Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Gloucestershire
Solsbury Hill
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Solsbury Hill
Solsbury Hill to urokliwe miejsce, które co roku na wiosnę zakwita we wszystkich odcieniach oranżu i żółci, odmienną barwą zdaje się być jedynie przebijająca spod spodu zieleń liści i łodyg. Nie znajdziecie tutaj żadnych drzew ani krzewów, jedynie ciągnące się przez kilka kilometrów łąki. Czasami można tu spotkać mugoli pasających niedaleko krowy, innym razem przebiegające stepami duchy dzikich koni, jeszcze innym niewielkie zbiorowiska strzygących uszami jeleni i saren. Wśród wysokich kwiatów i traw zawsze odnajdzie się odpowiednie miejsce na koc i koszyk z łakociami.
Całe niebo jest różowe.
Dzień chyli się ku końcowi, ale właśnie teraz Solsbury Hill wygląda najpiękniej. Mariaż różu z żółcią i pomarańczami jest tak ślicznym widokiem, że Maria nie może powstrzymać się od drobnego westchnienia, przyciśnięcia drobnej dłoni do serca, rozgrzanej promieniami słonecznymi skóry skrytej pod materiałem skromnej, białej koszuli z podwiniętymi rękawami i haftami zdobiącymi wyprasowane kołnierzyki. Nadchodzący wieczór pachnie wilgocią i jest to dobry znak — cały dzień spędziła przecież panna Multon właśnie tutaj, przechadzając się ciągnącą się kilometrami łąką. Wypatrywała nadbiegającej z oddali leśnej zwierzyny, ciesząc się spokojem, o który przecież ostatnio było tak bardzo trudno; od wciągnięcia w meandry wojny, od zerwania oślepiającej opaski, którą nałożył jej na oczy ojciec, by w typowej dla siebie manierze nie pozwolić córce przejmować się wojną, minęły już dwa miesiące. Dziś jednak jest niedziela, niedziela szczególna, bo jutrzejszy poniedziałek nie oznacza wcale konieczności pójścia do pracy, dobrzy państwo Parkinson przedłużyli świętowanie dnia dziecka, pozwalając opiekunkom jednorożców na jeszcze jeden dzień wytchnienia. Maria może więc poświęcić się swej ulubionej rozrywce, spacerować wśród natury, korzystać z dnia, który powoli przeradza się w noc.
Ma przy sobie wiklinowy koszyk, ten sam, którego używa na wszystkie pikniki w dobrej pogodzie, w nim cienki koc w kratkę, dwie książki, do połowy opróżnioną karafkę z wodą i pół kanapki z chleba razowego przełożonego pastą z gotowanego grochu. Koszyk przypięty jest bezpiecznie do miotły, którą ma na plecach, spacerują we dwójkę — nierozłączne przyjaciółki. Głowa zadarta do góry obserwowała, jak ostatnie promienie słońca raczą gasnąć, powoli pogrążać świat w ciemności. Ciemność budzi wtedy do życia inne stworzenia, te aktywne nocą. Słychać więc pohukiwanie ze zbliżającego się raz po raz lasu, w którym znajduje się przecież ścieżka, po której może wrócić do swojego domu. Do Okruszka z Solsbury Hill nie jest szczególnie daleko i gdyby tylko zebrała się wcześniej, mogłaby wrócić pieszo. Ale natura woła ją — woła szczerze, a ona niezdolna jest jej odmówić, zostaje więc na polanie odrobinę za długo, ale z każdym krokiem zbliża się coraz bardziej do wysokich sylwetek leśnych drzew.
Za nią dogasający róż, żółć i pomarańcz kładzące się do snu.
Aż krzyk rozdziera wieczorną sielankę, a Maria zatrzymuje się w połowie kroku, napięta jak struna, blada jak świeżo przygotowane pod obraz płótno.
Uciekaj.
Jest wojna i okrzyku takiego jak ten nie słyszy po raz pierwszy. Jest histeryczny, topi się w panice, jest co gorsze szczery. I powtarza się. Trzy razy uciekaj, ktokolwiek to jest, z a l e ż y mu. I jeżeli aż tak mu zależy, sam musi być w tarapatach, więc Maria nie myśli wiele, nie myśli dużo, odwraca się w kierunku, z którego nadbiega dźwięk.
Tylko po to, by zobaczyć rudowłosego mężczyznę, w ostatnich promieniach słońca odcień ten mieni się jak miedź i byłby to piękny widok, jak żywcem wyjęty z książek, które nosiła w koszyku, gdyby nie to, że targało nim coś bolesnego, coś, czemu nie potrafił się przeciwstawić, coś, przed czym pragnął ją ostrzec. Ją, nieznajomą, przypadkowego gościa łąk na granicy lasów Gloucestershire.
— Co się dzie— — pragnie zapytać, w szarozielonych oczach, otwartych teraz szeroko w zdziwieniu splątanym z przerażeniem błyskają iskry, to niema obietnica, nie bój się, proszę, pomogę... Ale nie jest dane jej skończyć, mężczyzna krzyczy coś o zmianie, ostatnie słowa są chyba najgorsze, rozdzierające duszę wyznanie skroplone krwią, którą pić będą kwiaty na skraju tej biednej łąki.
Wszystko dzieje się szybko, ale Maria nie może dać się sparaliżować. Ciało działa prędzej od rozumu, bo gdyby było inaczej, wpatrywałaby się w to sadystyczne przedstawienie, nie zważając nawet, że oto zza jednej z chmur wyłania się srebrzysta tarcza księżyca i to ona będzie dziś świadkiem ich spotkania, nie słoneczne promienie. Ręce prędko umożliwiają ściągnięcie miotły z pleców, wiklinowy koszyk chybocze się nieco, ale nie wypuszcza z siebie zawartości, Maria zabezpieczyła go przecież wcześniej odpowiednim zaklęciem. W kolejnej sekundzie błękitna spódnica wznosi się razem z podniesioną nogą, Maria odbija się obiema nogami od ziemi, by znaleźć się na wysokości koron drzew, szumiących cicho — pohukujący ptak musiał zostać spłoszony krzykami, zostaje tylko łąka po prawej, las po lewej i cierpiący katusze człowiek pod nią.
— Proszę się nie bać! — krzyczy więc Maria z góry, krzyczy ile ma sił w płucach, ale nigdy nie potrafiła być szczególnie głośna, nie wie, czy wilkołak jest w stanie ją usłyszeć. Wie o tych stworzeniach co nieco, nie jest przecież głupim dziewczęciem, klątwa likantropii straszyła nawet z podręczników w błękitnej oprawie spisanych we francuskiej mowie. Ale wierzy — może chce wierzyć — że tam w środku wciąż jest człowiek, że ktoś tak dobry, by ją ostrzec, nie będzie chciał jej skrzywdzić, że jest w swym losie po prostu tragicznie bezradny. Ale nie musi w tym tkwić przecież sam, a Maria, pomimo własnego strachu, pomimo serca bijącego tak prędko, że ma wrażenie, że przy kolejnym krzyku podejdzie jej ono do gardła i wypadnie z ust — musi być dzielna. może i za ich dwójkę, bo choć kocha te okolice i uznaje je za bezpieczne — nie wie, czy są bezpieczne dla wilkołaków. Wie, że jeden z chłopców z jej rocznika zapisał się do brygady w Ministerstwie Magii, ale on był z Surrey, nie z Gloucestershire, może nie trafią na niego, to tylko jedna noc. — Ja... ja będę tutaj, bezpieczna! Nie zostawię cię tu samego! — krzyczy więc dalej, wbrew logice i instynktowi samozachowawczemu, bo uczono ją, by od wilkołaków uciekać, ale wyobraźnia pracuje zbyt szybko, zbyt prędko, zbyt mocno. I wie, że gdyby coś stało się temu dobremu mężczyźnie, nie potrafiłaby sobie tego wybaczyć.
Dzień chyli się ku końcowi, ale właśnie teraz Solsbury Hill wygląda najpiękniej. Mariaż różu z żółcią i pomarańczami jest tak ślicznym widokiem, że Maria nie może powstrzymać się od drobnego westchnienia, przyciśnięcia drobnej dłoni do serca, rozgrzanej promieniami słonecznymi skóry skrytej pod materiałem skromnej, białej koszuli z podwiniętymi rękawami i haftami zdobiącymi wyprasowane kołnierzyki. Nadchodzący wieczór pachnie wilgocią i jest to dobry znak — cały dzień spędziła przecież panna Multon właśnie tutaj, przechadzając się ciągnącą się kilometrami łąką. Wypatrywała nadbiegającej z oddali leśnej zwierzyny, ciesząc się spokojem, o który przecież ostatnio było tak bardzo trudno; od wciągnięcia w meandry wojny, od zerwania oślepiającej opaski, którą nałożył jej na oczy ojciec, by w typowej dla siebie manierze nie pozwolić córce przejmować się wojną, minęły już dwa miesiące. Dziś jednak jest niedziela, niedziela szczególna, bo jutrzejszy poniedziałek nie oznacza wcale konieczności pójścia do pracy, dobrzy państwo Parkinson przedłużyli świętowanie dnia dziecka, pozwalając opiekunkom jednorożców na jeszcze jeden dzień wytchnienia. Maria może więc poświęcić się swej ulubionej rozrywce, spacerować wśród natury, korzystać z dnia, który powoli przeradza się w noc.
Ma przy sobie wiklinowy koszyk, ten sam, którego używa na wszystkie pikniki w dobrej pogodzie, w nim cienki koc w kratkę, dwie książki, do połowy opróżnioną karafkę z wodą i pół kanapki z chleba razowego przełożonego pastą z gotowanego grochu. Koszyk przypięty jest bezpiecznie do miotły, którą ma na plecach, spacerują we dwójkę — nierozłączne przyjaciółki. Głowa zadarta do góry obserwowała, jak ostatnie promienie słońca raczą gasnąć, powoli pogrążać świat w ciemności. Ciemność budzi wtedy do życia inne stworzenia, te aktywne nocą. Słychać więc pohukiwanie ze zbliżającego się raz po raz lasu, w którym znajduje się przecież ścieżka, po której może wrócić do swojego domu. Do Okruszka z Solsbury Hill nie jest szczególnie daleko i gdyby tylko zebrała się wcześniej, mogłaby wrócić pieszo. Ale natura woła ją — woła szczerze, a ona niezdolna jest jej odmówić, zostaje więc na polanie odrobinę za długo, ale z każdym krokiem zbliża się coraz bardziej do wysokich sylwetek leśnych drzew.
Za nią dogasający róż, żółć i pomarańcz kładzące się do snu.
Aż krzyk rozdziera wieczorną sielankę, a Maria zatrzymuje się w połowie kroku, napięta jak struna, blada jak świeżo przygotowane pod obraz płótno.
Uciekaj.
Jest wojna i okrzyku takiego jak ten nie słyszy po raz pierwszy. Jest histeryczny, topi się w panice, jest co gorsze szczery. I powtarza się. Trzy razy uciekaj, ktokolwiek to jest, z a l e ż y mu. I jeżeli aż tak mu zależy, sam musi być w tarapatach, więc Maria nie myśli wiele, nie myśli dużo, odwraca się w kierunku, z którego nadbiega dźwięk.
Tylko po to, by zobaczyć rudowłosego mężczyznę, w ostatnich promieniach słońca odcień ten mieni się jak miedź i byłby to piękny widok, jak żywcem wyjęty z książek, które nosiła w koszyku, gdyby nie to, że targało nim coś bolesnego, coś, czemu nie potrafił się przeciwstawić, coś, przed czym pragnął ją ostrzec. Ją, nieznajomą, przypadkowego gościa łąk na granicy lasów Gloucestershire.
— Co się dzie— — pragnie zapytać, w szarozielonych oczach, otwartych teraz szeroko w zdziwieniu splątanym z przerażeniem błyskają iskry, to niema obietnica, nie bój się, proszę, pomogę... Ale nie jest dane jej skończyć, mężczyzna krzyczy coś o zmianie, ostatnie słowa są chyba najgorsze, rozdzierające duszę wyznanie skroplone krwią, którą pić będą kwiaty na skraju tej biednej łąki.
Wszystko dzieje się szybko, ale Maria nie może dać się sparaliżować. Ciało działa prędzej od rozumu, bo gdyby było inaczej, wpatrywałaby się w to sadystyczne przedstawienie, nie zważając nawet, że oto zza jednej z chmur wyłania się srebrzysta tarcza księżyca i to ona będzie dziś świadkiem ich spotkania, nie słoneczne promienie. Ręce prędko umożliwiają ściągnięcie miotły z pleców, wiklinowy koszyk chybocze się nieco, ale nie wypuszcza z siebie zawartości, Maria zabezpieczyła go przecież wcześniej odpowiednim zaklęciem. W kolejnej sekundzie błękitna spódnica wznosi się razem z podniesioną nogą, Maria odbija się obiema nogami od ziemi, by znaleźć się na wysokości koron drzew, szumiących cicho — pohukujący ptak musiał zostać spłoszony krzykami, zostaje tylko łąka po prawej, las po lewej i cierpiący katusze człowiek pod nią.
— Proszę się nie bać! — krzyczy więc Maria z góry, krzyczy ile ma sił w płucach, ale nigdy nie potrafiła być szczególnie głośna, nie wie, czy wilkołak jest w stanie ją usłyszeć. Wie o tych stworzeniach co nieco, nie jest przecież głupim dziewczęciem, klątwa likantropii straszyła nawet z podręczników w błękitnej oprawie spisanych we francuskiej mowie. Ale wierzy — może chce wierzyć — że tam w środku wciąż jest człowiek, że ktoś tak dobry, by ją ostrzec, nie będzie chciał jej skrzywdzić, że jest w swym losie po prostu tragicznie bezradny. Ale nie musi w tym tkwić przecież sam, a Maria, pomimo własnego strachu, pomimo serca bijącego tak prędko, że ma wrażenie, że przy kolejnym krzyku podejdzie jej ono do gardła i wypadnie z ust — musi być dzielna. może i za ich dwójkę, bo choć kocha te okolice i uznaje je za bezpieczne — nie wie, czy są bezpieczne dla wilkołaków. Wie, że jeden z chłopców z jej rocznika zapisał się do brygady w Ministerstwie Magii, ale on był z Surrey, nie z Gloucestershire, może nie trafią na niego, to tylko jedna noc. — Ja... ja będę tutaj, bezpieczna! Nie zostawię cię tu samego! — krzyczy więc dalej, wbrew logice i instynktowi samozachowawczemu, bo uczono ją, by od wilkołaków uciekać, ale wyobraźnia pracuje zbyt szybko, zbyt prędko, zbyt mocno. I wie, że gdyby coś stało się temu dobremu mężczyźnie, nie potrafiłaby sobie tego wybaczyć.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
The member 'Maria Multon' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Harmider jęków i bestialskich krzyków przeobraża się w nicość. Donośny, wilczy skowyt spłoszył okoliczną faunę; przez moment jedynym słyszalnym dźwiękiem staje się podmuch letniego wiatru, jakby nawet świerszcze eksmitowały się z okolicy w przestrachu. Odważna pannica nie rwie się jednak do ucieczki; stawia opór panice, w trymiga podrywa się na miotle i góruje nad miriadami szumiących drzew, spod granatowej kopuły gwieździstego nieba przyglądając się temu, co z rudzielca zostało. Makabryczny obraz mężczyzny poddanego torturze deformacji wnet przekształca się wyłącznie w powidok — instynkt może podpowiadać, że na jego miejscu nie ma już dobrego człowieka, który przestrogą chciał odgonić ją z miejsca. Humanoidalna istota staje na równe nogi i patrzy ku sklepieniu; zauważając ludzką obecność, warczy głośno z niezadowolenia, jakby w ramach ostatniego ostrzeżenia. Rdzawe futro jeży się z dezorientacji, długi pysk obnaża kły, które błyszczą bielą w księżycowej poświacie, a niedostrzegalna w mroku zieleń ludzkich oczu przybiera świetlisty odcień i bystrzejszy wyraz. Bestia stawia wreszcie pierwsze kroki — z początku mozolne, co przywodzi na myśl ludzi, którzy po długiej łóżkowej kuracji na powrót uczą się chodzić — szybko jednak zmienia swą posturę; z gracją pada na cztery umięśnione łapy i rusza pędem w głąb lasu, gdzie przysłania ją korona drzew.
Dynamizm reakcji na obecność nowego drapieżnika daje się odczuć od pierwszych chwil. Rutyna nocnych stworzeń ulega zachwianiu; te, wyczuwając zagrożenie, poszukują schronienia lub oddają się ucieczce w popłochu, by zwiększyć swoje szanse na przeżycie tej nocy. Nawet najmniejszy ruch czy szelest nie ulega uwadze wyczulonych zmysłów likantropa. Słyszalny nawet dla lotniczki staje się hurtowy trzepot skrzydeł; przygasa pohukiwanie sów, nocne ptactwo ucieka jeszcze głębiej lub kryje się wśród drzew i chyba tylko kruki w bezpiecznej odległości wyczekują nadchodzącej uczty. Nawet najmniejsze gryzonie starają się ukryć w gęstwinie krzaków czy systemie podziemnych nor, w których spędzają regularnie swoje dni. Tylko czy rzeczywiście jest się czego bać?
Wielki, zły wilk kieruje się zwierzęcymi instynktami, ale nie stracił nad sobą kontroli; niezupełnie, jak też zdarzało się zazwyczaj w pełnię. Wyjątkowo okiełznana drapieżna intuicja to rezultat walki, która zadziała się w jego głowie; walki, którą toczy z samym sobą, ujarzmiając bestię w imię człowieczeństwa. Do tej pory każda samotna eskapada Garfielda Weasley kończyła się napadami furii, nad którą nie miał kontroli, której nawet nie pamiętał, mając w głowie tylko strzępki krwawych obrazów, jak wtedy, gdy przypalany czarnoksięskimi metodami uwolnił z oków potwora, który pożarł jego wrogów. Dziś czuje się inaczej; wciąż wielkim wysiłkiem jest opanowanie głodu, lecz potrafi okiełznać potrzebę ataku poruszających się obiektów. Węch tropi wyłącznie w poszukiwaniu krwi; nad tym nie ma kontroli — ta żądza jest zbyt silna, zbyt podniecająca, by przejść obok niej obojętnie. Jednakże, kiedy unosi głowę ku górze, ku niebu, wbijając wielkie ślepia w Marię, w jego spojrzeniu da się odnaleźć cień świadomości, jakby niemo zaakceptował rolę swojej przewodniczki — i choć z pewnością nie raz zboczy z wytyczonego kursu, coś mogło jej podpowiadać, że zakotwicza się w bezpiecznej myśli o uzyskaniu pomocy, której będzie potrzebował — jeśli nie on, być może ktoś inny.
Chciałby się odezwać, lecz może pozwolić sobie wyłącznie na przeciągły skowyt. Wyje więc, do księżyca i do swej przewodniczki, niby w grymasie bólu i cierpienia, bo nie przemawia przez niego bestia. Wewnątrz wilkołaczej głowy animalne odruchy zderzają się z ludzkimi przebłyskami świadomości, które pragną wyzwolić się z ciała, w którym ugrzęzły; które nie mogą znieść mnogości rozrywających nozdrza zapachów z promienia kilku kilometrów. Woni pyłków kwiatów, które zakwitły w słońcu; odoru zwierzęcych odchodów, którym mógłby tropić swoje ofiary; nawet przebijających się przez nie ludzkich zapachów... i metalicznego, słodkiego aromatu, który od razu wytrąca go z rytmu.
Traci nad sobą kontrolę. Widoczny przed chwilą przejaw człowieczeństwa zostaje wyparty w ułamki sekundy wyłącznie przez głód. Tempo jego biegu nieznacznie przewyższa zdolności lotnicze Marii, której problemem jest ograniczona widoczność; bestia nie skrada się, jednak zdaje się mknąć prosto do celu, pewna swojej siły i szybkości, gotowa pożreć swoją ofiarę, kiedy tylko znajdzie się w jej zasięgu. Jeśli to człowiek, jest w niebywale dużym niebezpieczeństwie; przed Marią stoi decyzja, czy zawczasu ingerować w splot zdarzeń, czy pozwolić wilkołakowi oddać się własnej naturze.
Dynamizm reakcji na obecność nowego drapieżnika daje się odczuć od pierwszych chwil. Rutyna nocnych stworzeń ulega zachwianiu; te, wyczuwając zagrożenie, poszukują schronienia lub oddają się ucieczce w popłochu, by zwiększyć swoje szanse na przeżycie tej nocy. Nawet najmniejszy ruch czy szelest nie ulega uwadze wyczulonych zmysłów likantropa. Słyszalny nawet dla lotniczki staje się hurtowy trzepot skrzydeł; przygasa pohukiwanie sów, nocne ptactwo ucieka jeszcze głębiej lub kryje się wśród drzew i chyba tylko kruki w bezpiecznej odległości wyczekują nadchodzącej uczty. Nawet najmniejsze gryzonie starają się ukryć w gęstwinie krzaków czy systemie podziemnych nor, w których spędzają regularnie swoje dni. Tylko czy rzeczywiście jest się czego bać?
Wielki, zły wilk kieruje się zwierzęcymi instynktami, ale nie stracił nad sobą kontroli; niezupełnie, jak też zdarzało się zazwyczaj w pełnię. Wyjątkowo okiełznana drapieżna intuicja to rezultat walki, która zadziała się w jego głowie; walki, którą toczy z samym sobą, ujarzmiając bestię w imię człowieczeństwa. Do tej pory każda samotna eskapada Garfielda Weasley kończyła się napadami furii, nad którą nie miał kontroli, której nawet nie pamiętał, mając w głowie tylko strzępki krwawych obrazów, jak wtedy, gdy przypalany czarnoksięskimi metodami uwolnił z oków potwora, który pożarł jego wrogów. Dziś czuje się inaczej; wciąż wielkim wysiłkiem jest opanowanie głodu, lecz potrafi okiełznać potrzebę ataku poruszających się obiektów. Węch tropi wyłącznie w poszukiwaniu krwi; nad tym nie ma kontroli — ta żądza jest zbyt silna, zbyt podniecająca, by przejść obok niej obojętnie. Jednakże, kiedy unosi głowę ku górze, ku niebu, wbijając wielkie ślepia w Marię, w jego spojrzeniu da się odnaleźć cień świadomości, jakby niemo zaakceptował rolę swojej przewodniczki — i choć z pewnością nie raz zboczy z wytyczonego kursu, coś mogło jej podpowiadać, że zakotwicza się w bezpiecznej myśli o uzyskaniu pomocy, której będzie potrzebował — jeśli nie on, być może ktoś inny.
Chciałby się odezwać, lecz może pozwolić sobie wyłącznie na przeciągły skowyt. Wyje więc, do księżyca i do swej przewodniczki, niby w grymasie bólu i cierpienia, bo nie przemawia przez niego bestia. Wewnątrz wilkołaczej głowy animalne odruchy zderzają się z ludzkimi przebłyskami świadomości, które pragną wyzwolić się z ciała, w którym ugrzęzły; które nie mogą znieść mnogości rozrywających nozdrza zapachów z promienia kilku kilometrów. Woni pyłków kwiatów, które zakwitły w słońcu; odoru zwierzęcych odchodów, którym mógłby tropić swoje ofiary; nawet przebijających się przez nie ludzkich zapachów... i metalicznego, słodkiego aromatu, który od razu wytrąca go z rytmu.
Traci nad sobą kontrolę. Widoczny przed chwilą przejaw człowieczeństwa zostaje wyparty w ułamki sekundy wyłącznie przez głód. Tempo jego biegu nieznacznie przewyższa zdolności lotnicze Marii, której problemem jest ograniczona widoczność; bestia nie skrada się, jednak zdaje się mknąć prosto do celu, pewna swojej siły i szybkości, gotowa pożreć swoją ofiarę, kiedy tylko znajdzie się w jej zasięgu. Jeśli to człowiek, jest w niebywale dużym niebezpieczeństwie; przed Marią stoi decyzja, czy zawczasu ingerować w splot zdarzeń, czy pozwolić wilkołakowi oddać się własnej naturze.
Garfield Weasley
Zawód : Biuro Informacji i Propagandy "Memortek"
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 15 +5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Cenna lekcja przypada w udziale pannie Multon. Jest to lekcja o przemijaniu, jest to lekcja o lekkości bytu i istnienia, jest to też wreszcie nauka o tym, że gdy świat jednego człowieka się kończy — historie innych ciągną się dalej. Wśród krzyków, harmidru, pojękiwań i wycia kończy się bowiem świadomość Garfielda Weasleya, ale zaczyna się coś nowego.
Życie nienawidzi próżni, pragnie wypełnić ją jak najprędzej, często kosztem tych, którzy znajdują się najbliżej.
Ale Maria decyduje się przecież pozostać przy tym, który — według jej wciąż jeszcze naiwnej definicji lojalności — ochronił ją przed sobą samym. Pamięta przecież książki, które wertowała wielokrotnie, więcej razy, niż byłaby zdolna teraz przywołać z pamięci w formie konkretnej liczby. Pamięta, że rozdział o wilkołakach i likantropii rozpoczynał się ryciną likantropa, na którą naniesiono kontury człowiecze w celu porównawczym i że la lycanthropie była problemem niemal wyłącznie czarodziejskim, przede wszystkim dlatego, że ciała mugoli nie były aż tak silne jak umagicznionych, a rany zadane przez wilkołaka były dla nich często śmiertelne. Potrafi przywołać też z pamięci szelest pergaminu, gdy przewracała kartę na drugą stronę (rycina znajdowała się po prawej, więc do dalszego tekstu musiała przejść na lewo) i że to właśnie na drugiej stronie rozdziału zapisano, że do zakażenia likantropią dochodzi rzadziej w wyniku nałożenia klątwy, najczęściej w trakcie pełni — takiej jak ta — i że kluczowe jest zmieszanie się śliny likantropa z krwią jego ofiary. Oraz to, by czarodziej taki przeżył. Martwi przecież nie mogli ulegać transformacjom.
Wszystkie te informacje wracają do niej w jednej sekundzie, w momencie wybrzmienia najgorszego chyba, najbardziej przerażającego ryknięcia. Tego, które zaczyna się tragicznym, bo ludzkim jeszcze krzykiem, ale z każdym mijającym ułamkiem sekundy zmienia się w wilczy skowyt, bo przestaje krzyczeć człowiek, zaczyna krzyczeć bestia i nie ma już żartów, trzeba zachować jak najwięcej uwagi, skupić się na stojącym przed nią zadaniu, dotrzymać złożonej niewerbalnie, w prywatności czystego serca obietnicy.
Czy się boi? Oczywiście, że tak. Każdy, kto znalazłby się w jej sytuacji, wzbiłby się na miotle w górę, wysoko ponad las, z nadzieją, że umknie wilkołaczemu atakowi, że zaraz dostanie się wprost w bezpieczeństwo swego domu, zarygluje drzwi i dopiero wtedy odetchnie z ulgą. Maria jest jednak zbyt uparta w swym zamiarze, zbyt naiwna dla swego dobra. Wznosi się wyżej — tylko dla własnego bezpieczeństwa — dopiero, gdy wilcze ślepia spoglądają wprost na nią. Mięśnie napinają się wtedy, gotowe do ucieczki, gdyby nastała taka potrzeba. Nie chce myśleć o tym, kogo dobro należałoby priorytetyzować, gdyby naprawdę zrobiło się nieciekawie. Gdzieś podskórnie wie, że musiałaby podjąć decyzję egoistyczną, ale jedyną słuszną (gdzieś w zakamarku świadomości stwierdzenie to dźwięczy jej chłodnym głosem Elviry i drugim, męskim, gorącym od złości). Tylko żywa mogłaby udzielić mu pomocy później.
Bestia — a wraz z nią zniewolony w środku człowiek — zrywa się do biegu. Gorący impuls, kark palący ogniem nerwowości każe jej ruszyć za nim. Chciałaby znajdować się bezpośrednio nad nim, w odpowiedniej odległości tak, by nie mógł jej dosięgnąć, nawet gdyby próbował podskoczyć. Jej ukochana miotła nie jest jednak najlepszą, jaką można dostać, nie należy nawet do tych, które jako dobre mogą służyć specjalistom, po prostu nie stać jej na taki wydatek, mimo kumulowanych powoli oszczędności. Z tego też powodu wilkołak wychodzi na prowadzenie, Multon jest już przekonana, że podjął trop. Stara się, jak może wyczuć zapach krwi, to ona przecież pobudzała najmocniej wilcze zmysły.
I kiedy wreszcie metaliczny zapach uderza w jej nozdrza, trafia ją również myśl paniczna, choć chłodna jak stal.
Zaraz będzie za późno.
Leci więc dalej przed siebie, ściska miotłę mocno udami, zaplata wokół niej nogi, kładąc się na niej niemal, bo teraz trzyma się tylko jedną ręką i nogami właśnie. Prawa ręka majstruje chwilę przy pasie, aż wreszcie różdżka z drewna migdałowca trafia do dłoni, a Maria ma już plan, który musi wcielić w życie.
Jak najprędzej.
— Caneteria Ficta — różdżkę kieruje za siebie, w kierunku przeciwnym do tego, w którym zmierzał wilkołak. Tam nie było żadnego człowieka, tego była pewna, a może wiedzieli o tym oboje. Chciała, by iluzja zabrzmiała jak ludzki krzyk, lecz zaklęcie nie było wystarczająco silne, a teraz dziewczyna nie była już pewna, jak dobrym słuchem dysponują likantropowie. Dla upewnienia się, że wilkołak złapie się na jej małe oszustwo, skierowała różdżkę na jeden z pni obalonych drzew, bardzo niedaleko miejsca, w które trafiła pierwsza, niezbyt mocna wiązka zaklęcia. — Odore mutatio — kolejne zaklęcie, może dzięki sile determinacji Marii, odniosło pożądany wreszcie efekt, zmieniając woń obumarłego już drzewa w poznany już przez ich dwójkę, metaliczny zapach krwi.
Marii zostało mieć tylko nadzieję, że fortel odniesie sukces. Że ktokolwiek — cokolwiek — miało pecha krwawić w lesie w trakcie pełni, zostanie uratowane.
| i poglądowo rzucę na latanie na miotle (II, +60)
Życie nienawidzi próżni, pragnie wypełnić ją jak najprędzej, często kosztem tych, którzy znajdują się najbliżej.
Ale Maria decyduje się przecież pozostać przy tym, który — według jej wciąż jeszcze naiwnej definicji lojalności — ochronił ją przed sobą samym. Pamięta przecież książki, które wertowała wielokrotnie, więcej razy, niż byłaby zdolna teraz przywołać z pamięci w formie konkretnej liczby. Pamięta, że rozdział o wilkołakach i likantropii rozpoczynał się ryciną likantropa, na którą naniesiono kontury człowiecze w celu porównawczym i że la lycanthropie była problemem niemal wyłącznie czarodziejskim, przede wszystkim dlatego, że ciała mugoli nie były aż tak silne jak umagicznionych, a rany zadane przez wilkołaka były dla nich często śmiertelne. Potrafi przywołać też z pamięci szelest pergaminu, gdy przewracała kartę na drugą stronę (rycina znajdowała się po prawej, więc do dalszego tekstu musiała przejść na lewo) i że to właśnie na drugiej stronie rozdziału zapisano, że do zakażenia likantropią dochodzi rzadziej w wyniku nałożenia klątwy, najczęściej w trakcie pełni — takiej jak ta — i że kluczowe jest zmieszanie się śliny likantropa z krwią jego ofiary. Oraz to, by czarodziej taki przeżył. Martwi przecież nie mogli ulegać transformacjom.
Wszystkie te informacje wracają do niej w jednej sekundzie, w momencie wybrzmienia najgorszego chyba, najbardziej przerażającego ryknięcia. Tego, które zaczyna się tragicznym, bo ludzkim jeszcze krzykiem, ale z każdym mijającym ułamkiem sekundy zmienia się w wilczy skowyt, bo przestaje krzyczeć człowiek, zaczyna krzyczeć bestia i nie ma już żartów, trzeba zachować jak najwięcej uwagi, skupić się na stojącym przed nią zadaniu, dotrzymać złożonej niewerbalnie, w prywatności czystego serca obietnicy.
Czy się boi? Oczywiście, że tak. Każdy, kto znalazłby się w jej sytuacji, wzbiłby się na miotle w górę, wysoko ponad las, z nadzieją, że umknie wilkołaczemu atakowi, że zaraz dostanie się wprost w bezpieczeństwo swego domu, zarygluje drzwi i dopiero wtedy odetchnie z ulgą. Maria jest jednak zbyt uparta w swym zamiarze, zbyt naiwna dla swego dobra. Wznosi się wyżej — tylko dla własnego bezpieczeństwa — dopiero, gdy wilcze ślepia spoglądają wprost na nią. Mięśnie napinają się wtedy, gotowe do ucieczki, gdyby nastała taka potrzeba. Nie chce myśleć o tym, kogo dobro należałoby priorytetyzować, gdyby naprawdę zrobiło się nieciekawie. Gdzieś podskórnie wie, że musiałaby podjąć decyzję egoistyczną, ale jedyną słuszną (gdzieś w zakamarku świadomości stwierdzenie to dźwięczy jej chłodnym głosem Elviry i drugim, męskim, gorącym od złości). Tylko żywa mogłaby udzielić mu pomocy później.
Bestia — a wraz z nią zniewolony w środku człowiek — zrywa się do biegu. Gorący impuls, kark palący ogniem nerwowości każe jej ruszyć za nim. Chciałaby znajdować się bezpośrednio nad nim, w odpowiedniej odległości tak, by nie mógł jej dosięgnąć, nawet gdyby próbował podskoczyć. Jej ukochana miotła nie jest jednak najlepszą, jaką można dostać, nie należy nawet do tych, które jako dobre mogą służyć specjalistom, po prostu nie stać jej na taki wydatek, mimo kumulowanych powoli oszczędności. Z tego też powodu wilkołak wychodzi na prowadzenie, Multon jest już przekonana, że podjął trop. Stara się, jak może wyczuć zapach krwi, to ona przecież pobudzała najmocniej wilcze zmysły.
I kiedy wreszcie metaliczny zapach uderza w jej nozdrza, trafia ją również myśl paniczna, choć chłodna jak stal.
Zaraz będzie za późno.
Leci więc dalej przed siebie, ściska miotłę mocno udami, zaplata wokół niej nogi, kładąc się na niej niemal, bo teraz trzyma się tylko jedną ręką i nogami właśnie. Prawa ręka majstruje chwilę przy pasie, aż wreszcie różdżka z drewna migdałowca trafia do dłoni, a Maria ma już plan, który musi wcielić w życie.
Jak najprędzej.
— Caneteria Ficta — różdżkę kieruje za siebie, w kierunku przeciwnym do tego, w którym zmierzał wilkołak. Tam nie było żadnego człowieka, tego była pewna, a może wiedzieli o tym oboje. Chciała, by iluzja zabrzmiała jak ludzki krzyk, lecz zaklęcie nie było wystarczająco silne, a teraz dziewczyna nie była już pewna, jak dobrym słuchem dysponują likantropowie. Dla upewnienia się, że wilkołak złapie się na jej małe oszustwo, skierowała różdżkę na jeden z pni obalonych drzew, bardzo niedaleko miejsca, w które trafiła pierwsza, niezbyt mocna wiązka zaklęcia. — Odore mutatio — kolejne zaklęcie, może dzięki sile determinacji Marii, odniosło pożądany wreszcie efekt, zmieniając woń obumarłego już drzewa w poznany już przez ich dwójkę, metaliczny zapach krwi.
Marii zostało mieć tylko nadzieję, że fortel odniesie sukces. Że ktokolwiek — cokolwiek — miało pecha krwawić w lesie w trakcie pełni, zostanie uratowane.
| i poglądowo rzucę na latanie na miotle (II, +60)
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
The member 'Maria Multon' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 87
'k100' : 87
Miotła skręca gwałtownie, zagradzając Marii dalszą drogę. Zastyga o dwa metry przed dziewczyną, a jeździec szybko odzyskuje równowagę. Prostuje się, odgarnia z czoła przydługie, od dawna niestrzyżone włosy. Skręca szyję, sztywno, nienaturalnie, tak by móc patrzeć wprost na dziewczynę. Lodowato niebieskie oczy pozostają zupełnie nieruchome - nawet wtedy, gdy uśmiecha się promiennie, szerokim grymasem nieobejmującym górnej połowy twarzy.
-Magiczny zapach krwi? Tylko młody wilkołak by się na to nabrał. Za to ty - musisz znać ten zapach, by go sobie wyobrazić, by wyczarować go skutecznie. Skąd? - mruży oczy, w tembrze jego głosu pobrzmiewa coś na kształt rozczarowania. Maskowanego twardymi, szorstkimi głosami akcentu z zachodu.
Jest na siebie zły - przegapił zachód słońca, a nie powinien, był profesjonalistą.
Ale tamta sarna - ta, która tak mocno krwawiła, przyciągając dziś uwagę wilkołaka - była zbyt kusząca. Łania znalazła się wprost na jego drodze, tak jak jasnowłosa na drodze bestii. Tyle krwi. Zanim oprzytomniał i oderwał wzrok od kałuży, nie zdążył zaskoczyć bestii przed przemianą. Zresztą, nawet się jej tu nie spodziewał - to wzgórze, to zbyt łatwy teren, miał się zapuścić raczej w głębię lasów. Lasów, które znał jak własną kieszeń - pamiętał polanę zbroczoną jej krwią, pamiętał też szałas z sennej wizji, szałas, którego wciąż uparcie szukał.
Życie za życie.
-Widziałaś go, zanim się przemienił, dziewczyno? - pyta prędko, z naciskiem. Przechyla lekko głowę, jak ciekawski ptak, nie przerywając kontaktu wzrokowego. Na plecach ma kuszę, ale nie wydaje się obarczony jej ciężarem - w sposobie, w jaki siedzi na miotle jest coś nienaturalnego, nonszalancja przeplata się ze sztywnością.
-Reginald - woli inne imiona, ale to jest na tyle pospolite, by pasowało do wybranego nazwiska. -Rookwood, Brygada Ścigania Wilkołaków. - przedstawia się przezornie i kłamie jak z nut, kłamstwo zawsze przychodziło mu łatwo. To jest zresztą banalnie proste - wie, która rodzina usiłowała się ostatnio wkupić w łaski panów Avery, pamięta jasnowłosą łowczynię, która bardziej od polowań upodobała sobie zakazaną magię.
On jest prawdziwym łowca, niespętanym ani życzeniami Ministerstwa, ani panów Avery, ani nawet ojca, już od dawna nie. Wie za to, że ktoś poprosi go niedługo o przysługę i chce być o kilka kroków do przodu, jak zawsze.
Najbardziej lubi w końcu te przysługi, których inni nie mają odwagi wypowiedzieć. Nie na głos.
-Mów. - zachęca, w połowie sylaby orientując się chyba, że może tej łani nie powinien zastraszać. -To patriotyczny obowiązek, zadbasz o bezpieczeństwo innych. Skuteczniej, niż Nidorisem. - dodaje miękko, uśmiechając się łagodnie. Gdyby nie te zimne oczy, przybrana mina zmieniłaby go w kogoś zupełnie innego.
Przeczuwa, że dziś podjął ślepy trop - choć są w Gloucestershire, to bestia mignęła mu z góry gdy biegła w stronę lasu, wilkołak wydawał się mniejszy, młodszy od tego, którego poszukiwał - a wtedy pościg będzie bezsensowny, wtedy lepiej już skupić się na łaniach. Ale to nic - i tak chce wiedzieć, musi się upewnić, lubi wiedzieć.
Przecież polowanie dopiero się rozpoczyna.
-Magiczny zapach krwi? Tylko młody wilkołak by się na to nabrał. Za to ty - musisz znać ten zapach, by go sobie wyobrazić, by wyczarować go skutecznie. Skąd? - mruży oczy, w tembrze jego głosu pobrzmiewa coś na kształt rozczarowania. Maskowanego twardymi, szorstkimi głosami akcentu z zachodu.
Jest na siebie zły - przegapił zachód słońca, a nie powinien, był profesjonalistą.
Ale tamta sarna - ta, która tak mocno krwawiła, przyciągając dziś uwagę wilkołaka - była zbyt kusząca. Łania znalazła się wprost na jego drodze, tak jak jasnowłosa na drodze bestii. Tyle krwi. Zanim oprzytomniał i oderwał wzrok od kałuży, nie zdążył zaskoczyć bestii przed przemianą. Zresztą, nawet się jej tu nie spodziewał - to wzgórze, to zbyt łatwy teren, miał się zapuścić raczej w głębię lasów. Lasów, które znał jak własną kieszeń - pamiętał polanę zbroczoną jej krwią, pamiętał też szałas z sennej wizji, szałas, którego wciąż uparcie szukał.
Życie za życie.
-Widziałaś go, zanim się przemienił, dziewczyno? - pyta prędko, z naciskiem. Przechyla lekko głowę, jak ciekawski ptak, nie przerywając kontaktu wzrokowego. Na plecach ma kuszę, ale nie wydaje się obarczony jej ciężarem - w sposobie, w jaki siedzi na miotle jest coś nienaturalnego, nonszalancja przeplata się ze sztywnością.
-Reginald - woli inne imiona, ale to jest na tyle pospolite, by pasowało do wybranego nazwiska. -Rookwood, Brygada Ścigania Wilkołaków. - przedstawia się przezornie i kłamie jak z nut, kłamstwo zawsze przychodziło mu łatwo. To jest zresztą banalnie proste - wie, która rodzina usiłowała się ostatnio wkupić w łaski panów Avery, pamięta jasnowłosą łowczynię, która bardziej od polowań upodobała sobie zakazaną magię.
On jest prawdziwym łowca, niespętanym ani życzeniami Ministerstwa, ani panów Avery, ani nawet ojca, już od dawna nie. Wie za to, że ktoś poprosi go niedługo o przysługę i chce być o kilka kroków do przodu, jak zawsze.
Najbardziej lubi w końcu te przysługi, których inni nie mają odwagi wypowiedzieć. Nie na głos.
-Mów. - zachęca, w połowie sylaby orientując się chyba, że może tej łani nie powinien zastraszać. -To patriotyczny obowiązek, zadbasz o bezpieczeństwo innych. Skuteczniej, niż Nidorisem. - dodaje miękko, uśmiechając się łagodnie. Gdyby nie te zimne oczy, przybrana mina zmieniłaby go w kogoś zupełnie innego.
Przeczuwa, że dziś podjął ślepy trop - choć są w Gloucestershire, to bestia mignęła mu z góry gdy biegła w stronę lasu, wilkołak wydawał się mniejszy, młodszy od tego, którego poszukiwał - a wtedy pościg będzie bezsensowny, wtedy lepiej już skupić się na łaniach. Ale to nic - i tak chce wiedzieć, musi się upewnić, lubi wiedzieć.
Przecież polowanie dopiero się rozpoczyna.
I show not your face but your heart's desire
Maria musi się zatrzymać, gwałtownie, nagle, świst powietrza zdążył ją zaalarmować, a Zmiatacz 5 nie zawiódł w szybkości reakcji. Obie dłonie zaciśnięte mocno na rękojeści miotły drżą — nie wiadomo jednak, czy ze strachu, ze zdenerwowania, czy może nagłego wyrzutu adrenaliny. Wiadome jest tylko, że Maria przygląda się przybyszowi, głowę ma pochyloną do dołu, grube, sprężyste pukle okalają jasną twarz, a ona sama oddycha świszcząco, przez lekko rozchylone usta.
Żołądek ściska się w złym przeczuciu. Kim jest ten człowiek, co tutaj robi, czemu przygląda się jej tak intensywnie?
Nieznajomy zadaje pytanie, ale to pytanie niczego nie chce rozjaśnić. Maria zaciska mocniej zęby, złożyła obietnicę, w ciszy swego serca, że nie narazi tamtego na żadne niebezpieczeństwo. Stąd te wszystkie zaklęcia, stąd zapach krwi unoszący się w powietrzu. Ale skąd tutaj o n?
Serce przyspiesza bicie, twarz blednie wyraźnie, Maria musi coś wymyślić, cokolwiek, byleby tylko przekierować uwagę nieznajomego gdzieś indziej. Brzmi zbyt profesjonalnie, wie o czym mówi, wie, po co zjawił się dzisiejszej nocy w lesie. Nie jest — jak Maria — przypadkowym przechodniem i to sprawia, że zimny dreszcz przebiega w dół jej pleców, na odkrytych ramionach pojawia się gęsia skórka.
— Każda kobieta krwawi — odpowiada krótko, z niezwykłym jak na jej wrodzoną nieśmiałość zaparciem. Cała jej postawa mówi, że chciałaby jak najszybciej zakończyć tę rozmowę i coś podpowiada jej, że nie powinna ufać temu uśmiechowi, nie wtedy, gdy nie sięga do oczu, to niepokojące. Widzi też kuszę, to myśliwy, przebiega jej przez myśl, a w historii, którą słyszała ostatnio, myśliwy był czarnym charakterem. Jest też coś dziwnego w sposobie, w jaki siedzi na miotle, Maria poprawia się na swojej zupełnie odruchowo, siedzi tak, jak siedzą gracze Quidditcha. Mogłaby spokojnie utrzymać się w locie dzięki sile nóg, z wyprostowanymi plecami i rękoma zajmującymi się czymś innym niż trzymaniem drążka.
Na kolejne pytanie odpowiada już tylko gestem. Kręci przecząco głową, dalej patrzy na niego spod byka, nie powie mu, że widziała rude włosy i słyszała ostrzeżenie. Nie pokaże strzępków pozostałych po ubraniach, mogłyby być zbyt cenną wskazówką do rozgryzienia tajemnicy jego tożsamości. Musi zająć myśliwego, przynajmniej tak długo, by umożliwić mu ucieczkę do rannej zwierzyny.
— Nic nie widziałam — Maria nie potrafi kłamać jak z nut, jej kłamstwa mają ostre krawędzie, jak napięte sztylety ramion, są gotowe do zadania ran. Jemu, czy jej? Ale zaciętość miny może wskazywać na to, że do uzyskania od niej jakiejkolwiek informacji trzeba będzie wzbudzić jej zaufanie, nie strach. W strachu bije przecież jej serce, w rytm zdradzanych informacji, Re—gi—nald—Rook—wood—Bry—ga—da—Ści—ga—nia—Wil—ko—ła—ków. — Co chce pan robić? — pyta wreszcie i dopiero wtedy ucieka wzrokiem w bok. To zimne spojrzenie jest dla niej zbyt ciężkie, nie potrafi go znieść. Cofnęłaby się, z miłą chęcią, uciekła do Okruszka, ale różdżka z migdałowca jest wciąż ciepła pod jej palcami, a ona pomaga tylko w celach, które da się osiągnąć.
Może była jeszcze nadzieja?
Żołądek ściska się w złym przeczuciu. Kim jest ten człowiek, co tutaj robi, czemu przygląda się jej tak intensywnie?
Nieznajomy zadaje pytanie, ale to pytanie niczego nie chce rozjaśnić. Maria zaciska mocniej zęby, złożyła obietnicę, w ciszy swego serca, że nie narazi tamtego na żadne niebezpieczeństwo. Stąd te wszystkie zaklęcia, stąd zapach krwi unoszący się w powietrzu. Ale skąd tutaj o n?
Serce przyspiesza bicie, twarz blednie wyraźnie, Maria musi coś wymyślić, cokolwiek, byleby tylko przekierować uwagę nieznajomego gdzieś indziej. Brzmi zbyt profesjonalnie, wie o czym mówi, wie, po co zjawił się dzisiejszej nocy w lesie. Nie jest — jak Maria — przypadkowym przechodniem i to sprawia, że zimny dreszcz przebiega w dół jej pleców, na odkrytych ramionach pojawia się gęsia skórka.
— Każda kobieta krwawi — odpowiada krótko, z niezwykłym jak na jej wrodzoną nieśmiałość zaparciem. Cała jej postawa mówi, że chciałaby jak najszybciej zakończyć tę rozmowę i coś podpowiada jej, że nie powinna ufać temu uśmiechowi, nie wtedy, gdy nie sięga do oczu, to niepokojące. Widzi też kuszę, to myśliwy, przebiega jej przez myśl, a w historii, którą słyszała ostatnio, myśliwy był czarnym charakterem. Jest też coś dziwnego w sposobie, w jaki siedzi na miotle, Maria poprawia się na swojej zupełnie odruchowo, siedzi tak, jak siedzą gracze Quidditcha. Mogłaby spokojnie utrzymać się w locie dzięki sile nóg, z wyprostowanymi plecami i rękoma zajmującymi się czymś innym niż trzymaniem drążka.
Na kolejne pytanie odpowiada już tylko gestem. Kręci przecząco głową, dalej patrzy na niego spod byka, nie powie mu, że widziała rude włosy i słyszała ostrzeżenie. Nie pokaże strzępków pozostałych po ubraniach, mogłyby być zbyt cenną wskazówką do rozgryzienia tajemnicy jego tożsamości. Musi zająć myśliwego, przynajmniej tak długo, by umożliwić mu ucieczkę do rannej zwierzyny.
— Nic nie widziałam — Maria nie potrafi kłamać jak z nut, jej kłamstwa mają ostre krawędzie, jak napięte sztylety ramion, są gotowe do zadania ran. Jemu, czy jej? Ale zaciętość miny może wskazywać na to, że do uzyskania od niej jakiejkolwiek informacji trzeba będzie wzbudzić jej zaufanie, nie strach. W strachu bije przecież jej serce, w rytm zdradzanych informacji, Re—gi—nald—Rook—wood—Bry—ga—da—Ści—ga—nia—Wil—ko—ła—ków. — Co chce pan robić? — pyta wreszcie i dopiero wtedy ucieka wzrokiem w bok. To zimne spojrzenie jest dla niej zbyt ciężkie, nie potrafi go znieść. Cofnęłaby się, z miłą chęcią, uciekła do Okruszka, ale różdżka z migdałowca jest wciąż ciepła pod jej palcami, a ona pomaga tylko w celach, które da się osiągnąć.
Może była jeszcze nadzieja?
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Nie przywykł do kobiet, które tak otwarcie mówią o swoich comiesięcznych dolegliwościach - najpierw rozszerza lekko oczy, a potem odrzuca głowę do tyłu i śmieje się, głośno i wręcz perliście.
Rozbawienie nie obejmuje jednak pustych, lodowato-błękitnych tęczówek.
-Jedne krwawią mocniej niż inne. - poważnieje, znów zatrzymuje wzrok na Marii. Rozchyla lekko usta i przeciąga językiem po zębach, nie przerywając kontaktu wzrokowego. Lubi tą grę. Czeka, czy dziewczyna odwróci wzrok - ale ona go obserwuje. Siedzi pewnie na miotle, pyskuje, jedynie zgrywa zahukaną trzpiotkę.
-Widziałem kiedyś kobietę rozszarpaną przez wilkołaka. Nie miała już twarzy. Tylko strzępy. - mruczy cicho, niemal pieszczotliwie. Szmaragdowa suknia, ogniste włosy, tyle krwi. Z niektórych rzeczy jest w życiu dumny. -Jak myślisz, co by się z tobą stało, gdybyś nie była na miotle? - słowa brzmią chrapliwie, jakby każdym się delektował.
Marszczy lekko brwi w odpowiedzi na kolejne słowa - tak, jakby chciał usłyszeć coś innego.
-Nie kłamiesz równie dobrze, jak latasz. - wydyma lekko wargi, choć kobiety nie lubią słyszeć takich rzeczy. Nie pieprzysz się równie dobrze, jak wyglądasz - powiedział niedawno jednej i stracił ulubioną koszulę. Nie okazuje jednak ekspresyjnie irytacji ani złości, pozostaje równie niewzruszony jak wcześniej. Podlatuje za to bliżej, chcąc zrównać się z blondynką, spojrzeć na jej profil. Czeka, czy się cofnie, czy odleci. Jak blisko może się znaleźć?
-Moja rodzina adoptowała kiedyś wilcze szczenię. - mruczy, zdążywszy już zmienić strategię. Przylepia do twarzy łagodny uśmiech, idealnie naśladując gawędziarski ton pamiętany z dzieciństwa. Świat mitów, świat baśni, do świata potworów też się nada. -Wyglądało zupełnie, jak psie - i na początku było potulne, wręcz słodkie. Jadło nam z ręki. - przesuwa wzrokiem po Marii, ale patrzy przez nią, jakby wspominał tamte czasy. -Aż podrosło. Wilk rzucił się na mojego brata, tego, który zawsze miał dla niego najwięcej czułości. Rozszarpał mu nogę, do dzisiaj kuleje. Natury nie oszukasz, wilk nigdy nie będzie psem. A bestia - przyjacielem. - mówi dalej, próbując przybrać smutny ton, jak on zawsze, jak pani matka. Nie udaje mu się, smutek zawsze jest najtrudniejszy. Kręci lekko głową, ciemne loki opadają na czoło, usta znów układają się w uśmiech.
-Jak to - co? Sprawdzę jego dokumenty rejestracji, dopilnuję, by nie był dla nikogo zagrożeniem. Tak działa Brygada. - zapewnia, patrząc jej prosto w oczy.
Rozbawienie nie obejmuje jednak pustych, lodowato-błękitnych tęczówek.
-Jedne krwawią mocniej niż inne. - poważnieje, znów zatrzymuje wzrok na Marii. Rozchyla lekko usta i przeciąga językiem po zębach, nie przerywając kontaktu wzrokowego. Lubi tą grę. Czeka, czy dziewczyna odwróci wzrok - ale ona go obserwuje. Siedzi pewnie na miotle, pyskuje, jedynie zgrywa zahukaną trzpiotkę.
-Widziałem kiedyś kobietę rozszarpaną przez wilkołaka. Nie miała już twarzy. Tylko strzępy. - mruczy cicho, niemal pieszczotliwie. Szmaragdowa suknia, ogniste włosy, tyle krwi. Z niektórych rzeczy jest w życiu dumny. -Jak myślisz, co by się z tobą stało, gdybyś nie była na miotle? - słowa brzmią chrapliwie, jakby każdym się delektował.
Marszczy lekko brwi w odpowiedzi na kolejne słowa - tak, jakby chciał usłyszeć coś innego.
-Nie kłamiesz równie dobrze, jak latasz. - wydyma lekko wargi, choć kobiety nie lubią słyszeć takich rzeczy. Nie pieprzysz się równie dobrze, jak wyglądasz - powiedział niedawno jednej i stracił ulubioną koszulę. Nie okazuje jednak ekspresyjnie irytacji ani złości, pozostaje równie niewzruszony jak wcześniej. Podlatuje za to bliżej, chcąc zrównać się z blondynką, spojrzeć na jej profil. Czeka, czy się cofnie, czy odleci. Jak blisko może się znaleźć?
-Moja rodzina adoptowała kiedyś wilcze szczenię. - mruczy, zdążywszy już zmienić strategię. Przylepia do twarzy łagodny uśmiech, idealnie naśladując gawędziarski ton pamiętany z dzieciństwa. Świat mitów, świat baśni, do świata potworów też się nada. -Wyglądało zupełnie, jak psie - i na początku było potulne, wręcz słodkie. Jadło nam z ręki. - przesuwa wzrokiem po Marii, ale patrzy przez nią, jakby wspominał tamte czasy. -Aż podrosło. Wilk rzucił się na mojego brata, tego, który zawsze miał dla niego najwięcej czułości. Rozszarpał mu nogę, do dzisiaj kuleje. Natury nie oszukasz, wilk nigdy nie będzie psem. A bestia - przyjacielem. - mówi dalej, próbując przybrać smutny ton, jak on zawsze, jak pani matka. Nie udaje mu się, smutek zawsze jest najtrudniejszy. Kręci lekko głową, ciemne loki opadają na czoło, usta znów układają się w uśmiech.
-Jak to - co? Sprawdzę jego dokumenty rejestracji, dopilnuję, by nie był dla nikogo zagrożeniem. Tak działa Brygada. - zapewnia, patrząc jej prosto w oczy.
I show not your face but your heart's desire
Nie spodziewa się tego śmiechu. Śmiechu, przez który przechodzi ją dreszcz, który nie odnajduje odbicia w jasnych, niemal nieruchomych oczach, które wpatrują się w nią bez chwili przerwy. Ten wzrok ciąży Marii, przyzwyczajonej do znikania pomiędzy cieniami dnia i nocy, w tym zniknięciu odnajduje przecież swe największe bezpieczeństwo w tych niepewnych czasach. Ten mężczyzna powinien odwrócić się, odlecieć tam, skąd przyleciał, zostawić ją w spokoju. Ale tego nie robi. Zamiast tego zaczyna mówić.
Maria zaciska mocno usta, pełne wargi formują się momentalnie w wąską kreskę.
— Zawsze mam przy sobie miotłę — odpowiada wreszcie, choć cały czas nie na temat. Podskórnie nie chce dać temu mężczyźnie, Reginaldowi, satysfakcji, z poruszanego przez niego tematu. Z przyznania mu racji. Bo Maria wie, że musiała przyznać mu rację, ale usilnie stara się wyprzeć tę myśl, chce wierzyć w świat, który jest piękny i dobry, w świat, który nie nurza się we krwi i w twarze, które dalej nimi pozostają, nie są rozrywane na strzępy.
Mężczyzna oblizuje swoje wagi, język przesuwa się wyzywająco po zębach, zmusza Marię do poprawienia się na miotle, serce podchodzi do gardła, a ona naprawdę pragnęłaby uciec, ale nie może, nie może...
Nie reaguje werbalnie na oskarżenie o gorsze kłamanie od latania. Podnosi za to podbródek do góry, w udawanej dumie, którą widziała kiedyś u człowieka o jasnych włosach, w których chciałaby chętnie dostrzec refleksy światła. Choć jej kłamstwo zostało przejrzane, musi udawać dalej, nie chce dać temu człowiekowi tego, co chciałby od niej dostać. Nie odlatuje, pozostają w powietrzu równo, nieruchomi.
— Wilk jest wilkiem zawsze, lykantrop staje się wilkołakiem jedną noc w miesiącu — odpowiada twardo, poprawia ułożenie różdżki w dłoni. Jest gotowa się bronić, w szczególności przed próbą pochwycenia, bo właśnie bardzo wprost dała znać, że nie podda tego, kimkolwiek był tamten rudowłosy mężczyzna, pod ostry sąd brygadzisty. — Skąd miałby mieć dokumenty? Jest nagi — choć zauważa to trzeźwo, głos drży bardzo niepewnie. Nie zna działań Brygady, nigdy nie miała z nimi do czynienia, a choć znajome jej są magiczne stworzenia, pierwszy raz widziała wilkołaka. Rozum podpowiada, że nie powinna go niedoceniać, że Rookwood pewnie ma racjcę, ale jest w nim coś niepokojącego, coś, czego nie może zignorować.
Postanawia postawić wszystko na jedną kartę.
— Boję się — oznajmia wreszcie, wbrew sobie, wbrew przerażeniu, które przechodzi elektrycznym ładunkiem przez całe jej ciało, podlatuje jeszcze bliżej. Gdyby tylko zechciała, mogłaby dotknąć jego rąk, nóg, tułowia. Ale granica nietykalności nie została przekroczona. — Czy mógłby mi pan... Pomóc wrócić do domu?
Maria zaciska mocno usta, pełne wargi formują się momentalnie w wąską kreskę.
— Zawsze mam przy sobie miotłę — odpowiada wreszcie, choć cały czas nie na temat. Podskórnie nie chce dać temu mężczyźnie, Reginaldowi, satysfakcji, z poruszanego przez niego tematu. Z przyznania mu racji. Bo Maria wie, że musiała przyznać mu rację, ale usilnie stara się wyprzeć tę myśl, chce wierzyć w świat, który jest piękny i dobry, w świat, który nie nurza się we krwi i w twarze, które dalej nimi pozostają, nie są rozrywane na strzępy.
Mężczyzna oblizuje swoje wagi, język przesuwa się wyzywająco po zębach, zmusza Marię do poprawienia się na miotle, serce podchodzi do gardła, a ona naprawdę pragnęłaby uciec, ale nie może, nie może...
Nie reaguje werbalnie na oskarżenie o gorsze kłamanie od latania. Podnosi za to podbródek do góry, w udawanej dumie, którą widziała kiedyś u człowieka o jasnych włosach, w których chciałaby chętnie dostrzec refleksy światła. Choć jej kłamstwo zostało przejrzane, musi udawać dalej, nie chce dać temu człowiekowi tego, co chciałby od niej dostać. Nie odlatuje, pozostają w powietrzu równo, nieruchomi.
— Wilk jest wilkiem zawsze, lykantrop staje się wilkołakiem jedną noc w miesiącu — odpowiada twardo, poprawia ułożenie różdżki w dłoni. Jest gotowa się bronić, w szczególności przed próbą pochwycenia, bo właśnie bardzo wprost dała znać, że nie podda tego, kimkolwiek był tamten rudowłosy mężczyzna, pod ostry sąd brygadzisty. — Skąd miałby mieć dokumenty? Jest nagi — choć zauważa to trzeźwo, głos drży bardzo niepewnie. Nie zna działań Brygady, nigdy nie miała z nimi do czynienia, a choć znajome jej są magiczne stworzenia, pierwszy raz widziała wilkołaka. Rozum podpowiada, że nie powinna go niedoceniać, że Rookwood pewnie ma racjcę, ale jest w nim coś niepokojącego, coś, czego nie może zignorować.
Postanawia postawić wszystko na jedną kartę.
— Boję się — oznajmia wreszcie, wbrew sobie, wbrew przerażeniu, które przechodzi elektrycznym ładunkiem przez całe jej ciało, podlatuje jeszcze bliżej. Gdyby tylko zechciała, mogłaby dotknąć jego rąk, nóg, tułowia. Ale granica nietykalności nie została przekroczona. — Czy mógłby mi pan... Pomóc wrócić do domu?
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
-Nawet w wychodku? - ta szermierka słowna coraz bardziej mu się podoba, mała ma charakterek. -Wygłodniały wilkołak zdoła przedrzeć się przez drewniane konstrukcje. - poucza, bo choć w murowanym domu dziewczyna byłaby bezpieczna, to w szalecie zapewne już nie. A poza tym, chce zobaczyć jej minę.
Widzi uniesiony podbródek, zapalczywą minkę i już rozumie.
-Jakim był człowiekiem? - odrzuca z czoła włosy. -Przystojnym? - znów szczerzy zęby w wilczym uśmiechu, prowokowanie ewidentnie go bawi. Może nawet sprawia mu radość, ale oczy ma uparcie puste, smutne.
-Ojej. - kpi, przechylając lekko głowę. Dokumenty nigdy go nie interesowały. -Pewnie ma zatem dokumenty w ubraniach - widziałaś, gdzie je zostawił? Jeśli je nie znajdę... za brak dokumentów grozi surowa kara. - wzdycha z udawanym smutkiem, o tak, smutek bardzo trudno imitować. -No cóż, będę musiał poszukać sam. - wzrusza ramionami, w geście sugerującym, że niespecjalnie mu się chce szukać dokumentów.
Podlatuje bliżej, ona też. Są już bardzo blisko, dzieli ich tylko kilka centymetrów powietrza.
Patrzy jej w oczy.
Powinien uśmiechnąć się łagodnie, albo przejąć jej prośbą, doskonale o tym wie, ale udawanie już go męczy.
Jeszcze tylko chwilkę, ostatnia rola.
-Zapraszasz... - zniża głos, spogląda na nią spod ciężkich powiek, wygina usta w kocim uśmiechu. Prostuje się lekko na miotle, w sposób, w jaki im się podoba. Czasami jest to dziecinnie łatwe, jak przy jego żonie, ale niektóre są krnąbrne, zwłaszcza blondynki. Ta wcale nie będzie łatwa, ale jej zgorszenie będzie zabawne.
-...mnie do domu? - mruczy, spoglądając jej w oczy. Wyzywająco. O kilka sekund za długo, aby zrozumiała wagę swoich słów.
A potem odchyla głowę do tyłu i śmieje się gardłowo.
-Nie. Czy ja ci wyglądam na błędnego rycerza? - ucina prędko temat. -Skoro jesteś taka pewna siebie na miotle, to leć do domu, ptaszyno. A ja dopilnuję, żeby ten potwór nie zabił nikogo, kto nie będzie miał przy sobie miotły. - wyrzuca z siebie i wygląda, jakby miał powiedzieć coś jeszcze, ale wtem zerka w dół.
Jasne oczy rozszerzają się, z zaskoczeniem.
A potem myśliwy uśmiecha się i uśmiech sięga wreszcie oczu.
Dzisiejsza noc nie będzie jednak stracona.
-Nikt cię dziś nie skrzywdzi, spokojnie. - rzuca do blondyneczki na odchodne (chyba do niej?), a potem zniża lot, pikując raptownie. Ma w tym wprawę. Zatrzymuje się tuż nad ziemią, a potem wzbija się ponownie i leci w las.
Dokumentami stracił zainteresowanie całkowicie.
/zt
Widzi uniesiony podbródek, zapalczywą minkę i już rozumie.
-Jakim był człowiekiem? - odrzuca z czoła włosy. -Przystojnym? - znów szczerzy zęby w wilczym uśmiechu, prowokowanie ewidentnie go bawi. Może nawet sprawia mu radość, ale oczy ma uparcie puste, smutne.
-Ojej. - kpi, przechylając lekko głowę. Dokumenty nigdy go nie interesowały. -Pewnie ma zatem dokumenty w ubraniach - widziałaś, gdzie je zostawił? Jeśli je nie znajdę... za brak dokumentów grozi surowa kara. - wzdycha z udawanym smutkiem, o tak, smutek bardzo trudno imitować. -No cóż, będę musiał poszukać sam. - wzrusza ramionami, w geście sugerującym, że niespecjalnie mu się chce szukać dokumentów.
Podlatuje bliżej, ona też. Są już bardzo blisko, dzieli ich tylko kilka centymetrów powietrza.
Patrzy jej w oczy.
Powinien uśmiechnąć się łagodnie, albo przejąć jej prośbą, doskonale o tym wie, ale udawanie już go męczy.
Jeszcze tylko chwilkę, ostatnia rola.
-Zapraszasz... - zniża głos, spogląda na nią spod ciężkich powiek, wygina usta w kocim uśmiechu. Prostuje się lekko na miotle, w sposób, w jaki im się podoba. Czasami jest to dziecinnie łatwe, jak przy jego żonie, ale niektóre są krnąbrne, zwłaszcza blondynki. Ta wcale nie będzie łatwa, ale jej zgorszenie będzie zabawne.
-...mnie do domu? - mruczy, spoglądając jej w oczy. Wyzywająco. O kilka sekund za długo, aby zrozumiała wagę swoich słów.
A potem odchyla głowę do tyłu i śmieje się gardłowo.
-Nie. Czy ja ci wyglądam na błędnego rycerza? - ucina prędko temat. -Skoro jesteś taka pewna siebie na miotle, to leć do domu, ptaszyno. A ja dopilnuję, żeby ten potwór nie zabił nikogo, kto nie będzie miał przy sobie miotły. - wyrzuca z siebie i wygląda, jakby miał powiedzieć coś jeszcze, ale wtem zerka w dół.
Jasne oczy rozszerzają się, z zaskoczeniem.
A potem myśliwy uśmiecha się i uśmiech sięga wreszcie oczu.
Dzisiejsza noc nie będzie jednak stracona.
-Nikt cię dziś nie skrzywdzi, spokojnie. - rzuca do blondyneczki na odchodne (chyba do niej?), a potem zniża lot, pikując raptownie. Ma w tym wprawę. Zatrzymuje się tuż nad ziemią, a potem wzbija się ponownie i leci w las.
Dokumentami stracił zainteresowanie całkowicie.
/zt
I show not your face but your heart's desire
Zaciśnięte wargi niemal pobielały, wydawać by się mogło, że w złości. Jednak jedno spojrzenie na rozedrgane tęczówki wystarczy, by wiedzieć, że to nie złość zmusza Marię do takiego gestu, a rezygnacja i idący z nią w parze stary przyjaciel — strach. Miała jednak osobliwe szczęście — Okruszek w swych murach zaopatrzony był w łazienkę, nie musiała wychodzić na zewnątrz, do drewnianej latryny, ale myśli Marii pobiegły w kierunku konieczności zabezpieczenia domu. Potrzebowała odnaleźć kogoś, kto mógłby ją przyuczyć, jak stworzyć z magii chociaż te podstawowe, nie mogła przecież całe życie polegać na wysiłku innych.
Nie wtedy, gdy spersonifikowane niebezpieczeństwo patrzy się w jej oczy, uśmiechając się raz jak wilk, raz jak kot.
— Słucham? — odzywa się wreszcie, wyraźnie zaskoczona takim rodzajem implikacji. Nie miała okazji przyjrzeć się długo nieznajomemu, ale pamięta rude włosy i twarz wygiętą bólem, a to na pewno nie są przymioty, które można uznać za przystojne, w dodatku Maria nigdy tak nie myśli o mężczyznach, to okropne, to... — To obrzydliwe. Fuj — wzdryga się wyraźnie, a w tym geście znów dominuje strach, dopiero później wchodzi jakaś nienaturalność i myśl, że wszyscy chłopcy tacy są. Zgadza się z grzmiącymi słowami ojca, które odbijają się echem od ścian czaszki, w każdym z chłopców czai się potwór, gotowy rzucić się do szyi i zabrać ci wszystko to, co uważasz za swój skarb.
Problem w tym, że Maria nie traktuje tak wszystkich mężczyzn. Niektórzy są od niej sporo starsi — jak ten przerażający nieznajomy — i myśl w ogóle nie kiełkuje, to nie chłopcy. Boi się ich z szeregu innych powodów. Na przykład to zniżenie głosu i cisza, w której dudni bicie jej serca, naprawdę ma ochotę się popłakać, bo prosi go wyłącznie o pomoc, zakamuflowaną pomoc temu, który uciekł już w las (Maria wie, że łowca nawet na najlepszej miotle nie będzie w stanie go dogonić), nie sobie.
Zatrzymuje oddech, gdy podejmuje decyzje. Na całe szczęście decyduje się jej nie pomagać, Maria zaczyna zastanawiać się, co by było gdyby nie dała rady go zgubić w powietrzu. Było w nim coś skrajnie niebezpiecznego, a ona sama czuła, że potrzebuje długiej kąpieli, by pozbyć się tej naleciałości ze skóry.
Aż wreszcie uśmiecha się, a uśmiech sięga oczu.
W tym wydaniu wygląda nawet łagodnie, nawet miło, jak ktoś, kto mógłby wzbudzić jej zaufanie. Może w innym życiu.
— Zaczekaj! — krzyczy za nim, ale widzi, że odlatuje w inną stronę, niż bestia. Sama wznosi szarozielone oczy do jasnego w pełni księżyca nieba.
Niech oświetli jej drogę powrotną.
| z/t
Nie wtedy, gdy spersonifikowane niebezpieczeństwo patrzy się w jej oczy, uśmiechając się raz jak wilk, raz jak kot.
— Słucham? — odzywa się wreszcie, wyraźnie zaskoczona takim rodzajem implikacji. Nie miała okazji przyjrzeć się długo nieznajomemu, ale pamięta rude włosy i twarz wygiętą bólem, a to na pewno nie są przymioty, które można uznać za przystojne, w dodatku Maria nigdy tak nie myśli o mężczyznach, to okropne, to... — To obrzydliwe. Fuj — wzdryga się wyraźnie, a w tym geście znów dominuje strach, dopiero później wchodzi jakaś nienaturalność i myśl, że wszyscy chłopcy tacy są. Zgadza się z grzmiącymi słowami ojca, które odbijają się echem od ścian czaszki, w każdym z chłopców czai się potwór, gotowy rzucić się do szyi i zabrać ci wszystko to, co uważasz za swój skarb.
Problem w tym, że Maria nie traktuje tak wszystkich mężczyzn. Niektórzy są od niej sporo starsi — jak ten przerażający nieznajomy — i myśl w ogóle nie kiełkuje, to nie chłopcy. Boi się ich z szeregu innych powodów. Na przykład to zniżenie głosu i cisza, w której dudni bicie jej serca, naprawdę ma ochotę się popłakać, bo prosi go wyłącznie o pomoc, zakamuflowaną pomoc temu, który uciekł już w las (Maria wie, że łowca nawet na najlepszej miotle nie będzie w stanie go dogonić), nie sobie.
Zatrzymuje oddech, gdy podejmuje decyzje. Na całe szczęście decyduje się jej nie pomagać, Maria zaczyna zastanawiać się, co by było gdyby nie dała rady go zgubić w powietrzu. Było w nim coś skrajnie niebezpiecznego, a ona sama czuła, że potrzebuje długiej kąpieli, by pozbyć się tej naleciałości ze skóry.
Aż wreszcie uśmiecha się, a uśmiech sięga oczu.
W tym wydaniu wygląda nawet łagodnie, nawet miło, jak ktoś, kto mógłby wzbudzić jej zaufanie. Może w innym życiu.
— Zaczekaj! — krzyczy za nim, ale widzi, że odlatuje w inną stronę, niż bestia. Sama wznosi szarozielone oczy do jasnego w pełni księżyca nieba.
Niech oświetli jej drogę powrotną.
| z/t
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Noc była pełna strachów. Zbudzone nad ranem oczy łaknęły dalszego snu, ale ten napawał niepokojem. Niejasne wspomnienia przywoływały czerwone światło, czy było postrzępionym fragmentem snu, czy rzeczywiście dobiegało zza okna? Niewypoczęte ciało wydawało się spięte, lekki ból głowy subtelnie stukał w czaszkę ze wszystkich stron. Każda napotkana od rana twarz wydawała się równie zmęczona. Mogły dotrzeć do ciebie pogłoski o krwawym księżycu, który nocą pokazał się na niebie, barwiąc gęste obłoki szkarłatem. Zawieszenie działań wojennych winno przynieść chwilowy oddech, a jednak...
Maria: Niespokojna noc tak samo odbiła się na tobie, jak i na twoich podopiecznych. Jednorożce wydawały się poddenerwowane, niechętne do towarzystwa. Ukrywały się, uciekały nawet przed twoim dotykiem. Zdarzało ci się przyłapywać je dziwnie wpatrzone w siebie, jakby niemo porozumiewały się w sobie tylko znanej sprawie. W ich oczach widziałaś trwogę, ale i mądrość, te wyjątkowe stworzenia wiedziały, rozumiały więcej niż ludzie. Choć ich bliskość zwykle roztaczała aurę spokoju, tym razem było odwrotnie, a ciebie nie mogła opuścić natrętna choć wydająca się bzdurną wątpliwość, czy nie miało to czegoś wspólnego ze złotą podkową, która zdobiła jedną z głównych bram rezerwatu. Przychodząc dziś do pracy dostrzegłaś, że jest nieprawidłowo ułożona, końce kierowały się w dół zamiast w górę, lecz nie chciała pozwolić się poprawić - jeśli próbowałaś, za każdym razem i tak wracała do dawnego ułożenia. Wokół rozlegały się prychnięcia i impulsywne postukiwania kopytami. Dostrzegłaś, że jedno z młodych zwierząt odbiega, wierzgając głową i wkrótce znika w pobliskich zaroślach, rozpoznawałaś je, nie byłaś jednak w stanie zareagować dostatecznie szybko - zwierzęta zbytnio trzymały cię dzisiaj na dystans. Ułożenie nozdrzy, mięśni pyska, brak apetytu, wszystko podpowiadało, że jednorożcowi towarzyszył dzisiaj ból, choć trudno było ustalić jego przyczynę. Wkrótce nadeszła informacja, że młode zwierzę zbiegło z rezerwatu, a ty byłaś jedną z osób, które wysłano na jego przedłużające się poszukiwania.
Everett: W Solsbury Hill pojawiłeś się wiedziony informacją o odkryciu przez jednego z dalszych członków twojej rodziny, w jego pobliżach, złoża jednego z rzadkich magicznych minerałów obficie wykorzystywanego przy rękodziele talizmanów. Podążając za wskazówkami krewnego w rzeczy samej natrafiłeś na interesujące gniazdo fluorytu. Nasycone magiczną energią przyciągało łagodną pastelową barwą, lecz gdy tylko położyłeś dłoń na jego powierzchni, pod opuszkami twoich palców pojawiły się - nagle - pęknięcia, których nie dało się wytłumaczyć żadnym znanym ci sposobem. Krzyżowa blizna skaziła gniazdo, a gdy zastanawiałeś się nad właściwościami i symboliką fluorytu, by pojąć sens zdarzeń, dostrzegłeś, jak blizny rozprzestrzeniając się, dzieląc - na twoich oczach - widoczną żyłę na trzynaście nierównych części. Nigdy wcześniej nie widziałeś ani nie słyszałeś o niczym podobnym. Wtem usłyszałeś ponury lament, a gdy uniosłeś wzrok dostrzegłeś krążącego nad okolicą lelka wróżebnika, którego pieśń nie brzmiała bynajmniej jak zapowiedź deszczu. W różnych podaniach mówiono wiele o złowrożebnych pieśniach tego tajemniczego ptaka, lecz żadna z mądrych ksiąg nie podawała tych informacji jako prawdziwych. Ptak zapikował w dół, to mogła być jedyna szansa na to, by przyjrzeć się tak rzadkiemu zjawisku i upewnić się, że nie mamiły cię dziś zmysły.
Młody śnieżnobiały jednorożec leżał bokiem na jednej z polan, bezsilnie poruszając nogami, gdy ktokolwiek lub cokolwiek znalazło się w jego pobliżu. Nie nosił widocznych ran, ale Maria wiedziała, że od rana doskwierał mu niezidentyfikowany ból - być może to on sprawił, że zwierzę dopadła słabość. Nad nim krążył przypominający sępa lelek wróżebnik, nieprzerwanie lamentujący żałobną pieśń, której podniosłe dźwięki niosły smutek i żal. Byliście przekonani, że słyszeliście w tym momencie coś, co w całym swoim życiu usłyszało niewielu czarodziejów, przypisując tym stworzeniom wyłącznie krzykliwe zapowiedzi złej pogody. Sęp zapikował z zamiarem zaatakowania osłabionego jednorożca. Przed natychmiastową reakcją powstrzymał was nagły zaskakujący blask światła rozpierzchnięty na niebie zza jego wielkich czarnych skrzydeł.
Na niebie rozgorzała kometa, za którą ciągnął się złocisty warkocz. Przyciągała wzrok w przedziwny sposób, jakby hipnotyzowała samą swoją obecnością na niebie. Jaśniała jak drugie słońce, trwała nieruchomo, a im dłużej oko spoglądało w jej światło, tym większy budziła niepokój. Jakby to światło wnikało gdzieś w umysł, w serce, pozostawiając po sobie trwogę i przerażającą pustkę, której nie sposób było zrozumieć.
Niespokojny sen, przebudzenie nad ranem. Czy to koszmary wyciągały po nią swe ręce, po zasłyszanych plotkach o krwawym księżycu? Wydawało jej się — mogła przysiąc, że było to wspomnienie gdzieś na granicy snu i życia — że przez okna jej małej sypialenki wpadało nienaturalne, czerwone światło. Ale czy była wtedy zupełnie świadoma? Jej serce ściskało się w niezrozumiałym strachu więcej razy niż mogła to sobie wyobrazić. Nagły atak w rezerwacie, tamta czarownica o egzotycznych rysach twarzy... Czy to wszystko składało się w jedną całość? Czy musiała się tym martwić? Miało być już spokojnie, przynajmniej przez jakiś czas, a wydawało się, że zło dopiero podpełza pod bramy życia. I co z nim zrobić? Wpuścić do środka, rozprawić w jakiś sposób, czy może ukrywać się za murem, udawać, że problem nie istnieje?
Jak co ranek szykowała się do wyprawy do rezerwatu, choć zdecydowaną większość poranka zajęło jej przygotowanie jedzenia do pracy. Miała chleb — był on jednak suchy jak kamień. A jedzenie kanapek z takowego nie było ani trochę przyjemne. Od pani, która ten chleb jej podarowała, usłyszała, że powinna po pierwsze zwilżyć je wodą, a następnie wsadzić taki zwilżony chleb do piekarnika. Sama jednak, kierując się swą intuicją i doświadczeniem, które zdążyła już zdobyć w kuchni, postanowiła rozgrzać piekarnik z ułożonym na jego dnie naczyniem z wodą. Kąpiel wodna powinna sprawić, że zmiękczy się cały chleb, nie tylko jego zewnętrzna powłoka. Taki sposób zmiękczania chleba wymagał jednak trochę czasu — godzina w piecu oznaczała dla Marii godzinę na umycie się, przygotowanie ubrań roboczych i porannej herbaty. Wciąż nie opuszczał jej niepokój ale starała się, jak tylko mogła, aby spychać to poczucie gdzieś poza granice świadomości. A po godzinie w piekarniku i wyjęciu z kąpieli, ostrożnie wyciągnęła chleb i przystąpiła do jego krojenia. Trzy kanapki posmarowane twarogiem z dodatkiem plastrów brzoskwini powinny wystarczyć do kolacji.
Jak zawsze dotarła do rezerwatu na miotle, ale alarmujące ściśnięcie żołądka powróciło, gdy zobaczyła przekręconą złotą podkowę oraz twarze towarzyszących jej dziewcząt. Wszystkie niewyspane, przejęte jakby, ale czy mogła się im dziwić? Sama nie wyglądała najlepiej. Ale pragnęła, tak czy siak wykonywać swe obowiązki zgodnie ze sztuką. Rozpoczęła od poprawienia podkowy. Ta, pomimo przywrócenia jej właściwej pozycji, kilkukrotnie uparcie powracała do tej odwróconej. Można było tylko mieć nadzieję, że to jakiś dziwny, niezrozumiały psikus. I próbować zająć się czterokopytnymi podopiecznymi.
Prędko okazało się, że nie tylko dla ludzi miniona noc musiała być ciężka. Jednorożce były wyjątkowo płochliwe, uciekały nawet od niej, co od razu zmroziło jej krew w żyłach. Czy zrobiła coś, co mogło wpłynąć na jej niewinność? Przecież wcześniejszy dzień spędziła w domu, próbując dojść do tego, jak poprawnie wymawiało się słowo muszla w języku trytońskim. To chyba nie mogło być to?
Gdy wreszcie udało się podejść odpowiednio blisko, widziała, że zwierzęta poświęcały wiele uwagi samym sobie. Jeszcze nigdy nie widziała ich w podobnej sytuacji, ale potrafiła czytać dawane przez nie sygnały — wydawało się, że czegoś się bały. I że rozumiały więcej, niż to, czym chciały podzielić się ze swoimi opiekunkami. Czy to mogło zmusić jedno z młodych do ucieczki? Zdążyła wyłapać tylko ostatnie szczegóły — coś musiało go boleć. Ściągnięte mięśnie pyska, rozszerzone nozdrza, co takiego musiało się wydarzyć? Może coś z podkową, może tamta podkowa nad bramą była jakąś przepowiednią? Nie dała rady ruszyć w pościg za nim. Gdyby poruszyła się zbyt gwałtownie, cała reszta zwierząt również zbiegłaby, nie wiadomo gdzie. Bezpieczniej było — oczywiście do czasu wezwania do budynku rezerwatu — obserwować to stado z bezpiecznej odległości.
Znajomy trzask teleportacji za plecami zmusił do odwrócenia się. Pani Hopkirk, droga i zawsze wierząca w umiejętności Marii nakazała jej poszukiwania zwierzęcia. I nie musiała się powtarzać.
Ruszyła śladami zwierzęcia, uważnie wypatrując wszystkich znaków, które mogły ją poprowadzić po jego tropie. Ułamane gałązki, fragmenty sierści zaczepione o chropowate powierzchnie, ślady kopyt na wysuszonej od letniego upału leśnej ściółce. Tyle wystarczyło, choć pościg był długi i wyczerpujący — nie tylko dla niej, ale także dla jednorożca. Im bardziej płuca paliły ogniem, im dalej biegła, przebierając nogami w samozaparciu, tym bardziej pewna była, że jest bliżej. Aż wreszcie z całym swym impetem wbiegła na polanę, zatrzymując się dopiero, gdy dojrzała widok, który gotów był złamać jej serce. Leżący na boku jednorożec musiał być w bólu. Ale nie był tu sam — zadarłszy głowę, dostrzegła zielono—czarno upierzonego ptaka, zaraz dopuszczając do swych uszu jego pieśń. Te zazwyczaj zwiastowały deszcz, ale nie tak brzmiały zazwyczaj. W jego głosie było coś podniosłego, coś tragicznego. Ptak zapikował w dół, Maria zacisnęła palce na różdżce w wyuczonym impulsie, ale nim zdążyła otworzyć usta, wykrzyczeć inkantację zaklęcia, głos uwiądł jej w gardle.
Zadarła głowę do góry; nie miała nawet świadomości, że poza zwierzętami nie była na polanie sama. Oczy same kierowały się ku niebu, ku komecie i jej nieruchomemu warkoczu. Jej obraz odbijał się w szarozielonych oczach dziewczęcia, które pobladło znacząco, ze strachu chyba, przede wszystkim strachu.
— N—nie... Niemożliwe...
| Co dzieje się z lelkiem wróżebnikiem?
1) Zgodnie z pierwotnym zamiarem rzuca się do ataku na jednorożca,
2) Zmieszany pojawieniem się komety ląduje na polanie, w pewnej odległości od jednorożca,
3) Raz jeszcze kontynuuje swą pieśń, zataczając krąg między Everettem a Marią.
Jak co ranek szykowała się do wyprawy do rezerwatu, choć zdecydowaną większość poranka zajęło jej przygotowanie jedzenia do pracy. Miała chleb — był on jednak suchy jak kamień. A jedzenie kanapek z takowego nie było ani trochę przyjemne. Od pani, która ten chleb jej podarowała, usłyszała, że powinna po pierwsze zwilżyć je wodą, a następnie wsadzić taki zwilżony chleb do piekarnika. Sama jednak, kierując się swą intuicją i doświadczeniem, które zdążyła już zdobyć w kuchni, postanowiła rozgrzać piekarnik z ułożonym na jego dnie naczyniem z wodą. Kąpiel wodna powinna sprawić, że zmiękczy się cały chleb, nie tylko jego zewnętrzna powłoka. Taki sposób zmiękczania chleba wymagał jednak trochę czasu — godzina w piecu oznaczała dla Marii godzinę na umycie się, przygotowanie ubrań roboczych i porannej herbaty. Wciąż nie opuszczał jej niepokój ale starała się, jak tylko mogła, aby spychać to poczucie gdzieś poza granice świadomości. A po godzinie w piekarniku i wyjęciu z kąpieli, ostrożnie wyciągnęła chleb i przystąpiła do jego krojenia. Trzy kanapki posmarowane twarogiem z dodatkiem plastrów brzoskwini powinny wystarczyć do kolacji.
Jak zawsze dotarła do rezerwatu na miotle, ale alarmujące ściśnięcie żołądka powróciło, gdy zobaczyła przekręconą złotą podkowę oraz twarze towarzyszących jej dziewcząt. Wszystkie niewyspane, przejęte jakby, ale czy mogła się im dziwić? Sama nie wyglądała najlepiej. Ale pragnęła, tak czy siak wykonywać swe obowiązki zgodnie ze sztuką. Rozpoczęła od poprawienia podkowy. Ta, pomimo przywrócenia jej właściwej pozycji, kilkukrotnie uparcie powracała do tej odwróconej. Można było tylko mieć nadzieję, że to jakiś dziwny, niezrozumiały psikus. I próbować zająć się czterokopytnymi podopiecznymi.
Prędko okazało się, że nie tylko dla ludzi miniona noc musiała być ciężka. Jednorożce były wyjątkowo płochliwe, uciekały nawet od niej, co od razu zmroziło jej krew w żyłach. Czy zrobiła coś, co mogło wpłynąć na jej niewinność? Przecież wcześniejszy dzień spędziła w domu, próbując dojść do tego, jak poprawnie wymawiało się słowo muszla w języku trytońskim. To chyba nie mogło być to?
Gdy wreszcie udało się podejść odpowiednio blisko, widziała, że zwierzęta poświęcały wiele uwagi samym sobie. Jeszcze nigdy nie widziała ich w podobnej sytuacji, ale potrafiła czytać dawane przez nie sygnały — wydawało się, że czegoś się bały. I że rozumiały więcej, niż to, czym chciały podzielić się ze swoimi opiekunkami. Czy to mogło zmusić jedno z młodych do ucieczki? Zdążyła wyłapać tylko ostatnie szczegóły — coś musiało go boleć. Ściągnięte mięśnie pyska, rozszerzone nozdrza, co takiego musiało się wydarzyć? Może coś z podkową, może tamta podkowa nad bramą była jakąś przepowiednią? Nie dała rady ruszyć w pościg za nim. Gdyby poruszyła się zbyt gwałtownie, cała reszta zwierząt również zbiegłaby, nie wiadomo gdzie. Bezpieczniej było — oczywiście do czasu wezwania do budynku rezerwatu — obserwować to stado z bezpiecznej odległości.
Znajomy trzask teleportacji za plecami zmusił do odwrócenia się. Pani Hopkirk, droga i zawsze wierząca w umiejętności Marii nakazała jej poszukiwania zwierzęcia. I nie musiała się powtarzać.
Ruszyła śladami zwierzęcia, uważnie wypatrując wszystkich znaków, które mogły ją poprowadzić po jego tropie. Ułamane gałązki, fragmenty sierści zaczepione o chropowate powierzchnie, ślady kopyt na wysuszonej od letniego upału leśnej ściółce. Tyle wystarczyło, choć pościg był długi i wyczerpujący — nie tylko dla niej, ale także dla jednorożca. Im bardziej płuca paliły ogniem, im dalej biegła, przebierając nogami w samozaparciu, tym bardziej pewna była, że jest bliżej. Aż wreszcie z całym swym impetem wbiegła na polanę, zatrzymując się dopiero, gdy dojrzała widok, który gotów był złamać jej serce. Leżący na boku jednorożec musiał być w bólu. Ale nie był tu sam — zadarłszy głowę, dostrzegła zielono—czarno upierzonego ptaka, zaraz dopuszczając do swych uszu jego pieśń. Te zazwyczaj zwiastowały deszcz, ale nie tak brzmiały zazwyczaj. W jego głosie było coś podniosłego, coś tragicznego. Ptak zapikował w dół, Maria zacisnęła palce na różdżce w wyuczonym impulsie, ale nim zdążyła otworzyć usta, wykrzyczeć inkantację zaklęcia, głos uwiądł jej w gardle.
Zadarła głowę do góry; nie miała nawet świadomości, że poza zwierzętami nie była na polanie sama. Oczy same kierowały się ku niebu, ku komecie i jej nieruchomemu warkoczu. Jej obraz odbijał się w szarozielonych oczach dziewczęcia, które pobladło znacząco, ze strachu chyba, przede wszystkim strachu.
— N—nie... Niemożliwe...
| Co dzieje się z lelkiem wróżebnikiem?
1) Zgodnie z pierwotnym zamiarem rzuca się do ataku na jednorożca,
2) Zmieszany pojawieniem się komety ląduje na polanie, w pewnej odległości od jednorożca,
3) Raz jeszcze kontynuuje swą pieśń, zataczając krąg między Everettem a Marią.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
The member 'Maria Multon' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3
'k3' : 3
Byłem zaintrygowany otrzymaną od kuzyna informacją, jakoby w okolicach Solsbury Hill udało mu się odnaleźć nieliche złoże fluorytu. Czy mógł mieć rację? Jakim cudem nikt inny nie wyeksploatował go aż do cna? A ponieważ brzmiało to jak potencjalna okazja do obłowienia się w zapas wspomnianego surowca, do tego bez wyławiania ze swej sakiewki żadnych galeonów, towarzyszyła mi nie byle jaka determinacja, by dotrzeć na miejsce możliwie jak najszybciej, biorąc oczywiście pod uwagę moje zobowiązania zawodowe, ale również te względem Jarvisa i reszty rodziny. Ogłoszone wszem i wobec zawieszenie broni powinno sprawić, że lęk przed pojawieniem się w złym miejscu, o nieodpowiedniej porze, znacznie osłabnie, a mimo to – coś było nie tak. Mimo tego poczucia nie rezygnowałem z wyprawy, co to, to nie. Miałem zamiar trzymać się podjętej decyzji i zweryfikować prawdziwość słów krewniaka, lecz jednocześnie musiałem przyznać, że sen nie przyniósł ukojenia; wprost przeciwnie, po raz pierwszy od dawien dawna zakłócały go koszmary, i to jeszcze jakie. Makabryczne, przejaskrawione, od których włos jeży się na głowie, a skóra rosi potem. Śniłem, że muszę Ją zabić, położyć kres męczarniom, nim znów przemieni się w bestię, zaatakuje kogoś jeszcze, może mnie, może Jarvisa, a może tę śliczną ciemnowłosą dziewczynkę, dziewczynkę, która miała Jej oczy... Nie. Nie mogłem nawet o tym myśleć, podejmować daremnej próby analizy podpowiadanych przez udręczony umysł słów czy znaków. To była jedynie senna mara, nic więcej. Wynik nawarstwiających się trosk, zmartwień, które w końcu znalazły ujście pod postacią upiornego widziadła.
A teraz, teraz musiałem skupić się na tu i teraz, zignorować ból pulsującej z każdym kolejnym krokiem głowy, poświęcić całą swoją uwagę podążaniu tropem otrzymanych od Garricka wskazówek. Najłatwiej byłoby udać się na miejsce razem, kuzyn jednak miał inne plany na ten dzień, a ja nie zamierzałem nalegać; włóczenie się miałem we krwi, nie wątpiłem, że prędzej czy później odnajdę to złoże – o ile, oczywiście, rzeczywiście istniało. Nie żebym zarzucał krewniakowi kłamstwo, ale czasem potrafił wypić o jedną szklaneczkę za dużo, a wtedy zdarzało mu się przesadzać. No, bajdurzyć nawet. Jakież więc było moje zdziwienie – pozytywne, bez dwóch zdań – gdy po dłuższym spacerze, w trakcie którego przygrywałem sobie na flecie, a także podziwiałem hasające po dywanie wysokich kwiatów sarny, natrafiłem w końcu na królujące wśród traw złoże. Kamień roztaczał wokół siebie przyjemny dla oka, pastelowy blask; to wpadający w odcienie fioletu, to płynnie przechodzący w morski, czy nawet szmaragdowy kolor. Fluoryt tęczowy, najbardziej ceniona odmiana. Zacmokałem cicho, nie próbując nawet powstrzymać wyginającego usta uśmiechu. – A niech cię, Garrick – mruknąłem pod nosem; będę mu musiał przy najbliższej okazji podziękować. Odgarnąłem klejące się do czoła włosy wierzchem dłoni, po czym przykucnąłem, by sięgnąć palcami ku powierzchni fluorytu. I wtedy wydarzyło się coś dziwnego. Surowiec naznaczyły pęknięcia, do tego pęknięcia, które jęły zwiększać swe rozmiary, rozpełzać po całej jego bryle... Natychmiast cofnąłem rękę, wiedziony naturalnym odruchem. – Co u licha? – Nigdy wcześniej nie widziałem, by Kamień Geniuszy zachowywał się w taki sposób. To nie mogła być kwestia temperatury, ani też urazu mechanicznego; jeszcze chwilę temu wyglądał zupełnie normalnie. Czy istniała szansa, że skaziły go te niedawne burze, gwałtowne, iskrzące od magii...? Mówiło się, że pozwala uwolnić myśli, pojąć rzeczy niepojmowalne, lecz w tej akurat chwili nie czułem, bym cokolwiek rozumiał.
Ostrożnie ująłem jedną z trzynastu nieregularnych części, na które podzieliło się złoże, na szczęście ponowienie kontaktu skóry z minerałem nie przyniosło żadnych kolejnych niespodzianek, i już wsuwałem ją do plecaka, już myślałem, co dalej, gdy okolica rozbrzmiała przygnębiającym, złowróżbnym lamentem. Mięśnie spięły się, szykując ciało do działania – lub ucieczki. Wzniosłem wzrok, a kiedy powiodłem nim dookoła, po okolicznych łąkach i pagórkach, ujrzałem zielono-czarne ptaszysko na tle wciąż jasnego nieba. Lelek wróżebnik. Zamrugałem gwałtownie, nie mogąc uwierzyć własnym oczom, bo przecież skąd on się tu nagle wziął?; bez namysłu zrobiłem krok w kierunku, w którym zmierzał, a później jeszcze kolejny. Niegdyś wierzono, że jego pieśń zwiastuje śmierć, że jest najgorszym z możliwych omenów, stawiając ją na równi z widokiem ponuraka. To jednak była brednia, nic więcej; plwałem na zabobony, na szerzenie błędnych informacji, wszak już Pokeby udowodnił, że ich śpiew nie tyle zapowiada katastrofę, co opady deszczu... A mimo to jakiś dziwny, nieprzyjemny dreszcz wspinał mi się wzdłuż kręgosłupa, gdy w pośpiechu zarzucałem plecak na ramię, zbiegałem z niskiego wzniesienia, próbując nie odrywać od lelka wzroku.
Jeśli myślałem, że ten dzień jest dziwny, że jest z nim coś nie tak, to byłem w niemałym błędzie; świat stawał na głowie, wytrwale przekonując, że wcześniejsze przeczucia były li tylko niedopowiedzeniami. Pękający fluoryt i niepokojący lament stanowiły preludium do tego, co ujrzałem w chwilę później, gdy dotarłem już do miejsca, nad którym uparcie krążył przypominający sępa ptak.
Zamarłem w bezruchu, próbując zrozumieć, co robi tutaj jednorożec, młody, leżący na boku, być może z powodu jakiejś rany, być może jedynie przez doskwierające mu zmęczenie i dlaczego lelek latał akurat nad nim. Dlaczego wszechobecna pieśń brzmiała tak drżąco i osiadała na barkach ciężarem smutku. Wtem zwierzę zapikowało, i choć wydawało się to zupełnie niepoprawne, pozbawione sensu, to niewątpliwie zamierzało zaatakować źrebaka, zanurkować w jego miękkiej sierści... Nim zdołałbym sięgnąć po różdżkę, albo po prostu rzucić się ku nim w próbie przegonienia lelka słowem i gestem, oślepił mnie nagły blask, który wypalił obraz, nakazał przesłonić oczy przedramieniem. Dopiero po chwili odważyłem się spojrzeć ku niebu ponownie – i ujrzałem kometę o złocistym warkoczu, ta jednak, wbrew oczekiwaniom, trwała w bezruchu, nie kontynuując swej wędrówki, nie znikając. Przełknąłem ślinę, znów odczuwając niepokój, niemalże tak silny, jak ten, który towarzyszył mi zaraz po wybudzeniu się z koszmaru. Nic nie miało sensu. Nic nie miało już znaczenia. Była tylko ta pustka, ten marazm, rozpełzające się po całym ciele zwątpienie.
I zapomniałbym o całym świecie, o wszystkim, co działo się dookoła, gdyby lelek nie odezwał się znowu, zataczając kolejne koło nad bezradnym jednorożcem. Spojrzałem ku jednemu stworzeniu, później ku drugiemu, dopiero po chwili rejestrując, że do tej przedziwnej sceny dołączył ktoś jeszcze. I to ktoś, kogo znałem.
– Mario? – powiedziałem cicho, zbyt cicho, by mogła mnie usłyszeć; jej widok zmobilizował mnie jednak do ruszenia się z miejsca, zmuszenia mięśni do posłuszeństwa, wybudzenia się z przedziwnego hipnotycznego otępienia. – Mario – powtórzyłem głośniej, zbiegając już w jej kierunku. Musiałem coś zrobić. Coś, cokolwiek, by odgonić lelka, by ochronić jednorożca, by zapanować nad sytuacją. – Periculum – warknąłem, machając w biegu różdżką, decydując się na inkantację, która przyszła mi do głowy jako pierwsza. Przecież nie chciałem zranić ptaka, a jedynie zmusić go, żeby przestał. Co sprawiało, że był agresywny? I czym było to zjawisko, które rozświetliło niebo niczym drugie słońce? Nienaturalne, niepokojące, groźne.
| k3:
1 - Lelek uznaje, że czas zaatakować Everetta
2 - Lelek przestaje atakować jednorożca, nie dał się jednak całkiem spłoszyć i zatacza kolejny krąg wokół łąki
3 - Lelek przestaje atakować jednorożca, przygląda się Everettowi i Marii ze względnie bezpiecznej odległości, jak gdyby zastanawiał się, co teraz zrobić
A teraz, teraz musiałem skupić się na tu i teraz, zignorować ból pulsującej z każdym kolejnym krokiem głowy, poświęcić całą swoją uwagę podążaniu tropem otrzymanych od Garricka wskazówek. Najłatwiej byłoby udać się na miejsce razem, kuzyn jednak miał inne plany na ten dzień, a ja nie zamierzałem nalegać; włóczenie się miałem we krwi, nie wątpiłem, że prędzej czy później odnajdę to złoże – o ile, oczywiście, rzeczywiście istniało. Nie żebym zarzucał krewniakowi kłamstwo, ale czasem potrafił wypić o jedną szklaneczkę za dużo, a wtedy zdarzało mu się przesadzać. No, bajdurzyć nawet. Jakież więc było moje zdziwienie – pozytywne, bez dwóch zdań – gdy po dłuższym spacerze, w trakcie którego przygrywałem sobie na flecie, a także podziwiałem hasające po dywanie wysokich kwiatów sarny, natrafiłem w końcu na królujące wśród traw złoże. Kamień roztaczał wokół siebie przyjemny dla oka, pastelowy blask; to wpadający w odcienie fioletu, to płynnie przechodzący w morski, czy nawet szmaragdowy kolor. Fluoryt tęczowy, najbardziej ceniona odmiana. Zacmokałem cicho, nie próbując nawet powstrzymać wyginającego usta uśmiechu. – A niech cię, Garrick – mruknąłem pod nosem; będę mu musiał przy najbliższej okazji podziękować. Odgarnąłem klejące się do czoła włosy wierzchem dłoni, po czym przykucnąłem, by sięgnąć palcami ku powierzchni fluorytu. I wtedy wydarzyło się coś dziwnego. Surowiec naznaczyły pęknięcia, do tego pęknięcia, które jęły zwiększać swe rozmiary, rozpełzać po całej jego bryle... Natychmiast cofnąłem rękę, wiedziony naturalnym odruchem. – Co u licha? – Nigdy wcześniej nie widziałem, by Kamień Geniuszy zachowywał się w taki sposób. To nie mogła być kwestia temperatury, ani też urazu mechanicznego; jeszcze chwilę temu wyglądał zupełnie normalnie. Czy istniała szansa, że skaziły go te niedawne burze, gwałtowne, iskrzące od magii...? Mówiło się, że pozwala uwolnić myśli, pojąć rzeczy niepojmowalne, lecz w tej akurat chwili nie czułem, bym cokolwiek rozumiał.
Ostrożnie ująłem jedną z trzynastu nieregularnych części, na które podzieliło się złoże, na szczęście ponowienie kontaktu skóry z minerałem nie przyniosło żadnych kolejnych niespodzianek, i już wsuwałem ją do plecaka, już myślałem, co dalej, gdy okolica rozbrzmiała przygnębiającym, złowróżbnym lamentem. Mięśnie spięły się, szykując ciało do działania – lub ucieczki. Wzniosłem wzrok, a kiedy powiodłem nim dookoła, po okolicznych łąkach i pagórkach, ujrzałem zielono-czarne ptaszysko na tle wciąż jasnego nieba. Lelek wróżebnik. Zamrugałem gwałtownie, nie mogąc uwierzyć własnym oczom, bo przecież skąd on się tu nagle wziął?; bez namysłu zrobiłem krok w kierunku, w którym zmierzał, a później jeszcze kolejny. Niegdyś wierzono, że jego pieśń zwiastuje śmierć, że jest najgorszym z możliwych omenów, stawiając ją na równi z widokiem ponuraka. To jednak była brednia, nic więcej; plwałem na zabobony, na szerzenie błędnych informacji, wszak już Pokeby udowodnił, że ich śpiew nie tyle zapowiada katastrofę, co opady deszczu... A mimo to jakiś dziwny, nieprzyjemny dreszcz wspinał mi się wzdłuż kręgosłupa, gdy w pośpiechu zarzucałem plecak na ramię, zbiegałem z niskiego wzniesienia, próbując nie odrywać od lelka wzroku.
Jeśli myślałem, że ten dzień jest dziwny, że jest z nim coś nie tak, to byłem w niemałym błędzie; świat stawał na głowie, wytrwale przekonując, że wcześniejsze przeczucia były li tylko niedopowiedzeniami. Pękający fluoryt i niepokojący lament stanowiły preludium do tego, co ujrzałem w chwilę później, gdy dotarłem już do miejsca, nad którym uparcie krążył przypominający sępa ptak.
Zamarłem w bezruchu, próbując zrozumieć, co robi tutaj jednorożec, młody, leżący na boku, być może z powodu jakiejś rany, być może jedynie przez doskwierające mu zmęczenie i dlaczego lelek latał akurat nad nim. Dlaczego wszechobecna pieśń brzmiała tak drżąco i osiadała na barkach ciężarem smutku. Wtem zwierzę zapikowało, i choć wydawało się to zupełnie niepoprawne, pozbawione sensu, to niewątpliwie zamierzało zaatakować źrebaka, zanurkować w jego miękkiej sierści... Nim zdołałbym sięgnąć po różdżkę, albo po prostu rzucić się ku nim w próbie przegonienia lelka słowem i gestem, oślepił mnie nagły blask, który wypalił obraz, nakazał przesłonić oczy przedramieniem. Dopiero po chwili odważyłem się spojrzeć ku niebu ponownie – i ujrzałem kometę o złocistym warkoczu, ta jednak, wbrew oczekiwaniom, trwała w bezruchu, nie kontynuując swej wędrówki, nie znikając. Przełknąłem ślinę, znów odczuwając niepokój, niemalże tak silny, jak ten, który towarzyszył mi zaraz po wybudzeniu się z koszmaru. Nic nie miało sensu. Nic nie miało już znaczenia. Była tylko ta pustka, ten marazm, rozpełzające się po całym ciele zwątpienie.
I zapomniałbym o całym świecie, o wszystkim, co działo się dookoła, gdyby lelek nie odezwał się znowu, zataczając kolejne koło nad bezradnym jednorożcem. Spojrzałem ku jednemu stworzeniu, później ku drugiemu, dopiero po chwili rejestrując, że do tej przedziwnej sceny dołączył ktoś jeszcze. I to ktoś, kogo znałem.
– Mario? – powiedziałem cicho, zbyt cicho, by mogła mnie usłyszeć; jej widok zmobilizował mnie jednak do ruszenia się z miejsca, zmuszenia mięśni do posłuszeństwa, wybudzenia się z przedziwnego hipnotycznego otępienia. – Mario – powtórzyłem głośniej, zbiegając już w jej kierunku. Musiałem coś zrobić. Coś, cokolwiek, by odgonić lelka, by ochronić jednorożca, by zapanować nad sytuacją. – Periculum – warknąłem, machając w biegu różdżką, decydując się na inkantację, która przyszła mi do głowy jako pierwsza. Przecież nie chciałem zranić ptaka, a jedynie zmusić go, żeby przestał. Co sprawiało, że był agresywny? I czym było to zjawisko, które rozświetliło niebo niczym drugie słońce? Nienaturalne, niepokojące, groźne.
| k3:
1 - Lelek uznaje, że czas zaatakować Everetta
2 - Lelek przestaje atakować jednorożca, nie dał się jednak całkiem spłoszyć i zatacza kolejny krąg wokół łąki
3 - Lelek przestaje atakować jednorożca, przygląda się Everettowi i Marii ze względnie bezpiecznej odległości, jak gdyby zastanawiał się, co teraz zrobić
I'd like to feel at home again
Drowning peaceful through your hands
Drowning peaceful through your hands
Everett Sykes
Zawód : wagabunda
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
I'm a free animal, free animal
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
My heart pitter-patters to the broken sound
You're the only one that can calm me down
OPCM : 12+1
UROKI : 6
ALCHEMIA : 16 +4
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10 +3
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Solsbury Hill
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Gloucestershire