Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja
Linne Mhoireibh
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Linne Mhoireibh
Okolice Linne Mhoireibh, zwanej prościej Zatoką Moray, to przede wszystkim przepiękne szkockie wody mieniące się nad wysokim klifowym wybrzeżem. Teren jest dziewiczy, niezamieszkany przez mugoli, z rzadka odwiedzany przez czarodziejów, wciąż dziki; angielscy zielarze cenią te rozległe tereny za bogactwo magicznej flory oraz wielość dziko rosnących magicznych ziół i roślin szeroko wykorzystywanych w alchemii. Prawdziwą atrakcją jest jednak obserwacja morskich stworzeń, które raz za razem wynurzają się z wody, dopełniając bogactwa niezwykłego krajobrazu.
Rzuć kością k6:
1: Z wody wynurzył się morski smok, który zatoczył nad wodą salto i wrócił do wody.
2: Dostrzegasz ławicę wielobarwnych, skrzących i naprawdę ślicznych rybek, które płyną tuż przy tafli wody, pozwalając ci na ich wygodną obserwację.
3: W wodzie pojawia się orka, która wynurza się w okolicy kilkukrotnie, nim znika bezpowrotnie.
4: Nad wodą uderzył ciężki ogon wieloryba.
5: Nie jesteś pewien, ale wieloryb, który właśnie uderzył ogonem, musi być chyba Paulem. Paul był niegdyś czarodziejem eksperymentującym z trudną sztuką animagii, lecz jak wielkie było jego zdziwienie, gdy okazało się, że zwierzę, którego kształt przyjmie, było... wielorybem. Rodzina Paula jest zgodna, że był to moment, w którym Paul stracił kontakt z rzeczywistością i popadł w wielorybią obsesję. Od tamtej pory pragnął zrozumieć i pokochać wieloryby, żyć tak jak one. I żyje, w okolicy. Łatwo go poznać po wyraźnie przyjaznym i otwartym usposobieniu wobec czarodziejów.
6: Nad taflą wody przebiegła wyjątkowo okazała kelpia... czy to nie sama Nessie? Musiała się zgubić - a może zdecydowała się na mały spacer.
Lokacja zawiera kości.Rzuć kością k6:
1: Z wody wynurzył się morski smok, który zatoczył nad wodą salto i wrócił do wody.
2: Dostrzegasz ławicę wielobarwnych, skrzących i naprawdę ślicznych rybek, które płyną tuż przy tafli wody, pozwalając ci na ich wygodną obserwację.
3: W wodzie pojawia się orka, która wynurza się w okolicy kilkukrotnie, nim znika bezpowrotnie.
4: Nad wodą uderzył ciężki ogon wieloryba.
5: Nie jesteś pewien, ale wieloryb, który właśnie uderzył ogonem, musi być chyba Paulem. Paul był niegdyś czarodziejem eksperymentującym z trudną sztuką animagii, lecz jak wielkie było jego zdziwienie, gdy okazało się, że zwierzę, którego kształt przyjmie, było... wielorybem. Rodzina Paula jest zgodna, że był to moment, w którym Paul stracił kontakt z rzeczywistością i popadł w wielorybią obsesję. Od tamtej pory pragnął zrozumieć i pokochać wieloryby, żyć tak jak one. I żyje, w okolicy. Łatwo go poznać po wyraźnie przyjaznym i otwartym usposobieniu wobec czarodziejów.
6: Nad taflą wody przebiegła wyjątkowo okazała kelpia... czy to nie sama Nessie? Musiała się zgubić - a może zdecydowała się na mały spacer.
Ona była skłonna stwierdzić, że to nie Szkocja ich połączyła. Choć Marcella była bardzo dumną obywatelką swojego kraju (regionu?) to trzeba było przyznać jedno - nie do końca była w stu procentach Szkotką. Jej mama pochodziła z Walii, choć właściwie Marcella nawet jej nie pamiętała. Więcej mógłby powiedzieć Bearnard na ten temat. Anthony również nie mógł nazwać się w pełni Szkotem - jednak jego korzenie były dosyć jasne. Więc była to jakaś płaszczyzna, jednak o wiele bardziej była skłonna powiedzieć, że to jednak wspólna przygoda zacieśniła ich więź. W takich przypadkach naprawdę poznaje się wartość konkretnych znajomości. W tak zwanej biedzie. I dlatego właśnie powinni sobie pomagać, nawet w chwilach, gdy potrzeba pomocy tak błahej. Bo w momencie, gdy wisiała nad ich głową wojna, to mogło wydawać się błahe. Z drugiej strony, może właśnie w takich momentach ważne było, by poznać swoje najgłębsze korzenie. Czasami taki powrót pozwala znaleźć nową ścieżkę.
- Szczerze mówiąc nie sądzę, że dotarłam do źródeł, które mogłyby być lepiej udokumentowane niż księgi Macmillanów. - przyznała. Była to prawda, w końcu rody szlacheckie najbardziej dbały o pamięć o swoich przodkach. Ona mogła jedynie podpytać odpowiednie osoby. - Tak, stamtąd właśnie pochodzi to nazwisko. Przynajmniej do takich źródeł dotarłam. MacMillanowie byli panami Lochaber, ale mieszkali głównie nad Loch Arkaig. - Kiwnęła lekko głową. Słowem klucz było - byli. Szkocja już jakiś czas temu odeszła od wyznaczania opieki szlachetnych rodów nad swoimi ziemiami. Na pytanie Anthony'ego pokręciła lekko głową. - O większości z nich słuch zaginął w połowie zeszłego wieku. Tak przynajmniej mówiła moja babcia. Plotki chodzą, że masowo wypłynęli za morze. Do Ameryki.
Wiedziała, że ta informacja może nieco zawieść Anthony'ego, jednak nie chciała oszukiwać, że pewnie gdzieś jego przodkowie mają gdzieś swoje domki. Bo prawdopodobnie już dawno ich tam nie było, nawet jeśli kiedyś zasiedlali ogromną większość wsi w Lochaber.
Jej uwagę również przywiodła kelpia, która pojawiła się na powiechni jeziora. Nie sądziła, że zobaczy tutaj żywą, prawdziwą kelpię! Jakie rzadkie zjawisko tuż pod jej nosem. - To Nessie? Możliwe... Lepiej z nią nie zadzierać.
- Szczerze mówiąc nie sądzę, że dotarłam do źródeł, które mogłyby być lepiej udokumentowane niż księgi Macmillanów. - przyznała. Była to prawda, w końcu rody szlacheckie najbardziej dbały o pamięć o swoich przodkach. Ona mogła jedynie podpytać odpowiednie osoby. - Tak, stamtąd właśnie pochodzi to nazwisko. Przynajmniej do takich źródeł dotarłam. MacMillanowie byli panami Lochaber, ale mieszkali głównie nad Loch Arkaig. - Kiwnęła lekko głową. Słowem klucz było - byli. Szkocja już jakiś czas temu odeszła od wyznaczania opieki szlachetnych rodów nad swoimi ziemiami. Na pytanie Anthony'ego pokręciła lekko głową. - O większości z nich słuch zaginął w połowie zeszłego wieku. Tak przynajmniej mówiła moja babcia. Plotki chodzą, że masowo wypłynęli za morze. Do Ameryki.
Wiedziała, że ta informacja może nieco zawieść Anthony'ego, jednak nie chciała oszukiwać, że pewnie gdzieś jego przodkowie mają gdzieś swoje domki. Bo prawdopodobnie już dawno ich tam nie było, nawet jeśli kiedyś zasiedlali ogromną większość wsi w Lochaber.
Jej uwagę również przywiodła kelpia, która pojawiła się na powiechni jeziora. Nie sądziła, że zobaczy tutaj żywą, prawdziwą kelpię! Jakie rzadkie zjawisko tuż pod jej nosem. - To Nessie? Możliwe... Lepiej z nią nie zadzierać.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Wspólna chęć ratowania ludzi wydawała się być lepszym argumentem niż Szkocja. Chociaż i ta mogła pomóc im we wspólnym poznaniu się. To oczywiście zależało też od zainteresowania Anthony’ego tym właśnie krajem. I oczywiście od tego jak mieli się obydwoje dogadywać (a Macmillan liczył na to, że właśnie wspólne korzenie, choć rozmyte i dalekie, miały w tym mieć swój udział. No i oczywiście pomoc innym, ale to był czynnik wiadomy i pewny.
Pokiwał jej głową kiedy wspomniała o księgach Macmillanów. Dziwił się, że księgi jego rodu w ogóle istniały, a tym bardziej, że były „lepiej udokumentowane”. Być może dlatego, że pytał się co panna Figg chciała przez to powiedzieć. Czy to znaczyło, że wcale nie były, czy może były jedynym (i zapewne) skąpym źródłem wiedzy?
– Fascynujące – skomentował, bo wciąż nie potrafił uwierzyć w to, że ktoś kiedyś lub nawet w tych czasach zajmował się spisywaniem choćby krótkich informacji na temat jego rodu.
Tym bardziej zaskakujące było, kiedy panna Figg zaczęła mu opowiadać o Lochaber i Loch Akraig. A to było bardziej interesujące, bo być może zbyt odległe dla jego ograniczonej głowy. Ograniczonej, ale na tę chwilę żądnej wiedzy. Zastanawiał się jak musiało wyglądać życie przodków.
– Do Ameryki? – Powtórzył wyraźnie zaskoczony. Nie potrafił zamyślić, że ktoś pokonał aż tyle kilometrów i to w drugą stronę. – Ciekawe czy mają swoje przepisy na alkohole – dodał wyjątkowo cicho, byleby Marcela nie usłyszała jakie bzdury wygaduje i co chodziło mu po głowie w danej chwili. W końcu wtedy wyszedłby na zupełnego alkoholika i zdawał sobie z tego sprawę. – Ciekawe – dodał wcale nie kłamiąc. Opisywana przez pannę Figg sytuacja była dla niego naprawdę interesująca. – Ciekawe co ich do tego skłoniło – zaczął otwarcie rozmyślać, a na pewno zdecydowanie głośniej w porównaniu do myśli dotyczących alkoholu. – Powiedz mi, czy znalazłaś jakieś informacje o wojnach tamtejszych Macmillanów?
Za to teraz wpatrywał się w kelpię, zupełnie jak gdyby widział takie stworzenie pierwszy raz w życiu. Uśmiechnął się na słowa panny Figg.
– Nic nam nie zrobi – odpowiedział rozbawiony. I naprawdę miał taką nadzieję, bo pewny być nie mógł. – My jesteśmy tu, ona tam. Ale może się zgubiła? – A to mogło być całkiem dobre pytanie. Właściwie niewiele wiedział o tych stworzeniach. To znaczy… zupełnie nic nie wiedział, poza tym jak wyglądają i gdzie możliwe było ich znalezienie. – Ale i tak jest wyjątkowo piękna – musiał przyznać. Czasem nawet żałował, że skupił się bardziej na roślinach niż na magicznych stworzeniach.
Pokiwał jej głową kiedy wspomniała o księgach Macmillanów. Dziwił się, że księgi jego rodu w ogóle istniały, a tym bardziej, że były „lepiej udokumentowane”. Być może dlatego, że pytał się co panna Figg chciała przez to powiedzieć. Czy to znaczyło, że wcale nie były, czy może były jedynym (i zapewne) skąpym źródłem wiedzy?
– Fascynujące – skomentował, bo wciąż nie potrafił uwierzyć w to, że ktoś kiedyś lub nawet w tych czasach zajmował się spisywaniem choćby krótkich informacji na temat jego rodu.
Tym bardziej zaskakujące było, kiedy panna Figg zaczęła mu opowiadać o Lochaber i Loch Akraig. A to było bardziej interesujące, bo być może zbyt odległe dla jego ograniczonej głowy. Ograniczonej, ale na tę chwilę żądnej wiedzy. Zastanawiał się jak musiało wyglądać życie przodków.
– Do Ameryki? – Powtórzył wyraźnie zaskoczony. Nie potrafił zamyślić, że ktoś pokonał aż tyle kilometrów i to w drugą stronę. – Ciekawe czy mają swoje przepisy na alkohole – dodał wyjątkowo cicho, byleby Marcela nie usłyszała jakie bzdury wygaduje i co chodziło mu po głowie w danej chwili. W końcu wtedy wyszedłby na zupełnego alkoholika i zdawał sobie z tego sprawę. – Ciekawe – dodał wcale nie kłamiąc. Opisywana przez pannę Figg sytuacja była dla niego naprawdę interesująca. – Ciekawe co ich do tego skłoniło – zaczął otwarcie rozmyślać, a na pewno zdecydowanie głośniej w porównaniu do myśli dotyczących alkoholu. – Powiedz mi, czy znalazłaś jakieś informacje o wojnach tamtejszych Macmillanów?
Za to teraz wpatrywał się w kelpię, zupełnie jak gdyby widział takie stworzenie pierwszy raz w życiu. Uśmiechnął się na słowa panny Figg.
– Nic nam nie zrobi – odpowiedział rozbawiony. I naprawdę miał taką nadzieję, bo pewny być nie mógł. – My jesteśmy tu, ona tam. Ale może się zgubiła? – A to mogło być całkiem dobre pytanie. Właściwie niewiele wiedział o tych stworzeniach. To znaczy… zupełnie nic nie wiedział, poza tym jak wyglądają i gdzie możliwe było ich znalezienie. – Ale i tak jest wyjątkowo piękna – musiał przyznać. Czasem nawet żałował, że skupił się bardziej na roślinach niż na magicznych stworzeniach.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zakładała przy swoich poszukiwaniach, że Macmillanowie dokumentują swoje korzenie dosyć skrupulatnie. Jednak pewnie nie wzięła pod uwagę, że może ród zaczął dokumentację już po przeniesieniu się do Kornwalii... Właściwie wszystko mogło się zdarzyć. Z resztą źródła, do których dotarła też były raczej zamazanymi wspomnieniami i krótkimi wspomnieniami w księgach. Figgowie nigdy nie byli panami ziemskimi, byli tylko koczowniczą rodziną, która osiedlała się tam, gdzie akurat mogła. Byli właściwie wszędzie - w Anglii, w Szkocji, za oceanem. To odnoga, z której wywodziła się Marcella, zapewne ktoś z czystokrwistego środowiska powiedziałby, wyszła na ludzi, dzięki drobnej pomocy rodziny Parkin, innych szkockich czarodziejów, dosyć znanych z założenia Wędrowców z Wigtown. - Z tego co znalazłam w księgach, MacMillanowie mieli aż wiele siedzib nad Loch Arkaig. Największe z nich nazywały się... - Tutaj musiała zajrzeć w notatki, bo niestety nie każde z tych miasteczek dotrwało dzisiejszych czasów. - Murlagan, Callich, Crieff i Glenpean. Ale było ich pełno w dorzeczu Glen Kingie.
Rzeczywiście historia rodziny Anthony'ego była barwna, na pewno barwniejsza niż jej własna. Chociaż nie zastanawiała się nad tym czy prowadzili jakieś swoje wojny. - Z pewnością. W czasach świetności trwała walka o wpływy. Jednak nie dokopałam się do konkretnych bitew. Moja babcia jest wspaniała w zapamiętywaniu takich rzeczy, jednak MacMillanowie opuścili Szkocję gdy była bardzo mała. Wie to tylko od swojej babci i mamy. - Tak, bo jej babcia była bardzo długowieczna i połowa zeszłego wieku była dla niej czasem młodości. Uśmiechnęła się, gdy tylko usłyszała jakieś burknięcie o alkoholu. Dlaczego w ogóle jej to nie dziwiło? Podczas spotkania w domu Anthony'ego zauważyła jego wielką miłość do tego... przemysłu produkcyjnego? - Nie wiem, ale dam sobie uciąć rękę, że nie szczędzili sobie whisky.
Jak każdy Szkot!
- Ciekawe czy dzisiejsze czasy też ją dotykają... - Spytała raczej retorycznie w dosyć dalekim rozmyślaniu nad tym jak działały na nich wszystkich te dziwne, ciężkie czasy. Sama nie miała wielkiej wiedzy o kelpiach ani w ogóle o magicznych stworzeniach.
Rzeczywiście historia rodziny Anthony'ego była barwna, na pewno barwniejsza niż jej własna. Chociaż nie zastanawiała się nad tym czy prowadzili jakieś swoje wojny. - Z pewnością. W czasach świetności trwała walka o wpływy. Jednak nie dokopałam się do konkretnych bitew. Moja babcia jest wspaniała w zapamiętywaniu takich rzeczy, jednak MacMillanowie opuścili Szkocję gdy była bardzo mała. Wie to tylko od swojej babci i mamy. - Tak, bo jej babcia była bardzo długowieczna i połowa zeszłego wieku była dla niej czasem młodości. Uśmiechnęła się, gdy tylko usłyszała jakieś burknięcie o alkoholu. Dlaczego w ogóle jej to nie dziwiło? Podczas spotkania w domu Anthony'ego zauważyła jego wielką miłość do tego... przemysłu produkcyjnego? - Nie wiem, ale dam sobie uciąć rękę, że nie szczędzili sobie whisky.
Jak każdy Szkot!
- Ciekawe czy dzisiejsze czasy też ją dotykają... - Spytała raczej retorycznie w dosyć dalekim rozmyślaniu nad tym jak działały na nich wszystkich te dziwne, ciężkie czasy. Sama nie miała wielkiej wiedzy o kelpiach ani w ogóle o magicznych stworzeniach.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Stał tak i nie dowierzał. Nie spodziewał się usłyszeć takiej historii, bo właściwie nie znał historii dalszej niż pokolenie jego dziadków (i oczywiście była to historia związana z Puddlemere). Pytał właściwie z ciekawości i żeby udowodnić samemu sobie, że jego ród wcale nie był tak barbarzyński jak to go drudzy opisywali. A teraz Marcella wymieniała mu kolejne miejsca, których część nawet nie potrafił umieścić na mapie. Nie mówiąc już o tym, że był pod wrażeniem jej umiejętności dowiadywania się niemal wszystkiego. Znalazła całkiem sporo informacji w dość krótkim okresie czasu, w dodatku sama i w będąc (tak samo jak on) niepewna o swoje życie. Jej odwaga przypominała mu odwagę Rii. A to w jego myślach był wielki komplement.
– Skąd ty to wszystko wyciągnęłaś – zdziwił się na głos. Właściwie przed spotkaniem oczekiwał, że panna Figg powie mu, że no cóż, szukała, ale nie ma o czym mówić poza jakimiś szczątkami historii.
Być może odrobinę żałował tego, że nie znalazła informacji o bitwach. To by go najbardziej interesowało. Szczególnie teraz, kiedy właściwie rwał się do wojny i w pewnym stopniu także do zemsty na tych, którzy wywrócili porządek do góry nogami. I nie chodziło o jego osobisty porządek, bo ten został naruszony wiele lat temu, ale porządek Puddlemere. Być może mógłby doradzić jakoś lordowi nestorowi, który jak mu się wydawało próbował jeszcze zachować względną neutralność, choć gotów był na pomoc poszkodowanym.
– Chętnie bym poznał twoją babcię – stwierdził całkiem pewnie. To by było coś porozmawiać z tak wiekową kobietą, która zapewne wiele pamiętała, a i wiele miałaby do powiedzenia (przynajmniej tak zakładał). A w myślach stwierdzał, że skoro panna Figg była tak dobrą i pomocną kobietą, to zapewne i jej babcia taka była. Pytanie tylko czy tak było naprawdę… choć sam Macmillan nawet nie trudził się zadać sobie takiego pytania.
– Ha, ha – zaśmiał się na informację dotyczącą whisky. No tak, alkohol najwyraźniej lał się od dawien dawna. Szczególnie, że w piwnicy czaiły się rarytasy niedostępne nawet dla niego. A i Marcela z całą pewnością nie pomyliła się co do tego, że Anthony dosłownie żył przemysłem alkoholowym. – Oczywiście. Kto by nie szczędził, ha, ha.
Stwierdzenie panny Figg sprawiło z kolei, że spochmurniał na chwilę. Podejrzewał, że kelpia z całą pewnością nie miała jak odczuć problemów ludzi i czarodziejów. Gdyby tylko tak wszyscy mogli tak (teoretycznie) beztrosko pływać po wodach i nie przejmować się polityką.
– Ech... Wiele osób zamieniłoby się z nią, żeby tylko beztrosko pływać i martwić się o jedzenie – westchnął. – Chciałbym wrócić do beztroskich czasów. A tym bardziej do czasów kiedy jedyne co mnie interesowało to wypad poza mury szkolne i Quidditch – dodał z nutką żalu w głosie. – A jeżeli nie mogę tego zrobić, to chciałbym choćby w końcu napić się w spokoju whisky, a nie pić ją ze względu na problemy.
– Skąd ty to wszystko wyciągnęłaś – zdziwił się na głos. Właściwie przed spotkaniem oczekiwał, że panna Figg powie mu, że no cóż, szukała, ale nie ma o czym mówić poza jakimiś szczątkami historii.
Być może odrobinę żałował tego, że nie znalazła informacji o bitwach. To by go najbardziej interesowało. Szczególnie teraz, kiedy właściwie rwał się do wojny i w pewnym stopniu także do zemsty na tych, którzy wywrócili porządek do góry nogami. I nie chodziło o jego osobisty porządek, bo ten został naruszony wiele lat temu, ale porządek Puddlemere. Być może mógłby doradzić jakoś lordowi nestorowi, który jak mu się wydawało próbował jeszcze zachować względną neutralność, choć gotów był na pomoc poszkodowanym.
– Chętnie bym poznał twoją babcię – stwierdził całkiem pewnie. To by było coś porozmawiać z tak wiekową kobietą, która zapewne wiele pamiętała, a i wiele miałaby do powiedzenia (przynajmniej tak zakładał). A w myślach stwierdzał, że skoro panna Figg była tak dobrą i pomocną kobietą, to zapewne i jej babcia taka była. Pytanie tylko czy tak było naprawdę… choć sam Macmillan nawet nie trudził się zadać sobie takiego pytania.
– Ha, ha – zaśmiał się na informację dotyczącą whisky. No tak, alkohol najwyraźniej lał się od dawien dawna. Szczególnie, że w piwnicy czaiły się rarytasy niedostępne nawet dla niego. A i Marcela z całą pewnością nie pomyliła się co do tego, że Anthony dosłownie żył przemysłem alkoholowym. – Oczywiście. Kto by nie szczędził, ha, ha.
Stwierdzenie panny Figg sprawiło z kolei, że spochmurniał na chwilę. Podejrzewał, że kelpia z całą pewnością nie miała jak odczuć problemów ludzi i czarodziejów. Gdyby tylko tak wszyscy mogli tak (teoretycznie) beztrosko pływać po wodach i nie przejmować się polityką.
– Ech... Wiele osób zamieniłoby się z nią, żeby tylko beztrosko pływać i martwić się o jedzenie – westchnął. – Chciałbym wrócić do beztroskich czasów. A tym bardziej do czasów kiedy jedyne co mnie interesowało to wypad poza mury szkolne i Quidditch – dodał z nutką żalu w głosie. – A jeżeli nie mogę tego zrobić, to chciałbym choćby w końcu napić się w spokoju whisky, a nie pić ją ze względu na problemy.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To nie było aż tak trudne - większość źródeł zdobywała po rodzinie. Babcia miała kuzynów, a w końcu Muireal Figg była z domu Parkin. Z tych Parkinów, który założyli Wędrowców z Wigtown. Ich księgi i mapki były prawdziwą skarbnicą wiedzy o historii Szkocji, miała wrażenie, że niektóre mogły spokojnie pochodzić z piętnastego wieku. Niestety Figgowie byli bardziej koczowniczą rodziną i ich historia była przekazywana raczej ustnie. W dodatku wcale nie byli aż tak Szkocką rodziną, a identyfikacja Marcelli właściwie pochodziła od babci. Rodzina dziadka i ojca porozchodziła się po świecie - od Anglii aż po Stany Zjednoczone.
Uśmiechnęła się niewinnie. - Rodzina mojej babci to założyciele Wędrowców z Wigtown. Kuzyni mają dużo źródeł pisanych. - Przyznała. Tak, z pewnością się zgadzała, że warto poznać jej babcię. - Z chęcią bym ją Ci przedstawiła, jeśli tylko chcesz. - Jakby nie patrzeć Anthony zaprosił ją do swojego domu, a nawet miała okazję poznać lorda nestora, więc czemu Macmillan miałby nie poznać jej babci? Chyba tylko dlatego, że była trochę nerwowa i przejawiała oznaki demencji... I wcale nie była taką dobrą i pomocną kobietą, ale jak się ją trochę urobi, z pewnością zaakceptuje Anthony'ego. Choćby ze względu na to, że pomógł ich rodzinie. Przyjaciel jednej osoby to w końcu przyjaciel całej rodziny.
- Mówisz o sobie? - spytała, zerkając na mężczyznę. Po wszystkim co się stało na pewno czuł brzemię na barkach. Ciężar odpowiedzialności za impulsywne decyzje. Ciekawe, czy gdyby miał możliwość znowu przemyśleć swoje decyzje, zrobiłby coś innego... Właściwie miała nadzieję, że nie. - To nie rozwiąże problemów, wiesz? - Powiedziała to, chociaż chwilę później zrozumiała, że pewnie sama nie powinna go pouczać w tym temacie, skoro nagminnie swoje problemy ignorowała.
Przyglądała się tafli jeszcze długo, gdy kelpia zniknęła w odmętach morza, ale nadal myślała o tym pięknym świecie, gdzie można było spokojnie pływać... Chociaż sama była bardziej zainteresowana lataniem. Tak, latanie było tym, co chciałaby robić, gdyby trafiła do jakiejś surrealistycznej rzeczywistości, w której można by było robić jedną rzecz do końca życia.
Uśmiechnęła się niewinnie. - Rodzina mojej babci to założyciele Wędrowców z Wigtown. Kuzyni mają dużo źródeł pisanych. - Przyznała. Tak, z pewnością się zgadzała, że warto poznać jej babcię. - Z chęcią bym ją Ci przedstawiła, jeśli tylko chcesz. - Jakby nie patrzeć Anthony zaprosił ją do swojego domu, a nawet miała okazję poznać lorda nestora, więc czemu Macmillan miałby nie poznać jej babci? Chyba tylko dlatego, że była trochę nerwowa i przejawiała oznaki demencji... I wcale nie była taką dobrą i pomocną kobietą, ale jak się ją trochę urobi, z pewnością zaakceptuje Anthony'ego. Choćby ze względu na to, że pomógł ich rodzinie. Przyjaciel jednej osoby to w końcu przyjaciel całej rodziny.
- Mówisz o sobie? - spytała, zerkając na mężczyznę. Po wszystkim co się stało na pewno czuł brzemię na barkach. Ciężar odpowiedzialności za impulsywne decyzje. Ciekawe, czy gdyby miał możliwość znowu przemyśleć swoje decyzje, zrobiłby coś innego... Właściwie miała nadzieję, że nie. - To nie rozwiąże problemów, wiesz? - Powiedziała to, chociaż chwilę później zrozumiała, że pewnie sama nie powinna go pouczać w tym temacie, skoro nagminnie swoje problemy ignorowała.
Przyglądała się tafli jeszcze długo, gdy kelpia zniknęła w odmętach morza, ale nadal myślała o tym pięknym świecie, gdzie można było spokojnie pływać... Chociaż sama była bardziej zainteresowana lataniem. Tak, latanie było tym, co chciałaby robić, gdyby trafiła do jakiejś surrealistycznej rzeczywistości, w której można by było robić jedną rzecz do końca życia.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Czy mogło wydarzyć się coś jeszcze lepszego niż informacja, którą otrzymał od panny Figg? Była potomkiem współzałożycieli Wędrowców z Wigtown! Natychmiast spojrzał na czarownicę wyraźnie zainteresowanym spojrzeniem. Zupełnie, jak gdyby chciał jej powiedzieć, żeby kontynuowała ten temat i powiedziała mu więcej o swojej rodzinie.
Oczywistym było też to, że na zgodę o możliwości poznania babci, a właściwie jej przedstawienia zareagował szerokim i szczerym uśmiechem. To było coś czego chciał. Nie mówiąc już o tym, że odpowiedź panny Figg brzmiała przyjemnie i wydawała się być szczerą chęcią. Nie miał oczywiście pojęcia jakiego charakteru była starsza pani Figg. Jego założenia bazowały na tym, jaką osobą w tym momencie czyniła się mu Marcella. Ta z kolei zdawała się być miłą, no i przede wszystkim oddaną dobrej sprawie i zainteresowaną pomocą innym kobietą. To należało cenić!
– Oczywiście, że chętnie poznałbym seniorkę Figgów, szczególnie że jej rodzina brała udział w takim przedsięwzięciu – odpowiedział pewnie i szczęśliwym tonem, mając oczywiście na myśli założenie drużyny. Właściwie, brzmiał też tak, jak gdyby był dumny i jak gdyby spotkał go niemały zaszczyt.
Szczęście jednak na chwilę umknęło, kiedy przypadkiem wrócił do tematu życia i wojny. Choć uśmiech twardo trzymał się na jego twarzy, zdradzał też oznaki zmartwienia i niezadowolenia. Wiedział oczywiście, że taka zamiana nie rozwiązałaby problemów. Miło było jednak pomarzyć o takiej możliwości, żeby choć na chwilę się odprężyć. Poza tym życie kelpi może wcale nie było takie łatwe jak mu się to wydawało.
– Być może – odpowiedział niejednoznacznie na jej pytanie. Głupio mu było zwierzać się z tego jak się czuł. Dlatego właściwie przemilczał kolejne zwierzenie, mając wrażenie, że byłoby to zbyt wiele jak na jeden dzień. – Ale miło jest choćby na chwilę pomyśleć o czymś... trywialnym – dodał już z szerszym uśmiechem.
Jednak mimo wszystko jego myśli pogrążyły się w dawnych zdarzeniach i te które miały dopiero nadejść, a o których nic nie wiedział. Tych kilka miesięcy sprawiło, że miał dość czasu by pomyśleć nad tym, co zrobił... i właściwie nie żałował tego, choć gdyby mógł, może uniknąłby aż tylu śmierci. Stało się jednk to, co się stało.
– Ach, Marcello! – Przypomniało mu się coś nagle. Zaczął obmacywać kieszenie swojego garnituru, aż z zewnętrznej kieszeni nie wyciągnął małej sakiewki. – To prezent – zaznaczył natychmiast. Obawiał się, że gdyby powiedział, że to wynagrodzenie to panna Figg by tego nie przyjęła. Prezentu jednak nie mogła odmówić, przynajmniej jeżeli nie chciała go urazić. – Za poświęcony czas i trud w poszukiwaniach informacji. Powinniśmy iść. Nie ma tutaj ludzi, ale gdyby ktoś nieodpowiedni by mnie zobaczył... pewnie mielibyśmy problemy – zaproponował. Martwił się o bezpieczeństwo czarownicy.
Oczywistym było też to, że na zgodę o możliwości poznania babci, a właściwie jej przedstawienia zareagował szerokim i szczerym uśmiechem. To było coś czego chciał. Nie mówiąc już o tym, że odpowiedź panny Figg brzmiała przyjemnie i wydawała się być szczerą chęcią. Nie miał oczywiście pojęcia jakiego charakteru była starsza pani Figg. Jego założenia bazowały na tym, jaką osobą w tym momencie czyniła się mu Marcella. Ta z kolei zdawała się być miłą, no i przede wszystkim oddaną dobrej sprawie i zainteresowaną pomocą innym kobietą. To należało cenić!
– Oczywiście, że chętnie poznałbym seniorkę Figgów, szczególnie że jej rodzina brała udział w takim przedsięwzięciu – odpowiedział pewnie i szczęśliwym tonem, mając oczywiście na myśli założenie drużyny. Właściwie, brzmiał też tak, jak gdyby był dumny i jak gdyby spotkał go niemały zaszczyt.
Szczęście jednak na chwilę umknęło, kiedy przypadkiem wrócił do tematu życia i wojny. Choć uśmiech twardo trzymał się na jego twarzy, zdradzał też oznaki zmartwienia i niezadowolenia. Wiedział oczywiście, że taka zamiana nie rozwiązałaby problemów. Miło było jednak pomarzyć o takiej możliwości, żeby choć na chwilę się odprężyć. Poza tym życie kelpi może wcale nie było takie łatwe jak mu się to wydawało.
– Być może – odpowiedział niejednoznacznie na jej pytanie. Głupio mu było zwierzać się z tego jak się czuł. Dlatego właściwie przemilczał kolejne zwierzenie, mając wrażenie, że byłoby to zbyt wiele jak na jeden dzień. – Ale miło jest choćby na chwilę pomyśleć o czymś... trywialnym – dodał już z szerszym uśmiechem.
Jednak mimo wszystko jego myśli pogrążyły się w dawnych zdarzeniach i te które miały dopiero nadejść, a o których nic nie wiedział. Tych kilka miesięcy sprawiło, że miał dość czasu by pomyśleć nad tym, co zrobił... i właściwie nie żałował tego, choć gdyby mógł, może uniknąłby aż tylu śmierci. Stało się jednk to, co się stało.
– Ach, Marcello! – Przypomniało mu się coś nagle. Zaczął obmacywać kieszenie swojego garnituru, aż z zewnętrznej kieszeni nie wyciągnął małej sakiewki. – To prezent – zaznaczył natychmiast. Obawiał się, że gdyby powiedział, że to wynagrodzenie to panna Figg by tego nie przyjęła. Prezentu jednak nie mogła odmówić, przynajmniej jeżeli nie chciała go urazić. – Za poświęcony czas i trud w poszukiwaniach informacji. Powinniśmy iść. Nie ma tutaj ludzi, ale gdyby ktoś nieodpowiedni by mnie zobaczył... pewnie mielibyśmy problemy – zaproponował. Martwił się o bezpieczeństwo czarownicy.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Marcella w tej chwili sama nie wiedziała w jaki sposób siebie określać. Jeszcze niedawno była raczej zupełnie innym człowiekiem, a teraz popełniała dyskusyjne decyzje. Kiedyś jakoś... To życie było dużo prostsze. Podejmowanie jakichś wyborów stało się moralną kolejką górską. Nieważne jakie podejmowali działania - ktoś mógł przez to ucierpieć. I rozumiała dlaczego niektórzy czują wtedy ogromny opór, ale to najwyższy czas, by podejmować wybory. I nie muszą one być poprawne - teraz już nic nie wydawało się poprawne.
- Wiesz, to zupełnie inna sytuacja niż w przypadku Zjednoczonych. Parkini już dawno nie mają pieczy nad Wędrowcami, pewnie dlatego, że Walter nie był szlachcicem, tylko rzeźnikiem... - Swoją drogą bardzo zabawna historia. Drużyna Quidditcha z tasakami do mięsa przy boku. Nie, żeby żaden zawodnik nigdy nim nie oberwał. Dlatego mecze Jastrzębi z Wędrowcami często były bardzo brutalne.
Kiedy wypowiedział kolejne zdanie, spuściła wzrok, spoglądając teraz w stronę wody przed sobą po czym delikatnie uśmiechnęła się do siebie. Założyła za ucho kosmyk włosów. Rozumiała to. Wciąż pamiętała jak całkiem niedawno oczyszczające było chwilowe oddanie swojej głowy w posiadanie amortencji. Jak przez chwilę nie przytłaczał ciężar wyborów, koszmarów i ciągłego strachu przed tym, jakie okropności przyniesie jutro. Jednak chyba nie potrafiłaby po prostu po raz kolejny spróbować się temu oddać. Nawet jeśli tylko na chwilę... Choć po alkohol niekiedy sięgała. Wszyscy tutaj byli zranieni, niepewni jutra, zniszczeni, szarzy. Wszystko wydawało się takie niepewne, co złego jest więc w próbie zdobycia czegoś stabilnego ponownie. Patrzyła tak przez chwilę niepewnie. Tyle się działo, coraz trudniej było znaleźć chwilę na odpoczynek. Ostatnio nie martwiła się niczym chyba... Właśnie kiedy była u Anthony'ego na ich spontanicznej popijawie.
- Co? - spytała zaskoczona, widząc sakiewkę. Momentalnie zaczęła kręcić głową. Nie chciała tego przyjąć, nawet jeśli po kupnie domu bardzo się nie przelewało. Ostatecznie jednak ją przyjęła, z bardzo niezadowolonym wyrazem twarzy. Trochę skrzywionym nawet. - Jak mogłeś mnie tak podejść? - spytała z westchnieniem. - Rozumiem. Chodźmy, do świstoklika mamy kawałek. - Kiwnęła głową w stronę zejścia z pomostu. Nielegalne świstokliki były teraz najbezpieczniejsze.
- Wiesz, to zupełnie inna sytuacja niż w przypadku Zjednoczonych. Parkini już dawno nie mają pieczy nad Wędrowcami, pewnie dlatego, że Walter nie był szlachcicem, tylko rzeźnikiem... - Swoją drogą bardzo zabawna historia. Drużyna Quidditcha z tasakami do mięsa przy boku. Nie, żeby żaden zawodnik nigdy nim nie oberwał. Dlatego mecze Jastrzębi z Wędrowcami często były bardzo brutalne.
Kiedy wypowiedział kolejne zdanie, spuściła wzrok, spoglądając teraz w stronę wody przed sobą po czym delikatnie uśmiechnęła się do siebie. Założyła za ucho kosmyk włosów. Rozumiała to. Wciąż pamiętała jak całkiem niedawno oczyszczające było chwilowe oddanie swojej głowy w posiadanie amortencji. Jak przez chwilę nie przytłaczał ciężar wyborów, koszmarów i ciągłego strachu przed tym, jakie okropności przyniesie jutro. Jednak chyba nie potrafiłaby po prostu po raz kolejny spróbować się temu oddać. Nawet jeśli tylko na chwilę... Choć po alkohol niekiedy sięgała. Wszyscy tutaj byli zranieni, niepewni jutra, zniszczeni, szarzy. Wszystko wydawało się takie niepewne, co złego jest więc w próbie zdobycia czegoś stabilnego ponownie. Patrzyła tak przez chwilę niepewnie. Tyle się działo, coraz trudniej było znaleźć chwilę na odpoczynek. Ostatnio nie martwiła się niczym chyba... Właśnie kiedy była u Anthony'ego na ich spontanicznej popijawie.
- Co? - spytała zaskoczona, widząc sakiewkę. Momentalnie zaczęła kręcić głową. Nie chciała tego przyjąć, nawet jeśli po kupnie domu bardzo się nie przelewało. Ostatecznie jednak ją przyjęła, z bardzo niezadowolonym wyrazem twarzy. Trochę skrzywionym nawet. - Jak mogłeś mnie tak podejść? - spytała z westchnieniem. - Rozumiem. Chodźmy, do świstoklika mamy kawałek. - Kiwnęła głową w stronę zejścia z pomostu. Nielegalne świstokliki były teraz najbezpieczniejsze.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Och, nie interesowało go to czy Figgowie mieli pieczę nad Wędrowcami czy nie. Zaszczytem byłoby dla niego zwyczajne poznanie kogoś, kto pochodził z takiej rodziny, która kiedyś miała możliwość założenia drużyny. Nie mówiąc już o tym, że zwyczajnie chętnie poznałby kobietę, która była spokrewniona z Marcellą. Nie mógł jednak nie powstrzymać się od śmiechu, kiedy usłyszał o rzeźniku.
– Bez względu na to kim był, dobrze że doszło do założenia drużyny – stwierdził jedynie. Był mimo wszystko bardzo liberalnym… o ile można to było tak nazwać… szlachcicem. Uwielbiał rywalizację, a większość drużyn podziwiał ze względu na graczy… z małym wyjątkiem. Nie lubił jedynie Jastrzębi. Nie potrafił wyjaśnić dlaczego. Ale i tu szanował niektórych graczy, ze względu na ich umiejętności.
To, że poprosił Marcellę o sprawdzenie informacji i dowiedzeniu się czegoś więcej o Macmillanach było tylko jedną z dwóch próśb, które miał w głowie. Widział, że panna Figg nie jest do końca zadowolona z otrzymanego prezentu, ale sam nie mógł popuścić. Kim by był, gdyby tak zrobił? W końcu każdy za swoją pracę powinien otrzymać jakąś nagrodę. Był jej naprawdę wdzięczny za poświęcony czas, nie mówiąc o tym, że rozmowa z nią była przyjemnością. Miał więc nadzieję, że nie była na niego zła. W końcu, to była forma podziękowania za wniesiony trud.
– Ach, przestań – mruknął jedynie, słysząc jej zarzut. Nie było sensu, żeby tak reagowała na coś dobrego. – Chodźmy – powtórzył za nią.
Chwilę jednak wahał się ze swoją drugą prośbą. Czy to byłoby nietaktowne, żeby ją o coś takiego zapytać? Czy była szansa na to, że zgodziłaby się na coś takiego?
– Marcello – zaczął i zatrzymał się na chwilę, kiedy byli już całkiem daleko od klifu. – Właściwie miałbym jeszcze jedną prośbę. – Wydawał się wyraźnie zmartwiony. Wojna ponownie chodziła mu po głowie. – Ze względu na to, że zrobiłem to, co zrobiłem w październiku… moja rodzina jest ciągle atakowana. Albo w gazetach, albo w Ministerstwie. – Prawił pauzy, bo starał się dobrać najbardziej odpowiednie słowa. – Ale to nie jest to, co mnie martwi. Moja kuzynka, Virginia, o nią martwię się najbardziej. – Przyznał jak gdyby niezbyt chętnie. W końcu pokazywał przed kimś, że ma bardzo słaby punkt, pomijając przyszłą żonę która była jego największą słabością. – To młoda dama, w dodatku szukamy dla niej odpowiedniej partii. Grono kawalerów, z którymi mogłaby się w przyszłości związać, została zawężone po tym jak wiele rodów się od nas odwróciło. Boję się, żeby nie stała jej się krzywda, bo wrogie rody mogą to wykorzystać. Jeżeli dobrze słyszałem, obecnie nie masz pracy… dlatego śmiem pytać czy chciałabyś może właśnie zająć się ochroną Virginii? Jest naprawdę kochaną, przyjemną, ale bardzo energiczną osobą.
Naprawdę głupio było mu pytać. Szczególnie, że wiedział, że panna Figg niedawno straciła pracę. Chciał jednak pomóc i swojej ukochanej Gin, ale też i Marcelli.
– Bez względu na to kim był, dobrze że doszło do założenia drużyny – stwierdził jedynie. Był mimo wszystko bardzo liberalnym… o ile można to było tak nazwać… szlachcicem. Uwielbiał rywalizację, a większość drużyn podziwiał ze względu na graczy… z małym wyjątkiem. Nie lubił jedynie Jastrzębi. Nie potrafił wyjaśnić dlaczego. Ale i tu szanował niektórych graczy, ze względu na ich umiejętności.
To, że poprosił Marcellę o sprawdzenie informacji i dowiedzeniu się czegoś więcej o Macmillanach było tylko jedną z dwóch próśb, które miał w głowie. Widział, że panna Figg nie jest do końca zadowolona z otrzymanego prezentu, ale sam nie mógł popuścić. Kim by był, gdyby tak zrobił? W końcu każdy za swoją pracę powinien otrzymać jakąś nagrodę. Był jej naprawdę wdzięczny za poświęcony czas, nie mówiąc o tym, że rozmowa z nią była przyjemnością. Miał więc nadzieję, że nie była na niego zła. W końcu, to była forma podziękowania za wniesiony trud.
– Ach, przestań – mruknął jedynie, słysząc jej zarzut. Nie było sensu, żeby tak reagowała na coś dobrego. – Chodźmy – powtórzył za nią.
Chwilę jednak wahał się ze swoją drugą prośbą. Czy to byłoby nietaktowne, żeby ją o coś takiego zapytać? Czy była szansa na to, że zgodziłaby się na coś takiego?
– Marcello – zaczął i zatrzymał się na chwilę, kiedy byli już całkiem daleko od klifu. – Właściwie miałbym jeszcze jedną prośbę. – Wydawał się wyraźnie zmartwiony. Wojna ponownie chodziła mu po głowie. – Ze względu na to, że zrobiłem to, co zrobiłem w październiku… moja rodzina jest ciągle atakowana. Albo w gazetach, albo w Ministerstwie. – Prawił pauzy, bo starał się dobrać najbardziej odpowiednie słowa. – Ale to nie jest to, co mnie martwi. Moja kuzynka, Virginia, o nią martwię się najbardziej. – Przyznał jak gdyby niezbyt chętnie. W końcu pokazywał przed kimś, że ma bardzo słaby punkt, pomijając przyszłą żonę która była jego największą słabością. – To młoda dama, w dodatku szukamy dla niej odpowiedniej partii. Grono kawalerów, z którymi mogłaby się w przyszłości związać, została zawężone po tym jak wiele rodów się od nas odwróciło. Boję się, żeby nie stała jej się krzywda, bo wrogie rody mogą to wykorzystać. Jeżeli dobrze słyszałem, obecnie nie masz pracy… dlatego śmiem pytać czy chciałabyś może właśnie zająć się ochroną Virginii? Jest naprawdę kochaną, przyjemną, ale bardzo energiczną osobą.
Naprawdę głupio było mu pytać. Szczególnie, że wiedział, że panna Figg niedawno straciła pracę. Chciał jednak pomóc i swojej ukochanej Gin, ale też i Marcelli.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiedy usłyszała śmiech spojrzała na Anthony'ego z nieukrywanym oburzeniem. Z czego się tak śmiał? Wędrowcy traktowali swoje rzeźnickie pochodzenie bardzo poważnie, nawet mieli swoje uniwersalne tasaki. Marcella nadal miała swój, pomimo tego że nie grała od lat.
Cóż, ona też od jakiegoś czasu nie przepadała za Jastrzębiami, chociaż nie tak dawno kibicowała im równie gorąco, co Wędrowcom, swojej własnej drużynie. Gdy pod palcami szukającego Jastrzębi błyszczało złote maleństwo, czuła się jakby własnie wygrywała. To uczucie było silniejsze nawet, gdy to Wędrowcy z nią w składzie odnosili zwycięstwo. To zupełnie inny poziom radości, widzieć szczęście w oczach tej osoby, która jest najważniejsza. U której boku widzi się resztę swojego życia.
Czasami tęskniła za tym ciepłym wsparciem. Już same wspomnienia nie były najbardziej przyjemną rzeczą. Nie powinna wracać do przeszłości, chociaż ta stabilność... Po prostu za nią tęskniła. Teraz wszystko tak szybko się zmieniało.
- Ale to było tak dawno. - Przyznała z rozbawieniem. Ale zgodziła się, by po prostu się przejść do świstoklika. Chętnie wróciłaby już do domu, żeby kontynuować doprowadzanie go do stanu używalności. Może nawet to, co znalazło się w sakiewce trochę się przyda. Nie oczekiwała prezentu, ale to było... Miłe. Pomocne. Nie zmieniało to faktu, że czuła się okropnie niezręcznie.
- Tak? - spytała zaskoczona, kiedy Anthony się zatrzymał. Właściwie zupełnie nie spodziewała się propozycji. Chociaż zapewne mężczyzna wyłapał, że nie miała pracy od początku kwietnia i raczej nie będzie możliwości by z taką kartoteką wróciła do policji. Naprawdę chciała wierzyć w happy endy, ale teraz... Było to coraz trudniejsze. Wysłuchała go dokładnie, chociaż właściwie nie była zaskoczona. Znaczy, była, ale coraz dłuższe tłumaczenia wszystko powoli wyjaśniały. - Rzeczywiście po październiku ludzie nie wyglądają jakby byli... Przychylni. Właściwie to bardzo Ci dziękuję. - Nie musiała się długo zastanawiać. - Jeśli mogę pomóc, chętnie to zrobię. Postaram się ze wszystkich sił.
Cóż, musiała poznać tę kochaną dziewczynę. Teraz jednak chyba najlepiej będzie przygotować się do tego pierwszego spotkania, dlatego niedługo później Anthony i Marcella rozdzielili się w okolicy świstoklika.
| zw x2 <3
Cóż, ona też od jakiegoś czasu nie przepadała za Jastrzębiami, chociaż nie tak dawno kibicowała im równie gorąco, co Wędrowcom, swojej własnej drużynie. Gdy pod palcami szukającego Jastrzębi błyszczało złote maleństwo, czuła się jakby własnie wygrywała. To uczucie było silniejsze nawet, gdy to Wędrowcy z nią w składzie odnosili zwycięstwo. To zupełnie inny poziom radości, widzieć szczęście w oczach tej osoby, która jest najważniejsza. U której boku widzi się resztę swojego życia.
Czasami tęskniła za tym ciepłym wsparciem. Już same wspomnienia nie były najbardziej przyjemną rzeczą. Nie powinna wracać do przeszłości, chociaż ta stabilność... Po prostu za nią tęskniła. Teraz wszystko tak szybko się zmieniało.
- Ale to było tak dawno. - Przyznała z rozbawieniem. Ale zgodziła się, by po prostu się przejść do świstoklika. Chętnie wróciłaby już do domu, żeby kontynuować doprowadzanie go do stanu używalności. Może nawet to, co znalazło się w sakiewce trochę się przyda. Nie oczekiwała prezentu, ale to było... Miłe. Pomocne. Nie zmieniało to faktu, że czuła się okropnie niezręcznie.
- Tak? - spytała zaskoczona, kiedy Anthony się zatrzymał. Właściwie zupełnie nie spodziewała się propozycji. Chociaż zapewne mężczyzna wyłapał, że nie miała pracy od początku kwietnia i raczej nie będzie możliwości by z taką kartoteką wróciła do policji. Naprawdę chciała wierzyć w happy endy, ale teraz... Było to coraz trudniejsze. Wysłuchała go dokładnie, chociaż właściwie nie była zaskoczona. Znaczy, była, ale coraz dłuższe tłumaczenia wszystko powoli wyjaśniały. - Rzeczywiście po październiku ludzie nie wyglądają jakby byli... Przychylni. Właściwie to bardzo Ci dziękuję. - Nie musiała się długo zastanawiać. - Jeśli mogę pomóc, chętnie to zrobię. Postaram się ze wszystkich sił.
Cóż, musiała poznać tę kochaną dziewczynę. Teraz jednak chyba najlepiej będzie przygotować się do tego pierwszego spotkania, dlatego niedługo później Anthony i Marcella rozdzielili się w okolicy świstoklika.
| zw x2 <3
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
11 lipca 1957 roku
Wolne dni w życiu panny Burroughs nie zdarzały się często. Zajęta pracą, nauką oraz prowadzeniem naukowych badań, nie posiadała sporej ilości wolnego czasu. W końcu jednak nadszedł moment, gdy Frances była w stanie znaleźć jeden dzień wolny. Z początku planowała spędzić dzisiejszy dzień na badaniach, buzujące w jej głowie słowa Wren nie pozwalały jej jednak skupić się na obliczeniach. Niewiele myśląc, Frances zebrała najpotrzebniejsze przedmioty, by teleportować się w miejsce, o którym od dawna słyszała od znajomych alchemików.
Na klifie przy Zatoce Moray aportowała się koło południa. Ubrana w błękitną sukienkę podkreślającą kobiecą figurę, z apaszką okrywającą smukłe ramiona oraz torbą przewieszoną przez ramię rozejrzała się po otoczeniu. Nigdy wcześniej nie przyszło jej być w tych stronach, które zdawały się być nienaturalnie dzikie oraz nieokiełznane. Szaroniebieskie spojrzenie przemknęło po bujnej roślinności, eteryczne dziewczę nie dostrzegło w niej jednak roślin, których nie posiadała jeszcze w swoim przydomowym ogrodzie. A to oznaczało, że mogła w spokoju oddać się lekturze.
Panna Burroughs wyjęła z torby niewielki kocyk oraz zaczarowany zestaw do herbaty. Ostrożnie rozłożyła miękki materiał na trawie, w niewielkiej odległości od krawędzi klifu by zasiąść na nim i wyciągnąć książkę.
Podręcznik do numerologii był książką zajmującą, wymagającą pełnego skupienia. Już wtedy panna Burroughs podjęła decyzję o rozwinięciu tej umiejętności. Planowała wielkie odkrycia, a tych nie dało się dokonać bez poszerzania wiedzy. Alchemia była przedmiotem pięknym, acz wymagającym od czarodziejów którzy się nią parali całego wachlarza umiejętności. Eteryczne dziewczę nie widziało się jednak w innej dziedzinie, eliksirom oddając swoje całe serce. Zaczytana w pożółkłe stronice jedynie czasem unosiła kwiecistą filiżankę, aby uraczyć się gorącą herbatą. Czas upływał, a Frances nie zauważyła nawet, iż na klifie pojawił się ktoś jeszcze.
Przynajmniej do czasu, gdy nie zerwał się wiatr idący znad morza, porywający jasną apaszkę z szyi panny Burroughs. Szaroniebieskie spojrzenie oderwało się od stronic księgi. Szybko odłożyła ją na bok, podrywając się z koca by ruszyć w pogoń za częścią garderoby, nim ucieknie za daleko.
Zaskoczenie wymalowało się na delikatnej twarzy, gdy zauważyła, że apaszka zatrzymała się na twarzy nieznanego jej mężczyzny. Eteryczne dziewczę wzięło głęboki oddech, w pierwszej chwili czując, jak strach powoli zaciska się wokół jej umysłu. Nieznajomy swoją posturą przypominał wielki dąb, rosnący niedaleko jej domku w Surrey. Ostrożnie, na miękkich nogach podeszła do mężczyzny, w jednej chwili żałując, iż nie zaproponowała wycieczki Wrońskiemu. Z nim u boku z pewnością byłaby bezpieczna, a teraz...
Wspomnienia wszystkich, przykrych wydarzeń jakie przytrafiły jej się w porcie powróciły przed twarz kobiety.
- Przepraszam, wiatr porwał moją apaszkę... I wychodzi na to, że pan ją znalazł... - Zaczęła niepewnie, a rumieniec przyozdobił delikatną buzię. Nie wiedziała, czego spodziewać się od obcego mężczyzny. Szaroniebieskie spojrzenie chciało utkwić w jego twarzy, zdawało się to jednak niemożliwe. Jej twarz znajdowała się na wysokości męskich bioder i panna Burroughs musiała cofnąć się o krok oraz zadrzeć wysoko głowę, by dostrzec rysy jego twarzy. Pozostało mieć nadzieję, że mężczyzna nie był tak groźny, na jakiego wyglądał... I mimo iż doskonale wiedziała, że takie przypadki chodzą po Anglii, strach nie chciał jej opuścić.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
I tak to życie spokojnie się wiodło. Z niejednego pieca jadł chleb, ale widoków takich jak te nie widział od lat. Życie drwala do którego się przyzwyczaił pełne było... cóż... drzew. Były modrzewie, były daglezje, były dęby. Właściwie las w którym spędzał czasem 8, czasem 12 godzin dziennie złożony był przede wszystkim z drzew. Teraz jednak, skoro i tak był w drodze do Londynu, mógł zboczyć trochę z trasy i zobaczyć Linne Mhoireibh o którym słyszał wiele dobrego od starego profesora Kettleburna.
Ciekaw czy jeszcze żyje..., przemknęło tylko przez myśl Hagrida. Wolałby by jego stary mentor nie zszedł z tego świata, miło byłoby usiąść z nim przy kubku rumu, a może w końcu powiedziałby mu nawet o tym rezerwacie smoków.
Chciałbym mieć smoczka, olbrzym uśmiechnął się do siebie samego.
- Ohohoho! - wykrzyknął podekscytowany widokiem, który ukazał się przed nim po długiej wędrówce.
Z wysokiego klifu, chociaż nie podszedł jeszcze do jego krańca, rozpościerał się widok na Zatokę Moray. Dzika roślinność otaczająca wodę i porastająca klif wyglądała zupełnie inaczej niż ta do której przyzwyczaił się w głębokich lasach Keswick. Tu było zdecydowanie mniej drzew. Dzikie kwiaty i zioła wyglądały niczym z bajki, a pachniały o wiele lepiej niż kwietnik postawiony przed tawerną albo koledzy ze zmiany po wykonaniu roboty. Już miał schylić się by zerwać jeden z nich i na znak pokoju z tą krainą wsadzić sobie za ucho, gdy kątem oka dostrzegł kobietę. Takich dam też już dawno nie widział. Dziewoje z przedmieści Keswick na twarzach miały słoneczne wypieki, a jedyny błękit jaki wdziewały to ten pod opuchniętym okiem, gdy jedna zabrała drugiej chłopa, a nie taki na sukienkach. Przeszedł jednak tyle drogi nie dla patrzenia na kobietę ani dla tych storczyków, ale dla tego co mógł dostrzec pod wodami Zatoki Moray. Stał tak i wypatrywał... i wypatrywał... i wypatrywał... Nic się nie działo.
A możem miejsca pomylił, złapał się za brodę... Miały być, a nie ma, napewno żem pomylił. Pochylił głowę w smutnym westchnieniu, teraz wpatrując się w swoje brudne od jakiegoś błota buciory. Rzucił jeszcze ostatnie spojrzenie na wody Linie Mhoireibh i spojrzał tylko ostatni raz na postać rozłożoną na kocyku, kilka jardów od niego. Zmrużył oczy...
- Zara, zara... - wyszeptał pod wąsem obserwując jak magiczny imbryczek unosi się nad nią nie rozlewając ani kropli herbaty.
Nie skończył nawet myśli gdy zerwał się mocny wiatr, a on zaledwie mrugnął i otwierając oczy nie widział już nic. Przez chwilę obracał się w miejscu, próbując zorientować się w swoim położeniu. Wyraźnie czuł jak coś zaplątuje mu się w brodę i przysłania ogromną twarz, aż usłyszał gdzieś nisko cichy głos, który chciał mu coś powiedzieć. Zamaszystym ruchem zerwał z gęby to co się do niej przyczepiło. Gdy ponownie odzyskał stare pole widzenia w ręce przed sobą trzymał kawałek szmatki z której chyba przed chwilą oderwał rąbek materiału. To była ładna szmatka, prawdopodobnie nie powinien trzymać jej w brudnych łapskach. Głos który wcześniej do niego mówił zlokalizowany był znacznie niżej niż poziom jego wzroku, ale do tego akurat był już przyzwyczajony. Kiedyś do knajpy przyjechał chłop który chwalił się, że najwyższy w całym mieście. Zdziwił się chłop gdy zobaczył, że on ledwie do pachy Hagridowi sięga.
- Przykro mi... - odpowiedział zmartwiony widząc stan w jakim musi zwrócić jej własność i wyciągnął dłoń by mogła odebrać zgubę. - Mam coś tu, zaraz - powiedział tylko i zaczął dłubać w ogromnej kieszeni, ale jedyne co z niej wyciągnął to pognieciony obrus którego używał do smarkania.
Była podobnej wielkości, mogła się nawet nadać, ale za jej stan było mu aż wstyd, więc szybko schował ją z powrotem, starając się posłać do kobiety jakiś uśmiech.
- Znajdę miedziaki by pani se naprawiła - ponownie zaczął grzebać w płaszczu w poszukiwaniu brzęczących monet. - Przepraszam... Pani ze mną podejdzie trochę to tam krawcowa na pewno będzie, jakoś się dogadamy z nią - zaczął znów tłumaczyć się gdy okazało się, że kieszenie, oprócz śmieci, są zupełnie puste.
Rubeus już tak miał, że psuł. Od dziecka zawsze miał trochę więcej siły niż rówieśnicy, może dlatego, że był synem olbrzymki i czarodzieja, a może ze względu na dietę bogatą w czerwone mięso. Kto teraz mógł wiedzieć jak było naprawdę? Pierwszy raz popsuł chłopakowi zna przeciwka rower gdy chciał się przejechać, drugi raz popsuł ślizgonowi miotłę, ale jemu się należało, a teraz, po wielu innych razach, popsuł tej miłej pani chustę.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ciekaw czy jeszcze żyje..., przemknęło tylko przez myśl Hagrida. Wolałby by jego stary mentor nie zszedł z tego świata, miło byłoby usiąść z nim przy kubku rumu, a może w końcu powiedziałby mu nawet o tym rezerwacie smoków.
Chciałbym mieć smoczka, olbrzym uśmiechnął się do siebie samego.
- Ohohoho! - wykrzyknął podekscytowany widokiem, który ukazał się przed nim po długiej wędrówce.
Z wysokiego klifu, chociaż nie podszedł jeszcze do jego krańca, rozpościerał się widok na Zatokę Moray. Dzika roślinność otaczająca wodę i porastająca klif wyglądała zupełnie inaczej niż ta do której przyzwyczaił się w głębokich lasach Keswick. Tu było zdecydowanie mniej drzew. Dzikie kwiaty i zioła wyglądały niczym z bajki, a pachniały o wiele lepiej niż kwietnik postawiony przed tawerną albo koledzy ze zmiany po wykonaniu roboty. Już miał schylić się by zerwać jeden z nich i na znak pokoju z tą krainą wsadzić sobie za ucho, gdy kątem oka dostrzegł kobietę. Takich dam też już dawno nie widział. Dziewoje z przedmieści Keswick na twarzach miały słoneczne wypieki, a jedyny błękit jaki wdziewały to ten pod opuchniętym okiem, gdy jedna zabrała drugiej chłopa, a nie taki na sukienkach. Przeszedł jednak tyle drogi nie dla patrzenia na kobietę ani dla tych storczyków, ale dla tego co mógł dostrzec pod wodami Zatoki Moray. Stał tak i wypatrywał... i wypatrywał... i wypatrywał... Nic się nie działo.
A możem miejsca pomylił, złapał się za brodę... Miały być, a nie ma, napewno żem pomylił. Pochylił głowę w smutnym westchnieniu, teraz wpatrując się w swoje brudne od jakiegoś błota buciory. Rzucił jeszcze ostatnie spojrzenie na wody Linie Mhoireibh i spojrzał tylko ostatni raz na postać rozłożoną na kocyku, kilka jardów od niego. Zmrużył oczy...
- Zara, zara... - wyszeptał pod wąsem obserwując jak magiczny imbryczek unosi się nad nią nie rozlewając ani kropli herbaty.
Nie skończył nawet myśli gdy zerwał się mocny wiatr, a on zaledwie mrugnął i otwierając oczy nie widział już nic. Przez chwilę obracał się w miejscu, próbując zorientować się w swoim położeniu. Wyraźnie czuł jak coś zaplątuje mu się w brodę i przysłania ogromną twarz, aż usłyszał gdzieś nisko cichy głos, który chciał mu coś powiedzieć. Zamaszystym ruchem zerwał z gęby to co się do niej przyczepiło. Gdy ponownie odzyskał stare pole widzenia w ręce przed sobą trzymał kawałek szmatki z której chyba przed chwilą oderwał rąbek materiału. To była ładna szmatka, prawdopodobnie nie powinien trzymać jej w brudnych łapskach. Głos który wcześniej do niego mówił zlokalizowany był znacznie niżej niż poziom jego wzroku, ale do tego akurat był już przyzwyczajony. Kiedyś do knajpy przyjechał chłop który chwalił się, że najwyższy w całym mieście. Zdziwił się chłop gdy zobaczył, że on ledwie do pachy Hagridowi sięga.
- Przykro mi... - odpowiedział zmartwiony widząc stan w jakim musi zwrócić jej własność i wyciągnął dłoń by mogła odebrać zgubę. - Mam coś tu, zaraz - powiedział tylko i zaczął dłubać w ogromnej kieszeni, ale jedyne co z niej wyciągnął to pognieciony obrus którego używał do smarkania.
Była podobnej wielkości, mogła się nawet nadać, ale za jej stan było mu aż wstyd, więc szybko schował ją z powrotem, starając się posłać do kobiety jakiś uśmiech.
- Znajdę miedziaki by pani se naprawiła - ponownie zaczął grzebać w płaszczu w poszukiwaniu brzęczących monet. - Przepraszam... Pani ze mną podejdzie trochę to tam krawcowa na pewno będzie, jakoś się dogadamy z nią - zaczął znów tłumaczyć się gdy okazało się, że kieszenie, oprócz śmieci, są zupełnie puste.
Rubeus już tak miał, że psuł. Od dziecka zawsze miał trochę więcej siły niż rówieśnicy, może dlatego, że był synem olbrzymki i czarodzieja, a może ze względu na dietę bogatą w czerwone mięso. Kto teraz mógł wiedzieć jak było naprawdę? Pierwszy raz popsuł chłopakowi zna przeciwka rower gdy chciał się przejechać, drugi raz popsuł ślizgonowi miotłę, ale jemu się należało, a teraz, po wielu innych razach, popsuł tej miłej pani chustę.
[bylobrzydkobedzieladnie]
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Szaroniebieskie spojrzenie uważnie przyglądało się twarzy wielkiego mężczyzny. Na pierwszy rzut oka zadawał się przypominać grabów z portu, którzy nie raz czyhali na jej życie. Czy to w paskudnym roku, gdy musiała dorabiać w podłej tawernie wuja, zwracając na siebie zbyt wiele uwagi czy to w portowych ulicach, na których również zwykła się wyróżniać. Nazbyt elegancka oraz wrażliwa, by kiedykolwiek odnaleźć się w dzielnicy w jakiej przyszło się jej wychować. Raz, przy podobnym, nieplanowanym spotkaniu ledwo uszła z życiem, gdy paskudny Willy próbował położyć na niej brudne łapska. Wtedy jednak miała tyle szczęścia, iż jej, wtedy jeszcze nieznany, rycerz pospieszył jej na ratunek… Teraz była sama, nie będąc pewną, czy w razie potrzeby jakimś cudem udałoby się jej sprawić, że Wroński poczuje iż jest jej potrzebny.
Serce w piersi panny Burroughs przyspieszyło napędzane strachem, jaki na pierwszy rzut oka wywołał w niej mężczyzna. Zamaszysty ruch, z jakim ściągnął z twarzy jej chustę przerywając jej materię sprawił, że Frances odruchowo zrobiła pół kroczku w tył. Ostrożnie, by przypadkiem nie sprowokować mężczyzny, jeśli miał wobec niej złe zamiary. W delikatnych rysach próżno było jednak szukać jakiejkolwiek złości, wywołanej niefortunnym wypadkiem. Jedynie krótkie: - Och… - Wyrwało się z malinowych ust, gdy spojrzenie na chwilę zsunęło się na trzymaną przez mężczyznę chustę, by szybko powrócić do jego twarzy.
- Nic się nie stało, to naprawdę… - Zaczęła, szybko jednak przerwała wypowiedź, nie chcąc wchodzić mężczyźnie w słowo. Delikatnie uniosła kąciki ust w nieśmiałym uśmiechu, widząc gorączkowe przeszukiwania męskich kieszeni. Wzrost jednoznacznie wskazywał na półolbrzyma. I gdzieś w środku zaskoczyło ją, iż najprostsze rozwiązanie nie przeszło mężczyźnie przez głowę. Uśmiech oraz ciepłe spojrzenie ciemnych oczu zdawały się być dość przyjazne, co pozwoliło eterycznemu dziewczęciu odrobinę rozluźnić napięte strachem mięśnie. Może faktycznie trafiła na przypadek, groźny jedynie z wyglądu? Naprawdę miała taką szczerą nadzieję.
- Och, naprawdę nie trzeba! - Zaprotestowała, słysząc wypowiedź mężczyzny dotyczącą pieniędzy. Szkodę dało się całkiem łatwo naprawić, ledwie w kilka minut. W swej uczciwości alchemiczka nie byłaby w stanie przyjąć do niego choćby złamanego knuta. Szaroniebieskie spojrzenie miękko powiodło po jego postaci, od kryjącej się niemal chmurami głowy aż po zabłocone buty, jakże kontrastujące z jej eleganckimi pantofelkami. Strach nadal czaił się gdzieś z tyłu jej umysłu, powoli zastępując się zwykłą ciekawością. Smutnawy uśmiech pojawił się na jej twarzy, gdy kieszenie mężczyzny okazały się puste. Doskonale pamiętała czasy, gdy jej rodzina mierzyła się z podobnymi problemami. Sama Frances włożyła niebywale wiele pracy, by być w stanie wiązać koniec z końcem oraz móc przenieść się w bezpieczniejsze niż portowe doki miejsce.
- Ciężkie czasy, czyż nie? - Z piersi dziewczęcia uleciało ciche westchnienie, w jej głosie na próżno było jednak szukać prześmiewczych tonów. Delikatny głos blondynki pełen był jednak zrozumienia. Wiedziała jak to bywa, gdy pieniędzy w skrytce nie ma wiele. Głód również nie był jej obcy. - Obejdzie się bez krawcowej, kilka chwil i będzie po problemie. - Stwierdziła w końcu, nieśmiało wyciągając dłoń ku materii swojej apaszki, by ostrożnie ująć ją w smukłe palce. Delikatnie rozłożyła materiał na swojej dłoni, tak, by rozdarty materiał układał się koło siebie. Chwilę później. z wszytej w spódnicę sukienki kieszeni wyjąć jasne drewno swojej różdżki. Czubek drewna skierowała na rozdarcie apaszki. - Reparo. - Wypowiedziała inkantację doskonale znanego sobie zaklęcia. Wiązka magii powędrowała w kierunku rozdartego materiału, by w ledwie chwilę naprawić powstałe na niej uszkodzenie. Zadowolenie pojawiło się na jasnej twarzy, a Frances schowała różdżkę, by obiema dłońmi rozciągnąć chustę w powietrzu, prezentując mężczyźnie efekt kończący. Po rozdarciu nie było najmniejszego śladu. - Widzi pan? Jakby była nowa. - Oznajmiła radośnie, mając nadzieję, że to powstrzyma go od kolejnych tłumaczeń, w tej chwili jakże niepotrzebnych. Eteryczne dziewczę zerknęło w kierunku rozłożonego koca, a śmiały pomysł nawiedził jej umysł. Wahanie przez chwilę przemknęło przez oczy dziewczęcia. Lista obaw z pewnością była długa, Frances nie potrafiła jednak powstrzymać swojej naukowej ciekawości.
- Może napije się pan ze mną herbaty? W ramach przeprosin za zamieszanie, przyda mi się odrobina towarzystwa. - Nieśmiała propozycja opuściła jej usta, a panna Burroughs posłała mężczyźnie ciepły uśmiech, jaki zagościł na malinowych ustach. Skoro do tej pory nie postanowił udusić jej niczym zwykłego kurczęcia, zapewne ta sytuacja nie ulegnie większej zmianie… A możliwość osobistego poznania półolbrzyma wydawała jej się intrygująca oraz w pewien sposób schlebiająca etycznemu dziewczęciu.
Serce w piersi panny Burroughs przyspieszyło napędzane strachem, jaki na pierwszy rzut oka wywołał w niej mężczyzna. Zamaszysty ruch, z jakim ściągnął z twarzy jej chustę przerywając jej materię sprawił, że Frances odruchowo zrobiła pół kroczku w tył. Ostrożnie, by przypadkiem nie sprowokować mężczyzny, jeśli miał wobec niej złe zamiary. W delikatnych rysach próżno było jednak szukać jakiejkolwiek złości, wywołanej niefortunnym wypadkiem. Jedynie krótkie: - Och… - Wyrwało się z malinowych ust, gdy spojrzenie na chwilę zsunęło się na trzymaną przez mężczyznę chustę, by szybko powrócić do jego twarzy.
- Nic się nie stało, to naprawdę… - Zaczęła, szybko jednak przerwała wypowiedź, nie chcąc wchodzić mężczyźnie w słowo. Delikatnie uniosła kąciki ust w nieśmiałym uśmiechu, widząc gorączkowe przeszukiwania męskich kieszeni. Wzrost jednoznacznie wskazywał na półolbrzyma. I gdzieś w środku zaskoczyło ją, iż najprostsze rozwiązanie nie przeszło mężczyźnie przez głowę. Uśmiech oraz ciepłe spojrzenie ciemnych oczu zdawały się być dość przyjazne, co pozwoliło eterycznemu dziewczęciu odrobinę rozluźnić napięte strachem mięśnie. Może faktycznie trafiła na przypadek, groźny jedynie z wyglądu? Naprawdę miała taką szczerą nadzieję.
- Och, naprawdę nie trzeba! - Zaprotestowała, słysząc wypowiedź mężczyzny dotyczącą pieniędzy. Szkodę dało się całkiem łatwo naprawić, ledwie w kilka minut. W swej uczciwości alchemiczka nie byłaby w stanie przyjąć do niego choćby złamanego knuta. Szaroniebieskie spojrzenie miękko powiodło po jego postaci, od kryjącej się niemal chmurami głowy aż po zabłocone buty, jakże kontrastujące z jej eleganckimi pantofelkami. Strach nadal czaił się gdzieś z tyłu jej umysłu, powoli zastępując się zwykłą ciekawością. Smutnawy uśmiech pojawił się na jej twarzy, gdy kieszenie mężczyzny okazały się puste. Doskonale pamiętała czasy, gdy jej rodzina mierzyła się z podobnymi problemami. Sama Frances włożyła niebywale wiele pracy, by być w stanie wiązać koniec z końcem oraz móc przenieść się w bezpieczniejsze niż portowe doki miejsce.
- Ciężkie czasy, czyż nie? - Z piersi dziewczęcia uleciało ciche westchnienie, w jej głosie na próżno było jednak szukać prześmiewczych tonów. Delikatny głos blondynki pełen był jednak zrozumienia. Wiedziała jak to bywa, gdy pieniędzy w skrytce nie ma wiele. Głód również nie był jej obcy. - Obejdzie się bez krawcowej, kilka chwil i będzie po problemie. - Stwierdziła w końcu, nieśmiało wyciągając dłoń ku materii swojej apaszki, by ostrożnie ująć ją w smukłe palce. Delikatnie rozłożyła materiał na swojej dłoni, tak, by rozdarty materiał układał się koło siebie. Chwilę później. z wszytej w spódnicę sukienki kieszeni wyjąć jasne drewno swojej różdżki. Czubek drewna skierowała na rozdarcie apaszki. - Reparo. - Wypowiedziała inkantację doskonale znanego sobie zaklęcia. Wiązka magii powędrowała w kierunku rozdartego materiału, by w ledwie chwilę naprawić powstałe na niej uszkodzenie. Zadowolenie pojawiło się na jasnej twarzy, a Frances schowała różdżkę, by obiema dłońmi rozciągnąć chustę w powietrzu, prezentując mężczyźnie efekt kończący. Po rozdarciu nie było najmniejszego śladu. - Widzi pan? Jakby była nowa. - Oznajmiła radośnie, mając nadzieję, że to powstrzyma go od kolejnych tłumaczeń, w tej chwili jakże niepotrzebnych. Eteryczne dziewczę zerknęło w kierunku rozłożonego koca, a śmiały pomysł nawiedził jej umysł. Wahanie przez chwilę przemknęło przez oczy dziewczęcia. Lista obaw z pewnością była długa, Frances nie potrafiła jednak powstrzymać swojej naukowej ciekawości.
- Może napije się pan ze mną herbaty? W ramach przeprosin za zamieszanie, przyda mi się odrobina towarzystwa. - Nieśmiała propozycja opuściła jej usta, a panna Burroughs posłała mężczyźnie ciepły uśmiech, jaki zagościł na malinowych ustach. Skoro do tej pory nie postanowił udusić jej niczym zwykłego kurczęcia, zapewne ta sytuacja nie ulegnie większej zmianie… A możliwość osobistego poznania półolbrzyma wydawała jej się intrygująca oraz w pewien sposób schlebiająca etycznemu dziewczęciu.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Hagrid spotkał na swojej drodze kilku uczynnych ludzi. Najbardziej uczynny był oczywiście tatko, ale on odszedł już lata temu, świeć Merlinie nad jego duszą. Był jeszcze Cadman Dacus, szef z tartaku, który dał mu pracę już pierwszego dnia, dobry człowiek. A teraz poznał też taką miłą panią, która nie chciała w zamian za szkodę pieniędzy, których i tak obecnie mu brakowało.
Gdy wyciągnęła różdżkę na twarzy Hagrida pojawił się bliżej nieokreślony grymas. To nie tak, że nie lubił magii, wręcz przeciwnie. Po tylu latach bez czarowania, z pękniętą różdżką, która zostawiała po sobie jedynie czar wspomnień, każdy widok magii wywierał na nim niemałe wrażenie. Tak więc po chwili grymas zmienił się w zawieszony na jednym punkcie, samo naprawiającej się szmatki, uśmiech.
- Ho, no nowiuteńka - pokręcił głową.
Rubeus nie był skończonym idiotą. Daleko było mu do uczonych magów czy nawet bardziej oczytanych mugoli. Właściwie, daleko było mu nawet do przeciętnych czarodziejów, a sam zdawał sobie z tego sprawę. Po matce odziedziczył nie tylko potężną posturę ale także jej wyraźną głupotę, jednak tatko dodając trochę swojej werwy, przekazał mu więcej pomyślunku niż miała Frydwulfa. Przez chwilę pomyślał nawet, że to bardzo dziwne, że tajemnicza pani wyciągnęła przy nim różdżkę i pokazała swoje czary, ale po dłuższym zastanowieniu się miał nawet przyzwoite wyjaśnienie takiej sytuacji. Latami tłumaczył się ludziom, że jego wysoki wzrost to zasługa dobrego mięsa i piwa które dostawał będąc jeszcze w kołysce, a mugole, jak to mugole, wierzyli we wszystko. Co mądrzejszy czarodziej musiał wiedzieć, że piwo i wołowina nie mają z tym wiele wspólnego, a rozchodziło się głównie o jego geny. Gdy był jeszcze wyrośniętym brzdącem jego wzrost bardziej bawił niż przerażał, ale gdy wszedł w wiek dojrzewania, większość niziołków z którymi się spotkał wiało na jego widok.
- Jaki ja pan... - zarechotał wyraźnie zawstydzony takim komplementem jakim było nazwanie go "panem". - Rubeus Hagrid - okrzyknął wyciągając ku damie wielką łapę. - Nikt do mnie pan nie mówi, droga pani, a dla przyjaciół jestem Hagrid!
Po propozycji kobiety spojrzał jedynie na imbryczek który zatrząsł się lekko i zdawał się być przerażony faktem, że może trafić w wielkie dłonie półolbrzyma.
Herbaty... Herbaty... Piwa bym się napił, pomyślał, ale znalazł się w towarzystwie takiej delikatnej damy, że nie wypadało mówić tych myśli głośno. Zdarzało mu się już pijać herbatę, jedna młódka która odwiedzała w tartaku swojego kochasia przynosiła mu dzban co wtorek, razem z plackiem jabłkowym. Dla Hagrida też przynosiła herbatę, ale najczęściej w wiadrze. Taki ot napar na ziołach, nawet dobry, lepszy byłby gdyby dolać do niego ociupinkę czegoś mocniejszego.l
- Szcigodna pani - jak właściwie mówi się do takich kobiet? - Wypije z panią herbatę, cholibka, a co mi tam - i pokraczył pewnym krokiem w stronę jej kocyka, który był zdecydowanie za mały by mógł na nim usiąść Hagrid, a co dopiero by usiedli tam obydwoje. - Pani była w Londynie? Jak tam teraz jest, dobrze czy niedobrze?
Zajął miejsce na dobre 10 stóp od koca, a gdy z impetem usiadł na ziemi ta zatrzęsła się odrobinę sprawiając, że okoliczne trawiaste żyjątka uciekały w popłochu w obawy przed apokalipsą. Kto by pomyślał, Rubeus Hagrid będzie pił herbatę w towarzystwie ładnej damy... Spojrzał jeszcze na zatokę wypatrując celu swojej podróży, chociaż przekonany był, że jednak pomylił miejsca. Wtem pod wodą, tuż przy jej tafli, zobaczył jakiś ruch.
- Patrz! Patrz! - wykrzyknął odrywając się od wszystkiego innego i wskazał palcem w stronę wód.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Gdy wyciągnęła różdżkę na twarzy Hagrida pojawił się bliżej nieokreślony grymas. To nie tak, że nie lubił magii, wręcz przeciwnie. Po tylu latach bez czarowania, z pękniętą różdżką, która zostawiała po sobie jedynie czar wspomnień, każdy widok magii wywierał na nim niemałe wrażenie. Tak więc po chwili grymas zmienił się w zawieszony na jednym punkcie, samo naprawiającej się szmatki, uśmiech.
- Ho, no nowiuteńka - pokręcił głową.
Rubeus nie był skończonym idiotą. Daleko było mu do uczonych magów czy nawet bardziej oczytanych mugoli. Właściwie, daleko było mu nawet do przeciętnych czarodziejów, a sam zdawał sobie z tego sprawę. Po matce odziedziczył nie tylko potężną posturę ale także jej wyraźną głupotę, jednak tatko dodając trochę swojej werwy, przekazał mu więcej pomyślunku niż miała Frydwulfa. Przez chwilę pomyślał nawet, że to bardzo dziwne, że tajemnicza pani wyciągnęła przy nim różdżkę i pokazała swoje czary, ale po dłuższym zastanowieniu się miał nawet przyzwoite wyjaśnienie takiej sytuacji. Latami tłumaczył się ludziom, że jego wysoki wzrost to zasługa dobrego mięsa i piwa które dostawał będąc jeszcze w kołysce, a mugole, jak to mugole, wierzyli we wszystko. Co mądrzejszy czarodziej musiał wiedzieć, że piwo i wołowina nie mają z tym wiele wspólnego, a rozchodziło się głównie o jego geny. Gdy był jeszcze wyrośniętym brzdącem jego wzrost bardziej bawił niż przerażał, ale gdy wszedł w wiek dojrzewania, większość niziołków z którymi się spotkał wiało na jego widok.
- Jaki ja pan... - zarechotał wyraźnie zawstydzony takim komplementem jakim było nazwanie go "panem". - Rubeus Hagrid - okrzyknął wyciągając ku damie wielką łapę. - Nikt do mnie pan nie mówi, droga pani, a dla przyjaciół jestem Hagrid!
Po propozycji kobiety spojrzał jedynie na imbryczek który zatrząsł się lekko i zdawał się być przerażony faktem, że może trafić w wielkie dłonie półolbrzyma.
Herbaty... Herbaty... Piwa bym się napił, pomyślał, ale znalazł się w towarzystwie takiej delikatnej damy, że nie wypadało mówić tych myśli głośno. Zdarzało mu się już pijać herbatę, jedna młódka która odwiedzała w tartaku swojego kochasia przynosiła mu dzban co wtorek, razem z plackiem jabłkowym. Dla Hagrida też przynosiła herbatę, ale najczęściej w wiadrze. Taki ot napar na ziołach, nawet dobry, lepszy byłby gdyby dolać do niego ociupinkę czegoś mocniejszego.l
- Szcigodna pani - jak właściwie mówi się do takich kobiet? - Wypije z panią herbatę, cholibka, a co mi tam - i pokraczył pewnym krokiem w stronę jej kocyka, który był zdecydowanie za mały by mógł na nim usiąść Hagrid, a co dopiero by usiedli tam obydwoje. - Pani była w Londynie? Jak tam teraz jest, dobrze czy niedobrze?
Zajął miejsce na dobre 10 stóp od koca, a gdy z impetem usiadł na ziemi ta zatrzęsła się odrobinę sprawiając, że okoliczne trawiaste żyjątka uciekały w popłochu w obawy przed apokalipsą. Kto by pomyślał, Rubeus Hagrid będzie pił herbatę w towarzystwie ładnej damy... Spojrzał jeszcze na zatokę wypatrując celu swojej podróży, chociaż przekonany był, że jednak pomylił miejsca. Wtem pod wodą, tuż przy jej tafli, zobaczył jakiś ruch.
- Patrz! Patrz! - wykrzyknął odrywając się od wszystkiego innego i wskazał palcem w stronę wód.
[bylobrzydkobedzieladnie]
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Ostatnio zmieniony przez Rubeus Hagrid dnia 03.11.20 21:31, w całości zmieniany 2 razy
The member 'Rubeus Hagrid' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 4
'k6' : 4
Uśmiech, jaki widniał na twarzy mężczyzny, nadawał jej przyjemnego, poczciwego wyrazu na widok którego panna Burroughs nie potrafiła również się nie uśmiechnąć. Strach powoli opuszczał jej umysł, zastępowany coraz większą ciekawością oraz ulgą, iż nie przejdzie jej dziś przechodzić przez piekło przypadkowego oprawcy. Po prezentacji ostrożnie złożyła chustę w równiutką kosteczkę z zamiarem schowania jej to torby, jaka pozostała na jej kocu. Nie chciała ryzykować kolejnym psikusem spłatanym przez wiatr, będąc niemal pewną, iż kolejna pogoń za materiałem może nie zakończyć się tak pomyślnie jak w tym przypadku.
Frances z pewnością można było zaliczyć do czarownic mądrych, co z pewnością nie zadowoliłoby lwiej części męskich przedstawicieli czarodziejskiego świata. Była inteligentna, odnajdywała się w świecie nauki sumiennie dążąc do spełnienia swojego celu, jakim były wielkie, naukowe osiągnięcia. W tym wszystkim nie przyszło jej nawet przez myśl, by w jakikolwiek sposób oceniać przypadkowego towarzysza. Prostota jego zachowania dawała iluzoryczne poczucie ciepła oraz dziwnej swobody, która w świecie panny Burroughs nie pojawiała się często. Uśmiechnęła się pięknie widząc zawstydzenie, jakie ukazało się na wielkiej twarzy, wywołane jedynie grzecznościowymi zwrotami, które w jej słowniku pojawiały się nader często.
- Frances Burroughs. Niezmiernie miło mi cię poznać, Hagridzie. - Przedstawiła się, nie zapominając o, w tym wypadku szczerych, uprzejmościach jakie należało wypowiedzieć w podobnej sytuacji. Wyciągnęła dłoń w jego kierunku, by delikatnie uścisnąć kawałek wielkiej dłoni półolbrzyma. Przez chwilę miała wrażenie jakby była porcelanową laleczką, postawioną koło czarodzieja. Panna Burroughs zawsze była drobniutka, w dzieciństwie będąc mniejszą od rówieśników, a teraz jej dłoń ułożona na dłoni mężczyzny wyglądała wręcz komicznie. Pospiesznym krokiem ruszyła za Rubeusem w kierunku rozłożonego kocyka, lecz dorównanie mu kroku było nie lada wyczynem. Jeden krok mężczyzny odpowiadał czterem, zwykłym krokom eterycznej alchemiczki, której pantofelki na obcasie wcale nie ułatwiały podążania za nim. Ostrożnie wypuściła powietrze z płuc, gdy ponownie znalazła się koło swoich rzeczy, odczuwając lekkie zmęczenie przyspieszonym krokiem. Frances schowała swoją apaszkę do torby i przysiadła na kocyku, odruchowo poprawiając materię sukienki okrywającej jej nogi.
- Och proszę, mów mi po imieniu. - Poprosiła, posyłając mężczyźnie ciepły uśmiech, w jaki ułożyły się malinowe wargi. Ponownie wyjęła różdżkę, by zaklęciem powiększyć jedną z filiżanek, tak aby mężczyźnie wygodnie było z niej pić. - Miesiąc temu wyprowadziłam się Londynu, jest tam teraz niezwykle niebezpiecznie. - Zaciekawienie błysnęło w szaroniebieskim spojrzeniu. Do tej pory była pewna, że większość czarodziejów posiada świadomość tego, co działo się w stolicy, choćby prze fakt, że i ona, zwykle ignorująca politykę, zauważyła nieprawidłowości.
- Wybierasz się tam? - Spytała, ostrożnie napełniając powiększoną filiżankę i wręczyć ją wielkiemu mężczyźnie. I już miała napełnić swoją filiżankę, gdy donośny krzyk przykuł jej uwagę. Szaroniebieskie spojrzenie powędrowało w kierunku wskazanym przez półolbrzyma. Przez chwilę Frances miała wrażenie, że mężczyzna chciał spłatać jej psikusa, gdy tafla wody pozostawała niewzruszona. Otworzyła nawet usta by spytać o to, co zauważył, gdy ogromny, wielorybi ogon przebił taflę wody, prezentując się im w pełnej okazałości. Zachwyt wyrysował się na delikatnej buzi alchemiczki, gdy obserwowała to piękne zjawisko.
- Och, widziałeś kiedyś coś równie pięknego? - Spytała radośnie, nie odrywając spojrzenia od tafli wody. Podobnych cudowności do tej pory nie przyszło jej doświadczać. Jej rodzina była zbyt biedna, by opuszczać portowe doki na jakiekolwiek wakacje. A gdy panna Burroughs miała ruszyć na wymarzoną wycieczkę jej mama ciężko zachorowała, rozwiewając plan spełnienia marzenia.
Frances z pewnością można było zaliczyć do czarownic mądrych, co z pewnością nie zadowoliłoby lwiej części męskich przedstawicieli czarodziejskiego świata. Była inteligentna, odnajdywała się w świecie nauki sumiennie dążąc do spełnienia swojego celu, jakim były wielkie, naukowe osiągnięcia. W tym wszystkim nie przyszło jej nawet przez myśl, by w jakikolwiek sposób oceniać przypadkowego towarzysza. Prostota jego zachowania dawała iluzoryczne poczucie ciepła oraz dziwnej swobody, która w świecie panny Burroughs nie pojawiała się często. Uśmiechnęła się pięknie widząc zawstydzenie, jakie ukazało się na wielkiej twarzy, wywołane jedynie grzecznościowymi zwrotami, które w jej słowniku pojawiały się nader często.
- Frances Burroughs. Niezmiernie miło mi cię poznać, Hagridzie. - Przedstawiła się, nie zapominając o, w tym wypadku szczerych, uprzejmościach jakie należało wypowiedzieć w podobnej sytuacji. Wyciągnęła dłoń w jego kierunku, by delikatnie uścisnąć kawałek wielkiej dłoni półolbrzyma. Przez chwilę miała wrażenie jakby była porcelanową laleczką, postawioną koło czarodzieja. Panna Burroughs zawsze była drobniutka, w dzieciństwie będąc mniejszą od rówieśników, a teraz jej dłoń ułożona na dłoni mężczyzny wyglądała wręcz komicznie. Pospiesznym krokiem ruszyła za Rubeusem w kierunku rozłożonego kocyka, lecz dorównanie mu kroku było nie lada wyczynem. Jeden krok mężczyzny odpowiadał czterem, zwykłym krokom eterycznej alchemiczki, której pantofelki na obcasie wcale nie ułatwiały podążania za nim. Ostrożnie wypuściła powietrze z płuc, gdy ponownie znalazła się koło swoich rzeczy, odczuwając lekkie zmęczenie przyspieszonym krokiem. Frances schowała swoją apaszkę do torby i przysiadła na kocyku, odruchowo poprawiając materię sukienki okrywającej jej nogi.
- Och proszę, mów mi po imieniu. - Poprosiła, posyłając mężczyźnie ciepły uśmiech, w jaki ułożyły się malinowe wargi. Ponownie wyjęła różdżkę, by zaklęciem powiększyć jedną z filiżanek, tak aby mężczyźnie wygodnie było z niej pić. - Miesiąc temu wyprowadziłam się Londynu, jest tam teraz niezwykle niebezpiecznie. - Zaciekawienie błysnęło w szaroniebieskim spojrzeniu. Do tej pory była pewna, że większość czarodziejów posiada świadomość tego, co działo się w stolicy, choćby prze fakt, że i ona, zwykle ignorująca politykę, zauważyła nieprawidłowości.
- Wybierasz się tam? - Spytała, ostrożnie napełniając powiększoną filiżankę i wręczyć ją wielkiemu mężczyźnie. I już miała napełnić swoją filiżankę, gdy donośny krzyk przykuł jej uwagę. Szaroniebieskie spojrzenie powędrowało w kierunku wskazanym przez półolbrzyma. Przez chwilę Frances miała wrażenie, że mężczyzna chciał spłatać jej psikusa, gdy tafla wody pozostawała niewzruszona. Otworzyła nawet usta by spytać o to, co zauważył, gdy ogromny, wielorybi ogon przebił taflę wody, prezentując się im w pełnej okazałości. Zachwyt wyrysował się na delikatnej buzi alchemiczki, gdy obserwowała to piękne zjawisko.
- Och, widziałeś kiedyś coś równie pięknego? - Spytała radośnie, nie odrywając spojrzenia od tafli wody. Podobnych cudowności do tej pory nie przyszło jej doświadczać. Jej rodzina była zbyt biedna, by opuszczać portowe doki na jakiekolwiek wakacje. A gdy panna Burroughs miała ruszyć na wymarzoną wycieczkę jej mama ciężko zachorowała, rozwiewając plan spełnienia marzenia.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Linne Mhoireibh
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja