bliżej ust. - Zatańczyłabym z tobą wszędzie… - Dodała jeszcze, by nie miał żadnej wątpliwości.
Przyjęła podany pergamin, a na kartce zaczęła kreślić słowa:
Kochana mamo, kochany tato, najdroższy bracie…
Piszę do was z radosną nowiną. Dzisiejszego wieczora los sprawił, że ukochany mój, ten, na którego całe życie czekałam, poprosił mnie o zostanie jego żoną.
Nie muszę chyba objaśniać, że radosną nowiną jest to, że owe zaręczyny przyjęłam z radością.
Oczekujcie nas niedługo, wtedy zrozumiecie mój zachwyt. To artysta najwyższych lotów. Jestem pewna, że pokochacie go, tak samo mocno, jak kocham go ja.
Wasi Aurora i Marcel.
Wzrokiem przeleciała treść listu, zanim podała mu pióro, żeby mógł skreślić swój list. Pozwoliła mu też przeczytać jego treść.
- Z pewnością ucieszy ich ta wieść... Chyba powoli tracili nadzieję, że kiedyś ktoś zechce pojąć mnie za żonę. - Powiedziała, przyglądając się jego rysom w migotliwym świetle świec i ponownie tego wieczoru czując przedziwne łaskotanie i nieposkromione pragnienie. Pragnęła jego...
A jego słowa jedynie utwierdziły ją w tym przekonaniu.
- Dla mnie też się liczysz już jedynie ty… - Wyznała i zapragnęła pocałować go… tak mocno i z całych sił… Ale nie mogła przecież zbrukać go swoim dzikim pragnieniem! Co, jeśli pomyślałby źle o tym, co ona czuje!
Przecież niemożliwe było, żeby cud chłopak, chciał z nią… się całować.
Nie przeszło jej przez myśl, że gdzieś tam w świecie może być czarodziej, który mógłby chcieć jej go odebrać… Przecież ledwo już pamiętała życie bez niego — wydało jej się nagle takie denne i bez sensu, a teraz zupełnie nagle i niespodziewanie stanął na jej drodze.
Nie mogła pozwolić, żeby ktokolwiek, czy cokolwiek go od niej oddzieliło…
Poczuła jego dłonie na swoich, a jego twarz rozpromienił najprawdziwszy uśmiech. Szczery… Chciał zostać jej mężem — chciał być z nią.
Po raz pierwszy na tym podłym świecie nie liczył się status krwi, nie liczyło się, to kim byli jej rodzice, a liczyła się prawdziwa miłość.
Jak mocną amortencję musieli wypić oboje, żeby nic nie zawołało w środku o to, że potrzeba nieco więcej czasu, by się poznać, czy polubić. Nie… Zdrowy odruch, jaki powinien był się pojawić, przekuty został w moc miłości.
- Nie Marcelu… Nie chce być wystawiana na pokaz! Wystarczy mi być piękną w twoich oczach. Nie chcę, żeby inni mężczyźni na mnie patrzyli… - Poczuła się nagle nieco niepewna, jakby naprawdę chciał, by inni mogli na nią patrzeć. A ona chciała, aby pożądał i pragnął ją tylko on. - Mogę sprzątać… Gotować też umiem! Tylko proszę, ach proszę, pozwól mi być tylko twoją… i tylko moim bądź… - Nie zniosłaby widoku jego z inną kobietą. Nie mogła sobie nawet wyobrazić, że inna go dotyka lub całuje, chociaż praktycznie żadnej z tych rzeczy ona też nie zrobiła.
A czemu pomyślała o innych? Bo w jego zdaniu padło imię “Nora”. Kim ona była dla niego?
- Marcelu… Czy ta Nora, to dla ciebie ktoś ważny? Czy do naszego spotkania darzyłeś ją uczuciem? - Musiała wiedzieć! Z pewnością, jeśli Marcel zaszczycił ją choćby uśmiechem, to podobnie do Aurory przepadła i będzie chciała go odzyskać. A na to nie mogła pozwolić!
- Ale pamiętaj… chcę trwać przy twoim boku tak długo, jak będziesz tego chciał… jeśli będziesz chciał do końca swych dni być cyrkowcem, będę tam z tobą! Jeśli uznasz, że możemy zamieszkać w domku, to tak zrobimy. Nie ważne dokąd rzuci mnie los, tak długo, jak będę miała cię obok… - Powiedziała przejęta, ale zaraz musiała zacząć dzielić się z jego smutkiem. Był młody… Tak młody… na cóż mu takie próchno do kominka jak ona?
- Ukochany… Proszę, wybacz mi, że urodziłam się tak wcześnie… ja w tym roku skończyłam 26 wiosen… Czy… czy nadal mnie kochasz pomimo tego wieku? - Bo to w sobie widziała problem, to od niego oczekiwała odrzucenia, bo przecież z pewnością mógł mieć młodszych dziewcząt na pęczki i wybierać w nich jak w ulęgałkach.
Ale on zapewniał ją, że zadba o wszystko. Że jego ojciec nie stanie na przeszkodzie! Pozostało jej więc wierzyć, że rzeczywiście tak będzie, a jej przyszły teść przyjmie ją z otwartymi ramionami, tak jak robił to Marcel.
Gdy wyciągnął dłoń ku jej twarzy, z odruchu wtuliła się w jej wnętrze, ocierając się subtelnie, kradnąc chwile dotyku, jaki z pewnością zostawi w niej ślad… Co, jeśli niedługo przyjdzie jej stracić go z oczu na chwilę? Nie mogła do tego dopuścić, dlatego w przestrachu rozchyliła powieki, żeby upewnić się, że to nie jakieś omamy, a on naprawdę wciąż tu jest.
- Jestem aptekarzem bez apteki. Ale moje życie było do tej pory pełne czegoś, bez czegoś. Życie bez ciebie, życie bez miłości… Przydam się w cyrku. Mogę was wszystkich leczyć! - Nie wiedziała, czy naprawdę potrzebny im jest uzdrowiciel, bo na przykład Marcel bez wątpienia nie popełniał żadnych błędów scenicznych, ale inni nie byli tak idealni, jak on.
- Skąd pomysł, że byś mnie tłamsił Marcelu? - Chciała znów nazwać go ukochanym, ale jego imię było jak muzyka dla jej uszu… Chciała je szeptać, mówić… Chciała wszystko. - Będę twoją żoną… Z dumą będę podkreślać, jakim szczęściem obdarował mnie los i pozwolił zostać twoją wybranką… - Przecież o jedność chodziło, o uczucie.
Na kolejne jego pytanie odparła, jakby od lat czekała tylko na to, żeby ktoś wreszcie zadał jej to pytanie. Wsparta o jego ramię snuła więc wizję.
- Pomieszczenie będzie jasne przy samym wejściu, gdzie stać będą zioła potrzebujące naturalnego światła. Mikstury, którym słońce jedynie pomaga. A im dalej, tym ciemniej, bo niektóre lubią cień, inne zaś ciemność. Te rośliny i specyfiki będę trzymać na zapleczu. Lada będzie szeroka, drewniana… Mój tata robi cudowne meble, więc z pewnością wykonałby jedną dla mnie. Kwiaty ułożę według koloru, a pod nimi leki, jakie z nich powstały. - Zamilkła, żeby spojrzeć na niego i dorzucić żartem - Nie bardzo wiem, gdzie w tej mojej wizji umieścić beczki ze skrzekiem, albo byczymi oczami, ale może ty mi podpowiesz. - Mądry chłopak jak z pewnością zna odpowiedzi na takie rzeczy.
A potem, gdy miała spojrzeć gdzieś w bok, onieśmielona jego pięknem on powiedział o podróży pod niebiosa… i to wcale nie o tym, tak jak inni mężczyźni mówią o tym, że zabiorą ją na szczyt. On jej mówił, bo darzył ją uczuciem szczerym i chciał jej pokazać swój świat.
- Ty już wiesz, jak będzie wyglądać moja apteka… Teraz powiedz mi ty, jak jest tam u góry… Nigdy nie byłam tak wysoko… - Widziała ilustracje, obrazujące akrobatów, zawieszonych pod chmurami. Jej przyszły mąż był właśnie takim czarodziejem… Jej narzeczony był akrobatą.
- Nigdy nie sądziłam, że spotkam kogoś tak idealnego, jak ty… - Wyszeptała, pochylając się w jego stronę, by delikatnie musnąć ustami jego policzek… za każdym razem odrobinę bliżej ust. - Zatańczyłabym z tobą wszędzie… - Dodała jeszcze, by nie miał żadnej wątpliwości.
Przyjęła podany pergamin, a na kartce zaczęła kreślić słowa:
Kochana mamo, kochany tato, najdroższy bracie…
Piszę do was z radosną nowiną. Dzisiejszego wieczora los sprawił, że ukochany mój, ten, na którego całe życie czekałam, poprosił mnie o zostanie jego żoną.
Nie muszę chyba objaśniać, że radosną nowiną jest to, że owe zaręczyny przyjęłam z radością.
Oczekujcie nas niedługo, wtedy zrozumiecie mój zachwyt. To artysta najwyższych lotów. Jestem pewna, że pokochacie go, tak samo mocno, jak kocham go ja.
Wasi Aurora i Marcel.
Wzrokiem przeleciała treść listu, zanim podała mu pióro, żeby mógł skreślić swój list. Pozwoliła mu też przeczytać jego treść.
- Z pewnością ucieszy ich ta wieść... Chyba powoli tracili nadzieję, że kiedyś ktoś zechce pojąć mnie za żonę. - Powiedziała, przyglądając się jego rysom w migotliwym świetle świec i ponownie tego wieczoru czując przedziwne łaskotanie i nieposkromione pragnienie. Pragnęła jego...
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Badawczo wodził spojrzeniem po jej twarzy, z zachwytem, iskrą w niebieskim spojrzeniu; nie chciałby nią nigdy kupczyć, pochodzili z innych światów, chciał tylko podkreślić, że pragnął dać jej wolność: pragnął, by mogła robić to, czego naprawdę chciała i to, co było dla niej najlepsze, pragnął dać jej swobodę, nigdy nie ograniczałby jej jako jej mąż. Była tak piękna, że jej twarz niosłaby otuchę każdemu, nie chciał dać się prymitywnej zazdrości, kiedy byli sobie przeznaczeni. Ścisnął jej dłonie mocniej, dla otuchy.
- To dla mnie wielki zaszczyt, że chcesz być moją, Auroro - wyznał, kąciki jego ust uniosły się wyżej w radosnym uśmiechu; amortencja, choć początkowo trochę dziwnie pachniała, skutecznie odpędzała wątpliwości i jakiekolwiek krytyczne myśli, liczyła się tylko ona i to, co swoim magicznym splotem zdarzeń ich dzisiaj połączyło. - I ja chcę być twój, po cóż by mi były inne kobiety? Żadna nie równa się nigdy z tobą, z tym, jaka jesteś piękna, mądra, dobra... - Nie chodziło przecież tylko o ciało, tak dobrze czuł się w jej towarzystwie, przy niej, tak ładnie mówiła, o sobie, o tym co czuła, o tym kim chciała zostać; jej marzenia były piękne, tak piękna musiała być też jej dusza. - Co? Ależ nie! To moja przyjaciółka - zaprzeczył właściwie od razu, Nora była jego przyjaciółką, ale nigdy ich nic nie łączył; poczuł wstyd, nie chciał wprawiać jej w podobny nastrój, sprawiać jej przykrości ani zarzucić cieniem nieufności. - Nora szyje najpiękniejsze stroje, Auroro, u nas, na Arenie. Może uszyje twoją suknię ślubną? Nikt nie przygotuje jej dla ciebie równie pięknej, co ona, a wy na pewno złapiecie wspólny język. Ona też jest dobra. Napisz od razu do niej, musicie umówić się na spotkanie, a ona z pewnością ucieszy się, jeśli będzie mogła cię poznać. Po cóż zwlekać? Chciałbym wziąć z tobą ślub jak najprędzej, w obecnych czasach może być trudno, ale chciałbym też, byś poczuła się w ten dzień jak inne dziewczęta, wyjątkowo pomimo wojny. Ona... ona nie weźmie za to dużo pieniędzy - Był pewien, że to dla niego zrobi, nawet jeśli chciał prosić o wiele; suknia ślubna to zajęcie na wiele długich wieczorów. Wodził zachwyconym spojrzeniem po jej twarzy, przyjmując jej kolejne deklaracje, akceptowała go takim, jakim był. Oczywiście, że nie mógł spędzić całego życia w cyrku - miał jeszcze parę lat, by zachować szczytową formę i najdalej kilkanaście, by stracić ją w formie nadającej się na scenę. Po wszystkim mogli żyć spokojniej, razem. - Wyruszymy tam, gdzie poniosą nas fale, Auroro. Najważniejsze, że będziemy tam razem - oznajmił bez zawahania, tak naprawdę planował po raz pierwszy w życiu, nie licząc Frances, nigdy nie był odpowiedzialny - szedł tam, gdzie niosły go prądy, aktualne wiatry. Źle czuł się określając cele, spontaniczność niosła więcej zabawy - a żadne z nich nie wydawało się przywiązane do tych pragnień, najważniejsza była miłość. Uczucie. Całe życie tego pragnął, oddania uwznioślonego ponad ziemskie troski i wpatrzonego tylko w siebie. Czym była różnica wieku przy takim porozumieniu dusz? Trochę się spłoszył, że będzie dla niej zbyt niemądry, za mało poważny, ale przecież nie mógł tak po prostu odpuścić i zaprzepaścić tej wielkiej szansy.
- Jeśli mój wiek nie jest dla ciebie przeszkodą, Auroro, dlaczego twój miałby być? Ja... obiecuję ci, że podołam wszystkiemu, czego wymaga się od mężczyzny. - Potrafił nim być, nie chłopcem. Głęboko w to wierzył, choć miewał chwile zwątpienia, teraz byłyby niezręczne. - Będę odpowiedzialny i otoczę cię opieką, na którą zasługujesz. Nie boję się wojny, nie pozwolę jej nas rozdzielić. I... zapewnię nam byt - Czy chciała założyć rodzinę? Był młodszy, jeszcze o tym nie myślał, ale nie chciał, by wzięła go za dziecinnego.
- Potrafisz leczyć? Och, będziesz nieoceniona! wzywamy uzdrowicielkę z zewnątrz, gdybyś zawsze była na miejscu, upadki nie byłyby straszne już nigdy nikomu. A kiedy odłożymy dość pieniędzy, otworzymy twoją aptekę. - Z łagodnym uśmiechem, w milczeniu, słuchał opowieści o jej wnętrzu, Aurora miała w sobie tyle pasji, kiedy o tym opowiadała, tyle szczęścia, ależ by chciał, by to szczęście ziściło się naprawdę. Chciał móc spełnić jej marzenia. Z jej tatą tez musiał się rozmówić, ale na to przyjdzie czas nazajutrz. Skrzek i bycze oczy trochę wytrącały go z zamyślenia nad jej łagodną i delikatną naturą, ale amortencja skutecznie przyćmiła to wytrącenie, bardzo szybko otępiając go na ostrzegawcze bodźce. - Może... w piwnicy? - zapytał bez przekonania, w piwnicy nikt ich nie zobaczy, no i nie będą śmierdzieć. Nieważne, coś się wymyśli.
- U góry czujesz, że jesteś wolna. Nie ogranicza cię to, co ogranicza innych, jesteś jak ptak, który może lecieć. Lubię bujać się na kole, zawieszony tylko stopą, wtedy całe ciało jest bezwładne, prawdziwie wolne i pozbawione ograniczeń, a to, to, co czujesz, kiedy porywają się kolejne smagnięcia wiatru wzniecone twoim własnym pędem... to trochę to, co czuje teraz - wyznał, nieco ciszej, może trochę speszony; jego żołądek skręcał się w przyjemnym napięciu, u góry czasem wywoływał to przełamywany strach, tutaj ona. Wstrzymał oddech, kiedy musnęła jego policzek miękkimi ustami, utrzymując z nią kontakt wzorkowy przez cały ten czas; w napięciu, wciąż niepewnym, mającym w sobie coś z tego, co zdarza się między dwojgiem ludzi po raz pierwszy. Nie zdążył zareagować, kiedy zaczęła kreślić list, obserwował ją, każdy ruch jej dłoni, czy nie nastawał na jej prywatność zbyt mocno? Gdzieżby, przecież od teraz byli jednością.
- Jeszcze do Nory - przypomniał, podsuwając jej drugi pergamin. - Nie powinnaś napisać tacie, że przyjdę z nim porozmawiać, kochana? - zapytał, trochę niepewnie. Nie znał przecież jej rodziny. - Nie chciałbym... żeby odebrał to niegrzecznie - zmartwił się, lecz po chwili sam chwycił kartkę, sporządzając podobny list do pana Carringtona:
Ojcze,
poznałem kobietę mojego życia. Chciałbym poprosić Cię o błogosławieństwo na ślub. Poznasz ją niebawem, nie chcemy z niczym zwlekać. To bardzo mądra i dobra dziewczyna, a jeśli się zgodzisz, pomoże na Arenie jako pierwsza pomoc. Jest niezwykle zdolna.
Marcel
- Podpiszę się na razie sam - objaśnił, kątem oka spoglądając na kobietę. - Pewnie będzie chciał cię poznać, ale jestem pewien, że natychmiast skradniesz jego serce, ukochana. Tak jak skradłaś moje - dodał, raz jeszcze sięgając dłonią jej policzka, wciąż czując nieznośne napięcie, jakie sukcesywnie narastało między nimi; spojrzeniem jasnych oczu szukał u niej tego samego, co sam czuł, choć opowiedziała o tym tak wiele razy; wciąż nie wierzył, że to, co piękne, działo się naprawdę. Przysunął się w jej stronę odrobinę, uśmiech zatańczył na jego ustach, lecz jego lekko wargi, pół rozchylone, zaraz zastygły - w poważniejszym napięciu, frustrująco rozlewającym się po ciele. Przybliżył twarz do jej, ledwie trochę, upewniając się, że sama się nie cofnie; dopiero wtedy zrobił to szybciej, jakby gwałtowniejszy ruch nie pozwalał mu się już wycofać, odważnie sięgając ustami jej ust, wpierw nieśmiało, potem coraz bardziej łapczywie. Smakowała miłością, smakowała szczęściem, smakowała nadzieją - że wszystko mogło się jeszcze ułożyć, że świat nie musiał być tak straszny i ponury, że mógł nabrać barw, że mógł się zmienić, że wszystko mogło jeszcze wyglądać inaczej. Słyszał dźwięk deszczu bijący w szyby i trzask drewna w kominku obok, od którego wciąż biło przyjemne ciepło - pozwalające zapomnieć już o gwałtownej ulewie, która złapała ich na zewnątrz.
- To dla mnie wielki zaszczyt, że chcesz być moją, Auroro - wyznał, kąciki jego ust uniosły się wyżej w radosnym uśmiechu; amortencja, choć początkowo trochę dziwnie pachniała, skutecznie odpędzała wątpliwości i jakiekolwiek krytyczne myśli, liczyła się tylko ona i to, co swoim magicznym splotem zdarzeń ich dzisiaj połączyło. - I ja chcę być twój, po cóż by mi były inne kobiety? Żadna nie równa się nigdy z tobą, z tym, jaka jesteś piękna, mądra, dobra... - Nie chodziło przecież tylko o ciało, tak dobrze czuł się w jej towarzystwie, przy niej, tak ładnie mówiła, o sobie, o tym co czuła, o tym kim chciała zostać; jej marzenia były piękne, tak piękna musiała być też jej dusza. - Co? Ależ nie! To moja przyjaciółka - zaprzeczył właściwie od razu, Nora była jego przyjaciółką, ale nigdy ich nic nie łączył; poczuł wstyd, nie chciał wprawiać jej w podobny nastrój, sprawiać jej przykrości ani zarzucić cieniem nieufności. - Nora szyje najpiękniejsze stroje, Auroro, u nas, na Arenie. Może uszyje twoją suknię ślubną? Nikt nie przygotuje jej dla ciebie równie pięknej, co ona, a wy na pewno złapiecie wspólny język. Ona też jest dobra. Napisz od razu do niej, musicie umówić się na spotkanie, a ona z pewnością ucieszy się, jeśli będzie mogła cię poznać. Po cóż zwlekać? Chciałbym wziąć z tobą ślub jak najprędzej, w obecnych czasach może być trudno, ale chciałbym też, byś poczuła się w ten dzień jak inne dziewczęta, wyjątkowo pomimo wojny. Ona... ona nie weźmie za to dużo pieniędzy - Był pewien, że to dla niego zrobi, nawet jeśli chciał prosić o wiele; suknia ślubna to zajęcie na wiele długich wieczorów. Wodził zachwyconym spojrzeniem po jej twarzy, przyjmując jej kolejne deklaracje, akceptowała go takim, jakim był. Oczywiście, że nie mógł spędzić całego życia w cyrku - miał jeszcze parę lat, by zachować szczytową formę i najdalej kilkanaście, by stracić ją w formie nadającej się na scenę. Po wszystkim mogli żyć spokojniej, razem. - Wyruszymy tam, gdzie poniosą nas fale, Auroro. Najważniejsze, że będziemy tam razem - oznajmił bez zawahania, tak naprawdę planował po raz pierwszy w życiu, nie licząc Frances, nigdy nie był odpowiedzialny - szedł tam, gdzie niosły go prądy, aktualne wiatry. Źle czuł się określając cele, spontaniczność niosła więcej zabawy - a żadne z nich nie wydawało się przywiązane do tych pragnień, najważniejsza była miłość. Uczucie. Całe życie tego pragnął, oddania uwznioślonego ponad ziemskie troski i wpatrzonego tylko w siebie. Czym była różnica wieku przy takim porozumieniu dusz? Trochę się spłoszył, że będzie dla niej zbyt niemądry, za mało poważny, ale przecież nie mógł tak po prostu odpuścić i zaprzepaścić tej wielkiej szansy.
- Jeśli mój wiek nie jest dla ciebie przeszkodą, Auroro, dlaczego twój miałby być? Ja... obiecuję ci, że podołam wszystkiemu, czego wymaga się od mężczyzny. - Potrafił nim być, nie chłopcem. Głęboko w to wierzył, choć miewał chwile zwątpienia, teraz byłyby niezręczne. - Będę odpowiedzialny i otoczę cię opieką, na którą zasługujesz. Nie boję się wojny, nie pozwolę jej nas rozdzielić. I... zapewnię nam byt - Czy chciała założyć rodzinę? Był młodszy, jeszcze o tym nie myślał, ale nie chciał, by wzięła go za dziecinnego.
- Potrafisz leczyć? Och, będziesz nieoceniona! wzywamy uzdrowicielkę z zewnątrz, gdybyś zawsze była na miejscu, upadki nie byłyby straszne już nigdy nikomu. A kiedy odłożymy dość pieniędzy, otworzymy twoją aptekę. - Z łagodnym uśmiechem, w milczeniu, słuchał opowieści o jej wnętrzu, Aurora miała w sobie tyle pasji, kiedy o tym opowiadała, tyle szczęścia, ależ by chciał, by to szczęście ziściło się naprawdę. Chciał móc spełnić jej marzenia. Z jej tatą tez musiał się rozmówić, ale na to przyjdzie czas nazajutrz. Skrzek i bycze oczy trochę wytrącały go z zamyślenia nad jej łagodną i delikatną naturą, ale amortencja skutecznie przyćmiła to wytrącenie, bardzo szybko otępiając go na ostrzegawcze bodźce. - Może... w piwnicy? - zapytał bez przekonania, w piwnicy nikt ich nie zobaczy, no i nie będą śmierdzieć. Nieważne, coś się wymyśli.
- U góry czujesz, że jesteś wolna. Nie ogranicza cię to, co ogranicza innych, jesteś jak ptak, który może lecieć. Lubię bujać się na kole, zawieszony tylko stopą, wtedy całe ciało jest bezwładne, prawdziwie wolne i pozbawione ograniczeń, a to, to, co czujesz, kiedy porywają się kolejne smagnięcia wiatru wzniecone twoim własnym pędem... to trochę to, co czuje teraz - wyznał, nieco ciszej, może trochę speszony; jego żołądek skręcał się w przyjemnym napięciu, u góry czasem wywoływał to przełamywany strach, tutaj ona. Wstrzymał oddech, kiedy musnęła jego policzek miękkimi ustami, utrzymując z nią kontakt wzorkowy przez cały ten czas; w napięciu, wciąż niepewnym, mającym w sobie coś z tego, co zdarza się między dwojgiem ludzi po raz pierwszy. Nie zdążył zareagować, kiedy zaczęła kreślić list, obserwował ją, każdy ruch jej dłoni, czy nie nastawał na jej prywatność zbyt mocno? Gdzieżby, przecież od teraz byli jednością.
- Jeszcze do Nory - przypomniał, podsuwając jej drugi pergamin. - Nie powinnaś napisać tacie, że przyjdę z nim porozmawiać, kochana? - zapytał, trochę niepewnie. Nie znał przecież jej rodziny. - Nie chciałbym... żeby odebrał to niegrzecznie - zmartwił się, lecz po chwili sam chwycił kartkę, sporządzając podobny list do pana Carringtona:
Ojcze,
poznałem kobietę mojego życia. Chciałbym poprosić Cię o błogosławieństwo na ślub. Poznasz ją niebawem, nie chcemy z niczym zwlekać. To bardzo mądra i dobra dziewczyna, a jeśli się zgodzisz, pomoże na Arenie jako pierwsza pomoc. Jest niezwykle zdolna.
Marcel
- Podpiszę się na razie sam - objaśnił, kątem oka spoglądając na kobietę. - Pewnie będzie chciał cię poznać, ale jestem pewien, że natychmiast skradniesz jego serce, ukochana. Tak jak skradłaś moje - dodał, raz jeszcze sięgając dłonią jej policzka, wciąż czując nieznośne napięcie, jakie sukcesywnie narastało między nimi; spojrzeniem jasnych oczu szukał u niej tego samego, co sam czuł, choć opowiedziała o tym tak wiele razy; wciąż nie wierzył, że to, co piękne, działo się naprawdę. Przysunął się w jej stronę odrobinę, uśmiech zatańczył na jego ustach, lecz jego lekko wargi, pół rozchylone, zaraz zastygły - w poważniejszym napięciu, frustrująco rozlewającym się po ciele. Przybliżył twarz do jej, ledwie trochę, upewniając się, że sama się nie cofnie; dopiero wtedy zrobił to szybciej, jakby gwałtowniejszy ruch nie pozwalał mu się już wycofać, odważnie sięgając ustami jej ust, wpierw nieśmiało, potem coraz bardziej łapczywie. Smakowała miłością, smakowała szczęściem, smakowała nadzieją - że wszystko mogło się jeszcze ułożyć, że świat nie musiał być tak straszny i ponury, że mógł nabrać barw, że mógł się zmienić, że wszystko mogło jeszcze wyglądać inaczej. Słyszał dźwięk deszczu bijący w szyby i trzask drewna w kominku obok, od którego wciąż biło przyjemne ciepło - pozwalające zapomnieć już o gwałtownej ulewie, która złapała ich na zewnątrz.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Schronisko, Torridon
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja