Promenada nad Tamizą
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Promenada nad Tamizą
Długa, wybrukowana aleja, która prowadzi nad samym brzegiem Tamizy, tuż nad zazwyczaj łagodną tonią rzeki. W odróżnieniu od Alei Theodusa Traversa nie ma tu zbyt wielu sklepów, jest to miejsce głównie spacerowe i niezwykle urokliwe. Z jednej strony ograniczono je bowiem szpalerem magicznych drzew z przeróżnych stron świata - podobno w czasie zakładania Magicznego Portu każdy kapitan z przypływających tu pod obcą banderą statków mógł zasadzić jedno nasiono, charakterystyczne dla danego kraju - które zachwycają intensywnością barw, kolorów, zapachów; magicznie chronione przed warunkami atmosferycznymi Anglii, cieszą orientalnymi owocami i niespotykanymi aromatami, często kwitnąc pod ochronną kopułą nawet w środku zimy. Przez otaczającą te drzewa niewidzialną barierę można bez problemu przejść, ciesząc się smakiem niespotykanych w Wielkiej Brytanii owoców.
Druga strona ulicy to zaś po prostu brzeg Tamizy, stromy, podmurowany, czasem uderzany wysokimi falami przypływów. W tym miejscu cumują głównie statki pasażerskie, te największe, najbardziej luksusowe - to nie miejsce na portowy wyładunek, a na podziwianie jachtów z odległych krain. To tu przybijają statki ambasadorów lub oficjalne delegacje. Niewielka liczba jachtów - bo cumują tu tylko te najwspanialsze - pozwala cieszyć się nieograniczonym widokiem na sąsiedni brzeg rzeki, na Most Westminsterski; widać stąd także oświetlone atrakcje Wesołego Miasteczka, a z drugiej strony Promenady - elegancki budynek magicznego baletu, la Fantasmagorie. Nadrzeczna promenada cieszy się podobną renomą co eleganckie uliczki w Kensington and Chelsea, to idealne miejsce na popołudniowy spacer w towarzystwie przyzwoitki i przystojnego adoratora.
Druga strona ulicy to zaś po prostu brzeg Tamizy, stromy, podmurowany, czasem uderzany wysokimi falami przypływów. W tym miejscu cumują głównie statki pasażerskie, te największe, najbardziej luksusowe - to nie miejsce na portowy wyładunek, a na podziwianie jachtów z odległych krain. To tu przybijają statki ambasadorów lub oficjalne delegacje. Niewielka liczba jachtów - bo cumują tu tylko te najwspanialsze - pozwala cieszyć się nieograniczonym widokiem na sąsiedni brzeg rzeki, na Most Westminsterski; widać stąd także oświetlone atrakcje Wesołego Miasteczka, a z drugiej strony Promenady - elegancki budynek magicznego baletu, la Fantasmagorie. Nadrzeczna promenada cieszy się podobną renomą co eleganckie uliczki w Kensington and Chelsea, to idealne miejsce na popołudniowy spacer w towarzystwie przyzwoitki i przystojnego adoratora.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 22:30, w całości zmieniany 2 razy
Nie przejmowała się aż tak ludźmi, jakby można było w to wierzyć. Uwaga Odetty była niemal jak uwaga nazbyt entuzjastycznego psa – skupiała się przez chwilę na tym, jak coś wpływało na otoczenie, jacy biedni byli ludzie i jak bardzo potrzebowali wsparcia w tych czasach. Angażowała się we wszystkie akcje, w które angażowały się szlachcianki. Mimo to jednak gdy tylko przestawała się na tym skupiać, w jej myślach pojawiały się jednorożce, rysunki i najnowsze sukienki. Trochę jakby wciąż nie mogła do końca zrozumieć, co się dzieje dookoła. Myślenie o śmierci było zatrważające, dlatego wolała nie skupiać się na toczącej się po całej Wielkiej Brytanii wojnie. Sama marzyła o tym, aby wszystko było jak dawniej, kiedy kuzyna jej nie odciągały walki i ważne zadania. Rozumiała jednak, że musiał robić to co słuszne i nigdy na niego nie zamierzała powiedzieć złego słowa.
Odciągnięta przez Silke nawet nie zwróciła już zbytnio uwagi na mężczyznę, najpewniej nie skupiając się na jego obecności już w momencie, kiedy kajał się i przepraszał. Machając ręką chciała jedynie, aby poszedł sobie z jej obecności, pani Multon zaś dając pociągnąć się gdzieś dalej, aby nie musiała martwić się tym, że ktoś jeszcze zauważy tę nieszczęsne zdarzenie i zacznie przyglądać się jej płaszczowi. Oddaliły się gdzieś w mniej uczęszczane miejsce, a więc dopiero wtedy Odetta mogła spokojniej przyjrzeć się całej powierzchni płaszcza. Była jeszcze delikatnie ciepła, ale wrażenie szybko mijało, kiedy tylko wystawiła się na chłodniejsze powietrze.
Odetchnęła z ulgą, na twarzy znów przywołując szeroki uśmiech, spoglądając znów na swoją towarzyszkę. Nawet nie patrzyła, czy służka podążyła za nimi, bo była to kolejna ze spraw które szybko z myśli jej uciekały.
- Oh, cudownie się sprawiłaś, nawet nie ma śladu! Nie ma problemu, płaszcz na szczęście jest gruby, więc tylko było ciepłe. Co ja bym zrobiła bez ciebie moja droga! – Zaświergotała w peanach wznoszonych na część pani Multon, spoglądając jednak zaraz tęsknie, bo w całym tym zamieszaniu wszystkie pierniczki posypały się na ziemię.
- Pójdziemy kupić nowe pierniczki, dobrze? – Jej biedne jednorożce! Nie zdążyła nawet ich spróbować i przekonać się, czy są tak słodkie jak oryginały. Znaczy, nie jadła jednorożca takie prawdziwego! Więc tak metaforycznie słodkie! – Oooooh, staw z gwiazdami brzmi nieziemsko! Tak, zdecydowanie powinnam w to pójść. A ty, nie myślisz o jakiejś inspiracji? A może znajdziemy coś dla…dla tego, dla którego pracujesz?
Odciągnięta przez Silke nawet nie zwróciła już zbytnio uwagi na mężczyznę, najpewniej nie skupiając się na jego obecności już w momencie, kiedy kajał się i przepraszał. Machając ręką chciała jedynie, aby poszedł sobie z jej obecności, pani Multon zaś dając pociągnąć się gdzieś dalej, aby nie musiała martwić się tym, że ktoś jeszcze zauważy tę nieszczęsne zdarzenie i zacznie przyglądać się jej płaszczowi. Oddaliły się gdzieś w mniej uczęszczane miejsce, a więc dopiero wtedy Odetta mogła spokojniej przyjrzeć się całej powierzchni płaszcza. Była jeszcze delikatnie ciepła, ale wrażenie szybko mijało, kiedy tylko wystawiła się na chłodniejsze powietrze.
Odetchnęła z ulgą, na twarzy znów przywołując szeroki uśmiech, spoglądając znów na swoją towarzyszkę. Nawet nie patrzyła, czy służka podążyła za nimi, bo była to kolejna ze spraw które szybko z myśli jej uciekały.
- Oh, cudownie się sprawiłaś, nawet nie ma śladu! Nie ma problemu, płaszcz na szczęście jest gruby, więc tylko było ciepłe. Co ja bym zrobiła bez ciebie moja droga! – Zaświergotała w peanach wznoszonych na część pani Multon, spoglądając jednak zaraz tęsknie, bo w całym tym zamieszaniu wszystkie pierniczki posypały się na ziemię.
- Pójdziemy kupić nowe pierniczki, dobrze? – Jej biedne jednorożce! Nie zdążyła nawet ich spróbować i przekonać się, czy są tak słodkie jak oryginały. Znaczy, nie jadła jednorożca takie prawdziwego! Więc tak metaforycznie słodkie! – Oooooh, staw z gwiazdami brzmi nieziemsko! Tak, zdecydowanie powinnam w to pójść. A ty, nie myślisz o jakiejś inspiracji? A może znajdziemy coś dla…dla tego, dla którego pracujesz?
Odetta Parkinson
Zawód : ambasadorka Domu Mody Parkinson, alchemiczka
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
It’s a game of war
death, love
And sacrifice
death, love
And sacrifice
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Gdyby tylko Ares wiedział. Niestety, jego nieszczęście opiera się również na wyjątkowej zdolności do wybierania na powierników swoich sekretów osób, które niestety nie wspierają jego myśli. Zrażony niedawno przez zachowanie lady Evandry, nie wyobraża sobie popełnić kolejnego błędu i wyjawić to co czuje lady Octavii.
Z drugiej strony, w tej sytuacji w której już jest po tym specyficznym potraktowaniu Aurory Sprout i tak musiałby zmierzyć się z gorzką oceną, która nie byłaby miodem dla jego uszu. Kolejna kobieta, która go nie rozumie.
Natomiast kwestia byłej narzeczonej przychodziła do niego i wracała, niczym nieuleczalna wysypka, drażniąca go i swędząca przy każdym poruszeniu.
- Tak? A skąd przekonanie, że Ciebie lubię? - pyta, chcąc przekornie i na złość jej zmienić szybko tę rozmowę w przekomarzanie się. Niestety on też nie widział podobieństwa pomiędzy Primrose a Octavią. Octavia nie była fałszywa i nigdy nie zdradziła jego sekretów dalej, a co do Primrose nie był pewien, czy może ufać, że nie przekazała wszystkiego co jej mówił Lordowi Edgarowi i że to właśnie nowoczesne podejście do kwestii zamieszkania nie zmieniło jego podejścia do tego małżeństwa.
- Na przykład - unosi na nią winne spojrzenie, błagając ją, by za tę szczerość nie dostał po głowie. - Pozwól, że ci coś wyjawię, lady Lestragne. Męzczyzna lubi czuć się potrzebny. Albo czuć, że potrafi czymś zaimponować. Natomiast przy takiej kobiecie, która jest tak pewna siebie... zdaje się, że nie ma miejsca dla niego. - wywraca oczami na wieść, że płeć nie ma tu nic do mówienia, bo nie o tym mówił, ale słysząc jak dobre zdanie o byłej narzeczonej ma jego wspaniała kuzynka, odwrócił spojrzenie i powędrował nim dalej. Jak na kogoś, kto co drugiej osobie musi tłumaczyć się, że nie zamierza się żenić, to dość kiepsko szło mu dalej to tłumaczenie.
- I zaczyna zastanawiać, że nagle tak dobrze znasz lady Primrose i zamierzasz ją tylko przedemną chwalic i bronić. Mnie też przed nią bronisz? - rzuca ofensywnie, dając jej do zrozumienia, że z tego co pamiętał, to ona była również jego przyjaciółką. Może to, że są rodziną utrudniało jej stanięcie po jego stronie w tym sporze?
-Wiem coś o tym, bo starałem się zaleczyć rozczarowanie powrotem do stanu kawalerstwa Tojours Pur, niestety okazało się, że nawet po kilku ciężkich porankach, rozczarowanie wciąż jest żywe - wyznał, uznając, że prawdziwa mądrość jego kuzynki na prawdę go zdumiała. Jak na kogoś tak młodego, wykazywała się przemyśleniami do których on jeszcze wciąż dochodził.
Mimo wszystko, wciąż była jego słodką młodszą kuzynką, którą zaczepiał i rozpraszał, kiedy to pozowała do portretu. Apropo niego, to malarz zamachnął wąsem i oświadczył, że portret skończony. A kiedy odwrócił kartkę, to Ares wiedział jż, że będzie musiał zapłacić za ten portret jeżeli tylko Octavia wyrazi taką chęć.
- Podoba Ci się, Lady Lestrange?
Z drugiej strony, w tej sytuacji w której już jest po tym specyficznym potraktowaniu Aurory Sprout i tak musiałby zmierzyć się z gorzką oceną, która nie byłaby miodem dla jego uszu. Kolejna kobieta, która go nie rozumie.
Natomiast kwestia byłej narzeczonej przychodziła do niego i wracała, niczym nieuleczalna wysypka, drażniąca go i swędząca przy każdym poruszeniu.
- Tak? A skąd przekonanie, że Ciebie lubię? - pyta, chcąc przekornie i na złość jej zmienić szybko tę rozmowę w przekomarzanie się. Niestety on też nie widział podobieństwa pomiędzy Primrose a Octavią. Octavia nie była fałszywa i nigdy nie zdradziła jego sekretów dalej, a co do Primrose nie był pewien, czy może ufać, że nie przekazała wszystkiego co jej mówił Lordowi Edgarowi i że to właśnie nowoczesne podejście do kwestii zamieszkania nie zmieniło jego podejścia do tego małżeństwa.
- Na przykład - unosi na nią winne spojrzenie, błagając ją, by za tę szczerość nie dostał po głowie. - Pozwól, że ci coś wyjawię, lady Lestragne. Męzczyzna lubi czuć się potrzebny. Albo czuć, że potrafi czymś zaimponować. Natomiast przy takiej kobiecie, która jest tak pewna siebie... zdaje się, że nie ma miejsca dla niego. - wywraca oczami na wieść, że płeć nie ma tu nic do mówienia, bo nie o tym mówił, ale słysząc jak dobre zdanie o byłej narzeczonej ma jego wspaniała kuzynka, odwrócił spojrzenie i powędrował nim dalej. Jak na kogoś, kto co drugiej osobie musi tłumaczyć się, że nie zamierza się żenić, to dość kiepsko szło mu dalej to tłumaczenie.
- I zaczyna zastanawiać, że nagle tak dobrze znasz lady Primrose i zamierzasz ją tylko przedemną chwalic i bronić. Mnie też przed nią bronisz? - rzuca ofensywnie, dając jej do zrozumienia, że z tego co pamiętał, to ona była również jego przyjaciółką. Może to, że są rodziną utrudniało jej stanięcie po jego stronie w tym sporze?
-Wiem coś o tym, bo starałem się zaleczyć rozczarowanie powrotem do stanu kawalerstwa Tojours Pur, niestety okazało się, że nawet po kilku ciężkich porankach, rozczarowanie wciąż jest żywe - wyznał, uznając, że prawdziwa mądrość jego kuzynki na prawdę go zdumiała. Jak na kogoś tak młodego, wykazywała się przemyśleniami do których on jeszcze wciąż dochodził.
Mimo wszystko, wciąż była jego słodką młodszą kuzynką, którą zaczepiał i rozpraszał, kiedy to pozowała do portretu. Apropo niego, to malarz zamachnął wąsem i oświadczył, że portret skończony. A kiedy odwrócił kartkę, to Ares wiedział jż, że będzie musiał zapłacić za ten portret jeżeli tylko Octavia wyrazi taką chęć.
- Podoba Ci się, Lady Lestrange?
| odpowiadam na posta dei
Dobór słów kobiety wzbudził w Azjatce pewną podejrzliwość; jedna z ciemnych brwi uniosła się ku górze, podczas gdy wzrok czarnych oczu śledził łagodne, wystudiowane ruchy Mericourt z ukosa. Była aktorką na wielkiej scenie przed publicznością pełną ludu spragnionego dobroci i zachowania wszelkich konwenansów, spragnionego normalności utraconej na rzecz przedziwnych postępowań Zakonu Feniksa. Widok matki dbającej o swoje dzieciątko z pewnością koił niejedno serce.
- Mają? - powtórzyła po niej, celowo akcentując liczbę mnogą, bo i po taką przecież sięgnęła Deirdre. Czy było to zaledwie zwrotem ogólnikowym, czy może…? Niewykluczone przecież, że maleństwo w wózku nie było jedynym, jakie na świat wydała ta potężna wiedźma. Wren natomiast była złakniona tajemnic związanych z jej życiem. Z jej wszystkim. Każdym, nawet najmniejszym elementem układanki składającym się w elegancką całość, jaką była pani Mericourt. Nie podjęła jednak tematu kolejnym naciskiem. Jeśli takie było życzenie ciemnowłosej, równie dobrze pytanie rozmyć mogło się w nicości nieistnienia, zupełnie jakby nigdy nie zostało zadane. Ekspresja Chang również rozluźniła się po chwili, powracając do przyjemnej obojętności; jej oblicze było łagodniejsze niż zwykle, znajdowały się przecież niemal w centrum jarmarku, a każdy przejaw niezadowolenia widoczny na twarzach zebranych świadczyć mógłby o ich braku sympatii do nowego Ministerstwa i stojącego na jego czele lorda Malfoya.
Nawet wzniecony temat choroby nie był w stanie odegnać od niej spokoju. Postępowała do przodu łagodnym krokiem, dotrzymując go Deirdre; jedynie oczy błysnęły na ułamek sekundy, na kilka uderzeń serca, a wnętrze zalał nieprzyjemny gorąc. Czyżby nie rozmawiały o tym wcześniej? Pamięć nie zawodziła, ale od czasu czarnomagicznej lekcji, podczas której zaklęcia trafiły w nią samą mieczem obosiecznym… Nic nie było już tak pewne. Niepokój znacznie częściej osiedlał się w nieprzygotowanej na niego głowie. Coś zaległo ciężarem w żołądku, spięły się ramiona. Wzrok odwrócił na liczne atrakcje oferowane przez zimową uroczystość.
- Rozrost albioni - odpowiedziała wreszcie lakonicznie. Nie była bowiem chora na nic innego, nie widziała w sobie spaczenia względem pociągu do tej samej płci, przecież to kobiety z reguły lgnęły do niej, nie odwrotnie. Doskwierały jedynie kości. Zgniłe, zepsute kości raz na jakiś czas przemieszczające się pod oliwkową skórą, wzniecając ból tak obezwładniający, tak okrutny, że za każdym razem była pewna, że umiera. - Po matce. Jest ze mną od dwudziestego roku życia - wyjaśniła jeszcze gwoli ścisłości, jeśli dla Deirdre miało to jakiekolwiek znaczenie. A mogło mieć - wyjaśniało bowiem nienawiść żywioną do rodzicielki, lub przynajmniej większą jej część. Pogardę do tajemnicy, jaką kobieta winna była wyjawić jej kiedy tylko stała się dostatecznie rozumna. Zamiast tego Wren nie miała szansy przygotować się na pierwsze, najboleśniejsze w życiu uderzenie dolegliwości. - Ale nie jestem kaleką - po chwili dodała pewnie, z przekonaniem. Tyle lat radziła sobie z rozrostem, będąc pod opieką specjalistów w Mungu - zbudowała swoje małe krwawe imperium, podjęła się nauki tańca z wachlarzami, którą praktykowała niezmiennie od kilku miesięcy, a teraz studiowała nową, wymagającą dziedzinę magii. Ułomność nie stanęła na jej drodze, nie mogła. I nigdy nie stanie.
Zdenerwowanie ustąpiło wreszcie ekscytacji, gdy westalka la Fantasmagorii przystała na jej propozycję - a zatem dziś się to stanie, znów sięgną po różdżki i złączą się w sadystycznej przyjemności zgłębiania nowych czarów, praktykowania tych, które już pojęła. Jedno istnienie było za to ceną niewielką. Mugolskie, bezwartościowe, pełne jedynie przydatnej krwi, na którą czekać mogło wiele czarownic. Ale to nic, dostaną inną. Ta dziewczyna będzie krwawić tylko dla nich.
- Może więc ten wieczór powinien być moim prezentem - odparła cicho, z uśmiechem zagubionym w kącikach ust. Pozornie sympatycznym, lecz w gruncie rzeczy drapieżnym, słodkim, spragnionym. - Tylko ty, ja… I magia rozrywająca niewinne życie - szeptała na tyle cicho, by nikt nieproszony nie był w stanie ich usłyszeć. Tego właśnie chciała. Pełnej dominacji nad życiem i śmiercią, prawa do decydowania o tym, czy ukrócić nić istnienia jedynie dla własnej przyjemności - dla swojego rozwoju. Nie już dla pieniędzy. - Pokażesz mi dziś coś prawdziwie zapierającego dech w piersiach, Deirdre? Coś, co na moment zatrzyma moje serce w zachwycie? - spojrzała na swoją towarzyszkę z prawdziwym uśmiechem - niby wciąż niepozornym, lecz Mericourt mogła bez trudu rozszyfrować tinty barwiące go od spodu.
Moment wyobrażeniowej ekstazy przerwał ten nieporadny młodzieniec i dwójka funkcjonariuszy dopadających go bez cienia zawahania; Myssleine była bezpieczna, Azjatka przyjrzała jej się z troską, gdy matka pochwyciła swoje dziecko i zamknęła je w opiekuńczych objęciach, nieistotne, czy teatralnych, czy prawdziwych. Liczyło się tylko to, że magiczna policja sprawnie odprowadziła społecznego degenerata z miejsca wypadku, a poparzona część płaszcza wyschła na skutek rzuconego przez wiedźmę zaklęcia.
- Nie pierwszy raz widzę tego wichrzyciela. Ma tendencję do pojawiania się w niewłaściwych miejscach o niewłaściwym czasie, wtykając nos w nieswoje sprawy - odpowiedziała z obrzydzeniem. O ile wcześniej Konstantyn wydawał jej się nawet interesujący, o tyle tym wybrykiem kategorycznie stracił w czarnych, skośnych oczach czarownicy. Co strzeliło mu do głowy, by próbować poparzyć dziecko Deirdre? Nawet jeśli nie uczynił tego specjalnie, z pewnością poniesie stosowne, bolesne konsekwencje. - Być może następnym razem to on powinien poczuć na sobie gorąc odejmujący skórę od mięsa… - wyszeptała cicho, z dezaprobatą kręcąc głową, choć twarz zaraz rozchmurzyła się na widok buzi Myssleine. Pozory mieszały się w jedność z rzeczywistością. Fałsz z prawdą. Niech tylko ten bęcwał wyjdzie z Tower, o ile opuści więzienie żywy. - Melody - odparła nieco swobodniej, w pamięci znów przywołując obraz słodkiego dziewczątka. Czekała na nie w puszczy, niewinna, bezgrzeszna, gładka i płochliwa jak młoda łania, najdelikatniejsza z ofiar, najśliczniejsza ze wszystkich kanarków. Wren odetchnęła głębiej, smakując w ustach podniecenie - czuła magię przepływającą przez dominującą dłoń, brutalną, zaszczepioną w genach przez kroczącą tuż obok czarownicę, której zadowolenia pragnęła ostatnio ponad wszystko inne. Niesamowite. - Wieczorem? - powtórzyła wcześniejszą deklarację, błyszczącymi z przyjemności oczyma patrząc na Deirdre.
zt <3
Dobór słów kobiety wzbudził w Azjatce pewną podejrzliwość; jedna z ciemnych brwi uniosła się ku górze, podczas gdy wzrok czarnych oczu śledził łagodne, wystudiowane ruchy Mericourt z ukosa. Była aktorką na wielkiej scenie przed publicznością pełną ludu spragnionego dobroci i zachowania wszelkich konwenansów, spragnionego normalności utraconej na rzecz przedziwnych postępowań Zakonu Feniksa. Widok matki dbającej o swoje dzieciątko z pewnością koił niejedno serce.
- Mają? - powtórzyła po niej, celowo akcentując liczbę mnogą, bo i po taką przecież sięgnęła Deirdre. Czy było to zaledwie zwrotem ogólnikowym, czy może…? Niewykluczone przecież, że maleństwo w wózku nie było jedynym, jakie na świat wydała ta potężna wiedźma. Wren natomiast była złakniona tajemnic związanych z jej życiem. Z jej wszystkim. Każdym, nawet najmniejszym elementem układanki składającym się w elegancką całość, jaką była pani Mericourt. Nie podjęła jednak tematu kolejnym naciskiem. Jeśli takie było życzenie ciemnowłosej, równie dobrze pytanie rozmyć mogło się w nicości nieistnienia, zupełnie jakby nigdy nie zostało zadane. Ekspresja Chang również rozluźniła się po chwili, powracając do przyjemnej obojętności; jej oblicze było łagodniejsze niż zwykle, znajdowały się przecież niemal w centrum jarmarku, a każdy przejaw niezadowolenia widoczny na twarzach zebranych świadczyć mógłby o ich braku sympatii do nowego Ministerstwa i stojącego na jego czele lorda Malfoya.
Nawet wzniecony temat choroby nie był w stanie odegnać od niej spokoju. Postępowała do przodu łagodnym krokiem, dotrzymując go Deirdre; jedynie oczy błysnęły na ułamek sekundy, na kilka uderzeń serca, a wnętrze zalał nieprzyjemny gorąc. Czyżby nie rozmawiały o tym wcześniej? Pamięć nie zawodziła, ale od czasu czarnomagicznej lekcji, podczas której zaklęcia trafiły w nią samą mieczem obosiecznym… Nic nie było już tak pewne. Niepokój znacznie częściej osiedlał się w nieprzygotowanej na niego głowie. Coś zaległo ciężarem w żołądku, spięły się ramiona. Wzrok odwrócił na liczne atrakcje oferowane przez zimową uroczystość.
- Rozrost albioni - odpowiedziała wreszcie lakonicznie. Nie była bowiem chora na nic innego, nie widziała w sobie spaczenia względem pociągu do tej samej płci, przecież to kobiety z reguły lgnęły do niej, nie odwrotnie. Doskwierały jedynie kości. Zgniłe, zepsute kości raz na jakiś czas przemieszczające się pod oliwkową skórą, wzniecając ból tak obezwładniający, tak okrutny, że za każdym razem była pewna, że umiera. - Po matce. Jest ze mną od dwudziestego roku życia - wyjaśniła jeszcze gwoli ścisłości, jeśli dla Deirdre miało to jakiekolwiek znaczenie. A mogło mieć - wyjaśniało bowiem nienawiść żywioną do rodzicielki, lub przynajmniej większą jej część. Pogardę do tajemnicy, jaką kobieta winna była wyjawić jej kiedy tylko stała się dostatecznie rozumna. Zamiast tego Wren nie miała szansy przygotować się na pierwsze, najboleśniejsze w życiu uderzenie dolegliwości. - Ale nie jestem kaleką - po chwili dodała pewnie, z przekonaniem. Tyle lat radziła sobie z rozrostem, będąc pod opieką specjalistów w Mungu - zbudowała swoje małe krwawe imperium, podjęła się nauki tańca z wachlarzami, którą praktykowała niezmiennie od kilku miesięcy, a teraz studiowała nową, wymagającą dziedzinę magii. Ułomność nie stanęła na jej drodze, nie mogła. I nigdy nie stanie.
Zdenerwowanie ustąpiło wreszcie ekscytacji, gdy westalka la Fantasmagorii przystała na jej propozycję - a zatem dziś się to stanie, znów sięgną po różdżki i złączą się w sadystycznej przyjemności zgłębiania nowych czarów, praktykowania tych, które już pojęła. Jedno istnienie było za to ceną niewielką. Mugolskie, bezwartościowe, pełne jedynie przydatnej krwi, na którą czekać mogło wiele czarownic. Ale to nic, dostaną inną. Ta dziewczyna będzie krwawić tylko dla nich.
- Może więc ten wieczór powinien być moim prezentem - odparła cicho, z uśmiechem zagubionym w kącikach ust. Pozornie sympatycznym, lecz w gruncie rzeczy drapieżnym, słodkim, spragnionym. - Tylko ty, ja… I magia rozrywająca niewinne życie - szeptała na tyle cicho, by nikt nieproszony nie był w stanie ich usłyszeć. Tego właśnie chciała. Pełnej dominacji nad życiem i śmiercią, prawa do decydowania o tym, czy ukrócić nić istnienia jedynie dla własnej przyjemności - dla swojego rozwoju. Nie już dla pieniędzy. - Pokażesz mi dziś coś prawdziwie zapierającego dech w piersiach, Deirdre? Coś, co na moment zatrzyma moje serce w zachwycie? - spojrzała na swoją towarzyszkę z prawdziwym uśmiechem - niby wciąż niepozornym, lecz Mericourt mogła bez trudu rozszyfrować tinty barwiące go od spodu.
Moment wyobrażeniowej ekstazy przerwał ten nieporadny młodzieniec i dwójka funkcjonariuszy dopadających go bez cienia zawahania; Myssleine była bezpieczna, Azjatka przyjrzała jej się z troską, gdy matka pochwyciła swoje dziecko i zamknęła je w opiekuńczych objęciach, nieistotne, czy teatralnych, czy prawdziwych. Liczyło się tylko to, że magiczna policja sprawnie odprowadziła społecznego degenerata z miejsca wypadku, a poparzona część płaszcza wyschła na skutek rzuconego przez wiedźmę zaklęcia.
- Nie pierwszy raz widzę tego wichrzyciela. Ma tendencję do pojawiania się w niewłaściwych miejscach o niewłaściwym czasie, wtykając nos w nieswoje sprawy - odpowiedziała z obrzydzeniem. O ile wcześniej Konstantyn wydawał jej się nawet interesujący, o tyle tym wybrykiem kategorycznie stracił w czarnych, skośnych oczach czarownicy. Co strzeliło mu do głowy, by próbować poparzyć dziecko Deirdre? Nawet jeśli nie uczynił tego specjalnie, z pewnością poniesie stosowne, bolesne konsekwencje. - Być może następnym razem to on powinien poczuć na sobie gorąc odejmujący skórę od mięsa… - wyszeptała cicho, z dezaprobatą kręcąc głową, choć twarz zaraz rozchmurzyła się na widok buzi Myssleine. Pozory mieszały się w jedność z rzeczywistością. Fałsz z prawdą. Niech tylko ten bęcwał wyjdzie z Tower, o ile opuści więzienie żywy. - Melody - odparła nieco swobodniej, w pamięci znów przywołując obraz słodkiego dziewczątka. Czekała na nie w puszczy, niewinna, bezgrzeszna, gładka i płochliwa jak młoda łania, najdelikatniejsza z ofiar, najśliczniejsza ze wszystkich kanarków. Wren odetchnęła głębiej, smakując w ustach podniecenie - czuła magię przepływającą przez dominującą dłoń, brutalną, zaszczepioną w genach przez kroczącą tuż obok czarownicę, której zadowolenia pragnęła ostatnio ponad wszystko inne. Niesamowite. - Wieczorem? - powtórzyła wcześniejszą deklarację, błyszczącymi z przyjemności oczyma patrząc na Deirdre.
zt <3
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Czyżby nie potrafiła skrywać prawdy tak dobrze, jak uważała, przypadkowo obnażając jedną z cennych informacji o sobie? A może specjalnie rozsypywała wokół siebie jej okruszki, chcąc, by poprowadziły Wren przez las kłamstw prosto do tego, kim Deidre naprawdę była? Sama nie znała odpowiedzi na to pytanie, wychwycone potknięcie nie wywołało jednak żadnej panicznej reakcji. Ani werbalnego potwierdzenia lub zaprzeczenia; czarownica zachowywała się tak, jakby nie dosłyszała powtórzenia podkreślającego liczbę mnogą potomstwa, szła dalej nieśpiesznym, spacerowym krokiem, ignorując płatki śniegu, opadające równie leniwie na jej twarz. W kontakcie ze skórą rozpływały się, lecz trwale osiadały na długich poczernionych rzęsach, brwiach i włosach, lśniąc w ferworze kolorów jarmarku niczym magiczne rozjaśnione pasma.
- O tym wiem - skwitowała cierpko odpowiedź o genetycznej chorobie, która mogła wygiąć ciało Wren w nieestetyczny odwłok; miała na myśli coś innego, coś, co ją zaniepokoiło swoją lepką dwuznacznością. Przeniosła wzrok z straganu prezentującego drogie materiały oraz futra na twarz towarzyszki, mrużąc oczy. Krytycznie, oceniająco, przeszywająco. Czyżby przesadzała w surowej podejrzliwości? Czy musiała przypuszczać najgorsze, stale przygotowując się na przykry zawód oraz nadużycie zaufania? Zbyt wiele razy sparzyła się na pozornie letniej relacji, marnując cenny czas oraz umiejętności na kogoś, kto postawiony przed ostatecznym wyborem skręcał w stronę miałkiej bliskości z kimś na to nie zasługującym. Chciała wierzyć, że Wren była mądrzejsza: wyjątkiem potwierdzającym regułę. - To też wiem, przecież nie wzięłabym kaleki pod swoje skrzydła. Ani fizycznej ani tej emocjonalnej. Dbaj więc o swój rozwój i zdrowie, w każdym tych słów aspekcie, nie daj się rozproszyć. Nikomu i niczemu - przestrzegła ją w końcu, przenosząc wzrok na swoją córkę, na razie zbyt małą, by rozumieć, jak ważne słowa właśnie padły ponad jej zadziwiająco bujną fryzurką. I jak istotna relacja budowała się na jej oczach. Ile już tygodni ćwiczyła razem z Wren, jak wiele wiedzy jej przekazała, jak wielki ciężar odpowiedzialności składała na barkach, dzielnie unoszących coraz wyższe wymagania oraz żądania cenniejszych ofiar? Te pytania także pozostawały bez odpowiedzi, nie sposób był przeliczyć na godziny czy galeony siłę czarnej magii, powoli pozwalającej Chang zawładnąć nad tym złowrogim jestestwem. Początkowo ostrożnie, w najniższych rejestrach, z czasem mogła osiągnąć naprawdę niewyobrażalnie wiele. O ile poskromi apetyt, nie zachłystując się pierwszymi sukcesami. Jakże jednak Deirdre mogła być zawiedziona tym wygłodniałym podejściem? Sama przecież taka była, niecierpliwa, rozmarzona, czerpiąca pełnymi garściami z rozkoszy władzy nad czyimś cierpieniem. Gdyby nie surowe granice, wytyczone przez Rosiera, padłaby ofiarą przesadnej pewności siebie już przy pierwszej trudniejszej klątwie - a i tak proces nauki zniszczył ją doszczętnie, choć właściwie zawdzięczała to samemu Tristanowi. Wchodziła instynktownie w jego rolę, pragnąc nieść dziedzictwo mistrzostwa dalej, być dla Wren przykładem, osiągalnym celem porównawczym - o ile oczywiście nie zabraknie jej talentu. On także miał duże znaczenie, ciężka praca czasem nie wystarczała, skumulowanej w żyłach magii nie dało się oszukać ani odnowić. - Do świąt jeszcze daleko - skwitowała oschle słowa o prezencie, lecz pełne pożądliwego głodu słowa Wren i w niej rozbudziły podobne pragnienie. Mogła - i chciała - to zrobić. Dziś, z nią - i z tamtą niczego na razie się nie spodziewającą dziewczyną. - Możliwe. Chociaż wolałabym przyśpieszyć bicie serca niż je zatrzymywać. To potrafię zrobić po prostu, zaklęciem - odpowiedziała nieco swobodniej, prawie przyjaźnie, wyczuwając, że skupia się na nich zbyt wiele spojrzeń.
Wkrótce przebywanie na świeczniku stało się więcej niż oczywiste, a seria niefortunnych zdarzeń, potknięć i napięć doprowadziła do brutalnego zamachu na zdrowie i życie córki madame Mericourt. Utrzymywała przejętą maskę dalej, bez jakiegokolwiek wysiłku odgrywając poruszoną matkę oraz wściekłą, godną obywatelkę. Odprowadziła rzezimieszka wzrokiem, poklepując pokrzepiająco Myssleine po plecach, po czym odłożyła ją do wózka, poprawiając koronkowe fatałaszki niemowlęcia. Robiła to tak długo, aż ludzie rozeszli się do swoich rozrywek i zakupów, spoglądając na nie tylko z ukosa. Przez chwilę ani nie spoglądała na Wren, ani też nie odzywała się w jej kierunku, zaaferowana - naprawdę czy z premetydacją? - układaniem Myssie i odgarnianiem z jej czoła czarnych włosków, dopiero, gdy przeszły dalej, nie niepokojone już przez żadnego terrorystę, spojrzała na Chang. - Wieczorem. Prześlij mi sowę z miejscem spotkania - potwierdziła tylko beznamiętnie, prostując się nad wózeczkiem. Później zaś: pochyliła się ku Wren, by ledwie musnąć ustami jej policzek w geście pożegnania żywcem wyjętego z francuskich obyczajów. Uśmiechnęła się przy tym ujmująco, jakby naprawdę z żalem żegnała drogą kuzynkę lub przyjaciółkę, a następnie pchnęła wózek i ruszyła w stronę wyjścia z promenady. Miała serdecznie dość tej farsy i jedynie perspektywa wieczornego relaksu powstrzymywała ją od kolejnego ataku agresji.
| zt
- O tym wiem - skwitowała cierpko odpowiedź o genetycznej chorobie, która mogła wygiąć ciało Wren w nieestetyczny odwłok; miała na myśli coś innego, coś, co ją zaniepokoiło swoją lepką dwuznacznością. Przeniosła wzrok z straganu prezentującego drogie materiały oraz futra na twarz towarzyszki, mrużąc oczy. Krytycznie, oceniająco, przeszywająco. Czyżby przesadzała w surowej podejrzliwości? Czy musiała przypuszczać najgorsze, stale przygotowując się na przykry zawód oraz nadużycie zaufania? Zbyt wiele razy sparzyła się na pozornie letniej relacji, marnując cenny czas oraz umiejętności na kogoś, kto postawiony przed ostatecznym wyborem skręcał w stronę miałkiej bliskości z kimś na to nie zasługującym. Chciała wierzyć, że Wren była mądrzejsza: wyjątkiem potwierdzającym regułę. - To też wiem, przecież nie wzięłabym kaleki pod swoje skrzydła. Ani fizycznej ani tej emocjonalnej. Dbaj więc o swój rozwój i zdrowie, w każdym tych słów aspekcie, nie daj się rozproszyć. Nikomu i niczemu - przestrzegła ją w końcu, przenosząc wzrok na swoją córkę, na razie zbyt małą, by rozumieć, jak ważne słowa właśnie padły ponad jej zadziwiająco bujną fryzurką. I jak istotna relacja budowała się na jej oczach. Ile już tygodni ćwiczyła razem z Wren, jak wiele wiedzy jej przekazała, jak wielki ciężar odpowiedzialności składała na barkach, dzielnie unoszących coraz wyższe wymagania oraz żądania cenniejszych ofiar? Te pytania także pozostawały bez odpowiedzi, nie sposób był przeliczyć na godziny czy galeony siłę czarnej magii, powoli pozwalającej Chang zawładnąć nad tym złowrogim jestestwem. Początkowo ostrożnie, w najniższych rejestrach, z czasem mogła osiągnąć naprawdę niewyobrażalnie wiele. O ile poskromi apetyt, nie zachłystując się pierwszymi sukcesami. Jakże jednak Deirdre mogła być zawiedziona tym wygłodniałym podejściem? Sama przecież taka była, niecierpliwa, rozmarzona, czerpiąca pełnymi garściami z rozkoszy władzy nad czyimś cierpieniem. Gdyby nie surowe granice, wytyczone przez Rosiera, padłaby ofiarą przesadnej pewności siebie już przy pierwszej trudniejszej klątwie - a i tak proces nauki zniszczył ją doszczętnie, choć właściwie zawdzięczała to samemu Tristanowi. Wchodziła instynktownie w jego rolę, pragnąc nieść dziedzictwo mistrzostwa dalej, być dla Wren przykładem, osiągalnym celem porównawczym - o ile oczywiście nie zabraknie jej talentu. On także miał duże znaczenie, ciężka praca czasem nie wystarczała, skumulowanej w żyłach magii nie dało się oszukać ani odnowić. - Do świąt jeszcze daleko - skwitowała oschle słowa o prezencie, lecz pełne pożądliwego głodu słowa Wren i w niej rozbudziły podobne pragnienie. Mogła - i chciała - to zrobić. Dziś, z nią - i z tamtą niczego na razie się nie spodziewającą dziewczyną. - Możliwe. Chociaż wolałabym przyśpieszyć bicie serca niż je zatrzymywać. To potrafię zrobić po prostu, zaklęciem - odpowiedziała nieco swobodniej, prawie przyjaźnie, wyczuwając, że skupia się na nich zbyt wiele spojrzeń.
Wkrótce przebywanie na świeczniku stało się więcej niż oczywiste, a seria niefortunnych zdarzeń, potknięć i napięć doprowadziła do brutalnego zamachu na zdrowie i życie córki madame Mericourt. Utrzymywała przejętą maskę dalej, bez jakiegokolwiek wysiłku odgrywając poruszoną matkę oraz wściekłą, godną obywatelkę. Odprowadziła rzezimieszka wzrokiem, poklepując pokrzepiająco Myssleine po plecach, po czym odłożyła ją do wózka, poprawiając koronkowe fatałaszki niemowlęcia. Robiła to tak długo, aż ludzie rozeszli się do swoich rozrywek i zakupów, spoglądając na nie tylko z ukosa. Przez chwilę ani nie spoglądała na Wren, ani też nie odzywała się w jej kierunku, zaaferowana - naprawdę czy z premetydacją? - układaniem Myssie i odgarnianiem z jej czoła czarnych włosków, dopiero, gdy przeszły dalej, nie niepokojone już przez żadnego terrorystę, spojrzała na Chang. - Wieczorem. Prześlij mi sowę z miejscem spotkania - potwierdziła tylko beznamiętnie, prostując się nad wózeczkiem. Później zaś: pochyliła się ku Wren, by ledwie musnąć ustami jej policzek w geście pożegnania żywcem wyjętego z francuskich obyczajów. Uśmiechnęła się przy tym ujmująco, jakby naprawdę z żalem żegnała drogą kuzynkę lub przyjaciółkę, a następnie pchnęła wózek i ruszyła w stronę wyjścia z promenady. Miała serdecznie dość tej farsy i jedynie perspektywa wieczornego relaksu powstrzymywała ją od kolejnego ataku agresji.
| zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Odszedł. Zniknął jak za sprawą czarodziejskiej różdżki, zupełnie jak plama, która jeszcze przed chwilą zdobyła klatkę piersiową Odetty. Silke poczuła, jak gniew powoli z niej ulatuje, ale nie była to sprawa prosta — napięła się przecież w tym gniewie niemożebnie. Tak, że teraz odczuwała nieprzyjemny ból, kiedy to napięcie opuszczało jej ręce. Nie dała tego po sobie poznać. Była wciąż uśmiechnięta. Uśmiech ten zakrawał wręcz o przesadę, ale w towarzystwie lady Parkinson nie czuła, że musi martwić się o sztuczność. Co by bez niej zrobiła? Zapewne skorzystała z pomocy służącej, która gdzieś w tle rwała się do tego, aby Silke w tym działaniu zastąpić. Kobieta rzuciła jej wyzywające spojrzenie, chociaż tak naprawdę nie konkurowała z nią o nic. To była jej praca. Tylko i aż. Silke to nie obchodziło, bo jej zaborczość nie należała do rzeczy łatwych do uzasadnienia. Podejmowane przez nią działania były momentami chaotyczne, wsparte jedynie prostą myślą — potrzebą bycia ważnym w cudzych oczach. I chociaż kojarzono ją z bycia bezbłędną w analizowaniu świata i zachodzących w nim zjawisk, a posiadane umiejętności pozwalały na tytułowanie się doświadczoną numerolożką i teoretyczką, na próżno było doszukiwać się u niej trzeźwości w relacjach społecznych. Fantazja o Odettcie wspartej o jej ramię była silniejsza niż zdrowy rozsądek.
— Oh, dobrze to słyszeć — to znaczyło, że mogła zignorować pragnienie pobiegnięcia za mężczyzną, który doprowadził do tego całego nieszczęścia — w takim razie wracajmy w stronę straganów. — Ulga w oczach Odetty była i jej ulgą. Odetchnęła w sposób zauważalny, podejmując tym samym ostateczny krok, aby rozwiać kłębiące się w głowie negatywne emocje. — Oczywiście — to rzekłszy, raz jeszcze machnęła różdżką. Sprawiła, że rozsypane w śniegu ciastka uniosły się do góry i pognały w stronę okolicznego kosza. Robiąc to przyglądała się bardziej Odettcie niż nim. Być może na zbyt długo zawiesiła spojrzenie na wąskich ustach, ale szybko temu zaniechała. Nawet jeżeli lady Parkinson nie należała (w jej mniemaniu) do osób szczególnie spostrzegawczych, nie były tutaj same.
— Jeżeli pomysł z gwiazdami cię zauroczył, to pozwolę sobie zasugerować umieszczenie tam gwiazdozbioru barana. Czyż nie jest to twój znak zodiaku? — W przeciwieństwie do rozmówczyni, zapamiętywała takie detale wybitnie dobrze. Na propozycję kupienia czegoś Sallowowi, Silke zamilkła. Nie była pewna czy to dobry pomysł, bo chociaż kusiło ją to wielce, to w je odczuciu nie wypadało. Ostatecznie nie odpowiedziała — przemilczenie wydawało się być prostsze. Ruszyła więc w stronę, z której przyszły. — Mógłby świecić po zmroku, wybijając się z morza gwiazd. Czy przesadzam?
— Oh, dobrze to słyszeć — to znaczyło, że mogła zignorować pragnienie pobiegnięcia za mężczyzną, który doprowadził do tego całego nieszczęścia — w takim razie wracajmy w stronę straganów. — Ulga w oczach Odetty była i jej ulgą. Odetchnęła w sposób zauważalny, podejmując tym samym ostateczny krok, aby rozwiać kłębiące się w głowie negatywne emocje. — Oczywiście — to rzekłszy, raz jeszcze machnęła różdżką. Sprawiła, że rozsypane w śniegu ciastka uniosły się do góry i pognały w stronę okolicznego kosza. Robiąc to przyglądała się bardziej Odettcie niż nim. Być może na zbyt długo zawiesiła spojrzenie na wąskich ustach, ale szybko temu zaniechała. Nawet jeżeli lady Parkinson nie należała (w jej mniemaniu) do osób szczególnie spostrzegawczych, nie były tutaj same.
— Jeżeli pomysł z gwiazdami cię zauroczył, to pozwolę sobie zasugerować umieszczenie tam gwiazdozbioru barana. Czyż nie jest to twój znak zodiaku? — W przeciwieństwie do rozmówczyni, zapamiętywała takie detale wybitnie dobrze. Na propozycję kupienia czegoś Sallowowi, Silke zamilkła. Nie była pewna czy to dobry pomysł, bo chociaż kusiło ją to wielce, to w je odczuciu nie wypadało. Ostatecznie nie odpowiedziała — przemilczenie wydawało się być prostsze. Ruszyła więc w stronę, z której przyszły. — Mógłby świecić po zmroku, wybijając się z morza gwiazd. Czy przesadzam?
if cats looked like frogs we'd realize what nasty, cruel little bastards they are. style. that's what people remember
motyw
motyw
Silke Multon
Zawód : Asystentka Sallowa, badaczka, numerolożka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
The truth may be out there, but the lies are inside your head.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Silke słusznie zauważała, ze Odetta nie była zbyt spostrzegawcza – ale nawet spostrzegane przez nią fakty na niewiele się zdawały kiedy nie potrafiła ich porządnie ze sobą połączyć. Jej zachowanie w domu mody albo przy eliksirach różniło się tak znacząco, że można było się zastanawiać, czy to na pewno ta sama osoba która na co dzień sięga po wręcz kiczowate obrazki z jednorożcami. Pewne rzeczy po prostu przyciągały jej skupienie, reszta zaś rozpraszała się jak liście rzucone na wiatr. Dlatego też w ogóle nie zwracała uwagę na wszelkiego rodzaju animozje pomiędzy jej służącą i Silke, bo nie spodziewała się w ogóle, że coś takiego by mogło być.
- Całe szczęście, smutno by było spotkać się tutaj na takie wydarzenie aby tylko zaraz uciec przez jakiś okropny wypadek. – Którym zresztą przestałaby się już przejmować. Gdyby była tu razem z bratem, Edward postąpiłby o wiele bardziej surowo niż ona, ale Odetta miała tyle zainteresowania kłopotami co spokojnie śpiący gumochłon. Zresztą, nie wypadało też aby lady, brońcie przodkowie, szarpała się z kimkolwiek podczas publicznego wydarzenia. Sama też od razu skierowała się z Silke w stronę tłumu (o ile można było w tym kontekście powiedzieć o Londynie), by wciągnąć się znów w wir zabawy.
- Ty zawsze pamiętasz takie szczegóły, to naprawdę ekscytujące! – Odetta chyba nie miała jakiegoś instynktu, który mógłby jej podpowiedzieć, że to nie jest koniecznie pozytywna sprawa. Bo w końcu nawet gdyby zorientowała się w tym, iż ktoś śledzi jej poczynania albo przesadnie się fascynuje, chyba nie do końcu uznałaby to jako problem. Przecież Parkinsonowie byli tak piękni, że chyba ciężko było przejść obok nich obojętnie, więc to nie aż tak dziwnie, prawda? A przecież taka dobra pamięć musiała Silke być bardzo pomocna w jej pracy! W końcu tyle miała na głowie – cokolwiek tam w końcu robiła – że to na sto procent pomagało. – Myślę że gwiazdy to bardzo ciekawa propozycja. Na pewno nie przesadzasz, im więcej pomysłów tym lepiej! Tylko blask by musiał być niezbyt intensywny, tak aby to nie zakłócało mojego snu.
Chyba nawet nie zwróciła do końca uwagi na przemilczenie tematu Sallowa, chociaż wątpliwe było, aby sama uznawała to za niestosowne. Zwłaszcza, że przecież nie byłoby niczym dziwnym jeżeli jej własna służka by jej coś kupiła. Oczywiście nie byłoby to wysokich lotów, ale to przecież oznaczałoby, że prawdziwie doceniała swoją panią!
- Ale tam zaczęłaś mówić o pracy. A jak twoje…twoje dziecko? – Chyba miała jakieś? Mogła przysiąc, że tak właśnie było, chociaż niekoniecznie wiedziała, czy to była dziewczynka czy chłopiec. Czemu nie potrafiła zapamiętywać takich prostych informacji? – Popatrz, tam mają jeszcze kandyzowane owoce i grzane wino, weźmiemy nieco? – Po tej pechowej sytuacji chyba powinna przejść jej ochota na wino, ale sama przecież się nie obleje, prawda?
- I proszę, jak coś ci się podoba to powiedz, w końcu niebawem będziemy mieć wielkie wydarzenia, warto poświętować!
- Całe szczęście, smutno by było spotkać się tutaj na takie wydarzenie aby tylko zaraz uciec przez jakiś okropny wypadek. – Którym zresztą przestałaby się już przejmować. Gdyby była tu razem z bratem, Edward postąpiłby o wiele bardziej surowo niż ona, ale Odetta miała tyle zainteresowania kłopotami co spokojnie śpiący gumochłon. Zresztą, nie wypadało też aby lady, brońcie przodkowie, szarpała się z kimkolwiek podczas publicznego wydarzenia. Sama też od razu skierowała się z Silke w stronę tłumu (o ile można było w tym kontekście powiedzieć o Londynie), by wciągnąć się znów w wir zabawy.
- Ty zawsze pamiętasz takie szczegóły, to naprawdę ekscytujące! – Odetta chyba nie miała jakiegoś instynktu, który mógłby jej podpowiedzieć, że to nie jest koniecznie pozytywna sprawa. Bo w końcu nawet gdyby zorientowała się w tym, iż ktoś śledzi jej poczynania albo przesadnie się fascynuje, chyba nie do końcu uznałaby to jako problem. Przecież Parkinsonowie byli tak piękni, że chyba ciężko było przejść obok nich obojętnie, więc to nie aż tak dziwnie, prawda? A przecież taka dobra pamięć musiała Silke być bardzo pomocna w jej pracy! W końcu tyle miała na głowie – cokolwiek tam w końcu robiła – że to na sto procent pomagało. – Myślę że gwiazdy to bardzo ciekawa propozycja. Na pewno nie przesadzasz, im więcej pomysłów tym lepiej! Tylko blask by musiał być niezbyt intensywny, tak aby to nie zakłócało mojego snu.
Chyba nawet nie zwróciła do końca uwagi na przemilczenie tematu Sallowa, chociaż wątpliwe było, aby sama uznawała to za niestosowne. Zwłaszcza, że przecież nie byłoby niczym dziwnym jeżeli jej własna służka by jej coś kupiła. Oczywiście nie byłoby to wysokich lotów, ale to przecież oznaczałoby, że prawdziwie doceniała swoją panią!
- Ale tam zaczęłaś mówić o pracy. A jak twoje…twoje dziecko? – Chyba miała jakieś? Mogła przysiąc, że tak właśnie było, chociaż niekoniecznie wiedziała, czy to była dziewczynka czy chłopiec. Czemu nie potrafiła zapamiętywać takich prostych informacji? – Popatrz, tam mają jeszcze kandyzowane owoce i grzane wino, weźmiemy nieco? – Po tej pechowej sytuacji chyba powinna przejść jej ochota na wino, ale sama przecież się nie obleje, prawda?
- I proszę, jak coś ci się podoba to powiedz, w końcu niebawem będziemy mieć wielkie wydarzenia, warto poświętować!
Odetta Parkinson
Zawód : ambasadorka Domu Mody Parkinson, alchemiczka
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
It’s a game of war
death, love
And sacrifice
death, love
And sacrifice
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
|19.12.1957 - Primrose & Zachary
Płatki śniegu opadały lekko na wyciągniętą dłoń lady Burke odzianą w skórzaną rękawiczkę. Patrzyła na misterny ich kształt, każdy z nich unikalny, z innym wzorem; natura potrafiła być zadziwiająca, a dla lady Burke stanowiła niezwykłą inspirację. Śnieg sypał z nieba leniwie, pojedynczymi płatkami jakby wiedział, że tego dnia ludzie przyszli świętować i choć na chwilę zapomnieć o horrorze wojny. Patrzyła na barwny i głośny tłum, który przechadzał się między straganami oglądając to co mieli na stołach wystawcy. Artyści i rzemieślnicy liczyli na to, że uda im się zarobić parę sykli na święta, a kupujący szukali czegoś co wpadnie im w oko. Primrose nie miała konkretnej potrzeby, ale sama będąc rzemieślnikiem potrafiła docenić prawdziwy kunszt wobec tego była skłonna kupić coś czego absolutnie nie potrzebowała.
Ubrana w szary, z dobrej jakości wełny płaszcza, obszyty czarnym lisem i haftowany w drobne wzory, płaszcz przemierzała kolejne alejki, a lady Burke cieszyła się tą chwilą samotności. Gdzieś, w odpowiedniej odległości szła służąca, która miała baczenie na lady Burke. Choć Primrose nie lubiła bycia pod opieką, tak zdawała sobie sprawę, że czasy mieli niespokojnie i nie chciała kłócić się z bratem odnośnie tej przezorności. Obiecała mu, że wychodząc samej zawsze będzie brała ze sobą skrzata lub służącą. Idąc, mimowolnie pocierała palec serdeczny, na którym jeszcze parę dni temu pysznił się pierścionek zaręczynowy. W styczniu miała planować wesele, by w lutym stać się lady Carrow, ale rzeczywistość zadecydowała inaczej i nagle wszystkie plany zostały odwołane. Nie czuła wielkiego żalu ani rozczarowania, choć bywały momenty kiedy obawiała się co dalej. Zerwane zaręczyny zawsze swego rodzaju piętno, znak, który ciężko było zmazać. Nadal jednak nie wiedziała czym dokładnie kierowali się nestorowie, ale tak jak zadecydowali o narzeczeństwie, tak samo podjęli decyzję o ich odwołaniu; nikt nie pytał samych zainteresowanych o zdanie. Istniała szansa, że zauważyli iż coś złego się między nimi dzieje. Ares uznał, że okłamywanie Primrose będzie dobrym kierunkiem działania, a sama lady Burke uznała, że nie będzie udawać kim nie jest i podeszła do całej sprawy zdroworozsądkowo, być może była zbyt chłodna dla lorda Carrow. Miała nadzieję, że go nie spotka na jarmarku, nie wiedziałaby co powiedzieć czy zrobić, a ucieczka i udawanie, że go nie widzi nie wchodziło w grę. Wykazałaby się całkowitym brakiem klasy.
Jej spojrzenie przykuły szklane wazony malowane przez ich sprzedawcę; wysokie, niskie, smukłe i pękate, każdy inny, unikatowy. Zastanawiała się czy, któryś by pasował do wnętrz Durham. Jeden płatek śniegu osiadł na jej rzęsach, delikatnym ruchem dłoni strąciła go i zatrzymała się nagle prawie wpadając na znajomego jej czarodzieja. Nie mieli okazji zbyt często zamienić parę zdań, choć bywali na tych samych spotkaniach, a ostatnio był jednym ze słuchaczy na koncercie w Palarnii Opium.
-Najmocniej przepraszam lordzie Shafiq - Odezwała się kobieta dając krok do tyłu uśmiechając się przy tym przepraszająco. Powinna bardziej uważać na to gdzie chodzi.
Płatki śniegu opadały lekko na wyciągniętą dłoń lady Burke odzianą w skórzaną rękawiczkę. Patrzyła na misterny ich kształt, każdy z nich unikalny, z innym wzorem; natura potrafiła być zadziwiająca, a dla lady Burke stanowiła niezwykłą inspirację. Śnieg sypał z nieba leniwie, pojedynczymi płatkami jakby wiedział, że tego dnia ludzie przyszli świętować i choć na chwilę zapomnieć o horrorze wojny. Patrzyła na barwny i głośny tłum, który przechadzał się między straganami oglądając to co mieli na stołach wystawcy. Artyści i rzemieślnicy liczyli na to, że uda im się zarobić parę sykli na święta, a kupujący szukali czegoś co wpadnie im w oko. Primrose nie miała konkretnej potrzeby, ale sama będąc rzemieślnikiem potrafiła docenić prawdziwy kunszt wobec tego była skłonna kupić coś czego absolutnie nie potrzebowała.
Ubrana w szary, z dobrej jakości wełny płaszcza, obszyty czarnym lisem i haftowany w drobne wzory, płaszcz przemierzała kolejne alejki, a lady Burke cieszyła się tą chwilą samotności. Gdzieś, w odpowiedniej odległości szła służąca, która miała baczenie na lady Burke. Choć Primrose nie lubiła bycia pod opieką, tak zdawała sobie sprawę, że czasy mieli niespokojnie i nie chciała kłócić się z bratem odnośnie tej przezorności. Obiecała mu, że wychodząc samej zawsze będzie brała ze sobą skrzata lub służącą. Idąc, mimowolnie pocierała palec serdeczny, na którym jeszcze parę dni temu pysznił się pierścionek zaręczynowy. W styczniu miała planować wesele, by w lutym stać się lady Carrow, ale rzeczywistość zadecydowała inaczej i nagle wszystkie plany zostały odwołane. Nie czuła wielkiego żalu ani rozczarowania, choć bywały momenty kiedy obawiała się co dalej. Zerwane zaręczyny zawsze swego rodzaju piętno, znak, który ciężko było zmazać. Nadal jednak nie wiedziała czym dokładnie kierowali się nestorowie, ale tak jak zadecydowali o narzeczeństwie, tak samo podjęli decyzję o ich odwołaniu; nikt nie pytał samych zainteresowanych o zdanie. Istniała szansa, że zauważyli iż coś złego się między nimi dzieje. Ares uznał, że okłamywanie Primrose będzie dobrym kierunkiem działania, a sama lady Burke uznała, że nie będzie udawać kim nie jest i podeszła do całej sprawy zdroworozsądkowo, być może była zbyt chłodna dla lorda Carrow. Miała nadzieję, że go nie spotka na jarmarku, nie wiedziałaby co powiedzieć czy zrobić, a ucieczka i udawanie, że go nie widzi nie wchodziło w grę. Wykazałaby się całkowitym brakiem klasy.
Jej spojrzenie przykuły szklane wazony malowane przez ich sprzedawcę; wysokie, niskie, smukłe i pękate, każdy inny, unikatowy. Zastanawiała się czy, któryś by pasował do wnętrz Durham. Jeden płatek śniegu osiadł na jej rzęsach, delikatnym ruchem dłoni strąciła go i zatrzymała się nagle prawie wpadając na znajomego jej czarodzieja. Nie mieli okazji zbyt często zamienić parę zdań, choć bywali na tych samych spotkaniach, a ostatnio był jednym ze słuchaczy na koncercie w Palarnii Opium.
-Najmocniej przepraszam lordzie Shafiq - Odezwała się kobieta dając krok do tyłu uśmiechając się przy tym przepraszająco. Powinna bardziej uważać na to gdzie chodzi.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Na takie wydarzenie. Na smutne stragany przykryte śniegiem i rozpaczą, mające dawać ludziom jakieś poczucie stabilności w czasach, kiedy tej stabilności brakowało zupełnie. Rzeczywistość, w której rozsypane przez Odettę ciastka mogły uratować komuś życie, mogła się wydawać piekielnie smutna, ale Silke odkryła w sobie jakąś obojętność. Nie chodziło tu oczywiście o brak świadomości będący domeną i tarczą ochronną jej towarzyszki. Silke dobrze wiedziała, jak działają takie słodkie kłamstewka, jak działa ułuda. Nie do końca jej się to podobało, ale też nie protestowała otwarcie — bo dlaczego by miała? Ostatecznie stawała się coraz mocniej częścią tego teatru, pisała odgrywane w nim sztuki. To wypełniało czas, zaspokajało ludzką ciekawość dotyczącą tego, co działo się za kurtyną nieosiągalną dla innych. Dawało pozorną stabilność, pozwalało na trwanie w codzienności bez zadawania sobie nieustannych pytań o sens wszystkiego i wszystkich. Nie obchodziło jej to. Nie obchodziły jej smutne twarze wojennych sierot, nie obchodziły jej nekrologi, nie obchodziły jej wdowy opłakujące swoich mężów — zależało jej tylko na sobie, na własnej satysfakcji, którą czerpała z towarzystwa wybranych osób, bo siebie zatraciła w tym wszystkim już dawno.
Jej słońce.
— Istotnie, chociaż mogłybyśmy przyjść tutaj również w inny dzień — zauważyła, ale nie skupiła się na tym aspekcie rozmowy — śmiało porzuciła go na rzecz innych. Na przykład na tym entuzjastycznym, pełnym uroczej nieświadomości komplemencie. Oh tak, Silke pamiętała wiele rzeczy, pewnie o wiele więcej niż lady Parkinson pamiętała, że kiedykolwiek jej powiedziała. Zapisywała to w notatnikach umieszczonych w głowie — jak to już miała w zwyczaju, i w sercu — tam gdzie powinna. Wspomnienie o tym wywołało na twarzy Silke delikatny pąs. Czerwień zalała jej policzki, zgrabnie omijając czubek nosa. Było jednak na tyle zimno, że pewnie nie dziwiło to wcale — każde słowo wypowiedziane przez nie od chwili spotkania, wiązało się z wypuszczeniem z ust białej mgiełki.
Była jej słońcem. Ona mogłaby być jej gwiazdą... migotać z tego obrazu, mrugać serdecznie. Obserwować, czy jej sen jest spokojny i pozbawiony trosk. Jak bardzo przerażona by była, gdyby wiedziała o tych absurdalnych fantazjach, o myśli jakoby usta Odetty miały być słodsze od jakiejkolwiek słodyczy, którą miałaby jej ofiarować? Tak bardzo się tego wstydziła, ale jednocześnie tak bardzo nie mogła tego powstrzymać.
Przygryzła wargę.
— Ma się... dobrze — to nie było coś, o czym mówiła szczególnie chętnie, ale widziała o musie stwarzania jakichkolwiek pozorów — osiągnął ten wiek, w którym zadaje dużo pytań, chce wszystkiego spróbować i uczy się o konsekwencjach tego co robi. — Z jakiegoś powodu wydało jej się to być koszmarnie mało interesujące. Może dlatego, że miała go przy sobie na co dzień? A może po prostu dlatego, że spełniała się w swojej roli tragicznie, odkąd jej mąż odszedł z tego przeklętego świata. I dlaczego właściwie o to pytała? Nie zwykła tego robić, mało o Edwinie pamiętała... Czy to było możliwe, że przyszedł jej czas?
Była zbyt przerażona, aby zapytać.
— Chętnie napiję się wina... — niech wypłucze z ust ten gorzki smak. — A co do wydarzeń — szybko podjęła nowy temat, chcąc odwrócić własną uwagę od tego, co wytrąciło ją z równowagi — czy to znaczy, że myślisz o prezencie na moje urodziny? — Czy to było wymuszenie?
Jej słońce.
— Istotnie, chociaż mogłybyśmy przyjść tutaj również w inny dzień — zauważyła, ale nie skupiła się na tym aspekcie rozmowy — śmiało porzuciła go na rzecz innych. Na przykład na tym entuzjastycznym, pełnym uroczej nieświadomości komplemencie. Oh tak, Silke pamiętała wiele rzeczy, pewnie o wiele więcej niż lady Parkinson pamiętała, że kiedykolwiek jej powiedziała. Zapisywała to w notatnikach umieszczonych w głowie — jak to już miała w zwyczaju, i w sercu — tam gdzie powinna. Wspomnienie o tym wywołało na twarzy Silke delikatny pąs. Czerwień zalała jej policzki, zgrabnie omijając czubek nosa. Było jednak na tyle zimno, że pewnie nie dziwiło to wcale — każde słowo wypowiedziane przez nie od chwili spotkania, wiązało się z wypuszczeniem z ust białej mgiełki.
Była jej słońcem. Ona mogłaby być jej gwiazdą... migotać z tego obrazu, mrugać serdecznie. Obserwować, czy jej sen jest spokojny i pozbawiony trosk. Jak bardzo przerażona by była, gdyby wiedziała o tych absurdalnych fantazjach, o myśli jakoby usta Odetty miały być słodsze od jakiejkolwiek słodyczy, którą miałaby jej ofiarować? Tak bardzo się tego wstydziła, ale jednocześnie tak bardzo nie mogła tego powstrzymać.
Przygryzła wargę.
— Ma się... dobrze — to nie było coś, o czym mówiła szczególnie chętnie, ale widziała o musie stwarzania jakichkolwiek pozorów — osiągnął ten wiek, w którym zadaje dużo pytań, chce wszystkiego spróbować i uczy się o konsekwencjach tego co robi. — Z jakiegoś powodu wydało jej się to być koszmarnie mało interesujące. Może dlatego, że miała go przy sobie na co dzień? A może po prostu dlatego, że spełniała się w swojej roli tragicznie, odkąd jej mąż odszedł z tego przeklętego świata. I dlaczego właściwie o to pytała? Nie zwykła tego robić, mało o Edwinie pamiętała... Czy to było możliwe, że przyszedł jej czas?
Była zbyt przerażona, aby zapytać.
— Chętnie napiję się wina... — niech wypłucze z ust ten gorzki smak. — A co do wydarzeń — szybko podjęła nowy temat, chcąc odwrócić własną uwagę od tego, co wytrąciło ją z równowagi — czy to znaczy, że myślisz o prezencie na moje urodziny? — Czy to było wymuszenie?
if cats looked like frogs we'd realize what nasty, cruel little bastards they are. style. that's what people remember
motyw
motyw
Silke Multon
Zawód : Asystentka Sallowa, badaczka, numerolożka
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
The truth may be out there, but the lies are inside your head.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Angielska pogoda niezmiennie była czymś, z czym Zachary nigdy nie radził sobie najlepiej. Gdy tylko temperatura spadała o kilka stopni, a wilgoć wzbierała, włosy szajcha Egiptu kręciły się, a on sam trząsł z zimna. Tegoroczna jesień oraz zima jeszcze bardziej dawały mu się we znaki, a każda zmiana temperatury przynosiła ból w stawach oraz sztywnienie mięśni. Nie wiedział, skąd pochodził problem i, prawdę mówiąc, nie zadał sobie jeszcze trudu ustalenia jego źródła. Zdołał jedynie, logicznie rozumując, ustalić początek, który nieszczególnie go zachwycił, a którym przejmował się znacznie bardziej niż tego chciał. Nawet gorące kąpiele nie przynosiły upragnionej ulgi, w zamian spędzał więcej czasu poza Wyspą, głównie w Londynie, powoli korzystając lepiej z ulic pozbawionych mugoli.
Ubrany w warstwy grubych, ciepłych ubrań, skryty pod abają obszytą futrem, z długim szalem służącym już tylko za dekorację, utrzymywał dystans od pozostałych. Samotność, którą się okrywał, towarzyszyła mu dostatecznie długo, by przyzwyczaił się, za nikłe towarzystwo mając jedynie Ammuna oraz własną służbę. Nie chciał z resztą zbyt długo udzielać się publicznie. Pozostawanie biernym obserwatorem również mu służyło, choć bycie zamyślonym nieszczególnie. A taki właśnie był Zachary na promenadzie przemienionej w rzędy straganów. Dość obojętnym, prawie nieobecnym wzrokiem wodził po bibelotach, pomniejszych co ciekawszych przedmiotach, jednak nie odnajdywał w tym żadnego zainteresowania. Wolnym, spacerowym krokiem pokonywał kolejne odległości. Nie starał się przysłuchiwać większości gwaru, który panował wokół i nawet z braku obecności mugolaków, pozostawał pod wrażeniem, jak wielu czarodziejów i czarownic potrafiło zgromadzić się w jednym miejscu. Zupełnie jak na placu podczas egzekucji. Tym razem jednak bezpieczeństwo było po ich stronie, a żaden incydent nie miał prawa mieć miejsca. Oby.
Bliskie spotkanie z inną osobą wyrwało go z zamyślenia. Nieobecny wzrok zyskał na ostrości, a jasne tęczówki zalśniły jaśniej. Przez krótki moment spoglądał na czarownicę, którą przecież nie tak dawno temu widział w dość szczególnych okolicznościach. Nie mógł jednak przypomnieć sobie, czy udało im się zamienić kilka słów w trakcie koncertu.
— Lady Burke — odezwał się krótko, oficjalnie. — Nic ci się nie stało, lady? — zapytał, uważnie przyglądając się damie. Nie wiedział, co spowodowało to dość nieoczekiwane spotkanie, lecz skoro trafił na tak obiecujące towarzystwo, nie wypadało z niego rezygnować. Byli z resztą obecni pośród ludu. — Może przejdziemy się tamtym rzędem, jeśli nie masz nic przeciwko? — Zaproponował, gestem dłoni wskazując na najbliższe skrzyżowanie, którego nie zdążył jeszcze dzisiaj odwiedzić.
Ubrany w warstwy grubych, ciepłych ubrań, skryty pod abają obszytą futrem, z długim szalem służącym już tylko za dekorację, utrzymywał dystans od pozostałych. Samotność, którą się okrywał, towarzyszyła mu dostatecznie długo, by przyzwyczaił się, za nikłe towarzystwo mając jedynie Ammuna oraz własną służbę. Nie chciał z resztą zbyt długo udzielać się publicznie. Pozostawanie biernym obserwatorem również mu służyło, choć bycie zamyślonym nieszczególnie. A taki właśnie był Zachary na promenadzie przemienionej w rzędy straganów. Dość obojętnym, prawie nieobecnym wzrokiem wodził po bibelotach, pomniejszych co ciekawszych przedmiotach, jednak nie odnajdywał w tym żadnego zainteresowania. Wolnym, spacerowym krokiem pokonywał kolejne odległości. Nie starał się przysłuchiwać większości gwaru, który panował wokół i nawet z braku obecności mugolaków, pozostawał pod wrażeniem, jak wielu czarodziejów i czarownic potrafiło zgromadzić się w jednym miejscu. Zupełnie jak na placu podczas egzekucji. Tym razem jednak bezpieczeństwo było po ich stronie, a żaden incydent nie miał prawa mieć miejsca. Oby.
Bliskie spotkanie z inną osobą wyrwało go z zamyślenia. Nieobecny wzrok zyskał na ostrości, a jasne tęczówki zalśniły jaśniej. Przez krótki moment spoglądał na czarownicę, którą przecież nie tak dawno temu widział w dość szczególnych okolicznościach. Nie mógł jednak przypomnieć sobie, czy udało im się zamienić kilka słów w trakcie koncertu.
— Lady Burke — odezwał się krótko, oficjalnie. — Nic ci się nie stało, lady? — zapytał, uważnie przyglądając się damie. Nie wiedział, co spowodowało to dość nieoczekiwane spotkanie, lecz skoro trafił na tak obiecujące towarzystwo, nie wypadało z niego rezygnować. Byli z resztą obecni pośród ludu. — Może przejdziemy się tamtym rzędem, jeśli nie masz nic przeciwko? — Zaproponował, gestem dłoni wskazując na najbliższe skrzyżowanie, którego nie zdążył jeszcze dzisiaj odwiedzić.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Po co było dostrzegać smutek kiedy można było się bawić? Kiedy te jasne przestrzenie wypełniały stragany, w powietrzu roznosił się zapach słodkości, a ona nie miała problemu aby mieć obok siebie przyjaciół, którzy chowali przed nią wojnę. W innym wypadku starała się nie myśleć zbytnio o głodujących ludziach. Czasem się nie dało, kiedy damy szlacheckie organizowały akcje, ale w innym wypadku się dawało, prawda?
- Zawsze też możemy przyjść w inny dzień! Znaczy chyba nie do końca, bo na pewno masz sporo czasu który musisz poświęcić na pracę! Ah, to zawsze jest takie dziwne, w końcu teraz chyba w końcu przerwa świąteczna, to wydaje się, że chyba powinno być nieco więcej. – Znała rytm życia Domu Mody i opery Lestrange oraz baletów, bo chodziła na przedstawienia. Ale do innych rzeczy do których nie była przyzwyczajona, to po prostu ignorowała resztę. Chciałaby pewnie aby Edward jedynie wyznaczał jej zadania, ale na to miał za mało czasu i nie chciała go o to prosić.
- To dobrze! Jeżeli nie wiem, potrzebowałabyś czegoś, to pisz śmiało. Mieliśmy ostatnio napływ nowości do kolekcji dziecięcej, a przecież wiesz, jak ja uwielbiam ubierać ludzi, a ostatnio też przyszli klienci, lord Bulstrode z synem i lady Cressida Fawley. I też mowa o dzieciach było, to człowiekowi od razu takie skojarzenia. – W sumie nie była jeszcze wydawana za mąż, chociaż pewnie w niedalekiej przyszłości będzie ją to czekało. W końcu nie mogła zostać starą panną, bo oznaczało to znacznie gorszy mariaż. A na to rodzina nie mogła pozwolić.
- W takim razie, wybierz co tam ci pasuje do picia, chyba dodają różne owoce. – Uśmiechnęła się, znów łapiąc Silke pod ramię. Jak gdyby nigdy nic, jakby w tym czasie nic się nie wydarzyło. Jakby wszystkie sytuacje tego dnia i tego świata nagle obróciły się tyłem, zostawiając tylko je dwie i rozmowę na temat obrazków z jednorożcami i nowych mufek i wszystkiego, co wojną i problemami nie było.
- Na pewno myślę! – Nie myślała! Ale skoro Silke już powiedziała coś na ten temat, musiała zdecydowanie pomyśleć o tym, aby sprawić coś pani Multon. Musiała też zapytać, kiedy dokładnie miała te urodziny…eh, było to tak dziwaczne, że nie umiała pamiętać takich rzeczy, że może powinna zapytać służącą aby ona to wszystko zapisała. Bez dalszego rozmyślania na te tematy, skierowała się w stronę straganów, poświęcając się reszcie dnia na spoglądaniu na ładne obrazki o rozmawianiu o jedzeniu i jednorożcach.
ztx2 Silke i Odetta
- Zawsze też możemy przyjść w inny dzień! Znaczy chyba nie do końca, bo na pewno masz sporo czasu który musisz poświęcić na pracę! Ah, to zawsze jest takie dziwne, w końcu teraz chyba w końcu przerwa świąteczna, to wydaje się, że chyba powinno być nieco więcej. – Znała rytm życia Domu Mody i opery Lestrange oraz baletów, bo chodziła na przedstawienia. Ale do innych rzeczy do których nie była przyzwyczajona, to po prostu ignorowała resztę. Chciałaby pewnie aby Edward jedynie wyznaczał jej zadania, ale na to miał za mało czasu i nie chciała go o to prosić.
- To dobrze! Jeżeli nie wiem, potrzebowałabyś czegoś, to pisz śmiało. Mieliśmy ostatnio napływ nowości do kolekcji dziecięcej, a przecież wiesz, jak ja uwielbiam ubierać ludzi, a ostatnio też przyszli klienci, lord Bulstrode z synem i lady Cressida Fawley. I też mowa o dzieciach było, to człowiekowi od razu takie skojarzenia. – W sumie nie była jeszcze wydawana za mąż, chociaż pewnie w niedalekiej przyszłości będzie ją to czekało. W końcu nie mogła zostać starą panną, bo oznaczało to znacznie gorszy mariaż. A na to rodzina nie mogła pozwolić.
- W takim razie, wybierz co tam ci pasuje do picia, chyba dodają różne owoce. – Uśmiechnęła się, znów łapiąc Silke pod ramię. Jak gdyby nigdy nic, jakby w tym czasie nic się nie wydarzyło. Jakby wszystkie sytuacje tego dnia i tego świata nagle obróciły się tyłem, zostawiając tylko je dwie i rozmowę na temat obrazków z jednorożcami i nowych mufek i wszystkiego, co wojną i problemami nie było.
- Na pewno myślę! – Nie myślała! Ale skoro Silke już powiedziała coś na ten temat, musiała zdecydowanie pomyśleć o tym, aby sprawić coś pani Multon. Musiała też zapytać, kiedy dokładnie miała te urodziny…eh, było to tak dziwaczne, że nie umiała pamiętać takich rzeczy, że może powinna zapytać służącą aby ona to wszystko zapisała. Bez dalszego rozmyślania na te tematy, skierowała się w stronę straganów, poświęcając się reszcie dnia na spoglądaniu na ładne obrazki o rozmawianiu o jedzeniu i jednorożcach.
ztx2 Silke i Odetta
Odetta Parkinson
Zawód : ambasadorka Domu Mody Parkinson, alchemiczka
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
It’s a game of war
death, love
And sacrifice
death, love
And sacrifice
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
|odp. na post Zacharego
Ostatnio pozwalała sobie na zamyślenie, być może to klimat świąteczny, zbliżającej się gwiazdki tak ją nastrajał, a może fakt, że jeszcze parę dni temu jej umysł skupił się na weselu, które miało odbyć się w lutym, a teraz mając świadomość, że nie będzie panna młodą potrzebowała czas i siły przekierować na inne działania. Były nimi głównie akcje charytatywne, ale czuła, że jest w stanie zrobić coś więcej, że potrafi robić inne rzeczy niż się uśmiechać i ładnie wyglądać. Primrose była kobietą czynu gdzie gesty znaczyły więcej niż słowa, często puste i wypowiadane bez pokrycia w rzeczywistości. Pragnęła się wykazać i sięgać szczytów swoich możliwości. Nauka stała przed nią otworem, wystarczyło sięgnąć po odpowiednia dziedzinę, a ta przecież leżała przed nią: artefakty z każdego krańca świata. Ostatnio wysłała list do lorda Shafiq’a z prośbą o pomoc w pracy nad egipskimi znaleziskami sprzed wieków. Czarodziej zaoferował jej swoją pomoc za co była mu bardzo wdzięczna. Przetłumaczone manuskrypty wnosiły wiele do jej pracy badawczej.
Na jarmarku, pozwalając aby myśli płynęły swobodnie nie dostrzegła go w pierwszej chwili.
-To nic takiego. - Zapewniła mężczyznę, a mały kłębek pary wydobył się z jej ust kiedy mówiła. -Zapatrzyłam się na to co prezentowane jest na kramach. - Pospieszyła z wyjaśnieniem, bo nawet jeżeli zbytnio nie przejmowała się pewnymi zasadami, które były sztuczne i nie pasowało do obecnych czasów, to jednak nie miała w zwyczaju wpadać na ludzi w czasie spaceru. Lord Shafiq nie wydawał się być urażony tym nagłym wtargnięciem kobiety, wręcz zaproponował aby dalszą drogę przebyli wspólnie. Przystała na taką propozycję, gdyż do tej pory nie miała zbyt wielu okazji aby zamienić z nim parę słów. Ruszyła dalej promenadą w stronę wskazanego skrzyżowania.
-Korzystając z okazji pragnę podziękować za pomoc przy artefaktach. - Zaczęła powoli zerkając z ukosa na mężczyznę. -Pisma, które lord przysłał bardzo mi pomogły i ułatwiły określenie znaczenia danych artefaktów oraz ich pochodzenia.
Praca nad przedmiotami, z którymi nie miała wcześniej styczności zawsze przynosiła dreszcz emocji ale i dużą dozę niepewności. Edgar bywał często w Egipcie, ale nawet on nie był wstanie pomóc ze wszystkim siostrze. Nie miała łatwości w prowadzeniu rozmów o niczym i o wszystkim, skupiona na konkretach milczała nie wiedząc co więcej powiedzieć. Co jakiś czas zerkała na wystawione towary w skromnych straganach; była raczej milczącym towarzyszem spaceru nieprzywykłym do ciągłego mówienia. Pomyślała, że musiała być kiepskim towarzyszem dla Zacharego kiedy tak szli w milczeniu, a ona nie szukała wciąż tematów do rozmów.
Ostatnio pozwalała sobie na zamyślenie, być może to klimat świąteczny, zbliżającej się gwiazdki tak ją nastrajał, a może fakt, że jeszcze parę dni temu jej umysł skupił się na weselu, które miało odbyć się w lutym, a teraz mając świadomość, że nie będzie panna młodą potrzebowała czas i siły przekierować na inne działania. Były nimi głównie akcje charytatywne, ale czuła, że jest w stanie zrobić coś więcej, że potrafi robić inne rzeczy niż się uśmiechać i ładnie wyglądać. Primrose była kobietą czynu gdzie gesty znaczyły więcej niż słowa, często puste i wypowiadane bez pokrycia w rzeczywistości. Pragnęła się wykazać i sięgać szczytów swoich możliwości. Nauka stała przed nią otworem, wystarczyło sięgnąć po odpowiednia dziedzinę, a ta przecież leżała przed nią: artefakty z każdego krańca świata. Ostatnio wysłała list do lorda Shafiq’a z prośbą o pomoc w pracy nad egipskimi znaleziskami sprzed wieków. Czarodziej zaoferował jej swoją pomoc za co była mu bardzo wdzięczna. Przetłumaczone manuskrypty wnosiły wiele do jej pracy badawczej.
Na jarmarku, pozwalając aby myśli płynęły swobodnie nie dostrzegła go w pierwszej chwili.
-To nic takiego. - Zapewniła mężczyznę, a mały kłębek pary wydobył się z jej ust kiedy mówiła. -Zapatrzyłam się na to co prezentowane jest na kramach. - Pospieszyła z wyjaśnieniem, bo nawet jeżeli zbytnio nie przejmowała się pewnymi zasadami, które były sztuczne i nie pasowało do obecnych czasów, to jednak nie miała w zwyczaju wpadać na ludzi w czasie spaceru. Lord Shafiq nie wydawał się być urażony tym nagłym wtargnięciem kobiety, wręcz zaproponował aby dalszą drogę przebyli wspólnie. Przystała na taką propozycję, gdyż do tej pory nie miała zbyt wielu okazji aby zamienić z nim parę słów. Ruszyła dalej promenadą w stronę wskazanego skrzyżowania.
-Korzystając z okazji pragnę podziękować za pomoc przy artefaktach. - Zaczęła powoli zerkając z ukosa na mężczyznę. -Pisma, które lord przysłał bardzo mi pomogły i ułatwiły określenie znaczenia danych artefaktów oraz ich pochodzenia.
Praca nad przedmiotami, z którymi nie miała wcześniej styczności zawsze przynosiła dreszcz emocji ale i dużą dozę niepewności. Edgar bywał często w Egipcie, ale nawet on nie był wstanie pomóc ze wszystkim siostrze. Nie miała łatwości w prowadzeniu rozmów o niczym i o wszystkim, skupiona na konkretach milczała nie wiedząc co więcej powiedzieć. Co jakiś czas zerkała na wystawione towary w skromnych straganach; była raczej milczącym towarzyszem spaceru nieprzywykłym do ciągłego mówienia. Pomyślała, że musiała być kiepskim towarzyszem dla Zacharego kiedy tak szli w milczeniu, a ona nie szukała wciąż tematów do rozmów.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
k6 - 5
Występował raz w tygodniu, traktował to bardziej jak zabawę, formę treningu, niżeli rzeczywisty spektakl, tutaj nie było na to warunków - sklepienia układały się zbyt nisko, a zaczarowane przyrządy dawały mu za małe pole do popisu, nie miał tu też pełnej oprawy i znacznie trudniej było o odpowiedni strój, zimowy chłód wdzierał się pod płachty namiotu, zmuszając go do szczelniejszego zakrycia ciała, co z kolei mocniej krępowało ruchy. Do sakiewki wpadały jednak kolejne knuty, a on odkładał pieniądze, mając w pamięci Aurorę, jej stan i dane jej przyrzeczenie. Miał znaleźć lepszą pracę, ale odkładał to dzień po dniu, miał przestać kraść, ale będzie musiał zacząć - bo uczciwie nie zdobędzie tych pieniędzy. Wychodził z namiotów rozrywkowych okryty niedbale zapiętą kurtką, rozrzucone w nieładzie włosy były pozostałością po świeżo zakończonym występie, w znużeniu nie odmówił zaproponowanego mu poczęstunku - podsunięta mu pod nos taca pachniała obezwładniająco, niosąc aromat owoców, o których istnieniu już ledwie pamiętał. Wziął jedno z pieczonych jabłek w papierze, pachnące korzennymi przyprawami, wgryzając się w jeszcze ciepłe bez zawahania; wziął też szklaneczkę z ginem, który upił jednym łykiem, choć nie potrzebował rozgrzania - występ mu to zagwarantował. Zajęty owocem szedł, nie dostrzegając przed sobą czarodzieja; wszedł w niego z impetem, potrącając między tłumem.
- Przepraszam - zawołał niemal od razu, chyba bardziej niż czarodziejem zajmując się jabłkiem, które omal nie wypadło mu z rąk; pochwycił je jednak zręcznie, dopiero po złapaniu stabilnego chwytu oglądając się na czarodzieja. To chyba był jakiś pieprzony żart. - T... - Tato? Obejrzał się na bok, obok przechodził czarodziej z winem - jego też potrącił, a cała zawartość napoju wylądowała na szacie ojca. Świetnie, znowu uzna to za spisek, może nawet uzna, że próbował go zamordować. - To moja wina - dodał, chwytając postronnego czarodzieja za ramię i odpychając go bez zastanowienia na bok, powinien stąd zmiatać, zanim będzie za późno. - Pomóc panu? - zapytał ojca, pod ich nogami skrzyły się odłamki naczynia, wino było gorące, ale przecież to nic poważnego. Zmiataj, no już, wypchnął obcego w tłum.
Występował raz w tygodniu, traktował to bardziej jak zabawę, formę treningu, niżeli rzeczywisty spektakl, tutaj nie było na to warunków - sklepienia układały się zbyt nisko, a zaczarowane przyrządy dawały mu za małe pole do popisu, nie miał tu też pełnej oprawy i znacznie trudniej było o odpowiedni strój, zimowy chłód wdzierał się pod płachty namiotu, zmuszając go do szczelniejszego zakrycia ciała, co z kolei mocniej krępowało ruchy. Do sakiewki wpadały jednak kolejne knuty, a on odkładał pieniądze, mając w pamięci Aurorę, jej stan i dane jej przyrzeczenie. Miał znaleźć lepszą pracę, ale odkładał to dzień po dniu, miał przestać kraść, ale będzie musiał zacząć - bo uczciwie nie zdobędzie tych pieniędzy. Wychodził z namiotów rozrywkowych okryty niedbale zapiętą kurtką, rozrzucone w nieładzie włosy były pozostałością po świeżo zakończonym występie, w znużeniu nie odmówił zaproponowanego mu poczęstunku - podsunięta mu pod nos taca pachniała obezwładniająco, niosąc aromat owoców, o których istnieniu już ledwie pamiętał. Wziął jedno z pieczonych jabłek w papierze, pachnące korzennymi przyprawami, wgryzając się w jeszcze ciepłe bez zawahania; wziął też szklaneczkę z ginem, który upił jednym łykiem, choć nie potrzebował rozgrzania - występ mu to zagwarantował. Zajęty owocem szedł, nie dostrzegając przed sobą czarodzieja; wszedł w niego z impetem, potrącając między tłumem.
- Przepraszam - zawołał niemal od razu, chyba bardziej niż czarodziejem zajmując się jabłkiem, które omal nie wypadło mu z rąk; pochwycił je jednak zręcznie, dopiero po złapaniu stabilnego chwytu oglądając się na czarodzieja. To chyba był jakiś pieprzony żart. - T... - Tato? Obejrzał się na bok, obok przechodził czarodziej z winem - jego też potrącił, a cała zawartość napoju wylądowała na szacie ojca. Świetnie, znowu uzna to za spisek, może nawet uzna, że próbował go zamordować. - To moja wina - dodał, chwytając postronnego czarodzieja za ramię i odpychając go bez zastanowienia na bok, powinien stąd zmiatać, zanim będzie za późno. - Pomóc panu? - zapytał ojca, pod ich nogami skrzyły się odłamki naczynia, wino było gorące, ale przecież to nic poważnego. Zmiataj, no już, wypchnął obcego w tłum.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Bywał tutaj często, ale nie na tyle często, by ujrzeć na scenie własnego syna. Prawdę mówiąc, nie interesował się zresztą sztuką, zwłaszcza tą popularną, dla tłumu, dla plebsu. Był świadom własnych braków w tej dziedzinie - kultura jest wszak siostrą propagandy, musiał zrozumieć ją jak najlepiej. Miał jednak od tego konsultantów, doradców, znajomych - a samemu nie był zbyt wrażliwy na piękno. Spędzając w pracy (zbyt) wiele czasu ze sztukami pięknymi, nie zerkał nawet na scenę, nie teraz, nie podczas samotnego spaceru. Jego głowę zaprzątały wszak ważniejsze myśli, śmiałe plany wprowadzenia cenzury w Londynie i w całej Anglii, irytujące wspomnienie tamtych obrzydliwych ulotek znalezionych przez Silke, rozważania na temat ostatniej rozmowy z Ministrem...
...cokolwiek, co mogło odciągnąć jego uwagę od rozsadzającej czaszkę migreny i niechcianych emocji.
Wczoraj wpadł w końcu w mroczny wir wspomnień i emocji, w chaotyczny huragan podsycany alkoholem i tamtymi okropnymi listami. Nie powinien ich nigdy wysłać, nie powinien utrzymywać z Marcelliusem kontaktu, nie powinien pisać nic o tamtym Niemcu - chyba teraz żałował. Albo próbował żałować, bo w głębi serca czuł przecież, że syn miał prawo wiedzieć. Że był mu winny chociaż to - ostatnią przysługę dla niego i dla Layli.
Zmarszczył lekko brwi, spoglądając gdzieś na bruk. Nigdy więcej. Nadmiaru alkoholu, pochopnych listów, ostatnich przysług i niewdzięczności.
Był poważnym politykiem, był sługą Czarnego Pana, był...
-Oof! - wyrwało mu się z zaskoczenia i bólu, gdy poczuł zderzenie, a potem bolesne gorąco na torsie. Nie został poparzony, na szczęście - pierwszą falę płynu wchłonął wełniany płaszcz. Czerwony trunek, chyba wino, szybko przesiąkał jednak na nową, elegancką szatę.
Przywrócony do rzeczywistości Cornelius uniósł gniewnie głowę i spiorunował spojrzeniem nieznajomego czarodzieja. Młodziutkiego bruneta, który bąkał pod nosem jakieś przeprosiny i wyglądał, jakby dopiero co skończył Hogwart.
Już otworzył usta, by zbesztać młodzieńca i przyjąć te przeprosiny z wyższością, gdy...
...usłyszał i zobaczył ducha.
Otworzył szerzej oczy, bo ostatnim, czego dzisiaj się spodziewał, był widok Marcelliusa. Nazywającego go panem, co dziwnie zgrzytało po gniewnych listach, jakie młody wysyłał w nocy.
Zamrugał, gdy syn odepchnął czarodzieja - a więc wzrok nie płatał mu figli, Marcellius w istocie stał przed nim, cały i zdrowy i znów bawiący się w... chuligana? Bohatera? Sam już nie wiedział, nie chciał wiedzieć - przed oczyma zatańczyły mu pytania pani Rookwood z listu, w uszach dźwięczały żale lady Black, w nozdrzach czuł smród odwiedzonego w październiku Tower i potrafił się skupić jedynie na myśli jak wielki zawód sprawiał mu Marcellius wciąż pakując się w kłopoty i...
-Telamo sacculo. - warknął, sięgając po różdżkę i celując w plecy nieznajomego czarodzieja.
Posłał Marcelliusowi nieprzeniknione, gniewne spojrzenie. Zwykle doskonale panował nad własnymi uczuciami, ale teraz poczuł coś jeszcze gorszego niż kac. Poczuł nieokiełznaną złość, jeszcze gorętszą od wina na własnej szacie.
Szybko oderwał od syna wzrok, jakby wstydząc się własnych emocji.
-Co to miało znaczyć?! Chuligaństwo jest karane na tym jarmarku. POLICJA! - wrzasnął, pokazując palcem na młodego bruneta. Krzyk dotarł do pobliskiego patrolu, funkcjonariusze spojrzeli po sobie, a następnie w oczach jednego pojawił się błysk rozpoznania. Znali Rzecznika Ministerstwa Magii, bywał tutaj dość regularnie.
Zaczęli zbliżać się w stronę zbiegowiska, a Cornelius dopiero wtedy zareagował na słowa Marcelliusa.
-Dziękuję za pomoc, poradzę sobie. - odparł z jadowitym uśmiechem. -Miło wiedzieć, że nie wszyscy młodzi ludzie są źle wychowani. - dodał, spoglądając na syna wymownie.
Nie wychowałem cię, gdy był na to czas, więc muszę to zrobić teraz. Lekcja pierwsza: obserwuj, jak kończą chuligani.
Telamo sacculo w plecy npc
...cokolwiek, co mogło odciągnąć jego uwagę od rozsadzającej czaszkę migreny i niechcianych emocji.
Wczoraj wpadł w końcu w mroczny wir wspomnień i emocji, w chaotyczny huragan podsycany alkoholem i tamtymi okropnymi listami. Nie powinien ich nigdy wysłać, nie powinien utrzymywać z Marcelliusem kontaktu, nie powinien pisać nic o tamtym Niemcu - chyba teraz żałował. Albo próbował żałować, bo w głębi serca czuł przecież, że syn miał prawo wiedzieć. Że był mu winny chociaż to - ostatnią przysługę dla niego i dla Layli.
Zmarszczył lekko brwi, spoglądając gdzieś na bruk. Nigdy więcej. Nadmiaru alkoholu, pochopnych listów, ostatnich przysług i niewdzięczności.
Był poważnym politykiem, był sługą Czarnego Pana, był...
-Oof! - wyrwało mu się z zaskoczenia i bólu, gdy poczuł zderzenie, a potem bolesne gorąco na torsie. Nie został poparzony, na szczęście - pierwszą falę płynu wchłonął wełniany płaszcz. Czerwony trunek, chyba wino, szybko przesiąkał jednak na nową, elegancką szatę.
Przywrócony do rzeczywistości Cornelius uniósł gniewnie głowę i spiorunował spojrzeniem nieznajomego czarodzieja. Młodziutkiego bruneta, który bąkał pod nosem jakieś przeprosiny i wyglądał, jakby dopiero co skończył Hogwart.
Już otworzył usta, by zbesztać młodzieńca i przyjąć te przeprosiny z wyższością, gdy...
...usłyszał i zobaczył ducha.
Otworzył szerzej oczy, bo ostatnim, czego dzisiaj się spodziewał, był widok Marcelliusa. Nazywającego go panem, co dziwnie zgrzytało po gniewnych listach, jakie młody wysyłał w nocy.
Zamrugał, gdy syn odepchnął czarodzieja - a więc wzrok nie płatał mu figli, Marcellius w istocie stał przed nim, cały i zdrowy i znów bawiący się w... chuligana? Bohatera? Sam już nie wiedział, nie chciał wiedzieć - przed oczyma zatańczyły mu pytania pani Rookwood z listu, w uszach dźwięczały żale lady Black, w nozdrzach czuł smród odwiedzonego w październiku Tower i potrafił się skupić jedynie na myśli jak wielki zawód sprawiał mu Marcellius wciąż pakując się w kłopoty i...
-Telamo sacculo. - warknął, sięgając po różdżkę i celując w plecy nieznajomego czarodzieja.
Posłał Marcelliusowi nieprzeniknione, gniewne spojrzenie. Zwykle doskonale panował nad własnymi uczuciami, ale teraz poczuł coś jeszcze gorszego niż kac. Poczuł nieokiełznaną złość, jeszcze gorętszą od wina na własnej szacie.
Szybko oderwał od syna wzrok, jakby wstydząc się własnych emocji.
-Co to miało znaczyć?! Chuligaństwo jest karane na tym jarmarku. POLICJA! - wrzasnął, pokazując palcem na młodego bruneta. Krzyk dotarł do pobliskiego patrolu, funkcjonariusze spojrzeli po sobie, a następnie w oczach jednego pojawił się błysk rozpoznania. Znali Rzecznika Ministerstwa Magii, bywał tutaj dość regularnie.
Zaczęli zbliżać się w stronę zbiegowiska, a Cornelius dopiero wtedy zareagował na słowa Marcelliusa.
-Dziękuję za pomoc, poradzę sobie. - odparł z jadowitym uśmiechem. -Miło wiedzieć, że nie wszyscy młodzi ludzie są źle wychowani. - dodał, spoglądając na syna wymownie.
Nie wychowałem cię, gdy był na to czas, więc muszę to zrobić teraz. Lekcja pierwsza: obserwuj, jak kończą chuligani.
Telamo sacculo w plecy npc
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Cornelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 4
'k100' : 4
Otworzył oczy szerzej, kiedy jego ojciec dobył różdżki; w pierwszej chwili nie wiedział, nie mógł wiedzieć, czy zamierzał skierować ją na niego, czy na drugiego czarodzieja, inkantacja, która nie przyniosła oczekiwanego efektu, nie pozostawiła jednak złudzeń. Kątem oka wychwycił przerażoną sylwetkę, nei było w tym żadnego chuligaństwa, przecież o tym wiedział, to on na nich wpadł, to on spowodował to zdarzenie. Kto rzucał zaklęcia w cudze plecy? Plecy! Do reszty go porąbało, ale nie pierwszy raz był przecież świadkiem szaleństwa własnego ojca. Uchwycił jego gniewne spojrzenie, pewien, że wyczuwał w nim ostrzegawczą nutę, ale wymienione wczorajszego dnia listy pozostawiały cień nadziei - drobnej, subtelnej, ledwie cień, ale jednak, że pozostały w nim jeszcze resztki człowieczeństwa. Pewien mógł być jednego, o nic tak nie dbał ja o własne dobre imię.
Stal między nimi, w tych krzykach, rozpaczliwie szukając rozwiązania. Próbował wepchnąć chłopaka w tłum, ale czarodzieje rozstąpili się przed nim na dźwięk wezwanej policji. Tak się chcesz bawić, co? Spojrzał na pobliski patrol, który obudził się głosem jego ojca i zaczął zmierzać w kierunku, spojrzał na chłopaka, którego twarz pobladła jak kreda, spojrzał wreszcie na ojca, chmurnego i odległego jak zawsze.
- Dziękuję panu za pochwałę, panie Sallow - odpowiedział, cedząc słowa. Lodowato, niechętnie, podle i zajadle. To, co czuł względem niego, było czystą nienawiścią. - Nie wiem, jak mogłem pomyśleć, że mógłby pan potrzebować pomocy. Bardzo cieszę się, że potrafi pan sobie poradzić sam. - Bez obstawy legionu policji jakby ktoś zamierzał ci urżnąć łeb, a nie potknął się o jeden z chrzanionych kamieni leżących na deptaku odkąd tacy jak ty zrujnowali całe to miasto. Miał ochotę splunąć mu pod nogi, ale to by niczego nie zmieniło. - Zawsze był pan moim idolem. Chciałbym mieć pana życiową mądrość - dodał, podnosząc głos, na tyle, by zbiorowisko wokół, które zaczęło się tworzyć, wokół Corneliusa, ale i wokół chłopaka, mogło go doskonale słyszeć. Nie dbał nadto o obrany ton głosu, był bardziej jadowity, niż być powinien. Nie obchodziło go to. - Naprawdę, tak się cieszę, że mogłem pana dzisiaj spotkać - dodał bez zawahania, postępując w niego jeszcze pół kroku - ton wciąż był podniesiony, chciał przykuć ku sobie uwagę jak największej ilości uszu. Pewnie liczyłeś na dyskrecję, co, tato, w dupie mam twoją dyskrecję. Przestań wysługiwać się innymi. Nabierz szacunku do ludzi. Nie jesteś pępkiem świata. - Nie zawiódł mnie pan! Zawsze litościwy, tak łatwo puszcza pan drobne przewiny w niepamięć. Pana miłosierne serce mogłoby być symbolem Ministerstwa Magii! Jak szczerym i dobrym trzeba być człowiekiem, by tak potraktować chuligana, który zbłądził, choć nie chciał przecież uczynić panu krzywdy? Jest pan taki wyrozumiały, że zdecydował pan puścić ten wstrętny uczynek w niepamięć, nie chowając urazy do tego młodego człowieka! Czarodzieja!! Jest pan taki silny, taki dzielny! Za nic ma pan tę obrazę, za nic gorąc rozgrzanego wina! Brawa! Brawa dla pana Sallowa! Tak dzielnie to zniósł! - zawołał już głośno, klaszcząc w dłonie, odwracając się do ludzi i gestem zachęcając ich, by uczynili to samo; z takim przekonaniem, jakby mu było wszystko jedno, czy ktoś to zrobi. No dalej, powiesz im teraz, że tak naprawdę jesteś wstrętny i bezduszny?
Spieprzaj, młody, dawno cię tu miało nie być.
Stal między nimi, w tych krzykach, rozpaczliwie szukając rozwiązania. Próbował wepchnąć chłopaka w tłum, ale czarodzieje rozstąpili się przed nim na dźwięk wezwanej policji. Tak się chcesz bawić, co? Spojrzał na pobliski patrol, który obudził się głosem jego ojca i zaczął zmierzać w kierunku, spojrzał na chłopaka, którego twarz pobladła jak kreda, spojrzał wreszcie na ojca, chmurnego i odległego jak zawsze.
- Dziękuję panu za pochwałę, panie Sallow - odpowiedział, cedząc słowa. Lodowato, niechętnie, podle i zajadle. To, co czuł względem niego, było czystą nienawiścią. - Nie wiem, jak mogłem pomyśleć, że mógłby pan potrzebować pomocy. Bardzo cieszę się, że potrafi pan sobie poradzić sam. - Bez obstawy legionu policji jakby ktoś zamierzał ci urżnąć łeb, a nie potknął się o jeden z chrzanionych kamieni leżących na deptaku odkąd tacy jak ty zrujnowali całe to miasto. Miał ochotę splunąć mu pod nogi, ale to by niczego nie zmieniło. - Zawsze był pan moim idolem. Chciałbym mieć pana życiową mądrość - dodał, podnosząc głos, na tyle, by zbiorowisko wokół, które zaczęło się tworzyć, wokół Corneliusa, ale i wokół chłopaka, mogło go doskonale słyszeć. Nie dbał nadto o obrany ton głosu, był bardziej jadowity, niż być powinien. Nie obchodziło go to. - Naprawdę, tak się cieszę, że mogłem pana dzisiaj spotkać - dodał bez zawahania, postępując w niego jeszcze pół kroku - ton wciąż był podniesiony, chciał przykuć ku sobie uwagę jak największej ilości uszu. Pewnie liczyłeś na dyskrecję, co, tato, w dupie mam twoją dyskrecję. Przestań wysługiwać się innymi. Nabierz szacunku do ludzi. Nie jesteś pępkiem świata. - Nie zawiódł mnie pan! Zawsze litościwy, tak łatwo puszcza pan drobne przewiny w niepamięć. Pana miłosierne serce mogłoby być symbolem Ministerstwa Magii! Jak szczerym i dobrym trzeba być człowiekiem, by tak potraktować chuligana, który zbłądził, choć nie chciał przecież uczynić panu krzywdy? Jest pan taki wyrozumiały, że zdecydował pan puścić ten wstrętny uczynek w niepamięć, nie chowając urazy do tego młodego człowieka! Czarodzieja!! Jest pan taki silny, taki dzielny! Za nic ma pan tę obrazę, za nic gorąc rozgrzanego wina! Brawa! Brawa dla pana Sallowa! Tak dzielnie to zniósł! - zawołał już głośno, klaszcząc w dłonie, odwracając się do ludzi i gestem zachęcając ich, by uczynili to samo; z takim przekonaniem, jakby mu było wszystko jedno, czy ktoś to zrobi. No dalej, powiesz im teraz, że tak naprawdę jesteś wstrętny i bezduszny?
Spieprzaj, młody, dawno cię tu miało nie być.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Promenada nad Tamizą
Szybka odpowiedź