Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja
Schronisko, Torridon
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Schronisko Sùgh-Mhonaidh
Sùgh-Mhonaidh oznacza Górską Stokrotkę, usytuowane w górskich rejonach schronisko jest ostoją turystów przemierzających malownicze okolice. Trójkondygnacyjny budynek oferuje ciepłe posiłki, alkohol i przytulne pokoje na piętrach. Główna sala jest obszerna, wypełniona niedużymi stolikami otoczonymi prostymi drewnianymi krzesłami, wokół których lawiruje obsługa realizująca zamówienie. Wnętrze wyłożone jest drewnianą ciepłą boazerią gdzieniegdzie ozdobioną malunkami ze szkockimi, górskimi lub celtyckimi motywami, z kominka bucha ciepły ogień, a za ladą stoi stary siwy Szkot o twarzy usianej piegami, osłonięty białym fartuchem, który mrukliwie obsługuje kolejnych petentów. W powietrzu unosi się zapach palonego drewna, rozlanego alkoholu i grochówki. Im późniejsza pora, tym obfitsza klientela - i tym większy gwar. W kącie sali lewitują instrumenty, flet oraz harfa, które przygrywają zaczarowane melodie. Schronisko ukryte jest za upiorną iluzją walącej się górskiej skały, która skutecznie odstrasza mugoli.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:03, w całości zmieniany 2 razy
Słuchając o sukniach tak pięknych, jak mogła oglądać czasem, gdy w Londynie mijała strojne damy, musiała się uśmiechnąć. Czyż nie marzyły kobiety o tym, by wyglądać jak damy w dniu swojego ślubu? Z drugiej strony jednak… Prosta biała sukienka i wianek z kwiatów splecionych naprędce zdałby się również, gdyby tylko mogła Marcelowi przysięgać uczucie, wiedząc, że i on chce być jej wierny.
- W takim razie, skoro twierdzisz, że to Twoja przyjaciółka, to będzie też moją… - Zachwyciła się, bo raptem kilka godzin temu czuła się samotnie, a teraz, oczywiście dzięki niemu, zyskiwała przyjaciół. Najważniejsza jednak była miłość — miłość, którą jej podarował, tak z zachwytem na nią patrząc. Mówiąc do niej słowa czułe i piękne.
- I chcę być dla ciebie piękną… W sukni i w płaszczu. W koszulach i… - Chciała dodać, że bez nich również, ale zawstydzona jedynie spuściła wzrok na swoje własne dłonie zaplecione w nieśmiałym geście.
Chociaż niestety, czystość oddała, a w ostatnim czasie nawet jej to wypomniano, to poczuła się nagle zupełnie zawstydzona. Marcel był przystojnym młodym mężczyzną, a jego zawód z pewnością sprawił, że jego ciało było wygimnastykowane… Męskie…
- Z tobą nie bałabym się żadnych fal… byle byłbyś szczęśliwy… bo wiem, że ja przy tobie zawsze będę. - Ona niestety planowanie miała już za sobą i mogłaby się skazać na wieczne cierpienie, ale oto los postawił przed nią tego młodzieńca, który postanowił odmienić jej życie, samą swoją obecnością. Już postanowiła, że napisze do jego przyjaciółki o suknie… Może nawet poprosi o termin na zdjęcie wymiarów?
To był inny rodzaj planowania! Szalony w całej okazałości i piękny jak pierwsze zauroczenie! Bo tak do prawdy, czy cokolwiek innego mogło nawet mierzyć się z tym uczuciem?!
Czy ważne, czy trwało to lata, miesiące, tygodnie, dni… czy godziny? Absolutnie nie, jeśli wszystko podpowiadało, że to właśnie ten jedyny!
Słuchała pięknych zapewnień i chociaż do tej pory zarzekała się, że żadnych decyzji nie podejmie pochopnie, to przecież ostatecznie musiała ulec mocy miłości.
- Twój wiek Marcelu jest twoją zaletą! Jedną z wielu z resztą! Wierzę, że masz przed sobą długie lata kariery, a ja dłużej będę mogła być z ciebie dumna! - Był młodszy od jej brata. Kilka lat młodszy, a przecież Castor zwykł być najważniejszym mężczyzną w rodzinie. Teraz niewątpliwie musiało się to zmienić. Braciszek wciąż był ważny, jednak mogąc w pewnym sensie otoczyć Marcela opieką, czuła się, jakby obrosła w piórka.
- Wierzę, że jesteś już mężczyzną! Inaczej przecież nie miałbyś odwagi prosić mnie o rękę. Tylko tchórze uciekają się do tego, by pytać przez sowy lub nestorów. Ty… - Uśmiechnęła się zupełnie przejęta. - Ty jesteś zupełnie inny. Najbardziej dojrzały mężczyzna, jakiego znam… - Nawet nie przyszło jej do głowy, że jej słowa są podkręcane narkotyczną wizją młodego chłopaka. Był przecież ideałem i żaden eliksir, czy też jego brak, nie mógł tego zmienić. Blondyn, niebieskie oczy… Zapał Gryfona. Jakieś niejasne wspomnienie kogoś z przeszłości próbowało się przebić przez miłosną mgłę, ale nie zdołało, pozostawiając Aurorę całkowicie oddaną chwili.
- Potrafię leczyć… Potrafię też robić eliksiry i maści. - Przyznała, oczami wyobraźni widząc już, jak musi łatać wszelkie stłuczenia i skręcenia. I poczuła się niewyobrażalnie potrzebna… By móc pomóc przyjaciołom przyszłego męża. Jemu samemu nie musiała. Był on przecież z pewnością najlepszy z nich wszystkich. On nie ulegał kontuzjom, to przywara ludzi zupełnie przeciętnych. On nie był zwykły w żadnym calu.
I ona zapomniała o swojej aptece, gdy zaczęła rozmawiać z nim o tym, jak to jest być u góry. I przeniósł ją tam już teraz, sprawiając, że niemal czuła na sobie delikatny powiew wietrzyku, gdzieś tam wysoko. I jego ramię, tak silnie oplatające ją samą, dające poczucie bezpieczeństwa. Przymknęła oczy, wyobrażając sobie, jak to będzie. Jak wiele mogłaby stamtąd zobaczyć.
- Stopą? - Wydało jej się, pomimo całkiem dobrej znajomości anatomii, że przecież to musi być niesamowicie niebezpieczne. - Och Marcelu… Będę drżeć za każdym razem, gdy będę na to patrzeć… - On był idealny… Ale co jeśli zawiedzie sprzęt? Lub zazdrosna o ich miłość kochanka postanowi go zrzucić? Musi nad nim czuwać już zawsze. - Ale z tobą chciałabym poczuć taką wolność… Przy tobie bym się nie lękała, jeśli to uczucie podobne miłości… - Był piękny, gdy lekki rumieniec pokrywał jego policzki. Ach na bogów, był piękny zawsze!
I dlatego pozwalała sobie na te gesty, próbując się hamować, chociaż jednocześnie nie chcąc tego robić.
Ale listy nie mogły czekać. Skoro sami byli szczęśliwi, to należy to szczęście ponieść w świat.
List do rodziców poszedł jej gładko, chociaż rzeczywiście postanowiła dopisać sugestię Marcela, że do Doliny przybędą niezwłocznie, by się wszyscy zapoznać.
Jednak, gdy miała napisać list do Nory, nie wiedziała, od czego zacząć.
- Czy… czy mógłbyś poprosić w moim imieniu? Tutaj możesz podpisać nas dwoje… - Bo co jeśli jego przyjaciele jednak mimo wszystko jej nie polubią? Co, jeśli to do niej przyjdzie odmowna sowa?
A tak? Być może Nora, widząc pismo przyjaciela, będzie bardziej skłonna ulec prośbom.
Poczuła lekki smutek, że w liście nie wymienił jej z imienia… Czyż błogosławieństwo nie powinno być udzielone obojgu? Ale musiała pokładać wiarę w przyszłym mężu. Jako dobra żona, nie chciała podważać jego decyzji, które mogły okazać się słuszne.
A dobrze się stało, bo być może uleciałby nastrój przyjemnego napięcia, które urosło z rozmiarów nieśmiałka, do Occamy… Dosłownie dostosowało się do rozmiarów ich pokoju, wypełniając ją tak szczelnie, że nie mieli wyjścia, jak przysunąć się do siebie. Oddechy nie miały gdzie uciec, kłębiąc się między nimi, gdy patrzyli sobie w oczy.
Rozchylone wargi wyczekiwały, aż reszta ciała zbliży się do drugiego. A potem świat eksplodował, gdy poczuła jego usta na swoich. Smakowała go, cieszyła się nim, gdy w pierwszych niespiesznym pocałunkach, jego wargi pieściły jej, a ona oddawała mu je żarliwie. Westchnięcia były oddechami, a jej dłoń odnalazła drogę do jego karku, by w geście czułym, chociaż niecierpliwym przysunąć go do siebie. To, co do tej pory skrzyło się od samego początku, teraz wybuchło z nieposkromioną mocą.
To, co przed chwilą było jedynie muśnięciem, teraz było intensywnym, intymnym doznaniem. Dwie pary warg, zostały zaszczycone towarzystwem wścibskich języków, które stykały się czubeczkami, podczas gdy Aurora wykonała krok do tyłu.
Czy to biurko cały czas tu było? A może to drewniana poręcz łóżka? Nie chciała otwierać oczu. Druga dłoń — dotąd podtrzymująca jego żuchwę zjechała na ramię. Pod palcami poczuła, jak umięśniony jest Marcel… Nie w sensie przypakowania, ale podniecającej sile, jaka kryła się w wyćwiczonych mięśniach. Dokładnie tak jak przypuszczała. I gdyby wiedziała, że jest pod wpływem amortencji i mogła z tym walczyć, to czy w tym momencie by to zrobiła? Marcel był młody, przystojny… pragnął jej. A tego trudno byłoby kiedykolwiek odmówić.
- W takim razie, skoro twierdzisz, że to Twoja przyjaciółka, to będzie też moją… - Zachwyciła się, bo raptem kilka godzin temu czuła się samotnie, a teraz, oczywiście dzięki niemu, zyskiwała przyjaciół. Najważniejsza jednak była miłość — miłość, którą jej podarował, tak z zachwytem na nią patrząc. Mówiąc do niej słowa czułe i piękne.
- I chcę być dla ciebie piękną… W sukni i w płaszczu. W koszulach i… - Chciała dodać, że bez nich również, ale zawstydzona jedynie spuściła wzrok na swoje własne dłonie zaplecione w nieśmiałym geście.
Chociaż niestety, czystość oddała, a w ostatnim czasie nawet jej to wypomniano, to poczuła się nagle zupełnie zawstydzona. Marcel był przystojnym młodym mężczyzną, a jego zawód z pewnością sprawił, że jego ciało było wygimnastykowane… Męskie…
- Z tobą nie bałabym się żadnych fal… byle byłbyś szczęśliwy… bo wiem, że ja przy tobie zawsze będę. - Ona niestety planowanie miała już za sobą i mogłaby się skazać na wieczne cierpienie, ale oto los postawił przed nią tego młodzieńca, który postanowił odmienić jej życie, samą swoją obecnością. Już postanowiła, że napisze do jego przyjaciółki o suknie… Może nawet poprosi o termin na zdjęcie wymiarów?
To był inny rodzaj planowania! Szalony w całej okazałości i piękny jak pierwsze zauroczenie! Bo tak do prawdy, czy cokolwiek innego mogło nawet mierzyć się z tym uczuciem?!
Czy ważne, czy trwało to lata, miesiące, tygodnie, dni… czy godziny? Absolutnie nie, jeśli wszystko podpowiadało, że to właśnie ten jedyny!
Słuchała pięknych zapewnień i chociaż do tej pory zarzekała się, że żadnych decyzji nie podejmie pochopnie, to przecież ostatecznie musiała ulec mocy miłości.
- Twój wiek Marcelu jest twoją zaletą! Jedną z wielu z resztą! Wierzę, że masz przed sobą długie lata kariery, a ja dłużej będę mogła być z ciebie dumna! - Był młodszy od jej brata. Kilka lat młodszy, a przecież Castor zwykł być najważniejszym mężczyzną w rodzinie. Teraz niewątpliwie musiało się to zmienić. Braciszek wciąż był ważny, jednak mogąc w pewnym sensie otoczyć Marcela opieką, czuła się, jakby obrosła w piórka.
- Wierzę, że jesteś już mężczyzną! Inaczej przecież nie miałbyś odwagi prosić mnie o rękę. Tylko tchórze uciekają się do tego, by pytać przez sowy lub nestorów. Ty… - Uśmiechnęła się zupełnie przejęta. - Ty jesteś zupełnie inny. Najbardziej dojrzały mężczyzna, jakiego znam… - Nawet nie przyszło jej do głowy, że jej słowa są podkręcane narkotyczną wizją młodego chłopaka. Był przecież ideałem i żaden eliksir, czy też jego brak, nie mógł tego zmienić. Blondyn, niebieskie oczy… Zapał Gryfona. Jakieś niejasne wspomnienie kogoś z przeszłości próbowało się przebić przez miłosną mgłę, ale nie zdołało, pozostawiając Aurorę całkowicie oddaną chwili.
- Potrafię leczyć… Potrafię też robić eliksiry i maści. - Przyznała, oczami wyobraźni widząc już, jak musi łatać wszelkie stłuczenia i skręcenia. I poczuła się niewyobrażalnie potrzebna… By móc pomóc przyjaciołom przyszłego męża. Jemu samemu nie musiała. Był on przecież z pewnością najlepszy z nich wszystkich. On nie ulegał kontuzjom, to przywara ludzi zupełnie przeciętnych. On nie był zwykły w żadnym calu.
I ona zapomniała o swojej aptece, gdy zaczęła rozmawiać z nim o tym, jak to jest być u góry. I przeniósł ją tam już teraz, sprawiając, że niemal czuła na sobie delikatny powiew wietrzyku, gdzieś tam wysoko. I jego ramię, tak silnie oplatające ją samą, dające poczucie bezpieczeństwa. Przymknęła oczy, wyobrażając sobie, jak to będzie. Jak wiele mogłaby stamtąd zobaczyć.
- Stopą? - Wydało jej się, pomimo całkiem dobrej znajomości anatomii, że przecież to musi być niesamowicie niebezpieczne. - Och Marcelu… Będę drżeć za każdym razem, gdy będę na to patrzeć… - On był idealny… Ale co jeśli zawiedzie sprzęt? Lub zazdrosna o ich miłość kochanka postanowi go zrzucić? Musi nad nim czuwać już zawsze. - Ale z tobą chciałabym poczuć taką wolność… Przy tobie bym się nie lękała, jeśli to uczucie podobne miłości… - Był piękny, gdy lekki rumieniec pokrywał jego policzki. Ach na bogów, był piękny zawsze!
I dlatego pozwalała sobie na te gesty, próbując się hamować, chociaż jednocześnie nie chcąc tego robić.
Ale listy nie mogły czekać. Skoro sami byli szczęśliwi, to należy to szczęście ponieść w świat.
List do rodziców poszedł jej gładko, chociaż rzeczywiście postanowiła dopisać sugestię Marcela, że do Doliny przybędą niezwłocznie, by się wszyscy zapoznać.
Jednak, gdy miała napisać list do Nory, nie wiedziała, od czego zacząć.
- Czy… czy mógłbyś poprosić w moim imieniu? Tutaj możesz podpisać nas dwoje… - Bo co jeśli jego przyjaciele jednak mimo wszystko jej nie polubią? Co, jeśli to do niej przyjdzie odmowna sowa?
A tak? Być może Nora, widząc pismo przyjaciela, będzie bardziej skłonna ulec prośbom.
Poczuła lekki smutek, że w liście nie wymienił jej z imienia… Czyż błogosławieństwo nie powinno być udzielone obojgu? Ale musiała pokładać wiarę w przyszłym mężu. Jako dobra żona, nie chciała podważać jego decyzji, które mogły okazać się słuszne.
A dobrze się stało, bo być może uleciałby nastrój przyjemnego napięcia, które urosło z rozmiarów nieśmiałka, do Occamy… Dosłownie dostosowało się do rozmiarów ich pokoju, wypełniając ją tak szczelnie, że nie mieli wyjścia, jak przysunąć się do siebie. Oddechy nie miały gdzie uciec, kłębiąc się między nimi, gdy patrzyli sobie w oczy.
Rozchylone wargi wyczekiwały, aż reszta ciała zbliży się do drugiego. A potem świat eksplodował, gdy poczuła jego usta na swoich. Smakowała go, cieszyła się nim, gdy w pierwszych niespiesznym pocałunkach, jego wargi pieściły jej, a ona oddawała mu je żarliwie. Westchnięcia były oddechami, a jej dłoń odnalazła drogę do jego karku, by w geście czułym, chociaż niecierpliwym przysunąć go do siebie. To, co do tej pory skrzyło się od samego początku, teraz wybuchło z nieposkromioną mocą.
To, co przed chwilą było jedynie muśnięciem, teraz było intensywnym, intymnym doznaniem. Dwie pary warg, zostały zaszczycone towarzystwem wścibskich języków, które stykały się czubeczkami, podczas gdy Aurora wykonała krok do tyłu.
Czy to biurko cały czas tu było? A może to drewniana poręcz łóżka? Nie chciała otwierać oczu. Druga dłoń — dotąd podtrzymująca jego żuchwę zjechała na ramię. Pod palcami poczuła, jak umięśniony jest Marcel… Nie w sensie przypakowania, ale podniecającej sile, jaka kryła się w wyćwiczonych mięśniach. Dokładnie tak jak przypuszczała. I gdyby wiedziała, że jest pod wpływem amortencji i mogła z tym walczyć, to czy w tym momencie by to zrobiła? Marcel był młody, przystojny… pragnął jej. A tego trudno byłoby kiedykolwiek odmówić.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiwnął głową z przekonaniem - pewien, że Nora rzeczywiście z radością przysłużyłaby się tej miłości, była jego przyjaciółką i z podobną życzliwością potraktowałaby Aurorę.
- Jesteś piękna - wtrącił jej w słowo, z nie mniejszym przekonaniem, gdy charakterystyczny dla niego zapał znów błysnął w jasnych tęczówkach. - I żaden strój nie odjąłby ci urody. Auroro, kochałbym cię i w podartych łachmanach, spójrz na mnie. - Daleko mu było do elegancji, naciągany sweter przeszedł już niejedno. Nigdy nie marzył o większym blichtrze, nie potrzebował tego, wciąż zresztą wierzył, że żołądek dało się wykarmić samą miłością. - Wybierzesz ubiór, w którym poczujesz się najlepiej, to ma być twój dzień. - Nasz dzień, ale dla mnie przecież ty będziesz najważniejsza, wtedy i już na zawsze. Uśmiech na jego twarzy pogłębił się szczerą radością, kiedy nie skreśliła go ze względu na wiek. Miał czas, udowodni jej, że potrafi być dojrzały i odpowiedzialny - dała mu szanse, a tyle mu w zupełności wystarczy, by to zrobić. - Przez co? - dopytał, nie do końca chwytając koncepcję nestorów, zaraz jednak stracił zainteresowanie tematem, Aurora była znacznie ciekawsza od tego. - Przecież to okrucieństwem wobec samego siebie byłoby nie móc spojrzeć ci w oczy, kiedy mówisz tak - wyznał bez zawahania, rzeczywiście tak myśląc, nie mieściło mu się w głowie oświadczyć dziewczynie listownie - a co dopiero przez pośredników, kimkolwiek by nie byli. Podobnie jak ona, upojony narkotycznym szałem ni przez chwile nie zwątpił w swoje słowa, mając przy sobie kobietę, za którą mógłby wskoczyć w ogień - i która najwyraźniej w pełni odwzajemniała jego uczucia. Czy kiedykolwiek wcześniej w życiu był tak szczęśliwy jak teraz? Była nie tylko dobra i piękna, ale też bardzo mądra - nie miała wad. Rozpromieniał się, słysząc, że potrafiła warzyć maści lecznicze, kontuzje były częścią jego codzienności, oczywiście, że jej umiejętności okażą się w cyrku niesamowicie wartościowe.
- Nie wyobrażasz sobie nawet, ile zużywam tego w trakcie miesiąca - odparł, wciąż z zapałem. Przy tak mądrej żonie nigdy nie zabraknie dla niego maści. Zapał jednak zdał się silniejszy, gdy opowiadał o tym, co kochał w życiu najbardziej - teraz już prawie najbardziej, bo jednak bardziej kochał swoja Aurorę - akrobatyka i taniec wciąż jednak przysłaniały mu spory kawałek świata.
- Kiedy kochasz czujesz się lekka, a troski przestają mieć znaczenie. Czujesz siłę, gdy zaczynasz doświadczać czegoś nieuchwytnego i ulotnego. Czujesz napięcie w całym ciele, a momentami ukłucie strachu, że może lada moment omsknie ci się noga - Spuścił wzrok, speszony ostatnimi słowy, trochę się zapędził, choć wcale nie był pewny siebie wiedział, że niepewność nie czyniła go ciekawszym. Szybko podjął się dalszych słów, chcąc zgubić poprzednie. - Tam, na górze, jest całkiem podobnie - oznajmił, odnajdując znów spojrzenie jej oczu, chyba trochę się obawiając - czy znajdzie w nich zrozumienie?
Ale ona rozumiała więcej, niż ktokolwiek inny.
- Daj - poprosił, zbierając jej pióro i na kolejnym skrawku pergaminu zakreślił list do Nory, który podpisał za nich oboje. Z uśmiechem odłożył koperty na bok, bo mogły poczekać - nieświadomy, że pewien zauroczony ich miłością skrzat zgarnie je wszystkie i roześle, kiedy oni zajęci byli już tylko sobą. Smak pocałunków niósł słodycz, słodszy niż kwiatowy nektar, przyśpieszał bicie serca i unosił w górę kąciki spragnionych ust. Jego dłoń błądziła przy jej twarzy, poczuł jej ręce na karku, a dreszcz przemknął wzdłuż jego pleców, gdy pociągnęła go bliżej siebie. Nie miał wielu kontaktów z dziewczętami wcześniej, z pewnością nie miał kontaktów tak intensywnie bliskich, a podobnie głębokie pocałunki były mu obce, nowe i intensywnie pobudzające pragnienie. Nie spostrzegł momentu, w którym oddech przyśpieszył, umiejętnie podsycane pragnienie płonęło coraz silniej, nie pozostawiając szans na obronę chłopcu, który dopiero wchodził w dorosły świat. Czy widział, jak stać się mężczyzną? Zawstydzała go - kusiła swoją pasją tak nieubłaganie, że czuł, jakby jego ciało przejęło kontrolę nad całym nim. Pozbawiony jasności umysł nie szukał hamulców, zdrowy rozsądek szeptał, że powinien ją szanować, niedoświadczone ciało pragnęło zerwać zakazany owoc. Zakazany? Czy coś, co było tak piękne, tak doskonałe, mogło być też niewłaściwe? Ich usta rozeszły się w nieprzerwanym napięciu, gdy wciąż patrząc jej w oczy niepewnym gestem sięgnął jej ramienia, szukając w jej oczach zgody. Jego usta drżał, spojrzenie zdradzało niepewność, gdy sięgnął dłońmi jej bluzeczki, mnąc jej materiał. Dla niej mógłby nawet oddać duszę złemu.
Tak bardzo chciałby móc ją uszczęśliwić, pragnienia jak echo odbijały się w jego głowie, kiedy kolejne pocałunki nadały rytm tańcu, w którym nagie ciała oddały się sobie wzajemnie w tańcu bardziej namiętnym i bardziej jeszcze przepełnionym pasją, niż najpiękniejszy z jego podniebnych tańców. Rozpalony i czerwony jak cegła, musiał ją mieć. Świat tracił znaczenie, wiedział, że ten dotyk nie był właściwy, że naruszał sacrum ślubnej wierności, ale owładnięty emocjami i wezbraną falą pożądania odpędzał te myśli na czarne krańce świadomości, rozkoszując się słodką chwilą, chwilą z nią, bo i ona go pragnęła. Krew pędziła przez ciało, prowadząc je instynktem, poruszał się po ciemku, lecz nie był sam. Obok trzaskało drewno kominka, za oknem dzwonił deszcz, podłoga nie niosła wygód, lecz miękki materac wydawał się być zbyt daleko. W sobie roztopieni, w końcu usnęli we wzajemnych objęciach.
- Jesteś piękna - wtrącił jej w słowo, z nie mniejszym przekonaniem, gdy charakterystyczny dla niego zapał znów błysnął w jasnych tęczówkach. - I żaden strój nie odjąłby ci urody. Auroro, kochałbym cię i w podartych łachmanach, spójrz na mnie. - Daleko mu było do elegancji, naciągany sweter przeszedł już niejedno. Nigdy nie marzył o większym blichtrze, nie potrzebował tego, wciąż zresztą wierzył, że żołądek dało się wykarmić samą miłością. - Wybierzesz ubiór, w którym poczujesz się najlepiej, to ma być twój dzień. - Nasz dzień, ale dla mnie przecież ty będziesz najważniejsza, wtedy i już na zawsze. Uśmiech na jego twarzy pogłębił się szczerą radością, kiedy nie skreśliła go ze względu na wiek. Miał czas, udowodni jej, że potrafi być dojrzały i odpowiedzialny - dała mu szanse, a tyle mu w zupełności wystarczy, by to zrobić. - Przez co? - dopytał, nie do końca chwytając koncepcję nestorów, zaraz jednak stracił zainteresowanie tematem, Aurora była znacznie ciekawsza od tego. - Przecież to okrucieństwem wobec samego siebie byłoby nie móc spojrzeć ci w oczy, kiedy mówisz tak - wyznał bez zawahania, rzeczywiście tak myśląc, nie mieściło mu się w głowie oświadczyć dziewczynie listownie - a co dopiero przez pośredników, kimkolwiek by nie byli. Podobnie jak ona, upojony narkotycznym szałem ni przez chwile nie zwątpił w swoje słowa, mając przy sobie kobietę, za którą mógłby wskoczyć w ogień - i która najwyraźniej w pełni odwzajemniała jego uczucia. Czy kiedykolwiek wcześniej w życiu był tak szczęśliwy jak teraz? Była nie tylko dobra i piękna, ale też bardzo mądra - nie miała wad. Rozpromieniał się, słysząc, że potrafiła warzyć maści lecznicze, kontuzje były częścią jego codzienności, oczywiście, że jej umiejętności okażą się w cyrku niesamowicie wartościowe.
- Nie wyobrażasz sobie nawet, ile zużywam tego w trakcie miesiąca - odparł, wciąż z zapałem. Przy tak mądrej żonie nigdy nie zabraknie dla niego maści. Zapał jednak zdał się silniejszy, gdy opowiadał o tym, co kochał w życiu najbardziej - teraz już prawie najbardziej, bo jednak bardziej kochał swoja Aurorę - akrobatyka i taniec wciąż jednak przysłaniały mu spory kawałek świata.
- Kiedy kochasz czujesz się lekka, a troski przestają mieć znaczenie. Czujesz siłę, gdy zaczynasz doświadczać czegoś nieuchwytnego i ulotnego. Czujesz napięcie w całym ciele, a momentami ukłucie strachu, że może lada moment omsknie ci się noga - Spuścił wzrok, speszony ostatnimi słowy, trochę się zapędził, choć wcale nie był pewny siebie wiedział, że niepewność nie czyniła go ciekawszym. Szybko podjął się dalszych słów, chcąc zgubić poprzednie. - Tam, na górze, jest całkiem podobnie - oznajmił, odnajdując znów spojrzenie jej oczu, chyba trochę się obawiając - czy znajdzie w nich zrozumienie?
Ale ona rozumiała więcej, niż ktokolwiek inny.
- Daj - poprosił, zbierając jej pióro i na kolejnym skrawku pergaminu zakreślił list do Nory, który podpisał za nich oboje. Z uśmiechem odłożył koperty na bok, bo mogły poczekać - nieświadomy, że pewien zauroczony ich miłością skrzat zgarnie je wszystkie i roześle, kiedy oni zajęci byli już tylko sobą. Smak pocałunków niósł słodycz, słodszy niż kwiatowy nektar, przyśpieszał bicie serca i unosił w górę kąciki spragnionych ust. Jego dłoń błądziła przy jej twarzy, poczuł jej ręce na karku, a dreszcz przemknął wzdłuż jego pleców, gdy pociągnęła go bliżej siebie. Nie miał wielu kontaktów z dziewczętami wcześniej, z pewnością nie miał kontaktów tak intensywnie bliskich, a podobnie głębokie pocałunki były mu obce, nowe i intensywnie pobudzające pragnienie. Nie spostrzegł momentu, w którym oddech przyśpieszył, umiejętnie podsycane pragnienie płonęło coraz silniej, nie pozostawiając szans na obronę chłopcu, który dopiero wchodził w dorosły świat. Czy widział, jak stać się mężczyzną? Zawstydzała go - kusiła swoją pasją tak nieubłaganie, że czuł, jakby jego ciało przejęło kontrolę nad całym nim. Pozbawiony jasności umysł nie szukał hamulców, zdrowy rozsądek szeptał, że powinien ją szanować, niedoświadczone ciało pragnęło zerwać zakazany owoc. Zakazany? Czy coś, co było tak piękne, tak doskonałe, mogło być też niewłaściwe? Ich usta rozeszły się w nieprzerwanym napięciu, gdy wciąż patrząc jej w oczy niepewnym gestem sięgnął jej ramienia, szukając w jej oczach zgody. Jego usta drżał, spojrzenie zdradzało niepewność, gdy sięgnął dłońmi jej bluzeczki, mnąc jej materiał. Dla niej mógłby nawet oddać duszę złemu.
Tak bardzo chciałby móc ją uszczęśliwić, pragnienia jak echo odbijały się w jego głowie, kiedy kolejne pocałunki nadały rytm tańcu, w którym nagie ciała oddały się sobie wzajemnie w tańcu bardziej namiętnym i bardziej jeszcze przepełnionym pasją, niż najpiękniejszy z jego podniebnych tańców. Rozpalony i czerwony jak cegła, musiał ją mieć. Świat tracił znaczenie, wiedział, że ten dotyk nie był właściwy, że naruszał sacrum ślubnej wierności, ale owładnięty emocjami i wezbraną falą pożądania odpędzał te myśli na czarne krańce świadomości, rozkoszując się słodką chwilą, chwilą z nią, bo i ona go pragnęła. Krew pędziła przez ciało, prowadząc je instynktem, poruszał się po ciemku, lecz nie był sam. Obok trzaskało drewno kominka, za oknem dzwonił deszcz, podłoga nie niosła wygód, lecz miękki materac wydawał się być zbyt daleko. W sobie roztopieni, w końcu usnęli we wzajemnych objęciach.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Jego strój? Czyż naprawdę mogłaby na niego patrzeć, gdy miała do czynienia z sercem tak młodym i czystym? Nie liczyło się dla niej, czy sweter będzie miał dziury, czy się wyciągnie. Zadba o niego. Każdą plamę spierze, każdą dziurę załata, a dla niego nauczyłaby się nawet robić na drutach, by w święta zawsze móc obdarować go ciepłym ubraniem. To nawet nie podlegało wątpliwości, bo taka była nawet bez eliksiru miłosnego. Nigdy nie patrzyła na podziały, czystość krwi, czy pochodzenie. I wielu zwiastowało jej, że to będzie przyczyna jej upadku. Że ściągnie sobie tym kłopoty.
I może mieli rację, ale czy istniała trudność na świecie, której nie pokonałaby z Marcelem? Jeśli będzie przy niej, jej życie się wreszcie ułoży i nabierze sensu. Nie będzie już nigdy sama.
Przytaknęła więc na stwierdzenie, że wybierze, w czym będzie czuła się dobrze, doskonale wiedząc, że to będzie coś prostego… coś, co sprawi, że będzie mogła całą sobą pokazać, że nie jest po to, by odebrać komukolwiek Marcela. Ona chciała jedynie dać mu siebie i szczęście.
- Nasz dzień… - Dodała jedynie, zupełnie nieświadoma, że on też w myślach nazwał tak właśnie dzień ich ślubu.
Ale im więcej mówili, tym bardziej zbliżali się do siebie. Ona spijała z jego ust każde słowo, łaknąc wiedzieć o nim więcej, jednocześnie zostawiając przyjemność poznania na całą resztę ich wspólnego życia.
Gotowa była leczyć go do końca swych dni, nawet jeśli nie miałaby zarobić na tym ani knuta. Nawet jeśli składniki miałaby zbierać po lasach — dla niego gotowa była zrobić wszystko.
Dosłownie wszystko.
Sprzeniewierzyć się własnym ideom, sobie samej danym obietnicom. Ale ciało nią zawładnęło, odbierając umysłowi jakąkolwiek możliwość działania, oprócz odczuwania.
Miała przecież nie działać już gwałtownie, ale jak tego nie robić, gdy ciało płonie pod jego niecierpliwymi dłońmi. Gdy słowa zmieniają się w szepty, szepty w westchnienia, a te ostatecznie w niczym nieskrępowane wzywania jego imienia.
Gdyby miała zdolność w tym momencie, do celnego formułowania myśli, to zapewne spytałaby, czy na pewno jest akrobatą, a nie magikiem, bo czary, jakich dokonał, wykraczały daleko poza zdolności przeciętnego czarodzieja.
Jednak dotyk skóry, faktura miękkiego dywanu pod plecami, jego dłonie… wszędzie… jak kobieta mogła myśleć w takich warunkach?
Dopiero zmęczenie sprawiło, że zapadli w sen, ale nawet wtedy czuła jego obecności. Jego oddech uspokajał, a wszystko rozmywało się w ciemnościach nocnych marzeń.
Przez niezbyt grube zasłony przebijało się słońce, padając niefortunnie idealnie na jej twarz. W pierwszym momencie nie pamiętała, że kiedykolwiek opuściła Wrzosowisko. Zdziwiło ją więc, że nie dociągnęła wszystkiego na oknie. Trwało to jednak z dwa lub trzy oddechy, nim poczuła ciepło czyjegoś ciała obok siebie, a wtedy też przyszło zrozumienie.
Spał, pięknie tak, a po kątach cisza grała. Auroro…, szkoda słów. Resztę mógłby dopowiedzieć księżyc. Spał. Starała się oddychać szeptem, chociaż pościel jeszcze pachniała ogniem ich ciał.
Był piękny… Dokładnie tak, jak wtedy gdy zasypiała. Gdy wzdychała mu w usta, jego własne usta prosząc o więcej…
Ale był też tak młody… Przelękła się. Co też ona najlepszego zrobiła?! I kiedy właściwie znaleźli się w łóżku? Czy powinna go obudzić? A może wymknąć się niepostrzeżenie i wrócić do domu, udając, że nic się nie stało? Ale jak mogłaby to zrobić, skoro doskonale pamiętała, że wczoraj zgodziła się zostać jego żoną. Delikatnie poruszyła się, co przyspieszyło nieco krążenie jej krwi, najwyraźniej pompując odrobinę wciąż pijanej krwi.
Kochała go przecież.
Kolejny odpływ emocji sprawił, że poczuła ból głowy i znów strach... Czuła się jak po większej ilości alkoholu, gdy jednocześnie jest się już trzeźwym, ale jednak zdarzają się momenty pijane. Jedno było pewne. Jej ciało, oprócz bólu głowy, było niebywale rozluźnione, jakby Marcel pomógł jej w pozbyciu się wielu stresów. Ale kobiecie nie przystoi myśleć takich rzeczy, więc ostatecznie przymknęła znów powieki. Co się stało, to się nie odstanie, ale gdy zyska jeszcze kilka chwil, to może świat przestanie wirować.
I może mieli rację, ale czy istniała trudność na świecie, której nie pokonałaby z Marcelem? Jeśli będzie przy niej, jej życie się wreszcie ułoży i nabierze sensu. Nie będzie już nigdy sama.
Przytaknęła więc na stwierdzenie, że wybierze, w czym będzie czuła się dobrze, doskonale wiedząc, że to będzie coś prostego… coś, co sprawi, że będzie mogła całą sobą pokazać, że nie jest po to, by odebrać komukolwiek Marcela. Ona chciała jedynie dać mu siebie i szczęście.
- Nasz dzień… - Dodała jedynie, zupełnie nieświadoma, że on też w myślach nazwał tak właśnie dzień ich ślubu.
Ale im więcej mówili, tym bardziej zbliżali się do siebie. Ona spijała z jego ust każde słowo, łaknąc wiedzieć o nim więcej, jednocześnie zostawiając przyjemność poznania na całą resztę ich wspólnego życia.
Gotowa była leczyć go do końca swych dni, nawet jeśli nie miałaby zarobić na tym ani knuta. Nawet jeśli składniki miałaby zbierać po lasach — dla niego gotowa była zrobić wszystko.
Dosłownie wszystko.
Sprzeniewierzyć się własnym ideom, sobie samej danym obietnicom. Ale ciało nią zawładnęło, odbierając umysłowi jakąkolwiek możliwość działania, oprócz odczuwania.
Miała przecież nie działać już gwałtownie, ale jak tego nie robić, gdy ciało płonie pod jego niecierpliwymi dłońmi. Gdy słowa zmieniają się w szepty, szepty w westchnienia, a te ostatecznie w niczym nieskrępowane wzywania jego imienia.
Gdyby miała zdolność w tym momencie, do celnego formułowania myśli, to zapewne spytałaby, czy na pewno jest akrobatą, a nie magikiem, bo czary, jakich dokonał, wykraczały daleko poza zdolności przeciętnego czarodzieja.
Jednak dotyk skóry, faktura miękkiego dywanu pod plecami, jego dłonie… wszędzie… jak kobieta mogła myśleć w takich warunkach?
Dopiero zmęczenie sprawiło, że zapadli w sen, ale nawet wtedy czuła jego obecności. Jego oddech uspokajał, a wszystko rozmywało się w ciemnościach nocnych marzeń.
Przez niezbyt grube zasłony przebijało się słońce, padając niefortunnie idealnie na jej twarz. W pierwszym momencie nie pamiętała, że kiedykolwiek opuściła Wrzosowisko. Zdziwiło ją więc, że nie dociągnęła wszystkiego na oknie. Trwało to jednak z dwa lub trzy oddechy, nim poczuła ciepło czyjegoś ciała obok siebie, a wtedy też przyszło zrozumienie.
Spał, pięknie tak, a po kątach cisza grała. Auroro…, szkoda słów. Resztę mógłby dopowiedzieć księżyc. Spał. Starała się oddychać szeptem, chociaż pościel jeszcze pachniała ogniem ich ciał.
Był piękny… Dokładnie tak, jak wtedy gdy zasypiała. Gdy wzdychała mu w usta, jego własne usta prosząc o więcej…
Ale był też tak młody… Przelękła się. Co też ona najlepszego zrobiła?! I kiedy właściwie znaleźli się w łóżku? Czy powinna go obudzić? A może wymknąć się niepostrzeżenie i wrócić do domu, udając, że nic się nie stało? Ale jak mogłaby to zrobić, skoro doskonale pamiętała, że wczoraj zgodziła się zostać jego żoną. Delikatnie poruszyła się, co przyspieszyło nieco krążenie jej krwi, najwyraźniej pompując odrobinę wciąż pijanej krwi.
Kochała go przecież.
Kolejny odpływ emocji sprawił, że poczuła ból głowy i znów strach... Czuła się jak po większej ilości alkoholu, gdy jednocześnie jest się już trzeźwym, ale jednak zdarzają się momenty pijane. Jedno było pewne. Jej ciało, oprócz bólu głowy, było niebywale rozluźnione, jakby Marcel pomógł jej w pozbyciu się wielu stresów. Ale kobiecie nie przystoi myśleć takich rzeczy, więc ostatecznie przymknęła znów powieki. Co się stało, to się nie odstanie, ale gdy zyska jeszcze kilka chwil, to może świat przestanie wirować.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Śniąc nie był w stanie zaradzić nadchodzącemu zagrożeniu, gdy za oknem znalazła się wyjątkowo zdeterminowana sowa; sowa, którą potrafił doskonale rozpoznać, a która sprawiłaby, że ewakuowałby się z tego miejsca bardzo szybko. Gdyby tylko nie śnił. Ale ponieważ, zmęczony nieprzespaną nocą, śnił, agresywna sowa zdążyła wyważyć zamknięte okno i zrzucić na niego wyjca, który w mig rozsupłał się i dał swoje wystąpienie.
Nie potrzebował doczytać imienia autorki, żeby rozpoznać ją po głosie, kiedy wyrwane z rozespania oczy otworzyły się, szerokie jak dwa galeony, a on poderwał do pozycji półleżącej, z dezorientacją wodząc spojrzeniem po wnętrzu sypialni. Sypialni, większej i z pewnością wygodniejszej od tej, w której zwykł śnić co noc. Po ciele leżącej obok kobiety - nie dziewczyny, kobiety - pięknej jak sen, a jednak prawie nieznajomej. Pamiętał dobrze, co działo się poprzedniego dnia, ale nierealność tej chwili spadła na niego jak młot, przygważdżając do ziemi i wyrywając skrzydła. Pamiętał jej spojrzenia, pocałunki, westchnienia, pamiętał jej szepty, pamiętaj jej słodkie słowa, tak naiwnie piękne, tak ociekające dobrocią i wrażliwością, których pragnął. Ale wyjec nie był dla niego łaskawy.
Przeniósł spojrzenie na list, który, unosząc się w powietrzu, szczebiotał bezlitosne - i, co chyba najgorsze, prawdziwe - słowa Finley. Skąd ona w ogóle wiedziała? Nie pamiętał. Listy, psiakrew, wysłał przecież list do Nory...
Dość zasadne pytanie, czy zamienił się z bahanką na mózg? Coś ewidentnie było z nim wczoraj nie tak, nie był przecież taki: nie wykorzystałby dziewczyny, którą ledwo znał. Kobiety. Ile ona miała właściwie lat? Oświadczał się co miesiąc, na to wychodziło, dopiero co chciał klęknąć przed Frances - i popełnić potężny życiowy błąd, to nie była dziewczyna dla niego. Bohater kiczowatego romansu, czy tak się zachowywał? Zamknął oczy, jak gdyby sądził, że od tego zniknie; ale nie zniknął, gdy powieki opadły, wciąż słyszał jej głos i czuł na sobie jej spojrzenie. Finnie nie mogła znaleźć sobie lepszej chwili. Dosłownie nie mogła. Czy mówił wczoraj Aurorze, że dopiero co się zaręczał? Czy naprawdę nazwała ją tak brzydko?
- To nie... przepraszam - wymamrotał, sięgając dłoni głowy, wsuwając palce między złote kosmyki włosów, by schować w nie twarz, która poczerwieniała ja dorodny burak. Czy istniała jeszcze szansa, jakakolwiek, że po prostu zbudzi się i to wszystko okaże się tylko złym snem? Błogość minionej nocy była niepodważalna, ale on nie był taki. Nie chciał być taki. Łudził się, że nie jest taki? Miał nadzieję, że nie jest taki...? Nie patrzył na list, wsłuchując się w znęcający się nad nim głos Finley, jakby sądził, ze gdy on nie patrzy - nie widzi go również ona. Ale ona i tak wiedziała, a on i tak będzie musiał się z nią zobaczyć, prędzej czy później. I z Norą. Kto jeszcze o tym wiedział? Do domu, żądał list, a on uniósł w końcu spojrzenie na ułożoną z papieru szczękę, wpatrując się w nią tępym i przepełnionym niedowierzaniem spojrzeniem, kiedy wyjec rozszarpał się na strzępy, miękko opadając na pierzynę, którą wciąż dzielił z Aurorą. I jeszcze przez chwilę - wpatrywał się w pustą przestrzeń po nim. To było gorsze od wylania mu na głowę kubła zimnej wody.
A potem zaległa cisza, o której nie wiedział, jak powinien ją przerwać. Miał podziękować? Przeprosić? Powiedzieć coś uprzejmego, co? Wydawało mu się, że każde słowo, które wypowie, będzie teraz nieodpowiednie. Nie tylko dlatego, że Finnie ją obraziła, też nie dlatego, że wykrzyczała prawdę w twarz im obojgu, przede wszystkim dlatego, że to nie powinno się zdarzyć. Była zła? Smutna? Czy czuła się wczoraj tak samo jak on, a on to wykorzystał jak... jak kto? Czy patrząc w lustro miał zobaczyć twarz własnego ojca? Podobno Ministerstwo Magii przechowywało zmieniacze czasu, które mogły odmienić losy pojedynczego człowieka i całej ludzkości: oddałby wszystko za to, żeby jeden pochwycić teraz do rąk. Unikał jej spojrzenia, chyba martwiąc się tym, co mógłby w nim znaleźć. Rozczarowanie? Zawód? Złość? Pretensję? Pamiętał słodycz jej oczu, ust i słów, była piękna, ale nie tym go zauroczyła - a tym, jak mówiła i co mówiła. Wrażliwością. Wrażliwość była jak szklana figura, to, co zrobili, było z kolei jak uderzenie w tę figurę ciężkim młotem. Była starsza od niego, dojrzalsza. Czy miała przed nim innych? On nie miał, bo wierzył, że nie jest taki, a rozkosz minionej nocy, choć niezapomniana, nie mogła okazać się ważniejsza od przyzwoitości i okazywanego jej szacunku.
Wstał bez słowa, zbierając swoje ubrania, odwrócił się w jej stronę zaciągając pas spodni, otwierając usta, by powiedzieć choć słowo, lecz głos ponownie ugrzązł mu w gardle. Odnalazł spojrzenie jej oczu, czując się winnym i przez chwilę po prostu stał, z nagą piersią, nie potrafiąc znaleźć odpowiednich słów, gdy w drzwi ktoś załomotał pięścią.
- Koniec doby! - Rozległ się krzyk, gwałtownie odwrócił się w stronę drzwi, nieco wdzięczny za tę reakcję. Zagubiony we własnych emocjach, nie rozumiejąc samego siebie, odnalazł spojrzeniem leżący obok materiał jej wierzchniego ubrania, sięgając go dłonią, żeby jej go podać. - Ja... - zaczął bez przekonania, odwracając wzrok, by nie patrzeć, kiedy się przebierała. Widział już wszystko - i widział więcej, niż powinien. Była piękna. Naprawdę piękna. Kobieca. Naprawdę nie chciałem zabrzmiałoby chyba gorzej, niż cokolwiek innego, co przychodziło mu teraz do głowy. - Musimy chyba... - zabierać się stąd, przepraszam, zarzucił na ramiona naciągnięty sweter, który leżał niedaleko.
Nie potrzebował doczytać imienia autorki, żeby rozpoznać ją po głosie, kiedy wyrwane z rozespania oczy otworzyły się, szerokie jak dwa galeony, a on poderwał do pozycji półleżącej, z dezorientacją wodząc spojrzeniem po wnętrzu sypialni. Sypialni, większej i z pewnością wygodniejszej od tej, w której zwykł śnić co noc. Po ciele leżącej obok kobiety - nie dziewczyny, kobiety - pięknej jak sen, a jednak prawie nieznajomej. Pamiętał dobrze, co działo się poprzedniego dnia, ale nierealność tej chwili spadła na niego jak młot, przygważdżając do ziemi i wyrywając skrzydła. Pamiętał jej spojrzenia, pocałunki, westchnienia, pamiętał jej szepty, pamiętaj jej słodkie słowa, tak naiwnie piękne, tak ociekające dobrocią i wrażliwością, których pragnął. Ale wyjec nie był dla niego łaskawy.
Przeniósł spojrzenie na list, który, unosząc się w powietrzu, szczebiotał bezlitosne - i, co chyba najgorsze, prawdziwe - słowa Finley. Skąd ona w ogóle wiedziała? Nie pamiętał. Listy, psiakrew, wysłał przecież list do Nory...
Dość zasadne pytanie, czy zamienił się z bahanką na mózg? Coś ewidentnie było z nim wczoraj nie tak, nie był przecież taki: nie wykorzystałby dziewczyny, którą ledwo znał. Kobiety. Ile ona miała właściwie lat? Oświadczał się co miesiąc, na to wychodziło, dopiero co chciał klęknąć przed Frances - i popełnić potężny życiowy błąd, to nie była dziewczyna dla niego. Bohater kiczowatego romansu, czy tak się zachowywał? Zamknął oczy, jak gdyby sądził, że od tego zniknie; ale nie zniknął, gdy powieki opadły, wciąż słyszał jej głos i czuł na sobie jej spojrzenie. Finnie nie mogła znaleźć sobie lepszej chwili. Dosłownie nie mogła. Czy mówił wczoraj Aurorze, że dopiero co się zaręczał? Czy naprawdę nazwała ją tak brzydko?
- To nie... przepraszam - wymamrotał, sięgając dłoni głowy, wsuwając palce między złote kosmyki włosów, by schować w nie twarz, która poczerwieniała ja dorodny burak. Czy istniała jeszcze szansa, jakakolwiek, że po prostu zbudzi się i to wszystko okaże się tylko złym snem? Błogość minionej nocy była niepodważalna, ale on nie był taki. Nie chciał być taki. Łudził się, że nie jest taki? Miał nadzieję, że nie jest taki...? Nie patrzył na list, wsłuchując się w znęcający się nad nim głos Finley, jakby sądził, ze gdy on nie patrzy - nie widzi go również ona. Ale ona i tak wiedziała, a on i tak będzie musiał się z nią zobaczyć, prędzej czy później. I z Norą. Kto jeszcze o tym wiedział? Do domu, żądał list, a on uniósł w końcu spojrzenie na ułożoną z papieru szczękę, wpatrując się w nią tępym i przepełnionym niedowierzaniem spojrzeniem, kiedy wyjec rozszarpał się na strzępy, miękko opadając na pierzynę, którą wciąż dzielił z Aurorą. I jeszcze przez chwilę - wpatrywał się w pustą przestrzeń po nim. To było gorsze od wylania mu na głowę kubła zimnej wody.
A potem zaległa cisza, o której nie wiedział, jak powinien ją przerwać. Miał podziękować? Przeprosić? Powiedzieć coś uprzejmego, co? Wydawało mu się, że każde słowo, które wypowie, będzie teraz nieodpowiednie. Nie tylko dlatego, że Finnie ją obraziła, też nie dlatego, że wykrzyczała prawdę w twarz im obojgu, przede wszystkim dlatego, że to nie powinno się zdarzyć. Była zła? Smutna? Czy czuła się wczoraj tak samo jak on, a on to wykorzystał jak... jak kto? Czy patrząc w lustro miał zobaczyć twarz własnego ojca? Podobno Ministerstwo Magii przechowywało zmieniacze czasu, które mogły odmienić losy pojedynczego człowieka i całej ludzkości: oddałby wszystko za to, żeby jeden pochwycić teraz do rąk. Unikał jej spojrzenia, chyba martwiąc się tym, co mógłby w nim znaleźć. Rozczarowanie? Zawód? Złość? Pretensję? Pamiętał słodycz jej oczu, ust i słów, była piękna, ale nie tym go zauroczyła - a tym, jak mówiła i co mówiła. Wrażliwością. Wrażliwość była jak szklana figura, to, co zrobili, było z kolei jak uderzenie w tę figurę ciężkim młotem. Była starsza od niego, dojrzalsza. Czy miała przed nim innych? On nie miał, bo wierzył, że nie jest taki, a rozkosz minionej nocy, choć niezapomniana, nie mogła okazać się ważniejsza od przyzwoitości i okazywanego jej szacunku.
Wstał bez słowa, zbierając swoje ubrania, odwrócił się w jej stronę zaciągając pas spodni, otwierając usta, by powiedzieć choć słowo, lecz głos ponownie ugrzązł mu w gardle. Odnalazł spojrzenie jej oczu, czując się winnym i przez chwilę po prostu stał, z nagą piersią, nie potrafiąc znaleźć odpowiednich słów, gdy w drzwi ktoś załomotał pięścią.
- Koniec doby! - Rozległ się krzyk, gwałtownie odwrócił się w stronę drzwi, nieco wdzięczny za tę reakcję. Zagubiony we własnych emocjach, nie rozumiejąc samego siebie, odnalazł spojrzeniem leżący obok materiał jej wierzchniego ubrania, sięgając go dłonią, żeby jej go podać. - Ja... - zaczął bez przekonania, odwracając wzrok, by nie patrzeć, kiedy się przebierała. Widział już wszystko - i widział więcej, niż powinien. Była piękna. Naprawdę piękna. Kobieca. Naprawdę nie chciałem zabrzmiałoby chyba gorzej, niż cokolwiek innego, co przychodziło mu teraz do głowy. - Musimy chyba... - zabierać się stąd, przepraszam, zarzucił na ramiona naciągnięty sweter, który leżał niedaleko.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Nie wiedziała, czy zasnęła, czy po prostu lawirowała gdzieś na granicy jawy i snu, gdy niespodziewany krzyk rozdarł ciszę ich sypialni. Serce Aurory stanęło na moment, by zaraz ruszyć galopem. Ktoś wykrzykiwał w ich stronę słowa tak nieprzystające, jak to tylko możliwe. A jednak tak cholernie prawdziwe. Czuła jak chłopak leżący obok niej, zrywa się i słucha… Skąd ludzie już wiedzieli o całej sytuacji? Kto jeszcze wiedział..
