Promenada nad Tamizą
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Promenada nad Tamizą
Długa, wybrukowana aleja, która prowadzi nad samym brzegiem Tamizy, tuż nad zazwyczaj łagodną tonią rzeki. W odróżnieniu od Alei Theodusa Traversa nie ma tu zbyt wielu sklepów, jest to miejsce głównie spacerowe i niezwykle urokliwe. Z jednej strony ograniczono je bowiem szpalerem magicznych drzew z przeróżnych stron świata - podobno w czasie zakładania Magicznego Portu każdy kapitan z przypływających tu pod obcą banderą statków mógł zasadzić jedno nasiono, charakterystyczne dla danego kraju - które zachwycają intensywnością barw, kolorów, zapachów; magicznie chronione przed warunkami atmosferycznymi Anglii, cieszą orientalnymi owocami i niespotykanymi aromatami, często kwitnąc pod ochronną kopułą nawet w środku zimy. Przez otaczającą te drzewa niewidzialną barierę można bez problemu przejść, ciesząc się smakiem niespotykanych w Wielkiej Brytanii owoców.
Druga strona ulicy to zaś po prostu brzeg Tamizy, stromy, podmurowany, czasem uderzany wysokimi falami przypływów. W tym miejscu cumują głównie statki pasażerskie, te największe, najbardziej luksusowe - to nie miejsce na portowy wyładunek, a na podziwianie jachtów z odległych krain. To tu przybijają statki ambasadorów lub oficjalne delegacje. Niewielka liczba jachtów - bo cumują tu tylko te najwspanialsze - pozwala cieszyć się nieograniczonym widokiem na sąsiedni brzeg rzeki, na Most Westminsterski; widać stąd także oświetlone atrakcje Wesołego Miasteczka, a z drugiej strony Promenady - elegancki budynek magicznego baletu, la Fantasmagorie. Nadrzeczna promenada cieszy się podobną renomą co eleganckie uliczki w Kensington and Chelsea, to idealne miejsce na popołudniowy spacer w towarzystwie przyzwoitki i przystojnego adoratora.
Druga strona ulicy to zaś po prostu brzeg Tamizy, stromy, podmurowany, czasem uderzany wysokimi falami przypływów. W tym miejscu cumują głównie statki pasażerskie, te największe, najbardziej luksusowe - to nie miejsce na portowy wyładunek, a na podziwianie jachtów z odległych krain. To tu przybijają statki ambasadorów lub oficjalne delegacje. Niewielka liczba jachtów - bo cumują tu tylko te najwspanialsze - pozwala cieszyć się nieograniczonym widokiem na sąsiedni brzeg rzeki, na Most Westminsterski; widać stąd także oświetlone atrakcje Wesołego Miasteczka, a z drugiej strony Promenady - elegancki budynek magicznego baletu, la Fantasmagorie. Nadrzeczna promenada cieszy się podobną renomą co eleganckie uliczki w Kensington and Chelsea, to idealne miejsce na popołudniowy spacer w towarzystwie przyzwoitki i przystojnego adoratora.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 22:30, w całości zmieniany 2 razy
Osiadające na skórze słońce, powolny krok i uśmiech na twarzy sprzedawcy – to wszystko pozwala mi na moment udawać, że żyjemy innym życiem. Że jesteśmy bohaterami filmu wyświetlanego w miejskim kinie, że ta wakacyjna fantazja jest najprawdziwsza. Zapominam, że zwykle nie wydaję pieniędzy na cokolwiek na mieście, nawet jeżeli to tylko dwie porcje lodów; to, co jest nadwyżką, wysyłam mamie, choć prawdę mówiąc, nie pamiętam już kiedy udało mi się odłożyć jakąś większa sumę.
Przy nim o tym nie myślę. Zapominam o pracy w ministerstwie i porzucam trywialne obawy o codzienności; rozkoszuję się ciepłem, spacerem i spływającą wzdłuż kruchego wafelka strużką śmietankowych lodów, którą prędko zlizuję gwałtownym gestem, nim jeszcze poplami skórę moich palców.
– Robin Hooda? Co tam jest? – dopytuję, obserwując go z uśmiechem, wyobrażając kolejne sceny nastoletniego życia, które wydaje się być jakąś odległą kartką w albumie, tym, który czasami przed nim otwieram. Myślę o polach pszenicy, a później chłodnym lesie i zbawiennym strumyku – myślę i decyduję, że chcę go tam zabrać. Do domu, gdzie nie ma zgiełku miasta i niewyobrażalnych oczekiwań świata, w którym nie ma dla nas przyszłości, choć uparcie udajemy, że jest inaczej.
– Zawsze miała dzikie pomysły – kwituję temat mojej siostry, z nutą rozbawienia wzruszając ramionami. Nagrzana od słońca barierka pierw parzy moje dłonie, ale chwilę później zdaję sobie sprawę, że to jedynie chwilowy szok, a metal wcale nie jest aż tak ciepły. Ciche westchnięcie wychodzi spomiędzy moich ust, wzrok zakotwicza się w statkach na horyzoncie, tych wycieczkowych, które w południe uginały się od ciężaru spragnionych wrażeń pasażerów, a teraz dryfują spokojnie oczekując wieczora.
– Chciałabym – chciałabym chodzić boso po czystym piasku. Chciałabym rozłożyć wzorzystą parasolkę i zapakować do koszyka stos kanapek. Chciałabym przedłużyć ten czas, w którym czuję się jak bohaterka fikcyjnej powieści. Chciałabym, żeby on był obok. Znów wracam ustami do chłodnego przysmaku, ratując się przed topniejącą katastrofą.
– Dłuższy weekend? – proponuję, przenosząc wzrok z gasnącego horyzontu na niego. Drga mi kącik ust, w uśmiechu gości się jakaś dziecięca ciekawość – Po Festiwalu Prewettów? – kolejna propozycja, którą podejmuję śmiało. Kiedyś brałam w nim udział, dawno temu i wspomnienie tego sprawia, że chcę znów zatopić się w miłych czasach. U jego boku.
Odnajduję jego dłoń, palce na balustradzie zagarniam do siebie i splatam je z moimi, początkowo jakby niepewnie, choć z każdą sekundą śmielej.
– To nam się przyda. Odpoczynek od Londynu, nawet jeśli teraz jest.... ładny – nie jestem pewna, czy to dobre określenie, co zdradza mój zakłopotany uśmiech. Jest bezpieczniejszy niż zazwyczaj.
– Może spotkamy jakieś syrenki?
Przy nim o tym nie myślę. Zapominam o pracy w ministerstwie i porzucam trywialne obawy o codzienności; rozkoszuję się ciepłem, spacerem i spływającą wzdłuż kruchego wafelka strużką śmietankowych lodów, którą prędko zlizuję gwałtownym gestem, nim jeszcze poplami skórę moich palców.
– Robin Hooda? Co tam jest? – dopytuję, obserwując go z uśmiechem, wyobrażając kolejne sceny nastoletniego życia, które wydaje się być jakąś odległą kartką w albumie, tym, który czasami przed nim otwieram. Myślę o polach pszenicy, a później chłodnym lesie i zbawiennym strumyku – myślę i decyduję, że chcę go tam zabrać. Do domu, gdzie nie ma zgiełku miasta i niewyobrażalnych oczekiwań świata, w którym nie ma dla nas przyszłości, choć uparcie udajemy, że jest inaczej.
– Zawsze miała dzikie pomysły – kwituję temat mojej siostry, z nutą rozbawienia wzruszając ramionami. Nagrzana od słońca barierka pierw parzy moje dłonie, ale chwilę później zdaję sobie sprawę, że to jedynie chwilowy szok, a metal wcale nie jest aż tak ciepły. Ciche westchnięcie wychodzi spomiędzy moich ust, wzrok zakotwicza się w statkach na horyzoncie, tych wycieczkowych, które w południe uginały się od ciężaru spragnionych wrażeń pasażerów, a teraz dryfują spokojnie oczekując wieczora.
– Chciałabym – chciałabym chodzić boso po czystym piasku. Chciałabym rozłożyć wzorzystą parasolkę i zapakować do koszyka stos kanapek. Chciałabym przedłużyć ten czas, w którym czuję się jak bohaterka fikcyjnej powieści. Chciałabym, żeby on był obok. Znów wracam ustami do chłodnego przysmaku, ratując się przed topniejącą katastrofą.
– Dłuższy weekend? – proponuję, przenosząc wzrok z gasnącego horyzontu na niego. Drga mi kącik ust, w uśmiechu gości się jakaś dziecięca ciekawość – Po Festiwalu Prewettów? – kolejna propozycja, którą podejmuję śmiało. Kiedyś brałam w nim udział, dawno temu i wspomnienie tego sprawia, że chcę znów zatopić się w miłych czasach. U jego boku.
Odnajduję jego dłoń, palce na balustradzie zagarniam do siebie i splatam je z moimi, początkowo jakby niepewnie, choć z każdą sekundą śmielej.
– To nam się przyda. Odpoczynek od Londynu, nawet jeśli teraz jest.... ładny – nie jestem pewna, czy to dobre określenie, co zdradza mój zakłopotany uśmiech. Jest bezpieczniejszy niż zazwyczaj.
– Może spotkamy jakieś syrenki?
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
To było tak oderwane od rzeczywistości.
To ciepłe uczucie nadziei wlewające się do poranionego, okaleczonego serca, które z cierpliwością i czasem w milczeniu, a czasem przerywane słowem, kołysała w delikatnych dłoniach. Robiła to niepostrzeżenie, w taki sposób, że nie zorientował się właściwie, w którym momencie pozwolił sobie na tak śmiałe myśli.
Ostatnia umiera nadzieja, mawiała matka. I może miała rację?
Na spierzchniętych wargach majaczyło wspomnienie dawnego uśmiechu. Uśmiechu młodzieńca, którego oczy śmiały się nieprzerwanie. Zaledwie cień - to tylko tyle i aż tyle, patrząc na apatię, pewnego rodzaju nieobecność, która głównie gościła w niebieskich oczach.
Przy niej był bardziej obecny.
Może bardziej świadomy samego siebie, swoich myśli i swojego ciała, ale był obecny. Chyba po raz pierwszy od dawna.
- Niedaleko zatoki jest wioska rybacka, magiczna. Właściwie najciekawsza jest sama nazwa - przyznał szczerze. A jednak, to były jedne z najbardziej beztroskich wspomnień jakie posiadał i strzegł ich niezmiennie od ponad dwudziestu lat. Pamiętał śmiech niesiony przez fale (z czasem ten dźwięk wyparł odbijający się od tafli wody warkot samolotów, szybujących nad ich głowami) i skarb skryty pod warstwą piasku (ten zmienił się w poszukiwane wśród ziemi miny). Starał się jednak zachować chociaż szczątki tych obrazów, które wróciły do niego kilka miesięcy temu, gdy w przypływie bezradności, niesiony niemocą wrócił w tamto miejsce, odnajdując tam tego, którego poszukiwał od przeszło roku.
Ostatnia umiera nadzieja.
Uśmiechnął się jedynie - doskonale zdawał sobie sprawę z natury jaka kierowała decyzjami młodszych sióstr. Zawsze jednak łudził się, że to Jodie będzie chciała wymknąć się spomiędzy jego palców, uciec tam, gdzie braterskie oko nie mogło sięgnąć. Tym czasem to Hazel zniknęła po drugiej stronie kanału, zostawiając go jeszcze bardziej samotnego niż mogła. Potrząsnął jednak delikatnie głową, jakby chciał wyrzucić tę myśl.
Jej deklarację przyjął spokojnie, obawa i wątpliwości miały przyjść później. Zawsze przychodziły później, kiedy w zasięgu wzroku nie miał już jej twarzy usianej piegami, okalanych brązowymi pasmami. Na razie pozwalał sobie żyć życiem kogoś innego, tego mężczyzny, który właśnie szedł pod rękę z piękną panną, w dłoni trzymając słodką, chłodną przekąskę. Kącik ust drgnął ku górze, gdy wzrokiem ponownie wracał do niej. - Zatem długi weekend po Festiwalu - skwitował, chcąc jakby przypieczętować ten plan, nadać mu ostatecznej formy. Po chwili niepewności, kiedy znacznie drobniejsza dłoń splotła się z jego, odwzajemnił uścisk. Szczególnie, słysząc następne słowa. Jakby przebłysk rzeczywistości, jakby ciemna chmura na chwilę zasłoniła słońce, chociaż to dalej tańczyło na jej policzkach. Najchętniej zabrałby ją stąd, daleko od Londynu, od Ministerstwa. Gdzieś, gdzie będzie bezpieczna. Czy z n i m miała być bezpieczniejsza?
Palce nieco mocniej zacisnęły się na jej dłoni, jakby wraz z tą myślą musiał mieć większą świadomość jej obecności tutaj.
- Prawda - chociaż czasem żałuję, że Londyn nie jest już nasz. Zważał jednak na słowa, nie wiadomo kto chciał słuchać. - Nie wspominając o bardziej przyjemnych zapachach - zażartował. W końcu morze oferowało morską bryzę, może nawet jakieś wrzosowiska.
- Nigdy nie widziałem żadnej. Żeglarze często mówili, że słyszeli je na morzu, ale na moje połowa z nich wypiła za dużo rumu przy wieczornych kartach - starał się utrzymać ten lekki nastrój, odpowiadający scenerii, w jakiej się odnaleźli.
Chociaż z pewnym rozczarowaniem dotarł do końca wafelka z lodami, bo przecież przynosiły przyjemne ochłodzenie, to znajdował też i korzyści z tego płynące. Pozwolił sobie stanąć za nią i bez rozłączania ich dłoni przerzucił rękę przez jej ramię, obejmując ją, przyciągając bliżej swojej klatki piersiowej.
- Nena - zaczął niepewnie, co słychać było w jego głosie. - Martwię się, co będzie później, kiedy... kiedy pogoda się zmieni - te słowa wypadały z jego ust z trudem, a mięśnie napięły się instynktownie, niemalże poza jego świadomością.
To ciepłe uczucie nadziei wlewające się do poranionego, okaleczonego serca, które z cierpliwością i czasem w milczeniu, a czasem przerywane słowem, kołysała w delikatnych dłoniach. Robiła to niepostrzeżenie, w taki sposób, że nie zorientował się właściwie, w którym momencie pozwolił sobie na tak śmiałe myśli.
Ostatnia umiera nadzieja, mawiała matka. I może miała rację?
Na spierzchniętych wargach majaczyło wspomnienie dawnego uśmiechu. Uśmiechu młodzieńca, którego oczy śmiały się nieprzerwanie. Zaledwie cień - to tylko tyle i aż tyle, patrząc na apatię, pewnego rodzaju nieobecność, która głównie gościła w niebieskich oczach.
Przy niej był bardziej obecny.
Może bardziej świadomy samego siebie, swoich myśli i swojego ciała, ale był obecny. Chyba po raz pierwszy od dawna.
- Niedaleko zatoki jest wioska rybacka, magiczna. Właściwie najciekawsza jest sama nazwa - przyznał szczerze. A jednak, to były jedne z najbardziej beztroskich wspomnień jakie posiadał i strzegł ich niezmiennie od ponad dwudziestu lat. Pamiętał śmiech niesiony przez fale (z czasem ten dźwięk wyparł odbijający się od tafli wody warkot samolotów, szybujących nad ich głowami) i skarb skryty pod warstwą piasku (ten zmienił się w poszukiwane wśród ziemi miny). Starał się jednak zachować chociaż szczątki tych obrazów, które wróciły do niego kilka miesięcy temu, gdy w przypływie bezradności, niesiony niemocą wrócił w tamto miejsce, odnajdując tam tego, którego poszukiwał od przeszło roku.
Ostatnia umiera nadzieja.
Uśmiechnął się jedynie - doskonale zdawał sobie sprawę z natury jaka kierowała decyzjami młodszych sióstr. Zawsze jednak łudził się, że to Jodie będzie chciała wymknąć się spomiędzy jego palców, uciec tam, gdzie braterskie oko nie mogło sięgnąć. Tym czasem to Hazel zniknęła po drugiej stronie kanału, zostawiając go jeszcze bardziej samotnego niż mogła. Potrząsnął jednak delikatnie głową, jakby chciał wyrzucić tę myśl.
Jej deklarację przyjął spokojnie, obawa i wątpliwości miały przyjść później. Zawsze przychodziły później, kiedy w zasięgu wzroku nie miał już jej twarzy usianej piegami, okalanych brązowymi pasmami. Na razie pozwalał sobie żyć życiem kogoś innego, tego mężczyzny, który właśnie szedł pod rękę z piękną panną, w dłoni trzymając słodką, chłodną przekąskę. Kącik ust drgnął ku górze, gdy wzrokiem ponownie wracał do niej. - Zatem długi weekend po Festiwalu - skwitował, chcąc jakby przypieczętować ten plan, nadać mu ostatecznej formy. Po chwili niepewności, kiedy znacznie drobniejsza dłoń splotła się z jego, odwzajemnił uścisk. Szczególnie, słysząc następne słowa. Jakby przebłysk rzeczywistości, jakby ciemna chmura na chwilę zasłoniła słońce, chociaż to dalej tańczyło na jej policzkach. Najchętniej zabrałby ją stąd, daleko od Londynu, od Ministerstwa. Gdzieś, gdzie będzie bezpieczna. Czy z n i m miała być bezpieczniejsza?
Palce nieco mocniej zacisnęły się na jej dłoni, jakby wraz z tą myślą musiał mieć większą świadomość jej obecności tutaj.
- Prawda - chociaż czasem żałuję, że Londyn nie jest już nasz. Zważał jednak na słowa, nie wiadomo kto chciał słuchać. - Nie wspominając o bardziej przyjemnych zapachach - zażartował. W końcu morze oferowało morską bryzę, może nawet jakieś wrzosowiska.
- Nigdy nie widziałem żadnej. Żeglarze często mówili, że słyszeli je na morzu, ale na moje połowa z nich wypiła za dużo rumu przy wieczornych kartach - starał się utrzymać ten lekki nastrój, odpowiadający scenerii, w jakiej się odnaleźli.
Chociaż z pewnym rozczarowaniem dotarł do końca wafelka z lodami, bo przecież przynosiły przyjemne ochłodzenie, to znajdował też i korzyści z tego płynące. Pozwolił sobie stanąć za nią i bez rozłączania ich dłoni przerzucił rękę przez jej ramię, obejmując ją, przyciągając bliżej swojej klatki piersiowej.
- Nena - zaczął niepewnie, co słychać było w jego głosie. - Martwię się, co będzie później, kiedy... kiedy pogoda się zmieni - te słowa wypadały z jego ust z trudem, a mięśnie napięły się instynktownie, niemalże poza jego świadomością.
Przestałam szukać w nich podobieństw. Przestałam wskrzeszać i uśmiercać porzucone nadzieje, przestałam doszukiwać się tembru głosu, dotyku skóry, w końcu znajomego błysku w oku i specyficznego dołeczka przy kąciku ust. Alfred Summers nie przypominał Williama – i choć początkowo, z każdym kolejnym potwierdzeniem tej tezy, czułam się dziwacznie pusto, jakby zawiedziona i skazana na wieczną tęsknotę – teraz, gdy stoimy zwróceni twarzą w kierunku gasnącego zachodu, wiem, że to dobrze.
Wiem, że każde z nas jest już kimś innym – kimś innym od uczniów magicznej placówki, kimś zupełnie innym od młodych dorosłych, którzy plotli śmiałe i świeże marzenia, trwając w beztroskiej ułudzie – teraz jest ładnym wspomnieniem, kolorowym kadrem z albumu, który zmienia perspektywę i pokazuje dawne uśmiechy.
Ten, który kwitnie na moich ustach jest inny.
Nadal należy do mnie, ale nosi pewne znamiona; chcę wierzyć, że też jakąś mądrość, ale kiedy myśli i słowa sprowadzają się do wspomnień, dłoń muska dłoń, jego palce spotykają się z moimi, porzucam racjonalność. Kiedy pieczętuje moje słowa, a propozycja staje się planem, odwracam głowę w jego kierunku i unoszę kąciki ust jeszcze wyżej.
– Cudownie – szept pełny naprostszej radości jest szczery, podobnie jak gesty, które muskają skórę i myśli. Podświadomie sięgam do prozaicznej codzienności; wizualizuję własną szafę, przeglądam w głowie opcje odpowiedniego ubrania – powinnam ubrać sukienkę, czy postawić na koszulę ze spódnicą?
Myślę o tym, co spakować do walizki, kiedy już Festiwal się skończy, a my wyjedziemy nad morze; czy kostium kąpielowy nadal leży w dolnej szufladzie komody?
– Wodzą mężczyzn na pokuszenie, ponoć – rzucam, udając powagę, choć rozbawienie zdradza mnie w kolejnych chwilach – Może dopływają też do Tamizy? – nie sądzę, żeby to było prawdopodobne, ale w chwili ograniczającej się do zachodzącego słońca, oblizywania opuszków palców od śmietankowego loda, uśmiechaniu się wobec własnych myśli – w takim momencie mogę pozwolić sobie na absurdy.
– Wracajmy, nim przyjdzie zmrok i wyjdą na żer – bliska jestem parsknięcia, choć te niknie w ciekawości kolejnego spojrzenia; wzrok wędruje wraz z jego ruchami, a kiedy staje za mną, czuję przyjemny ciężar jego ramienia. Plecy przylegają do klatki piersiowej, a ciepło jego ciała wcale mi nie przeszkadza, nawet w takim upale.
Wizje, które nawiedzają mnie zaraz potem, są już uciążliwe.
Przez moment milczę, pozwalam ciężkim oddechom grać główne role; a później sięgam po instynkt, który łakomie pragnie tylko jednego. Spokoju.
– Wyjedziemy – mówię to niemal na bezdechu, nieobecnym spojrzeniem sunąc po pomarańczowej smudze na niebie – Kiedyś. Odłożę tyle, żebym mogła zostawić Londyn – pod czyjąś opieką, lub przynajmniej na jakiś czas. Zostawić, ale nie sprzedawać kamienicy.
Wiem, że każde z nas jest już kimś innym – kimś innym od uczniów magicznej placówki, kimś zupełnie innym od młodych dorosłych, którzy plotli śmiałe i świeże marzenia, trwając w beztroskiej ułudzie – teraz jest ładnym wspomnieniem, kolorowym kadrem z albumu, który zmienia perspektywę i pokazuje dawne uśmiechy.
Ten, który kwitnie na moich ustach jest inny.
Nadal należy do mnie, ale nosi pewne znamiona; chcę wierzyć, że też jakąś mądrość, ale kiedy myśli i słowa sprowadzają się do wspomnień, dłoń muska dłoń, jego palce spotykają się z moimi, porzucam racjonalność. Kiedy pieczętuje moje słowa, a propozycja staje się planem, odwracam głowę w jego kierunku i unoszę kąciki ust jeszcze wyżej.
– Cudownie – szept pełny naprostszej radości jest szczery, podobnie jak gesty, które muskają skórę i myśli. Podświadomie sięgam do prozaicznej codzienności; wizualizuję własną szafę, przeglądam w głowie opcje odpowiedniego ubrania – powinnam ubrać sukienkę, czy postawić na koszulę ze spódnicą?
Myślę o tym, co spakować do walizki, kiedy już Festiwal się skończy, a my wyjedziemy nad morze; czy kostium kąpielowy nadal leży w dolnej szufladzie komody?
– Wodzą mężczyzn na pokuszenie, ponoć – rzucam, udając powagę, choć rozbawienie zdradza mnie w kolejnych chwilach – Może dopływają też do Tamizy? – nie sądzę, żeby to było prawdopodobne, ale w chwili ograniczającej się do zachodzącego słońca, oblizywania opuszków palców od śmietankowego loda, uśmiechaniu się wobec własnych myśli – w takim momencie mogę pozwolić sobie na absurdy.
– Wracajmy, nim przyjdzie zmrok i wyjdą na żer – bliska jestem parsknięcia, choć te niknie w ciekawości kolejnego spojrzenia; wzrok wędruje wraz z jego ruchami, a kiedy staje za mną, czuję przyjemny ciężar jego ramienia. Plecy przylegają do klatki piersiowej, a ciepło jego ciała wcale mi nie przeszkadza, nawet w takim upale.
Wizje, które nawiedzają mnie zaraz potem, są już uciążliwe.
Przez moment milczę, pozwalam ciężkim oddechom grać główne role; a później sięgam po instynkt, który łakomie pragnie tylko jednego. Spokoju.
– Wyjedziemy – mówię to niemal na bezdechu, nieobecnym spojrzeniem sunąc po pomarańczowej smudze na niebie – Kiedyś. Odłożę tyle, żebym mogła zostawić Londyn – pod czyjąś opieką, lub przynajmniej na jakiś czas. Zostawić, ale nie sprzedawać kamienicy.
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Ona się zmieniła, to pewne. Nie była już tą samą młodą kobietą, która z uśmiechem uwieszona na ramieniu Pottera snuła kolejną opowieść, zwracając na siebie uwagę wielu.
Alfie za to był już niemalże taki sam - ta sama twarz, którą rzadko kiedy pokrywały jakiekolwiek emocje, zamknięty w sobie. I chociaż spojrzenie bywało najczęściej puste, to czasem sprawiał wrażenie, jakby go coś bolało. Niekiedy tylko, pod wpływem alkoholu ukazywały się przebłyski młodzieńca jakim był, nim wojna skaziła jego duszę i sercę. Wtedy usta drgały w uśmiechu, głos zabarwiony szerszą paletą emocji uchylał rąbka tajemnicy zza kulis mugolskiej wojny, jeżeli znalazła się publika, która chciała tego słuchać. Mówił wtedy o rzeczach błahych, które nawet w najmniejszym stopniu nie oddawały horroru, jakim było to pięć lat. Przy niej otwierał się powoli, może nie wciąż nie przyznał jej się, że dalej w sercu nosił obrazy zniszczonych miast, a cisza londyńskich ulic przypomniała mu opuszczone ulice zniszczonych wojną miast, które mijali prąc naprzód. Te podobieństwa sprawiały, że jej obecność w Londynie, to że mieszkała sama w niepewnym mieście, niepokój zakleszczał się w klatce piersiowej, wdzierał się do jego myśli, gdy nie miał jej obok. - Wątpię, zobacz jaka ta woda mętna, warunki nie do życia i czynsz za wysoki - odparł z całkowitą powagą w głosie, jak i na twarzy. Patrzył na grę barw na tafli leniwej rzeki. Czując jej plecy opierające się na jego klatce piersiowej był nieco spokojniejszy, jakby w ten sposób stała się jego kotwicą, która trzyma go w teraźniejszości, nieustannie przypomina mu, że był tutaj, że oddychał i że miał prawo aby żyć. Nawet jeżeli odmawiał sobie tego od dłuższego czasu. - Aż tak się o mnie martwisz? - zagadnął zaczepnie, unosząc jedną brew w pytającym geście. Nie chciał jeszcze wracać, nawet jeśli rozsądek podpowiadał, że nie powinni wałęsać się ulicami Londynu po zmroku. Jednak wiedział, że gdy wrócą, znowu przypomni sobie o tym, że powinien wracać do Doliny, wracać do swojej codzienności, która nie miała nic wspólnego z pewnego rodzaju bańką, jaką dla siebie tutaj stworzyli. Zwinął usta w wąską linię i początkowo nawet się nie zorientował, że nieco mocniej zacisnął palce na jej dłoni. Kiedyś to zdecydowanie za późno. Nie mieli czasu na kiedyś. W tym momencie zakiełkowała pewna myśl, która musiała jeszcze dojrzeć, dotrzeć do świadomości Alfiego, podsuwając mu najprostsze rozwiązanie. Na razie jednak zanurzył nos w jej ciemnych włosach, składając protekcyjny pocałunek na czubku jej głowy. Nikt mu nie powiedział, że wraz z dopuszczeniem jej tak blisko pojawi się też ciężar znikający kiedy miał ją przy sobie i pojawiający się, gdy tracił ją z zasięgu wzroku.
Nie wiedział co działo się z bliźniętami, nie mógł dobrowolnie oddać jej w szpony zdradzieckiego Londynu. - Zawsze będziemy mogli wrócić - niecodzienna w jego wykonaniu nadzieja na to, że coś jeszcze będzie po wojnie, że ta wojna się kiedyś skończy.
- Faktycznie wracajmy, chyba słyszę syreni śpiew - dodał po chwili.
Alfie za to był już niemalże taki sam - ta sama twarz, którą rzadko kiedy pokrywały jakiekolwiek emocje, zamknięty w sobie. I chociaż spojrzenie bywało najczęściej puste, to czasem sprawiał wrażenie, jakby go coś bolało. Niekiedy tylko, pod wpływem alkoholu ukazywały się przebłyski młodzieńca jakim był, nim wojna skaziła jego duszę i sercę. Wtedy usta drgały w uśmiechu, głos zabarwiony szerszą paletą emocji uchylał rąbka tajemnicy zza kulis mugolskiej wojny, jeżeli znalazła się publika, która chciała tego słuchać. Mówił wtedy o rzeczach błahych, które nawet w najmniejszym stopniu nie oddawały horroru, jakim było to pięć lat. Przy niej otwierał się powoli, może nie wciąż nie przyznał jej się, że dalej w sercu nosił obrazy zniszczonych miast, a cisza londyńskich ulic przypomniała mu opuszczone ulice zniszczonych wojną miast, które mijali prąc naprzód. Te podobieństwa sprawiały, że jej obecność w Londynie, to że mieszkała sama w niepewnym mieście, niepokój zakleszczał się w klatce piersiowej, wdzierał się do jego myśli, gdy nie miał jej obok. - Wątpię, zobacz jaka ta woda mętna, warunki nie do życia i czynsz za wysoki - odparł z całkowitą powagą w głosie, jak i na twarzy. Patrzył na grę barw na tafli leniwej rzeki. Czując jej plecy opierające się na jego klatce piersiowej był nieco spokojniejszy, jakby w ten sposób stała się jego kotwicą, która trzyma go w teraźniejszości, nieustannie przypomina mu, że był tutaj, że oddychał i że miał prawo aby żyć. Nawet jeżeli odmawiał sobie tego od dłuższego czasu. - Aż tak się o mnie martwisz? - zagadnął zaczepnie, unosząc jedną brew w pytającym geście. Nie chciał jeszcze wracać, nawet jeśli rozsądek podpowiadał, że nie powinni wałęsać się ulicami Londynu po zmroku. Jednak wiedział, że gdy wrócą, znowu przypomni sobie o tym, że powinien wracać do Doliny, wracać do swojej codzienności, która nie miała nic wspólnego z pewnego rodzaju bańką, jaką dla siebie tutaj stworzyli. Zwinął usta w wąską linię i początkowo nawet się nie zorientował, że nieco mocniej zacisnął palce na jej dłoni. Kiedyś to zdecydowanie za późno. Nie mieli czasu na kiedyś. W tym momencie zakiełkowała pewna myśl, która musiała jeszcze dojrzeć, dotrzeć do świadomości Alfiego, podsuwając mu najprostsze rozwiązanie. Na razie jednak zanurzył nos w jej ciemnych włosach, składając protekcyjny pocałunek na czubku jej głowy. Nikt mu nie powiedział, że wraz z dopuszczeniem jej tak blisko pojawi się też ciężar znikający kiedy miał ją przy sobie i pojawiający się, gdy tracił ją z zasięgu wzroku.
Nie wiedział co działo się z bliźniętami, nie mógł dobrowolnie oddać jej w szpony zdradzieckiego Londynu. - Zawsze będziemy mogli wrócić - niecodzienna w jego wykonaniu nadzieja na to, że coś jeszcze będzie po wojnie, że ta wojna się kiedyś skończy.
- Faktycznie wracajmy, chyba słyszę syreni śpiew - dodał po chwili.
Warunki nie do życia i czynsz za wysoki; wyobrażenie Londynu mam przed oczami momentalnie, ucinając jednak słowa do delikatnego uśmiechu. Miasto, Tamiza, miasto nad Tamizą i stolica Wielkiej Brytanii, w którym już jakiś czas temu przestało opłacać się mieszkać. Nie jestem pewna, czy to głupia upartość, butna duma czy coś na kształt wyrzutów sumienia, które sprawiają, że wciąż – wciąż i wciąż jestem tutaj, żyję tutaj, pracuję tutaj, oddycham powietrzem, w którym dryfują jeszcze drobinki wojennego kurzu. Patrzę na taflę, której woda płynie też miejskim kanałem, a ten, nie tak dawno, spłynął krwią.
Cisza, którą mamy teraz jest nienaturalna.
To miasto jest makietą. Prototypem niespełnionych nadziei i płowych marzeń; trzymam się ich bardziej, niż chcę to przyznać. On pozostaje czujny; czujny nawet wtedy, kiedy śmietankowe lody topnieją i brudzą palce, barierka nagrzana od słońca przyjemnie trzyma nas przy ziemi, a śmiałe marzenia i opowiastki o morskich stworzeniach przysłaniają to, co kłębi się w głowach – mojej, ale też jego, nie muszę zgadywać. Jestem tego pewna.
Ciężkie westchnienie tłumię w sobie i finalnie wypuszczam tylko niemal bezdźwięczny dowód zmartwień, których nie chcę nazywać słowami. Nie teraz. Nigdy więcej.
Plecy opierają się o klatkę piersiową, woda kolońska docierająca do moich nozdrzy stanowi kolejne przypieczętowanie rzeczywistości, która ucieka mi gdzieś w krainę fantazji, pełną promenad, słońca i syren mieszkających w krystalicznej rzece.
– Martwię, owszem – odpowiadam, siląc się na poważny ton, nie zważając na to, że gdybym porzuciła całą konwencję i rozbawienie, faktycznie odpowiedziałabym dokładnie to samo – Nie wiesz, że lubią takich ładnych chłopców? – rzucam, kąśliwie podkreślając wyimaginowaną młodość, której żadne z nas już nie ma. Odwracam się przez ramię, z uśmiechem, na moment przykładając dłoń do jego policzka, by pogładzić skórę w czułym geście, mającym osłodzić moją drobną złośliwość.
Później odwracam się znów, przodem do wody – do wody, wątpliwości i wielkich wojaży, na które żadne z nas nie jest gotowe. I tych poza Londyn, w głąb kraju – w końcu w głąb siebie. Możemy wrócić; do czego? domaga się głosu, ale tłumię swój głos i jedynie przytakuję głową, czując jego pocałunek na czubku włosów.
– Chodźmy. Zrobię lemoniady. Albo mrożonej herbaty, bo cytryny to towar luksusowy. Nawet w stolicy – odwracam się na pięcie i bazuję na drobnym rozbawieniu, choć wcale nie jest mi do śmiechu. Ale nie daję tego po sobie poznać, zwłaszcza, kiedy dosięgam jego dłoni, palce splatają się w przyjemny koszyczek, a słońce odprowadza nas na Pokątną leniwą smugą.
zt x2
Cisza, którą mamy teraz jest nienaturalna.
To miasto jest makietą. Prototypem niespełnionych nadziei i płowych marzeń; trzymam się ich bardziej, niż chcę to przyznać. On pozostaje czujny; czujny nawet wtedy, kiedy śmietankowe lody topnieją i brudzą palce, barierka nagrzana od słońca przyjemnie trzyma nas przy ziemi, a śmiałe marzenia i opowiastki o morskich stworzeniach przysłaniają to, co kłębi się w głowach – mojej, ale też jego, nie muszę zgadywać. Jestem tego pewna.
Ciężkie westchnienie tłumię w sobie i finalnie wypuszczam tylko niemal bezdźwięczny dowód zmartwień, których nie chcę nazywać słowami. Nie teraz. Nigdy więcej.
Plecy opierają się o klatkę piersiową, woda kolońska docierająca do moich nozdrzy stanowi kolejne przypieczętowanie rzeczywistości, która ucieka mi gdzieś w krainę fantazji, pełną promenad, słońca i syren mieszkających w krystalicznej rzece.
– Martwię, owszem – odpowiadam, siląc się na poważny ton, nie zważając na to, że gdybym porzuciła całą konwencję i rozbawienie, faktycznie odpowiedziałabym dokładnie to samo – Nie wiesz, że lubią takich ładnych chłopców? – rzucam, kąśliwie podkreślając wyimaginowaną młodość, której żadne z nas już nie ma. Odwracam się przez ramię, z uśmiechem, na moment przykładając dłoń do jego policzka, by pogładzić skórę w czułym geście, mającym osłodzić moją drobną złośliwość.
Później odwracam się znów, przodem do wody – do wody, wątpliwości i wielkich wojaży, na które żadne z nas nie jest gotowe. I tych poza Londyn, w głąb kraju – w końcu w głąb siebie. Możemy wrócić; do czego? domaga się głosu, ale tłumię swój głos i jedynie przytakuję głową, czując jego pocałunek na czubku włosów.
– Chodźmy. Zrobię lemoniady. Albo mrożonej herbaty, bo cytryny to towar luksusowy. Nawet w stolicy – odwracam się na pięcie i bazuję na drobnym rozbawieniu, choć wcale nie jest mi do śmiechu. Ale nie daję tego po sobie poznać, zwłaszcza, kiedy dosięgam jego dłoni, palce splatają się w przyjemny koszyczek, a słońce odprowadza nas na Pokątną leniwą smugą.
zt x2
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Hep!
Ostatnie miejsce pobytu było dla niej nader łaskawe i zamiast kolejnej porcji wrażeń, dostała coś na kształt ukojenia. Choć wizyta w Gawrze nie potrwała zbyt długo, Adda zdołała się tam choć trochę uspokoić, poczuć się znów jak pani własnego losu i to chyba dzięki tamtemu przyjaznemu przystankowi nie spanikowała z miejsca na widok znajomego-nieznajomego wystroju gabinetu. Czkawka rzuciła ją wprost do jaskini znajomego drapieżnika, którego humor trudno było wyczuć i trzeba było działać nad wyraz ostrożnie. Jak zareaguje, widząc ją w swoim gabinecie? Czy był w ogóle w okolicy? Może wystarczyło po prostu usiąść na tym całkiem ładnym, porządnie wykonanym fotelu i poczekać?... Chociaż nie, blat biurka zaścielały jakieś papiery w których rozpoznała listy towarów składowanych w ładowniach niektórych statków. Czarodziej musiał być gdzieś w pobliżu.
Westchnęła przeciągle i skrzyżowała ręce na piersi, zastanawiając się ile może mieć czasu na obmyślenie planu działania. Nie prezentowała się tak, jak zwykle ― Szelmie, którą pamiętał Caelan nie brak było elegancji i nieuchwytnego uroku i choć wierzyła, że to drugie jest w stanie wskrzesić zawsze i wszędzie, tak ubiór pozostawiał wiele do życzenia. Lewy rękaw bluzki odpadł już całkiem, pozostawało zatem nagie ramię poznaczone czerwonymi pręgami po kurzych pazurach i zaschnięte ślady krwi. Była rozczochrana, z zakamarków spódnicy co jakiś czas wysypywała się odrobina piasku, a prawa noga cierpła jej okropnie odkąd uwolniła się z tej cholernej Duny.
Zajebiście.
Drzwi do gabinetu skrzypnęły cicho, zwiastując nadejście właściciela tego neutralnie urządzonego pomieszczenia, a Adda momentalnie przywołała na wargi na wpół leniwy, na wpół zaczepny uśmiech i oparła się łokciami o oparcie fotela w nonszalanckiej, niegodnej damy pozie.
― O tej porze jeszcze siedzisz w papierach? ― zagadnęła kompana mrukliwie i przechyliła głowę w bok. Ciekawe czy zapyta o to, jak tu wlazła bez wzbudzania podejrzeń tych jego dwóch goryli przed wejściem. Nigdy ich nie lubiła.
― Strasznie ciężko się tu do ciebie dostać ― dodała po chwili i nawinęła kosmyk włosów na palec tylko po to by go rozprostować i puścić, pozwolić jasnemu pasmu zwinąć się w miękką falę. ― Pewnie nie masz tu szczotki do włosów, co? Albo chociaż drugiej szklanki i czegoś mocniejszego? Miałam ciężki dzień ― zawiesiła na nim spojrzenie, nieśpiesznie obejrzała sobie jego dzisiejszy ubiór, jakby szacowała jego wartość na czarnym rynku ― …a ty możesz być jego jedynym przyjemnym elementem.
| przyjmuję, że wylądowałam w jednym z gabinetów na Alei Theodousa Traversa
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Drzwi do gabinetu skrzypnęły cicho, a skrzypnięcie to zmieszało się z chrapliwym, nieprzyjemnym pomrukiem, którym zarządca portu uraczył jednego z pilnujących gabinetu goryli. Czasem naprawdę myślał, że otaczają go sami idioci i to tacy, dla których nie było już choćby cienia nadziei – ubicie ich gołymi rękami jawiłoby się jako akt litości. Owszem, Londyn stał się już względnie bezpieczny, wszak wyplenili z niego brudnokrwistą zarazę, do tego nikt jeszcze nie próbował wtargnąć do jego biura, nieważne, czy z szacunku, czy ze strachu, lecz czy oznaczało to, że można przysypiać na służbie...? Greyback otrzymywał stanowczo zbyt dobrą zapłatę, by mieć prawo do lekceważenia swych obowiązków. I lepiej, by pamiętał o tym, nim znowu przymknie powieki, albo skończy na dnie Tamizy, tak w ramach przestrogi.
Caelan przekroczył próg, wciąż kręcąc z niesmakiem głową, a zamek za jego plecami kliknął cicho, tłumiąc niemalże bezgłośne przekleństwo, które spłynęło z jego ust. Nastroju Goyle'a wcale nie poprawiał fakt, że czekało na niego jeszcze sporo papierkowej roboty; przygotowania do festiwalu lata trwały w najlepsze, to z kolei oznaczało, że ruch w porcie mieli niemały. Do stolicy zawijali nie tylko kupcy czy artyści, ale i czarodzieje wszelkich profesji, którzy zapragnęli wziąć udział w obchodach Brón Trogain, a tych było zaskakująco – jak dla niego – wielu, wszak ciągnący się od miesięcy konflikt skutecznie uprzykrzał egzystencję, wypatrywali więc chwili oddechu z upragnieniem.
Nagle oderwał wzrok od ściskanego między palcami pergaminu, gdy poczuł, że coś jest nie tak. Że nie jest sam. I rzeczywiście – o oparcie fotela wspierała się Szelma. Ta sama, której nie widział od kilku ładnych miesięcy, a która tak bardzo lubiła wodzić go za nos. Cóż, nie tylko jego.
– Co ty tu, do stu zdechłych wielorybów, robisz? – warknął surowo, odruchowo sięgając po wciśniętą do kieszeni różdżkę. Zmrużył przy tym ślepia, zbliżając się do jasnowłosej czarownicy, a raczej do swego biurka, niczym czający się do skoku drapieżnik. Jego krokom brakowało jednak dawnej sprężystości; wciąż nie odzyskał pełnej sprawności po odniesionym w podziemiach Gringotta urazie nogi. – Wciąż zbyt łatwo – odparł tylko, upatrując w jej słowach drwiny. Gdyby naprawdę trudno było się do niego dostać, nie zaskoczyłaby go w ten sposób; nie zakradłaby się do pilnie strzeżonego gabinetu, nie naruszyła jego prywatności. – Widzę – burknął tylko, kiedy napomknęła o ciężkim dniu. Choć uśmiech miała ten sam co zwykle, to wyglądała, jak gdyby ktoś ją napadł. Ktoś albo coś. Tak przynajmniej pomyślał, gdy prześlizgnął wzrokiem po rozerwanym odzieniu, zaczerwienionej skórze. – Śmiało. Opowiedz mi zatem o tym ciężkim dniu, Szelmo. I lepiej, by historia ta okazała się przekonująca. Nie chciałabyś przecież, bym uznał, że wpadłaś tutaj myszkować. – Zrobił jeszcze jeden krok, później kolejny, niecierpliwym ruchem dłoni odganiając kobietę od swojego fotela. Ponieważ nie wykonywała żadnych gwałtownych gestów, nie celowała w niego różdżką, uznał, że ma sytuację pod kontrolą. A skoro tak, niech zajmuje krzesło na przeciwko i nie próbuje testować granic jego cierpliwości. Ani żadnych sztuczek. Pamiętała przecież, jak skończył jego poprzednik, albo ci, którym nie spodobały się zachodzące w porcie zmiany.
Z miną cierpiętnika chwycił karafkę z whisky i polał alkoholu; tym razem nie tylko do swojej szklanki, ale i do drugiej, stojącej obok, którą następnie pchnął w kierunku czarownicy, wlepiając w nią natarczywe, podszyte groźbą spojrzenie.
– Szczotki, dziwnym trafem, nie mam.
Caelan przekroczył próg, wciąż kręcąc z niesmakiem głową, a zamek za jego plecami kliknął cicho, tłumiąc niemalże bezgłośne przekleństwo, które spłynęło z jego ust. Nastroju Goyle'a wcale nie poprawiał fakt, że czekało na niego jeszcze sporo papierkowej roboty; przygotowania do festiwalu lata trwały w najlepsze, to z kolei oznaczało, że ruch w porcie mieli niemały. Do stolicy zawijali nie tylko kupcy czy artyści, ale i czarodzieje wszelkich profesji, którzy zapragnęli wziąć udział w obchodach Brón Trogain, a tych było zaskakująco – jak dla niego – wielu, wszak ciągnący się od miesięcy konflikt skutecznie uprzykrzał egzystencję, wypatrywali więc chwili oddechu z upragnieniem.
Nagle oderwał wzrok od ściskanego między palcami pergaminu, gdy poczuł, że coś jest nie tak. Że nie jest sam. I rzeczywiście – o oparcie fotela wspierała się Szelma. Ta sama, której nie widział od kilku ładnych miesięcy, a która tak bardzo lubiła wodzić go za nos. Cóż, nie tylko jego.
– Co ty tu, do stu zdechłych wielorybów, robisz? – warknął surowo, odruchowo sięgając po wciśniętą do kieszeni różdżkę. Zmrużył przy tym ślepia, zbliżając się do jasnowłosej czarownicy, a raczej do swego biurka, niczym czający się do skoku drapieżnik. Jego krokom brakowało jednak dawnej sprężystości; wciąż nie odzyskał pełnej sprawności po odniesionym w podziemiach Gringotta urazie nogi. – Wciąż zbyt łatwo – odparł tylko, upatrując w jej słowach drwiny. Gdyby naprawdę trudno było się do niego dostać, nie zaskoczyłaby go w ten sposób; nie zakradłaby się do pilnie strzeżonego gabinetu, nie naruszyła jego prywatności. – Widzę – burknął tylko, kiedy napomknęła o ciężkim dniu. Choć uśmiech miała ten sam co zwykle, to wyglądała, jak gdyby ktoś ją napadł. Ktoś albo coś. Tak przynajmniej pomyślał, gdy prześlizgnął wzrokiem po rozerwanym odzieniu, zaczerwienionej skórze. – Śmiało. Opowiedz mi zatem o tym ciężkim dniu, Szelmo. I lepiej, by historia ta okazała się przekonująca. Nie chciałabyś przecież, bym uznał, że wpadłaś tutaj myszkować. – Zrobił jeszcze jeden krok, później kolejny, niecierpliwym ruchem dłoni odganiając kobietę od swojego fotela. Ponieważ nie wykonywała żadnych gwałtownych gestów, nie celowała w niego różdżką, uznał, że ma sytuację pod kontrolą. A skoro tak, niech zajmuje krzesło na przeciwko i nie próbuje testować granic jego cierpliwości. Ani żadnych sztuczek. Pamiętała przecież, jak skończył jego poprzednik, albo ci, którym nie spodobały się zachodzące w porcie zmiany.
Z miną cierpiętnika chwycił karafkę z whisky i polał alkoholu; tym razem nie tylko do swojej szklanki, ale i do drugiej, stojącej obok, którą następnie pchnął w kierunku czarownicy, wlepiając w nią natarczywe, podszyte groźbą spojrzenie.
– Szczotki, dziwnym trafem, nie mam.
I show not your face but your heart's desire
Caelan z pewnością należał do niebezpiecznych typów, których cierpliwości nie należy nadmiernie testować. Wystarczyło też ― choćby pobieżnie ― rozeznać się w historii zarządców portu by wiedzieć po której opowiadał się stronie i do czego był zdolny. Dotychczas z powodzeniem udawało jej się wytańczyć wszystkie słowne pułapki, wywijała się spod czujnego spojrzenia nie raz i nie dwa, igrała z losem i stąpała po niebywale cienkim lodzie. Nie powinna wodzić go za nos. Nie powinna też robić wielu innych rzeczy, ale pech chciał, że ryzyko podejmowała aż zbyt chętnie i w pewien sposób uzależniła się od adrenaliny.
Zresztą, doskonale wiedziała, że lubił zawiesić na niej oko i gdyby tylko skorzystała z tej czy tamtej nadarzającej się w przeszłości okazji ― poznaliby się lepiej od innej strony. Adda lubiła o sobie myśleć, jak o kolekcjonerce męskich spojrzeń i uwagi; były jej potrzebne do skutecznego budowania wizerunku, ale stanowiły czasami niewielki haczyk, który ― umiejętnie wykorzystany ― potrafił zdziałać całkiem sporo.
Uśmiechnęła się wymijająco i uśmiech ten musiał wystarczyć Caelanowi za odpowiedź na pierwsze jego pytanie. Przez krótką chwilę rozważała w sumie ostentacyjne wyznanie prawdy ― w końcu najciemniej pod latarnią ― ale chyba oboje byli na to zbyt trzeźwi.
Usunęła się zza biurka płynnie, jak zwierzyna umykająca poza zasięg i spojrzenie łowcy, zajęła miejsce po drugiej stronie. Atmosfera nie była wroga, ale w powietrzu unosiło się wyraźne napięcie, jakby wystarczyło jedno źle dobrane słowo, by skończyć gdzieś na dnie Tamizy lub na samym czubku masztu. Nie speszyło jej to jednak, nie odebrało wrażenia kontroli nad sytuacją; śmiało nachyliła się w stronę kompana, nieśpiesznie przeciągnęła spojrzeniem po jego ramieniu, gdy nalewał im obu alkoholu.
Zadbała jednak o to, by swoją krótką obserwacją zakończyć odpowiednio wkradającym się na wargi smutkiem i strachem; w zielonych oczach mignął cień niepokoju. Adda ― czy też może: Szelma ― bez wahania złapała szklankę i upiła spory łyk trunku, nie skrzywiła się, umiejętnie zapanowała nad własną twarzą i pozwoliła sobie na chwilę wymownego milczenia kobiety po przejściach. Caelan był niebezpieczny, ale dał się jej poznać także jako umiarkowanie niechętny w przypadku przemocy wobec niewiast; wiedziała, że jeśli miała szansę obrócić to spotkanie na swoją korzyść i wyjść z niego bez większego szwanku ― to właśnie była jej szansa.
Upiła jeszcze trochę, otarła usta wierzchem dłoni.
― Ostatnie czego mi trzeba, to żebyś uznał mnie za wroga ― mruknęła półgłosem; ton stał się ciemny, matowy, głębszy wdech sugerował trudny temat. ― Złapała mnie czkawka teleportacyjna, ale wylądowałam w złym miejscu o złym czasie ― posłała mu sugestywne, odpowiednio zbolałe spojrzenie ― domyślasz się chyba, co o takiej porze może czekać kobietę w zaułku na Zapomnianych Córkach, hm? ― Obróciła szklankę w dłoniach, a po chwili namysłu uniosła ją, obejrzała pod światło. Była nieco zmatowiała, wyraźnie poprzecierana, ale porządna. Gdzieś w tle wybijał się wyraźny morski motyw, obecnie zatarty przez czas i użytkowanie.
― Cudem się wyszarpałam, jeden drab już się do mnie przyssał, ale został z nagrodą pocieszenia w postaci rękawa. Drugiego ogłuszyłam deską, potem uciekłam. ― Ostatni łyk alkoholu, pusta szklanka brzdęknęła głucho o blat biurka; Szelma rozsiadła się wygodniej na krześle, jakby tych parę łyków zdołało ją rozluźnić, zmyć pierwszą warstwę pyłu i stresu.
Uśmiechnęła się cierpko, słysząc o szczotce.
― Podobno syreny czeszą się widelcem, może i ja powinnam spróbować w tak srogich warunkach. Czy i tego nie znajdziemy w twoim gabinecie, Caelanie? ― spróbowała uderzyć w żartobliwy ton, bo choć teoretycznie była o włos od brzydkiego wykorzystania, to w życiu Szelmy takie sytuacje wcale nie były specjalnie rzadkie. Poza tym, nauczyła się, by nie przywiązywać nadto wagi do tego typu wydarzeń. Było ― minęło. Ważne, że znowu spadła na cztery łapy.
Zresztą, doskonale wiedziała, że lubił zawiesić na niej oko i gdyby tylko skorzystała z tej czy tamtej nadarzającej się w przeszłości okazji ― poznaliby się lepiej od innej strony. Adda lubiła o sobie myśleć, jak o kolekcjonerce męskich spojrzeń i uwagi; były jej potrzebne do skutecznego budowania wizerunku, ale stanowiły czasami niewielki haczyk, który ― umiejętnie wykorzystany ― potrafił zdziałać całkiem sporo.
Uśmiechnęła się wymijająco i uśmiech ten musiał wystarczyć Caelanowi za odpowiedź na pierwsze jego pytanie. Przez krótką chwilę rozważała w sumie ostentacyjne wyznanie prawdy ― w końcu najciemniej pod latarnią ― ale chyba oboje byli na to zbyt trzeźwi.
Usunęła się zza biurka płynnie, jak zwierzyna umykająca poza zasięg i spojrzenie łowcy, zajęła miejsce po drugiej stronie. Atmosfera nie była wroga, ale w powietrzu unosiło się wyraźne napięcie, jakby wystarczyło jedno źle dobrane słowo, by skończyć gdzieś na dnie Tamizy lub na samym czubku masztu. Nie speszyło jej to jednak, nie odebrało wrażenia kontroli nad sytuacją; śmiało nachyliła się w stronę kompana, nieśpiesznie przeciągnęła spojrzeniem po jego ramieniu, gdy nalewał im obu alkoholu.
Zadbała jednak o to, by swoją krótką obserwacją zakończyć odpowiednio wkradającym się na wargi smutkiem i strachem; w zielonych oczach mignął cień niepokoju. Adda ― czy też może: Szelma ― bez wahania złapała szklankę i upiła spory łyk trunku, nie skrzywiła się, umiejętnie zapanowała nad własną twarzą i pozwoliła sobie na chwilę wymownego milczenia kobiety po przejściach. Caelan był niebezpieczny, ale dał się jej poznać także jako umiarkowanie niechętny w przypadku przemocy wobec niewiast; wiedziała, że jeśli miała szansę obrócić to spotkanie na swoją korzyść i wyjść z niego bez większego szwanku ― to właśnie była jej szansa.
Upiła jeszcze trochę, otarła usta wierzchem dłoni.
― Ostatnie czego mi trzeba, to żebyś uznał mnie za wroga ― mruknęła półgłosem; ton stał się ciemny, matowy, głębszy wdech sugerował trudny temat. ― Złapała mnie czkawka teleportacyjna, ale wylądowałam w złym miejscu o złym czasie ― posłała mu sugestywne, odpowiednio zbolałe spojrzenie ― domyślasz się chyba, co o takiej porze może czekać kobietę w zaułku na Zapomnianych Córkach, hm? ― Obróciła szklankę w dłoniach, a po chwili namysłu uniosła ją, obejrzała pod światło. Była nieco zmatowiała, wyraźnie poprzecierana, ale porządna. Gdzieś w tle wybijał się wyraźny morski motyw, obecnie zatarty przez czas i użytkowanie.
― Cudem się wyszarpałam, jeden drab już się do mnie przyssał, ale został z nagrodą pocieszenia w postaci rękawa. Drugiego ogłuszyłam deską, potem uciekłam. ― Ostatni łyk alkoholu, pusta szklanka brzdęknęła głucho o blat biurka; Szelma rozsiadła się wygodniej na krześle, jakby tych parę łyków zdołało ją rozluźnić, zmyć pierwszą warstwę pyłu i stresu.
Uśmiechnęła się cierpko, słysząc o szczotce.
― Podobno syreny czeszą się widelcem, może i ja powinnam spróbować w tak srogich warunkach. Czy i tego nie znajdziemy w twoim gabinecie, Caelanie? ― spróbowała uderzyć w żartobliwy ton, bo choć teoretycznie była o włos od brzydkiego wykorzystania, to w życiu Szelmy takie sytuacje wcale nie były specjalnie rzadkie. Poza tym, nauczyła się, by nie przywiązywać nadto wagi do tego typu wydarzeń. Było ― minęło. Ważne, że znowu spadła na cztery łapy.
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Polał Szelmie alkoholu, tak jak sobie tego zażyczyła – choć może raczej powinien uderzyć pięścią w stół i zmusić ją do gadania, albo nawet pójść o krok dalej, czym prędzej zneutralizować potencjalne zagrożenie celnym petrificusem, po czym zagonić do gabinetu konowałów udających ochroniarzy, by mogli się z tej niespodzianki wytłumaczyć. Jak on miał, do licha ciężkiego, pracować w takich warunkach? Tym razem wpuścili tu akurat ją, więc obyło się bez tragedii, przynajmniej tak mu się wydawało, lecz niewątpliwie należało zinterpretować tę sytuację jako sygnał, że czas najwyższy zrewidować swoje dotychczasowe środki bezpieczeństwa, nim kolejnym razem w jego własnym gabinecie powita go szlamolubny zamachowiec.
I choć spełnił kobiecą zachciankę, mgliście zdając sobie sprawę z faktu, że niejako ugiął się pod naporem jej uroku osobistego, to nie zamierzał silić się na bycie uprzejmym czy taktownym gospodarzem. Spoglądał ku niej wilkiem, z palcami mocno zaciśniętymi na grubo ciosanym szkle, aż pobielały mu od tego knykcie.
Goyle'owi przede wszystkim zależało na tym, by jak najszybciej przejść dalej, do wyjaśnień, które była mu winna. Chciał usłyszeć, w jaki sposób dostała się za drzwi. Potrzebował tej wiedzy, bo przecież musiał upewnić się, że w przyszłości nie dojdzie do powtórki z rozrywki – jeśli więc Greyback i ten drugi idiota dali jej się ot tak owinąć wokół palca, jeśli przepuścili ją dalej, bo powołała się na znajomość z zarządcą portu, byli oni jeszcze głupsi niż podejrzewał.
Chrząknął cicho, gdy milczenie siedzącej na przeciwko niego Szelmy jęło się przedłużać. Emocje, które miała wypisane na pobladłej twarzy, powstrzymały go jednak przed poganianiem jej słowem czy gestem. Istniała szansa, że zakradła się tu w jakimś celu, dość konkretnym oraz takim, który nijak by mu się nie spodobał, a teraz tylko próbowała odwrócić jego uwagę zabarwionymi bólem westchnieniami i pomieszkującym w oku smutkiem. Tylko czy wtedy prezentowałaby się w ten sposób – z naderwanym odzieniem, włosami w nieładzie i czerwieniącą się skórą? Nie, raczej nie. Zaś ze stojącymi na warcie czarodziejami nie stoczyła walki, tego mógł być pewien, bo przecież usłyszałby o tym w taki czy inny sposób.
– To akurat prawda – wtrącił się, gdy w końcu zaczęła mówić, gdy zaczęła od tego, że nie chciałaby mieć w nim wroga. Niezależnie od tego, dlaczego i jak się tutaj znalazła, wcale mu się ten fakt nie podobał. Nie zamierzał więc gryźć się w język, ani też rezygnować z nieprzyjemnej nuty, która wciąż pobrzmiewała w mrukliwym głosie. Nie dodał jednak nic więcej, dając kobiecie czas i przestrzeń na rozwinięcie swej historii; Zapomniane Córki, no lepiej trafić nie mogła. Godzina wciąż była jeszcze względnie młoda, lecz w takich miejscach nawet i w świetle dnia rozgrywały się sceny, które większości czarodziejów kojarzyły się głównie z marginesem społecznym Nokturnu. – Szczęście w nieszczęściu – podsumował krótko, bezwiednie wykrzywiając wargi w niechętnym, podszytym irytacją grymasie; choć dopuścił się w swym życiu wielu moralnie niejednoznacznych czynów, to gardził tymi, którzy podnosili rękę na kobiety. Nie wiedział jedynie, że Szelma czyta z niego jak z otwartej księgi i próbuje wykorzystać tę słabość przeciwko niemu. – Zapamiętałaś może jak wyglądali? Cokolwiek, co mogłoby pomóc ich zidentyfikować? – Uniósł wyżej brwi, wlepiając w lico nieoczekiwanego gościa uważne, nachalne spojrzenie. Wtedy też bez słowa sięgnął po karafkę, by uzupełnić braki w opróżnionej przez straumatyzowaną czarownicę szklance. – Pij – dodał jeszcze, oschle i nieczule, zupełnie jak gdyby potrzebowała dodatkowej zachęty. Myślami krążył wokół tych, którzy zdecydowali się podnieść na nią rękę, którzy szwendali się po jego ulicach i próbowali przekraczać granice nie do przekroczenia, gdy został uraczony dość nieoczekiwanym komentarzem.
– Kto ci takich głupot naopowiadał? – burknął pod nosem; syreny czeszące się widelcem, dobre sobie. Wciąż pamiętał te wypaczone anomaliami istoty, o szarej, matowej skórze i przeraźliwie pustych oczach, z którymi przyszło mu się mierzyć u wybrzeży Anglii. Ona jednak nie mówiła o nich. Mówiła o podwodnych tancerkach z Fantasmagorii. O pięknościach wyjętych wprost z kart legend. – Widelec... – powtórzył po niej, kiedy już cicho odchrząknął, zupełnie jak gdyby musiał zreflektować się po swej pierwotnej reakcji, po czym zaczął otwierać jedną szufladę po drugiej, niedbale przeszukując ich zawartość. W końcu znalazł coś, co uznał za wystarczająco bliskie kobiecym wymaganiom. – Masz. Nie musisz oddawać. – Przesunął po blacie srebrny, dekoracyjny sztucieć o pięciu szerszych, krótszych zębach; o ile dobrze kojarzył, przeznaczony był do dań rybnych. Musiał należeć do poprzedniego zarządcy portu, ohyda.
I choć spełnił kobiecą zachciankę, mgliście zdając sobie sprawę z faktu, że niejako ugiął się pod naporem jej uroku osobistego, to nie zamierzał silić się na bycie uprzejmym czy taktownym gospodarzem. Spoglądał ku niej wilkiem, z palcami mocno zaciśniętymi na grubo ciosanym szkle, aż pobielały mu od tego knykcie.
Goyle'owi przede wszystkim zależało na tym, by jak najszybciej przejść dalej, do wyjaśnień, które była mu winna. Chciał usłyszeć, w jaki sposób dostała się za drzwi. Potrzebował tej wiedzy, bo przecież musiał upewnić się, że w przyszłości nie dojdzie do powtórki z rozrywki – jeśli więc Greyback i ten drugi idiota dali jej się ot tak owinąć wokół palca, jeśli przepuścili ją dalej, bo powołała się na znajomość z zarządcą portu, byli oni jeszcze głupsi niż podejrzewał.
Chrząknął cicho, gdy milczenie siedzącej na przeciwko niego Szelmy jęło się przedłużać. Emocje, które miała wypisane na pobladłej twarzy, powstrzymały go jednak przed poganianiem jej słowem czy gestem. Istniała szansa, że zakradła się tu w jakimś celu, dość konkretnym oraz takim, który nijak by mu się nie spodobał, a teraz tylko próbowała odwrócić jego uwagę zabarwionymi bólem westchnieniami i pomieszkującym w oku smutkiem. Tylko czy wtedy prezentowałaby się w ten sposób – z naderwanym odzieniem, włosami w nieładzie i czerwieniącą się skórą? Nie, raczej nie. Zaś ze stojącymi na warcie czarodziejami nie stoczyła walki, tego mógł być pewien, bo przecież usłyszałby o tym w taki czy inny sposób.
– To akurat prawda – wtrącił się, gdy w końcu zaczęła mówić, gdy zaczęła od tego, że nie chciałaby mieć w nim wroga. Niezależnie od tego, dlaczego i jak się tutaj znalazła, wcale mu się ten fakt nie podobał. Nie zamierzał więc gryźć się w język, ani też rezygnować z nieprzyjemnej nuty, która wciąż pobrzmiewała w mrukliwym głosie. Nie dodał jednak nic więcej, dając kobiecie czas i przestrzeń na rozwinięcie swej historii; Zapomniane Córki, no lepiej trafić nie mogła. Godzina wciąż była jeszcze względnie młoda, lecz w takich miejscach nawet i w świetle dnia rozgrywały się sceny, które większości czarodziejów kojarzyły się głównie z marginesem społecznym Nokturnu. – Szczęście w nieszczęściu – podsumował krótko, bezwiednie wykrzywiając wargi w niechętnym, podszytym irytacją grymasie; choć dopuścił się w swym życiu wielu moralnie niejednoznacznych czynów, to gardził tymi, którzy podnosili rękę na kobiety. Nie wiedział jedynie, że Szelma czyta z niego jak z otwartej księgi i próbuje wykorzystać tę słabość przeciwko niemu. – Zapamiętałaś może jak wyglądali? Cokolwiek, co mogłoby pomóc ich zidentyfikować? – Uniósł wyżej brwi, wlepiając w lico nieoczekiwanego gościa uważne, nachalne spojrzenie. Wtedy też bez słowa sięgnął po karafkę, by uzupełnić braki w opróżnionej przez straumatyzowaną czarownicę szklance. – Pij – dodał jeszcze, oschle i nieczule, zupełnie jak gdyby potrzebowała dodatkowej zachęty. Myślami krążył wokół tych, którzy zdecydowali się podnieść na nią rękę, którzy szwendali się po jego ulicach i próbowali przekraczać granice nie do przekroczenia, gdy został uraczony dość nieoczekiwanym komentarzem.
– Kto ci takich głupot naopowiadał? – burknął pod nosem; syreny czeszące się widelcem, dobre sobie. Wciąż pamiętał te wypaczone anomaliami istoty, o szarej, matowej skórze i przeraźliwie pustych oczach, z którymi przyszło mu się mierzyć u wybrzeży Anglii. Ona jednak nie mówiła o nich. Mówiła o podwodnych tancerkach z Fantasmagorii. O pięknościach wyjętych wprost z kart legend. – Widelec... – powtórzył po niej, kiedy już cicho odchrząknął, zupełnie jak gdyby musiał zreflektować się po swej pierwotnej reakcji, po czym zaczął otwierać jedną szufladę po drugiej, niedbale przeszukując ich zawartość. W końcu znalazł coś, co uznał za wystarczająco bliskie kobiecym wymaganiom. – Masz. Nie musisz oddawać. – Przesunął po blacie srebrny, dekoracyjny sztucieć o pięciu szerszych, krótszych zębach; o ile dobrze kojarzył, przeznaczony był do dań rybnych. Musiał należeć do poprzedniego zarządcy portu, ohyda.
I show not your face but your heart's desire
Adda przybrała zbolały wyraz twarzy; odpowiednio smutny, by jej narracja była spójna i niepodważalna. Znała Caelana jedynie powierzchownie, ale nie przeszkadzało jej to popytać tu i tam, wybadać to, na jakiego człowieka się kreuje. I pewnie, miał swoje za uszami, dopuszczał się czynów brutalnych i bezwzględnych, ale nikt nigdy nie zarzucił mu niehonorowego zachowania względem kobiety. Rozpytywała o to taktownie, z wyczuciem, ale każde źródło mówiło to samo; zresztą, ona sama, w swoich kokieteryjnych sztuczkach zapuściła się raz czy dwa nieco zbyt daleko i chyba tylko fakt, że nie brał kobiet siłą ją wtedy uratował.
Spuściła wzrok na szklankę, w milczeniu obserwowała, jak znów napełnia się trunkiem. Powinna pić wolniej, druga porcja w takim tempie mogła jej zaszkodzić.
― Jeden był strasznie gruby ― odparła, idealnie odmierzając moment na zawahanie i lekkie westchnienie. Bez przekonania, zgaszona i smutna, zastukała paznokciem w szkło, jakby popadając w wir nieprzyjemnych wspomnień. Caelan sam ciągnął temat, podłapał narrację, a teraz jeszcze drążył. I to bez specjalnej zachęty. Świetnie. ― To on mi urwał rękaw… i chyba… ― znów fenomenalnie odegrane zawahanie, jakby musiała skupić się na wyjątkowo mglistym urywku własnej pamięci ― …miał taką czaszkę wytatuowaną z boku szyi. Brzydka robota, źle wygojona. Drugi prezentował się lepiej; dość wysoki, włosy miał długie, spięte w kitkę. Zaciągał szkockim akcentem, śmierdział potem i tanią wodą kolońską. ― To jednak mógł być każdy, choćby średnio rozgarnięty, marynarzyna w porcie. Musiała znaleźć coś lepszego, coś, co nie podda pod wątpliwość jej opisu, a jednocześnie bezpośrednio nakieruje Goyle’a na dwóch bandziorów, którzy ostatnio zaleźli jej za skórę. Pozbycie się ich cudzymi rękami ― lub chociaż wyrządzenie trwałej krzywdy ― było okazją z której nie mogłaby tak po prostu nie skorzystać.
― Szakal ― podjęła w końcu, upijając drobny łyk alkoholu. ― Ten gruby mówił do niego “Szakal”, już pamiętam. Skurwiel chwycił mnie za włosy tak mocno, że trochę ich nawet wyrwał… o, i zrobiłam mu piękną szramę na twarzy, podrapałam go jak wściekła kotka ― dodała żywo, przypominając sobie, że rzeczony Szakal rzeczywiście oberwał od jakiejś damy albo rozjuszonego zwierzęcia. Ślady jednak, wbrew przedstawionej wersji, nie były jej autorstwa.
Uśmiechnęła się tajemniczo znad szklanki.
― Taki jeden ― mruknęła, wzruszając w ramionami, nieszczególnie wierząc w to, że Caelan będzie miał ten widelec i że nawet jej go odda. Szczerze zaskoczona pozwoliła sobie na to, by stosowne emocje odbiły się w jej oczach; szklanka ponownie stuknęła o blat biurka, a Szelma sięgnęła po widelec. Dziwny był, trochę szeroki, trochę krótki; w życiu jeszcze się z takim nie spotkała. Pewnie to jeden z tych dziwnych sztućców stosowanych przez wyższe sfery ― do sera, deseru czy jeszcze czegoś innego.
Niesiona na fali lepszego nastroju, zebrała włosy, uformowała coś na kształt niedbałego koka. Żeby fryzurę utrzymać w miejscu, wetknęła sobie w kok widelec; srebrne ząbki mętnie odznaczały się na tle jasnych włosów, wzrok bardziej wabił błysk metalu. Czarownica odwróciła się nieznacznie, przyjęła inną pozę w fotelu, prezentując Caelanowi swój profil. Dłonią wskazała kok, błysnęła zawadiackim uśmiechem.
― Może nie do czesania, ale do fryzury jak znalazł. Oddawać nie muszę, jak sam powiedziałeś ― powróciła do pierwotnej pozycji i przysunęła do biurka; łokcie oparła na blacie. Spojrzenie jakie mu posłała mogłoby zmusić nieboszczyka do opuszczenia grobu. ― A dziękować? Też nie muszę?...
Spuściła wzrok na szklankę, w milczeniu obserwowała, jak znów napełnia się trunkiem. Powinna pić wolniej, druga porcja w takim tempie mogła jej zaszkodzić.
― Jeden był strasznie gruby ― odparła, idealnie odmierzając moment na zawahanie i lekkie westchnienie. Bez przekonania, zgaszona i smutna, zastukała paznokciem w szkło, jakby popadając w wir nieprzyjemnych wspomnień. Caelan sam ciągnął temat, podłapał narrację, a teraz jeszcze drążył. I to bez specjalnej zachęty. Świetnie. ― To on mi urwał rękaw… i chyba… ― znów fenomenalnie odegrane zawahanie, jakby musiała skupić się na wyjątkowo mglistym urywku własnej pamięci ― …miał taką czaszkę wytatuowaną z boku szyi. Brzydka robota, źle wygojona. Drugi prezentował się lepiej; dość wysoki, włosy miał długie, spięte w kitkę. Zaciągał szkockim akcentem, śmierdział potem i tanią wodą kolońską. ― To jednak mógł być każdy, choćby średnio rozgarnięty, marynarzyna w porcie. Musiała znaleźć coś lepszego, coś, co nie podda pod wątpliwość jej opisu, a jednocześnie bezpośrednio nakieruje Goyle’a na dwóch bandziorów, którzy ostatnio zaleźli jej za skórę. Pozbycie się ich cudzymi rękami ― lub chociaż wyrządzenie trwałej krzywdy ― było okazją z której nie mogłaby tak po prostu nie skorzystać.
― Szakal ― podjęła w końcu, upijając drobny łyk alkoholu. ― Ten gruby mówił do niego “Szakal”, już pamiętam. Skurwiel chwycił mnie za włosy tak mocno, że trochę ich nawet wyrwał… o, i zrobiłam mu piękną szramę na twarzy, podrapałam go jak wściekła kotka ― dodała żywo, przypominając sobie, że rzeczony Szakal rzeczywiście oberwał od jakiejś damy albo rozjuszonego zwierzęcia. Ślady jednak, wbrew przedstawionej wersji, nie były jej autorstwa.
Uśmiechnęła się tajemniczo znad szklanki.
― Taki jeden ― mruknęła, wzruszając w ramionami, nieszczególnie wierząc w to, że Caelan będzie miał ten widelec i że nawet jej go odda. Szczerze zaskoczona pozwoliła sobie na to, by stosowne emocje odbiły się w jej oczach; szklanka ponownie stuknęła o blat biurka, a Szelma sięgnęła po widelec. Dziwny był, trochę szeroki, trochę krótki; w życiu jeszcze się z takim nie spotkała. Pewnie to jeden z tych dziwnych sztućców stosowanych przez wyższe sfery ― do sera, deseru czy jeszcze czegoś innego.
Niesiona na fali lepszego nastroju, zebrała włosy, uformowała coś na kształt niedbałego koka. Żeby fryzurę utrzymać w miejscu, wetknęła sobie w kok widelec; srebrne ząbki mętnie odznaczały się na tle jasnych włosów, wzrok bardziej wabił błysk metalu. Czarownica odwróciła się nieznacznie, przyjęła inną pozę w fotelu, prezentując Caelanowi swój profil. Dłonią wskazała kok, błysnęła zawadiackim uśmiechem.
― Może nie do czesania, ale do fryzury jak znalazł. Oddawać nie muszę, jak sam powiedziałeś ― powróciła do pierwotnej pozycji i przysunęła do biurka; łokcie oparła na blacie. Spojrzenie jakie mu posłała mogłoby zmusić nieboszczyka do opuszczenia grobu. ― A dziękować? Też nie muszę?...
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Wytatuowana czaszka, długie włosy czy ciężki akcent – to za mało, by znaleźć tych, którzy podobno napadli ją ledwie chwilę temu. Co drugi marynarz wyglądał w ten sposób, najlepiej dodać do tego jeszcze kolczyk albo dwa, garść blizn i gotowe; to mógłby być dosłownie każdy, od starego wilka morskiego do przybłędy, która przybiła do brzegu ledwie kilka dni temu. Wszak zawieszenie broni miało swoje plusy, poniekąd; łatwiej było zarządzać portem, gdy nad głową nie wisiała groźba kolejnego ataku terrorystycznego, z drugiej strony – dzielnica stała się głośniejsza, bardziej tłoczna, bo do miasta zaczęli napływać kolejni czarodzieje zainteresowani taką czy inną formą udziału w festiwalu lata.
– Szakal? – powtórzył po niej tym samym tonem głosu co wcześniej, chrapliwym i niezbyt sympatycznym, choć wyraz jego twarzy zdradzał go z żywszym zainteresowaniem tematem. Głównie dlatego, że w końcu odnalazła w swej pamięci konkret, a na konkretach zależało mu najbardziej. – Jesteś pewna? – dopytał jeszcze, odchylając się w krześle, rozsiadając się na nim wygodniej. Zmarszczył brew w zadumie, a spomiędzy warg wymknęło się bolesne westchnięcie. Tak naprawdę nie musiał nawet ciągnąć Szelmy za język; zarówno Szakal, jak i jego przydupas, Gruby Joe, byli mu znani i to od tej nie najlepszej strony. Nie dość, że niezbyt rozgarnięci, to wiecznie napruci; lubili wszczynać burdy czy w knajpach, czy na ulicach. Do tej pory spoglądał na nich przez palce, zajęty znacznie istotniejszymi tematami; zostali swego czasu ostrzeżeni, owszem, lecz najwidoczniej niewiele sobie z tego faktu robili, toteż nadeszła najwyższa pora na bardziej dosadne środki, które zostaną w ich głowach na dłużej. Albo w ogóle w nich nie zostaną, bo po prostu przestaną trzymać się ich ramion.
– Moje gratulacje, szkoda, że nie wydłubałaś mu przy tym oka – mruknął tylko, trochę szczerze, a trochę uszczypliwie, kąciki ust wzniosły mu się przy tym w czymś na kształt uśmiechu. Dość niecodzienny widok, lecz szczegół ten poprawił mu nastrój. – Wiem, o kim mówisz. Znam i jednego, i drugiego. Są idiotami... I lepiej, by nie próbowali podobnych sztuczek, kiedy już rozpoczną się obchody Brón Trogain. – Przez jego twarz przemknął przelotny grymas irytacji; pozbył się go jednak dzięki kolejnemu łykowi Ognistej. – Nie chcielibyśmy przecież pozwolić, by takie ekscesy położyły się cieniem na dokonaniach namiestniczki – dodał jeszcze z niechęcią, nie spoglądając rozmówczyni w twarz, zamiast tego pogrążając się we własnych myślach. Tak naprawdę niewiele robił sobie z tańców przy ognisku czy innych jakże istotnych atrakcji zaplanowanych na początek sierpnia, nie zamierzał również wnikać w to, kto tak naprawdę odpowiadał za organizację zabawy, bo wyniesienie kobiety do rangi namiestnika, do tego kobiety o egzotycznych rysach twarzy, wciąż stało mu jak ość w gardle. – Pozostaje jednak jedna dość istotna sprawa. Jak znalazłaś się w moim gabinecie? – Zastukał palcami w blat solidnego, lakierowanego mebla, przy którym siedzieli. Teraz już na powrót wwiercał w nią wzrok, badawczy i czujny. Czkawka rzuciła ją do Zapomnianych Córek. Czy naprawdę próbowała mu powiedzieć, że później, całkowitym zrządzeniem losu, została przeteleportowana akurat tutaj?
Nawet teraz, poszarpana, poraniona i z naderwanym odzieniem, potrafiła uśmiechać się w ten sposób, jednocześnie zaczepny i zalotny. Dopiero widok nietypowego widelca wprawił ją w zadumę, a przynajmniej tak mu się zdawało. Spojrzeniem śledził wprawne ruchy dłoni, gdy zbierała włosy w kok, zabezpieczała go dopiero co otrzymanym sztućcem; pokręcił lekko głową, na poły dlatego, że zaskakiwała go raz po raz, a na poły w celu wyrwania się spod jej czaru.
– I tak byś nie podziękowała, więc nie, nie musisz – burknął z typowym dla siebie zapałem.
– Szakal? – powtórzył po niej tym samym tonem głosu co wcześniej, chrapliwym i niezbyt sympatycznym, choć wyraz jego twarzy zdradzał go z żywszym zainteresowaniem tematem. Głównie dlatego, że w końcu odnalazła w swej pamięci konkret, a na konkretach zależało mu najbardziej. – Jesteś pewna? – dopytał jeszcze, odchylając się w krześle, rozsiadając się na nim wygodniej. Zmarszczył brew w zadumie, a spomiędzy warg wymknęło się bolesne westchnięcie. Tak naprawdę nie musiał nawet ciągnąć Szelmy za język; zarówno Szakal, jak i jego przydupas, Gruby Joe, byli mu znani i to od tej nie najlepszej strony. Nie dość, że niezbyt rozgarnięci, to wiecznie napruci; lubili wszczynać burdy czy w knajpach, czy na ulicach. Do tej pory spoglądał na nich przez palce, zajęty znacznie istotniejszymi tematami; zostali swego czasu ostrzeżeni, owszem, lecz najwidoczniej niewiele sobie z tego faktu robili, toteż nadeszła najwyższa pora na bardziej dosadne środki, które zostaną w ich głowach na dłużej. Albo w ogóle w nich nie zostaną, bo po prostu przestaną trzymać się ich ramion.
– Moje gratulacje, szkoda, że nie wydłubałaś mu przy tym oka – mruknął tylko, trochę szczerze, a trochę uszczypliwie, kąciki ust wzniosły mu się przy tym w czymś na kształt uśmiechu. Dość niecodzienny widok, lecz szczegół ten poprawił mu nastrój. – Wiem, o kim mówisz. Znam i jednego, i drugiego. Są idiotami... I lepiej, by nie próbowali podobnych sztuczek, kiedy już rozpoczną się obchody Brón Trogain. – Przez jego twarz przemknął przelotny grymas irytacji; pozbył się go jednak dzięki kolejnemu łykowi Ognistej. – Nie chcielibyśmy przecież pozwolić, by takie ekscesy położyły się cieniem na dokonaniach namiestniczki – dodał jeszcze z niechęcią, nie spoglądając rozmówczyni w twarz, zamiast tego pogrążając się we własnych myślach. Tak naprawdę niewiele robił sobie z tańców przy ognisku czy innych jakże istotnych atrakcji zaplanowanych na początek sierpnia, nie zamierzał również wnikać w to, kto tak naprawdę odpowiadał za organizację zabawy, bo wyniesienie kobiety do rangi namiestnika, do tego kobiety o egzotycznych rysach twarzy, wciąż stało mu jak ość w gardle. – Pozostaje jednak jedna dość istotna sprawa. Jak znalazłaś się w moim gabinecie? – Zastukał palcami w blat solidnego, lakierowanego mebla, przy którym siedzieli. Teraz już na powrót wwiercał w nią wzrok, badawczy i czujny. Czkawka rzuciła ją do Zapomnianych Córek. Czy naprawdę próbowała mu powiedzieć, że później, całkowitym zrządzeniem losu, została przeteleportowana akurat tutaj?
Nawet teraz, poszarpana, poraniona i z naderwanym odzieniem, potrafiła uśmiechać się w ten sposób, jednocześnie zaczepny i zalotny. Dopiero widok nietypowego widelca wprawił ją w zadumę, a przynajmniej tak mu się zdawało. Spojrzeniem śledził wprawne ruchy dłoni, gdy zbierała włosy w kok, zabezpieczała go dopiero co otrzymanym sztućcem; pokręcił lekko głową, na poły dlatego, że zaskakiwała go raz po raz, a na poły w celu wyrwania się spod jej czaru.
– I tak byś nie podziękowała, więc nie, nie musisz – burknął z typowym dla siebie zapałem.
I show not your face but your heart's desire
Skinęła głową. Była tego bardziej niż pewna ― tego, że skurwysyn mocno zalazł jej za skórę i należało się go pozbyć dla własnego dobra, zanim stanie się coś, co zachwieje stołem gry, zanim zburzy układane od miesięcy pionki. Caelan był oszczędny w reakcjach i słowach; przychylność dla jej sprawy zdradził ostatecznie uśmiech, kwaśny i uchodzący bardziej za krzywy grymas, ale Adda pracowała z ludźmi wystarczająco długo, by umieć odróżnić jedno od drugiego.
Zakołysała od niechcenia szklanką i upiła kolejny drobny łyk alkoholu, a oszczędne gratulacje skwitowała krótkim, całkiem uroczym uśmiechem. Caelan był gburem, momentami odpowiadał dość obcesowo i nie przejawiał większych wyrazów sympatii wobec kogokolwiek, ale w pewien sposób nie dało się go nie lubić. Może to przez ten ujmujący błysk w oku, może to dlatego, że zawsze ciągnęło ją do beznadziejnych przypadków, może dlatego, że lubiła wysadzać cudze mury obronne i docierać do tego, co za nim. Kto wie, może kiedyś uda jej się go rozbroić na tyle, by zacząć bardzo ostrożnie badać jak stabilny jest grunt jego poglądów? Nic nie boli przecież tak, jak utrata dobrej jednostki w wojnie, a Adda od dłuższego czasu zbierała się do tego, by wywołać we wrogich szeregach jak najwięcej chaosu i szkód. Jak mocno zabolałaby utrata zarządcy portu? Jak mocno zabolałby fakt, że znów ułatwione byłoby wyprowadzenie ocalałych mugoli i mugolaków z londyńskich kanałów i kryjówek?
― Nie chcielibyśmy ― odparła z tajemniczym, lisim uśmiechem, do woli korzystając z tego, że na nią nie spoglądał. Czy dobrze widziała niechęć wpisaną w rysy jego twarzy? Czy to była pierwsza wyrwa w murze, która mogłaby jej umożliwić działanie, wskazać możliwe pole do rozmowy, rozbudzenia wątpliwości i rozdmuchania niechęci?
Chwila rozkojarzenia minęła, Caelan wrócił z morza własnych myśli i znów wwiercił w nią nad wyraz czujne, nieprzyjazne spojrzenie, które Adda skontrowała puszczeniem do niego oczka. Musiała coś wymyślić, uśpić jego podejrzenia albo zdać się na swój czar, wybić mu z głowy tak przyziemne kwestie jak bezpieczeństwo.
― Oboje wiemy, że jestem najniewinniejszą kobietą, jaką znasz ― zaczęła wymijająco ― więc zdradzę ci, że zaraz po incydencie na Córkach, magia trzepnęła mną tutaj, dokładnie do twojego gabinetu, szczęśliwie poza zasięg twoich mało urodziwych goryli ― dokończyła, grając wedle swojej królewskiej zasady trzymania się jak najbliżej prawdy, by nie pogubić się w szeregu kłamstw i krętactw.
Podniosła się powoli z zajmowanego miejsca, dbając o to, by jej ruchy były dość leniwe i przewidywalne; tak by mógł dokładnie prześlizgnąć się spojrzeniem po jej sylwetce i upewnić się, że nie planuje żadnego brzydkiego wyskoku. I żeby mógł docenić to ładne wcięcie w talii albo smukłą szyję raz po raz muskaną luźnym kosmykiem włosów.
― A jeśli chcę ci podziękować?... ― spytała mrukliwie, choć uderzając w znacznie inne nuty niż on. Zbliżyła się powoli o krok, potem kolejny, miękko i cicho, jak polujący kot. ― Za szklankę Ognistej, za wysłuchanie mojej przykrej sprawy… ― pochyliła się, oparła łokciami o lakierowany blat tuż obok zarządcy; powietrze wypełnił wątły zapach gruszek i frezji ― …i za widelec?
Zakołysała od niechcenia szklanką i upiła kolejny drobny łyk alkoholu, a oszczędne gratulacje skwitowała krótkim, całkiem uroczym uśmiechem. Caelan był gburem, momentami odpowiadał dość obcesowo i nie przejawiał większych wyrazów sympatii wobec kogokolwiek, ale w pewien sposób nie dało się go nie lubić. Może to przez ten ujmujący błysk w oku, może to dlatego, że zawsze ciągnęło ją do beznadziejnych przypadków, może dlatego, że lubiła wysadzać cudze mury obronne i docierać do tego, co za nim. Kto wie, może kiedyś uda jej się go rozbroić na tyle, by zacząć bardzo ostrożnie badać jak stabilny jest grunt jego poglądów? Nic nie boli przecież tak, jak utrata dobrej jednostki w wojnie, a Adda od dłuższego czasu zbierała się do tego, by wywołać we wrogich szeregach jak najwięcej chaosu i szkód. Jak mocno zabolałaby utrata zarządcy portu? Jak mocno zabolałby fakt, że znów ułatwione byłoby wyprowadzenie ocalałych mugoli i mugolaków z londyńskich kanałów i kryjówek?
― Nie chcielibyśmy ― odparła z tajemniczym, lisim uśmiechem, do woli korzystając z tego, że na nią nie spoglądał. Czy dobrze widziała niechęć wpisaną w rysy jego twarzy? Czy to była pierwsza wyrwa w murze, która mogłaby jej umożliwić działanie, wskazać możliwe pole do rozmowy, rozbudzenia wątpliwości i rozdmuchania niechęci?
Chwila rozkojarzenia minęła, Caelan wrócił z morza własnych myśli i znów wwiercił w nią nad wyraz czujne, nieprzyjazne spojrzenie, które Adda skontrowała puszczeniem do niego oczka. Musiała coś wymyślić, uśpić jego podejrzenia albo zdać się na swój czar, wybić mu z głowy tak przyziemne kwestie jak bezpieczeństwo.
― Oboje wiemy, że jestem najniewinniejszą kobietą, jaką znasz ― zaczęła wymijająco ― więc zdradzę ci, że zaraz po incydencie na Córkach, magia trzepnęła mną tutaj, dokładnie do twojego gabinetu, szczęśliwie poza zasięg twoich mało urodziwych goryli ― dokończyła, grając wedle swojej królewskiej zasady trzymania się jak najbliżej prawdy, by nie pogubić się w szeregu kłamstw i krętactw.
Podniosła się powoli z zajmowanego miejsca, dbając o to, by jej ruchy były dość leniwe i przewidywalne; tak by mógł dokładnie prześlizgnąć się spojrzeniem po jej sylwetce i upewnić się, że nie planuje żadnego brzydkiego wyskoku. I żeby mógł docenić to ładne wcięcie w talii albo smukłą szyję raz po raz muskaną luźnym kosmykiem włosów.
― A jeśli chcę ci podziękować?... ― spytała mrukliwie, choć uderzając w znacznie inne nuty niż on. Zbliżyła się powoli o krok, potem kolejny, miękko i cicho, jak polujący kot. ― Za szklankę Ognistej, za wysłuchanie mojej przykrej sprawy… ― pochyliła się, oparła łokciami o lakierowany blat tuż obok zarządcy; powietrze wypełnił wątły zapach gruszek i frezji ― …i za widelec?
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Odchrząknął cicho, gdy Szelma powtórzyła po nim te słowa: nie chcielibyśmy. Poufale, zupełnie jak gdyby mogła zrozumieć prawdziwe intencje, ujrzeć skrywaną przed całym światem urazę. Kto wie, może tak było? Może potrafiła przejrzeć go na wskroś? Może wszyscy byli li tylko pionkami na jej szachownicy...? Wodziła za nos każdego, kogo tylko chciała; od majtków czy kuków do starych wyg, kapitanów, czarodziejów, którzy na żegludze zjedli już zęby. Był tego świadom, bo i widział ją w akcji, i słyszał przeróżne opowieści. Zdawał sobie sprawę z faktu, że musi na nią uważać. Jednak wiedza i praktyka nie zawsze szły ze sobą w parze.
Goyle wciąż wyznawał te same zasady, wierzył w te same wartości, choć od wizyty w Locus Nihil nie był sobą. Wyprawa do głębin bankowego labiryntu odcisnęła na nim swe piętno, nie tylko w postaci wciąż leczonego urazu nogi, ale przede wszystkim – pęknięcia na pierwotnie jednolitej tafli zaufania do tego, który nimi przewodził i tych, których miał nazywać towarzyszami broni. Theodore umarł; nie z ręki rebelianta, krnąbrnego aurora, wściekłego tłumu – o nie. Umarł, bo tak zażyczył sobie Czarny Pan. Umarł, choć gdyby nie Theo właśnie, najpewniej sam Caelan gryzłby teraz ziemię, tak samo zresztą jak lord Burke.
Dlatego właśnie nie miało to dla niego najmniejszego sensu. Nawet teraz, po roku od tych przeklętych wydarzeń.
– Rozumiem, że wybierasz się na festiwal? – zapytał nagle, niejako po to, by zmienić temat, jak i w celu ustalenia, czy mógłby się tam na nią natknąć. On przecież będzie musiał przybyć na obrzeża Londynu na choćby wieczór czy dwa. Nie tyle w celu spełniania własnych zachcianek, co publicznego prezentowania wsparcia. Psia krew. Co więcej, nie powinien pokazywać się tam sam, a w towarzystwie wieloletniej małżonki. Spędzającego wakacje w kraju syna...
Po chwili powrócił do tu i teraz, zmuszając się, swe myśli, do przeanalizowania dużo istotniejszego w tej chwili tematu. W jaki sposób Szelma wpadła do jego gabinetu, by nie wzbudzić podejrzliwości stojących na straży osiłków. Nawet gdyby wypiła eliksir czy weszła w posiadanie peleryny niewidki, usłyszeliby przecież otwierające się drzwi, szczęk zamka... Chyba że zasnęli i nie mieli dość odwagi, by się do tego przyznać...? Brwi Goyle'a podjechały do góry, gdy uraczyła go tą jakże wymijającą, obliczoną na osiągnięcie zamierzonego efektu uwagą. Najniewinniejsza kobieta jaką znał, dobre sobie. Niewinne kobiety nie chlały z marynarzami, nie grały z nimi w kości, nie dawały im w gębę. Niewinne kobiety omijały doki szerokim łukiem, takim samym łukiem omijając też i jego samego.
– W takim razie chyba muszę jak najprędzej zaprosić tutaj specjalistę od zabezpieczeń, nie sądzisz? Żeby przypadkiem nie trzepnęło mi tu nikogo innego – odparł powoli, przeciągając kolejne zgłoski. Czy mówiła prawdę – nie miał pewności. Najłatwiej jednak było zawierzyć wypowiedzianym przez nią słowom. I podjąć pewne kroki, by w przyszłości nie dać się ponownie zaskoczyć w swoim własnym gabinecie.
Zamarł w bezruchu, gdy Szelma wstała z zajmowanego do tej pory miejsca. Poruszała się jednak na tyle spokojnie, z opanowaniem, że nie podsycała wciąż tlącej się w sercu podejrzliwości. Nie wykonywała gwałtownych ruchów, nie sięgała po różdżkę – ot, zaczęła wędrówkę wokół biurka, podczas której zarządca portu miał doskonałą okazję, by raz jeszcze przyjrzeć się nie tylko naderwanemu odzieniu, podrapanej skórze, ale i niezmiennie smukłej sylwetce czy wymykającemu się z upięcia kosmykowi włosów.
Doskonale wiedziała, co wyprawia, pewna siebie i pewna swych ruchów. I on to wiedział. A jednak wciąż trwał na swym miejscu, nie przeszkadzał jej, nie oponował. Tylko patrzył. Co też chodziło jej po głowie? Znów z nim igrała? Znów badała pokłady cierpliwości...? – To podziękuj w końcu, do cholery – wymruczał głucho, z gniewną, niecierpliwą nutą; na jaki tylko sposób zechcesz. Podziwiał twarz Szelmy z bliska, pozwalał, by zapach jej perfum atakował nozdrza, samemu nie czyniąc jednak żadnego ruchu, nie wykazując inicjatywy.
Nie żeby nie chciał – musiałby jednak otrzymać jednoznaczną zachętę, by przekroczyć tę granicę.
Goyle wciąż wyznawał te same zasady, wierzył w te same wartości, choć od wizyty w Locus Nihil nie był sobą. Wyprawa do głębin bankowego labiryntu odcisnęła na nim swe piętno, nie tylko w postaci wciąż leczonego urazu nogi, ale przede wszystkim – pęknięcia na pierwotnie jednolitej tafli zaufania do tego, który nimi przewodził i tych, których miał nazywać towarzyszami broni. Theodore umarł; nie z ręki rebelianta, krnąbrnego aurora, wściekłego tłumu – o nie. Umarł, bo tak zażyczył sobie Czarny Pan. Umarł, choć gdyby nie Theo właśnie, najpewniej sam Caelan gryzłby teraz ziemię, tak samo zresztą jak lord Burke.
Dlatego właśnie nie miało to dla niego najmniejszego sensu. Nawet teraz, po roku od tych przeklętych wydarzeń.
– Rozumiem, że wybierasz się na festiwal? – zapytał nagle, niejako po to, by zmienić temat, jak i w celu ustalenia, czy mógłby się tam na nią natknąć. On przecież będzie musiał przybyć na obrzeża Londynu na choćby wieczór czy dwa. Nie tyle w celu spełniania własnych zachcianek, co publicznego prezentowania wsparcia. Psia krew. Co więcej, nie powinien pokazywać się tam sam, a w towarzystwie wieloletniej małżonki. Spędzającego wakacje w kraju syna...
Po chwili powrócił do tu i teraz, zmuszając się, swe myśli, do przeanalizowania dużo istotniejszego w tej chwili tematu. W jaki sposób Szelma wpadła do jego gabinetu, by nie wzbudzić podejrzliwości stojących na straży osiłków. Nawet gdyby wypiła eliksir czy weszła w posiadanie peleryny niewidki, usłyszeliby przecież otwierające się drzwi, szczęk zamka... Chyba że zasnęli i nie mieli dość odwagi, by się do tego przyznać...? Brwi Goyle'a podjechały do góry, gdy uraczyła go tą jakże wymijającą, obliczoną na osiągnięcie zamierzonego efektu uwagą. Najniewinniejsza kobieta jaką znał, dobre sobie. Niewinne kobiety nie chlały z marynarzami, nie grały z nimi w kości, nie dawały im w gębę. Niewinne kobiety omijały doki szerokim łukiem, takim samym łukiem omijając też i jego samego.
– W takim razie chyba muszę jak najprędzej zaprosić tutaj specjalistę od zabezpieczeń, nie sądzisz? Żeby przypadkiem nie trzepnęło mi tu nikogo innego – odparł powoli, przeciągając kolejne zgłoski. Czy mówiła prawdę – nie miał pewności. Najłatwiej jednak było zawierzyć wypowiedzianym przez nią słowom. I podjąć pewne kroki, by w przyszłości nie dać się ponownie zaskoczyć w swoim własnym gabinecie.
Zamarł w bezruchu, gdy Szelma wstała z zajmowanego do tej pory miejsca. Poruszała się jednak na tyle spokojnie, z opanowaniem, że nie podsycała wciąż tlącej się w sercu podejrzliwości. Nie wykonywała gwałtownych ruchów, nie sięgała po różdżkę – ot, zaczęła wędrówkę wokół biurka, podczas której zarządca portu miał doskonałą okazję, by raz jeszcze przyjrzeć się nie tylko naderwanemu odzieniu, podrapanej skórze, ale i niezmiennie smukłej sylwetce czy wymykającemu się z upięcia kosmykowi włosów.
Doskonale wiedziała, co wyprawia, pewna siebie i pewna swych ruchów. I on to wiedział. A jednak wciąż trwał na swym miejscu, nie przeszkadzał jej, nie oponował. Tylko patrzył. Co też chodziło jej po głowie? Znów z nim igrała? Znów badała pokłady cierpliwości...? – To podziękuj w końcu, do cholery – wymruczał głucho, z gniewną, niecierpliwą nutą; na jaki tylko sposób zechcesz. Podziwiał twarz Szelmy z bliska, pozwalał, by zapach jej perfum atakował nozdrza, samemu nie czyniąc jednak żadnego ruchu, nie wykazując inicjatywy.
Nie żeby nie chciał – musiałby jednak otrzymać jednoznaczną zachętę, by przekroczyć tę granicę.
I show not your face but your heart's desire
― Owszem ― odparła lekko, uderzając w zaczepne nuty; zielone oczy błysnęły wesoło na samą myśl o nadchodzącej zabawie ― więc nie dam ci długo za mną tęsknić ― dodała, doskonale świadoma tego, że Caelan ma żonę i to jej zapewne będzie musiał ― chcąc czy nie ― poświęcić więcej uwagi i czasu. Nikt jednak nie zastrzegł, że kusicielki są na Festiwalu niemile widziane, nikt nie wydał dekretu w którym niewinne chochliki jej pokroju są skazane na obejście się smakiem. Zarządca portu mógł być zatem pewien, że nawet jeśli niczego nie planował na okoliczności uroczystości, to niejaka Szelma na pewno nie da mu się tam nudzić.
Kolejne kłamstwo spłynęło z jej ust nad wyraz pewnie, mowa ciała nie zdradzała niczego poza uprzejmym zainteresowaniem panem tego przybytku. W zaciszu własnych myśli Adda naszykowała jeszcze jedną czy dwie sztuczki po które mogłaby sięgnąć, gdyby Caelan postanowił drążyć tę nieprzyjemną sprawę. Szczęśliwie jednak obyło się bez kombinowania i już po chwili mogła unieść sugestywnie brwi i spojrzeć na swojego rozmówcę ze szczerą ciekawością, pozorując przy tym uosobienie niewinności.
― Sądzę ― jej głos gładko wpadł w podobne mu tony; zgłoski także sugestywnie przeciągnęła, jakby ta rozmowa nie miała już podwójnego dna, a potrójne ― że powinieneś. Niebezpieczne mamy czasy, czyż nie? Mam świetnego znajomego zajmującego się tą dziedziną, i nie zgadniesz, ale jest mi krewny pewną przysługę. Powiedzmy ― okręciła sobie luźny kosmyk wokół palca i po chwili namysłu rozprostowała go; lok podskoczył w powietrzu, zakołysał się wdzięcznie ― że mogę szepnąć mu coś na uszko i pomoże ci za pół ceny. ― Sugestywny uśmiech ułożył się na jej wargach, zdradzając, że być może ta szczodra oferta pomocy niesie za sobą pewne zobowiązania.
Adda przechyliła głowę lekko w bok, przyglądając się Caelanowi bez skrępowania. Miło by było mieć u niego przysługę do odebrania. Kto wie, jak rozległe miał znajomości i kontakty.
Bezbłędnie wychwyciła krótki moment napięcia, ale zgodnie z oczekiwaniami ― zarządca nie poderwał się na równe nogi, nie sięgnął po różdżkę. Jej czar działał subtelnie, pomagając mu skupić się na jedynej wartej uwagi sprawie, a którą na pewno nie były zabezpieczenia, Festiwal, żona czy nawet wojna. Wiedziała, że jeśli się teraz zbliży, jeśli pozwoli sobie na kolejne ruchy ― kładzie na szali własną nietykalność. Caelan mógł nie lubić oprychów biorących kobiety siłą, mógł sam stronić od podobnych zachowań, ale to, czego dopuszczała się teraz ― to było najzwyklejsze w świecie igranie z ogniem. Adda jednak, jako urodzona ryzykantka, nie mogła oprzeć się przed tym kuszeniem, nie mogła darować sobie próby przesunięcia granicy jego cierpliwości. I poza tym, tak całkiem niepoprawnie, uważała, że ma szczęście. Może akurat czkawka ją stąd zabierze nim dojdzie do czegokolwiek poważnego?...
Uśmiechnęła się nieznacznie, gdy ciszę gabinetu przeciął gniewny pomruk, stanowcze żądanie jednej ze stron i miękkim, płynnym ruchem przysiadła na jego kolanie. Opuszkami palców musnęła linię męskiej szczęki, odnajdując w krótkim, kłującym zaroście pewien rodzaj przewrotnej przyjemności. Złapała jego spojrzenie i przesunęła się nieco wyżej, z kolana na udo.
― Dziękuję ― wymruczała tonem prawdziwie miękkim i przyjemnym, z ustami tuż przy jego policzku.
A potem w powietrzu trzasnęło, zaś w objęciach Caelana pozostało jedynie wspomnienie ciepła i zapach. Zapach frezji i gruszek.
Hep!
|zt
Kolejne kłamstwo spłynęło z jej ust nad wyraz pewnie, mowa ciała nie zdradzała niczego poza uprzejmym zainteresowaniem panem tego przybytku. W zaciszu własnych myśli Adda naszykowała jeszcze jedną czy dwie sztuczki po które mogłaby sięgnąć, gdyby Caelan postanowił drążyć tę nieprzyjemną sprawę. Szczęśliwie jednak obyło się bez kombinowania i już po chwili mogła unieść sugestywnie brwi i spojrzeć na swojego rozmówcę ze szczerą ciekawością, pozorując przy tym uosobienie niewinności.
― Sądzę ― jej głos gładko wpadł w podobne mu tony; zgłoski także sugestywnie przeciągnęła, jakby ta rozmowa nie miała już podwójnego dna, a potrójne ― że powinieneś. Niebezpieczne mamy czasy, czyż nie? Mam świetnego znajomego zajmującego się tą dziedziną, i nie zgadniesz, ale jest mi krewny pewną przysługę. Powiedzmy ― okręciła sobie luźny kosmyk wokół palca i po chwili namysłu rozprostowała go; lok podskoczył w powietrzu, zakołysał się wdzięcznie ― że mogę szepnąć mu coś na uszko i pomoże ci za pół ceny. ― Sugestywny uśmiech ułożył się na jej wargach, zdradzając, że być może ta szczodra oferta pomocy niesie za sobą pewne zobowiązania.
Adda przechyliła głowę lekko w bok, przyglądając się Caelanowi bez skrępowania. Miło by było mieć u niego przysługę do odebrania. Kto wie, jak rozległe miał znajomości i kontakty.
Bezbłędnie wychwyciła krótki moment napięcia, ale zgodnie z oczekiwaniami ― zarządca nie poderwał się na równe nogi, nie sięgnął po różdżkę. Jej czar działał subtelnie, pomagając mu skupić się na jedynej wartej uwagi sprawie, a którą na pewno nie były zabezpieczenia, Festiwal, żona czy nawet wojna. Wiedziała, że jeśli się teraz zbliży, jeśli pozwoli sobie na kolejne ruchy ― kładzie na szali własną nietykalność. Caelan mógł nie lubić oprychów biorących kobiety siłą, mógł sam stronić od podobnych zachowań, ale to, czego dopuszczała się teraz ― to było najzwyklejsze w świecie igranie z ogniem. Adda jednak, jako urodzona ryzykantka, nie mogła oprzeć się przed tym kuszeniem, nie mogła darować sobie próby przesunięcia granicy jego cierpliwości. I poza tym, tak całkiem niepoprawnie, uważała, że ma szczęście. Może akurat czkawka ją stąd zabierze nim dojdzie do czegokolwiek poważnego?...
Uśmiechnęła się nieznacznie, gdy ciszę gabinetu przeciął gniewny pomruk, stanowcze żądanie jednej ze stron i miękkim, płynnym ruchem przysiadła na jego kolanie. Opuszkami palców musnęła linię męskiej szczęki, odnajdując w krótkim, kłującym zaroście pewien rodzaj przewrotnej przyjemności. Złapała jego spojrzenie i przesunęła się nieco wyżej, z kolana na udo.
― Dziękuję ― wymruczała tonem prawdziwie miękkim i przyjemnym, z ustami tuż przy jego policzku.
A potem w powietrzu trzasnęło, zaś w objęciach Caelana pozostało jedynie wspomnienie ciepła i zapach. Zapach frezji i gruszek.
Hep!
|zt
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Wzniósł oczy ku powale, gdy Szelma – z typową dla siebie zaczepnością – zdradziła mu swe plany dotyczące sierpniowego festiwalu lata. Nie da za sobą długo tęsknić, patrzcie jaka wielkoduszna. Mimo to odczuł coś na kształt zadowolenia, że spotka tam jakąś znajomą twarz, do tego twarz, która ma predyspozycje, by sprawić, że te obchody będą nie aż tak nudne i nieatrakcyjne jak zakładał. Niektórzy stali bywalcy doków z pewnością mieli się tam również udać, chociażby z ciekawości, albo też w celu najedzenia się i upicia za darmo, innych jednak nawet i siłą nie zaciągniętoby do jakiejkolwiek innej dzielnicy Londynu niż tej z portem. Prędzej zobaczy tam tych, w których towarzystwie zagłębiał się w labirynt korytarzy pod bankiem Gringotta, a którzy stanowili bolesne przypomnienie odniesionej rok temu straty.
Z drugiej strony, wizja natknięcia się na rozmówczynię podczas nadchodzących wielkimi krokami obchodów wzbudzała w nim w pełni uzasadnioną obawę przed zetknięciem dwóch odrębnych, oddzielanych grubą kreską światów; wszak będzie musiał pojawić się tam w towarzystwie rodziny, Catriony i Cilliana, to zaś miało skutecznie skomplikować potencjalne prowadzenie rozmowy z lubującą się w niejednoznacznościach Szelmą. Z pewnością nie miałaby najmniejszych skrupułów, wykorzystałaby tę okazję do zawoalowanych przytyków czy zachęt, on zaś musiałby wkładać całą siłę i wszelkie pokłady cierpliwości w zachowanie zimnej krwi.
– Niezwykle niebezpieczne – odparł, po czym zrobił sobie krótką przerwę na umoczenie ust w Ognistej, obrzucenie doświadczonej losem czarownicy wciąż podejrzliwym spojrzeniem zmrużonych ślepi. – Cóż to za znajomy? Znam go? – Jeśli był częścią portowej hałastry, najpewniej już o nim słyszał, może nawet miał z nim do czynienia. Inna sprawa, że kontakty owianej mgłą tajemnicy kobiety musiały sięgać dalej, i w inne zakamarki stolicy, do których on nie miał dostępu lub nie miał ochoty się zapuszczać. – I czy w ten sposób chcesz sprawić, bym to ja wisiał ci przysługę...? – Próbował skupić wzrok na jej twarzy, na oczach, po których podobno dało się tyle poznać, lecz zamiast tego obserwował zabawę kosmykiem włosów; rozkojarzał się, choć doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że nie powinien. Że właśnie na tym jej zależało. Uosobienie niewinności, bez dwóch zdań.
To było dopiero preludium do kuszenia, które miało nadejść ledwie chwilę później. Dość szybko porzuciła rolę przygaszonej, wciąż wstrząśniętej ofiary niedawnego ataku; mimo to nie podejrzewał, by wspomnienie Szakala i Grubego Joe miało okazać się kłamstwem. Zakładał raczej, że Szelma nie należała do gatunku niewiast, które lubiły pławić się w swym smutku i rozpaczy. Znacznie łatwiej, może nawet naturalniej, było powrócić do tego, co znajome, bezpieczne. Do wodzenia za nos, zabawy w kotka i myszkę, zabarwionych kokieterią uśmiechów przy jednoczesnym wyparciu zasad, które wkładano do głów dobrze wychowanym czarownicom.
Trwał na swym miejscu niemalże bez ruchu, niczym wyciosana z marmuru rzeźba, z palcami zaciśniętymi na niemalże opróżnionej szklance, ze wzrokiem podążającym śladem wędrującej wokół biurka wiedźmy. Balansowała na granicy, miała jednak dość rozumu, by nie wykonywać gwałtownych ruchów, nie ryzykować, że jakikolwiek gest zostanie zinterpretowany na opak i zmusi go do sięgnięcia po różdżkę – lub spacyfikowania jej bez pomocy magii, brutalną siłą mięśni.
Była już blisko, zbyt blisko, gdy uraczył ją oszczędnym, lecz dość wymownym warknięciem. Co też chodziło Szelmie po głowie? W jaki sposób mogła mu podziękować...?
– Hm – mruknął tylko, na poły zdziwiony, na poły zaintrygowany takim obrotem sytuacji, kiedy porzuciła wszelki rozsądek i przekroczyła kolejną granicę, przysiadła na jego kolanie, na szczęście tym zdrowym. Bliskość kobiecego ciała, do tego ciała, które tak uparcie pozostawało poza jego zasięgiem, wzbudzała w pełni uzasadnione pragnienia. Nic więc dziwnego, że przyjemność walczyła z oburzeniem, żądza z przyczajoną z tyłu głowy świadomością, że wiedźma miała go w swym władaniu, że najpewniej dążyła do przejęcia kontroli i zabawienia się jego kosztem.
W końcu ożył; zostawił szklankę, zamiast tego przeniósł dłoń na plecy Szelmy, by pomóc jej dokonać kolejnego kroku, zmniejszyć dzielącą ich odległość o cal, o kilka cali. Wtedy też wymruczała swe podziękowania, racząc policzek gorącym oddechem, było już jednak za późno, by mogła tak po prostu odsunąć się i uciec. Wymknąć z uścisku ramion Goyle'a.
Chciał więcej – na śmierć zapomniał jednak o przypadłości, która rzuciła czarownicą do jego gabinetu. Nim więc ścisnąłby ją mocniej, nim odnalazłby ustami miękkie wargi, kusicielka czknęła i zniknęła niemalże bez śladu, pozostawiając po sobie jedynie charakterystyczny zapach perfum.
– Kurwa mać – zaklął soczyście, kiedy odzyskał już kontrolę nad swym głosem.
To nie był jego szczęśliwy dzień.
| zt
Z drugiej strony, wizja natknięcia się na rozmówczynię podczas nadchodzących wielkimi krokami obchodów wzbudzała w nim w pełni uzasadnioną obawę przed zetknięciem dwóch odrębnych, oddzielanych grubą kreską światów; wszak będzie musiał pojawić się tam w towarzystwie rodziny, Catriony i Cilliana, to zaś miało skutecznie skomplikować potencjalne prowadzenie rozmowy z lubującą się w niejednoznacznościach Szelmą. Z pewnością nie miałaby najmniejszych skrupułów, wykorzystałaby tę okazję do zawoalowanych przytyków czy zachęt, on zaś musiałby wkładać całą siłę i wszelkie pokłady cierpliwości w zachowanie zimnej krwi.
– Niezwykle niebezpieczne – odparł, po czym zrobił sobie krótką przerwę na umoczenie ust w Ognistej, obrzucenie doświadczonej losem czarownicy wciąż podejrzliwym spojrzeniem zmrużonych ślepi. – Cóż to za znajomy? Znam go? – Jeśli był częścią portowej hałastry, najpewniej już o nim słyszał, może nawet miał z nim do czynienia. Inna sprawa, że kontakty owianej mgłą tajemnicy kobiety musiały sięgać dalej, i w inne zakamarki stolicy, do których on nie miał dostępu lub nie miał ochoty się zapuszczać. – I czy w ten sposób chcesz sprawić, bym to ja wisiał ci przysługę...? – Próbował skupić wzrok na jej twarzy, na oczach, po których podobno dało się tyle poznać, lecz zamiast tego obserwował zabawę kosmykiem włosów; rozkojarzał się, choć doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że nie powinien. Że właśnie na tym jej zależało. Uosobienie niewinności, bez dwóch zdań.
To było dopiero preludium do kuszenia, które miało nadejść ledwie chwilę później. Dość szybko porzuciła rolę przygaszonej, wciąż wstrząśniętej ofiary niedawnego ataku; mimo to nie podejrzewał, by wspomnienie Szakala i Grubego Joe miało okazać się kłamstwem. Zakładał raczej, że Szelma nie należała do gatunku niewiast, które lubiły pławić się w swym smutku i rozpaczy. Znacznie łatwiej, może nawet naturalniej, było powrócić do tego, co znajome, bezpieczne. Do wodzenia za nos, zabawy w kotka i myszkę, zabarwionych kokieterią uśmiechów przy jednoczesnym wyparciu zasad, które wkładano do głów dobrze wychowanym czarownicom.
Trwał na swym miejscu niemalże bez ruchu, niczym wyciosana z marmuru rzeźba, z palcami zaciśniętymi na niemalże opróżnionej szklance, ze wzrokiem podążającym śladem wędrującej wokół biurka wiedźmy. Balansowała na granicy, miała jednak dość rozumu, by nie wykonywać gwałtownych ruchów, nie ryzykować, że jakikolwiek gest zostanie zinterpretowany na opak i zmusi go do sięgnięcia po różdżkę – lub spacyfikowania jej bez pomocy magii, brutalną siłą mięśni.
Była już blisko, zbyt blisko, gdy uraczył ją oszczędnym, lecz dość wymownym warknięciem. Co też chodziło Szelmie po głowie? W jaki sposób mogła mu podziękować...?
– Hm – mruknął tylko, na poły zdziwiony, na poły zaintrygowany takim obrotem sytuacji, kiedy porzuciła wszelki rozsądek i przekroczyła kolejną granicę, przysiadła na jego kolanie, na szczęście tym zdrowym. Bliskość kobiecego ciała, do tego ciała, które tak uparcie pozostawało poza jego zasięgiem, wzbudzała w pełni uzasadnione pragnienia. Nic więc dziwnego, że przyjemność walczyła z oburzeniem, żądza z przyczajoną z tyłu głowy świadomością, że wiedźma miała go w swym władaniu, że najpewniej dążyła do przejęcia kontroli i zabawienia się jego kosztem.
W końcu ożył; zostawił szklankę, zamiast tego przeniósł dłoń na plecy Szelmy, by pomóc jej dokonać kolejnego kroku, zmniejszyć dzielącą ich odległość o cal, o kilka cali. Wtedy też wymruczała swe podziękowania, racząc policzek gorącym oddechem, było już jednak za późno, by mogła tak po prostu odsunąć się i uciec. Wymknąć z uścisku ramion Goyle'a.
Chciał więcej – na śmierć zapomniał jednak o przypadłości, która rzuciła czarownicą do jego gabinetu. Nim więc ścisnąłby ją mocniej, nim odnalazłby ustami miękkie wargi, kusicielka czknęła i zniknęła niemalże bez śladu, pozostawiając po sobie jedynie charakterystyczny zapach perfum.
– Kurwa mać – zaklął soczyście, kiedy odzyskał już kontrolę nad swym głosem.
To nie był jego szczęśliwy dzień.
| zt
I show not your face but your heart's desire
Promenada nad Tamizą
Szybka odpowiedź