Promenada nad Tamizą
AutorWiadomość
Promenada nad Tamizą
Długa, wybrukowana aleja, która prowadzi nad samym brzegiem Tamizy, tuż nad zazwyczaj łagodną tonią rzeki. W odróżnieniu od Alei Theodusa Traversa nie ma tu zbyt wielu sklepów, jest to miejsce głównie spacerowe i niezwykle urokliwe. Z jednej strony ograniczono je bowiem szpalerem magicznych drzew z przeróżnych stron świata - podobno w czasie zakładania Magicznego Portu każdy kapitan z przypływających tu pod obcą banderą statków mógł zasadzić jedno nasiono, charakterystyczne dla danego kraju - które zachwycają intensywnością barw, kolorów, zapachów; magicznie chronione przed warunkami atmosferycznymi Anglii, cieszą orientalnymi owocami i niespotykanymi aromatami, często kwitnąc pod ochronną kopułą nawet w środku zimy. Przez otaczającą te drzewa niewidzialną barierę można bez problemu przejść, ciesząc się smakiem niespotykanych w Wielkiej Brytanii owoców.
Druga strona ulicy to zaś po prostu brzeg Tamizy, stromy, podmurowany, czasem uderzany wysokimi falami przypływów. W tym miejscu cumują głównie statki pasażerskie, te największe, najbardziej luksusowe - to nie miejsce na portowy wyładunek, a na podziwianie jachtów z odległych krain. To tu przybijają statki ambasadorów lub oficjalne delegacje. Niewielka liczba jachtów - bo cumują tu tylko te najwspanialsze - pozwala cieszyć się nieograniczonym widokiem na sąsiedni brzeg rzeki, na Most Westminsterski; widać stąd także oświetlone atrakcje Wesołego Miasteczka, a z drugiej strony Promenady - elegancki budynek magicznego baletu, la Fantasmagorie. Nadrzeczna promenada cieszy się podobną renomą co eleganckie uliczki w Kensington and Chelsea, to idealne miejsce na popołudniowy spacer w towarzystwie przyzwoitki i przystojnego adoratora.
Druga strona ulicy to zaś po prostu brzeg Tamizy, stromy, podmurowany, czasem uderzany wysokimi falami przypływów. W tym miejscu cumują głównie statki pasażerskie, te największe, najbardziej luksusowe - to nie miejsce na portowy wyładunek, a na podziwianie jachtów z odległych krain. To tu przybijają statki ambasadorów lub oficjalne delegacje. Niewielka liczba jachtów - bo cumują tu tylko te najwspanialsze - pozwala cieszyć się nieograniczonym widokiem na sąsiedni brzeg rzeki, na Most Westminsterski; widać stąd także oświetlone atrakcje Wesołego Miasteczka, a z drugiej strony Promenady - elegancki budynek magicznego baletu, la Fantasmagorie. Nadrzeczna promenada cieszy się podobną renomą co eleganckie uliczki w Kensington and Chelsea, to idealne miejsce na popołudniowy spacer w towarzystwie przyzwoitki i przystojnego adoratora.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 22:30, w całości zmieniany 2 razy
29 grudnia
Tamtego dnia wracała z targu. Było dość wcześnie, Londyn leniwie oswajał się z widokiem jaśniejącego poranka. Padało, ale to nie dziwiło już żadnego mieszkańca tego miasta. Obładowana wędrowała promenadą, marząc o tym, by jak najszybciej znaleźć się w dokach, a potem w suchym mieszkaniu. Philippa wyczerpała już zapasy poświątecznego jedzenia, które zwędziła z Parszywego Pasażera. Potrzebowała świeżych produktów, z których mogłaby ugotować wreszcie coś normalnego, co wcale nie kojarzyło się z niedawnymi uroczystościami. Nie należała do osób rozrzutnych, starała się nie marnować jedzenia, ale gdy dzisiaj po raz kolejny jadła porcję tej samej potrawki, którą miała w ustach wczoraj i przedwczoraj, to trafił ją szlag i wysunęła nos ze swojej paskudnej nory. Nie chciało jej się tam iść, ale uznała, że to już wyższy poziom lenistwa i potrzeba koniecznie się ruszyć. Tym bardziej, że miała teraz wolny dzień i nie musiała drażnić węchu zapachami z tawerny. Wolała ugotować coś nowego, a przy okazji też przeszła się trasą, którą odwiedzała na tyle rzadko, iż zdążyła się zdziwić, dostrzegając nowy kolor jakiegoś budynku lub słup ogłoszeniowy, którego nigdy wcześniej tutaj nie widziała.
Wydawało jej się, że z promenady rozciągał się dużo lepszy widok na wodę niż zazwyczaj. I łodzie też pływały tu dużo lepsze. Na zacumowane w okolicy jachty niejeden marynarzyk by się połasił. Klienci tawerny raczej nie posiadali takich eleganckich łodzi. Przez chwilę poczuła ciekawość – chyba chciała zobaczyć, jak wygląda wnętrze takiej wymuskanej łajby. Czy było tak gładkie i sterylne jak twarze tych przemądrzałych paniczyków? Cała ta okolica pachniała na kilometr obłudą i ohydnie drogimi perfumami. Cholera, zazdrościła, ale jednocześnie nie była pewna, czy nie podusiłaby się tu na śmierć. Nigdy nie liznęła tego świata, choć czasem, gdy flirtowała z jakimś eleganckim typem, wydawało jej się, że wie o nim i o jego życiu wszystko. Próbowała zabłysnąć informacjami podsłuchanymi przypadkiem, obcymi dla niej i wyraźnie niepewnymi. Gdy okazywały się wtopą, odsłaniała zadziornie kawałek ramienia. Działało zawsze, uwaga wręcz nienaturalnie szybko rozpraszała się i ten zgrzyt w konwersacji odchodził w błogie zapomnienie.
Szła dalej, unosząc dziarsko torby z zakupami. Napchała tam mnóstwo warzyw i kupiła nawet kawę. Taką lepsza, nie takie siki, jak piła do tej pory. Jej portfel poczuł wyraźnie bogaty sezon świąteczny, wypłatę hojną i prawie dorównującą napiwkom. Ostatnie dni roku okazały się pomyślne. A ten deszcz… O, Merlinie! Prosto na głowę spadł jej nagle jakiś cięższy kawałek lodu. Zabolało. Odruchowo wypuściła torby z rąk i dotknęła pieszczotliwie głowy. Gdzie ten przeklęty kawałek? Kopnęła go z całej siły i znów ruszyła. W jej oczach zagnieździła się namiastka wściekłości. Coś jednak nie pozwalało jej odejść. Wiedziona nieznanym uczuciem cofnęła się i popatrzyła jeszcze raz na ten kawałek lodu. Czy to nie jest kryształ? Schyliła się i chwyciła go w dłoń.
z tematu
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Philippa Moss dnia 15.10.19 21:09, w całości zmieniany 1 raz
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Niepotrzebnie się upierał przy swoim. Normalnie odpuściłby nie chcąc brać udziału w zupełnie niepotrzebnej awanturze, ale tym razem było inaczej. Hjalmar chętnie wdał się w bójkę z jakimś bliżej nieznanym mu chłopakiem w okolicach ulicy Pokątnej. Powód był idiotyczny jak to bywa w takich przypadkach. Jeden drugiego trącić, żaden nie chciał przeprosić. No a potem… poszło już całkiem prosto. Dali sobie po razie, a potem wyszła regularna bitka. Trwała dobrą chwilę, a inne dzieciaki obserwowały całe wydarzenie zagrzewając chłopaków do walki.
Trwało to może z kwadrans, aż rozdzielił jakaś dorosła czarownica. Na pierwszy rzut oka zażywna gospodyni, która wychowała już całe stado chłopaków. Hjalmar wykorzystał tę okazję i zwinął się z Pokątnej. Odruchowo obrał kierunek na port chyba jego ulubione miejsce w całym Londynie. Teoretycznie mógłby po prostu wrócić do domu, ale nie wiedział, jak zareaguje Yana na jego widok. W końcu nie wyglądał zbyt wyjściowo. Spuchnięty nos, rozbita warga i podbite oko zdecydowanie nie dodawały mu uroku. Jedyne pocieszenie w tym, że jego rywal wyglądał równie źle, jak nawet nie gorzej. Ciężko było stwierdzić, bo poziom był dość wyrównany. Czemu nie wziął ze sobą z domu noża, który wcześniej należał do jego taty? Gdyby miał go ze sobą pewnie nikt nie próbowałby mu podskoczyć. Może powinien nauczyć się nim posługiwać? Coś wymyśli.
Hjalmar dopiero zatrzymał się na wysokości promenady nad Tamizą. Trochę zamyślony oparł się o barierki i wpatrywał w drogie jachty bujające się na wodzie. Sam tego nie zauważył, ale aktualnie średnio pasował do malowniczego otoczenia promenady. Eleganccy przechodnie omijali go szerokim łukiem z powodu jego chwilowo obitej facjaty. Bezwiednie wybrał sobie złe miejsce na przystanek, dużo lepiej wtopiłby się w tło w załadunkowej części portu, ale co poradzi, że widok był naprawdę piękny? Może jednak uda mu się zostać żeglarzem i w przeciwieństwie do reszty Goyle’ów będzie posiadaczem właśnie takiego luksusowego jachtu i wcale nie będzie musiał brać udziału w wyprawach? Byłoby pięknie.
Magiczny port niejednoznacznie kojarzył mu się z przechadzkami brzegiem Nilu. Jak na ogrom możliwości, nad najważniejszą rzeką swych rodzinnych stron spędził niewiele czasu, ponad spokojny nurt wody wybierając prestiżowe lecznice, w których pobierał nauki. Pamiętał je jedynie z kilku samodzielnych przechadzek w towarzystwie dziadka oraz kilku towarzyskich spotkań, na których jako nastoletni szajch miał godnie reprezentować spuściznę przodków. Tu, w Londynie, promenada jawiła się w jego oczach dość odmiennie. Statki zawijające do portu przywoływały wspomnienia, nieco wzbudzały tęsknotę, która zaraz odpływała z upomnieniem, że to brytyjska ziemia była mu teraz domem.
Sentyment w logicznym, wykalkulowanym umyśle Zachary'ego nie mógł mieć miejsca. Wszelkie narzekania i kapryśności stanowiły egzotyczny element, którego się wystrzegał, pozostając cichym i stonowanym dziedzicem Shafiqów – na przekór gorącej krwi ojca i brata. Mimo to był także tutaj gościem wyróżniającym się ponad tłum. Żadna elegancja nie zdołała przykryć pochodzenia uzdrowiciela; nigdy z resztą nie próbował zlać własnej sylwetki z tłumem bladych Anglików, dumnie ofiarowując im chłodne spojrzenia jasnych oczu. Wszyscy zdawali się dla niego identyczni w mijanym pochodzie, całkowicie nijacy, niemal bez twarzy, a to oni kiwali w jego stronę, uprzejmie witając, taktownie nie próbując zatrzymać na krótką rozmowę. Nie wiedział, czy czynili to z czystej grzeczności, gdyż tego wymagało od nich znane im pojęcie kultury, czy kiedyś znaleźli się pod jego opieką w szpitalu. Twarze swoich pacjentów traktował jednakowo, jakikolwiek przejaw uczuć niestosownych do pełnionej profesji uważając za potwarz i hańbę. Ich nijakość zaburzała jedna, drobna sylwetka, którą dostrzegł gdzieś na uboczu, jakby ten ktoś próbował zlać się z otoczeniem. Dziecko, jak szybko ocenił, było mu skądinąd znane. Widział tę twarz raz, ale nie mógł jej zapomnieć z uwagi na wydarzenie, w którym przyszło mu ją spotkać.
— Czyżbyś uciekał? — Postawił pytanie, znajdując się dostatecznie blisko chłopca. Przez dłuższą chwilę patrzył na niego uważnie, uzdrowicielskim nawykiem oceniając urazy na dziecięcej twarzy, doszukując się w niej czegoś innego niż zasugerował. Wiedział jednak zbyt dobrze, że dzieci rozrabiały i uciekały, nie mając pojęcia, w jaki sposób zmierzyć się z konsekwencjami. Jeśli jakiekolwiek mogły być w tym przypadku.
Sentyment w logicznym, wykalkulowanym umyśle Zachary'ego nie mógł mieć miejsca. Wszelkie narzekania i kapryśności stanowiły egzotyczny element, którego się wystrzegał, pozostając cichym i stonowanym dziedzicem Shafiqów – na przekór gorącej krwi ojca i brata. Mimo to był także tutaj gościem wyróżniającym się ponad tłum. Żadna elegancja nie zdołała przykryć pochodzenia uzdrowiciela; nigdy z resztą nie próbował zlać własnej sylwetki z tłumem bladych Anglików, dumnie ofiarowując im chłodne spojrzenia jasnych oczu. Wszyscy zdawali się dla niego identyczni w mijanym pochodzie, całkowicie nijacy, niemal bez twarzy, a to oni kiwali w jego stronę, uprzejmie witając, taktownie nie próbując zatrzymać na krótką rozmowę. Nie wiedział, czy czynili to z czystej grzeczności, gdyż tego wymagało od nich znane im pojęcie kultury, czy kiedyś znaleźli się pod jego opieką w szpitalu. Twarze swoich pacjentów traktował jednakowo, jakikolwiek przejaw uczuć niestosownych do pełnionej profesji uważając za potwarz i hańbę. Ich nijakość zaburzała jedna, drobna sylwetka, którą dostrzegł gdzieś na uboczu, jakby ten ktoś próbował zlać się z otoczeniem. Dziecko, jak szybko ocenił, było mu skądinąd znane. Widział tę twarz raz, ale nie mógł jej zapomnieć z uwagi na wydarzenie, w którym przyszło mu ją spotkać.
— Czyżbyś uciekał? — Postawił pytanie, znajdując się dostatecznie blisko chłopca. Przez dłuższą chwilę patrzył na niego uważnie, uzdrowicielskim nawykiem oceniając urazy na dziecięcej twarzy, doszukując się w niej czegoś innego niż zasugerował. Wiedział jednak zbyt dobrze, że dzieci rozrabiały i uciekały, nie mając pojęcia, w jaki sposób zmierzyć się z konsekwencjami. Jeśli jakiekolwiek mogły być w tym przypadku.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Hjalmar dał się zupełnie pochłonąć swoim marzeniom zapominając o otaczającym go świecie. Najpierw wymyślił sobie, że będzie mieć elegancki jacht, taki jak te zacumowane nieopodal, ale potem zmienił zdanie. Niby jacht to całkiem fajna sprawa, ale… na takiej jednostce nie można było liczyć na żadne przygody. No chyba, że to jego ktoś próbowałby złupić, ale takich przygód to by nie chciał przeżywać. No chyba, że to jego ktoś próbowałby złupić. Chyba jednak wolałby mieć zgrabny żaglowiec i tak jak tata poszukiwałby różnych artefaktów, a potem je sprzedawał u Borgina. To było oczywiste, że interesy by ubijał właśnie tam w końcu Eir była z Borginów, nie byłoby potrzeby szukać innych kupców.
Szkoda tylko, że te marzenia na przyszłość zostały zniszczone przez jedną natrętną myśl. Nie zostanie żeglarzem. W tym momencie nie miał jak. Będzie musiał sobie ułożyć życie na lądzie. Nie cierpiał Londynu. Nie żeby miał jakieś porównanie do innego miejsca, ale nigdy nie przepadał za Wielką Brytanią mimo, że to tutaj właśnie się urodził. Skrzywił się nieco i gdyby miał pod ręką jakiś kamień to na pewno rzuciłby go ze złością w kierunku Morza. Tak jakby robiło to jakąś różnicę dla tego akwenu.
Pogrążony w tych swoich, może nieco nawet zbyt poważnych jak na jego siedem lat, rozmyślaniach w ogóle nie zauważył gdy ktoś całkiem blisko do niego podszedł. Mały Goyle obrócił się gwałtownie gdy usłyszał za sobą jakiś głos… w sumie chyba nawet znajomy.
-Nie… dlaczego miałbym uciekać?- Zachary trafił w sedno swoim pytaniem, ale Hjalmar wcale nie miał zamiaru przyznawać mu racji. Poza tym czy to faktycznie było uciekanie? Po prostu nie chciał wracać do… tego mieszkania na Nokturnie. Nadal uważał, że jego dom był przy Grimmaud Place. Jeszcze trochę czasu będzie musiało upłynąć zanim się pogodzi z tym faktem. - Po prostu lubię to miejsce, okej?- dodał jeszcze i wzruszył ramionami. Jego głos mógł brzmieć nieco śmiesznie z powodu rozkwaszonego nosa.
Szkoda tylko, że te marzenia na przyszłość zostały zniszczone przez jedną natrętną myśl. Nie zostanie żeglarzem. W tym momencie nie miał jak. Będzie musiał sobie ułożyć życie na lądzie. Nie cierpiał Londynu. Nie żeby miał jakieś porównanie do innego miejsca, ale nigdy nie przepadał za Wielką Brytanią mimo, że to tutaj właśnie się urodził. Skrzywił się nieco i gdyby miał pod ręką jakiś kamień to na pewno rzuciłby go ze złością w kierunku Morza. Tak jakby robiło to jakąś różnicę dla tego akwenu.
Pogrążony w tych swoich, może nieco nawet zbyt poważnych jak na jego siedem lat, rozmyślaniach w ogóle nie zauważył gdy ktoś całkiem blisko do niego podszedł. Mały Goyle obrócił się gwałtownie gdy usłyszał za sobą jakiś głos… w sumie chyba nawet znajomy.
-Nie… dlaczego miałbym uciekać?- Zachary trafił w sedno swoim pytaniem, ale Hjalmar wcale nie miał zamiaru przyznawać mu racji. Poza tym czy to faktycznie było uciekanie? Po prostu nie chciał wracać do… tego mieszkania na Nokturnie. Nadal uważał, że jego dom był przy Grimmaud Place. Jeszcze trochę czasu będzie musiało upłynąć zanim się pogodzi z tym faktem. - Po prostu lubię to miejsce, okej?- dodał jeszcze i wzruszył ramionami. Jego głos mógł brzmieć nieco śmiesznie z powodu rozkwaszonego nosa.
Zadane pytanie było prostym, niemal oczywistym, gdy spoglądał w dziecięcą twarz. Twarz naznaczoną bliskim spotkaniem z czyjąś pięścią, jak uznał po krótkiej chwili obserwacji chłopca oraz bólem, który widział jedynie własnym, uzdrowicielskim spojrzeniem. Nie zaproponował jednak nic, co mogłoby temu zapobiec. Nie chciał narzucać rytmu, wtrącać się i interweniować, choć przyświecające mu całe życie niesienie pomocy aż wołało o przywrócenie należytego ładu i porządku.
— Ktoś... najwyraźniej bardzo cię nie lubi — odpowiedział ze sztuczną pauzą, nie dając wiary słowom chłopca. Było to zbyt oczywiste, by tak łatwo uległ próbie dziecięcej manipulacji. Być może, gdyby był kimś innym, coś takiego byłoby możliwe, lecz nie w tym wypadku. Nawet jeśli chłopiec zderzył się z latarnią, powinien był poszukać pomocy, nie zaś znosić ból. Ale co do tego nie miał pewności. Dzieci stanowiły intrygującą zagadkę, jeśli chodziło o ich sposób rozumowania i postrzegania świata, a póki nie miał własnych, zagadki tej nie zamierzał rozwiązywać. Świadoma niewiedza ratowała Shafiqa przed nadmiarem rozmyślań, na które poświęcał już wystarczająco dużo czasu, a w przypadku chłopca stanowiłaby także retrospekcję tego, jakim dzieckiem był Zachary; jak bardzo różnił się od innych, jakie było jego życie usłane lekcjami dziadka i jakim dorosłym go uczyniło.
Wracanie do tego nie dawało mu już żadnych nowych wrażeń, z których mógłby skorzystać. Były tylko wspomnieniami, do których mógł powracać w prostych rozmowach, stwierdzeniach niemających nic wspólnego z mroczną rzeczywistością wojny, czarnymi chmurami nad brytyjskimi wyspami.
— Rozumiem — odpowiedział krótko i cicho, odwracając się w stronę rzecznej toni, myślami odpływając do drogich i okazałych statków, które jasno ukazywały mu marzenie chłopca. — Chcesz być marynarzem? — zapytał, podejmując własną myśl, ponownie skupiając się na małym rozmówcy, obdarowując go całą swoją uwagą, niemal znając nadchodzącą odpowiedź, nawet jeśli nie miałaby paść głośno. Mimo wszystko chciał ją usłyszeć; poznać prawdę nieco inną od tej prezentowanej przez zastaną rzeczywistość. Chciał zdobyć wiedzę dlaczego, znaleźć źródło motywacji, nie suche fakty i deklaracje, które ofiarowywano w ramach toczenia bezcelowej dysputy.
— Ktoś... najwyraźniej bardzo cię nie lubi — odpowiedział ze sztuczną pauzą, nie dając wiary słowom chłopca. Było to zbyt oczywiste, by tak łatwo uległ próbie dziecięcej manipulacji. Być może, gdyby był kimś innym, coś takiego byłoby możliwe, lecz nie w tym wypadku. Nawet jeśli chłopiec zderzył się z latarnią, powinien był poszukać pomocy, nie zaś znosić ból. Ale co do tego nie miał pewności. Dzieci stanowiły intrygującą zagadkę, jeśli chodziło o ich sposób rozumowania i postrzegania świata, a póki nie miał własnych, zagadki tej nie zamierzał rozwiązywać. Świadoma niewiedza ratowała Shafiqa przed nadmiarem rozmyślań, na które poświęcał już wystarczająco dużo czasu, a w przypadku chłopca stanowiłaby także retrospekcję tego, jakim dzieckiem był Zachary; jak bardzo różnił się od innych, jakie było jego życie usłane lekcjami dziadka i jakim dorosłym go uczyniło.
Wracanie do tego nie dawało mu już żadnych nowych wrażeń, z których mógłby skorzystać. Były tylko wspomnieniami, do których mógł powracać w prostych rozmowach, stwierdzeniach niemających nic wspólnego z mroczną rzeczywistością wojny, czarnymi chmurami nad brytyjskimi wyspami.
— Rozumiem — odpowiedział krótko i cicho, odwracając się w stronę rzecznej toni, myślami odpływając do drogich i okazałych statków, które jasno ukazywały mu marzenie chłopca. — Chcesz być marynarzem? — zapytał, podejmując własną myśl, ponownie skupiając się na małym rozmówcy, obdarowując go całą swoją uwagą, niemal znając nadchodzącą odpowiedź, nawet jeśli nie miałaby paść głośno. Mimo wszystko chciał ją usłyszeć; poznać prawdę nieco inną od tej prezentowanej przez zastaną rzeczywistość. Chciał zdobyć wiedzę dlaczego, znaleźć źródło motywacji, nie suche fakty i deklaracje, które ofiarowywano w ramach toczenia bezcelowej dysputy.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Młody Goyle starał się ignorować spojrzenie Zachary’ego. Nawet jeśli zdawał sobie sprawę z tego, że stojący przed nim czarodziej jest uzdrowicielem, to wcale nie miał ochoty poprosić go o pomoc. Hjalmar czasami bywał taki głupio dumny. W końcu poradzi sobie sam, prawda? Bez niczyjego wsparcia.
Blondynek wzruszył niedbale ramionami na słowa mężczyzny. - W takim razie można powiedzieć, że ja tego kogoś też bardzo nie lubię - jego przeciwnik skończył praktycznie w takim samym stanie co on sam, a nawet może nieco gorszym. Przynajmniej taką miał nadzieję. Słowa Shafiq’a natomiast były zbyt oględne, żeby siedmiolatek zorientował się do czego nawiązuje jego rozmówca. Z drugiej jednak strony mężczyzna miał rację, w pewien sposób Hjalmar uciekał od zastanej rzeczywistości. Mimo, że sprawiał wrażenie spokojnego, to wcale nie pogodził się z tym co wydarzyło się pod koniec grudnia.
Wydawało mu się, że rozmowa dobiega ku niechybnemu zakończeniu, więc odwrócił się z powrotem w kierunku wody. Jak widać się mylił, bo z ust czarodzieja padło kolejne pytanie. Hjalmar już teraz nie był w zbyt dobrym nastroju, ciężko się zresztą dziwić, nikt nie byłby duszą towarzystwa z obitą twarzą, a pytanie Zachary’ego sprawiło, że spochmurniał jeszcze bardziej. Nie żeby kiedykolwiek mały Goyle był duszą towarzystwa czy coś w tym rodzaju.
-Chcę, tak w zasadzie to chciałbym zostać kapitanem…- tak jak jego ojciec. To marzenie jednak znacznie się pokomplikowało od wydarzeń w grudniu. Do niedawna jeszcze miał całkiem jasno wytyczoną ścieżkę postępowania. Teraz gdy anomalie się uspokoiły, ojciec zapewne zacząłby zabierać go na krótsze rejsy, żeby młody mógł poznać fach, potem czekałoby go parę lat nauki w Durmstrangu. Po jej skończeniu zapewne jeszcze chwilę pływałby pod okiem swojego rodziciela, by w końcu odziedziczyć statek, a może zdołałby ogarnąć swoją własną jednostkę? Coś co jeszcze niedawno wydawało się całkiem realną przeszłością teraz było co najwyżej mrzonką. A jeśli chciałby je kiedyś zrealizować… to zapewne czekało go całkiem sporo pracy.
Blondynek wzruszył niedbale ramionami na słowa mężczyzny. - W takim razie można powiedzieć, że ja tego kogoś też bardzo nie lubię - jego przeciwnik skończył praktycznie w takim samym stanie co on sam, a nawet może nieco gorszym. Przynajmniej taką miał nadzieję. Słowa Shafiq’a natomiast były zbyt oględne, żeby siedmiolatek zorientował się do czego nawiązuje jego rozmówca. Z drugiej jednak strony mężczyzna miał rację, w pewien sposób Hjalmar uciekał od zastanej rzeczywistości. Mimo, że sprawiał wrażenie spokojnego, to wcale nie pogodził się z tym co wydarzyło się pod koniec grudnia.
Wydawało mu się, że rozmowa dobiega ku niechybnemu zakończeniu, więc odwrócił się z powrotem w kierunku wody. Jak widać się mylił, bo z ust czarodzieja padło kolejne pytanie. Hjalmar już teraz nie był w zbyt dobrym nastroju, ciężko się zresztą dziwić, nikt nie byłby duszą towarzystwa z obitą twarzą, a pytanie Zachary’ego sprawiło, że spochmurniał jeszcze bardziej. Nie żeby kiedykolwiek mały Goyle był duszą towarzystwa czy coś w tym rodzaju.
-Chcę, tak w zasadzie to chciałbym zostać kapitanem…- tak jak jego ojciec. To marzenie jednak znacznie się pokomplikowało od wydarzeń w grudniu. Do niedawna jeszcze miał całkiem jasno wytyczoną ścieżkę postępowania. Teraz gdy anomalie się uspokoiły, ojciec zapewne zacząłby zabierać go na krótsze rejsy, żeby młody mógł poznać fach, potem czekałoby go parę lat nauki w Durmstrangu. Po jej skończeniu zapewne jeszcze chwilę pływałby pod okiem swojego rodziciela, by w końcu odziedziczyć statek, a może zdołałby ogarnąć swoją własną jednostkę? Coś co jeszcze niedawno wydawało się całkiem realną przeszłością teraz było co najwyżej mrzonką. A jeśli chciałby je kiedyś zrealizować… to zapewne czekało go całkiem sporo pracy.
Chociaż interesy Chang tylko w pewnym stopniu zazębiały się z tym, czym się zajmowała, Borgia czasem zastanawiała się kto o zdrowych zmysłach zaopatruje się w krew a później wklepuje ją w sobie w skórę. Być może włoskie, południowe geny, odpowiedni styl życia albo zakonserwowanie od środka hektolitrami wina i śródziemnomorskich potraw sprawiły, że nie potrzebowała dodatkowych specyfików na jędrną skórę i nawet o nich nie myślała, ale dopóki miała korzyści we współpracy z Wren, dopóty nie zamierzała wnikać w jej interesy głębiej. W tej relacji od czasu do czasu była pośrednikiem, zleceniobiorcą, ale przede wszystkim handlarzem, którego nie interesowało to, co działo się z dostarczonym towarem później. W duszy materialisty nie było miejsca na zbędne emocje – pieniądze w sakiewce się zgadzały i to uważała za najważniejsze.
Ciąg runicznych znaków spisanych przez Mulcibera podczas czerwcowego spotkania spoczywał bezpiecznie w jednej z domowych kryjówek, całość przygotowań do pełnej niewiadomych wyprawy była na ostatniej prostej a brakującym elementem była fiolka z ludzką krwią, którą miała w dniu dzisiejszym odebrać. Z radością przyjęła wieść, że dziewczyna znajdzie dla niej czas, wskazała miejsce i zjawiła się na promenadzie przed czasem, nie do końca będąc przekonaną, czy aby na pewno dobrze wybrała. Londyński port – niezależnie od tego, czy magiczny, czy nie – omijała na tyle, na ile była w stanie i nie zapuszczała się w jego okolice bez powodu. W ciągu minionych dwóch, trzech miesięcy zauważyła, że prowadzenie interesów poniekąd na odległość nie było tak problematyczne, jak zakładała, choć ostatnią rzeczą, którą musiała zrobić, była zmiana miejsca zamieszkania. Mieszkanie w centrum zaczęło bowiem nabierać minusów, niż plusów, a ona ceniła sobie święty spokój, którego na próżno było szukać i bezpieczeństwo cennych kamieni, których miała pod dostatkiem. Być może wszystko było kwestią przyzwyczajenia, jednak to nie nadchodziło i prawdopodobnie już miało nie nadejść. Kończyła właśnie palenie papierosa, kiedy dostrzegła zbliżającą się doń dobrze znajomą sylwetkę Azjatki.
– Nie jestem pewna, czy to miejsce jest wyjątkowe – powiedziała w ramach powitania nawiązując do jednego z listów Wren, szybko jednak uśmiechnęła się półgębkiem i wskazała miejsce obok siebie – ale nie chciałam cię fatygować dalej, niż to konieczne – wyrzuciła niedopałek na ziemię i zaraz po tym wsunęła dłonie do kieszeni.
– Jak się masz? Interesy kwitną? – spytała wyraźnie zaciekawiona tym, czy wojna podziałała na korzyść Chang a czarownice postanowiły na wszelki wypadek się odmłodzić. Nikt nie miał pewności ile życia mu zostało.
My blood is a flood of rubies, precious stones
it keeps my veins hot, the fire
found a home in me
it keeps my veins hot, the fire
found a home in me
Borgia dostarczała jej niewolnic. Obdartych z pięknych marzeń i resztek nadziei, młodych i czystych, pozbawionych wypełniającej żyły magii. Dziewcząt z każdego zakątka świata, również tych egzotycznych, niespotykanych na londyńskich ulicach - wcześniej, bo teraz ujrzeć im podobną mugolkę na oczyszczonych ze szlamu alejach było właściwie niemożliwym do zrealizowania zadaniem. W porównaniu do omamionych słodką obietnicą kózek, te traktowała jak towar. Po prostu. Czasem nie porozumiewały się w zrozumiałym dla niej języku - były zatem niewiele lepsze od zwierząt, z którymi komunikować się można było jedynie gestem, milczeniem, wskazówką ruchu dłoni czy groźną mimiką. Lubiła je takie; małomówne, niemal nieproblematyczne, ledwo żywe. Były wrakami. Wyżywionymi i zdrowymi, ale wrakami. Z ich psychiki pozostało niewiele - bo i nie tego od nich potrzebowała, jedynie szkarłatu płynącego przez naczynia skryte w jędrnych ciałach o nienagannej urodzie. A pozyskany z nich profit sprawiał, że przyjemnie myślała o samej Borgii: o kobiecie interesu nie kłopoczącej się zbędnymi pytaniami. O kobiecie silnej i pięknej, która oferowanego przez czarownicę zabiegu z pewnością nie potrzebowała, jeszcze nie teraz, nie dziś. Dlaczego zatem poprosiła o fiolkę specyfiku, zaprosiła Wren nad urokliwy brzeg Tamizy, gdzie spragnione luksusu oko mogło podziwiać olbrzymie, wystawne jachty dobijające portu? Sympatia prywatna mieszała się z zawodową ciekawością; czyżby nie spełniła wymagań okrutnego kochanka? Przyuważyła pierwszą zmarszczkę, suchość skóry zmęczonej morskim słońcem?
- Stać cię na więcej - westchnęła teatralnie gdy do uszu dotarło powitanie Fran, jej melodyjny, przyjemny dla ucha głos. Przez moment fałszywie krytycznym wzrokiem Azjatka przyglądała się ich wybranemu otoczeniu, po czym porzuciła krótkotrwałą fasadę i odwzajemniła dość kapryśny uśmiech. - Ale jak na Londyn, cóż, nie jest źle. Magiczne drzewa, które mijałam, sprawiają, że możemy dziś być gdzie chcemy - stwierdziła i zajęła miejsce obok kobiety. Płynniej niż zwykle, powoli wdrażająca w życie zaznajomione tajniki tańca z wachlarzami, który uczył ją nie tyle pokory względem swego ciała - ale i zaszczepiał w niej powoli coraz większą swobodę ruchu. Wren spojrzała na Francescę kątem oka, spojrzenie powędrowało jednak prędko do malującego się przed nimi horyzontu. Słońce zachodziło za jego linię odpowiednią czerwienią, ginęło w rozedrganych falach; urokliwe okoliczności, niemal romantyczne. - Żebyś wiedziała, moja droga. Lady doyenne tchnęła zupełnie nowe życie w ten rynek - przyznała z zadowoleniem, szczerym, nieukrywanym. Kto by pomyślał, że tandetne piśmidło sprawi jej taką przysługę? - Ale z nas dwóch to ty przeżywasz ciekawsze przygody. Opowiedz mi o twoim lipcu, czerwcu, maju, o czym tylko chcesz. Zanim dobijemy targu - właściwie dobiły go już wcześniej, ale podobne słowa zawsze w jej ustach brzmiały tak miło.
- Stać cię na więcej - westchnęła teatralnie gdy do uszu dotarło powitanie Fran, jej melodyjny, przyjemny dla ucha głos. Przez moment fałszywie krytycznym wzrokiem Azjatka przyglądała się ich wybranemu otoczeniu, po czym porzuciła krótkotrwałą fasadę i odwzajemniła dość kapryśny uśmiech. - Ale jak na Londyn, cóż, nie jest źle. Magiczne drzewa, które mijałam, sprawiają, że możemy dziś być gdzie chcemy - stwierdziła i zajęła miejsce obok kobiety. Płynniej niż zwykle, powoli wdrażająca w życie zaznajomione tajniki tańca z wachlarzami, który uczył ją nie tyle pokory względem swego ciała - ale i zaszczepiał w niej powoli coraz większą swobodę ruchu. Wren spojrzała na Francescę kątem oka, spojrzenie powędrowało jednak prędko do malującego się przed nimi horyzontu. Słońce zachodziło za jego linię odpowiednią czerwienią, ginęło w rozedrganych falach; urokliwe okoliczności, niemal romantyczne. - Żebyś wiedziała, moja droga. Lady doyenne tchnęła zupełnie nowe życie w ten rynek - przyznała z zadowoleniem, szczerym, nieukrywanym. Kto by pomyślał, że tandetne piśmidło sprawi jej taką przysługę? - Ale z nas dwóch to ty przeżywasz ciekawsze przygody. Opowiedz mi o twoim lipcu, czerwcu, maju, o czym tylko chcesz. Zanim dobijemy targu - właściwie dobiły go już wcześniej, ale podobne słowa zawsze w jej ustach brzmiały tak miło.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Wyczuła udawany zawód, chociaż w głębi duszy wiedziała, że rzeczywiście nie postarała się specjalnie wybierając to miejsce. Chcąc czy nie, kierowała się raczej bliską odległością od miejsca zamieszkania, w następnej kolejności względnym spokojem a tego w porcie na próżno było szukać.
– Cóż, obiecuję poprawę – skwitowała, w mimowolnym geście zerkając na drzewa, o których wspomniała Wren. Doceniała optymizm, bo sama nie widziała w tym momencie nic w roślinności, która zazwyczaj uspokajała jej zszargane nerwy i pozwalała na bycie samej ze sobą. – Sama jednak wiesz, że nie spotkałyśmy się bez powodu i wzbudziłybyśmy niepotrzebne zainteresowanie w przystępniejszej lokalizacji – ale nie musiała przecież o tym przypominać, wiedząc, że w kwestii dyskrecji zgadzały się ze sobą niemal w stu procentach. Podobnie zresztą w kwestii tłumaczenia się – i liczyła na to, że nie będzie musiała wyjawiać powodu nagłego zapotrzebowania na fiolkę z krwią.
Westchnęła z wyczuwalną nostalgią na samo wspomnienie ciekawszych przygód, których w ostatnich miesiącach na swoim koncie nie miała zbyt wielu i w pierwszym odruchu wzruszyła niedbale ramionami. Dopiero potem przywiodła na różowawe wargi lekki uśmiech, odwracając wzrok na ciemniejący powolnie horyzont.
– Powiedzmy, że ten rok nie należy do najbardziej intensywnych w moim życiu – zaczęła, jednocześnie zastanawiając się nad tym, czy pojedyncze incydenty były godnymi w ogóle do zapamiętania, a co dopiero do opowiadania na, bądź co bądź, biznesowym spotkaniu – ale to się zmieni, wkrótce wyruszam w rodzinne strony i rozważam pozostanie tam na dłużej, aż tutaj sytuacja się nie uspokoi... chociaż na dobrą sprawę nic i nikt mnie tu nie trzyma – nie odnajdywała w sobie krzty chęci zwalczania szlamu, który był jej na dobrą rękę zupełnie obojętny, odnajdywała w sobie zamiast tego zirytowanie na wojenne działania skutecznie ingerujące nie tylko w handel, ale i utrzymywanie w ryzach interesów, wystarczająco nadwyrężonych przez zaistniałe okoliczności – czasami zastanawiam się dlaczego tak wielu ludzi dalej tkwi w Londynie ze świadomością, że gdzieś indziej mogłoby im być lepiej, gdzieś, gdzie życie jest odrobinę bardziej przewidywalne – przechyliła głowę spod rzęs spoglądając na swoją towarzyszkę. To, co powiedziała pośrednio nawiązywało do niej; była pewna, że upiększający krwisty rytuał odnalazłby zwolenników poza granicami Wysp, być może gdzieś dawałby lepszy zysk, może większą renomę – a przynajmniej przyjemniejsze – wiele miejsc widziała w swoim życiu, wiele z nich zwiedziła, zapoznała się, więc wychodziła z założenia, że może swobodnie wyciągać tego typu wnioski, skoro posiadała realny punkt odniesienia.
– Cóż, obiecuję poprawę – skwitowała, w mimowolnym geście zerkając na drzewa, o których wspomniała Wren. Doceniała optymizm, bo sama nie widziała w tym momencie nic w roślinności, która zazwyczaj uspokajała jej zszargane nerwy i pozwalała na bycie samej ze sobą. – Sama jednak wiesz, że nie spotkałyśmy się bez powodu i wzbudziłybyśmy niepotrzebne zainteresowanie w przystępniejszej lokalizacji – ale nie musiała przecież o tym przypominać, wiedząc, że w kwestii dyskrecji zgadzały się ze sobą niemal w stu procentach. Podobnie zresztą w kwestii tłumaczenia się – i liczyła na to, że nie będzie musiała wyjawiać powodu nagłego zapotrzebowania na fiolkę z krwią.
Westchnęła z wyczuwalną nostalgią na samo wspomnienie ciekawszych przygód, których w ostatnich miesiącach na swoim koncie nie miała zbyt wielu i w pierwszym odruchu wzruszyła niedbale ramionami. Dopiero potem przywiodła na różowawe wargi lekki uśmiech, odwracając wzrok na ciemniejący powolnie horyzont.
– Powiedzmy, że ten rok nie należy do najbardziej intensywnych w moim życiu – zaczęła, jednocześnie zastanawiając się nad tym, czy pojedyncze incydenty były godnymi w ogóle do zapamiętania, a co dopiero do opowiadania na, bądź co bądź, biznesowym spotkaniu – ale to się zmieni, wkrótce wyruszam w rodzinne strony i rozważam pozostanie tam na dłużej, aż tutaj sytuacja się nie uspokoi... chociaż na dobrą sprawę nic i nikt mnie tu nie trzyma – nie odnajdywała w sobie krzty chęci zwalczania szlamu, który był jej na dobrą rękę zupełnie obojętny, odnajdywała w sobie zamiast tego zirytowanie na wojenne działania skutecznie ingerujące nie tylko w handel, ale i utrzymywanie w ryzach interesów, wystarczająco nadwyrężonych przez zaistniałe okoliczności – czasami zastanawiam się dlaczego tak wielu ludzi dalej tkwi w Londynie ze świadomością, że gdzieś indziej mogłoby im być lepiej, gdzieś, gdzie życie jest odrobinę bardziej przewidywalne – przechyliła głowę spod rzęs spoglądając na swoją towarzyszkę. To, co powiedziała pośrednio nawiązywało do niej; była pewna, że upiększający krwisty rytuał odnalazłby zwolenników poza granicami Wysp, być może gdzieś dawałby lepszy zysk, może większą renomę – a przynajmniej przyjemniejsze – wiele miejsc widziała w swoim życiu, wiele z nich zwiedziła, zapoznała się, więc wychodziła z założenia, że może swobodnie wyciągać tego typu wnioski, skoro posiadała realny punkt odniesienia.
My blood is a flood of rubies, precious stones
it keeps my veins hot, the fire
found a home in me
it keeps my veins hot, the fire
found a home in me
Dramaturgia gestów ustąpiła w końcu przyjemnemu, ledwie dostrzegalnemu uśmiechowi, którym odpowiedziała na obietnicę znajomej kobiety. Wbrew pozorom Wren nie wymagała wiele - pojawiała się tam, gdzie oczekiwano jej obecności, a potem znikała tak szybko, jak tylko okazywało się to stosowne; z Francescą przynajmniej mogła pozwolić sobie na dłuższą, nieukrywanie przyjemną rozmowę. Nie tyle biznesową, co i zakrawającą o strefy prywatne, o enigmy, które obie z nich ceniły zbyt mocno, by ujawniać je byle komu.
- Sądzisz, że dwie samotne kobiety wzbudzą mniej podejrzeń, niż te zagubione w głośnym, zajętym sobą tłumie? - podjęła z nutą powątpiewania w głosie. Z zatroskanymi, zażenowanymi - i nieszlachetnie urodzonymi, przede wszystkim - klientkami często spotykała się w miejscach publicznych, gęsto uczęszczanych, w lokalach o dobrej lub przynajmniej średniej renomie, podczas organizowanych koncertów, występów, jakichkolwiek absorbujących atrakcji. Odwracało to uwagę potencjalnej pary oczu zafrasowanej ich transakcją. Czarne pudełeczko zawierające fiolkę znikało pośród klimatycznego półcienia. Borgia nie była jednak ani zatroskana, ani zażenowana - zamiast tego zaprawiona w boju nielegalnych interesów i niemal paserskiej atmosfery. Wren ufała jej ocenie. Poza tym - promenada świeciła pustkami, jeśli nikt nie krył się teraz w wysokich zaroślach, prawdopodobnie wszystko przebiec miało bez szwanku.
Azjatka wydała z siebie pomruk zrozumienia; nie każdy mógł cieszyć się kolosalnym wzrostem zainteresowania swych usług, nie każdy mógł tak skrupulatnie wypełniać transakcyjne księgi. Czasem w interesie następował naturalny impas.
- Na dłużej, naprawdę? Teraz, gdy oczyszczono Londyn, oddano go w nasze ręce? Wydaje się to dość... kontrproduktywne - przyznała wyraźnie skonsternowana, pełna ostro zarysowanego niezrozumienia. Jednakże prawie w tym samym czasie perspektywa odpłynięcia Borgii od angielskich granic zasiała w jej głowie wątły płomień pragnienia, marzenia, naiwnego i dziecięcego być może; ta iskra zabłysła niebawem w jej oczach widoczną pasją, rozświetliła hebanowe tęczówki. - Powiedz mi, Fran, nie myślałaś, by płynąć do Chin? Ostatnio często łapię się na chęci kupienia, cóż, czegokolwiek pochodzącego z tych stron, a nic nie gwarantuje mi autentyczności rzeczy na naszych targach w dokach - wyjawiła, mimo pierwotnej ekscytacji głosem już spokojnym, wyważonym. Wren nie zwykła zbyt długo przytrzymywać się wstęgi niemądrej nadziei, weryfikowała ją bezlitosną rzeczywistością - nawet teraz zakładała, rozumiała, że na mapie podróży Borgii znajdowało się przynajmniej dziesięć innych lokalizacji, które kapitan pragnęła odwiedzić wcześniej, wiedziona własną oceną.
Żyć lepiej, łatwiej, przyjemniej, czy nie było to piękną promesą? Nęcącą i słodką? Jednak przeznaczenie rzadko kiedy rozpieszczało ryzykowne decyzje korzystnymi następstwami, konsekwencjami; Chang starała się nigdy nie ulegać podobnym pragnieniom, nie pozwalała rozkwitnąć im z leniwego zarodka, nie pozwalała przejąć nad sobą kontroli. Fantazje łatwo przyćmiewały rozsądek. Ale jej miejscem był Londyn - niestety. Choć serce gnało do innych państw, innych kontynentów, na końcu drogi finalnie znajdowała się wyłącznie brytyjska stolica, w której renoma i uwite gniazdko okazywały się cenniejsze od awanturniczej wolności.
Czarownica westchnęła ciężko, odgarniając pukiel czarnych włosów za ucho.
- Pytanie ile w tej świadomości można odnaleźć prawdy - odparła miękko. Być może ktoś dojrzałby w jej słowach pesymizm, ktoś inny lęk, tchórzostwo, opieszałość, lecz dla niej - rozpościeranie macek w znajomym miejscu było po prostu pragmatyczne. Wznosić znów coś z niczego wbrew całemu światu, na to potrzeba było przecież tak dużo siły. - Więc gdzie tobie byłoby lepiej? Przyjemniej? - spojrzała kątem oka na towarzyszkę, zastanawiała się też, czy w okolicy promenady mogłyby odnaleźć drzewa pochodzące z owego utęsknionego miejsca na ziemi Borgii.
- Sądzisz, że dwie samotne kobiety wzbudzą mniej podejrzeń, niż te zagubione w głośnym, zajętym sobą tłumie? - podjęła z nutą powątpiewania w głosie. Z zatroskanymi, zażenowanymi - i nieszlachetnie urodzonymi, przede wszystkim - klientkami często spotykała się w miejscach publicznych, gęsto uczęszczanych, w lokalach o dobrej lub przynajmniej średniej renomie, podczas organizowanych koncertów, występów, jakichkolwiek absorbujących atrakcji. Odwracało to uwagę potencjalnej pary oczu zafrasowanej ich transakcją. Czarne pudełeczko zawierające fiolkę znikało pośród klimatycznego półcienia. Borgia nie była jednak ani zatroskana, ani zażenowana - zamiast tego zaprawiona w boju nielegalnych interesów i niemal paserskiej atmosfery. Wren ufała jej ocenie. Poza tym - promenada świeciła pustkami, jeśli nikt nie krył się teraz w wysokich zaroślach, prawdopodobnie wszystko przebiec miało bez szwanku.
Azjatka wydała z siebie pomruk zrozumienia; nie każdy mógł cieszyć się kolosalnym wzrostem zainteresowania swych usług, nie każdy mógł tak skrupulatnie wypełniać transakcyjne księgi. Czasem w interesie następował naturalny impas.
- Na dłużej, naprawdę? Teraz, gdy oczyszczono Londyn, oddano go w nasze ręce? Wydaje się to dość... kontrproduktywne - przyznała wyraźnie skonsternowana, pełna ostro zarysowanego niezrozumienia. Jednakże prawie w tym samym czasie perspektywa odpłynięcia Borgii od angielskich granic zasiała w jej głowie wątły płomień pragnienia, marzenia, naiwnego i dziecięcego być może; ta iskra zabłysła niebawem w jej oczach widoczną pasją, rozświetliła hebanowe tęczówki. - Powiedz mi, Fran, nie myślałaś, by płynąć do Chin? Ostatnio często łapię się na chęci kupienia, cóż, czegokolwiek pochodzącego z tych stron, a nic nie gwarantuje mi autentyczności rzeczy na naszych targach w dokach - wyjawiła, mimo pierwotnej ekscytacji głosem już spokojnym, wyważonym. Wren nie zwykła zbyt długo przytrzymywać się wstęgi niemądrej nadziei, weryfikowała ją bezlitosną rzeczywistością - nawet teraz zakładała, rozumiała, że na mapie podróży Borgii znajdowało się przynajmniej dziesięć innych lokalizacji, które kapitan pragnęła odwiedzić wcześniej, wiedziona własną oceną.
Żyć lepiej, łatwiej, przyjemniej, czy nie było to piękną promesą? Nęcącą i słodką? Jednak przeznaczenie rzadko kiedy rozpieszczało ryzykowne decyzje korzystnymi następstwami, konsekwencjami; Chang starała się nigdy nie ulegać podobnym pragnieniom, nie pozwalała rozkwitnąć im z leniwego zarodka, nie pozwalała przejąć nad sobą kontroli. Fantazje łatwo przyćmiewały rozsądek. Ale jej miejscem był Londyn - niestety. Choć serce gnało do innych państw, innych kontynentów, na końcu drogi finalnie znajdowała się wyłącznie brytyjska stolica, w której renoma i uwite gniazdko okazywały się cenniejsze od awanturniczej wolności.
Czarownica westchnęła ciężko, odgarniając pukiel czarnych włosów za ucho.
- Pytanie ile w tej świadomości można odnaleźć prawdy - odparła miękko. Być może ktoś dojrzałby w jej słowach pesymizm, ktoś inny lęk, tchórzostwo, opieszałość, lecz dla niej - rozpościeranie macek w znajomym miejscu było po prostu pragmatyczne. Wznosić znów coś z niczego wbrew całemu światu, na to potrzeba było przecież tak dużo siły. - Więc gdzie tobie byłoby lepiej? Przyjemniej? - spojrzała kątem oka na towarzyszkę, zastanawiała się też, czy w okolicy promenady mogłyby odnaleźć drzewa pochodzące z owego utęsknionego miejsca na ziemi Borgii.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Niezrozumienie Chang niemal w ogóle nie zaskoczyło czarownicy; często łapała się na tym, że w niektórych kwestiach ani ona nie rozumiała ludzi, ani oni jej, tym bardziej w tematach tak drażliwych, jak poglądy polityczne i wojna. Włoszka starała się ich unikać, bo to pozwalało na trzymanie resztek normalności w tak nienormalnych czasach, w jakich żyli, ale w ostatnim czasie coraz ciężej było odpychać od siebie tę niewygodność.
– Nie mam nic przeciwko czystkom i chęci przywrócenia naturalnego porządku w hierarchii – zaznaczyła natychmiastowo, chcąc uniknąć ewentualnych dalszych nieporozumień, które mogły mieć nieprzyjemne konsekwencje, jak choćby przypadkowe nabycie wroga w osobie, z którą wolała iść ramię w ramię niż na różdżki. – Londyn tak naprawdę nigdy nie był moim miastem, wychowałam się tu, ale nie czuję więzi z Anglią, nie lubię też tracić kontroli nad swoją pracą, a to od początku roku jest niezwykle trudne i męczące – wzruszyła ramionami, stwierdzając najzwyklejszy fakt; początek roku nie był łaskawy dla handlu ani jej kieszeni, gdy musiała pewne kwestie z urzędowymi zezwoleniami załatwiać pieniędzmi, ale los odwrócił się mniej więcej w lipcu, gdy zaczęła notować większe zainteresowanie kamieniami – to skomplikowane, Wren, o polityce rozmawia się przy alkoholu a nie na spacerze pod magicznymi drzewami – zerknęła porozumiewawczo na dziewczynę, a potem dyskretnie rozglądnęła się wokół. Wyglądało na to, że nikt nie zamierzał tego popołudnia wchodzić im w drogę i cieszyła się, że przynajmniej na krótki moment mogła skupić się na czymś innym. Zwłaszcza, gdy z ust Wren padło niezwykle interesujące pytanie. Wprawdzie do Chin się nie wybierała, ale kto wie, może nadeszła pora na zmianę planów?
– Mogę o tym pomyśleć, a nawet dać ci możliwość podróży ze mną – wyjęła z kieszeni papierośnicę, wyciągając ją najpierw ku dziewczynie – czego potrzebujesz? – podróż statkiem w zasadzie byłaby niepotrzebna, skoro równie mocno doceniała świstokliki, o ile mówiły o czymś możliwym do przeniesienia w pojedynkę. Nie wybiegała jednak zbyt daleko myślami, pozwalając Chang podzielić się z nią swoim sekretem i w międzyczasie zapaliła papierosa, delektując się delikatnym smakiem zagranicznego tytoniu.
– W podróży, moja droga, jestem człowiekiem świata, nie należę do jednego miejsca – wiedziała, że nawet ciepłe kraje wreszcie by ją znudziły i mogłaby w nich osiąść na krótki czas – póki co szukam mieszkania poza centrum Londynu, żeby zaznać sielskiej atmosfery przedmieścia – ale i tu sprawy się komplikowały, a raczej komplikowali je ludzie, którym zleciła znalezienie czegoś odpowiedniego.
– Nie mam nic przeciwko czystkom i chęci przywrócenia naturalnego porządku w hierarchii – zaznaczyła natychmiastowo, chcąc uniknąć ewentualnych dalszych nieporozumień, które mogły mieć nieprzyjemne konsekwencje, jak choćby przypadkowe nabycie wroga w osobie, z którą wolała iść ramię w ramię niż na różdżki. – Londyn tak naprawdę nigdy nie był moim miastem, wychowałam się tu, ale nie czuję więzi z Anglią, nie lubię też tracić kontroli nad swoją pracą, a to od początku roku jest niezwykle trudne i męczące – wzruszyła ramionami, stwierdzając najzwyklejszy fakt; początek roku nie był łaskawy dla handlu ani jej kieszeni, gdy musiała pewne kwestie z urzędowymi zezwoleniami załatwiać pieniędzmi, ale los odwrócił się mniej więcej w lipcu, gdy zaczęła notować większe zainteresowanie kamieniami – to skomplikowane, Wren, o polityce rozmawia się przy alkoholu a nie na spacerze pod magicznymi drzewami – zerknęła porozumiewawczo na dziewczynę, a potem dyskretnie rozglądnęła się wokół. Wyglądało na to, że nikt nie zamierzał tego popołudnia wchodzić im w drogę i cieszyła się, że przynajmniej na krótki moment mogła skupić się na czymś innym. Zwłaszcza, gdy z ust Wren padło niezwykle interesujące pytanie. Wprawdzie do Chin się nie wybierała, ale kto wie, może nadeszła pora na zmianę planów?
– Mogę o tym pomyśleć, a nawet dać ci możliwość podróży ze mną – wyjęła z kieszeni papierośnicę, wyciągając ją najpierw ku dziewczynie – czego potrzebujesz? – podróż statkiem w zasadzie byłaby niepotrzebna, skoro równie mocno doceniała świstokliki, o ile mówiły o czymś możliwym do przeniesienia w pojedynkę. Nie wybiegała jednak zbyt daleko myślami, pozwalając Chang podzielić się z nią swoim sekretem i w międzyczasie zapaliła papierosa, delektując się delikatnym smakiem zagranicznego tytoniu.
– W podróży, moja droga, jestem człowiekiem świata, nie należę do jednego miejsca – wiedziała, że nawet ciepłe kraje wreszcie by ją znudziły i mogłaby w nich osiąść na krótki czas – póki co szukam mieszkania poza centrum Londynu, żeby zaznać sielskiej atmosfery przedmieścia – ale i tu sprawy się komplikowały, a raczej komplikowali je ludzie, którym zleciła znalezienie czegoś odpowiedniego.
My blood is a flood of rubies, precious stones
it keeps my veins hot, the fire
found a home in me
it keeps my veins hot, the fire
found a home in me
Rychłe zapewnienie swojego stanowiska na arenie politycznej Wren skontrowała wyjątkowo wręcz ciepłym uśmiechem - nie dlatego, że słowa Borgii szczególnie przypadły jej do gustu: akcentowała jedynie fakt, że niczego innego nie mogła się po kobiecie spodziewać. Trudno było zaprzeczyć myśli, że Francesca, istotnie, była mądra. Obeznana, rozsądna i sprytna, zwiedziła tak ogromną część świata, by mądrość tę oszlifować wśród tęgich umysłów z każdego zakątka globu, a Chang nigdy nie przyszło w to wątpić. Nawet teraz - choć świadomość tego, że obu im było po drodze z rewolucyjnymi, ustrojowymi zmianami, ujmowała niewygodny całun niewiadomej. Gazety przestrzegały przed szpiclami rozsianymi w taktycznych miejscach - może to być twój sąsiad i przyjaciel, miej oczy dookoła głowy, nawet bez ich zapewnień Wren podążała ścieżką podobnych praktyk, byle tylko zadbać o własny komfort. Nie chciałaby udawać się do Ministerstwa, by donieść na ewentualną sympatię Borgii wobec Zakonu. Nie było jej tam po drodze.
- Coraz lepiej zaczynam to rozumieć - przyznała na wspomnienie o domu znajdującym się gdzieś daleko stąd, za mgłą niedosięgnionej abstrakcji. Ostatnie miesiące skutecznie rozbudzały w niej samej tęsknotę do kraju, którego nie znała, nie widziała na własne oczy, a do którego pałała przedziwną melancholią. - Ale niewiele wiem o sytuacji w portach. Pozamykano niektóre, zwiększono kontrole? Czy, nie daj Salazarze, w ogóle zabroniono wam handlu? - podjęła Azjatka, by później zamruczeć w zgodzie i wygodniej oprzeć się o odrobinę cieplejszą już ławę. Właściwie powinny były rozsiąść się pod jednym z tych egzotycznych drzew na kocu, z winem w wiklinowym koszyku, zamiast oglądać krwawy zachód słońca z perspektywy surowego drewna. - Nadrobimy - zapewniła więc miękko; łączyła je praca, ale to nie znaczyło, że i ona nie mogła być przyjemna. - Jeśli, mimo wszystko, zostaniesz w Londynie - albo do niego wrócisz. - Czarownica wzruszyła lekko ramionami.
Choć jej wnętrze zajęło się pożogą nagle rozbudzonego entuzjazmu, twarz nie ujawniła ni grama pozornie obezwładniającej emocji. Nadziei. Oczywiście, że rzuciłaby się za Francescą do Chin. Oczywiście, że wybiegłaby do ichnich portów i zachłannie nabrała do płuc orientalnego powietrza, zachłysnęła się nim, zatraciła w pięknym kadzidle. Oczywiście - że żadnej z tych rzeczy zrobić nie mogła.
- To byłoby wspaniałe. A jednak jak ciebie przyzywa do siebie morze, tak mnie Londyn trzyma słodyczą pracy - westchnęła spokojnie, przechyliwszy głowę do boku, opuszkami palców dotykając zaś papierośnicy we wdzięcznym, lecz odmawiającym geście. Nie przepadała za tytoniem. Paliła okazyjnie, najczęściej po alkoholu, tracąc świadomy rezon na tyle, że wszystko stawało się obojętne; to innych przyjemności nie mogła sobie odmówić. - Hm. Tak naprawdę: wszystkiego. Tkanin, lampionów, szat, zastaw, ozdób czy ksiąg - wymieniała z pewnym rozleniwieniem, podczas gdy umysł zatapiał się już w wysnutych daleko planach. Galeony zgromadzone w skrytce Gringotta wydawała niechętnie - lecz najwyraźniej na brytyjskie wyroby, na te chińskie z kolei nie szczędząc ani knuta. - Co tylko mogłabyś zdobyć w dobrej cenie. - Pewnego dnia pragnęła urządzić mieszkanie w tamtejszym stylu. Wiele przedmiotów posiadała już z racji pozostałości po zbiorach dziadków, lecz sroce takiej jak Wren wciąż było mało; chciała więcej, więcej, więcej, aż nie miałaby wolnego miejsca, by zastawić go egzotyczną pamiątką. - O tak, sąsiedzka sielanka na obrzeżach. Wyobrażam to sobie. Od jednego pożyczysz cukier, od drugiego krew... - rzuciła zawadiacko, choć głos miała wyważony, spokojny - jednocześnie sięgając w końcu do skórzanej torby w poszukiwaniu zawartości, która znów posłała Borgię w jej metaforyczne ramiona.
- Coraz lepiej zaczynam to rozumieć - przyznała na wspomnienie o domu znajdującym się gdzieś daleko stąd, za mgłą niedosięgnionej abstrakcji. Ostatnie miesiące skutecznie rozbudzały w niej samej tęsknotę do kraju, którego nie znała, nie widziała na własne oczy, a do którego pałała przedziwną melancholią. - Ale niewiele wiem o sytuacji w portach. Pozamykano niektóre, zwiększono kontrole? Czy, nie daj Salazarze, w ogóle zabroniono wam handlu? - podjęła Azjatka, by później zamruczeć w zgodzie i wygodniej oprzeć się o odrobinę cieplejszą już ławę. Właściwie powinny były rozsiąść się pod jednym z tych egzotycznych drzew na kocu, z winem w wiklinowym koszyku, zamiast oglądać krwawy zachód słońca z perspektywy surowego drewna. - Nadrobimy - zapewniła więc miękko; łączyła je praca, ale to nie znaczyło, że i ona nie mogła być przyjemna. - Jeśli, mimo wszystko, zostaniesz w Londynie - albo do niego wrócisz. - Czarownica wzruszyła lekko ramionami.
Choć jej wnętrze zajęło się pożogą nagle rozbudzonego entuzjazmu, twarz nie ujawniła ni grama pozornie obezwładniającej emocji. Nadziei. Oczywiście, że rzuciłaby się za Francescą do Chin. Oczywiście, że wybiegłaby do ichnich portów i zachłannie nabrała do płuc orientalnego powietrza, zachłysnęła się nim, zatraciła w pięknym kadzidle. Oczywiście - że żadnej z tych rzeczy zrobić nie mogła.
- To byłoby wspaniałe. A jednak jak ciebie przyzywa do siebie morze, tak mnie Londyn trzyma słodyczą pracy - westchnęła spokojnie, przechyliwszy głowę do boku, opuszkami palców dotykając zaś papierośnicy we wdzięcznym, lecz odmawiającym geście. Nie przepadała za tytoniem. Paliła okazyjnie, najczęściej po alkoholu, tracąc świadomy rezon na tyle, że wszystko stawało się obojętne; to innych przyjemności nie mogła sobie odmówić. - Hm. Tak naprawdę: wszystkiego. Tkanin, lampionów, szat, zastaw, ozdób czy ksiąg - wymieniała z pewnym rozleniwieniem, podczas gdy umysł zatapiał się już w wysnutych daleko planach. Galeony zgromadzone w skrytce Gringotta wydawała niechętnie - lecz najwyraźniej na brytyjskie wyroby, na te chińskie z kolei nie szczędząc ani knuta. - Co tylko mogłabyś zdobyć w dobrej cenie. - Pewnego dnia pragnęła urządzić mieszkanie w tamtejszym stylu. Wiele przedmiotów posiadała już z racji pozostałości po zbiorach dziadków, lecz sroce takiej jak Wren wciąż było mało; chciała więcej, więcej, więcej, aż nie miałaby wolnego miejsca, by zastawić go egzotyczną pamiątką. - O tak, sąsiedzka sielanka na obrzeżach. Wyobrażam to sobie. Od jednego pożyczysz cukier, od drugiego krew... - rzuciła zawadiacko, choć głos miała wyważony, spokojny - jednocześnie sięgając w końcu do skórzanej torby w poszukiwaniu zawartości, która znów posłała Borgię w jej metaforyczne ramiona.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
– Teraz jest lepiej – westchnęła bez większego przekonania – ale jest mniej więcej tak jak mówisz, na szczęście handlować jeszcze możemy, choć niektóre z tych rzeczy wymagają teraz większego wysiłku i pomyślunku w działaniu – z niezadowoleniem wróciła myślą do początku roku, gdy przywieziony na polecenie Giovanny włoski kucharz zrobił z niej pośmiewisko na pół portu uciekając bez znajomości języka ze statku. – Początkiem roku wojenne działania zeszły do portu, wzmożono kontrole i łapówki, dlatego między innymi wyniosłam się z Londynu do angielskiej wioski; nie mogłam pozwolić sobie na przypadkowe podpalenie czy kradzież i chociaż w ostatnim czasie zdecydowanie preferuję świstokliki, statek to moje oczko w głowie – i odpowiedzialność, którą przekazał w jej ręce ojciec, gdy tylko okazała się być wystarczająco gotowa do samodzielnego podróżowania. Do dzisiaj jednak zastanawiała się co kierowało nim podczas decyzji, wszak nawet w ich rodzinie było przekonanie, że kobieta na miejscu kapitana raczej nie pasowała – interesy w ostatnim czasie z kolei przybrały interesujący obrót, zajmuję się towarami, z którymi wcześniej miałam sporadyczną styczność albo kamieniami, które zrobiły się nader popularne; jestem ciekawa z czego to wynika – zainteresowanie kamieniami, rzecz jasna, dokończyła z myślach, wiedząc jednak, że Wren zrozumie o czym mówiła. Nielegalne towary nie dziwiły jej tak, jak nagłe zainteresowanie szlachetnymi minerałami, wcześniej niespecjalnie cieszącymi się popularnością.
– Póki co nie zamierzam się wyprowadzać – wzruszyła ramieniem od niechcenia; miała zbyt wiele niedokończonych spraw tutaj, na miejscu, by mogła od tak zostawić je i uciec do innego kraju – to tylko głośne rozważania, ot, sentyment i tęsknota za ciepłą Italią – przeważnie nie działała spontanicznie, czy pod wpływem chwili, emocji, do swoich działań podchodziła przemyślanie i miała plan oraz plan zapasowy, gdyby coś poszło nie tak z pierwszym z nich, a przy tym nie paliła za sobą mostów, choć tak mogłoby się wydawać.
Niemal wcale niezaskoczona słowami Wren, uśmiechnęła się rozbawiona kącikiem ust.
– Kochana, jestem pracoholikiem a jednak potrafię wygospodarować czas dla samej siebie, ty też powinnaś. To przydatna umiejętność w tym świecie – wiedziała też, że różniło je wychowanie i być może Chang po prostu nie dbała o siebie, bo nie widziała w tym sensu, ale sądziła, że pytanie o Chiny nie padło bez powodu. Czytała między wierszami, a przynajmniej tak się jej wydawało. – Jestem w stanie zdobyć dla ciebie wszystko, czego potrzebujesz – podkreśliła ponownie – daj mi znać, czy szukasz czegoś konkretnego i na kiedy, a najlepiej wygospodaruj czas i wybierz się ze mną; nie znam chińskiego a to, jakby nie było, też będzie praca – temat uznała chwilowo za zakończony, zwłaszcza gdy jej wzrok skierował się na skórzaną torbę dziewczęcia.
– To będzie dom na odludziu – taką miała wizję, ale kto wiedział na ile się ona spełni? – Nie brzydzi cię upuszczanie krwi? – spytała nagle wprost, zaciekawiona tą kwestią. O wyrzuty sumienia nie pytała – tych osobiście nie posiadała, więc nie podejrzewała o nie tym bardziej Chang.
– Póki co nie zamierzam się wyprowadzać – wzruszyła ramieniem od niechcenia; miała zbyt wiele niedokończonych spraw tutaj, na miejscu, by mogła od tak zostawić je i uciec do innego kraju – to tylko głośne rozważania, ot, sentyment i tęsknota za ciepłą Italią – przeważnie nie działała spontanicznie, czy pod wpływem chwili, emocji, do swoich działań podchodziła przemyślanie i miała plan oraz plan zapasowy, gdyby coś poszło nie tak z pierwszym z nich, a przy tym nie paliła za sobą mostów, choć tak mogłoby się wydawać.
Niemal wcale niezaskoczona słowami Wren, uśmiechnęła się rozbawiona kącikiem ust.
– Kochana, jestem pracoholikiem a jednak potrafię wygospodarować czas dla samej siebie, ty też powinnaś. To przydatna umiejętność w tym świecie – wiedziała też, że różniło je wychowanie i być może Chang po prostu nie dbała o siebie, bo nie widziała w tym sensu, ale sądziła, że pytanie o Chiny nie padło bez powodu. Czytała między wierszami, a przynajmniej tak się jej wydawało. – Jestem w stanie zdobyć dla ciebie wszystko, czego potrzebujesz – podkreśliła ponownie – daj mi znać, czy szukasz czegoś konkretnego i na kiedy, a najlepiej wygospodaruj czas i wybierz się ze mną; nie znam chińskiego a to, jakby nie było, też będzie praca – temat uznała chwilowo za zakończony, zwłaszcza gdy jej wzrok skierował się na skórzaną torbę dziewczęcia.
– To będzie dom na odludziu – taką miała wizję, ale kto wiedział na ile się ona spełni? – Nie brzydzi cię upuszczanie krwi? – spytała nagle wprost, zaciekawiona tą kwestią. O wyrzuty sumienia nie pytała – tych osobiście nie posiadała, więc nie podejrzewała o nie tym bardziej Chang.
My blood is a flood of rubies, precious stones
it keeps my veins hot, the fire
found a home in me
it keeps my veins hot, the fire
found a home in me
Domyślała się, że wzrost korupcji często szedł w parze z narodzinami nowego systemu; narzekający na zahamowaną przez prawo żądzę korzystali z jego chwilowej nieuwagi i wypełniali kieszenie kosztownościami, wiedząc, że niebawem wzejdzie słońce kolejnego porządku ograniczającego ich ciemne sprawunki. Poniekąd postępowali pragmatycznie. Praktycznie. Dla siebie, nie dla innych - Wren zapewne zdecydowałaby się powziąć podobne kroki, gdyby nie ryzyko zapisania własnego głodu galeona w pamięci zawistnych płatników. Merlin raczył wiedzieć czym odwdzięczyliby się za chwilowe cięgi w przyszłości, gdy do głosu dojdzie spragniona podkreślenia swojej rewolucyjnej praworządności władza. A może Ministerstwu po prostu nie zależało? Nie było z czym się kryć, nie było czego udowadniać? Czarownica zamruczała pod nosem w zamyśleniu i splotła ze sobą dłonie, spoglądając na spokojnie płynącą nieopodal Tamizę. Wydawała się senna i obojętna na wzburzone wydarzenia towarzyszące Londynowi.
- Myślisz, że gdzieś w kuluarach rozkwita nowa dziedzina magii? - podjęła temat szlachetnych kamieni wspomnianych przez Borgię, nieznacznie mrużąc skośne oczy. Jeśli tak było, była tego ciekawa. - Chyba coś bym o tym słyszała na Pokątnej. Ale i tu jeszcze ciszej szepcze się o niezatwierdzonych wynalazkach i genialnych pomysłach, ludzie nie tyle nabrali wody w usta, co boją się własnych myśli - westchnęła z dezaprobatą. Zupełnie jak gdyby naukowe postępy miałyby pchnąć ich na ścieżkę buntownictwa i Zakonniczej propagandy, a przecież jedno nie równało się drugiemu. Ci żyjący zgodnie z prawem nie musieli się obawiać niczego; wierzyła w to, lub przynajmniej wierzyła - że wierzyła. Samej Chang wiodło się bowiem niczego sobie. Od czasu przychylnego wywiadu Morgany jej interes kwitł niczym sumiennie podlewany kwiat, nie miała zatargów z organami władzy, nie wychylała głowy w imię irracjonalnych, anarchicznych haseł: było jej tu dobrze. - Ja narzekać nie mogę. Podoba mi się ten nowy Londyn. Czysty Londyn - przyznała z przekonaniem. Narodziło się w niej stosunkowo niedawno, gdy pierwszy raz przeszła głównymi ulicami z różdżką dzierżoną w dłoni, w typowo magicznej szacie, bez wiecznej warty w głowie, czy aby na pewno dostatecznie dobrze pilnowała swojej tożsamości wśród tłumów mugoli. Dlatego też z zadowoleniem przyjęła odroczenie decyzji o wyjeździe; teraz, gdy te ziemie należały do społeczności czarodziejów, winni zamieszkiwać je czarodzieje. Nie wysiedlać się z nich z własnych wyborów.
- Och, nie brakuje mi czasu dla siebie, moja droga, po prostu nie mogłabym zniknąć na dłużej. A w Chinach chciałabym zostać przynajmniej na kilka miesięcy. Wyobrażasz sobie tę panikę, tę potrzebę? - uśmiechnęła się kącikiem ust. W rzeczywistości głodne krwi szlachcianki odnalazłyby suplementację u innego źródła, choć na pewno mniej wiarygodnego i precyzyjnego niż ona sama, a jednak cieszyła ją myśl o tęsknocie i przyzwyczajeniu do praktyki świadczonej na najwyższym z możliwych poziomów. Skinęła głową na wiadomość Fran o możliwości zdobycia plejady przedmiotów orientalnego, chińskiego pochodzenia; to pocieszało, przynajmniej odzyska część kulturowego dziedzictwa na własnych warunkach, z pomocą zaufanej pani kapitan, skoro sama nie była jeszcze gotowa opuszczać uwitego gniazdka. - Czemu miałoby mnie to brzydzić? - spytała z delikatnym zabarwieniem zdziwienia wypełniającym głos. - Płyn jak płyn. Po pewnym czasie przyzwyczajasz się do jego zapachu. Konsystencji. Ciepła - mówiła, jednocześnie sunąc palcem po wieku czarnego, drewnianego pudełeczka, które przygotowała tego dnia dla kobiety. Wciąż spoczywało jeszcze w jej dłoniach. - I orientujesz się w końcu, że zaczynasz do niego tęsknić. Jak do ulubionych perfum - wzruszyła jednym ramieniem i podała puzderko Włoszce. Wieczko było pozbawione zdobień; te, które trafiały do arystokratycznych dłoni, zazwyczaj pokrywały żłobienia rodowej symboliki. - Niech służy.
- Myślisz, że gdzieś w kuluarach rozkwita nowa dziedzina magii? - podjęła temat szlachetnych kamieni wspomnianych przez Borgię, nieznacznie mrużąc skośne oczy. Jeśli tak było, była tego ciekawa. - Chyba coś bym o tym słyszała na Pokątnej. Ale i tu jeszcze ciszej szepcze się o niezatwierdzonych wynalazkach i genialnych pomysłach, ludzie nie tyle nabrali wody w usta, co boją się własnych myśli - westchnęła z dezaprobatą. Zupełnie jak gdyby naukowe postępy miałyby pchnąć ich na ścieżkę buntownictwa i Zakonniczej propagandy, a przecież jedno nie równało się drugiemu. Ci żyjący zgodnie z prawem nie musieli się obawiać niczego; wierzyła w to, lub przynajmniej wierzyła - że wierzyła. Samej Chang wiodło się bowiem niczego sobie. Od czasu przychylnego wywiadu Morgany jej interes kwitł niczym sumiennie podlewany kwiat, nie miała zatargów z organami władzy, nie wychylała głowy w imię irracjonalnych, anarchicznych haseł: było jej tu dobrze. - Ja narzekać nie mogę. Podoba mi się ten nowy Londyn. Czysty Londyn - przyznała z przekonaniem. Narodziło się w niej stosunkowo niedawno, gdy pierwszy raz przeszła głównymi ulicami z różdżką dzierżoną w dłoni, w typowo magicznej szacie, bez wiecznej warty w głowie, czy aby na pewno dostatecznie dobrze pilnowała swojej tożsamości wśród tłumów mugoli. Dlatego też z zadowoleniem przyjęła odroczenie decyzji o wyjeździe; teraz, gdy te ziemie należały do społeczności czarodziejów, winni zamieszkiwać je czarodzieje. Nie wysiedlać się z nich z własnych wyborów.
- Och, nie brakuje mi czasu dla siebie, moja droga, po prostu nie mogłabym zniknąć na dłużej. A w Chinach chciałabym zostać przynajmniej na kilka miesięcy. Wyobrażasz sobie tę panikę, tę potrzebę? - uśmiechnęła się kącikiem ust. W rzeczywistości głodne krwi szlachcianki odnalazłyby suplementację u innego źródła, choć na pewno mniej wiarygodnego i precyzyjnego niż ona sama, a jednak cieszyła ją myśl o tęsknocie i przyzwyczajeniu do praktyki świadczonej na najwyższym z możliwych poziomów. Skinęła głową na wiadomość Fran o możliwości zdobycia plejady przedmiotów orientalnego, chińskiego pochodzenia; to pocieszało, przynajmniej odzyska część kulturowego dziedzictwa na własnych warunkach, z pomocą zaufanej pani kapitan, skoro sama nie była jeszcze gotowa opuszczać uwitego gniazdka. - Czemu miałoby mnie to brzydzić? - spytała z delikatnym zabarwieniem zdziwienia wypełniającym głos. - Płyn jak płyn. Po pewnym czasie przyzwyczajasz się do jego zapachu. Konsystencji. Ciepła - mówiła, jednocześnie sunąc palcem po wieku czarnego, drewnianego pudełeczka, które przygotowała tego dnia dla kobiety. Wciąż spoczywało jeszcze w jej dłoniach. - I orientujesz się w końcu, że zaczynasz do niego tęsknić. Jak do ulubionych perfum - wzruszyła jednym ramieniem i podała puzderko Włoszce. Wieczko było pozbawione zdobień; te, które trafiały do arystokratycznych dłoni, zazwyczaj pokrywały żłobienia rodowej symboliki. - Niech służy.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Promenada nad Tamizą
Szybka odpowiedź