A słowa dalej padały… A więc chłopak leżący obok niej ją… wykorzystał? Pocieszał się po jakimś rozstaniu?
Nie było sensu udawać, że śpi, więc tylko dźwignęła się z poduszek, podciągając kołdrę nieco wyżej, by zasłonić jasne piersi, na których nieśmiało rumieniły się, pozostawione w ferworze malinki…
Jesteś znajdą Auroro…
Te słowa wybrzmiały najmocniej. Czy tak właśnie napisał na pergaminie, gdy na moment odwróciła wzrok? Czy mówił jej piękne słowa tylko po to, żeby doprowadzić do intymnej sytuacji, a ona naiwnie dała się złapać?
A przecież jej własne działania były tak nieracjonalne, że mogła jedynie przypuszczać, że nie do końca była sobą… Przypominało jej to opis działania amortencji, chociaż przecież sama nigdy nie brała. Czy to on jej ją podał?
Jedno wiedziała na pewno. Ta dziewczyna była strasznie wulgarna. Aurorze niemal więdły uszy, gdy musiała wysłuchiwać kolejnych przekleństw. Na dodatek miała wrażenie, że wymienia to wszystko w złości.
Czyżby była zazdrosna o Marcela? Tak to wyglądało, skoro napisała pierwszą rzecz z rana. Zupełnie jakby chciała, żeby i ona, Aurora, to wszystko usłyszała.
Nieważne co ta dziewczyna chciała osiągnąć, ale jedno jej się z pewnością udało — Aurora poczuła się okropnie… Nie chciała nawet pokazać jak bardzo. Cały czas będąc okrytą kołdrą, podciągnęła kolana wyżej, wtulając w nie swoje usta. Te same, które wczoraj tak dużo mówiły, tak dużo śmiały się, tak zachłannie całowały. Uczucie błogości zniknęło, zastąpione przemożnym poczuciem winy. Nie mogła teraz na niego patrzeć. Nie dlatego, że była na niego zła, a raczej było jej tak okrutnie wstyd. Pościel paliła ją poczuciem winy, sprawiając, że bała się poruszyć — zupełnie jakby słowa wyjca, które już wybrzmiały, miały ponieść się na nowo.
- To ja chyba powinnam… - Przeprosić… Tak powinna, ale nie mogla wydusić z siebie słów, bo głos jej zadrżał.
Znajda.
Nie była warta nic więcej niż te słowa. Czyż nie przyjemniej im by się było pożegnać nawet w niezręcznym małomównym pośpiechu niż w ten sposób?
Czy powinna spytać, czy z jej winy dopuścił się zdrady, czy może raczej odpuścić temat zazdrosnej dziewczyny?
Chyba wolała nie wiedzieć.
Nie miała pojęcia, że i on unika jej spojrzenia. Że oboje, zamiast w pewnym sensie godzić się z zaistniałą sytuacją, muszą teraz udawać, że nic się nie stało, bo przecież on musiał wracać do domu. Dostał taki nakaz. Ale czy nie mówił, że mieszkał w cyrku? A zresztą czy to ważne?
Poczuła, jak ciężar łóżka ustępuje, gdy wstał, ale nadal się nie poruszyła, a przynajmniej nie do chwili, gdy poczuła na sobie jego wzrok. Bała się, co tam zobaczy.
Chyba chciał dodać coś jeszcze, gdy ktoś oznajmił im, że rozstanie, tak czy inaczej miało nadejść.
Przyjęła część swojego ubrania, jednocześnie nieśmiało (teraz ta cecha na nic się nie zda… trochę na to za późno), sięgając po bieliznę. Rozszerzyła nieco materiał, by móc spod pościeli wysunąć się chociaż częściowo. Stopy dotknęły zimnej podłogi, a potem wciąż na niego nie patrząc, przełożyła nogi przez otwory.
Skinęła głową na stwierdzenie, że muszą.
Kolejna znajda.
Spróbowała się uśmiechnąć, ale nie szło jej to wcale tak łatwo, jak by chciała.
Ubrała się niedługo po nim, bo początkowo wciąż musiała skrywać ciało pod pościelą.
W milczeniu wyszli z pokoju.
Nie na niego była zła. A na siebie. A może na los?
Przez jeden wieczór od dawna czuła się wartościowa, przez jeden wieczór czuła się piękna i warta czyjejś uwagi. I to nie byle kogo — pięknego młodzieńca o pasjach i wielkich talentach.
W jednej chwili głos młodszej dziewczyny jej to odebrał. Symbolicznie wskazując, że dla niej czas już przeminął. Nie powinna się łudzić, że ma jeszcze szansę, gdy na swoją kolej czekają młodsze dziewczęta.
Drzwi schroniska się za nimi zamknęły, a wokół nich przymrozek i ogromne góry. A więc czas pożegnania.
- Marcel, zaczekaj… - Powiedziała wreszcie, bo cisza zaczęła jej ciążyć w sercu. W kieszeni sweterka, który wczorajszego wieczora tak ochoczo rozpinała, była lniana chusteczka, a w niej coś, co przywiozła ze sobą kilka miesięcy temu. - To dla ciebie… Na szczęście. Przyda się w tych trudnych czasach… Zwłaszcza że chyba ktoś bardzo zły czeka na ciebie w domu. - Znów spróbowała się uśmiechnąć, wyciągając z chusteczki jedną z kilku czterolistnych koniczynek, które pozbierała, jeszcze mieszkając w Irlandii. Niby nic wielkiego, ale przecież ostatecznie, jeśli tylko będzie chciał, to to wyrzuci. - Powodzenia Marceliusie Carrington - Lekko uścisnęła jego dłoń, gdy podała mu koniczynkę.
Nie mówiła do zobaczenia, bo przecież nie sądziła, że jeszcze kiedykolwiek się jeszcze spotkają.
Nieco zaciągnęła się śnieżną chmurą. Ale to i lepiej, bo padające na jej jasną twarz płatki śniegu roztapiały się tak szybko, że nie sposób było poznać, czy to kilka pojedynczych łez, czy one.
Wczoraj, kiedy twoje imię
ktoś wymówił przy mnie głośno,
tak mi było, jakby róża
przez otwarte wpadła okno.
Dziś, kiedy jesteśmy razem,
odwróciłam twarz ku ścianie.
Róża? Jak wygląda róża?
Czy to kwiat? A może kamień?
Czemu ty się, zła godzino,
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
Jesteś - a więc musisz minąć.
Miniesz - a więc to jest piękne.
/zt x2
A słowa dalej padały… A więc chłopak leżący obok niej ją… wykorzystał? Pocieszał się po jakimś rozstaniu?
Nie było sensu udawać, że śpi, więc tylko dźwignęła się z poduszek, podciągając kołdrę nieco wyżej, by zasłonić jasne piersi, na których nieśmiało rumieniły się, pozostawione w ferworze malinki…
Jesteś znajdą Auroro…
Te słowa wybrzmiały najmocniej. Czy tak właśnie napisał na pergaminie, gdy na moment odwróciła wzrok? Czy mówił jej piękne słowa tylko po to, żeby doprowadzić do intymnej sytuacji, a ona naiwnie dała się złapać?
A przecież jej własne działania były tak nieracjonalne, że mogła jedynie przypuszczać, że nie do końca była sobą… Przypominało jej to opis działania amortencji, chociaż przecież sama nigdy nie brała. Czy to on jej ją podał?
Jedno wiedziała na pewno. Ta dziewczyna była strasznie wulgarna. Aurorze niemal więdły uszy, gdy musiała wysłuchiwać kolejnych przekleństw. Na dodatek miała wrażenie, że wymienia to wszystko w złości.
Czyżby była zazdrosna o Marcela? Tak to wyglądało, skoro napisała pierwszą rzecz z rana. Zupełnie jakby chciała, żeby i ona, Aurora, to wszystko usłyszała.
Nieważne co ta dziewczyna chciała osiągnąć, ale jedno jej się z pewnością udało — Aurora poczuła się okropnie… Nie chciała nawet pokazać jak bardzo. Cały czas będąc okrytą kołdrą, podciągnęła kolana wyżej, wtulając w nie swoje usta. Te same, które wczoraj tak dużo mówiły, tak dużo śmiały się, tak zachłannie całowały. Uczucie błogości zniknęło, zastąpione przemożnym poczuciem winy. Nie mogła teraz na niego patrzeć. Nie dlatego, że była na niego zła, a raczej było jej tak okrutnie wstyd. Pościel paliła ją poczuciem winy, sprawiając, że bała się poruszyć — zupełnie jakby słowa wyjca, które już wybrzmiały, miały ponieść się na nowo.
- To ja chyba powinnam… - Przeprosić… Tak powinna, ale nie mogla wydusić z siebie słów, bo głos jej zadrżał.
Znajda.
Nie była warta nic więcej niż te słowa. Czyż nie przyjemniej im by się było pożegnać nawet w niezręcznym małomównym pośpiechu niż w ten sposób?
Czy powinna spytać, czy z jej winy dopuścił się zdrady, czy może raczej odpuścić temat zazdrosnej dziewczyny?
Chyba wolała nie wiedzieć.
Nie miała pojęcia, że i on unika jej spojrzenia. Że oboje, zamiast w pewnym sensie godzić się z zaistniałą sytuacją, muszą teraz udawać, że nic się nie stało, bo przecież on musiał wracać do domu. Dostał taki nakaz. Ale czy nie mówił, że mieszkał w cyrku? A zresztą czy to ważne?
Poczuła, jak ciężar łóżka ustępuje, gdy wstał, ale nadal się nie poruszyła, a przynajmniej nie do chwili, gdy poczuła na sobie jego wzrok. Bała się, co tam zobaczy.
Chyba chciał dodać coś jeszcze, gdy ktoś oznajmił im, że rozstanie, tak czy inaczej miało nadejść.
Przyjęła część swojego ubrania, jednocześnie nieśmiało (teraz ta cecha na nic się nie zda… trochę na to za późno), sięgając po bieliznę. Rozszerzyła nieco materiał, by móc spod pościeli wysunąć się chociaż częściowo. Stopy dotknęły zimnej podłogi, a potem wciąż na niego nie patrząc, przełożyła nogi przez otwory.
Skinęła głową na stwierdzenie, że muszą.
Kolejna znajda.
Spróbowała się uśmiechnąć, ale nie szło jej to wcale tak łatwo, jak by chciała.
Ubrała się niedługo po nim, bo początkowo wciąż musiała skrywać ciało pod pościelą.
W milczeniu wyszli z pokoju.
Nie na niego była zła. A na siebie. A może na los?
Przez jeden wieczór od dawna czuła się wartościowa, przez jeden wieczór czuła się piękna i warta czyjejś uwagi. I to nie byle kogo — pięknego młodzieńca o pasjach i wielkich talentach.
W jednej chwili głos młodszej dziewczyny jej to odebrał. Symbolicznie wskazując, że dla niej czas już przeminął. Nie powinna się łudzić, że ma jeszcze szansę, gdy na swoją kolej czekają młodsze dziewczęta.
Drzwi schroniska się za nimi zamknęły, a wokół nich przymrozek i ogromne góry. A więc czas pożegnania.
- Marcel, zaczekaj… - Powiedziała wreszcie, bo cisza zaczęła jej ciążyć w sercu. W kieszeni sweterka, który wczorajszego wieczora tak ochoczo rozpinała, była lniana chusteczka, a w niej coś, co przywiozła ze sobą kilka miesięcy temu. - To dla ciebie… Na szczęście. Przyda się w tych trudnych czasach… Zwłaszcza że chyba ktoś bardzo zły czeka na ciebie w domu. - Znów spróbowała się uśmiechnąć, wyciągając z chusteczki jedną z kilku czterolistnych koniczynek, które pozbierała, jeszcze mieszkając w Irlandii. Niby nic wielkiego, ale przecież ostatecznie, jeśli tylko będzie chciał, to to wyrzuci. - Powodzenia Marceliusie Carrington - Lekko uścisnęła jego dłoń, gdy podała mu koniczynkę.
Nie mówiła do zobaczenia, bo przecież nie sądziła, że jeszcze kiedykolwiek się jeszcze spotkają.
Nieco zaciągnęła się śnieżną chmurą. Ale to i lepiej, bo padające na jej jasną twarz płatki śniegu roztapiały się tak szybko, że nie sposób było poznać, czy to kilka pojedynczych łez, czy one.
Wczoraj, kiedy twoje imię
ktoś wymówił przy mnie głośno,
tak mi było, jakby róża
przez otwarte wpadła okno.
Dziś, kiedy jesteśmy razem,
odwróciłam twarz ku ścianie.
Róża? Jak wygląda róża?
Czy to kwiat? A może kamień?
Czemu ty się, zła godzino,
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
Jesteś - a więc musisz minąć.
Miniesz - a więc to jest piękne.
/zt x2
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Elric & Jayden
8 lutego 1958
« Drzewo niesmagane wichrem, rzadko kiedy wyrasta silne i zdrowe »
Ciemna szarość grafitowego garnituru odznaczała się na śnieżnobiałej scenerii wyraźnym kontrastem intensywnej barwy, odkąd tylko trzask teleportacyjny rozległ się po górskim pustkowiu. Gruby płaszcz w czarnym odcieniu jedynie zwiększał dystans między granicą dwóch przeciwstawnych kolorów, ale nie powstrzymało to zarysowanej sylwetki przed pokonaniem dzielącej jej odległości od wysokiego budynku. Zapewne jedynego źródła ciepła w promieniu wielu mil. Nic więc dziwnego, że naturalny instynkt pchał ku schronisku wszystko, co żywe. Jayden nie pojawił się tam jednak przez przypadek. Nie zagubił się ani teleportacja nie porzuciła go w całkowicie niedorzeczne miejsce. Odkąd tylko jego buty zatonęły w śnieżnej zaspie, wiedział, dokąd miał się kierować. Wiedział też, kogo miał spotkać po przekroczeniu progu schroniska. Wiedział też dlaczego. Nie spodziewał się jednak, że jeden list mógł tak wiele zmienić w jego ostatnim samopoczuciu. Że mógł poczuć się odrobinę lżejszy, spokojniejszy. Nawet jeśli nie całkowicie wyleczony ze swoich obaw to zdecydowanie pozwoliło mu to na delikatne zdystansowanie się. Chociażby na moment. Na chwilę. Na pół uderzenia serca. Bo Jayden potrzebował odpoczynku od aktualnego stanu rzeczy. Myśli plątały mu się już nie tylko w sprawie rodzeństwa Doe i dziwnego skandalu, który okazał się poza jego zasięgiem pojmowania, ale dotyczyły też na nowo Maeve i Roselyn. Głowa profesora aż huczała od natłoku myśli, uczuć, wątpliwości. Szczególnie w związku z jego relacjami z obiema przyjaciółkami. Nie wiedział, co powinien był czuć ani co powinien był myśleć. Wszystko było pogmatwane z nim samym na przedzie. Nie znał odpowiedzi na tak wiele pytań, a natłok kolejnych zagadek czyhał za zakrętem. Zagubiony w czasie i przestrzeni został niejako wyciągnięty przez wiadomość Lovegooda nieco na wierzch. Dlatego też z chęcią przyjął zaproszenie na wypad do schroniska w okolicach Torridon. Znał to miejsce. Głównie za sprawą Elrica, który ubzdurał sobie, że idealnym prezentem na spędzenie siedemnastych urodzin astronoma będzie wyprawa w szkockie góry. Koniec namiaru. Możesz rzucać zaklęcia, kiedy tylko chcesz! Świętujmy! I świętowali, spędzając całe trzy dni w schronisku, bo nie przestawało lać i wiać. Ale bawili się naprawdę dobrze. Tylko nie tak, jak zaplanowali.Wchodząc do środka, Vane wyczuł cieplejszą temperaturę palącego się w kominku ognia oraz zapach przygotowywanych potraw. Oczywiście uboższych niż przed wojną i falą głodu, jednak robionych z pewnością z taką samą dozą serca i przykładności jak niegdyś. Klienteli też było mało, a ci, którzy się ostali, wyglądali, jakby trzymali się ostatniego ogarka życia. Nic więc dziwnego, że sylwetka wysokiego, dobrze odzianego mężczyzny przyciągała spojrzenia, ale Jayden nie poświęcał temu zbyt wiele uwagi. Mogło się to wydawać bezwzględne, lecz cierpienie było widać wszędzie. Niczym nowym nie wyróżniało się i schronisko wypełnione uchodźcami szukającymi bezpieczeństwa w ostałej się jeszcze Szkocji. Łatwo było więc znaleźć wśród nich znajomą twarz. Krótkie, ale szczere powitanie rozpoczęło rytuał uściskania przyjaciela oraz poklepania go po plecach. - Mam nadzieję, że masz dla mnie jakieś opowieści, bo nie chcę myśleć chwilowo o swoim życiu - rzucił od razu profesor, gdy odstąpili od siebie i dopiero wówczas Jayden zajął miejsce przy stoliku, nie ściągając jeszcze zewnętrznego odzienia. Po prostu rozejrzał się po wnętrzu schroniska i po chwili wrócił spojrzeniem do przyjaciela, uśmiechając się do niego zachęcająco. - Jakbyśmy nigdy stąd nie wyszli - rzucił, nawiązując do tego samego wystroju. Niezmiennego od lat. Ile to już minęło? Piętnaście?
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ile to już czasu minęło, odkąd po raz ostatni odwiedził Górską Stokrotkę? Mógł pewnie twierdzić, że dorosłe życie szanowanego w Peak District smokologa, prace badawcze i opieka nad gadami pochłaniały go na tyle, że nie miał czasu odwiedzać miejsc, które nie miały dla niego żadnego znaczenia poza sentymentem. Czasy większych podróży i ciągłego zmieniania miejsca, tak charakterystyczne dla jego dzieciństwa i młodości po Hogwarcie, przeminęły - liczył na to, że nie bezpowrotnie, ale z pewnością na dłuższy czas, przynajmniej tak długo jak trwała ta cholerna wojna. Poruszanie się po kraju było trudniejsze niż kiedykolwiek, a chociaż ucieczka na stałe za granicę pewnie mieściła się w zakresie jego możliwości, nie wyobrażał sobie pozostawienia za sobą rodziny, przyjaciół oraz smoczyc i smoków, które wychowywał od jajka. Pod wieloma względami czuł się skazany na trzymanie dwóch hrabstw, bo nawet opuszczając bezpieczne strefy, raczej nie mógł liczyć na dobre towarzystwo - mało kto decydował się dziś podejmować takie ryzyko, a już na pewno z powodów powszechnie uznawanych za błahe.
Biorąc pod uwagę wszystko inne, mógł nazywać się szczęściarzem, że miał wciąż bliskich ludzi w Szkocji i Irlandii, krajach należących do Wielkiej Brytanii, ale jeszcze niedotkniętych walkami i kryzysem, przynajmniej nie bezpośrednio, nie w tak przytłaczającym stopniu. Z Jaydenem zwykli widywać się regularnie, przynajmniej raz na dwa-trzy miesiące dyskutować o tym, co przyniosło im życie, wymieniać się ostatnimi odkryciami, czasem też, po kilku godzinach, problemami, o których być może nie byliby w stanie powiedzieć nikomu innemu. Nie każdy bowiem byłby je w stanie zrozumieć.
Obecnie ich spotkania nie zdarzały się równie często i częściej musieli szukać rozwiązania, dobrej okazji. Jayden był samotnym ojcem, nie mógł go winić. Dla siebie nie miał usprawiedliwienia.
Po teleportowaniu się nieopodal schroniska w Torridon, zdecydował się zatrzymać na kilka chwil pod budynkiem, obserwując dobrze znane - choć nieco bardziej odrapane, zszarzałe od wiatru - deski trzypiętrowego budynku. Oddychał pełną piersią, delektując się rześkim, zimowym powietrzem i uszczypnięciami chłodu na policzkach. Widok, jaki rozpościerał się za granicą urwiska pobudzał wyobraźnię, prawie był w stanie sprawić, że Elric znów poczuł się jak ten niemądry nastolatek, który nic sobie nie robił z prognoz pogody, gdy zaciągał przyjaciela na sam szczyt szkockich gór. Uśmiechnął się lekko sam do siebie, a potem pchnął skrzypiące drzwi, za którymi natychmiast otuliło go rozkoszne ciepło. Zsunął z ramion ciężki, szary płaszcz, otrzepał wełnianą czapkę ze śniegu i przywitał się ze starszą szynkarką, która po tylu latach chyba nie była go już w stanie rozpoznać. Zamówił dwa kufle dobrego trójniaka z goździkami, ale zanim zamówienie trafiło na dębowy stół, powiew mrozu zwrócił uwagę wszystkich na drzwi.
Elric bez zawahania zerwał się z krzesła, żeby powitać przyjaciela; nie minęło więcej jak trzy miesiące od czasu, gdy widzieli się po raz ostatni, ale przy wszystkich wydarzeniach, znów zdawało się to wiecznością. Mocno ścisnął Jay'a za ramię, słysząc gorzkie słowa, a potem uśmiechnął się pokrzepiająco.
- Masz rację, można się wzruszyć - rzucił nieco żartobliwie, nie wyglądając na kogoś, komu blisko do tak głębokich emocji. - Znasz mnie, zawsze mam coś do powiedzenia - Skinął głową młodej kelnerce z chustą na szyi, gdy ta postawiła przed nimi dwa parujące kufle. - Pozwoliłem sobie już zapłacić, chyba nie masz mi za złe... - Rozłożył ręce. - Ale będziesz mógł wybrać, co zjemy. - Po chwili milczenia, okraszonej trzaskaniem ognia w kominku nieopodal, Elric zebrał się na rozmowę. - Spotkałem parę tygodni temu dawną przyjaciółkę... Myślę, że możesz wiedzieć, o kogo chodzi.
Biorąc pod uwagę wszystko inne, mógł nazywać się szczęściarzem, że miał wciąż bliskich ludzi w Szkocji i Irlandii, krajach należących do Wielkiej Brytanii, ale jeszcze niedotkniętych walkami i kryzysem, przynajmniej nie bezpośrednio, nie w tak przytłaczającym stopniu. Z Jaydenem zwykli widywać się regularnie, przynajmniej raz na dwa-trzy miesiące dyskutować o tym, co przyniosło im życie, wymieniać się ostatnimi odkryciami, czasem też, po kilku godzinach, problemami, o których być może nie byliby w stanie powiedzieć nikomu innemu. Nie każdy bowiem byłby je w stanie zrozumieć.
Obecnie ich spotkania nie zdarzały się równie często i częściej musieli szukać rozwiązania, dobrej okazji. Jayden był samotnym ojcem, nie mógł go winić. Dla siebie nie miał usprawiedliwienia.
Po teleportowaniu się nieopodal schroniska w Torridon, zdecydował się zatrzymać na kilka chwil pod budynkiem, obserwując dobrze znane - choć nieco bardziej odrapane, zszarzałe od wiatru - deski trzypiętrowego budynku. Oddychał pełną piersią, delektując się rześkim, zimowym powietrzem i uszczypnięciami chłodu na policzkach. Widok, jaki rozpościerał się za granicą urwiska pobudzał wyobraźnię, prawie był w stanie sprawić, że Elric znów poczuł się jak ten niemądry nastolatek, który nic sobie nie robił z prognoz pogody, gdy zaciągał przyjaciela na sam szczyt szkockich gór. Uśmiechnął się lekko sam do siebie, a potem pchnął skrzypiące drzwi, za którymi natychmiast otuliło go rozkoszne ciepło. Zsunął z ramion ciężki, szary płaszcz, otrzepał wełnianą czapkę ze śniegu i przywitał się ze starszą szynkarką, która po tylu latach chyba nie była go już w stanie rozpoznać. Zamówił dwa kufle dobrego trójniaka z goździkami, ale zanim zamówienie trafiło na dębowy stół, powiew mrozu zwrócił uwagę wszystkich na drzwi.
Elric bez zawahania zerwał się z krzesła, żeby powitać przyjaciela; nie minęło więcej jak trzy miesiące od czasu, gdy widzieli się po raz ostatni, ale przy wszystkich wydarzeniach, znów zdawało się to wiecznością. Mocno ścisnął Jay'a za ramię, słysząc gorzkie słowa, a potem uśmiechnął się pokrzepiająco.
- Masz rację, można się wzruszyć - rzucił nieco żartobliwie, nie wyglądając na kogoś, komu blisko do tak głębokich emocji. - Znasz mnie, zawsze mam coś do powiedzenia - Skinął głową młodej kelnerce z chustą na szyi, gdy ta postawiła przed nimi dwa parujące kufle. - Pozwoliłem sobie już zapłacić, chyba nie masz mi za złe... - Rozłożył ręce. - Ale będziesz mógł wybrać, co zjemy. - Po chwili milczenia, okraszonej trzaskaniem ognia w kominku nieopodal, Elric zebrał się na rozmowę. - Spotkałem parę tygodni temu dawną przyjaciółkę... Myślę, że możesz wiedzieć, o kogo chodzi.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
« Drzewo niesmagane wichrem, rzadko kiedy wyrasta silne i zdrowe »
Gdyby nie zaproszenie przyjaciela, Jayden zapewne w ogóle nie wróciłby do schroniska. Nie było mu po drodze, a przy okazji Vane już dawno przestał był tak niezwykle dociekliwy. Nie miał czasu, aby przeznaczać wolne chwile na podróże, a nawet jeśli go posiadał, dbał o całkowicie inne priorytety. Nie tęsknił jednak za tą pozorną wolnością. Wszak nie czuł się w żaden sposób ograniczony przez aktualne życie. Owszem, musiał zmienić nawyki — czy nawet wręcz je zarzucić — i dostosować je do tego, co posiadał w tym momencie, ale nie obwiniał synów o tę transformację. W końcu dzięki nim — dzięki swoim dzieciom — czuł się prawdziwie mężczyzną w pełni tego słowa znaczeniu. Można byłoby podejrzewać, że to właśnie żona ukształtowała go najbardziej w teraźniejszej formie, jednak nic bardziej mylnego. Owo stadium było jedynie preludium, częścią do tego, co następowało później. W końcu nic nie było w stanie opisać radości, dumy i bombardujących Jaydena uczuć związanych z trzymaniem nowo narodzonego Ardena w ramionach. A wkrótce po nim Samuela oraz Cassiana. Byli częścią niego. Nie odkryciem naukowym, nie książką, nawet nie gwiazdą nazwaną jego imieniem. Byli nowym istnieniem, któremu podarował życie. Oddychali, czuli, bili nieprzerwanym ciepłem. Byli tym, co miało po nim pozostać. Po nim i po Pomonie. Byli jej pamiątką, przedłużeniem, prezentem. Nic wszak nie mogło równać się z tym, że istnieli. Jako niezaprzeczalny dowód miłości swoich rodziców mieli dorastać w świecie przepełnionym okrucieństwem, złem i brakiem poszanowania. Mogli i musieli coś zmienić. Jayden to widział. Wiedział, że tak miało się stać. Zmieniali wszak jego samego, odkąd tylko Pomona oznajmiła, że była w ciąży. Odkąd pojawili się na świecie. Odkąd stali się nieświadomy wsparciem dla swojego świeżo owdowiałego ojca. Był wszak odpowiedzialny za przetrwanie istnienia kogoś więcej poza sobą samym, a delikatne bicia serc wytyczały mu nowy szlak, którym miał podążać. Tak aktualnie wyglądało jego życie i nie wyobrażał sobie, aby miało być jakiekolwiek inne. Nie obwiniał zatem Elrica za ich rzadsze spotkania, a nawet cenił sobie dłuższą rozłąkę, będąc w stanie prawdziwie chcieć zobaczyć się z przyjacielem. W końcu, mimo że nie narzekał na wykonywane zajęcia, nierzadko bywał wyczerpany, chcąc spędzić wolne chwile w domu. Być może więc nie czerpałby w pełni z częstszych wypadów z przyjacielem, być może nie doceniałby ich tak bardzo, jak robił to teraz. Skinął zatem głową, gdy usłyszał o rozwiązaniu tyczącym się ich aktualnie poniesionych kosztów. - Mam nadzieję, że nie strują nas jakimś starym zającem - odparł przekornie, uderzając do desperacji, jaka w wielu miejscach osiągała swoje apogeum. Ludzie łapali szczury, wiewiórki. Sheila wspominała nawet o jeżach. Zanim jednak kontynuowali rozmowę, zostało postawione przed nimi zamówienie oraz spisany ręcznie pergamin z aktualnościami oferowanymi przez schronisko. Jay zerknął na spis, wcale nie mijając się z prawdą, gdy zobaczył gulasz z borsuka. Dopiero gdy przyjaciel podjął dalszy temat, przeniósł na niego uwagę z niemałym zainteresowaniem. - A o kogo chodzi? - spytał, biorąc łyk ciepłego trunku i unosząc wymownie brwi. Nie był zbytnio w stanie przypisać konkretnej sylwetki kobiecej do postaci Elrica. Nie dlatego, że uważał go za kobieciarza, który zmieniał damskie towarzystwo jak rękawiczki — po prostu nigdy nie widział swojego przyjaciela z żeńską przyjaciółką. Nie widział z nim kogoś takiego jak Roselyn, Maeve czy Evey. Być może przegapił coś w życiorysie Lovegooda, ale nie byłoby to nic zaskakującego, biorąc pod uwagę, że w szkole Jayden był wyjątkowo roztrzepanym dzieckiem. Czy chodziło o jakąś dziewczynę z Hogwartu, czy może z późniejszego okresu? Bez podpowiedzi nie był w stanie nikogo ani niczego skojarzyć. Elric sam musiał przyznać — dawna przyjaciółka była słabą podpowiedzią. - I raczej nie mówisz mi tego bez powodu. - Nigdy nie rzucali słów na wiatr, a smokolog nie należał do tego typu mężczyzn, którzy wspominali o kobietach bez większego przywiązania.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Życie rodzinne Elrica dobiegło końca wraz z opuszczeniem gniazda Lovegoodów; nie poszczęściło mu się w miłości, żaden przelotny romans nie utrzymał się na tyle długo, aby zapragnął założyć własny dom. Być może się do tego nie nadawał, może los przewidział dla niego życie lekkoducha. Wcale nie wzbraniał się rękami i nogami przed małżeństwem, tak po prostu wyszło, lata przeminęły nie wiadomo kiedy i z młodego mężczyzny stał się starym kawalerem; na tyle starym, na ile uznawało go społeczeństwo, bo z całym szacunkiem do tradycji, wciąż uważał się za osobę relatywnie młodą.
A jednak, mimo braku własnych potomków, lubił pełnić rolę dobrego wujka dla dzieci swojej siostry oraz przyjaciół. Nie mając zbyt wielu okazji do zabawy z dziećmi Jaydena, ostawał na wysyłaniu im od czasu do czasu prezentów z okazji różnych świąt i wypytywaniu przyjaciela o ich ostatnie przygody, jakkolwiek zabawnie brzmiało to określenie w stosunku do berbeci w ich wieku.
- Ja tam lubię dziczyznę, byleby była świeża - Sięgnął po zaoferowany przez kelnerkę skrawek pergaminu, z nostalgią wspominając dawne lata, gdy na każdym stoliku znaleźć można było piękną kartę potraw w drewnianej oprawie. Widać poprzednie specjały poszły w odstawkę, gdy pojawiły się problemy z dostawami żywności. - Proszę bardzo, bażant w sosie z boczniaków... - zagwizdał przez zęby, gdy jego spojrzenie padło na cenę. No tak, powinien się spodziewać, że zachęcająca nazwa idzie w parze z majątkiem złotych monet. - Może nie... gołąb nadziewany orzechami i soczewicą? - Uśmiechnął się kątem ust, przesuwając pergamin na środek stolika i rozsiadając wygodniej na ławce. Dawniej wydawała mu się przestronniejsza, ale pewnie przez lata przybrał na masie i wysokości.
W jednakowej chwili unieśli z Jaydenem kufle, upijając łyki parującego trójniaka. Elric pzymknął oczy z zadowoleniem, gdyż słaby, ale aromatyczny alkohol przyjemnie rozgrzewał po czasie spędzonym na zewnątrz. Zima w tym roku wyjątkowo dawała w kość, jakby wszystko uwzięło się, by odebrać mieszkańcom Wysp nadzieję na lepszą przyszłość.
Odstawił kufel i oparł się łokciem na stole, starając się maskować fakt, że pytania Jaydena wprawiły go w zakłopotanie; sam był sobie winien, dobrowolnie zaczął temat! Rozejrzał się wpierw, czy nikt im się nie przysłuchuje, ale klientów w schronisku było niewielu i wydawali się w pełni zajęci sobą.
- Powinieneś ją kojarzyć, przynajmniej częściowo. Dawniej... w szkole i przez kilka lat później spędzałem z nią sporo czasu, opowiadałem ci o naszych wyprawach i wygłupach - Przesunął dłonią po zaroście, zastanawiając się, czy Jaydenowi cokolwiek świta. Miał jednak prawo zapomnieć, relacja Elrica z Lucindą załamała się już wiele lat temu, od tamtego czasu nieomal o niej nie wspominał. Żeby nie przywoływać ciężkich wspomnień. - Dorośliśmy od tamtego czasu, musieliśmy na jakiś czas urwać kontakt. Miała obowiązki, szlacheckie obowiązki - Zacisnął usta na wspomnienie zamieszania wywołanego jej aranżowanym ślubem i jego niedostatecznie czystą krwią. - Kilka miesięcy temu dowiedziałem się o niej czegoś, czego bardzo bym nie chciał się dowiadywać... - Zniżył głos, wychylając się do Jaydena przez stół ponad kuflami z miodem. - Nie żartowałem, gdy sugerowałem, że na pewno miałeś okazję ją zobaczyć. Jej twarz jest teraz wszędzie - Nie musiał chyba wyrażać się jaśniej. - W grudniu spotkaliśmy się w Derbyshire zupełnym przypadkiem. Nie jest już szlachcianką. - Urwał, odnosząc wrażenie, że pod kołnierzem jego koszuli zbiera się pot. - Zaoferowałem jej... sam nie wiem. Podróż. W sylwestra, żeby odświeżyć wspomnienia, poznać się na nowo po latach. - Westchnął ciężko, na powrót sięgając po kufel. - To tak cholernie skomplikowane. Nie wiem, co mam zrobić. Przecież jej nie powiem, że mi się nie podoba to, co robi. Nie mam prawa - Nie po tylu latach.
Spojrzał na Jaydena tak, jakby oczekiwał porady, mądrego słowa, które rozwiałoby wszystkie jego wątpliwości. Jednocześnie mając świadomości, że proste rozwiązanie prawdopodobnie nie istniało.
A jednak, mimo braku własnych potomków, lubił pełnić rolę dobrego wujka dla dzieci swojej siostry oraz przyjaciół. Nie mając zbyt wielu okazji do zabawy z dziećmi Jaydena, ostawał na wysyłaniu im od czasu do czasu prezentów z okazji różnych świąt i wypytywaniu przyjaciela o ich ostatnie przygody, jakkolwiek zabawnie brzmiało to określenie w stosunku do berbeci w ich wieku.
- Ja tam lubię dziczyznę, byleby była świeża - Sięgnął po zaoferowany przez kelnerkę skrawek pergaminu, z nostalgią wspominając dawne lata, gdy na każdym stoliku znaleźć można było piękną kartę potraw w drewnianej oprawie. Widać poprzednie specjały poszły w odstawkę, gdy pojawiły się problemy z dostawami żywności. - Proszę bardzo, bażant w sosie z boczniaków... - zagwizdał przez zęby, gdy jego spojrzenie padło na cenę. No tak, powinien się spodziewać, że zachęcająca nazwa idzie w parze z majątkiem złotych monet. - Może nie... gołąb nadziewany orzechami i soczewicą? - Uśmiechnął się kątem ust, przesuwając pergamin na środek stolika i rozsiadając wygodniej na ławce. Dawniej wydawała mu się przestronniejsza, ale pewnie przez lata przybrał na masie i wysokości.
W jednakowej chwili unieśli z Jaydenem kufle, upijając łyki parującego trójniaka. Elric pzymknął oczy z zadowoleniem, gdyż słaby, ale aromatyczny alkohol przyjemnie rozgrzewał po czasie spędzonym na zewnątrz. Zima w tym roku wyjątkowo dawała w kość, jakby wszystko uwzięło się, by odebrać mieszkańcom Wysp nadzieję na lepszą przyszłość.
Odstawił kufel i oparł się łokciem na stole, starając się maskować fakt, że pytania Jaydena wprawiły go w zakłopotanie; sam był sobie winien, dobrowolnie zaczął temat! Rozejrzał się wpierw, czy nikt im się nie przysłuchuje, ale klientów w schronisku było niewielu i wydawali się w pełni zajęci sobą.
- Powinieneś ją kojarzyć, przynajmniej częściowo. Dawniej... w szkole i przez kilka lat później spędzałem z nią sporo czasu, opowiadałem ci o naszych wyprawach i wygłupach - Przesunął dłonią po zaroście, zastanawiając się, czy Jaydenowi cokolwiek świta. Miał jednak prawo zapomnieć, relacja Elrica z Lucindą załamała się już wiele lat temu, od tamtego czasu nieomal o niej nie wspominał. Żeby nie przywoływać ciężkich wspomnień. - Dorośliśmy od tamtego czasu, musieliśmy na jakiś czas urwać kontakt. Miała obowiązki, szlacheckie obowiązki - Zacisnął usta na wspomnienie zamieszania wywołanego jej aranżowanym ślubem i jego niedostatecznie czystą krwią. - Kilka miesięcy temu dowiedziałem się o niej czegoś, czego bardzo bym nie chciał się dowiadywać... - Zniżył głos, wychylając się do Jaydena przez stół ponad kuflami z miodem. - Nie żartowałem, gdy sugerowałem, że na pewno miałeś okazję ją zobaczyć. Jej twarz jest teraz wszędzie - Nie musiał chyba wyrażać się jaśniej. - W grudniu spotkaliśmy się w Derbyshire zupełnym przypadkiem. Nie jest już szlachcianką. - Urwał, odnosząc wrażenie, że pod kołnierzem jego koszuli zbiera się pot. - Zaoferowałem jej... sam nie wiem. Podróż. W sylwestra, żeby odświeżyć wspomnienia, poznać się na nowo po latach. - Westchnął ciężko, na powrót sięgając po kufel. - To tak cholernie skomplikowane. Nie wiem, co mam zrobić. Przecież jej nie powiem, że mi się nie podoba to, co robi. Nie mam prawa - Nie po tylu latach.
Spojrzał na Jaydena tak, jakby oczekiwał porady, mądrego słowa, które rozwiałoby wszystkie jego wątpliwości. Jednocześnie mając świadomości, że proste rozwiązanie prawdopodobnie nie istniało.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
« Drzewo niesmagane wichrem, rzadko kiedy wyrasta silne i zdrowe »
Patrząc na mężczyznę przed sobą, Jayden wcale nie oceniał go przez pryzmat braku własnej rodziny. To nigdy nie było i nie powinno być wyznacznikiem wartości mężczyzny czy kobiety. To nie w posiadaniu bliskich zawarta była prawdziwa istota. To w czynach podejmowanych ku polepszeniu życia nie tylko własnego, lecz również bliźniego w ten naturalny, wyzbyty agresją sposób znajdowała się wycena ludzkiej przyzwoitości. Elric nigdy nie był osobą przepełnioną gniewem czy zazdrością. Potrafił trafnie oceniać istotne sytuacje i chociaż Vane nie przykładał, nie śledził jego relacji z kobietami, wierzył, iż Lovegood żadnej nie skrzywdził. Był porządnym czarodziejem i jakakolwiek jego wybranka winna była nieść świadomość szczęścia, jakie ją spotkało. Docenienie przychodziło ludziom w tych czasach niezwykle trudno, a przecież nie na każdym kroku spotykało się wierzących w dobro członków społeczności przesączonej bólem i cierpieniem. Kto więc jak nie Elric zasługiwał na szczęście?Pozwolił, aby przyjaciel odebrał od niego spis dostępnych dań, a następnie sam zajął się miodem, jakie zostały im dostawione. Obserwował przy okazji wnętrze schroniska, słuchając zastanawiającego się nad jedzeniem czarodzieja. Gwizdnięcie wywołało na twarzy astronoma gorzki uśmiech — niewielka porcja dobrego mięsa kosztowała krocie jeszcze przed kryzysem. Musieli się teraz porządnie zastanowić, czy naprawdę mieli smak na bażanta. Finalnie jednak padła decyzja i przyszła jego kolej. - Chyba bardziej ufam rybom - odpowiedział, przejmując od Elrica dostępne dania i patrząc na dopisaną szybkim pismem solę. Zaraz też odszukał spojrzeniem znajdującej się przy barze kelnerki, a ta widząc wzrok mężczyzny, skierowała się ku czarodziejom. Wyglądała na zmęczoną i zasmuconą, chociaż Jayden mógł być pewien, że gdyby czasy były inne, cała aż promieniowałaby typową dla Szkotów gadatliwością. Jej żywe, jasne oczy mówiły same za siebie — że tęskniła za tym, by znów mieć powód do głośnego, młodzieńczego śmiechu. Ale teraz... Musiała się zadowolić tym, czym miała. Podobnie jak dwóch nieznajomych, których przyszło jej obsługiwać. Gdy podeszła do ich stolika, Vane złożył zamówienie za siebie i swojego towarzysza. - Poprosimy gołębia i solę - powiedział, posyłając ciepły uśmiech młodej czarownicy, która poprawiła opadający kosmyk kasztanowych włosów, wsuwając je za ucho. Przy okazji odpowiedziała astronomowi tym samym grymasem, krzyżując z nim spojrzenie po raz pierwszy, następnie przeniosła je na chwilę na postać Lovegooda i odeszła, kierując się ku innemu stolikowi po drugiej stronie sali. - Trochę mi jej szkoda - mruknął cicho, odprowadzając jeszcze przez chwilę spojrzeniem sylwetkę kelnerki. - Zamiast cieszyć się spokojną młodością, wyczekuje otwarcia drzwi przez ludzi, którzy jakimś cudem tu trafią. I którzy jakimś cudem będą mieć pieniądze. - Mimo że do Szkocji konflikt jeszcze nie dotarł z taką mocą, jaka oddziaływała w Anglii, nie dało się zaprzeczyć, że konsekwencje wojny i głodu promieniowały również na szkockie ziemie. Ludzie walczyli o przetrwanie — komu się śniły niedzielne obiadki w oddalonym schronisku? Zaraz jednak znów Elric pojawił się na planie głównym, a jego niepewność była aż nadto widoczna. Jayden obserwował go uważnie, jak kręcił się na swoim siedzeniu, jakby nie wiedział, co się robiło w takich sytuacjach. Na ustach Vane'a pojawił się przy okazji nikły uśmiech rozbawienia, gdy obserwował zmagania ewidentnie zadurzonego przyjaciela. Pokręcił głową w niedowierzaniu, biorąc łyk ciepłego jeszcze trójniaka. - Kojarzę kogoś z roku Maeve, ale nie każ mi sobie przypominać tamtych czasów. - Pamiętał coś, ale te wspomnienia były jak za mgłą. Z tego co kojarzył, nigdy tej konkretnej dziewczyny nie poznał. - Nie mów już więcej. Po namyśleniu się nie chcę wiedzieć. - Już rozumiał, do czego pił przyjaciel, ale nie chciał się doszukiwać konkretnego nazwiska czy konkretnej twarzy. Nie zamierzał też mówić Elricowi, żeby się opanował, bo bądź co bądź gdyby przyszło mu ponownie odtworzyć życie z Pomoną, nawet z wiedzą, iż była częścią Zakonu Feniksa, zrobiłby to. Znów by lgnął do niej, nie mogąc się powstrzymać. Pijany samą jej obecnością. Uśmiech zniknął jednak z twarzy profesora, gdy usłyszał i zobaczył, jak bardzo szczere było wyznanie, którego był świadkiem. Nie wiem, co mam zrobić. Nie mam prawa. Jayden odstawił swój kufel, pozwalając, by pozbawiona rękawiczki dłoń grzała się od ciepła bijącego od alkoholu i dopiero wtedy spojrzał na Lovegooda z powagą. - Jeśli ci na niej zależy i na waszej relacji powinieneś jej powiedzieć - odpowiedział spokojnie i bez zawahania się. Dla niego nie był to trudny wybór. Był to wręcz oczywisty wybór. - Szacunek właśnie na tym polega — że mówimy szczerze nawet wówczas, gdy wiemy, że może ona zaboleć. - Po tym i jej reakcji w odpowiedzi Elric miał również poznać, czy kobieta goszcząca w jego myślach była warta zachodu. Musiał wiedzieć, czy był sens. Czy miała wobec niego szacunek, jaki miał wobec niej. Astronom przez chwilę milczał, wbijając wzrok w opary schłodzonego powietrza uciekające z tafli pitnego miodu, gdy odezwał się ponownie tknięty pewną myślą:
- Chcesz się z nią ożenić?
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nigdy nie zastanawiał się nad tym, czy zasługuje na szczęście - może w natłoku obowiązków i wypraw, zrealizowanych i tych, które wciąż należało zrealizować, nie miał na to czasu. A może zwyczajnie nie uważał tej wiedzy za istotną; byli ludzie, którzy bardzo na szczęście zasługiwali, a życie wciąż rzucało im kłody pod nogi. Byli także ci, których przyzwoitością nie dałoby się napełnić najmniejszej fiolki alchemicznej, a wiedli prym zarówno pod względem finansowym, jak rodzinnym. Życie nie było na tyle sprawiedliwe, by zawsze dostawali to, na co zasługują, ale przynajmniej miał możliwość samodzielnie zawalczyć o szczęście dla siebie - w takiej formie, w jakiej sobie to szczęście wyobrażał.
Wzruszył ramieniem w odpowiedzi na wybór Jaydena; prawda leżała chyba po środku, nie było co wybrzydzać, gdy zarówno oni jak i właściciele niewielkiego schroniska robili wszystko, co w ich mocy, by przetrwać trudną zimę. Elric wyobrażał sobie, że w tak tragiczną pogodę, do tego w środku wojny, niewielu ludzi chciało zapuszczać się na górskie wycieczki w okolice Ben Navis. Kiedy oddawali kartę, również zwrócił uwagę na zmęczoną życiem kelnerkę. Słowa wsparcia już prawie torowały sobie drogę do jego ust, ale przygryzł język i posłał jej wyłącznie ciepły uśmiech. Wszystko, co mógł powiedzieć, będzie w kontekście jej sytuacji jedynie wyświechtanym frazesem, a nie chciał, by dziewczyna sobie pomyślała, że się nią zabawia; nie był takim człowiekiem.
- Nie jest jedyna - odpowiedział Jaydenowi, nieco ściszając głos, na wypadek, gdyby kelnerka jeszcze mogła ich usłyszeć. - Przynajmniej wysoko w szkockich górach ma dach nad głową, walki raczej tu nie dotrą, na pewno nie w tym roku. Niektórzy nie mogą liczyć nawet na to. - Mogło to brzmieć okrutnie, ale zawsze starał się w pierwszej kolejności spoglądać na jasne strony sytuacji. Sam trzymał się myśli o tym, że rezerwat jest jego bezpieczną ostoją, choć biorąc pod uwagę jego umiejscowienie musiał brać pod uwagę, że ich dni mogły nadejść w każdej chwili.
Splątał się lekko, gdy przyszło do tłumaczenia się z własnych doświadczeń, z uczuć, których jak na mężczyznę przystało starał się nie okazywać zbyt otwarcie - nie bez powodu jednak byli przyjaciółmi i po to zresztą się spotkali, by mógł wyrzucić z siebie to wszystko bez obaw, że zostanie wykorzystane przeciw niemu. W rezerwacie nigdy nie mógł być pewien, czy ktoś z jego drużyny nie zdecyduje się zrobić z niego złośliwego żartu. Trochę większe zaufanie miał co do ich lojalności poszukiwanym czarodziejom, w końcu mieli jednego właściwie pod własnym nosem.
- Rozumiem - Kiwnął głową, sięgając po kufel miodu i naprawdę rozumiał. Jayden miał własne doświadczenia, miał prawo nie chcieć, aby dołożono mu ciężaru niechcianej wiedzy. Mogli rozmawiać teoretycznie, bez nazwisk. Może nawet tak było lepiej. Długo milczał, pijąc i przecierając usta wierzchem dłoni. Sugestia Jaydena była zupełnie logiczna, a takie zazwyczaj najtrudniej było przyjąć do wiadomości. - Prędzej czy później będę musiał tak zrobić, ale chyba odwlekam to tylko dlatego, że obawiam się, co się wydarzy, gdy do tego dojdzie. Nie chcę jej od siebie odepchnąć, nie chcę, żeby znowu miała tylko... - Zacisnął zęby, pokręcił głową. - ...tylko wojnę na horyzoncie. Wydaje się, że o niczym innym nie myśli, nawet wtedy, kiedy jesteśmy razem. Jest taka młoda. - Niewiele młodsza od niego, ale jakoś nie mógł odrzucić od siebie tej opiekuńczości, którą roztaczał nad nią przed laty. Znów zaczepił palce o ucho kielicha, ale zatrzymał się raptownie w pół ruchu, uciekając spojrzeniem i zamierając jak czarodziej złapany w czar spowalniający. Skąd Jaydenowi wzięło się to pytanie? Powiedział przecież, że to jego przyjaciółka. - Nie - mruknął wreszcie, nerwowo przeczesując włosy palcami. - Nie wiem - dodał zaraz, by z większą pewnością odpowiedzieć sam sobie: - Nie. - Znów spojrzał na przyjaciela. - Skąd to pytanie? - Nie chciał brzmieć na rozdrażnionego, całkiem możliwe jednak, że nie w pełni mu się to udało.
Wzruszył ramieniem w odpowiedzi na wybór Jaydena; prawda leżała chyba po środku, nie było co wybrzydzać, gdy zarówno oni jak i właściciele niewielkiego schroniska robili wszystko, co w ich mocy, by przetrwać trudną zimę. Elric wyobrażał sobie, że w tak tragiczną pogodę, do tego w środku wojny, niewielu ludzi chciało zapuszczać się na górskie wycieczki w okolice Ben Navis. Kiedy oddawali kartę, również zwrócił uwagę na zmęczoną życiem kelnerkę. Słowa wsparcia już prawie torowały sobie drogę do jego ust, ale przygryzł język i posłał jej wyłącznie ciepły uśmiech. Wszystko, co mógł powiedzieć, będzie w kontekście jej sytuacji jedynie wyświechtanym frazesem, a nie chciał, by dziewczyna sobie pomyślała, że się nią zabawia; nie był takim człowiekiem.
- Nie jest jedyna - odpowiedział Jaydenowi, nieco ściszając głos, na wypadek, gdyby kelnerka jeszcze mogła ich usłyszeć. - Przynajmniej wysoko w szkockich górach ma dach nad głową, walki raczej tu nie dotrą, na pewno nie w tym roku. Niektórzy nie mogą liczyć nawet na to. - Mogło to brzmieć okrutnie, ale zawsze starał się w pierwszej kolejności spoglądać na jasne strony sytuacji. Sam trzymał się myśli o tym, że rezerwat jest jego bezpieczną ostoją, choć biorąc pod uwagę jego umiejscowienie musiał brać pod uwagę, że ich dni mogły nadejść w każdej chwili.
Splątał się lekko, gdy przyszło do tłumaczenia się z własnych doświadczeń, z uczuć, których jak na mężczyznę przystało starał się nie okazywać zbyt otwarcie - nie bez powodu jednak byli przyjaciółmi i po to zresztą się spotkali, by mógł wyrzucić z siebie to wszystko bez obaw, że zostanie wykorzystane przeciw niemu. W rezerwacie nigdy nie mógł być pewien, czy ktoś z jego drużyny nie zdecyduje się zrobić z niego złośliwego żartu. Trochę większe zaufanie miał co do ich lojalności poszukiwanym czarodziejom, w końcu mieli jednego właściwie pod własnym nosem.
- Rozumiem - Kiwnął głową, sięgając po kufel miodu i naprawdę rozumiał. Jayden miał własne doświadczenia, miał prawo nie chcieć, aby dołożono mu ciężaru niechcianej wiedzy. Mogli rozmawiać teoretycznie, bez nazwisk. Może nawet tak było lepiej. Długo milczał, pijąc i przecierając usta wierzchem dłoni. Sugestia Jaydena była zupełnie logiczna, a takie zazwyczaj najtrudniej było przyjąć do wiadomości. - Prędzej czy później będę musiał tak zrobić, ale chyba odwlekam to tylko dlatego, że obawiam się, co się wydarzy, gdy do tego dojdzie. Nie chcę jej od siebie odepchnąć, nie chcę, żeby znowu miała tylko... - Zacisnął zęby, pokręcił głową. - ...tylko wojnę na horyzoncie. Wydaje się, że o niczym innym nie myśli, nawet wtedy, kiedy jesteśmy razem. Jest taka młoda. - Niewiele młodsza od niego, ale jakoś nie mógł odrzucić od siebie tej opiekuńczości, którą roztaczał nad nią przed laty. Znów zaczepił palce o ucho kielicha, ale zatrzymał się raptownie w pół ruchu, uciekając spojrzeniem i zamierając jak czarodziej złapany w czar spowalniający. Skąd Jaydenowi wzięło się to pytanie? Powiedział przecież, że to jego przyjaciółka. - Nie - mruknął wreszcie, nerwowo przeczesując włosy palcami. - Nie wiem - dodał zaraz, by z większą pewnością odpowiedzieć sam sobie: - Nie. - Znów spojrzał na przyjaciela. - Skąd to pytanie? - Nie chciał brzmieć na rozdrażnionego, całkiem możliwe jednak, że nie w pełni mu się to udało.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
« Drzewo niesmagane wichrem, rzadko kiedy wyrasta silne i zdrowe »
Profesor, mimo że musiał wiele w swoim życiu przewartościować, wcale nie przestał wierzyć w fundamentalne idee, jakimi nieustannie się kierował. Między innymi chciał, aby ludzie nie utrudniali sobie wzajemnie istnienia, a za logiką szło również doświadczenie szczęścia. Bo czy gdyby szanowali się nawzajem, mieliby konflikty, jakie opanowały ludzkość? Chęć władzy, ambicje, egoizm oślepiały trzeźwe myślenie i doprowadzały do zaburzeń, z jakimi musieli się mierzyć. I przez które wielu ludzi nie miało zwyczajnej szansy i możliwości prowadzenia normalnego, spokojnego życia. Patrząc po Elricu, Jayden nie winił wojny za taki stan, ale na pewno nie miało to w żaden sposób pomóc mu w ustabilizowaniu dotychczasowego istnienia. Przecież doskonale pamiętał ich plany podróży oraz chęć zdobywania wiedzy — obaj łakomi nieznanego, niecierpliwi i gotowi do podjęcia się nawet najtrudniejszych wyzwań. Mieli żyć w drodze, nie zatrzymywać się w jednym miejscu zbyt długo, ale dzięki temu czerpać z najmniejszych momentów pełnymi garściami. Byli naiwni i niewinni — życie zweryfikowało nastoletnie marzenia i szybciej niż zdążyli się zorientować, każdy z nich poszedł w swoją stronę. Wciąż pilnując kontaktu między sobą. Obaj jednak znaleźli się w wieku, w którym odrobina stabilności była po prostu dobra. Jayden pragnął zobaczyć swoich przyjaciół szczęśliwych, bezpiecznych, spełnionych. Niekoniecznie w rodzinnym gronie, jeśli tego nie pragnęli, ale czy grzechem było oczami wyobraźni widzieć uśmiechniętą znów Maeve? Roselyn z Melanie bezpiecznie otulone kocem w bujanym fotelu w szkockiej wsi z daleka od zagrożenia i problemów? Elrica z — nieprzypisaną mu w wyobraźni astronoma — kobietą budując swą bezpieczną przystań od postaw? Bez gniewu, strachu, cierpienia. Bez nietolerancji. Czy to było złe?Niektórzy nie mogą liczyć nawet na to.
I znów wrócił do rzeczywistości i faktu, jak bardzo różniła się ona od wyobrażeń. Przez chwilę wbijał spojrzenie w nieistniejący punkt w przestrzeni schroniska, nie odzywając się, lecz w swej ciszy zbierając myśli. W końcu odezwał się, a brwi zmarszczyły nieprzesadnie. - Mój prapradziadek dostał list od nestora Ollivanderów. Twierdził, że Vane'owie mogą schronić się w ich posiadłości. Moja kuzynka w tym samym czasie uciekała z Lancashire. To teren Ollivanderów, a jednak nawet oni nie potrafią zadbać o bezpieczeństwo mieszkańców. Nie winiłbym ich, gdyby arystokracja tak bardzo nie puszyła się w czasach pokoju. - Tak łatwo było wszak domagać się szacunku bez zagrożenia. Gdy przychodziło, co do czego, każdy dbał tylko o siebie. Przyjemnie było się tytułować panami ziemskimi, lordami hrabstwa, jeśli nie ponosiło się faktycznej odpowiedzialności. A przecież winni byli chronić swoich ludzi. Powinni umieć za nich walczyć, ale jak widać, nie byli już ichnimi ludźmi. Ci, którzy obiecali wsparcie, woleli zamknąć się we własnym pałacu i chronić najbliższych. - Jeśli ta wojna kiedykolwiek się skończy, pojawi się nagle wielu bohaterów - mruknął cicho astronom z wyraźnie wyrysowanym grymasem obrzydzenia na twarzy, jednak zapił go większym łykiem pitnego miodu, pozwalając, by gryczany posmak spłynął po schrypniętym od zimna gardle. Jayden był dumny z Riana — jego prapradziadek miał rację, że to nie Vane'owie potrzebowali schronienia i nie zamierzali chować się, porzucając własny dom. Nie mieli zostawić go na pożarcie psom. Jeśli ktokolwiek miał za nich walczyć, to byli to oni sami.
Nie chcę, żeby znowu miała tylko wojnę na horyzoncie.
- Skoro jesteś ty, nie ma tylko wojny przed sobą. - Nie ganił przyjaciela. Mówił szczerze, jak to wyglądało i jak sam widziałby siebie, patrzącego na Pomonę. W końcu gdy byli razem, nic więcej się nie liczyło. Nawet jeśli dosłownie nie przenosili się do innego wymiaru, ich podświadomości wymykały się normalnemu rozumowaniu. Zamknięci w kapsule bezwiecznego bezkresu mogli regenerować siły, równocześnie je sobie odbierając. Uśmiech satysfakcji przemknął po twarzy profesora, gdy wrócił na moment do wspomnień pełnych intymności z własną żoną. Zaraz jednak wrócił uwagą do Lovegooda wyraźnie zmieszanego zadanym pytaniem. Dlaczego? Dlaczego o to pytał? Wydawało się to bardziej niż oczywiste, ale Vane zamierzał grać w to dalej. - Wydaje mi się, że to ważne. Żeby znać swoje oczekiwania i zamiary. Szczególnie że raczej nie traktujesz tej dziewczyny jak siostry. - Podniósł spojrzenie na moment na przyjaciela, żeby odnaleźć w jego twarzy odpowiedź. Jayden bardzo nie chciał, żeby Elric szedł w stronę kończącą się przyjemnościami bez zobowiązań. Oczywiście, że nie mógł go powstrzymać — był dorosły, podobnie jak czarownica, o której mówił. Mimo to nie zamierzał milczeć w momencie gdy czuł, że powinien był się odezwać. Zresztą... Jeśli wchodziło się w jakikolwiek związek z pobudek chęci oddania się drugiej osoby, czy nie powinno się właśnie patrzeć z tej perspektywy? Bo czy inne cele nie były po prostu oszustwem? - Wszyscy mamy tylko jedno życie, Elric. Od tego są przyjaciele — by dopilnować, abyś zmarnował je przynajmniej godnie. - Ostatnie słowa były okraszone uśmiechem, ale przesłanie było wystarczająco jasne. Vane nie zdążył powiedzieć nic więcej, gdy kelnerka wróciła z ich daniami, a profesor poprosił o jeszcze jedną porcję pitnego miodu. Po krótkim smacznego i odejściu obsługującej ich dziewczyny odezwał się ponownie, tym razem zmieniając temat:
- Widziałeś się ostatnio z Maeve? Martwię się o nią.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie próbował objąć naukową logiką wojny, która dręczyła Wielką Brytanię praktycznie bezustannie od półwiecza - wychodził z założenia, że dla tak wyrafinowanych aktów gwałtu i przemocy, tej pogardy wobec drugiego człowieka, nie ma żadnego wytłumaczenia zakrawającego o sens. To właśnie w ten sposób ludzie objawiali swą najbardziej irracjonalną stronę, odrzucając wartości na rzecz egoistycznej potrzeby sprawowania kontroli nad każdym i wszystkim. Za stary był na to, żeby nie rozumieć tego, że niektórych rzeczy wyjaśnić się nie dało; że światem nie rządziły proste reguły i nic nie było w pełni czarne lub białe.
Położył łokieć na krawędzi stolika, żeby móc podeprzeć brodę na dłoni i w ciszy obserwować ciepłe wnętrze schroniska. Czy tyle nie powinno mu wystarczyć? Ogień w kominku, przyjemna odmiana od śnieżycy? Jedzenie na talerzu, obecność ludzi, których nie musiał się obawiać?
Był tak cholernie zmęczony - nie było to jednak zmęczenie, które dało się oceniać fizycznymi miarami. Sen nijak by nie pomógł, nawet ten najlepszy, po eliksirze. To zmęczenie sięgało wgłąb, czyniło skórę bledszą, a oczy matowymi. Na każdym kroku można było dziś spotkać ludzi zmęczonych w ten sposób; jeden taki człowiek siedział nawet naprzeciw niego.
- Pozostajecie w dobrych stosunkach z Ollivanderami - mruknął wpierw Elric, bez złośliwości, ale i bez faktycznego zainteresowania. Znacznie bardziej poruszył go finał tej historii. - Twojej kuzynce udało się uciec? - Powoli przetarł oczy kciukiem i palcem wskazującym. - Niechby to wszystko... słyszałeś o tym, co wydarzyło się w Staffordshire, prawda? Przywłaszczają sobie co tylko mogą i nikt nie jest ich w stanie zatrzymać. Nawet ci... - Zacisnął zęby, aż poruszyły się mięśnie jego szczęki. Miał opory przed wypowiedzeniem prawdy, w końcu ich rezerwat należał do Greengrassów. - ...ci pożal się Merlinie lordowie.
Skinął ponuro głową i sięgnął po kufel, żeby dać sobie moment na zamknięcie oczu i odegnanie od siebie ciężkiej atmosfery, która osiadała na wnętrznościach niczym wieloukładowa choroba.
- Cóż, przynajmniej mamy pewność, że nie będziemy nimi my. My jesteśmy tylko naukowcami - rzucił, nie siląc się na przesadną ironię i lekko stukając się kielichami z przyjacielem.
Choć spodziewał się - oczekiwał - rozmowy o Lucindzie, nie sądził, że cięższe niż wysłuchanie opinii Jaydena okaże się skonfrontowanie z tym, co naprawdę myślał i sądził, a do czego być może wcześniej nie miał chęci przyznawać się nawet przed sobą samym.
- Chciałbym, żeby tyle wystarczyło - parsknął lekko, gdy Jayden użył tego swojego akademicko neutralnego tonu, aby wytknąć coś, co w oczach Elliego jedynie pozorowało oczywistość. Lucinda potrzebowała czegoś więcej; potrzebowała stabilnego domu, przyjaciół, którzy nie umierali miesiąc za miesiącem, podróży, pracy, marzeń... ile z tych rzeczy zdążyła już utracić?
Czy traktował Lucy jak siostrę? Kiedyś może bez oporów przyznałby, że tak, uciąłby wszelkie drażniące sugestie. Teraz jednak mógł tylko niezręcznie pocierać dłonią szorstki zarost i w nieprzyjemnej ciszy obserwować drżący płomyk świecy stojącej na stole.
- Naprawdę nie jesteśmy już młodzi, co? - powiedział wreszcie z cichym śmiechem, po którym nastąpiło długie westchnienie. - Nie wiem jeszcze, nie znam swoich oczekiwań. Wiem, że ucieka mi czas. Że od początku go nie miałem. Ale jestem w kropce - Co tak naprawdę stało mu na przeszkodzie? Wojna, która nie sprzyjała uwodzeniu, czy nieprzyjemne uczucie wewnątrz na myśl o dyskutowaniu o własnych emocjach bez uprzedniej wiedzy o tym co ona może o tym wszystkim sądzić? Uśmiechnął się nieco szerzej, gdy przyjaciel podsumował jego marnowanie sobie życia. - Co ja bym bez ciebie zrobił... chyba został jeszcze starszym kawalerem niż już jestem.
Przyjął od kelnerki talerz ze skromnym obiadem, zauważając z przyjemnością, że przynajmniej wygląda na świeży; albo dostatecznie dobrze przyrządzony, aby zatuszować oznaki wysuszenia. Sięgnął po widelec, ale wstrzymał się z jedzeniem, zainteresowany pytaniem Jaydena.
- Z Maeve? Nie, nie miałem okazji, odkąd usłyszałem, że opuściła Londyn. Stało się ostatnio coś szczególnego, co wprawiło cię w zmartwienie? - Coś innego niż trwająca wojna, rzecz jasna.
Potarł czoło, próbując przypomnieć sobie, czy Maeve ostatnio mu się śniła w marze spowitej szarością; na szczęście zdawało mu się, że nie.
Położył łokieć na krawędzi stolika, żeby móc podeprzeć brodę na dłoni i w ciszy obserwować ciepłe wnętrze schroniska. Czy tyle nie powinno mu wystarczyć? Ogień w kominku, przyjemna odmiana od śnieżycy? Jedzenie na talerzu, obecność ludzi, których nie musiał się obawiać?
Był tak cholernie zmęczony - nie było to jednak zmęczenie, które dało się oceniać fizycznymi miarami. Sen nijak by nie pomógł, nawet ten najlepszy, po eliksirze. To zmęczenie sięgało wgłąb, czyniło skórę bledszą, a oczy matowymi. Na każdym kroku można było dziś spotkać ludzi zmęczonych w ten sposób; jeden taki człowiek siedział nawet naprzeciw niego.
- Pozostajecie w dobrych stosunkach z Ollivanderami - mruknął wpierw Elric, bez złośliwości, ale i bez faktycznego zainteresowania. Znacznie bardziej poruszył go finał tej historii. - Twojej kuzynce udało się uciec? - Powoli przetarł oczy kciukiem i palcem wskazującym. - Niechby to wszystko... słyszałeś o tym, co wydarzyło się w Staffordshire, prawda? Przywłaszczają sobie co tylko mogą i nikt nie jest ich w stanie zatrzymać. Nawet ci... - Zacisnął zęby, aż poruszyły się mięśnie jego szczęki. Miał opory przed wypowiedzeniem prawdy, w końcu ich rezerwat należał do Greengrassów. - ...ci pożal się Merlinie lordowie.
Skinął ponuro głową i sięgnął po kufel, żeby dać sobie moment na zamknięcie oczu i odegnanie od siebie ciężkiej atmosfery, która osiadała na wnętrznościach niczym wieloukładowa choroba.
- Cóż, przynajmniej mamy pewność, że nie będziemy nimi my. My jesteśmy tylko naukowcami - rzucił, nie siląc się na przesadną ironię i lekko stukając się kielichami z przyjacielem.
Choć spodziewał się - oczekiwał - rozmowy o Lucindzie, nie sądził, że cięższe niż wysłuchanie opinii Jaydena okaże się skonfrontowanie z tym, co naprawdę myślał i sądził, a do czego być może wcześniej nie miał chęci przyznawać się nawet przed sobą samym.
- Chciałbym, żeby tyle wystarczyło - parsknął lekko, gdy Jayden użył tego swojego akademicko neutralnego tonu, aby wytknąć coś, co w oczach Elliego jedynie pozorowało oczywistość. Lucinda potrzebowała czegoś więcej; potrzebowała stabilnego domu, przyjaciół, którzy nie umierali miesiąc za miesiącem, podróży, pracy, marzeń... ile z tych rzeczy zdążyła już utracić?
Czy traktował Lucy jak siostrę? Kiedyś może bez oporów przyznałby, że tak, uciąłby wszelkie drażniące sugestie. Teraz jednak mógł tylko niezręcznie pocierać dłonią szorstki zarost i w nieprzyjemnej ciszy obserwować drżący płomyk świecy stojącej na stole.
- Naprawdę nie jesteśmy już młodzi, co? - powiedział wreszcie z cichym śmiechem, po którym nastąpiło długie westchnienie. - Nie wiem jeszcze, nie znam swoich oczekiwań. Wiem, że ucieka mi czas. Że od początku go nie miałem. Ale jestem w kropce - Co tak naprawdę stało mu na przeszkodzie? Wojna, która nie sprzyjała uwodzeniu, czy nieprzyjemne uczucie wewnątrz na myśl o dyskutowaniu o własnych emocjach bez uprzedniej wiedzy o tym co ona może o tym wszystkim sądzić? Uśmiechnął się nieco szerzej, gdy przyjaciel podsumował jego marnowanie sobie życia. - Co ja bym bez ciebie zrobił... chyba został jeszcze starszym kawalerem niż już jestem.
Przyjął od kelnerki talerz ze skromnym obiadem, zauważając z przyjemnością, że przynajmniej wygląda na świeży; albo dostatecznie dobrze przyrządzony, aby zatuszować oznaki wysuszenia. Sięgnął po widelec, ale wstrzymał się z jedzeniem, zainteresowany pytaniem Jaydena.
- Z Maeve? Nie, nie miałem okazji, odkąd usłyszałem, że opuściła Londyn. Stało się ostatnio coś szczególnego, co wprawiło cię w zmartwienie? - Coś innego niż trwająca wojna, rzecz jasna.
Potarł czoło, próbując przypomnieć sobie, czy Maeve ostatnio mu się śniła w marze spowitej szarością; na szczęście zdawało mu się, że nie.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
« Drzewo niesmagane wichrem, rzadko kiedy wyrasta silne i zdrowe »
Zmęczenie doścignęło ich wszystkich. Nawet tych, którzy trwale walczyli i radzili sobie z jego balastem, uginali teraz kolana, nie będąc w stanie utrzymać się przy trzeźwych zmysłach bez przerwy. Jeśli ktoś tak twierdził, kłamał. Sen zdawał się luksusem, a odpoczynek cennym kruszcem, który wyczerpał się już dawno temu. Ludziom nie pozostało więc w tym świecie nic innego jak konać w głodzie, zimnie i cierpieniu. Czy jednak powinni byli się poddać? Porzucić wolność na rzecz złapania chwili oddechu? Nie można było ufać pragnącym uwagi obywateli zbawców — twierdzili, że stając po ich stronie, wygrają wojnę, a wraz z nią prawo do życia i decydowania o przyszłości. Wyczerpani samotnością, zagubieni po drodze z licznymi rozwidleniami ludzie dali się w swej desperacji złapać w pajęczą sieć, nie wiedząc, co kryło się poza piękną fasadą. Nikt nie miał im wywalczyć wolności poza nimi samymi. Dlatego Jayden nie opowiadał się za żadną ze stron. Wiedział, że przypisywane Zakonowi Feniksa cele były pokrewne z jego własnymi, ale sposoby doprowadzenia do tego już nie. A on nie zamierzał łamać się i uznawać, iż cel uświęcał środki. Nawet jeżeli oznaczało to wykluczenie — nie działały wszak na niego groźby pod zarzutem pozostania samemu na placu boju. Postępujesz źle. Obudź się. To nie jest sprawiedliwość. A co jeśli nie mógł pójść w żadną ze stron? Nie chciał ich wybierać. Chciał trwać przy swoich przekonaniach i wierzeniach, obawiając się je zdradzić. Wyrzeczenie się ich, równało wszak z pogwałceniem istnienia nie tylko samego siebie, lecz dzieci, jakie miał pod swoją opieką. Nie. Nie mógł, nie zamierzał się poddawać, mimo iż zmęczenie osiadło mu na ramionach silniej niż kiedykolwiek.Pozostajecie w dobrych stosunkach z Ollivanderami.
- I co w związku z tym? - Vane zmarszczył brwi, a jego twarz nabrała surowości. Najprawdopodobniej uderzyły go słowa przyjaciela silniej, niż powinny, jednak temat był dla astronoma wyjątkowo nieprzyjemny. Dlatego lekko się obruszył na moment, by finalnie odetchnąć i przejechać dłonią przez twarz, a następnie przegarnąć włosy. - Dla mnie ten sojusz już dawno przestał obowiązywać. Nasza rodzina kilka stuleci temu przestała mieć wśród nich patronów. To wszystko jest... Takie staroświeckie. Skupiamy się na tym, co było, a nie na tym, co ma być. - Urwał na chwilę, pozwalając, by schrypnięte gardło zaczerpnęło gorzkawo-słodkiego smaku miodu. - Tak. Jest ze mną - odparł, gdy czarodziej naprzeciwko spytał o dalsze losy Shelty. Skrzywił się jeszcze, słysząc o Staffordshire. - To nie stało się z dnia na dzień, Elric. Pozwalaliśmy sobie na to, aż zaczęli... - przerwał na chwilę. - Palić ludzi. - To w końcu nie był jeden dzień, jeden tydzień, miesiąc, nawet nie jeden rok. Sytuacja pogłębiała kryzys jeszcze na długo, zanim Wilhelmina zajęła stołek Ministra Magii. Wielka Wojna Czarodziejów zrównała z ziemią ich wiarę w siebie, dlatego oddali się systemowi, który w żaden sposób nie potrafił ich chronić. Longbottom, Tuft, Malfoy — żadna władza nie potrafiła uzdrowić tego, co jełczało od wewnątrz całymi dekadami. Emancypacja konserwatywnych poglądów były skutkiem, nie przyczyną. Astronom westchnął ciężko, milknąc i słuchając dalej słów przyjaciela. Jego twarz złagodniała jednak, gdy Lovegood w pełnej krasie własnej niepewności wyraził swoje wątpliwości.
Chciałbym, żeby tyle wystarczyło.
- Wiesz, ile oddałbym za przynajmniej zobaczenie Mony? Byłbym najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Czasami jedna osoba wystarczy aż nadto - odpowiedział łagodnie, wyobrażając sobie własną reakcję, gdyby przyszło mu dostrzeżenie własnej żony. Właśnie tam. W schronisku. Nawet przez ułamek sekundy. Zapewne oszalałby, a serce wyskakiwało z piersi, chcąc znaleźć się jak najbliżej tego ukochanego. Wiedział jednak, że nieważne jak bardzo by tego pragnął, nic podobnego nie miało mieć miejsca. Byli jednak tu i teraz. Przeszłość nie miała już powrócić i mogli jedynie patrzeć się w przyszłość, z dawnych dni wyciągając wnioski. Naprawdę nie byli na tyle młodzi, by pozwalać sobie na błędy wybaczane ze względu na wiek. Ale jestem w kropce. - Nie martw się. Ja też - dodał szczerze, uśmiechając się porozumiewawczo do mężczyzny i pochylając nad stołem, aby delikatnie poklepać go po ramieniu w geście męskiego sojuszu i zrozumienia. Zamiast jednak odpowiedzieć werbalnie na dalsze słowa Elrica, Jayden uniósł kufel miodu, w którym nie zostało już tak wiele alkoholu i wypił za nie.
Gdy temat zszedł na Maeve, a nowe pytania padły między dwoma czarodziejami, Vane stracił z poprzedniego rozbawienia. - Ona... - zaczął, ale urwał, zastanawiając się, jak ubrać w słowa własne obawy. Nie dlatego, że nie wiedział, co miał powiedzieć. Zakon Feniksa był mu solą w oku od długiego czasu, jednak to nie o niego się martwił. Korupcja, jaka trawiła społeczeństwo, już dawno wylała się poza granice głównych stron walczących. Moment, w którym bliska mu osoba stała się wręcz niewzruszona na odbieranie czyjegoś życia, powodował lodowaty dreszcz i odrętwienie wszelkich neuronów. Nie chciał tego dla Clearwater, a jego obowiązkiem jako przyjaciela była próba, walka o to, aby nie dała się pochłonąć ciemności. Była w końcu jeszcze do odratowania. Przesunął jakby od niechcenia widelcem po podanej mu rybie. - Pokłóciła się z Kaiem i wydaje mi się mocno pogubiona w aktualnej sytuacji. Zmieniła się. Nie jestem jej ojcem, by wymagać, by wyznawała tę samą moralność, co ja, ale... Patrzę na nią i jej nie poznaję. Znaczy... Widzę znów tę samą dziewczynkę co za pierwszym razem w Hogwarcie, ale przerażoną w zupełnie inny sposób. - Bo gdyby się nie bała, nie pozwoliłaby zabić tamtego człowieka. Nie szukałaby zemsty. Gdyby się nie bała, pozwoliłaby sobie na siłę... Astronom podniósł wzrok na Elrica. - Może znajoma twarz pozwoli jej zaznać chociaż odrobiny spokoju i ujarzmi wzburzone emocje? Powinieneś się z nią zobaczyć. Dać jej znać, że nie jest sama. Mnie pewnie ma już i tak zresztą dość. - Okraszył ostatnie słowa gorzkim uśmiechem, zanim nie wbił widelca w białe mięso dorsza. O dziwo smakowało naprawdę dobrze i wbrew wcześniejszym podejrzeniom, w jakimś stopniu ów smak polepszył nastrój profesora.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie mieli jeszcze okazji porozmawiać o tym naprawdę szczerze, więc nie mógł zdawać sobie sprawy z tego, że obawia się obrania jednej strony z podobnych do przyjaciela powodów. Gdyby został przyparty do muru pewnie nie miałby problemów ze wskazaniem tych, którzy jego zdaniem czynili mniej złego, których intencje były lepsze dla wspólnej ludzkiej przyszłości - ale co to była za decyzja, podejmowana pod wpływem chwili, bez zastanowienia i przy wszechstronnym nacisku? Być może tak jak Jayden nie byłby w stanie wyrzec się tych drobin własnego charakteru, stojących w sprzeczności z ideałami nienależącymi do niego. Może nie potrafił się dopasować, stać częścią jednomyślnej grupy? Byłby w takim wypadku idealnym nosicielem nazwiska Lovegood.
Mimo wszystko nie opuszczały go wątpliwości, zastanawiał się, czy złożenie części siebie na szali tej wojny nie stanowiło jakiejś formy koniecznej ofiary. Nie miał zadatków na bohatera, ale jeśli nie oni, zwykli ludzie, to kto? Jayden miał przynajmniej dzieci, które potrzebowały ojca - to właśnie w domu był najbardziej potrzebny, to był jego cel, a jakie on miał wytłumaczenie?
Frustracja słyszalna przez chwilę w głosie profesora nieco rozwiała tę dziwnie filozoficzną atmosferę; Elric zastanawiał się, co powiedział źle, ale nie doszedł do dość satysfakcjonującego wniosku nawet wtedy, kiedy głos Jaydena złagodniał.
- O nic. To zwykłe pytanie, wiedziałem, że dawniej łączył was sojusz, byłem ciekawy, czy sięga dnia dzisiejszego. - Oparł łokcie na stole i pochylił głowę, udając, że przygląda się inicjałom i datom pozostawionym w drewnianym blacie przez pokolenia turystów. - Proponowali wam tylko ochronę, czy też... udział? Na ich terenach? - Prychnął pod nosem i sięgnął po kufel. - Wybacz, to pewnie ta frustracja. Wydaje mi się, że szlachta wszędzie teraz szuka sojuszników. Także tam, gdzie nawet nie spojrzałaby wcześniej. - Znów mógł zostać źle zrozumiany, ale podirytowany przeciągającym się tematem rozmowy nie zwrócił na to uwagi, jak jakiś buńczuczny małolat. - Tylko co mieliśmy zrobić, żeby temu zapobiec? Ty? Ja? - Westchnął niewesoło, przeczesał palcami włosy. - No tak. My nic. Jednostki niczego nie osiągną, gdy problem leży w społeczeństwie.
Nie spodziewał się, nie chciał, aby rozmowa o Lucindzie przywołała wspomnienie Pomony. Nie po to mieli się tu dziś spotkać, aby we dwóch smęcić nad stołem o czasach minionych i tych, które miały dopiero nadejść. Zasługiwali na trochę odpoczynku, a jednak sami sprowadzali się na manowce; może było im to potrzebne. Odrobina katharsis.
- Nie powiem, że rozumiem, bo to byłoby kłamstwo - powiedział bardzo cicho, patrząc na Jaydena z powagą i smutkiem w świetle rozkołysanych świec. - Powiem tylko, że gdybym znał sposób na to, by odjąć od ciebie choć część tego bólu, zrobiłbym to - Rozwiązaniem na pewno nie byłaby okrutna wiedza o przyszłości, którą nie da się manipulować.
Tak sobie powtarzaj, tchórzu.
Niczego więcej już nie powiedział, chowając grymas poczucia winy za dnem kufla; Jayden nie musiał wiedzieć jak absurdalnie współodpowiedzialny czuł się za los Pomony. Dość miał własnego brzemienia, by przejmować się czyimś.
Silna dłoń na ramieniu nieco rozluźniła spięte od dłuższego czasu mięśnie. Jedzenie odwróciło uwagę od zmartwień, przynajmniej na krótką chwilę, wciąż bowiem czekał ich temat, który dla odmiany okazał się niezwykle fascynujący dla Elrica. Czy ta długa przerwa mogła wskazywać na to, co podejrzewał? Rzeczy tego rodzaju trzecie oko nie chciało mu pokazywać, więc stał przed niewiadomą, którą rozwiać mógł wyłącznie Jayden.
- Co ty mówisz... - powiedział cicho i powoli odłożył widelec. Po plecach przeszedł mu nieprzyjemny dreszcz, gdy zdał sobie sprawę, jak niewiele wie na temat tego, co obecnie dzieje się z jego kuzynką. Może nie byli sobie najbliżsi na świecie, ale pod pewnymi względami, choć innymi niż Jayden, czuł się za nią odpowiedzialny. - Co masz na myśli, mówiąc o moralności? - Wzmianka ta cholernie mu się nie spodobała. - Zawsze była odpowiedzialna, ciężko mi wierzyć, żeby nagle stała się podatna... - Urwał, zastanowił się. - Naprawdę potrzebne jej oparcie. Dziękuję, że mi o tym powiedziałeś - mruknął, starając się nie brzmieć na zbyt zniechęconego własną ignorancją. Przez chwilę jedli w milczeniu, ciesząc się prostą przyjemnością i ciepłem kominka, gdy za oknami szalał mroźny wiatr. - Powiedz mi jeszcze... - Znów sięgnął po kufel, przyłapując się, że robi to za każdym razem, gdy zamierza poruszyć trudny lub niepewny temat. - Z tego, co zrozumiałem, spędzacie ze sobą ostatnio sporo czasu. Chcesz to rozwinąć? - Uśmiechnął się kątem ust. - No dalej, Jay. Obnażyłem się przed tobą jak przed nikim. Bądź fair.
Mimo wszystko nie opuszczały go wątpliwości, zastanawiał się, czy złożenie części siebie na szali tej wojny nie stanowiło jakiejś formy koniecznej ofiary. Nie miał zadatków na bohatera, ale jeśli nie oni, zwykli ludzie, to kto? Jayden miał przynajmniej dzieci, które potrzebowały ojca - to właśnie w domu był najbardziej potrzebny, to był jego cel, a jakie on miał wytłumaczenie?
Frustracja słyszalna przez chwilę w głosie profesora nieco rozwiała tę dziwnie filozoficzną atmosferę; Elric zastanawiał się, co powiedział źle, ale nie doszedł do dość satysfakcjonującego wniosku nawet wtedy, kiedy głos Jaydena złagodniał.
- O nic. To zwykłe pytanie, wiedziałem, że dawniej łączył was sojusz, byłem ciekawy, czy sięga dnia dzisiejszego. - Oparł łokcie na stole i pochylił głowę, udając, że przygląda się inicjałom i datom pozostawionym w drewnianym blacie przez pokolenia turystów. - Proponowali wam tylko ochronę, czy też... udział? Na ich terenach? - Prychnął pod nosem i sięgnął po kufel. - Wybacz, to pewnie ta frustracja. Wydaje mi się, że szlachta wszędzie teraz szuka sojuszników. Także tam, gdzie nawet nie spojrzałaby wcześniej. - Znów mógł zostać źle zrozumiany, ale podirytowany przeciągającym się tematem rozmowy nie zwrócił na to uwagi, jak jakiś buńczuczny małolat. - Tylko co mieliśmy zrobić, żeby temu zapobiec? Ty? Ja? - Westchnął niewesoło, przeczesał palcami włosy. - No tak. My nic. Jednostki niczego nie osiągną, gdy problem leży w społeczeństwie.
Nie spodziewał się, nie chciał, aby rozmowa o Lucindzie przywołała wspomnienie Pomony. Nie po to mieli się tu dziś spotkać, aby we dwóch smęcić nad stołem o czasach minionych i tych, które miały dopiero nadejść. Zasługiwali na trochę odpoczynku, a jednak sami sprowadzali się na manowce; może było im to potrzebne. Odrobina katharsis.
- Nie powiem, że rozumiem, bo to byłoby kłamstwo - powiedział bardzo cicho, patrząc na Jaydena z powagą i smutkiem w świetle rozkołysanych świec. - Powiem tylko, że gdybym znał sposób na to, by odjąć od ciebie choć część tego bólu, zrobiłbym to - Rozwiązaniem na pewno nie byłaby okrutna wiedza o przyszłości, którą nie da się manipulować.
Tak sobie powtarzaj, tchórzu.
Niczego więcej już nie powiedział, chowając grymas poczucia winy za dnem kufla; Jayden nie musiał wiedzieć jak absurdalnie współodpowiedzialny czuł się za los Pomony. Dość miał własnego brzemienia, by przejmować się czyimś.
Silna dłoń na ramieniu nieco rozluźniła spięte od dłuższego czasu mięśnie. Jedzenie odwróciło uwagę od zmartwień, przynajmniej na krótką chwilę, wciąż bowiem czekał ich temat, który dla odmiany okazał się niezwykle fascynujący dla Elrica. Czy ta długa przerwa mogła wskazywać na to, co podejrzewał? Rzeczy tego rodzaju trzecie oko nie chciało mu pokazywać, więc stał przed niewiadomą, którą rozwiać mógł wyłącznie Jayden.
- Co ty mówisz... - powiedział cicho i powoli odłożył widelec. Po plecach przeszedł mu nieprzyjemny dreszcz, gdy zdał sobie sprawę, jak niewiele wie na temat tego, co obecnie dzieje się z jego kuzynką. Może nie byli sobie najbliżsi na świecie, ale pod pewnymi względami, choć innymi niż Jayden, czuł się za nią odpowiedzialny. - Co masz na myśli, mówiąc o moralności? - Wzmianka ta cholernie mu się nie spodobała. - Zawsze była odpowiedzialna, ciężko mi wierzyć, żeby nagle stała się podatna... - Urwał, zastanowił się. - Naprawdę potrzebne jej oparcie. Dziękuję, że mi o tym powiedziałeś - mruknął, starając się nie brzmieć na zbyt zniechęconego własną ignorancją. Przez chwilę jedli w milczeniu, ciesząc się prostą przyjemnością i ciepłem kominka, gdy za oknami szalał mroźny wiatr. - Powiedz mi jeszcze... - Znów sięgnął po kufel, przyłapując się, że robi to za każdym razem, gdy zamierza poruszyć trudny lub niepewny temat. - Z tego, co zrozumiałem, spędzacie ze sobą ostatnio sporo czasu. Chcesz to rozwinąć? - Uśmiechnął się kątem ust. - No dalej, Jay. Obnażyłem się przed tobą jak przed nikim. Bądź fair.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Schronisko, Torridon
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja