Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja
Linne Mhoireibh
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Linne Mhoireibh
Okolice Linne Mhoireibh, zwanej prościej Zatoką Moray, to przede wszystkim przepiękne szkockie wody mieniące się nad wysokim klifowym wybrzeżem. Teren jest dziewiczy, niezamieszkany przez mugoli, z rzadka odwiedzany przez czarodziejów, wciąż dziki; angielscy zielarze cenią te rozległe tereny za bogactwo magicznej flory oraz wielość dziko rosnących magicznych ziół i roślin szeroko wykorzystywanych w alchemii. Prawdziwą atrakcją jest jednak obserwacja morskich stworzeń, które raz za razem wynurzają się z wody, dopełniając bogactwa niezwykłego krajobrazu.
Rzuć kością k6:
1: Z wody wynurzył się morski smok, który zatoczył nad wodą salto i wrócił do wody.
2: Dostrzegasz ławicę wielobarwnych, skrzących i naprawdę ślicznych rybek, które płyną tuż przy tafli wody, pozwalając ci na ich wygodną obserwację.
3: W wodzie pojawia się orka, która wynurza się w okolicy kilkukrotnie, nim znika bezpowrotnie.
4: Nad wodą uderzył ciężki ogon wieloryba.
5: Nie jesteś pewien, ale wieloryb, który właśnie uderzył ogonem, musi być chyba Paulem. Paul był niegdyś czarodziejem eksperymentującym z trudną sztuką animagii, lecz jak wielkie było jego zdziwienie, gdy okazało się, że zwierzę, którego kształt przyjmie, było... wielorybem. Rodzina Paula jest zgodna, że był to moment, w którym Paul stracił kontakt z rzeczywistością i popadł w wielorybią obsesję. Od tamtej pory pragnął zrozumieć i pokochać wieloryby, żyć tak jak one. I żyje, w okolicy. Łatwo go poznać po wyraźnie przyjaznym i otwartym usposobieniu wobec czarodziejów.
6: Nad taflą wody przebiegła wyjątkowo okazała kelpia... czy to nie sama Nessie? Musiała się zgubić - a może zdecydowała się na mały spacer.
Lokacja zawiera kości.Rzuć kością k6:
1: Z wody wynurzył się morski smok, który zatoczył nad wodą salto i wrócił do wody.
2: Dostrzegasz ławicę wielobarwnych, skrzących i naprawdę ślicznych rybek, które płyną tuż przy tafli wody, pozwalając ci na ich wygodną obserwację.
3: W wodzie pojawia się orka, która wynurza się w okolicy kilkukrotnie, nim znika bezpowrotnie.
4: Nad wodą uderzył ciężki ogon wieloryba.
5: Nie jesteś pewien, ale wieloryb, który właśnie uderzył ogonem, musi być chyba Paulem. Paul był niegdyś czarodziejem eksperymentującym z trudną sztuką animagii, lecz jak wielkie było jego zdziwienie, gdy okazało się, że zwierzę, którego kształt przyjmie, było... wielorybem. Rodzina Paula jest zgodna, że był to moment, w którym Paul stracił kontakt z rzeczywistością i popadł w wielorybią obsesję. Od tamtej pory pragnął zrozumieć i pokochać wieloryby, żyć tak jak one. I żyje, w okolicy. Łatwo go poznać po wyraźnie przyjaznym i otwartym usposobieniu wobec czarodziejów.
6: Nad taflą wody przebiegła wyjątkowo okazała kelpia... czy to nie sama Nessie? Musiała się zgubić - a może zdecydowała się na mały spacer.
Nigdy nie słyszał tego nazwiska. Nie był właściwie nawet pewien jak miałby je zapisać, nie żeby jakoś bardzo mu to przeszkadzało. Pisać umiał, ale nie było to ulubione zajęcie Rubeusa. Małe piórka nie sprawdzały się łapach półolbrzyma, chociaż w szkole nie to stanowiło największy problem. Te miniaturowe ławeczki przy których siadali inni uczniowie były zdecydowanie niedostosowane do jego wzrostu. Ci milsi profesorowie nawet powiększali dla niego jeden stolik z tyłu sal lekcyjnych, ale nie każdy był tak dobry.
Hagrid wsłuchiwał się w to co kobieta mówiła o Londynie. Londyn niezwykle niebezpieczny? Mało rzeczy go przerażało, co takiego niebezpiecznego mogło czaić się w stolicy? Słyszał już o czystkach jakich dokonali rycerze śmierci i jak przejęli miasto, ale kto chciałby atakować czarodziejów w taki sposób? A czy tego chcieli czy nie. Hagrid czarodziejem był.
- Niebezpiecznie, ha - wydał z siebie okrzyk odwagi. - Ja też, nieskromnie powiem, czarodziejem jestem. Co prawda od lat żem różdżki nie użył, ale jestem - wypiął pierś mogąc pochwalić się tym faktem przed nowo poznaną kobietą. - Tatko też był.
Wpatrywał się jak miła pani powiększyła dla niego filiżankę, która teraz była wielkości małego wiadra. Gdyby była profesorem w szkole Hagrid z pewnością by ją polubił, tak samo jak profesora Dumbledora który załatwił mu nawet większy widelec na śniadania w Wielkiej Sali.
- Wybieram, wybieram - potwierdził Rubeus przyglądając się jeszcze kobiecie. - Plan miałem dowiedzieć się gdzie jest pomoc potrzebna, może przyjaciół starych znaleźć jeśli jeszcze jacyś tam zostali - za długi jęzor... - Tylko z, hehe, finansami... - ostatnie słowo wypowiedział specjalnie by zabrzmieć bardziej elokwentnie przed Frances - ...krucho. Roboty poszukam i pójdę na front - za długi jęzor! - A czemu się z Londynu wyprowadziła? Ze strachu?
Gdy w wodach Zatoki Moray pojawił się wielki ogon wieloryba Hagrid aż podskoczył. Właśnie dla takiego widoku zboczył z trasy. Nie był pewien do końca jak dokładnie wygląda sytuacja w stolicy i z obaw, że być może skończy tak samo jak skończyli najwięksi czarodzieje broniąc sprawiedliwości, postanowił, że po spełni jeszcze to małe marzenie i spojrzy na Linne Mhoireibh. Kto jednak mógł spodziewać się, że wieloryb przypłynie tak blisko brzegu? Widok był zachwycający.
- Kiedyś, jak jeszcze sięgałem o dotąd - wskazał na wysokość własnej pachy - to był taki profesorek, Kettleburn się nazywał. Pokazał mi kiedyś żmijoptaka! Ha! Wyobrazi sobie, taki słodki ptaszek - rozmarzył się nieco wspominając stare i prostsze czasy szkoły. - Ale takiego ogona jak ten to żem nie widział... - dalej wpatrywał się w taflę Zatoki Moray liczy, że wypatrzy tam coś innego.
- Pani... znaczy... Frances, się interesujesz stworkami? - wpatrywał się w kobietę licząc, że pokiwa głową.
Miło było po tylu długich samotnych latach w końcu porozmawiać z kimś o tym wszystkim co Hagrid trzymał głęboko w sobie. Nie miał co prawda pojęcia kim owa kobieta właściwie jest. Mogła być nawet wrogiem, ale... ale taka miła pani wrogiem? Wydawało się to niemożliwe.
Hagrid wsłuchiwał się w to co kobieta mówiła o Londynie. Londyn niezwykle niebezpieczny? Mało rzeczy go przerażało, co takiego niebezpiecznego mogło czaić się w stolicy? Słyszał już o czystkach jakich dokonali rycerze śmierci i jak przejęli miasto, ale kto chciałby atakować czarodziejów w taki sposób? A czy tego chcieli czy nie. Hagrid czarodziejem był.
- Niebezpiecznie, ha - wydał z siebie okrzyk odwagi. - Ja też, nieskromnie powiem, czarodziejem jestem. Co prawda od lat żem różdżki nie użył, ale jestem - wypiął pierś mogąc pochwalić się tym faktem przed nowo poznaną kobietą. - Tatko też był.
Wpatrywał się jak miła pani powiększyła dla niego filiżankę, która teraz była wielkości małego wiadra. Gdyby była profesorem w szkole Hagrid z pewnością by ją polubił, tak samo jak profesora Dumbledora który załatwił mu nawet większy widelec na śniadania w Wielkiej Sali.
- Wybieram, wybieram - potwierdził Rubeus przyglądając się jeszcze kobiecie. - Plan miałem dowiedzieć się gdzie jest pomoc potrzebna, może przyjaciół starych znaleźć jeśli jeszcze jacyś tam zostali - za długi jęzor... - Tylko z, hehe, finansami... - ostatnie słowo wypowiedział specjalnie by zabrzmieć bardziej elokwentnie przed Frances - ...krucho. Roboty poszukam i pójdę na front - za długi jęzor! - A czemu się z Londynu wyprowadziła? Ze strachu?
Gdy w wodach Zatoki Moray pojawił się wielki ogon wieloryba Hagrid aż podskoczył. Właśnie dla takiego widoku zboczył z trasy. Nie był pewien do końca jak dokładnie wygląda sytuacja w stolicy i z obaw, że być może skończy tak samo jak skończyli najwięksi czarodzieje broniąc sprawiedliwości, postanowił, że po spełni jeszcze to małe marzenie i spojrzy na Linne Mhoireibh. Kto jednak mógł spodziewać się, że wieloryb przypłynie tak blisko brzegu? Widok był zachwycający.
- Kiedyś, jak jeszcze sięgałem o dotąd - wskazał na wysokość własnej pachy - to był taki profesorek, Kettleburn się nazywał. Pokazał mi kiedyś żmijoptaka! Ha! Wyobrazi sobie, taki słodki ptaszek - rozmarzył się nieco wspominając stare i prostsze czasy szkoły. - Ale takiego ogona jak ten to żem nie widział... - dalej wpatrywał się w taflę Zatoki Moray liczy, że wypatrzy tam coś innego.
- Pani... znaczy... Frances, się interesujesz stworkami? - wpatrywał się w kobietę licząc, że pokiwa głową.
Miło było po tylu długich samotnych latach w końcu porozmawiać z kimś o tym wszystkim co Hagrid trzymał głęboko w sobie. Nie miał co prawda pojęcia kim owa kobieta właściwie jest. Mogła być nawet wrogiem, ale... ale taka miła pani wrogiem? Wydawało się to niemożliwe.
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Panna Burroughs przygryzła delikatnie malinową wargę, słysząc zapewnienie mężczyzny. Ktoś o jego posturze z pewnością musiał odznaczać się wielką odwagą, ku temu nie było chociażby najmniejszych wątpliwości… Nie była jednak pewna, czy to dobra podstawa, biorąc pod uwagę wydarzenia dziejące się w Londynie.
- Och, nawet przez chwilę w to nie wątpiłam. - Odpowiedziała uprzejmie, na wspomnienie o czarodziejskich korzeniach mężczyzny. Szaroniebieskie spojrzenie zatrzymało się na twarzy półolbrzyma, przez chwilę mu się przyglądając. - Czy mogę spytać, czemu nie używałeś różdżki, czy będzie to nieodpowiednie? - Spytała odrobinę nieśmiało. Fakt nie używania magii zaskakiwał, nie miała jednak zamiaru nalegać na mężczyznę, jeśli ten nie będzie chciał zdradzić jej tej informacji. Frances daleko było do wścibskich istotek, przekraczających granice konwenansów.
Uważnie wsłuchiwała się w słowa, jakie padały z ust niespodziewanego towarzysza. I gdzieś w środku pojawił się w niej szczery podziw, dotyczący jego postawy. Sama nie potrafiła odnaleźć w sobie odwagi, nawet jeśli dotyczyła ona tak prostych kwestii jak ucieczka od toksycznej rodziny. Ciche westchnienie wyrwało się z kobiecej piersi.
-Czemu chcesz iść na front? - Spytała, samej nie do końca rozumiejąc konflikt, jaki rozgrywał się w czarodziejskim świecie. Brakowało jej dokładnych danych, statystyk oraz naukowych opracowań, by zrozumieć istotę tego, co miało miejsce. Uroki analitycznego, naukowego umysłu. Uśmiech uciekł z buzi eterycznego dziewczęcia, a szaroniebieskie spojrzenie zaszkliło się podszyte strachem minionych wydarzeń. - Tak… W ciągu dwóch tygodni dwa razy próbowano mnie zhańbić gdy wracałam z pracy i włamano mi się do mieszkania, zabierając z niego prawie wszystko… - Oboje chyba posiadali odrobinę przydługie języki. Było jednak w mężczyźnie coś, co sprawiało, że eteryczne dziewczę czuło się bezpiecznie, wypowiadając podobne słowa. Wielki ogon walenia przerwał myśli, odsuwając na chwilę śmiały pomysł, jaki wykwitł w jej głowie.
Szaroniebieskie tęczówki skupiły się na widoku, który odgonił z nich reminiscencje strachu, jaki zasiedlał się w jej umyśle, gdy jeszcze przyszło jej żyć w porcie. Nie odrywając spojrzenia od wielorybiego ogona machnęła różdżką, aby napełnić swoją filiżankę herbatą. Magiczny imbryczek przelewitował do filiżanki, napełniając ją gorącym naparem.
Uśmiechnęła się, słysząc opowieść Rubeusa dotyczącą żmijoptaków. Przepełnione zainteresowaniem spojrzenie powróciło do jego wielkiej, przyjaznej twarzy. - Nigdy nie widziałam prawdziwego żmijoptaka… - Wyznała, z odrobiną żalu w głosie. Kilka razy słyszała, iż są to naprawdę piękne stworzenia. -… Ale kiedyś udało mi się pogłaskać prawdziwego jednorożca. Był równie piękny. - Dodała, a jej usta ułożyły się w szczery uśmiech. Spotkań z jednorożcem się nie zapomina, a akurat to wspomnienie było najszczęśliwszym, jakie posiadała.
- Interesuję. - Przytaknęła z uśmiechem. - Opiekuję się jednym, właściwie… Może ten nicpoń się ze mną zabrał… - Nicolas od dawna poszukiwał wszelkich możliwości, byleby tylko towarzyszyć swojej właścicielce, nie znosząc pozostawania samemu w murach jej domu. Panna Burroughs otworzyła torbę, by uważnie przejrzeć jej zawartość. - Nicolasie? - Rzuciła do torby, chcąc sprawdzić czy i tym razem nieśmiałek postanowił jej towarzyszyć. Chwilę później Frances uśmiechnęła się, widząc zaspaną buźkę stworzonka. - No chodź, ktoś chce Cię poznać… - Zwierzątko wdrapało się na jej dłoń, niepewnie zerkając w kierunku właścicielki, zaniepokojone jej wielkim towarzyszem. Zielone, długie palce owinęły się wokół jej kciuka. A czarne oczka wodziły między alchemiczką a półolbrzymem. - Nie bój się, Nicolasie. Hagrid nic ci nie zrobi. - Dziewczę uspokoiło zielonego towarzysza, unosząc dłoń w górę, by oboje mogli się sobie przyjrzeć. Nieśmiałek mierzył ledwie dwadzieścia cali, w swej posturze przypominając gałązkę drzewa. - Nicolas to nieśmiałek, znalazłam go poturbowanego w ogrodzie... Od tamtej pory nie chce się ze mną rozstawać. - W kilku słowach streściła to, jak przyszło jej poznać swojego, psotliwego acz urokliwego towarzysza, stopniowo coraz pewniej przyglądającego się półolbrzymowi, by finalnie wyciągnąć w jego kierunku spiczasty palec.
Frances uśmiechnęła się na ten widok, zyskując potwierdzenie swoich przypuszczeń.
- Wierzysz w przeznaczenie, Hagridzie? - Spytała odrobinę tajemniczo, uważnie przyglądając się przystojnej, męskiej twarzy.
- Och, nawet przez chwilę w to nie wątpiłam. - Odpowiedziała uprzejmie, na wspomnienie o czarodziejskich korzeniach mężczyzny. Szaroniebieskie spojrzenie zatrzymało się na twarzy półolbrzyma, przez chwilę mu się przyglądając. - Czy mogę spytać, czemu nie używałeś różdżki, czy będzie to nieodpowiednie? - Spytała odrobinę nieśmiało. Fakt nie używania magii zaskakiwał, nie miała jednak zamiaru nalegać na mężczyznę, jeśli ten nie będzie chciał zdradzić jej tej informacji. Frances daleko było do wścibskich istotek, przekraczających granice konwenansów.
Uważnie wsłuchiwała się w słowa, jakie padały z ust niespodziewanego towarzysza. I gdzieś w środku pojawił się w niej szczery podziw, dotyczący jego postawy. Sama nie potrafiła odnaleźć w sobie odwagi, nawet jeśli dotyczyła ona tak prostych kwestii jak ucieczka od toksycznej rodziny. Ciche westchnienie wyrwało się z kobiecej piersi.
-Czemu chcesz iść na front? - Spytała, samej nie do końca rozumiejąc konflikt, jaki rozgrywał się w czarodziejskim świecie. Brakowało jej dokładnych danych, statystyk oraz naukowych opracowań, by zrozumieć istotę tego, co miało miejsce. Uroki analitycznego, naukowego umysłu. Uśmiech uciekł z buzi eterycznego dziewczęcia, a szaroniebieskie spojrzenie zaszkliło się podszyte strachem minionych wydarzeń. - Tak… W ciągu dwóch tygodni dwa razy próbowano mnie zhańbić gdy wracałam z pracy i włamano mi się do mieszkania, zabierając z niego prawie wszystko… - Oboje chyba posiadali odrobinę przydługie języki. Było jednak w mężczyźnie coś, co sprawiało, że eteryczne dziewczę czuło się bezpiecznie, wypowiadając podobne słowa. Wielki ogon walenia przerwał myśli, odsuwając na chwilę śmiały pomysł, jaki wykwitł w jej głowie.
Szaroniebieskie tęczówki skupiły się na widoku, który odgonił z nich reminiscencje strachu, jaki zasiedlał się w jej umyśle, gdy jeszcze przyszło jej żyć w porcie. Nie odrywając spojrzenia od wielorybiego ogona machnęła różdżką, aby napełnić swoją filiżankę herbatą. Magiczny imbryczek przelewitował do filiżanki, napełniając ją gorącym naparem.
Uśmiechnęła się, słysząc opowieść Rubeusa dotyczącą żmijoptaków. Przepełnione zainteresowaniem spojrzenie powróciło do jego wielkiej, przyjaznej twarzy. - Nigdy nie widziałam prawdziwego żmijoptaka… - Wyznała, z odrobiną żalu w głosie. Kilka razy słyszała, iż są to naprawdę piękne stworzenia. -… Ale kiedyś udało mi się pogłaskać prawdziwego jednorożca. Był równie piękny. - Dodała, a jej usta ułożyły się w szczery uśmiech. Spotkań z jednorożcem się nie zapomina, a akurat to wspomnienie było najszczęśliwszym, jakie posiadała.
- Interesuję. - Przytaknęła z uśmiechem. - Opiekuję się jednym, właściwie… Może ten nicpoń się ze mną zabrał… - Nicolas od dawna poszukiwał wszelkich możliwości, byleby tylko towarzyszyć swojej właścicielce, nie znosząc pozostawania samemu w murach jej domu. Panna Burroughs otworzyła torbę, by uważnie przejrzeć jej zawartość. - Nicolasie? - Rzuciła do torby, chcąc sprawdzić czy i tym razem nieśmiałek postanowił jej towarzyszyć. Chwilę później Frances uśmiechnęła się, widząc zaspaną buźkę stworzonka. - No chodź, ktoś chce Cię poznać… - Zwierzątko wdrapało się na jej dłoń, niepewnie zerkając w kierunku właścicielki, zaniepokojone jej wielkim towarzyszem. Zielone, długie palce owinęły się wokół jej kciuka. A czarne oczka wodziły między alchemiczką a półolbrzymem. - Nie bój się, Nicolasie. Hagrid nic ci nie zrobi. - Dziewczę uspokoiło zielonego towarzysza, unosząc dłoń w górę, by oboje mogli się sobie przyjrzeć. Nieśmiałek mierzył ledwie dwadzieścia cali, w swej posturze przypominając gałązkę drzewa. - Nicolas to nieśmiałek, znalazłam go poturbowanego w ogrodzie... Od tamtej pory nie chce się ze mną rozstawać. - W kilku słowach streściła to, jak przyszło jej poznać swojego, psotliwego acz urokliwego towarzysza, stopniowo coraz pewniej przyglądającego się półolbrzymowi, by finalnie wyciągnąć w jego kierunku spiczasty palec.
Frances uśmiechnęła się na ten widok, zyskując potwierdzenie swoich przypuszczeń.
- Wierzysz w przeznaczenie, Hagridzie? - Spytała odrobinę tajemniczo, uważnie przyglądając się przystojnej, męskiej twarzy.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Pytanie które zadała kobieta należało do tych trudniejszych pytań, zwłaszcza przy właściwie umiejętnościach Rubeusa co do kłamania.
- Stare dzieje... - machnął tylko ręką. - To było tak - za długi jęzor. - Jak byłem dzieciak jeszcze, dawno temu, była taka szkoła Hogwart. Znana na cały świat, mówię! - entuzjazm aż wylewał się z niego, zwłaszcza, że gestykulował przy tym dość mocno, omal nie wypuszczając filiżanki wielkości wiadra z rąk. - Pecha miałem, pani, pecha zwykłego. Wyrzucili mnie, rozumisz? Na trzecim roku złamali różdżkę i wyrzucili za niewinność - podniósł nieco głos z którego wyraźnie wynosił się ten sam duch walki jak wtedy gdy spotkał swoją kuzynkę, a ta opowiedziała mu o wszystkim co spotkało świat czarodziejów.
Przez chwilę ogarnął go smutek, a złość która oczywiście nie była kierowana do panny Frances Burroughs, a jedynie w upatrzony dalej kawałek drzewa, zaczęła wyraźnie pokazywać się w jego mimice twarzy. Ukartowali to, wyrzucali takich jak on, gnębili... zabijali... Przyzwyczajony do bycia gorszym w oczach innych czarodziejów sam uciekł zresztą do mugoli, gdzie w końcu został zaakceptowany. Ale co by tatko powiedział? Tatko był mężny, nie chciałby by Hagrid uciekał i chował się po lasach. Tatko chciałby by walczył. Kolejne słowa Frances wzbudzały tylko następną agresję która w środku Hagrida wręcz buzowała, chociaż nie pozwalał jej unieść się poza własne serce. Był porywczy, o wiele bardziej niż przeciętny człowiek. Czasem uderzył pięścią w stół albo złamał kilka żeber, ale na nie skrzywdziłby takiej panienki. Nigdy.
- Zwyrodniałe bestie... - skomentował tylko na myśl o tym co zrobiłby gdyby spotkał takich na ulicy i pokręcił głową.
W swoją dłoń złapał malutką dłoń Burroughs próbując pocieszyć ją chociaż tak, chociaż nie miał bladego pojęcia co się mówi w takich sytuacjach. Mógł co najwyżej rozłupać im czaszki, co zresztą z przyjemnością by zrobił.
Ogon wieloryba powoli znikał z pola widzenia, ale temat który obrali wydawał się jeszcze piękniejszy niż tam okaz który przed chwilą widzieli. A więc ona też lubiła stworki. Opowieści o jednorożcach... Ho! Jakie to piękne marzenie, spotkać taką majestatyczną istotę... A jeszcze pogłaskać! Panna Frances Burroughs musiała być prawdziwą szychą!
- Jak one wyglądają na żywo? Są niebezpieczne? - zapytał z nadzieją w głosie.
Herbata wręcz parzyła w język na co Hagrid zareagował szybkim wypluciem jej prosto na kocyk towarzyszki. Otworzył tylko szeroko oczy w geście przeprosin. Najpierw ta mała szmatka, teraz duża szmatka. Co to za felerny los do szmatek? Poprawił się i upił łyk herbaty która, chociaż parzyła w język musiała tam zostać. Ba! Odgiął nawet mały palec u ręki, co by pokazać się jak miastowy potrafi być. Wyglądało to komicznie. Pólolbrzym z filiżanką wielkości wiadra raczący się herbatką przy drobnej i eleganckiej kobiety. Dobrze, że byli tam dosłownie sami. Ludzie mogliby gadać...
Gdy dama zaczęła spoglądać do torebki twarz Hagrida z każdą sekundą coraz bardziej się rozjaśniała, kompletnie pozbawiając zmarszczonego czoła które dalej rozmyślało o Hogwarcie. Co to za niespodzianka czekała u panny Frances? Gdy z torebki zaczął wynurzać swoją głowę mały zielony patyk, Rubeus zdębiał. Otworzył szeroko oczy, a szczęka opadła mu aż do brody. Nie odezwał się nawet słowem, jedynie wpatrując w tą małą dziwną istotkę, którą po raz pierwszy w życiu widział na oczy. Nicolas, jak nazwała go panienka, wydawał się być przestraszony. Nie on jeden, Hagrid przywykł. Jednak, pomimo nazwy wskazującej na dużą nieśmiałość, był bardzo odważny, jak prawdziwy Gryfon! Pokonał strach i teraz wpatrywał się w oczy pólolbrzyma z bliskiej odległości, a nawet wyciągnął do niego swój mały zielony paluszek na co Hagrid bardzo ostrożnie, cal po calu, przysuwał do niego swój paluch, który właściwie był tak samo długi jak on, za to znacznie grubszy. W końcu palce dotknęły się, a Rubeus roześmiał się głośno zachwycony Nicolasem.
- A kto to jest taki piękny? - uśmiechał się do stworka. - Kto jest pięknym nieśmiałkiem? Tuci-tuci-tuci!
Co za dziwne spotkanie. Chciał tylko zobaczyć wieloryba, a miał szansę po raz pierwszy od dekady obcować ze stworzeniem magicznym, dokładnie takim w jakich zakochał się w szkole, takich za jakimi tęsknił najbardziej, wierząc, że tylko one rozumieją go takim jakim jest.
- Ciekawe stworki trzymasz w torebce, masz tam coś jeszcze? - może sam powinien sobie taką torebusię sprawić? - Ja noszę to - zamaszystym ruchem zza pasa wyciągnął starą siekierę. - Drwalem jestem, i to starszym drwalem! - dodał dumnie pokazując inicjały wycięte na rączce. - Widzisz tu? RH. Rubeus Hagrid. To ja.
Speszył się na pytanie o przeznaczenie. Co to w ogóle mogłoby oznaczać? Wiedział, że przeznaczony mu jest parszywy los wygnanego przez świat czarodziejów półolbrzyma. Czego więcej mógłby się spodziewać?
- Wierzę! - powiedziało głośno nie będąc pewien czy jest to poprawna odpowiedź. - A co z tym przeznaczeniem?
- Stare dzieje... - machnął tylko ręką. - To było tak - za długi jęzor. - Jak byłem dzieciak jeszcze, dawno temu, była taka szkoła Hogwart. Znana na cały świat, mówię! - entuzjazm aż wylewał się z niego, zwłaszcza, że gestykulował przy tym dość mocno, omal nie wypuszczając filiżanki wielkości wiadra z rąk. - Pecha miałem, pani, pecha zwykłego. Wyrzucili mnie, rozumisz? Na trzecim roku złamali różdżkę i wyrzucili za niewinność - podniósł nieco głos z którego wyraźnie wynosił się ten sam duch walki jak wtedy gdy spotkał swoją kuzynkę, a ta opowiedziała mu o wszystkim co spotkało świat czarodziejów.
Przez chwilę ogarnął go smutek, a złość która oczywiście nie była kierowana do panny Frances Burroughs, a jedynie w upatrzony dalej kawałek drzewa, zaczęła wyraźnie pokazywać się w jego mimice twarzy. Ukartowali to, wyrzucali takich jak on, gnębili... zabijali... Przyzwyczajony do bycia gorszym w oczach innych czarodziejów sam uciekł zresztą do mugoli, gdzie w końcu został zaakceptowany. Ale co by tatko powiedział? Tatko był mężny, nie chciałby by Hagrid uciekał i chował się po lasach. Tatko chciałby by walczył. Kolejne słowa Frances wzbudzały tylko następną agresję która w środku Hagrida wręcz buzowała, chociaż nie pozwalał jej unieść się poza własne serce. Był porywczy, o wiele bardziej niż przeciętny człowiek. Czasem uderzył pięścią w stół albo złamał kilka żeber, ale na nie skrzywdziłby takiej panienki. Nigdy.
- Zwyrodniałe bestie... - skomentował tylko na myśl o tym co zrobiłby gdyby spotkał takich na ulicy i pokręcił głową.
W swoją dłoń złapał malutką dłoń Burroughs próbując pocieszyć ją chociaż tak, chociaż nie miał bladego pojęcia co się mówi w takich sytuacjach. Mógł co najwyżej rozłupać im czaszki, co zresztą z przyjemnością by zrobił.
Ogon wieloryba powoli znikał z pola widzenia, ale temat który obrali wydawał się jeszcze piękniejszy niż tam okaz który przed chwilą widzieli. A więc ona też lubiła stworki. Opowieści o jednorożcach... Ho! Jakie to piękne marzenie, spotkać taką majestatyczną istotę... A jeszcze pogłaskać! Panna Frances Burroughs musiała być prawdziwą szychą!
- Jak one wyglądają na żywo? Są niebezpieczne? - zapytał z nadzieją w głosie.
Herbata wręcz parzyła w język na co Hagrid zareagował szybkim wypluciem jej prosto na kocyk towarzyszki. Otworzył tylko szeroko oczy w geście przeprosin. Najpierw ta mała szmatka, teraz duża szmatka. Co to za felerny los do szmatek? Poprawił się i upił łyk herbaty która, chociaż parzyła w język musiała tam zostać. Ba! Odgiął nawet mały palec u ręki, co by pokazać się jak miastowy potrafi być. Wyglądało to komicznie. Pólolbrzym z filiżanką wielkości wiadra raczący się herbatką przy drobnej i eleganckiej kobiety. Dobrze, że byli tam dosłownie sami. Ludzie mogliby gadać...
Gdy dama zaczęła spoglądać do torebki twarz Hagrida z każdą sekundą coraz bardziej się rozjaśniała, kompletnie pozbawiając zmarszczonego czoła które dalej rozmyślało o Hogwarcie. Co to za niespodzianka czekała u panny Frances? Gdy z torebki zaczął wynurzać swoją głowę mały zielony patyk, Rubeus zdębiał. Otworzył szeroko oczy, a szczęka opadła mu aż do brody. Nie odezwał się nawet słowem, jedynie wpatrując w tą małą dziwną istotkę, którą po raz pierwszy w życiu widział na oczy. Nicolas, jak nazwała go panienka, wydawał się być przestraszony. Nie on jeden, Hagrid przywykł. Jednak, pomimo nazwy wskazującej na dużą nieśmiałość, był bardzo odważny, jak prawdziwy Gryfon! Pokonał strach i teraz wpatrywał się w oczy pólolbrzyma z bliskiej odległości, a nawet wyciągnął do niego swój mały zielony paluszek na co Hagrid bardzo ostrożnie, cal po calu, przysuwał do niego swój paluch, który właściwie był tak samo długi jak on, za to znacznie grubszy. W końcu palce dotknęły się, a Rubeus roześmiał się głośno zachwycony Nicolasem.
- A kto to jest taki piękny? - uśmiechał się do stworka. - Kto jest pięknym nieśmiałkiem? Tuci-tuci-tuci!
Co za dziwne spotkanie. Chciał tylko zobaczyć wieloryba, a miał szansę po raz pierwszy od dekady obcować ze stworzeniem magicznym, dokładnie takim w jakich zakochał się w szkole, takich za jakimi tęsknił najbardziej, wierząc, że tylko one rozumieją go takim jakim jest.
- Ciekawe stworki trzymasz w torebce, masz tam coś jeszcze? - może sam powinien sobie taką torebusię sprawić? - Ja noszę to - zamaszystym ruchem zza pasa wyciągnął starą siekierę. - Drwalem jestem, i to starszym drwalem! - dodał dumnie pokazując inicjały wycięte na rączce. - Widzisz tu? RH. Rubeus Hagrid. To ja.
Speszył się na pytanie o przeznaczenie. Co to w ogóle mogłoby oznaczać? Wiedział, że przeznaczony mu jest parszywy los wygnanego przez świat czarodziejów półolbrzyma. Czego więcej mógłby się spodziewać?
- Wierzę! - powiedziało głośno nie będąc pewien czy jest to poprawna odpowiedź. - A co z tym przeznaczeniem?
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Uśmiechnęła się delikatnie na wspomnienie szkoły, w jakiej przyszło jej się uczyć.
- Uczyłam się tam, byłam nawet prefektem naczelnym. - Wtrąciła z ciepłym uśmiechem na malinowych wargach. Świat w szkolnych czasach wydawał się prostszy, łatwiejszy oraz bardziej uporządkowany. Z kolejnymi słowami, jakie opuściły usta półolbrzyma uśmiech zniknął z twarzy eterycznej alchemiczki, zastąpiony wyrazem szczerego współczucia. - Och, tak mi przykro… - Odpowiedziała, odrobinę nieśmiało przesuwając się trochę w stronę mężczyzny, by delikatnie ułożyć dłoń na jego ramieniu. W geście mającym dodać mu otuchy przejechała palcami po wielkim ramieniu, chcąc okazać wsparcie w ciężkim temacie, który przypadkiem poruszyła. Ciężkie westchnienie opuściło jej usta, gdy nie wiedziała, jak inaczej pocieszyć przypadkowego towarzysza… A chwilę później sama potrzebowała odrobiny pocieszenia.
Londyn, a głównie portowe doki, z pewnością nie były otoczeniem odpowiednim dla delikatnych dziewcząt. Z zaskoczeniem wymalowanym na buzi eteryczne dziewczę wpierw zerknęło na ich dłonie, by chwilę później szaroniebieskie spojrzenie przesunęło się do twarzy Rubeusa. Nie posądzałaby osoby o równie strasznej prezencji o tak delikatne oraz poczciwe zachowanie. Nie odsunęła jednak dłoni, jedynie zaciskając smukłe palce na wielkiej dłoni półolbrzyma, a gdzieś w szaroniebieskim spojrzeniu błysnęła wdzięczność. Bywały sytuacje, w których słowa nie były potrzebne. I panna Burroughs była przekonana, iż tak właśnie było tym razem. Dłoń zabrała dopiero po dłuższej chwili.
- One… - Zaczęła, nie było jej jednak dane dokończyć, gdyż herbata wyskoczyła z męskich ust wprost na kocyk. - Och, uważaj, żeby się nie poparzyć, mój drogi… - Rzuciła z lekkim uśmiechem, by wyjąć z kieszeni różdżkę. - Evanesco. - Krótka inkantacja pozbyła się rozlanej cieczy. - Jednorożce są… piękne. W najczystszym tego słowa znaczeniu. Ich sierść jest jaśniejsza od śniegu, kopyta oraz róg zdają się być wytopione ze szczerego złota. Patrzą się na ciebie mądrymi, czarnymi oczami które zdają się znać wszelkie tajemnice tego świata. Ich sierść jest miękka niczym najcudowniejszy z jedwabi, a w ich towarzystwie… Och, czujesz się zwyczajnie szczęśliwy. Ponoć są niebezpieczne, ja jednak mam wrażenie, że zagrażają jedynie tym, którzy mają wobec nich złe zamiary. - Wysnuła opowiastkę, rozmarzonym spojrzeniem wodząc między mężczyzną, a taflą morza. Wspomnienie to było najszczęśliwszym, jakie posiadała, a przywołanie go na światło dzienne wywołało uśmiech na delikatnej buzi dziewczyny. W tym momencie możliwi obserwatorzy zdawali się nie interesować alchemiczki. Obrazek z pewnością był abstrakcyjny w tym wszystkim jednak, coraz bardziej zaczynała postrzegać Rubeusa jako zwykłego przedstawiciela magicznego społeczeństwa. Frances nie zwykła dyskryminować bądź odtrącać ludzi ze względu na powierzchowność. Nawet jeśli tą powierzchownością z początku wzbudzali w niej strach.
Nicolas niepewnie obserwował, jak wielki paluch Hagrida wędruje w jego kierunku, a gdy ich palce zetknęły się ze sobą, nieśmiałek podskoczył z zachwytem wypisanym na buzi. Stworzonko dumnie wypięło patykową pierś słysząc komplementy uciekające z ust mężczyzny. Panna Burroughs zaśmiała się dźwięcznie widząc reakcję swoich towarzyszy. Czarne oczka Nicolasa powędrowały w kierunku Frances, a gdy ta skinęła głową, niepewnie wdrapał się na dłoń Rubeusa, uważnie go obserwując.
- Tylko książki i kilka przyrządów badawczych. - Odpowiedziała spokojnie, a nieśmiałek przewędrował po męskim ramieniu, wyraźnie zaciekawiony brodą Hagrida. W jej domu mężczyźni bywali niebywale rzadko, przez co Nicolas nie miał okazji wielu widzieć. Gdy jednak mężczyzna sięgnął za pazuchę wyciągając z niej siekierę, wystraszone zwierzątko szybko przeskoczyło na ramię swojej właścicielki, chowając się za złotymi puklami jej włosów. - Gratuluję! - Ton jej głosu był radosny, nie mogła przecież zignorować dumy, jaka wybrzmiewała w głosie półolbrzyma. Ciepły uśmiech przy ozdobił jej usta, a smukłe palce delikatnie przejechały po wyrytych w drewnie inicjałach. Nieśmiałek wyjrzał ze swojej kryjówki, z zaciekawieniem zerkając w kierunku mężczyzny.
Delikatny rumieniec pojawił się na bladej buzi Frances, a spojrzenie na chwilę uciekło gdzieś w bok.
- Widzisz… Mam wrażenie, że nasze spotkanie nie jest przypadkiem… Tak, jakby coś chciało, żebyś stanął na mojej drodze... - Zaczęła odrobinę nieśmiało, nie potrafiąc jednak wyjaśnić uczucia, jakie ją nawiedziło. Zapewne kiedyś ufność oraz dobre chęci wpędzą ją w kłopoty, miała jednak nadzieję, iż to nie będzie ten raz. - Mogę ci pomóc. Powiedzieć co trzeba, pomóc ze znalezieniem pracy i dorywczych zleceń... Oczywiście jeśli nie chcesz, nie będę nalegać, lecz mam ku temu możliwości. - Policzki panny Burroughs pokryły się mocniejszą czerwienią, a szaroniebieskie spojrzenie niepewnie utkwiło w jego buzi. - Co Ty na to? - Spytała, nie chcąc się narzucać niczym niewychowana trzpiotka. Wysnuła propozycję, była w stanie ją wykonać, nie mogła jednak narzucać się mężczyźnie, jeśli ten nie chciał jej pomocy. Pewne konwenanse tkwiły w eterycznym dziewczęciu mocno.
- Uczyłam się tam, byłam nawet prefektem naczelnym. - Wtrąciła z ciepłym uśmiechem na malinowych wargach. Świat w szkolnych czasach wydawał się prostszy, łatwiejszy oraz bardziej uporządkowany. Z kolejnymi słowami, jakie opuściły usta półolbrzyma uśmiech zniknął z twarzy eterycznej alchemiczki, zastąpiony wyrazem szczerego współczucia. - Och, tak mi przykro… - Odpowiedziała, odrobinę nieśmiało przesuwając się trochę w stronę mężczyzny, by delikatnie ułożyć dłoń na jego ramieniu. W geście mającym dodać mu otuchy przejechała palcami po wielkim ramieniu, chcąc okazać wsparcie w ciężkim temacie, który przypadkiem poruszyła. Ciężkie westchnienie opuściło jej usta, gdy nie wiedziała, jak inaczej pocieszyć przypadkowego towarzysza… A chwilę później sama potrzebowała odrobiny pocieszenia.
Londyn, a głównie portowe doki, z pewnością nie były otoczeniem odpowiednim dla delikatnych dziewcząt. Z zaskoczeniem wymalowanym na buzi eteryczne dziewczę wpierw zerknęło na ich dłonie, by chwilę później szaroniebieskie spojrzenie przesunęło się do twarzy Rubeusa. Nie posądzałaby osoby o równie strasznej prezencji o tak delikatne oraz poczciwe zachowanie. Nie odsunęła jednak dłoni, jedynie zaciskając smukłe palce na wielkiej dłoni półolbrzyma, a gdzieś w szaroniebieskim spojrzeniu błysnęła wdzięczność. Bywały sytuacje, w których słowa nie były potrzebne. I panna Burroughs była przekonana, iż tak właśnie było tym razem. Dłoń zabrała dopiero po dłuższej chwili.
- One… - Zaczęła, nie było jej jednak dane dokończyć, gdyż herbata wyskoczyła z męskich ust wprost na kocyk. - Och, uważaj, żeby się nie poparzyć, mój drogi… - Rzuciła z lekkim uśmiechem, by wyjąć z kieszeni różdżkę. - Evanesco. - Krótka inkantacja pozbyła się rozlanej cieczy. - Jednorożce są… piękne. W najczystszym tego słowa znaczeniu. Ich sierść jest jaśniejsza od śniegu, kopyta oraz róg zdają się być wytopione ze szczerego złota. Patrzą się na ciebie mądrymi, czarnymi oczami które zdają się znać wszelkie tajemnice tego świata. Ich sierść jest miękka niczym najcudowniejszy z jedwabi, a w ich towarzystwie… Och, czujesz się zwyczajnie szczęśliwy. Ponoć są niebezpieczne, ja jednak mam wrażenie, że zagrażają jedynie tym, którzy mają wobec nich złe zamiary. - Wysnuła opowiastkę, rozmarzonym spojrzeniem wodząc między mężczyzną, a taflą morza. Wspomnienie to było najszczęśliwszym, jakie posiadała, a przywołanie go na światło dzienne wywołało uśmiech na delikatnej buzi dziewczyny. W tym momencie możliwi obserwatorzy zdawali się nie interesować alchemiczki. Obrazek z pewnością był abstrakcyjny w tym wszystkim jednak, coraz bardziej zaczynała postrzegać Rubeusa jako zwykłego przedstawiciela magicznego społeczeństwa. Frances nie zwykła dyskryminować bądź odtrącać ludzi ze względu na powierzchowność. Nawet jeśli tą powierzchownością z początku wzbudzali w niej strach.
Nicolas niepewnie obserwował, jak wielki paluch Hagrida wędruje w jego kierunku, a gdy ich palce zetknęły się ze sobą, nieśmiałek podskoczył z zachwytem wypisanym na buzi. Stworzonko dumnie wypięło patykową pierś słysząc komplementy uciekające z ust mężczyzny. Panna Burroughs zaśmiała się dźwięcznie widząc reakcję swoich towarzyszy. Czarne oczka Nicolasa powędrowały w kierunku Frances, a gdy ta skinęła głową, niepewnie wdrapał się na dłoń Rubeusa, uważnie go obserwując.
- Tylko książki i kilka przyrządów badawczych. - Odpowiedziała spokojnie, a nieśmiałek przewędrował po męskim ramieniu, wyraźnie zaciekawiony brodą Hagrida. W jej domu mężczyźni bywali niebywale rzadko, przez co Nicolas nie miał okazji wielu widzieć. Gdy jednak mężczyzna sięgnął za pazuchę wyciągając z niej siekierę, wystraszone zwierzątko szybko przeskoczyło na ramię swojej właścicielki, chowając się za złotymi puklami jej włosów. - Gratuluję! - Ton jej głosu był radosny, nie mogła przecież zignorować dumy, jaka wybrzmiewała w głosie półolbrzyma. Ciepły uśmiech przy ozdobił jej usta, a smukłe palce delikatnie przejechały po wyrytych w drewnie inicjałach. Nieśmiałek wyjrzał ze swojej kryjówki, z zaciekawieniem zerkając w kierunku mężczyzny.
Delikatny rumieniec pojawił się na bladej buzi Frances, a spojrzenie na chwilę uciekło gdzieś w bok.
- Widzisz… Mam wrażenie, że nasze spotkanie nie jest przypadkiem… Tak, jakby coś chciało, żebyś stanął na mojej drodze... - Zaczęła odrobinę nieśmiało, nie potrafiąc jednak wyjaśnić uczucia, jakie ją nawiedziło. Zapewne kiedyś ufność oraz dobre chęci wpędzą ją w kłopoty, miała jednak nadzieję, iż to nie będzie ten raz. - Mogę ci pomóc. Powiedzieć co trzeba, pomóc ze znalezieniem pracy i dorywczych zleceń... Oczywiście jeśli nie chcesz, nie będę nalegać, lecz mam ku temu możliwości. - Policzki panny Burroughs pokryły się mocniejszą czerwienią, a szaroniebieskie spojrzenie niepewnie utkwiło w jego buzi. - Co Ty na to? - Spytała, nie chcąc się narzucać niczym niewychowana trzpiotka. Wysnuła propozycję, była w stanie ją wykonać, nie mogła jednak narzucać się mężczyźnie, jeśli ten nie chciał jej pomocy. Pewne konwenanse tkwiły w eterycznym dziewczęciu mocno.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Dłoń kobiety wyglądała na bardzo kruchą, więc Hagrid specjalnie uważał by jej nie zgnieść. Ile to już razy powykręcał komuś palce przy zwykłym uścisku... Nie chciał oczywiście zrobić miłej pani krzywdy. Silny wiatr powoli ustawał, a szum bujnej roślinności cichł. Powykręcane pnącza krzewów też jakby złapały oddech, zadowolone z uniknięcia rychłego połamania. Miło było tak po prostu usiąść sobie i spoglądać na przyrodę która rozwijała pąki. Magia którą odsłaniała przed nim Frances była pierwszą którą widział od lat, pierwszą tak piękną. Samo to jak potrafiła machnięciem różdżki wyczyścić kocyk. Piękne czary.
- Takie jednorożce... Ile ja bym dał, no ile ja bym dał, by kiedyś tak stać koło jednego - uśmiech skierował ponownie w stronę wody rozmarzony.
Opowieści panny Burroughs o ich sierści, oczach i w końcu szczęściu jakie niosą potrafiły rozbudzić wyobraźnie półolbrzyma. W Zakaznym Lesie nigdy nie spotkał jednorożców, za to widywał centaury, i to dość często. Ba, z jednym nawet rozmawiał! Jednorożce jednak, przynajmniej z tego co wiedział, zupełnie różniły się od centaurów, chociaż one również miały kopyta. Ich legendy, mistyczne opowieści i tajemnice przewijały się w wielu szeptach podczas lekcji opieki nad magicznymi stworzeniami, jeszcze w Hogwarcie. Rubeus zawsze jednak uważał, że o wiele bardziej podobały mu się smoki. Były silniejsze i mniej przerażające niż takie mądre i czyste jednorożce. Nie zmieniało to jednak faktu, że Rubeus mógłby dać sobie oko wydłubać by takiego jednorożca przed ciemnymi typami uchronić.
Ciekawe czy te bestie z Londynu gonią jednorożce? Pewnie w Londynie nie ma jednorożców.
Jeśli jednorożce zagrażały tylko tym którzy mieli wobec nich złe zamiary to Hagridowi nigdy by nic nie groziło. Nie wyobrażał sobie skrzywdzić żadnego słodkiego stworka. Nigdy. Co najwyżej mógłby połamać parę żeber tym szumowinom co rzucały się na mugolaczków.
- Dzień bry, Nicolasku - uśmiechnął się do nieśmiałka który właśnie stąpał po jego palcu w górę dłoni. - Ohoho, jaki ciekawski jesteś - powiedział gdy ten wspinał się po długim ramieniu by w końcu zacząć bawić się jego długą brodą.
Zwykle gdzieniegdzie zaplątywały mu się tam drzazgi lub liście, praca w tartaku nie należała do najczystszych. Przeczesanie palcami poprawiało sytuację, ale teraz nie był pewien czy tak właściwie rano na pewno to zrobił, a wstyd przed taką damą siedzieć z wystającymi z zarostu kawałkami trawy. Była w końcu dla niego taka miła.
- Ja to zawsze chciałem mieć smoczka... - na pewno byłby dobrym tatkiem dla takiego. - W Londynie są teraz smoczki? - zapytał wyraźnie pochłonięty tą wizją.
Kobieta wydawała się nawet za miła, ale może po prostu czarodzieje tacy byli, a on odwykł już od tego. Na pewno też nie mogła należeć do tej parszywej grupy która zabijała mugolaczków na ulicach, była na to za dobra. Mężczyzna poczuł wobec niej szczerość która chwytała za serce. Przyjemne ciepło uprzejmego uśmiechu radowało jak nic innego. Właściwie, chyba nawet go akceptowała.
- Pracy? Dla mnie? W Londynie? - przetarł oczy w niedowierzaniu. - Naprawdę?!
Czy mogło go spotkać coś lepszego? Zmierzał do stolicy bez większego planu, wiedząc tylko, że chce walczyć o przyszłość tego świata, nieważne jakim kosztem. Słowa kobiety o tym, że pomogłaby mu złapać pracę i jakieś dorywcze zlecenia pozwoliłaby mu przeżyć nie tylko w wojnie, ale też w codziennym bycie w mieście. Nie miał zamiaru okradać sklepów czy bić się o jedzenie, a przecież to potrzebne było tak samo jak kufel dobrego piwa. Kotlet dawał energię!
- Pani... znaczy, Frances - zaczął. - Ja Ci wszystko dam jakbyś pomogła, mogę na rękach nosić i ochraniać. Żadnej pracy się nie boję, byleby było co do gara włożyć. A Ty gdzie pracujesz? - zastanawiał się czy kobieta prawi się fachem w którym przyjmują również takich wyrostków jak on.
- Takie jednorożce... Ile ja bym dał, no ile ja bym dał, by kiedyś tak stać koło jednego - uśmiech skierował ponownie w stronę wody rozmarzony.
Opowieści panny Burroughs o ich sierści, oczach i w końcu szczęściu jakie niosą potrafiły rozbudzić wyobraźnie półolbrzyma. W Zakaznym Lesie nigdy nie spotkał jednorożców, za to widywał centaury, i to dość często. Ba, z jednym nawet rozmawiał! Jednorożce jednak, przynajmniej z tego co wiedział, zupełnie różniły się od centaurów, chociaż one również miały kopyta. Ich legendy, mistyczne opowieści i tajemnice przewijały się w wielu szeptach podczas lekcji opieki nad magicznymi stworzeniami, jeszcze w Hogwarcie. Rubeus zawsze jednak uważał, że o wiele bardziej podobały mu się smoki. Były silniejsze i mniej przerażające niż takie mądre i czyste jednorożce. Nie zmieniało to jednak faktu, że Rubeus mógłby dać sobie oko wydłubać by takiego jednorożca przed ciemnymi typami uchronić.
Ciekawe czy te bestie z Londynu gonią jednorożce? Pewnie w Londynie nie ma jednorożców.
Jeśli jednorożce zagrażały tylko tym którzy mieli wobec nich złe zamiary to Hagridowi nigdy by nic nie groziło. Nie wyobrażał sobie skrzywdzić żadnego słodkiego stworka. Nigdy. Co najwyżej mógłby połamać parę żeber tym szumowinom co rzucały się na mugolaczków.
- Dzień bry, Nicolasku - uśmiechnął się do nieśmiałka który właśnie stąpał po jego palcu w górę dłoni. - Ohoho, jaki ciekawski jesteś - powiedział gdy ten wspinał się po długim ramieniu by w końcu zacząć bawić się jego długą brodą.
Zwykle gdzieniegdzie zaplątywały mu się tam drzazgi lub liście, praca w tartaku nie należała do najczystszych. Przeczesanie palcami poprawiało sytuację, ale teraz nie był pewien czy tak właściwie rano na pewno to zrobił, a wstyd przed taką damą siedzieć z wystającymi z zarostu kawałkami trawy. Była w końcu dla niego taka miła.
- Ja to zawsze chciałem mieć smoczka... - na pewno byłby dobrym tatkiem dla takiego. - W Londynie są teraz smoczki? - zapytał wyraźnie pochłonięty tą wizją.
Kobieta wydawała się nawet za miła, ale może po prostu czarodzieje tacy byli, a on odwykł już od tego. Na pewno też nie mogła należeć do tej parszywej grupy która zabijała mugolaczków na ulicach, była na to za dobra. Mężczyzna poczuł wobec niej szczerość która chwytała za serce. Przyjemne ciepło uprzejmego uśmiechu radowało jak nic innego. Właściwie, chyba nawet go akceptowała.
- Pracy? Dla mnie? W Londynie? - przetarł oczy w niedowierzaniu. - Naprawdę?!
Czy mogło go spotkać coś lepszego? Zmierzał do stolicy bez większego planu, wiedząc tylko, że chce walczyć o przyszłość tego świata, nieważne jakim kosztem. Słowa kobiety o tym, że pomogłaby mu złapać pracę i jakieś dorywcze zlecenia pozwoliłaby mu przeżyć nie tylko w wojnie, ale też w codziennym bycie w mieście. Nie miał zamiaru okradać sklepów czy bić się o jedzenie, a przecież to potrzebne było tak samo jak kufel dobrego piwa. Kotlet dawał energię!
- Pani... znaczy, Frances - zaczął. - Ja Ci wszystko dam jakbyś pomogła, mogę na rękach nosić i ochraniać. Żadnej pracy się nie boję, byleby było co do gara włożyć. A Ty gdzie pracujesz? - zastanawiał się czy kobieta prawi się fachem w którym przyjmują również takich wyrostków jak on.
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Delikatność gestów półolbrzyma w pewien sposób zaskoczyła eteryczną alchemiczkę. Spodziewała się brutalności, braku jakiegokolwiek wyczucia, ponownie zyskując przekonanie, że nie raz pozory bywały mylne. Jej cudowny pan Wroński również przerażał wyglądem, skrywając w tym wszystkim niezliczone pokłady ciepła, nawet jeśli zdawał się okazywać je tylko jej.
- Wiem, gdzie można je spotkać. - Odpowiedziała odrobinę nieśmiało czymś między stwierdzeniem, a propozycją. Sama z przyjemnością powtórzyłaby spotkanie z jednorożcem, do tej pory nie znajdując na podobną przygodę odpowiedniego towarzysza… Bądź czasu, lecz to pozostawało czynnikiem mniej istotnym.
Nieśmiałek aż podskoczył z zadowolenia, gdy Rubeus postanowił się do niego odezwać, co panna Burroughs skwitowała jedynie rozbawionym pokręceniem jasną główką. Przyjazne nastawienie Nicolasa zadziwiało jego właścicielkę, przywykłą do niechęci zwierzątka względem innych czarodziejów.
- Smoczka? - Niedowierzanie wybrzmiewało w jej głosie, a szaroniebieskie spojrzenie błysnęło zaskoczeniem. Pierwszy raz spotkała się z kimś, kto faktycznie chciał posiadać smoka, nawet jeśli jej starszy brat również darzył je miłością. To wspomnienie jednak było słodko-gorzkie przez fakt, iż zwyczajnie o niej zapomniał. - Obawiam się, że smoczki nie pojawiają się w Londynie. Kto wie, może duże tłumy je straszą? - Uśmiech na chwilę zniknął z jej ust, gdy poczucie winy ugodziło gdzieś w pierś. Może nie powinna wypowiadać tych słów? Towarzyszący jej wielkolud wydawał się być czarodziejem wrażliwym, a ta nie chciała go rozczarować. Jednocześnie również, nie mając serca aby okłamywać go w podobnej kwestii.
Panna Burroughs, mimo kilku, zapewne dość wątpliwych moralnie decyzji pozostawała osobą wrażliwą, nie pozbawioną empatii, jaką wyrobiła sobie opiekując się młodszym rodzeństwem. Rubeus, podczas tego krótkiego spotkania zaskarbił sobie sympatię eterycznej alchemiczki, a fakt, że Nicolas chętnie go zaczepił, jedynie utwierdzał ją w przeczuciu, że trafiła na kogoś, kogo można było obdarzyć odrobiną zaufania. Czasy były ciężkie, a do tak poczciwych osób należało wyciągać pomocne dłonie. Tak, z pewnością. I jedynie gdzieś z tyłu umysłu miała nadzieję, iż nie przyjdzie jej pożałować tej decyzji.
Frances zaśmiała się dźwięcznie, a jasną buzię okrytą delikatnym rumieńcem przyozdobił szczery uśmiech, gdy szaroniebieskie spojrzenie zarejestrowało reakcję towarzysza.
- Naprawdę. - Potwierdziła z pewnością w głosie. Było za późno, aby się wycofać… I jednocześnie nie chciała tego robić. Nie chciała, by mężczyzna przez zwykłą niewiedzę nie skończył w podłej Tower bądź zarżnięty w lepszym rynsztoku, mimo postawnej sylwetki. - Dobrze, możesz mi dać co tylko chcesz, nosić na rękach i ochraniać. Nie będę protestować. - Odrobina rozbawienia wdarła się w tony jej głosu. Nie oczekiwała prezentów bądź długów wdzięczności, obawiała się jednak, że zaprotestowanie sprawi, iż mężczyzna poczuje się niezręcznie. A tego z pewnością nie chciała. Nieśmiałek ostrożnie zsunął się z ramienia Frances, by przebiec po kocyku, wdrapać się na męską nogę i zaczepnie tknąć Rubeusa patykowatym palcem.
- Ja? Och, jestem alchemikiem. Przyrządzam mikstury na zamówienie i zajmuję się prowadzeniem własnych badań nad miksturami. Wiesz, tworzę nowe receptury i próbuję poznać wszystkie ich tajemnice. Nieskromnie przyznam, że osiągnęłam mistrzostwo w swojej dziedzinie. - Odpowiedziała z wyraźną dumą w głosie. Droga do wiedzy jaką posiadała, nie była łatwym zadaniem. Frances poświęciła wiele długich lat na ślęczenie przy kociołkach oraz podręcznikach.
- A teraz… Posłuchaj mnie uważnie, drogi Hagridzie. Londyn nie jest bezpieczny. Ministerstwo wymaga rejestrowania różdżek, po ulicach chodzą patrole zatrzymujące wyrywkowych przechodniów, aby sprawdzić, czy są zarejestrowani. Na ulicach pojawiają się również dementorzy… - Panna Burroughs odruchowo zacisnęła niewielką rączkę na dłoni mężczyzny na wspomnienie paskudnego spotkania. - Musisz uważać. Wybierać mało uczęszczane drogi, rozważnie dobierać kroki… Znam kilka eliksirów, które mogłyby Ci w tym pomóc, nie mam jednak pewności, że zadziałają… Nie wychodź patrolom na przeciw, próbuj ich unikać niczym ognia. I nie ufaj nikomu poznanemu na ulicy. - Poradziła, mając nadzieję, że Hagrid posłucha jej słów i nie da się złapać magipolicji. Nie znali się długo, zapewne również mógł mieć co do niej wątpliwości… To jednak nie przeszło jej przez myśl. - Moja rodzina prowadzi tawernę w portowych dokach. Nazywa się Parszywy Pasażer, to paskudne miejsce ale często poszukują ochrony. Porozmawiam z nimi, polecę cię… Jeśli tam pójdziesz, rozmawiaj jedynie z panią Boyle, to moja ciotka. Powiedz jej, że to ja cię przysłałam. Uważaj na obsługę, a Pana Boyle unikaj, nie daj się wciągnąć w żaden z jego genialnych pomysłów gdyż może chcieć cię wykorzystać i wpakować w kłopoty… - Słowa wypowiadała dokładnie, powoli aby przypadkiem nie pominąć żadnej, chociażby najmniejszej kwestii która mogłaby być istotna. - Ja mieszkam w Surrey, na Szafirowym Wzgórzu. To ledwie dwadzieścia mil od Londynu. Jeśli będziesz potrzebował pomocy, dodatkowego pieniądza, schronienia albo będziesz chodził głodny… Przyjdź. Albo wyślij mi list. Pomogę, jak tylko będę mogła. - Ciche westchnienie uleciało z piersi eterycznego dziewczęcia. Szczerze chciała mu pomóc, nie wyobrażała sobie tak poczciwego, wrażliwego czarodzieja w murach Tower. I nie wybaczyłaby sobie, gdyby nie udzieliła mu pomocy, męczona zwykłymi, prostymi wyrzutami sumienia. Kto wie, może gdzieś w środku chciała zadośćuczynić za czyny, które teraz przyprawiały ją o wyrzuty sumienia? Nie wiedziała. Przez chwilę jedynie wodziła szaroniebieskim spojrzeniem po męskiej twarzy, nieświadomie nadal zaciskając palce na jego wielkiej dłoni.
- Potrzebujesz czegoś? Masz gdzie się zatrzymać w Londynie? - Spytała, unosząc z zaciekawieniem brew ku górze. Zjawienie się w Londynie to jedno, przeżycie w nim to drugie. A Nicolas, z wyraźną radością na zielonej buźce, co raz zaczepiał wielkoluda, nie mogąc nacieszyć się jego towarzystwem.
- Wiem, gdzie można je spotkać. - Odpowiedziała odrobinę nieśmiało czymś między stwierdzeniem, a propozycją. Sama z przyjemnością powtórzyłaby spotkanie z jednorożcem, do tej pory nie znajdując na podobną przygodę odpowiedniego towarzysza… Bądź czasu, lecz to pozostawało czynnikiem mniej istotnym.
Nieśmiałek aż podskoczył z zadowolenia, gdy Rubeus postanowił się do niego odezwać, co panna Burroughs skwitowała jedynie rozbawionym pokręceniem jasną główką. Przyjazne nastawienie Nicolasa zadziwiało jego właścicielkę, przywykłą do niechęci zwierzątka względem innych czarodziejów.
- Smoczka? - Niedowierzanie wybrzmiewało w jej głosie, a szaroniebieskie spojrzenie błysnęło zaskoczeniem. Pierwszy raz spotkała się z kimś, kto faktycznie chciał posiadać smoka, nawet jeśli jej starszy brat również darzył je miłością. To wspomnienie jednak było słodko-gorzkie przez fakt, iż zwyczajnie o niej zapomniał. - Obawiam się, że smoczki nie pojawiają się w Londynie. Kto wie, może duże tłumy je straszą? - Uśmiech na chwilę zniknął z jej ust, gdy poczucie winy ugodziło gdzieś w pierś. Może nie powinna wypowiadać tych słów? Towarzyszący jej wielkolud wydawał się być czarodziejem wrażliwym, a ta nie chciała go rozczarować. Jednocześnie również, nie mając serca aby okłamywać go w podobnej kwestii.
Panna Burroughs, mimo kilku, zapewne dość wątpliwych moralnie decyzji pozostawała osobą wrażliwą, nie pozbawioną empatii, jaką wyrobiła sobie opiekując się młodszym rodzeństwem. Rubeus, podczas tego krótkiego spotkania zaskarbił sobie sympatię eterycznej alchemiczki, a fakt, że Nicolas chętnie go zaczepił, jedynie utwierdzał ją w przeczuciu, że trafiła na kogoś, kogo można było obdarzyć odrobiną zaufania. Czasy były ciężkie, a do tak poczciwych osób należało wyciągać pomocne dłonie. Tak, z pewnością. I jedynie gdzieś z tyłu umysłu miała nadzieję, iż nie przyjdzie jej pożałować tej decyzji.
Frances zaśmiała się dźwięcznie, a jasną buzię okrytą delikatnym rumieńcem przyozdobił szczery uśmiech, gdy szaroniebieskie spojrzenie zarejestrowało reakcję towarzysza.
- Naprawdę. - Potwierdziła z pewnością w głosie. Było za późno, aby się wycofać… I jednocześnie nie chciała tego robić. Nie chciała, by mężczyzna przez zwykłą niewiedzę nie skończył w podłej Tower bądź zarżnięty w lepszym rynsztoku, mimo postawnej sylwetki. - Dobrze, możesz mi dać co tylko chcesz, nosić na rękach i ochraniać. Nie będę protestować. - Odrobina rozbawienia wdarła się w tony jej głosu. Nie oczekiwała prezentów bądź długów wdzięczności, obawiała się jednak, że zaprotestowanie sprawi, iż mężczyzna poczuje się niezręcznie. A tego z pewnością nie chciała. Nieśmiałek ostrożnie zsunął się z ramienia Frances, by przebiec po kocyku, wdrapać się na męską nogę i zaczepnie tknąć Rubeusa patykowatym palcem.
- Ja? Och, jestem alchemikiem. Przyrządzam mikstury na zamówienie i zajmuję się prowadzeniem własnych badań nad miksturami. Wiesz, tworzę nowe receptury i próbuję poznać wszystkie ich tajemnice. Nieskromnie przyznam, że osiągnęłam mistrzostwo w swojej dziedzinie. - Odpowiedziała z wyraźną dumą w głosie. Droga do wiedzy jaką posiadała, nie była łatwym zadaniem. Frances poświęciła wiele długich lat na ślęczenie przy kociołkach oraz podręcznikach.
- A teraz… Posłuchaj mnie uważnie, drogi Hagridzie. Londyn nie jest bezpieczny. Ministerstwo wymaga rejestrowania różdżek, po ulicach chodzą patrole zatrzymujące wyrywkowych przechodniów, aby sprawdzić, czy są zarejestrowani. Na ulicach pojawiają się również dementorzy… - Panna Burroughs odruchowo zacisnęła niewielką rączkę na dłoni mężczyzny na wspomnienie paskudnego spotkania. - Musisz uważać. Wybierać mało uczęszczane drogi, rozważnie dobierać kroki… Znam kilka eliksirów, które mogłyby Ci w tym pomóc, nie mam jednak pewności, że zadziałają… Nie wychodź patrolom na przeciw, próbuj ich unikać niczym ognia. I nie ufaj nikomu poznanemu na ulicy. - Poradziła, mając nadzieję, że Hagrid posłucha jej słów i nie da się złapać magipolicji. Nie znali się długo, zapewne również mógł mieć co do niej wątpliwości… To jednak nie przeszło jej przez myśl. - Moja rodzina prowadzi tawernę w portowych dokach. Nazywa się Parszywy Pasażer, to paskudne miejsce ale często poszukują ochrony. Porozmawiam z nimi, polecę cię… Jeśli tam pójdziesz, rozmawiaj jedynie z panią Boyle, to moja ciotka. Powiedz jej, że to ja cię przysłałam. Uważaj na obsługę, a Pana Boyle unikaj, nie daj się wciągnąć w żaden z jego genialnych pomysłów gdyż może chcieć cię wykorzystać i wpakować w kłopoty… - Słowa wypowiadała dokładnie, powoli aby przypadkiem nie pominąć żadnej, chociażby najmniejszej kwestii która mogłaby być istotna. - Ja mieszkam w Surrey, na Szafirowym Wzgórzu. To ledwie dwadzieścia mil od Londynu. Jeśli będziesz potrzebował pomocy, dodatkowego pieniądza, schronienia albo będziesz chodził głodny… Przyjdź. Albo wyślij mi list. Pomogę, jak tylko będę mogła. - Ciche westchnienie uleciało z piersi eterycznego dziewczęcia. Szczerze chciała mu pomóc, nie wyobrażała sobie tak poczciwego, wrażliwego czarodzieja w murach Tower. I nie wybaczyłaby sobie, gdyby nie udzieliła mu pomocy, męczona zwykłymi, prostymi wyrzutami sumienia. Kto wie, może gdzieś w środku chciała zadośćuczynić za czyny, które teraz przyprawiały ją o wyrzuty sumienia? Nie wiedziała. Przez chwilę jedynie wodziła szaroniebieskim spojrzeniem po męskiej twarzy, nieświadomie nadal zaciskając palce na jego wielkiej dłoni.
- Potrzebujesz czegoś? Masz gdzie się zatrzymać w Londynie? - Spytała, unosząc z zaciekawieniem brew ku górze. Zjawienie się w Londynie to jedno, przeżycie w nim to drugie. A Nicolas, z wyraźną radością na zielonej buźce, co raz zaczepiał wielkoluda, nie mogąc nacieszyć się jego towarzystwem.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie liczył szczególnie na to, że na ulicach Londynu wypatrzy smoki, chociaż... w takich zwariowanych czasach pewnie wszystko było możliwe. Na słowa kobiety pokiwał więc tylko głową ze zrozumieniem. ?Hagrid nie był jednak pewny co mogły oznaczać dla niego duże tłumy w mieście. Przyzwyczajony do życia na skraju granicy miasta, nie widział tłumów od lat. Jeśli wyglądało to tak jak wtedy gdy mając 11 lat pojechał z ojcem na Pokątną to zapowiadało się dość ciasno. Olbrzym pomyślał nawet przez sekundę, że może dzięki temu ukryje się w tym tłumie, ale nie był już dzieckiem. Jego wzrost pozwalałby się ukryć co najwyżej za przerośniętym niedźwiedziem, który stoi na dwóch łapach. Mały nieśmiałek akurat kroczył po ramieniu Hagrida, więc wyszczerzył do niego zęby pozwalając na dalszą wędrówkę.
- Pani... znaczy, Frances... - zakłopotał się jak łatwo kobieta chciała udzielić mu pomocy. - Dawno żem tak przyjaznej czarownicy nie spotkał, cholibka...
Alchemiczka z prawdziwego zdarzenia! Parszywy los w końcu uśmiechał się do Hagrida, spotkać taką uczoną i to przypadkiem... Wpatrywał się w kobietę gdy opowiadała o nowych miksturach i badaniach, sam nigdy z eliksirów nie był za dobry. Składniki niechcący zgniatał w rękach, a te parzyły mu skórę. Brrr, kto by to lubił? Chociaż może teraz byłoby łatwiej, w końcu skóra na dłoniach Hagrida, po latach wymachiwania siekierą, była o wiele twardsza.
Gdy Frances mówiła o Londynie i o bezpieczeństwie na jego ulicach, Rubeus nie domyślał się nawet jak dokładnie może to wyglądać. Przypadkowe kontrole różdżek nie brzmiały dobrze, zwłaszcza, że jego różdżka leżała głęboko w wewnętrznej kieszeni płaszcza, złamana na pół lata temu przez samo Ministerstwo Magii. Uważnie zapamiętywał to co kobieta opowiadała o Londynie. Mało uczęszczane drogi, nie zaczepiać patrolów, nie ufać nikomu. Czym się ten świat stał?
- I tak takie drogi wole, sama rozumisz... - złapał się za brodę i roześmiał - Parszywy Pasażer, zapamiętam. Jak to takie obskurne miejsce to coś czuje, że będzie jak w domu. Nie wiem jak bym Ci podziękować miał, Frances. Praca się przyda, a mi mało kto podskakuje, to i ochraniarzem zostać mogę, a co mi tam - nie żeby już nie pełnił takich funkcji w ulubionej knajpie, z mugolami było jednak inaczej niż z czarodziejami, a przynajmniej tego się spodziewał. - 20 mil to jeno spacerek, ale pewno nie chciałabyś by sąsiady widziały Cię z takim jak ja - rozwiane włosy i zarośnięta twarz wcale nie pasowały do takiej ładnej i mądrej czarodziejki, przecież Hagrid doskonale o tym wiedział.
Nieśmiałek teraz znajdował się już przy kołnierzu płaszcza i ciągnął za włosy z brody półolbrzyma. Chociaż zapierał się tymi małymi nóżkami i robił to z całej siły, to jednak Rubeus niezbyt czuł jakiekolwiek ciągnięcie.
- Jeszcze żem se mieszkania nie znalazł tam, ale nie martw się o mnie - machnął ręką. - Poradzę se!
Nie miał bladego pojęcia czy sobie poradzi, Londyn wydawał się coraz bardziej przerażający i kompletnie różny od tego co znał. W końcu, mała wioska rodzinna, a potem obrzeża miasta to nie to samo co stolica i serce Anglii. Hagrid miał jednak za dużą wolę walki by tak po prostu sobie odpuścić. Ba! Jak będzie trzeba to i pod mostem się kimnie, a może i jakieś opuszczone przytulne mieszkanko uda się wybaczyć, kto wie...
- Frances, ja wiele nie mam, ale mam to - wyciągnął z wewnętrznej kieszeni płaszcza polną stokrotkę po czym, ostrożnie i delikatnie, wsadził kobiecie za ucho uśmiechając się przy tym szeroko. - Tatko zawsze mi powtarzał, że z dobrym serduchem to i z największą bestią idzie się dogadać - chociaż tatce pewno chodziło o matulę - Ty dobre serducho masz... Za dobre serducho. Jak Ci mam się odwdzięczyć?
Nie wyobrażał sobie by tego nie zrobić, Frances okazała mu za dużo ciepła. Hagrid przysiągł sobie, że, chociaż nie udało mu się zrobić tego dla psora Dumbledore'a, to zrobi to dla nowej przyjaciółki i ochroni ją gdy ta będzie w potrzebie. Choćby miał własną piersią ją zasłonić.
- Pani... znaczy, Frances... - zakłopotał się jak łatwo kobieta chciała udzielić mu pomocy. - Dawno żem tak przyjaznej czarownicy nie spotkał, cholibka...
Alchemiczka z prawdziwego zdarzenia! Parszywy los w końcu uśmiechał się do Hagrida, spotkać taką uczoną i to przypadkiem... Wpatrywał się w kobietę gdy opowiadała o nowych miksturach i badaniach, sam nigdy z eliksirów nie był za dobry. Składniki niechcący zgniatał w rękach, a te parzyły mu skórę. Brrr, kto by to lubił? Chociaż może teraz byłoby łatwiej, w końcu skóra na dłoniach Hagrida, po latach wymachiwania siekierą, była o wiele twardsza.
Gdy Frances mówiła o Londynie i o bezpieczeństwie na jego ulicach, Rubeus nie domyślał się nawet jak dokładnie może to wyglądać. Przypadkowe kontrole różdżek nie brzmiały dobrze, zwłaszcza, że jego różdżka leżała głęboko w wewnętrznej kieszeni płaszcza, złamana na pół lata temu przez samo Ministerstwo Magii. Uważnie zapamiętywał to co kobieta opowiadała o Londynie. Mało uczęszczane drogi, nie zaczepiać patrolów, nie ufać nikomu. Czym się ten świat stał?
- I tak takie drogi wole, sama rozumisz... - złapał się za brodę i roześmiał - Parszywy Pasażer, zapamiętam. Jak to takie obskurne miejsce to coś czuje, że będzie jak w domu. Nie wiem jak bym Ci podziękować miał, Frances. Praca się przyda, a mi mało kto podskakuje, to i ochraniarzem zostać mogę, a co mi tam - nie żeby już nie pełnił takich funkcji w ulubionej knajpie, z mugolami było jednak inaczej niż z czarodziejami, a przynajmniej tego się spodziewał. - 20 mil to jeno spacerek, ale pewno nie chciałabyś by sąsiady widziały Cię z takim jak ja - rozwiane włosy i zarośnięta twarz wcale nie pasowały do takiej ładnej i mądrej czarodziejki, przecież Hagrid doskonale o tym wiedział.
Nieśmiałek teraz znajdował się już przy kołnierzu płaszcza i ciągnął za włosy z brody półolbrzyma. Chociaż zapierał się tymi małymi nóżkami i robił to z całej siły, to jednak Rubeus niezbyt czuł jakiekolwiek ciągnięcie.
- Jeszcze żem se mieszkania nie znalazł tam, ale nie martw się o mnie - machnął ręką. - Poradzę se!
Nie miał bladego pojęcia czy sobie poradzi, Londyn wydawał się coraz bardziej przerażający i kompletnie różny od tego co znał. W końcu, mała wioska rodzinna, a potem obrzeża miasta to nie to samo co stolica i serce Anglii. Hagrid miał jednak za dużą wolę walki by tak po prostu sobie odpuścić. Ba! Jak będzie trzeba to i pod mostem się kimnie, a może i jakieś opuszczone przytulne mieszkanko uda się wybaczyć, kto wie...
- Frances, ja wiele nie mam, ale mam to - wyciągnął z wewnętrznej kieszeni płaszcza polną stokrotkę po czym, ostrożnie i delikatnie, wsadził kobiecie za ucho uśmiechając się przy tym szeroko. - Tatko zawsze mi powtarzał, że z dobrym serduchem to i z największą bestią idzie się dogadać - chociaż tatce pewno chodziło o matulę - Ty dobre serducho masz... Za dobre serducho. Jak Ci mam się odwdzięczyć?
Nie wyobrażał sobie by tego nie zrobić, Frances okazała mu za dużo ciepła. Hagrid przysiągł sobie, że, chociaż nie udało mu się zrobić tego dla psora Dumbledore'a, to zrobi to dla nowej przyjaciółki i ochroni ją gdy ta będzie w potrzebie. Choćby miał własną piersią ją zasłonić.
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Delikatny rumieniec przyozdobił buzię panny Burroughs. Nie przywykła do komplementów, nawet tak subtelnych jak ten, który uleciał z męskich ust. Zwykle słyszała komplementy dotyczące ładnej twarzyczki bądź zgrabnej figury, rzadko jednak ktokolwiek komplementował jej charakter, umiejętności bądź sposób bycia. Starała się traktować innych czarodziejów z należytą uprzejmością oraz szacunkiem, chcąc aby w jej towarzystwie czuli się dobrze. Rzadko podchodziła do kogoś z niechęcią bądź urazą, będąc niemal pewną, że jej wrażliwość nie sprzyjała jakimkolwiek sporom.
- Och, ja… dziękuję. - Odpowiedziała z odrobiną zakłopotania w głosie, na chwilę uciekając spojrzeniem ku niewielkiemu nieśmiałkowi, buszującemu po wielkiej posturze Rubeusa.
Eteryczna alchemiczka uważnie tłumaczyła mężczyźnie to, co wydawało jej się być najważniejszym, mając wielką nadzieję, iż mężczyźnie uda się w Londynie. I nie przeczyta o jego śmierci w którejś z tych paskudnych gazet.
Uśmiechnęła się delikatnie, z pewną lekkością gdy śmiech Hagrida doleciał do jej uszu. Swoboda oraz jego pozytywny sposób bycia powoli zdawał się infekować młodą kobietę, odrobinę odsuwając spięcie wywołane jakże ciężkim tematem, jaki poruszali.
- To dobrze. Jeśli powiesz, że jesteś ode mnie Pani Boyle powinna dobrze Cię traktować. Och, to nic wielkiego, rozumiesz, warunki nie będą najlepsze… ale chyba lepsze to, niż nic, czyż nie? - Kolejny rumieniec zakłopotania pojawił się na delikatnej buzi. W końcu, praca w Parszywym nie wydawała jej się czymś, za co można było dziękować. Miejsce było podłe, łatwo było tam oberwać, a sama panna Burroughs w czasach pracy w tamtym miejscu nie raz musiała uciekać się do trucizn, by nie zostać zhańbioną przez podłą klientelę tawerny. - Och, przestań. Jesteś czarodziejem jak każdy inny, a ja nie wstydzę się czarodziejów, których przyszło mi znać. Po za tym, Nicolas z pewnością byłby zachwycony ze spotkania. - Odpowiedziała z delikatnym uśmiechem wyrysowanym na malinowych ustach. Nieśmiałek podskoczył, zahaczył palcem policzek półolbrzyma aby energicznie pokiwać głową. Nie dało się ukryć, że zwierzątko polubiło nieznanego wcześniej czarodzieja, a to nie zdarzało się często.
- Na Wyspie Psów znajdują się opuszczone fabryki i mieszkania robotnicze, pewnie dałbyś radę tam przenocować przez noc bądź dwie… - Innej opcji w tym momencie nie znała. - Nie bój się odezwać, gdy będziesz czegoś potrzebował, drogi Hagridzie. - Dodała, skupiając spojrzenie szaroniebieskich tęczówek na buzi towarzysza. Posiadała wiele, najróżniejszych znajomości, które mogły okazać się pomocne w próbie ułożenia rzeczywistości w Londynie. I wiedziała, że jeśli zwróci się do pewnych czarodziejów z prośbą, z pewnością jej nie zignorują.
Zaciekawienie błysnęło w jasnych oczach, gdy mężczyzna sięgnął do kieszeni. Frances uśmiechnęła się, widząc niewielki kwiatek skryty w jego dłoni, a gdy ta przysunęła się do jej twarzy, na jej policzkach wykwitły czerwoniutkie rumieńce. Mimo doświadczeń sprzed kilku dni, męski dotyk pozostawał dla niej zagadką. Zwłaszcza taki, przepełniony delikatnością oraz ostrożnością, jakże niespodziewany ze strony tak postawnej sylwetki. Nawet nie zauważyła, że powietrze opuściło jej pierś dopiero, gdy półolbrzym odsunął od niej wielką dłoń. Smukłe palce powędrowały do kwiatka by upewnić się, że znajduje się za jej uchem, co sprawiło, że malinowe usta ułożyły się w radosny uśmiech.
- Och, za bardzo mi schelbiasz, Hagridzie… - Wyznała, na jedną, krótką chwilę odsuwając spojrzenie od jego twarzy. Ciche parsknięcie dźwięcznego śmiechu wyrwało się z jej piersi. - Och, nie mam najmniejszego pojęcia, jak mógłbyś mi się odwdzięczyć… - Myśli nie chciały skupić się na tej konkretnej kwestii, błądząc w zupełnie innych miejscach. - Ja… Ja po prostu uważam, że czasem potrzebna jest odrobina pomocy i… - Ciche westchnienie opuściło pierś eterycznej alchemiczki. Oferta panny Burroughs nie była kierowana możliwościami powiązanymi z odwdzięczeniem się półolbrzyma, a zwykłą uprzejmością i wspomnieniem momentów, gdy ona sama potrzebowała przyjaznej dłoni, wyciągniętej w jej kierunku.
Czas mijał jednak nieubłaganie sprawiając, że eteryczne dziewczę musiało zacząć myśleć o powrocie.
- Na mnie już pora, mam nadzieję, że przyjdzie jeszcze nam się spotkać. - Odpowiedziała, po czym sprawnie, przy pomocy magii spakowała swoje rzeczy. Nieśmiałek niechętnie wrócił do właścicielki. - Do zobaczenia, Hagridzie. - Pożegnała się, delikatnie muskając malinowymi wargami zarośnięty policzek mężczyzny, po czym deportowała się z pięknego klifu.
| zt.x2
- Och, ja… dziękuję. - Odpowiedziała z odrobiną zakłopotania w głosie, na chwilę uciekając spojrzeniem ku niewielkiemu nieśmiałkowi, buszującemu po wielkiej posturze Rubeusa.
Eteryczna alchemiczka uważnie tłumaczyła mężczyźnie to, co wydawało jej się być najważniejszym, mając wielką nadzieję, iż mężczyźnie uda się w Londynie. I nie przeczyta o jego śmierci w którejś z tych paskudnych gazet.
Uśmiechnęła się delikatnie, z pewną lekkością gdy śmiech Hagrida doleciał do jej uszu. Swoboda oraz jego pozytywny sposób bycia powoli zdawał się infekować młodą kobietę, odrobinę odsuwając spięcie wywołane jakże ciężkim tematem, jaki poruszali.
- To dobrze. Jeśli powiesz, że jesteś ode mnie Pani Boyle powinna dobrze Cię traktować. Och, to nic wielkiego, rozumiesz, warunki nie będą najlepsze… ale chyba lepsze to, niż nic, czyż nie? - Kolejny rumieniec zakłopotania pojawił się na delikatnej buzi. W końcu, praca w Parszywym nie wydawała jej się czymś, za co można było dziękować. Miejsce było podłe, łatwo było tam oberwać, a sama panna Burroughs w czasach pracy w tamtym miejscu nie raz musiała uciekać się do trucizn, by nie zostać zhańbioną przez podłą klientelę tawerny. - Och, przestań. Jesteś czarodziejem jak każdy inny, a ja nie wstydzę się czarodziejów, których przyszło mi znać. Po za tym, Nicolas z pewnością byłby zachwycony ze spotkania. - Odpowiedziała z delikatnym uśmiechem wyrysowanym na malinowych ustach. Nieśmiałek podskoczył, zahaczył palcem policzek półolbrzyma aby energicznie pokiwać głową. Nie dało się ukryć, że zwierzątko polubiło nieznanego wcześniej czarodzieja, a to nie zdarzało się często.
- Na Wyspie Psów znajdują się opuszczone fabryki i mieszkania robotnicze, pewnie dałbyś radę tam przenocować przez noc bądź dwie… - Innej opcji w tym momencie nie znała. - Nie bój się odezwać, gdy będziesz czegoś potrzebował, drogi Hagridzie. - Dodała, skupiając spojrzenie szaroniebieskich tęczówek na buzi towarzysza. Posiadała wiele, najróżniejszych znajomości, które mogły okazać się pomocne w próbie ułożenia rzeczywistości w Londynie. I wiedziała, że jeśli zwróci się do pewnych czarodziejów z prośbą, z pewnością jej nie zignorują.
Zaciekawienie błysnęło w jasnych oczach, gdy mężczyzna sięgnął do kieszeni. Frances uśmiechnęła się, widząc niewielki kwiatek skryty w jego dłoni, a gdy ta przysunęła się do jej twarzy, na jej policzkach wykwitły czerwoniutkie rumieńce. Mimo doświadczeń sprzed kilku dni, męski dotyk pozostawał dla niej zagadką. Zwłaszcza taki, przepełniony delikatnością oraz ostrożnością, jakże niespodziewany ze strony tak postawnej sylwetki. Nawet nie zauważyła, że powietrze opuściło jej pierś dopiero, gdy półolbrzym odsunął od niej wielką dłoń. Smukłe palce powędrowały do kwiatka by upewnić się, że znajduje się za jej uchem, co sprawiło, że malinowe usta ułożyły się w radosny uśmiech.
- Och, za bardzo mi schelbiasz, Hagridzie… - Wyznała, na jedną, krótką chwilę odsuwając spojrzenie od jego twarzy. Ciche parsknięcie dźwięcznego śmiechu wyrwało się z jej piersi. - Och, nie mam najmniejszego pojęcia, jak mógłbyś mi się odwdzięczyć… - Myśli nie chciały skupić się na tej konkretnej kwestii, błądząc w zupełnie innych miejscach. - Ja… Ja po prostu uważam, że czasem potrzebna jest odrobina pomocy i… - Ciche westchnienie opuściło pierś eterycznej alchemiczki. Oferta panny Burroughs nie była kierowana możliwościami powiązanymi z odwdzięczeniem się półolbrzyma, a zwykłą uprzejmością i wspomnieniem momentów, gdy ona sama potrzebowała przyjaznej dłoni, wyciągniętej w jej kierunku.
Czas mijał jednak nieubłaganie sprawiając, że eteryczne dziewczę musiało zacząć myśleć o powrocie.
- Na mnie już pora, mam nadzieję, że przyjdzie jeszcze nam się spotkać. - Odpowiedziała, po czym sprawnie, przy pomocy magii spakowała swoje rzeczy. Nieśmiałek niechętnie wrócił do właścicielki. - Do zobaczenia, Hagridzie. - Pożegnała się, delikatnie muskając malinowymi wargami zarośnięty policzek mężczyzny, po czym deportowała się z pięknego klifu.
| zt.x2
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
30 IX
Mawiają, że w Linne Mhoireibh spotkać można okazy tak unikatowe, iż próżno byłoby szukać ich gdziekolwiek indziej. Tak cenne, że z najdalszych zakątków Wielkiej Brytanii przybywają tu zielarze, a zazwyczaj ustronne miejsce zapełnia się w okresie kwitnienia roślin poszukiwaczami roślinnego złota. Usłyszał o zatoce od jednego z klientów, uzdolnionego zaklinacza, który cały proces zaklinania lubił mieć pod swoją kontrolą do tego stopnia, iż nawet każdy ze składników niezbędnych do stworzenia baz zdobywał osobiście, bądź po prostu był przy jego pozyskiwaniu. Na prośbę Borgina krucze skrzydła przyniosły knigę, pożyczoną od Sykesa; zawierała w sobie opisy ingrediencyj, spisane językiem tak archaicznym, iż wyciągnięcie z tekstów jakichkolwiek informacji wymagało wczytywania się w akapity parokrotnie.
Dotarł jednak do potrzebnych mu wiadomości, odnotowując je w głowie; za pomocą zaklęcia, natomiast, powielił szkic rośliny, na której mu zależało.
Choć końcówkę września można już spokojnie nazwać okresem, w którym przyroda zaczyna obumierać, właśnie wtedy na cmentarzysku zieleni rodzi się ailhotsa, wynaturzeniec, kwiat niezwykle rzadki, wykorzystywany jako plugawa ingrediencja. Z jakiegoś powodu chwilowo nie do zdobycia w Londynie, choć Borgin pilnie potrzebował jej do jednego ze zleceń, którego realizacji nie mógł już dłużej, w nieskończoność, odkładać w czasie. Jeśli zdobycie składnika w konwencjonalny sposób wykraczało poza jego możliwości, to czas było sięgnąć po te mniej tradycyjne środki.
Dźwięk charakterystyczny dla podróży z pomocą świstoklika poniósł się po linii wybrzeża zatoki; sam świstoklik zdobył również dzięki uprzejmości swego klienta, bez niego nie miałby najmniejszego pojęcia, jak w ogóle dotrzeć do tego miejsca. Zapach morza otulił go wilgotnym powiewem, chłodnym, przeszywającym aż do samych kości, choć w inny sposób niż piwniczne zimno, do którego Borgin zdążył już przywyknąć. Otulił się szczelniej swą ciemną szatą, a kołnierz śnieżnobiałej koszuli postawił tak, by choć trochę osłonić grdykę od mrozu. Może mróz Północy miał we krwi, może jego oczy były niczym lód, lecz ciało targane podmuchami z trudem przyjmowało uderzenia zimna. Przydługawe kosmyki jasnych włosów wpadały na twarz, szarpane gniewem wiatru, a pergamin, po który sięgnął, łopotał chwilę, nim nie wysunął się z opuszków jego palców.
Różdżka, gdzie on ją ma. Dłoń pospiesznie, zbyt wolno, sięgnęła do drugiej kieszeni, lecz poderwana do lotu kartka tańczyła już w febrycznym rytmie, wirując w podrygach nad kobiecą sylwetką.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Mawiają, że w Linne Mhoireibh spotkać można okazy tak unikatowe, iż próżno byłoby szukać ich gdziekolwiek indziej. Tak cenne, że z najdalszych zakątków Wielkiej Brytanii przybywają tu zielarze, a zazwyczaj ustronne miejsce zapełnia się w okresie kwitnienia roślin poszukiwaczami roślinnego złota. Usłyszał o zatoce od jednego z klientów, uzdolnionego zaklinacza, który cały proces zaklinania lubił mieć pod swoją kontrolą do tego stopnia, iż nawet każdy ze składników niezbędnych do stworzenia baz zdobywał osobiście, bądź po prostu był przy jego pozyskiwaniu. Na prośbę Borgina krucze skrzydła przyniosły knigę, pożyczoną od Sykesa; zawierała w sobie opisy ingrediencyj, spisane językiem tak archaicznym, iż wyciągnięcie z tekstów jakichkolwiek informacji wymagało wczytywania się w akapity parokrotnie.
Dotarł jednak do potrzebnych mu wiadomości, odnotowując je w głowie; za pomocą zaklęcia, natomiast, powielił szkic rośliny, na której mu zależało.
Choć końcówkę września można już spokojnie nazwać okresem, w którym przyroda zaczyna obumierać, właśnie wtedy na cmentarzysku zieleni rodzi się ailhotsa, wynaturzeniec, kwiat niezwykle rzadki, wykorzystywany jako plugawa ingrediencja. Z jakiegoś powodu chwilowo nie do zdobycia w Londynie, choć Borgin pilnie potrzebował jej do jednego ze zleceń, którego realizacji nie mógł już dłużej, w nieskończoność, odkładać w czasie. Jeśli zdobycie składnika w konwencjonalny sposób wykraczało poza jego możliwości, to czas było sięgnąć po te mniej tradycyjne środki.
Dźwięk charakterystyczny dla podróży z pomocą świstoklika poniósł się po linii wybrzeża zatoki; sam świstoklik zdobył również dzięki uprzejmości swego klienta, bez niego nie miałby najmniejszego pojęcia, jak w ogóle dotrzeć do tego miejsca. Zapach morza otulił go wilgotnym powiewem, chłodnym, przeszywającym aż do samych kości, choć w inny sposób niż piwniczne zimno, do którego Borgin zdążył już przywyknąć. Otulił się szczelniej swą ciemną szatą, a kołnierz śnieżnobiałej koszuli postawił tak, by choć trochę osłonić grdykę od mrozu. Może mróz Północy miał we krwi, może jego oczy były niczym lód, lecz ciało targane podmuchami z trudem przyjmowało uderzenia zimna. Przydługawe kosmyki jasnych włosów wpadały na twarz, szarpane gniewem wiatru, a pergamin, po który sięgnął, łopotał chwilę, nim nie wysunął się z opuszków jego palców.
Różdżka, gdzie on ją ma. Dłoń pospiesznie, zbyt wolno, sięgnęła do drugiej kieszeni, lecz poderwana do lotu kartka tańczyła już w febrycznym rytmie, wirując w podrygach nad kobiecą sylwetką.
[bylobrzydkobedzieladnie]
i ache in a language so old that even the earth no longer remembers; so dead that it has returned to dust
Ostatnio zmieniony przez Calder Borgin dnia 24.01.21 18:12, w całości zmieniany 1 raz
Calder Borgin
Zawód : zaklinam teraźniejszość
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
you're not dead but
you're not alive either
you're a ghost with
a beating heart
you're not alive either
you're a ghost with
a beating heart
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Calder Borgin' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 4
'k6' : 4
Daleko jej było do zielarki, ktoś jednak musiał wyruszyć do Szkocji, taka okazja mogła powtórzyć się dopiero w przyszłym roku, a zapasy skurczyły się już niemalże do zera - jak na złość wtedy, kiedy były najbardziej potrzebne. W lecznicowym kalendarzu widniały zapiski dotyczące konkretnych okresów, ciekawostki, instrukcje. Koniec września i początek października zostały podkreślone na czerwono z krótką listą wyjątkowych ingrediencji z Linne Mhoireibh, znalazła się też luźna strona z dokładniejszymi opisami oraz wskazówkami do zbierania oraz samej trasy, dlatego Lovegood uznała, że poradzi sobie z zadaniem. Umieściła notatki oraz wszelkie potrzebne słoiczki, szczypce i inne przyrządy w magicznej torbie, bez której nie opuszczała już domu - zawsze miała ze sobą przydatne eliksiry, w razie nagłego wypadku. Lecznicze, bojowe. Nie wyjmowała ich nawet, zawsze była spakowana i gotowa.
Z miotłą aportowała się w najbliższe znane sobie miejsce, potem poruszała się już na czuja, kierując się opisami i charakterystycznymi punktami. Pierwszą czynnością po wylądowaniu był głęboki wdech, towarzyszący obserwacji morza. Wiatr targał jasne włosy, wystające spod kaptura ciemnofioletowej peleryny, zestawionej z niecodziennym, chaotycznym strojem. Zamyśliła się na dobrą chwilę, chłonąc dziki krajobraz, rozglądając po otoczeniu, jakby zastanawiała się, gdzie powinna szukać najpierw. Nie zamierzała marnować czasu, ale zapoznanie się z okolicą stanowiło dla Susanne jakiś rytuał, potrzebowała najpierw połączyć się z tym miejscem, nim zacznie okradać je z ziół i naturalnych dobroci, jakie tu chowało, poza tym pragnęła je zapamiętać, następnych podróży miotłą mogła sobie oszczędzić - nieźle przemarzła. Otulała się szczelniej peleryną, gdy przed oczyma mignęło jej coś jasnego - zręcznie wyciągnęła dłoń po tajemniczą smugę, w podskoku zgarniając ją w palce. Dopiero po złapaniu zorientowała się, że ma w dłoni czyjeś zapiski. Z zaciekawieniem zerknęła na tytuł, wyłapując ailhotsę, lecz na pierwszy rzut oka niewiele jej to mówiło. Coś niejasno świtało w pamięci, zbyt niewyraźnie, aby nadać nazwie konkretniejsze skojarzenia. Gdzieś na pewno to widziała, ale na jej liście nie było owej rośliny.
Rozejrzała się, nie przyglądając pergaminowi dłużej niż dwie sekundy - o proszę, chyba nawet znalazła właściciela, nikogo innego nie dostrzegła w pobliżu. Bez większych namysłów pokonała parę kroków, delikatnym uśmiechem obdarzając nieznajomego. Różdżkę miała w pogotowiu, ale nie czuła potrzeby wyciągania jej. - To należy do pana? - zapytała, ale donośny dźwięk całkowicie zagłuszył jej słowa, głowa prędko obróciła się w kierunku morza, wzburzonego pięknym widokiem. Ogromny ogon wieloryba przecinał wody, wpisując się zgrabnie w stalowoszary krajobraz. - Niesamowity - słowa wypłynęły z ust Susanne same, pełne podziwu i emocji. Palce zaciskała na pergaminie, o którym zupełnie zapomniała, przyciskając go teraz do piersi obiema dłońmi.
Z miotłą aportowała się w najbliższe znane sobie miejsce, potem poruszała się już na czuja, kierując się opisami i charakterystycznymi punktami. Pierwszą czynnością po wylądowaniu był głęboki wdech, towarzyszący obserwacji morza. Wiatr targał jasne włosy, wystające spod kaptura ciemnofioletowej peleryny, zestawionej z niecodziennym, chaotycznym strojem. Zamyśliła się na dobrą chwilę, chłonąc dziki krajobraz, rozglądając po otoczeniu, jakby zastanawiała się, gdzie powinna szukać najpierw. Nie zamierzała marnować czasu, ale zapoznanie się z okolicą stanowiło dla Susanne jakiś rytuał, potrzebowała najpierw połączyć się z tym miejscem, nim zacznie okradać je z ziół i naturalnych dobroci, jakie tu chowało, poza tym pragnęła je zapamiętać, następnych podróży miotłą mogła sobie oszczędzić - nieźle przemarzła. Otulała się szczelniej peleryną, gdy przed oczyma mignęło jej coś jasnego - zręcznie wyciągnęła dłoń po tajemniczą smugę, w podskoku zgarniając ją w palce. Dopiero po złapaniu zorientowała się, że ma w dłoni czyjeś zapiski. Z zaciekawieniem zerknęła na tytuł, wyłapując ailhotsę, lecz na pierwszy rzut oka niewiele jej to mówiło. Coś niejasno świtało w pamięci, zbyt niewyraźnie, aby nadać nazwie konkretniejsze skojarzenia. Gdzieś na pewno to widziała, ale na jej liście nie było owej rośliny.
Rozejrzała się, nie przyglądając pergaminowi dłużej niż dwie sekundy - o proszę, chyba nawet znalazła właściciela, nikogo innego nie dostrzegła w pobliżu. Bez większych namysłów pokonała parę kroków, delikatnym uśmiechem obdarzając nieznajomego. Różdżkę miała w pogotowiu, ale nie czuła potrzeby wyciągania jej. - To należy do pana? - zapytała, ale donośny dźwięk całkowicie zagłuszył jej słowa, głowa prędko obróciła się w kierunku morza, wzburzonego pięknym widokiem. Ogromny ogon wieloryba przecinał wody, wpisując się zgrabnie w stalowoszary krajobraz. - Niesamowity - słowa wypłynęły z ust Susanne same, pełne podziwu i emocji. Palce zaciskała na pergaminie, o którym zupełnie zapomniała, przyciskając go teraz do piersi obiema dłońmi.
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Starannym pismem uwiecznił na pergaminie wyłącznie nazwę, wskazówki dotyczące tego, jak znaleźć poszukiwaną roślinę zapisał już w pamięci, najtrwalszym atramentem. Lecz sama ta nazwa zdradzić mogła wiele, zbyt dużo - skategoryzowanie tego składnika jako plugawego nie zostało poczynione bez przyczyny. Odtworzony magią rysunek rośliny wyglądał jednak niepozornie, tak niepozornie, jak i ona sama. Przypadkiem nie zwróciłby na nią żadnej uwagi, nieświadom tego, jak silne właściwości miała.
Potrzebował powielonego szkicu, by móc się upewnić, że znalazł właściwy kwiat. Jego rysunkowy kompas znalazł się jednak w kobiecych dłoniach, które pochwyciły kartkę, nim Borgin zdążył posłużyć się magią, by przywołać świstek do siebie. I choć złapanie poderwanej przez wiatr rzeczy zdawało się czymś naturalnym i instynktownym, szczególnie, iż znalazła się ona w pobliżu nieznajomej, to jednak ciekawy treści wzrok, osiadający na zgubie, nie był koniecznością. Być może ledwie musnęła spojrzeniem znalezisko, lecz sam fakt, iż mogła odczytać w tym czasie nazwę rośliny... nie do końca mu się to podobało.
Spotkali się gdzieś w pół drogi; ekscentryczny ubiór kobiety jedynie utwierdził go w przekonaniu, że to czarownica, może alchemiczka, która nie znalazła się w tym miejscu przypadkiem - choć całkiem przypadkiem złożyło się tak, iż kolor szaty kobiety odpowiadał niemalże jeden do jednego barwie ailhotsy.
- Tak, dziękuję bardzo - wyciągnął w jej stronę dłoń, jak zawsze skrytą w ciemnych rękawiczkach, lecz nim zdążył odzyskać swoją własność, donośny dźwięk przykuł i jego uwagę. Obrócił się przez ramię, w ostatniej chwili dostrzegając niknący w morskiej toni masywny ogon; rozmiary sugerowały, iż musiało to być jakieś potężne zwierzę. Magiczne bądź nie - w gruncie rzeczy niewiele go to obchodziło. Jego życie toczyło się tam, pod ciemną taflą gniewnie marszczącej się wody, z dala od nich; wątpił, by stworzenie to łaknęło czyjejkolwiek uwagi, a ckliwy, rozmarzony, niemal tęskny wzrok, którym kobieta wciąż spoglądała w stronę morza, spływało po istocie jak masyw wody, w której żył.
- Byłbym wdzięczny... - gdyby łaskawie oddała mi pani moją własność, choć niewypowiedziane, wybrzmiało w znaczącej ciszy. Coś w jego tonie zabrzmiało nagląco. I mało sentymentalnie. On nie spoglądał w rozmarzeniu na rozbryzgiwaną pianę, woda kojarzyła mu się tylko ze snami z dzieciństwa, z okresem, gdy nałożona na niego klątwa przywoływała najgorsze koszmary, a on niemal co noc tonął w czerni, która wdzierała się do ust, do płuc - aż spazmatycznie łapiąc ostatni bezdech nie budził się w samotności, tłumiąc krzyk kocem zroszonym potem strachu.
Potrzebował powielonego szkicu, by móc się upewnić, że znalazł właściwy kwiat. Jego rysunkowy kompas znalazł się jednak w kobiecych dłoniach, które pochwyciły kartkę, nim Borgin zdążył posłużyć się magią, by przywołać świstek do siebie. I choć złapanie poderwanej przez wiatr rzeczy zdawało się czymś naturalnym i instynktownym, szczególnie, iż znalazła się ona w pobliżu nieznajomej, to jednak ciekawy treści wzrok, osiadający na zgubie, nie był koniecznością. Być może ledwie musnęła spojrzeniem znalezisko, lecz sam fakt, iż mogła odczytać w tym czasie nazwę rośliny... nie do końca mu się to podobało.
Spotkali się gdzieś w pół drogi; ekscentryczny ubiór kobiety jedynie utwierdził go w przekonaniu, że to czarownica, może alchemiczka, która nie znalazła się w tym miejscu przypadkiem - choć całkiem przypadkiem złożyło się tak, iż kolor szaty kobiety odpowiadał niemalże jeden do jednego barwie ailhotsy.
- Tak, dziękuję bardzo - wyciągnął w jej stronę dłoń, jak zawsze skrytą w ciemnych rękawiczkach, lecz nim zdążył odzyskać swoją własność, donośny dźwięk przykuł i jego uwagę. Obrócił się przez ramię, w ostatniej chwili dostrzegając niknący w morskiej toni masywny ogon; rozmiary sugerowały, iż musiało to być jakieś potężne zwierzę. Magiczne bądź nie - w gruncie rzeczy niewiele go to obchodziło. Jego życie toczyło się tam, pod ciemną taflą gniewnie marszczącej się wody, z dala od nich; wątpił, by stworzenie to łaknęło czyjejkolwiek uwagi, a ckliwy, rozmarzony, niemal tęskny wzrok, którym kobieta wciąż spoglądała w stronę morza, spływało po istocie jak masyw wody, w której żył.
- Byłbym wdzięczny... - gdyby łaskawie oddała mi pani moją własność, choć niewypowiedziane, wybrzmiało w znaczącej ciszy. Coś w jego tonie zabrzmiało nagląco. I mało sentymentalnie. On nie spoglądał w rozmarzeniu na rozbryzgiwaną pianę, woda kojarzyła mu się tylko ze snami z dzieciństwa, z okresem, gdy nałożona na niego klątwa przywoływała najgorsze koszmary, a on niemal co noc tonął w czerni, która wdzierała się do ust, do płuc - aż spazmatycznie łapiąc ostatni bezdech nie budził się w samotności, tłumiąc krzyk kocem zroszonym potem strachu.
i ache in a language so old that even the earth no longer remembers; so dead that it has returned to dust
Calder Borgin
Zawód : zaklinam teraźniejszość
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
you're not dead but
you're not alive either
you're a ghost with
a beating heart
you're not alive either
you're a ghost with
a beating heart
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie mogła zdawać sobie sprawy, kogo właściwie ma przed sobą - nie znała mężczyzny, nie kojarzyła go ze szkoły, choć przez chwilę próbowała zmobilizować myśli do odszukania go w jakichkolwiek wspomnieniach. Nie odnalazła, lecz nie dziwiła się zanadto, jego rysy nie wydawały jej się znajome. Mogła tylko podejrzewać, że są w podobnym wieku... a może był od niej starszy o dziesięć lat? Czasu na obserwacje nie było wiele, ogromny ogon skutecznie odwrócił uwagę młodej kobiety. Pragnęła poznać to stworzenie, zaciekawiona jego zwyczajami, najchętniej z miejsca zanurzyłaby się w tych wzburzonych fałdach morskich, ale nawet ona posiadała resztki rozsądku i przyziemności. Czasami. Głos jegomościa wyrwał Susanne z marzycielskich rozmyślań, brutalnie ściągając pod twarde i surowe masy klifu. Zamrugała krótko, przenosząc na nieznajomego łagodne i niewinne spojrzenie, po ułamku sekundy orientując się też, że wciąż trzyma w dłoniach jego notatkę.
- Ach, no tak - odpowiedziała chaotycznie, niekoniecznie wyczuwając wielkie napięcie wiszące między nimi, naglący ton nie zraził jej i nie zdystansował, choć może powinien. Wyciągnęła dłoń do mężczyzny, bez żadnych gierek i sztuczek podając mu pergamin.
- Słyszał pan legendy o tutejszych wiatrach? - zapytała pogodnie, nie krępując się przedłużaniem rozmowy, choć z kieszeni płaszcza wyjęła także swoje notatki i powoli przebiegła po nich wzrokiem. Nie mogła tu spędzić całego dnia, nawet jeśli bardzo chciała zaprzyjaźnić się z wielorybem. Na to, niestety nie miała zbyt wielkich szans. - Ponoć pilnują naturalnych skarbów i spychają zbyt zachłannych w głębiny - uzupełniła, rozglądając się z ręką przytkniętą do twarzy tak, by włosy nie smagały jej zbyt uporczywie. Była w stanie uwierzyć w owe historie, nie chciałaby niecnie splądrować tego miejsca, dlatego przybyła po dokładną, ściśle określoną ilość ingrediencji. Wiele z nich niosło ulgę przeróżnym gatunkom stworzeń, niektóre miały właściwości wzmacniające. Zaczynała poszukiwania, obdarzając mężczyznę krótkim spojrzeniem, zaraz uciekającym w krajobraz. Na pierwszy rzut oka dostrzegła charakterystyczne glony - nie było chyba nic prostszego do zebrania. Umieściła je w słoiczku.
- Możemy sobie pomóc - zaproponowała, mając nadzieję na współpracę - może akurat któreś znajdzie to, czego potrzebowało drugie?
- Ach, no tak - odpowiedziała chaotycznie, niekoniecznie wyczuwając wielkie napięcie wiszące między nimi, naglący ton nie zraził jej i nie zdystansował, choć może powinien. Wyciągnęła dłoń do mężczyzny, bez żadnych gierek i sztuczek podając mu pergamin.
- Słyszał pan legendy o tutejszych wiatrach? - zapytała pogodnie, nie krępując się przedłużaniem rozmowy, choć z kieszeni płaszcza wyjęła także swoje notatki i powoli przebiegła po nich wzrokiem. Nie mogła tu spędzić całego dnia, nawet jeśli bardzo chciała zaprzyjaźnić się z wielorybem. Na to, niestety nie miała zbyt wielkich szans. - Ponoć pilnują naturalnych skarbów i spychają zbyt zachłannych w głębiny - uzupełniła, rozglądając się z ręką przytkniętą do twarzy tak, by włosy nie smagały jej zbyt uporczywie. Była w stanie uwierzyć w owe historie, nie chciałaby niecnie splądrować tego miejsca, dlatego przybyła po dokładną, ściśle określoną ilość ingrediencji. Wiele z nich niosło ulgę przeróżnym gatunkom stworzeń, niektóre miały właściwości wzmacniające. Zaczynała poszukiwania, obdarzając mężczyznę krótkim spojrzeniem, zaraz uciekającym w krajobraz. Na pierwszy rzut oka dostrzegła charakterystyczne glony - nie było chyba nic prostszego do zebrania. Umieściła je w słoiczku.
- Możemy sobie pomóc - zaproponowała, mając nadzieję na współpracę - może akurat któreś znajdzie to, czego potrzebowało drugie?
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
On właściwie nawet nie próbował doszukać się w jej rysach czegokolwiek znajomego; w gruncie rzeczy przywyknął już do tego, iż w Wielkiej Brytanii niewielu jest absolwentów Durmstrangu, a poza Nokturnem nie znał praktycznie nikogo. Wzrok swój oderwał od rozmarzonej twarzy, kierując go na odbieraną kartkę - cenną, bowiem w jego umyśle zacierały się różnice między poszczególnymi kwiatami, te dziko rosnące wyglądały podobnie, rozróżniała je jedynie barwa. Obiecał sobie, że w wolnych chwilach przysiądzie w końcu do zielarstwa, by choć o ingrediencjach wykorzystywanych w warzelnictwie wiedzieć dostatecznie dużo.
- To nie wiatry ze sobą walczą, skończyło się lato, gdy nad morzem czuwał Njord - właściwie nieszczególnie zastanawiało go to, czy jego rozmówczyni w ogóle skojarzy tę nazwę; zapominał się, pozostając w swej bańce informacji, i nie dostrzegał czasem tego, co znajdowało się poza nią - jesień to okres, gdy Aegir wynurza się z głębi, i zawładnąć chce tonią - dwóch panów głębokich wód, w odwiecznej walce - Njord pragnie fal ułożonych w ciszy, a Aegir szarpie je siłą, wzburza morze, kotłuje, emanuje mrokiem, tym, czego ludzie boją się pod taflą najbardziej.
Być może sprawiał wrażenie obojętnego na bytujące gdzieś obok istoty, a zieleń była tylko jedną z wielu smug bodźców, którymi atakował go zewsząd świat, lecz nigdy nie marnotrawił czy to składników, czy ludzkich ciał - z każdego wydobywał krew co do ostatniej kropli. Zachłannie sięgać po dary tego miejsca nie zamierzał, zależało mu wyłącznie na zebraniu zapasu rośliny, po którą fatygował się tyle kilometrów.
Właściwie na tej krótkiej wymianie zdań pewnie by się skończyło, a każde z nich ruszyłoby w swoją stronę, gdyby nie propozycja nieznajomej. Obrzucił ją krótkim spojrzeniem, nim sam również pomknął wzrokiem gdzieś dalej, próbując objąć rozciągający się krajobraz, rozmywający się z każdym uderzeniem wiatru gnającego znad morza.
Właściwie - czemu nie?
- Czego pani szuka? - przeszedł więc od razu do konkretów. - Ja potrzebuję ailhotsy - przekręcił kartkę tak, by kobieta mogła przyjrzeć się szkicowi - odmiana późno kwitnąca, na przełomie września i października, powinna mieć kwiaty w kolorze podobnym do pani peleryny. A szukać należy jej w wilgotnych, zacienionych miejscach - wyrecytował zapamiętane informacje - ponoć skrywa się często w przymorskich grotach bądź za skałami - przytulona do chłodu i ciemności. Mało przyjazne warunki do życia; dokładnie takie, jakie preferował on sam.
- To nie wiatry ze sobą walczą, skończyło się lato, gdy nad morzem czuwał Njord - właściwie nieszczególnie zastanawiało go to, czy jego rozmówczyni w ogóle skojarzy tę nazwę; zapominał się, pozostając w swej bańce informacji, i nie dostrzegał czasem tego, co znajdowało się poza nią - jesień to okres, gdy Aegir wynurza się z głębi, i zawładnąć chce tonią - dwóch panów głębokich wód, w odwiecznej walce - Njord pragnie fal ułożonych w ciszy, a Aegir szarpie je siłą, wzburza morze, kotłuje, emanuje mrokiem, tym, czego ludzie boją się pod taflą najbardziej.
Być może sprawiał wrażenie obojętnego na bytujące gdzieś obok istoty, a zieleń była tylko jedną z wielu smug bodźców, którymi atakował go zewsząd świat, lecz nigdy nie marnotrawił czy to składników, czy ludzkich ciał - z każdego wydobywał krew co do ostatniej kropli. Zachłannie sięgać po dary tego miejsca nie zamierzał, zależało mu wyłącznie na zebraniu zapasu rośliny, po którą fatygował się tyle kilometrów.
Właściwie na tej krótkiej wymianie zdań pewnie by się skończyło, a każde z nich ruszyłoby w swoją stronę, gdyby nie propozycja nieznajomej. Obrzucił ją krótkim spojrzeniem, nim sam również pomknął wzrokiem gdzieś dalej, próbując objąć rozciągający się krajobraz, rozmywający się z każdym uderzeniem wiatru gnającego znad morza.
Właściwie - czemu nie?
- Czego pani szuka? - przeszedł więc od razu do konkretów. - Ja potrzebuję ailhotsy - przekręcił kartkę tak, by kobieta mogła przyjrzeć się szkicowi - odmiana późno kwitnąca, na przełomie września i października, powinna mieć kwiaty w kolorze podobnym do pani peleryny. A szukać należy jej w wilgotnych, zacienionych miejscach - wyrecytował zapamiętane informacje - ponoć skrywa się często w przymorskich grotach bądź za skałami - przytulona do chłodu i ciemności. Mało przyjazne warunki do życia; dokładnie takie, jakie preferował on sam.
i ache in a language so old that even the earth no longer remembers; so dead that it has returned to dust
Calder Borgin
Zawód : zaklinam teraźniejszość
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
you're not dead but
you're not alive either
you're a ghost with
a beating heart
you're not alive either
you're a ghost with
a beating heart
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Rozpoznawanie twarzy było dla niej całkiem naturalnym odruchem, zwłaszcza gdy trafiała na czarodziejów w swoim wieku - kojarzyła sporo osób z Hogwartu. Mogła to być nieuświadomiona reakcja samozachowawcza, bowiem sporo jednostek uprzykrzało jej życie za czasów szkolnych. Z oczywistych względów wolała nie mieć z nimi do czynienia. Nawet jeśli nie spotykała często swoich oprawców, zdarzało się. Tym razem nie zmieniałaby ich w tchórzofretki, a zwykłe karaluchy, tfu!
Przekrzywiła nieznacznie głowę, słuchając wersji rozmówcy. Nie znała tych imion, ale przytoczone przez mężczyznę słowa zainteresowały ją i z miejsca pobudziły wyobraźnię. Już tłumaczyła sobie, że Aegir to wieloryb, którego mieli okazję przed chwilą zobaczyć, ale zamiast podzielić się tą wizją, wolała zapytać, skąd pochodzą te wierzenia. Miała podejrzenia - tylko i wyłącznie dzięki wcześniejszym rozmowom z Asbjornem. Coś w brzmieniu tych imion przypominało jej o Norwegu.
- Czy to północne imiona? - zapytała bezpośrednio, zaciekawiona. - Chętnie usłyszałabym więcej - uwielbiała opowieści, mogły towarzyszyć pracy i umilać ją. Tuż po tych słowach padła propozycja współpracy. Z łagodnym uśmiechem przyjęła odpowiedź, jasno wyrażającą zgodę. Nie miała pojęcia, do czego stosowana była roślina, której szukał i nie dopytywała, tym razem powstrzymując swoją ciekawość. Kiwnęła tylko głową, zapoznając się z podsuniętym szkicem oraz wskazówkami.
- Głównie ziół. Rosną tu magiczne rumianki o silniejszych właściwościach, różnią się nieco od typowych, mają bardziej postrzępione płatki. Honkenia skalista, wygląda tak - pokazała szkic z notatek, które zabrała z księgi w lecznicy. - Ma rudobrązowe liście. Magiczny rokitnik - krzew o granatowych owocach, dojrzałe powinny opalizować na niebiesko. Ach, i niebieski kwiat i kolce, nazwa strasznie trudna do wymówienia - uznała, nie bawiąc się w udawanie wielkiej znawczyni. Taka prawda, łamała sobie język na szkockim, a z tego języka kwiatu nadano imię. - Trzeba na niego uważać, ma podwójny korzeń i ucieka, kiedy się go wyciągnie.
Nie czekała w miejscu, aż rośliny same do niej przybiegną, ruszyła powoli naprzód, rozglądając się za pierwszymi tropami. Z rumiankami nie było trudno, prędko ukazały się oczom, dlatego delikatnie wydobyła je z podłoża, przekładając ostrożnie do podłużnego pudełka, przypominającego te, w których sprzedawane były różdżki. - Możemy sprawdzić przy tamtych skałach - wskazała pudełkiem, zanim schowała je do torby. Wyglądały dosyć niebezpiecznie, ale i obiecująco.
Przekrzywiła nieznacznie głowę, słuchając wersji rozmówcy. Nie znała tych imion, ale przytoczone przez mężczyznę słowa zainteresowały ją i z miejsca pobudziły wyobraźnię. Już tłumaczyła sobie, że Aegir to wieloryb, którego mieli okazję przed chwilą zobaczyć, ale zamiast podzielić się tą wizją, wolała zapytać, skąd pochodzą te wierzenia. Miała podejrzenia - tylko i wyłącznie dzięki wcześniejszym rozmowom z Asbjornem. Coś w brzmieniu tych imion przypominało jej o Norwegu.
- Czy to północne imiona? - zapytała bezpośrednio, zaciekawiona. - Chętnie usłyszałabym więcej - uwielbiała opowieści, mogły towarzyszyć pracy i umilać ją. Tuż po tych słowach padła propozycja współpracy. Z łagodnym uśmiechem przyjęła odpowiedź, jasno wyrażającą zgodę. Nie miała pojęcia, do czego stosowana była roślina, której szukał i nie dopytywała, tym razem powstrzymując swoją ciekawość. Kiwnęła tylko głową, zapoznając się z podsuniętym szkicem oraz wskazówkami.
- Głównie ziół. Rosną tu magiczne rumianki o silniejszych właściwościach, różnią się nieco od typowych, mają bardziej postrzępione płatki. Honkenia skalista, wygląda tak - pokazała szkic z notatek, które zabrała z księgi w lecznicy. - Ma rudobrązowe liście. Magiczny rokitnik - krzew o granatowych owocach, dojrzałe powinny opalizować na niebiesko. Ach, i niebieski kwiat i kolce, nazwa strasznie trudna do wymówienia - uznała, nie bawiąc się w udawanie wielkiej znawczyni. Taka prawda, łamała sobie język na szkockim, a z tego języka kwiatu nadano imię. - Trzeba na niego uważać, ma podwójny korzeń i ucieka, kiedy się go wyciągnie.
Nie czekała w miejscu, aż rośliny same do niej przybiegną, ruszyła powoli naprzód, rozglądając się za pierwszymi tropami. Z rumiankami nie było trudno, prędko ukazały się oczom, dlatego delikatnie wydobyła je z podłoża, przekładając ostrożnie do podłużnego pudełka, przypominającego te, w których sprzedawane były różdżki. - Możemy sprawdzić przy tamtych skałach - wskazała pudełkiem, zanim schowała je do torby. Wyglądały dosyć niebezpiecznie, ale i obiecująco.
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Linne Mhoireibh
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja