Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Cumberland
Las westchnień
Nazwa lasu wzięła się stąd, że szum wiatru w koronach drzew mieszający się z cichym szmerem niewielkiego strumienia wypływającego z nieodległych gór i wpadającego do najbliższego jeziora brzmi niekiedy jak echo stłumionych westchnień. Jest to jednak nazwa potoczna, funkcjonująca głównie wśród mieszkańców pobliskiej wioski zamieszkanej przez kilka magicznych rodzin. To one zatroszczyły się o to, by pousuwać z lasu najbardziej połamane anomaliami drzewa i zbudować nad strumieniem nowy mostek. Ponadto las ten jest lubianym celem wędrówek zielarzy, gdyż w jego głębszych partiach można napotkać zdrowe, dorodne okazy magicznych ziół nie skażone mugolskimi zanieczyszczeniami powszechnymi bliżej większych miast. Bliżej środka lasu znajduje się też polana, która latem porasta mnóstwem różnokolorowych kwiatów. Trzeba jednak wiedzieć, jak tu trafić, bo nie jest to miejsce powszechnie znane, dzięki czemu zachowało swój unikalny urok i charakter. Drogę do niej po raz pierwszy odkrył pewien zbłąkany zielarz, który zgubił się w lesie. Miejsce urzekło go tak bardzo, że zaczął przyprowadzać tu swoją ukochaną. W obawie przed tym, że ich uroczy zakątek mógłby zostać zbyt łatwo odnaleziony przez innych zaczarował go zaklęciami sprawiającymi, że dróżka ukazywała się tylko wtedy, kiedy stuknęło się trzy razy różdżką w odpowiednie miejsce na głazie stojącym u jej wejścia. Wtedy gęste zarośla rozstępowały się, ukazując ścieżkę. Po śmierci zielarza i jego ukochanej, którzy odeszli z tego świata już dość dawno temu, jego zaklęcia osłabiły się, ale polanę naprawdę trudno znaleźć, jeśli nie wie się, gdzie szukać.
Hep!
Steffen myślał, że teleportacyjna czkawka w środku obłożonego zakazem teleportacji Londynu jest tragedią, ale na szczęście udało mu się jakoś wytłumaczyć Dudleyowi. Sam zaś gorączkowo się zastanawiał, jak to możliwe, że anomaliczna czkawka omija profesjonalne zabezpieczenia. Czyżby organizmy czarodziejów były bardziej zagadkowe niż zdawało się medykom? Fenomen czkawki był dla niego prawdziwą łamigłówką, ale niestety zupełnie nie znał się na anatomii, a wiedza z zakresu numerologii i magicznych zabezpieczeń nie wystarczła do zrozumienia tego problemu. Sam Cattermole miał zaś prawdziwy problem, bo planował spokojnie wyjść z mieszkania Sheridana i udać się do domu, ale nagle... znów czknął i znalazł się na miękkiej trawie, otoczony drzewami. Poderwał się i rozejrzał po polance, ale w sekundę skrzyżował wzrok z przerażonym... koniem.
-ŁAAAA! - wrzasnął, niechcący jeszcze bardziej płosząc zwierzę, ale przynajmniej zwinnie odskoczył w bok. Wylądował na leżąco, bo nie był mistrzem akrobacji. Podniósł się na drżących łokciach i jeszcze raz omiótł wzrokiem okolicę. Gdzie on w ogóle był, na kogo trafił?
Było ładnie i zielono, a powietrze pachniało świeżo. Chyba... chyba nie znajdował się w Londynie, ani nawet blisko Londynu. Wzdrygnął się. Jak on wróci do miasta?
Nie miał jednak czasu na użalanie się nad sobą, gdzieś obok nadal czaił się przerażony wierzchowiec, a szczury boją się koni (a konie szczurów?). Steffen najpierw klęknął, potem poderwał się na nogi, a potem zauważył jakąś damę, z trudem utrzymującą się na rumaku.
-Ojej! Przepraszam, to czkawka! - pisnął i cofnął się o krok, pojednawczo podnosząc ręce do góry. Koń nadal wierzgał i rżał nerwowo, więc Steffen asekuracyjnie cofnął się jeszcze bardziej, czując jak ogarnia go panika. Znał się trochę na magicznych stworzeniach, ale nie na tych czterokopytnych - jak uspokaja się spłoszone wierzchowce? Chyba są za małe na Conjunctivitis? Jakże żałował, że nigdy nie porozmawiał z Keatem o tym, jak Burroughs uspokoił jednorożca - ten koń wyglądał całkiem zwyczajnie, ale Steffowi przydałoby się trochę wiedzy! Gdyby był tutaj sam, uciekłby jak najprędzej w postaci szczura, ale na rumaku siedziała przecież kobieta i była teraz przez niego w opałach...
little spy
Martwiło ją to, co działo się w magicznym świecie, choć i tak nie wiedziała wszystkiego, jako że mąż trzymał ją po kloszem i ukrywał przed nią informacje mogące ją zmartwić lub wpędzić w niepokój. Dlatego trwała we względnej nieświadomości pewnych zdarzeń, chroniona przez swoich bliskich, którzy wiedzieli, jak bardzo wrażliwą osobą była. Poza tym była kobietą, więc zainteresowanie polityką byłoby wręcz niewskazane. Pan ojciec przemilczał przed nią sprawy właśnie z przekonania, że kobiecie taka wiedza nie jest do niczego potrzebna, a mąż z troski o nią i jej kruchą, delikatną psychikę.
Tak czy inaczej, podobnie jak za czasów anomalii, nie mogła opuszczać dworku samotnie, zawsze musiała mieć jakieś towarzystwo. Oprócz niej i kuzynki Williama w las wybrał się też sługa Fawleyów doglądający z dystansu bezpieczeństwa dziewcząt, ale Cressie, która w pewnym momencie zagapiła się na łabędzie przelatujące nisko nad lasem, została nieco w tyle. Chwilę temu zniknął jej z oczu koń, na którym siedziała druga lady; jego brązowa sierść, oraz kontrastująca z nią niebieska suknia krewnej jej męża zniknęły przysłonięte zaroślami, i dziewczątko pozostało chwilowo samo w lesie. Ale nie bała się, bo nawet jeśli nie były to włości Flintów, na których dorastała, to nadal był to las, a Flintowie czuli się w lasach dobrze i bezpiecznie. Poza tym zawsze mogła zapytać ptaków, dokąd udała się jej towarzyszka.
Wszystko byłoby dobrze gdyby nie to, że nagle usłyszała trzask, a potem krzyk. Coś, a raczej ktoś, zmaterializował się tuż przed koniem, który spłoszył się i stanął dęba, rżąc głośno i wierzgając kopytami. Chociaż Cressida naprawdę dobrze jeździła konno przez wychowanie u Flintów oraz kilkuletnią przynależność do szkolnego kółka jeździeckiego, pozostawała osóbką drobną i kruchą, mającą mniej sił niż zwierzę, na którego grzbiecie siedziała. Choć próbowała uspokoić zwierzę, w pewnym momencie zsunęła się z jego grzbietu i upadła na ściółkę, która częściowo zamortyzowała upadek, a spłoszony koń pognał przed siebie, zostawiając dziewczątko samo na pastwę obcego mężczyzny.
- Kim jesteś i co tu robisz? Proszę, nie rób mi krzywdy – pisnęła w przestrachu, nie wiedząc, czego spodziewać się po kimś, kto spłoszył jej konia, a kogo nie znała. Wciąż leżała na ściółce; fragmenty liści poprzyklejały się do niebieskiej sukni do jazdy konnej, którą na sobie miała, a której kolor kłócił się z ciemnorudą barwą włosów. Te wymknęły się z uczesania i kaskadami opadały na plecy, w nich także tkwiły resztki liści. Piegowata buzia była blada i wystraszona, a zielone oczy rozglądały się za ptakami, które mogłaby wezwać na pomoc, gdyby nieznajomy miał złe zamiary. Gdyby okoliczne ptaki rzuciły się na niego, mogłaby zyskać czas na ucieczkę. Póki co wciąż tkwiła w miejscu, oddychając szybko; dopiero teraz zaczęła odczuwać ból po upadku, ale wydawało jej się, że nie stało jej się nic poważniejszego niż kilka siniaków. Spadała już z konia nie raz, więc nie była to dla niej nowość. Ale zwykle w pobliżu był ktoś z rodziny, czy to panieńskiej, czy męża, a nie obcy mężczyzna o nieznanych zamiarach. Choć gdy jej wzrok znów na niego padł, mogła dostrzec, że był bardzo młody, może nawet w jej wieku?
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
Świat na moment się zatrzymał, a sparaliżowany Steffen z rozdziawionymi ustami obserwował, jak drobna kobieta spada z konia i upada na leśną ściółkę, jak wierzchowiec rży i puszcza się biegiem w las. Krew odpłynęła chłopakowi z twarzy i posłał w kierunku leżącej spanikowane spojrzenie. Upadek wyglądał na bolesny (a może nie? Nigdy nie jeździł konno i nie wiedział, czy zwinność i waga i ściółka mogą zamortyzować uderzenie), a co gorsza... mogła coś sobie złamać, albo skręcić kark, albo... albo nie wiadomo co, ale czy będzie miał ją na sumieniu?!
-Proszę pani! - pisnął, niemal równocześnie z Cressidą. -Wszystko w porządku? - dodał na jednym wdechu, żałośnie, podchodząc do dziewczyny wyraźnie zmartwiony.
Odezwała się! I usiadła! A więc żyła!
Odetchnął z ulgą i spojrzał na nieznajomą uważniej, zauważając, że jest w wieku zbliżonym do jego. Jej suknia, bardzo ładna i wyglądająca na drogą, powstrzymała go jednak od przejścia na "ty" - nie był co prawda na tyle biegły w konwenansach, by rozpoznać w rudowłosej szlachciankę, ale zauważył, że wygląda na kogoś wyższego stanu. Jego rodzina nigdy nie mogłaby sobie pozwolić na aksamitne suknie i konia, ale pewnie nie było to niespotykane wśród co zamożniejszych przedsiębiorców.
-Ja... przepraszam! To czkawka teleportacyjna, nie chciałem spłoszyć pani konia! Nic pani nie jest? - zarzucił ją gradem skruszonych słów, wyciągając rękę aby pomóc jej wstać. Dopiero po chwili dotarło do niego, że nadal jest wyraźnie przerażona, nie tyle koniem (on sam był!), co... jego skromną osobą? On, miałby zrobić jej krzywdę?
-Mieszkam w Londynie... - i pracuję w Ministerstwie, ale od pojutrza zaczynam w Gringottcie i jestem Steffen... - słowa zamarły mu jednak na ustach, bo przypomniał sobie, że od miesiąca wszystko stoi na głowie. W normalnej sytuacji bez wahania chwaliłby się swoimi personaliami i pozycją zawodową, ale teraz praca w Ministerstwie wcale nie wzbudzała zaufania u niektórych czarodziejów, zaś opuszczenie owej pracy wzbudzało pogardę i nieufność u jeszcze innych. Zarumienił się lekko, zirytowany tym, że wojenny chaos uniemożliwia mu nawet pełną szczerość wobec niewinnej i poszkodowanej dziewczyny.
-...I czkawka teleportacyjna dopadła mnie w moim mieszkaniu, nie wiem jak to możliwe, ale nie wiem gdzie jestem. Jakie... jakie to hrabstwo? Nazywam się Steffen. - wyjaśnił łagodniej, usiłując zapanować nad nerwami. Nadal oferował kobiecie dłoń, mając nadzieję, że przyjmie jego pomoc - w końcu inaczej pomóc jej nie mógł, nie znał się w końcu na anatomii.
little spy
Na szczęście była zwinna i lata praktyki nauczyły ją, jak upadać, by nie zrobić sobie poważniejszej krzywdy. Ale pozostawało też faktem, że Cressie nie należała do najdzielniejszych. Była delikatną, słabowitą damą, artystką. Miała jednak ukryty atut w postaci umiejętności ptasiej mowy i w akcie desperacji mogła z niej skorzystać, przyzywając na pomoc leśne ptactwo. Póki co usiadła, oddychając szybko i wpatrując się w mężczyznę (czy może raczej, młodego chłopaka?), który był przyczyną jej upadku. Ale na ten moment nie wyglądał, jakby chciał ją zaatakować. Nie celował w nią różdżką, właściwie to wyglądał, jakby sam się wystraszył tym, co się stało. Może więc nie przybył tu po to, by krzywdzić młode damy? Pan ojciec ostatnio wspominał, że powinna uważać na ludzi z gminu, zwłaszcza teraz. W kraju czaili się rewolucjoniści próbujący zburzyć odwieczny porządek rzeczy i społeczną hierarchię, i mogli oni stanowić zagrożenie dla bezbronnych dam, ponieważ zazdrościli wysoko urodzonym pozycji i z zawiści robili wszystko, by sprowadzić ich do swojego poziomu.
Dlatego też Cressida się bała. Bardzo niewiele wiedziała o obecnej sytuacji w kraju, bo nie opowiadano jej o poszczególnych zdarzeniach aby jej nie martwić, więc pozwalała, by karmiono ją opowieściami o zagrożeniach płynących z ruchów równościowych. Sama nigdy nie traktowała niżej urodzonych źle (nawet jeśli naturalnie trzymała się na dystans i zawierała przyjaźnie tylko w gronie innych szlachetnie urodzonych), ale teraz w skrytości ducha bała się tego, że przez ich dążenia dobry, znany od stuleci porządek może runąć, i że jej maleńkie, bezbronne dzieci mogą na tym ucierpieć. Przerażała ją myśl, że ktoś mógłby skrzywdzić ją lub jej dzieci, choć próbowała karmić się złudzeniami, że ród męża ochroni ją i jej potomstwo.
Ale tu, w lesie, była zdana na siebie, i gdyby nieznajomy miał złe zamiary, naprawdę znalazłaby się w opałach.
Gdyby uczyła się w Hogwarcie, bardzo możliwe, że znałaby Steffena. Jednak przyszło jej odebrać edukację we Francji, więc widziała młodzieńca pierwszy raz w życiu. Przez chwilę słuchała jego słów, wciąż niepewna, ale powoli się uspokajająca.
- Nic mi nie jest – przytaknęła nieśmiałym, cichutkim głosem. – Ale koń... uciekł. – Zaś ona nie była koniousta, by go przyzwać, ale może jej towarzysze wyprawy do lasu zauważą go i zobaczą, że jego siodło było puste i cofną się, by odszukać Cressidę. Zawsze też mogła poprosić jakiegoś ptaka, by poleciał się rozejrzeć i powiedział jej, gdzie znajduje się koń. – Czkawka teleportacyjna? – zdziwiła się, ale kiedyś słyszała o takiej dolegliwości, choć jej akurat się to nie zdarzyło. – Jesteśmy w Kumbrii – odpowiedziała na jego pytanie o położenie. Znajdowali się na ziemiach Fawleyów, rodu jej męża. Daleko od Londynu, ale czkawka teleportacyjna rządziła się swoimi sprawami.
Po chwili zawahania podała mu rękę, pozwalając się podnieść. Steffen mógł zauważyć, że na drobnym palcu Cressidy znajduje się obrączka, świadcząca o tym, że to niepozorne, niziutkie dziewczątko wyglądające na kilka lat młodsze niż w rzeczywistości, było już mężatką.
Otrzepała materiał sukni z resztek zeschłych liści. Na jej nakrapianych policzkach wciąż znajdowały się rumieńce. Gdyby miała inny temperament i była bardziej podobna do innych lady, teraz na pewno zwymyślałaby Steffena i zarzuciła go pretensjami, że przez niego upadła. Jednak Cressie była zbyt nieśmiała, zahukana i miła na tego typu zachowania, więc jedynie spuściła z zakłopotaniem wzrok i zarumieniła się mocniej.
- Mam nadzieję, że uda mi się znaleźć konia. Znajduję się teraz dość daleko od domu, poza tym nie chciałabym go zgubić – powiedziała jedynie. Oczywiście w ostateczności będzie mogła się teleportować, ale zależało jej na tym, by koń cały i zdrowy wrócił do stajni i nie błąkał się samotnie po lesie.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
-Och... może uciekł do domu? Czy to... nie w tą stronę? - zapytał bezradnie, spoglądając w stronę drzew, za którymi zniknął wierzchowiec. Nie znał się na koniach, nigdy w życiu nie siedział nawet w siodle. Pozostawało mu mieć naiwną nadzieję, że rumak pognał w stronę znanych sobie miejsc lub osób, a nie gdzieś na oślep.
-Kiedyś już mi się zdarzyła, ale nigdy nie była taka dokuczliwa... najpierw miotnęło mną do mieszkania dalszego znajomego, a teraz tutaj... - ochoczo podzielił się swoimi doświadczeniami. -Kumbria? To strasznie daleko! - westchnął, ale bez specjalnego zdziwienia. Lutowa czkawka, podczas której trafił do lasu w środku nocy, miotnęła go jeszcze dalej, więc był przygotowany na... niedogodności. Bardziej martwiło go to, że zwykle doświadczał jednorazowej czkawki, a ta zdawała się nie ustawać.
Pomógł nieznajomej wstać. Normalnie nie wpatrywałby się w obrączki (lub ich brak) nowopoznanych kobiet, ale wyczuł zimny metal, gdy podał jej rękę. Ojej, wyglądał jak obrączka, a nie zwykły pierścionek! Uśmiechnął się blado, wyobrażając sobie niesamowitą i płomienną historię miłosną, która pchnęła tak młodziutką dziewczynę przed ołtarz. Może uciekła na koniu z rodzinnej wioski i wyszła za myśliwego, który okazał się... dziedzicem świetnie prosperującej stadniny, czy coś?
-Czy mogę jakoś pani pomóc znaleźć konia? - zaoferował, rozglądając się wkoło. Łudził się, że może znajdzie w trawie jakiegoś szczura, ale to raczej nie było miejsce upodobane przez gryzonie. Zresztą, pytanie małych przyjaciół o radę zawsze było nieco skomplikowane, szczególnie w towarzystwie ludzi - wolał nie przemieniać się bez potrzeby.
little spy
To, w co wierzyła Cressida, zapewne odbiegało od rzeczywistości, jednak dziewczątko nie miało powodu, by nie wierzyć bliskim. Pozwalała się karmić zapewnieniami męża i ojca, i tak naprawdę nie wiedziała nawet o ogromie tragedii w Londynie. Ale o pewnych rzeczach lepiej było nie wiedzieć dla spokoju ducha i sumienia. Poza tym jako kobieta i tak była mniej istotna, jej główną rolą, do jakiej ją wychowano, było rodzić i wychowywać dzieci, a nie interesować się rzeczami nie przeznaczonymi dla niej.
Poza tym Cressida uważała swoją rodzinę za dobrą. Jej pan ojciec, matka, rodzeństwo, mąż i inni krewni byli w jej mniemaniu dobrymi ludźmi, którzy dbali o pielęgnowanie tradycji i wartości. Żadne z nich z pewnością nie dopuszczało się złych uczynków, tego była pewna, woląc wierzyć w wyidealizowany obraz bliskich.
- Może moi towarzysze zauważą go i zobaczą, że mnie już z nim nie ma. Na pewno będą mnie szukać, więc nie martwię się, że ja się zgubię. Ale koń należy do rodziny mojego męża – powiedziała cicho, przy okazji chcąc zaznaczyć też, że nie była tu sama, i w razie czego ktoś mógł w każdej chwili się po nią wrócić. W końcu krewniaczka jej męża i towarzyszący im pracownik Fawleyów nie mogli być bardzo daleko. – Trafił pan daleko od Londynu – przytaknęła.
W historii zamążpójścia Cressidy raczej nie kryło się nic nadzwyczajnego, poza tym, że jej obecny małżonek długo zabiegał o jej rękę u jej pana ojca, aż ten zgodził się zaaranżować zaręczyny, a potem małżeństwo. Cressie pozostawało się cieszyć, że ktoś ją zechciał; mimo bycia adorowaną przez męża nadal miała bardzo niską samoocenę i dziwiła się, że z tylu wolnych dam William wybrał właśnie ją. Niemniej jednak każdą lady prędzej czy później czekał aranżowany ślub, chyba że któraś byłaby wyjątkowo wybrakowana – czyli na przykład nieatrakcyjna lub posiadająca niestosowne dla kobiety ambicje, jakie odstraszały mężczyzn. Cressida zawsze trzymała się na dystans od tych dam, które próbowały wchodzić w rolę mężczyzn lub w inny sposób buntowały się rodzinom.
- Jeśli to dla pana nie problem, może pan pomóc mi go znaleźć – zgodziła się, choć wciąż pozostawała nieśmiała i zdystansowana. Jako osoba urodzona wśród Flintów nie bała się samotności w lesie, tym bardziej że znając język ptaków tak naprawdę nigdy nie była samotna na łonie natury, ale... skoro przez nieznajomego zgubiła konia, to może mógłby chociaż pomóc w jego odzyskaniu. Choć czy ktoś z Londynu miał pojęcie o tym, jak poruszać się po miejscu takim jak to?
Do uszu Cressidy docierały ptasie szepty. Poza tym od maleńkości spędzała dużo czasu w lesie. Była Flintówną.
- Czym pan zajmuje się w Londynie? – zapytała po chwili, by nie iść tak w ciszy. Poza tym była grzeczna nawet wobec niżej urodzonych.
W pewnym momencie pochyliła się, zauważając ślad kopyt odciśnięty w mchu.
- Musiał pobiec tędy – powiedziała; ojciec swego czasu nauczył ją jak rozpoznawać ślady zwierząt w lesie. Gdyby nie mężczyzna, zapytałaby ptaków, ale nie chciała ujawniać się z umiejętnościami przy kimś obcym i niezaufanym, więc jedynie starała się wsłuchać w szepty dobiegające z koron drzew.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
-Chętnie pomogę! - zaoferował z typowym dla siebie optymizmem, choć nie miał pojęcia o znajdowaniu koni, a w tym lesie pewnie by się zgubił. To nie Cressida była tutaj damą w opałach, a on - teleportowany daleko od domu i zupełnie zdezorientowany. Perspektywę jej towarzystwa przyjął więc z wdzięcznością, w głębi ducha licząc, że dotrą do jakiejś wioski albo miasteczka, skąd mógłby go zgarnąć Błędny Rycerz.
-Pracuję w banku Gringotta. - odpowiedział automatycznie, choć samą pracę miał dopiero zacząć za dwa dni. Przeszedł już jednak rozmowę kwalifikacyjną, więc mógł używać czasu teraźniejszego i powinien przyzwyczaić się do nowego tytułu zawodowego. Rozpromienił się odruchowo - myśl o spełnionym marzeniu nadal nie mieściła mu się w głowie, a wypowiedzone na głos, brzmiało tak realnie! Najchętniej pochwaliłby się całemu światu, więc był wdzięczny, że Cressida zapytała.
-A pani? - odwdzięczył się pytaniem na pytanie, kontynuując rozmowę, beztrosko nieświadomy, że ma do czynienia z arystokratką i że szlachta nie pracuje.
Przystanął w ślad za kobietą, odruchowo mknąc spojrzeniem tam, gdzie ona. Dopiero gdy wyjaśniła, że chodzi na konia, z trudem dojrzał w mchu jakiś ślad. Ojej!
-Jaka pani zaradna i spostrzegawcza! - spojrzał na nią z niekłamanym podziwem. Kto by pomyślał, że właśnie tak tropi się konie - najwyraźniej codziennie można się nauczyć czegoś nowego.
-Chodźmy! - przytaknął, dając prowadzić mądrzejszej towarzyszce.
little spy
- Kiedy ta czkawka może minąć? – zapytała grzecznie; wydawało jej się okropne to, że można być tak przerzucanym z miejsca w miejsce bez żadnej kontroli nad tym, i aż wzdrygnęła się na myśl, że mogłoby się to przytrafić jej i wciągnąć ją w sytuacje zdecydowanie nieodpowiednie dla młodej lady. Może nawet niebezpieczne.
Cressie była dziewczątkiem zdecydowanie nieszkodliwym i bardzo niewinnym, w dodatku całkowicie nieświadomym tego, kim był idący obok młody mężczyzna. Na ten moment przestała się go bać, nie mogąc wiedzieć, że miała obok siebie jednego z tych rewolucjonistów, którymi ją straszono. Nieco się rozluźniła, w końcu, w przeciwieństwie do niego, znajdowała się w znajomym sobie miejscu, względnie blisko posiadłości męża, i zapewne już szukali jej towarzysze, więc błądzenie w lesie przez długie godziny jej nie groziło. Tym bardziej, że zawsze mogła też skorzystać z pomocy ptaków, jeśli chodzi o zapytanie, w którą stronę udał się jej koń oraz towarzysze.
- Dziękuję – rzekła. – Praca w banku Gringotta jest chyba odpowiedzialna i trudna, prawda? – zapytała. Zawsze wydawało jej się, że pracują tam głównie gobliny, ale możliwe że zatrudniano tam i ludzkich pracowników. Sama nie zajmowała się finansami, bo była to męska rzecz, i zawsze to ojciec, a potem mąż dbali o to, by niczego jej nie brakowało, dlatego jej osobiste wizyty w Gringottcie nie były konieczne. – Ja... Maluję obrazy. Jestem malarką. – Nie była to jednak taka typowa praca, bo Cressie, jako damie, nie wypadałoby pracować. Ale jak najbardziej mogła mieć artystyczne hobby, u Fawleyów wręcz zachęcano ją do tego, by dużo malowała i rozwijano jej talent, bardzo ceniony przez ród męża.
Idąc, wypatrywała na mchu śladów kopyt i w którymś momencie rzeczywiście dostrzegła coś, co przypominało odbite obrysy końskich odnóży, wciąż widoczne, bo wierzchowiec przebiegał tędy bardzo niedawno, ledwie kilka minut temu. Mogli więc ruszyć właśnie w tamtą stronę.
- Mój pan ojciec mnie tego nauczył – przyznała z dumą, lekko się rumieniąc, choć w jej głosie brzmiał wielki szacunek do rodziciela, którego darzyła niemalże czcią pomimo tego, że latami ją deprecjonował (ale ona uważała przecież, że to normalne i że sobie na to zasłużyła, bo nie była taka, jak powinna). Ale taka była prawda, to rzeczywiście Leander Flint nauczył ją najwięcej, jeśli chodzi o poruszanie się po lesie i dostrzeganie takich detali, jak ślady zwierząt. Każda Flintówna powinna przecież umieć radzić sobie w takim otoczeniu.
Cressie wciąż nasłuchiwała też ptaków, by wychwycić ewentualne poruszenie z ich strony, jakie mogły wywołać konie przebiegające przez las.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
-Trudno się tam dostać, to prawda! - pochwalił się, prostując się dumnie. Zawahał się na momencik, gdy spytała o szczegóły pracy. Nie mógł się doczekać, aż zacznie poważne obowiązki i będzie mógł chwalić się bez umiaru. Na razie musiał odpowiadać ogólnikowo, bo pierwsze tygodnie i tak będą nudnym szkoleniem.
-Praca jest wymagająca i wymaga całkowitej dyskrecji, w trosce o dobro banku i klientów, oczywiście. - wybrnął, przypominając sobie o klauzuli poufności goblinów. -Ale mogę pani powiedzieć, że jest bardzo ciekawa i satysfakcjonująca... ooch, ale nie aż tak ciekawa jak malarstwo! - rozpromienił się, gdy nieznajoma wyznała mu, czym się zajmuje. Co za interesująca osoba!
-A co najchętniej pani maluje? - dopytał zaintrygowany. Nie znał się na malarstwie, ale lubił słuchać od nim od Gwen; choć jakoś wątpił aby ta elegancko ubrana dama zajmowała się oprowadzaniem ludzi po muzeum albo ilustrowaniem "Czarownicy." -Czy można gdzieś zobaczyć pani prace? - dodał, nieświadom, że Cressida maluje głównie dla siebie, rodziny, oraz rodziny swojego męża. Naiwnie liczył, że spotkał jakąś sławną malarkę. Może udałoby się im przełamać lody i pomimo początkowej nieśmiałości zgodziłaby się na wywiad w "Czarownicy"? Ha, w sumie to mogłoby pomóc jej karierze i całkiem uczciwie wynagrodzić ten stres związany z koniem... Musiał się tylko dowiedzieć, jak dama się nazywa, bo nie zdradziła mu w końcu jeszcze swojego imienia. Otworzył usta, aby spytać o jej personalia, ale niestety nie zdążył się dowiedzieć, jak bardzo się myli odnośnie artystycznych aspiracji rudowłosej - Hep! - czknął bezradnie i już go nie było, a Cressida została na polanie całkiem sama, za towarzystwo mając jedynie ptaki!
/zt
little spy
- Rozumiem. To na pewno... interesujące – powiedziała grzecznie, gdy odezwał się na temat pracy. Zdawała sobie sprawę z tego, że dla niżej urodzonych praca była koniecznością, nie decydowali się na nią z fanaberii, a dlatego, że potrzebowali zarabiać na życie, bo nie mieli nad sobą rodów, które się nimi opiekowały. Trudno było jej sobie wyobrazić takie życie, gdzie trzeba było samemu się o wszystko zatroszczyć i nie miało się niczego zagwarantowanego z urodzenia. W jej warstwie społecznej praca inna niż zajmowanie się typowo rodowymi sprawami była uważana za kaprys. Zwłaszcza gdy trudniły się nią kobiety, bo im nie wypadało zajmować się czymś innym niż byciem damą, ewentualnie tworzeniem sztuki. Jej pan ojciec z dumą zajmował się rodowym interesem zielarskim Flintów, z kolei mąż był mecenasem i znawcą sztuki, szlifującym młode, obiecujące talenty, rzecz jasna o odpowiednio czystej krwi, choć w centrum jego artystycznego zainteresowania od dłuższego czasu pozostawała właśnie ona, jego młoda, przepełniona kompleksami żona, z której niską samooceną walczył, by w pełni wydobyć z niej talent. Niemniej jednak malowała, bo sprawiało jej to radość i przyjemność, ale nie wypadało jej tego czynić na wyrobki. Jej obrazy zdobiły tylko posiadłości rodziny i przyjaciół, a także ściany paru czarodziejskich galerii, gdzie ich umieszczenie załatwił mąż. Zawsze musiały to być jednak miejsca prestiżowe, bo szlacheckie nazwisko nie mogło przecież znaleźć się w miejscu nieodpowiednim ani zdobić ścian mieszkań zwykłych obywateli.
- Najchętniej pejzaże. I rośliny – przyznała. Nie znaczyło to, że nie malowała portretów i innych rzeczy, ale największą przyjemność sprawiały jej pejzaże przedstawiające piękno natury. Lubiła je uwieczniać na płótnie, podobnie jak roślinność. Jej szkice często dotyczyły właśnie roślinności, ot, przyzwyczajenie wyniesione z dorastania wśród Flintów. – Za sprawą mojego męża można było zobaczyć moje obrazy na kilku wernisażach, ale... zwykle maluję dla rodziny – dodała z pewnym zawstydzeniem, spuszczając wzrok. Była osóbką nieśmiałą, nie lubiła się przechwalać, poza tym mężczyzna, nawet jeśli był miły, pozostawał obcy, co sprawiało, że dziewczątko zachowywało rezerwę i dystans. Nigdy nie należała do śmiałych i pewnych siebie.
Nie zdążyła mu się przedstawić. Nie spytał jej o to, nie było im też dane kontynuować rozmowy o malarstwie, bo mężczyzna nagle czknął... i zniknął równie niespodziewanie, jak pojawił się w tym lesie. Młódka rozejrzała się, ale nigdzie w pobliżu go nie było. Znów była sama, za jedyne towarzystwo mając ptaki. Teraz, już bez świadka, mogła zapytać je w ptasim języku, czy nie widziały biegnących koni, i zgodnie z ich wskazówkami skierowała się w odpowiednią stronę, w niedługim czasie napotykając zawracających towarzyszy zaniepokojonych jej zniknięciem. Zastanawiała się też, dokąd udał się młody mężczyzna i czy uda mu się uwolnić od uporczywej czkawki.
| zt.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
Panna Burroughs uważnie stawiała kroki idąc wąską, leśną ścieżką. Miejsce, jakie wybrał jej towarzys zaskoczyło eteryczną blondynkę, co z pewnością dało się zauważyć po jej stroju.Ubrana w zwiewną, niebieską sukienkę tańczącą wokół łydek, okrytych cielistymi pończochami oraz w pantofelkach na niewielkim obcasiku nie wyglądała na kogoś, kto mógłby wybierać się w głębie nawet najmniejszego lasu. W zasadzie Frances nawet wiedząc dokąd się udają, miałaby problem z dobraniem odpowiedniej kreacji. Większość aktywności fizycznych omijała pannę Burroughs szerokim łukiem, głównie przez brak wolnego czasu. A nawet jeśli już go posiadała, zwykle oscylowała między wieżą astronomów, biblioteką a swoją niewielką pracownią, albo się ucząc albo próbując tworzyć coraz to nowe mikstury. A to z pewnością nie szło w parze z dłuższymi wycieczkami, przynajmniej do dzisiejszego dnia.
- Jesteś pewien, mój drogi, że nikt nam tu nie przeszkodzi? - Zapytała, zadzierając głowę ku górze, próbując dostrzec swojego towarzysza, za każdym razem łapiąc się na tym, że wyjątkowe gabaryty mężczyzny ją zaskakiwały. Nie była pewna, czy w tym miejscu będą mogli liczyć na odpowiednią ilość prywatności, jakiej potrzebowali. Niestety, jej niewielka kawalerka znajdująca się naprzeciw Parszywego była za niska, by Rubeus mógł czuć się w niej swobodnie... Jednocześnie, gdzieś w środku dziewczyna czuła, że była zbyt blisko jej wujostwa.
Szaroniebieskie spojrzenie przeniosło się na otaczający ich las. Nie czuła się pewnie w tym nieznanym otoczeniu, to też instynktownie trzymała się blisko swojego wielkiego towarzysza. Z początku mężczyzna zdawał się jej być straszny oraz przerażający - przestraszenie panny Burroughs nie było niczym ciężkim, teraz jednak, gdy mieli okazję lepiej się poznać jego towarzystwo wiązało się ze swego rodzaju bezpieczeństwem. Frances, może mylnie, czuła, że w towarzystwie Rubeusa nie powinno jej grozić nic złego.
Kolejne kilka kroków przybliżyło ich do miejsca, gdzie las się przerzedzał, ukazując kamienisty brzeg przepływającej przez las rzeki nieopodal czegoś, co zdawało się przypominać most. Dookoła nie było żadnego czarodzieja i nie zanosiło się, aby ktokolwiek im przeszkodził, a panna Burroughs była niemal pewna, że zapuścili się naprawdę głęboko w las.
- Tu chyba będzie dobrze, prawda? - Upewniła się, uważnie rozglądając się po otoczeniu. Tak, przynajmniej ona była pewna, że lepszego miejsca nie znajdą. Kamieniste podłoże sprawiało, że będą mogli swobodnie rozpalić ogień, bez groźby podpalenia otoczenia rzeka dostarczała czystej wody, która z pewnością im się przyda.
A gdy tylko uzyskała odpowiedź, rozpoczęła przygotowania. Z torebki przewieszonej przez ramię wyjęła niewielkie przedmioty oraz różdżkę, by przerwać nałożone wcześniej zaklęcie zmniejszające. W kilka chwil stół oraz dwa krzesełka powróciły do normalnych rozmiarów, pozwalając dziewczęciu wyjąć kolejne rzeczy z torby - kociołek, kilka pojemników oraz fiolek z ingrediencjami, które mogą się im przydać oraz magiczny zestaw do herbaty, jaki dostała kiedyś od wujostwa.
- Wolałabym przyjąć Cię w moim mieszkaniu, obawiam się jednak, że nie byłoby Ci w nim zbyt wygodnie. Proszę nie gniewaj się na mnie, ściany są strasznie niskie a nie chciałam, abyś musiał chodzić na klęczkach. - Przebłysk niezadowolenia pojawił się n twarzy Frances. Miała wrażenie, że mogła urazić swojego towarzysza brakiem odpowiedniego zaproszenia, a to z pewnością nie było jej celem. Po za problematycznymi miejscami spotkań, nie widziała najmniejszego problemu ze wzrostem pana Hagrida, nawet jeśli musiała się przyzwyczaić do zadzierania głowy w górę.
- Napijesz się herbaty? I czy zabrałeś to, o co prosiłam? - Ciepły uśmiech powędrował w kierunku mężczyzny. Miała wielką nadzieję, że Rubeus nie zapomniał i nie będą musieli wracać się taki kawał, bądź przekładać ich plany.
Ach, nie mogła się doczekać, gdy przejdą do właściwych testów!
Po ugryzieniu zaklętego ciastka padliście ofiarą niechcianej teleportacji – a po krótkiej chwili wylądowaliście tutaj: postać A pośrodku kwiecistej łąki, pachnącej tak mocno, jak gdyby ktoś dla pewności wypsikał ją perfumami, a postać B jedną nogą w strumieniu i jeśli nie zdoła utrzymać równowagi (ST 50, do rzutu dodaje się podwojoną statystykę zwinności), noga podjedzie jej w górę, przewracając do nieco błotnistej wody całą sylwetkę. Postać A obserwując tę scenę nie zdążyła się zorientować kto i w którym momencie wepchnął jej w dłonie obfity bukiet wielobarwnych polnych kwiatów.
Gdy tylko wasze spojrzenia się spotkają, ogarną was silne emocje, do złudzenia przypominające miłość: będziecie mieć wrażenie, że dla drugiej osoby zrobicie absolutnie wszystko, poczujecie oddanie, szczęście i tęsknotę do czegoś, czego nie będziecie potrafili określić; wyda wam się najpiękniejsza na świecie; będziecie gotowi poświęcić wiele, by spędzić z nią resztę życia.
Między wami przemknął zastęp ćwierkających ptaków, jeśli któreś z was zaintonuje melodię, ptaki ją podejmą i dołączą do śpiewu razem z nią. Będą wam towarzyszyły do końca spaceru. Gęsty las daje silne poczucie intymności, macie wrażenie, że pośród zarośli nie ma już nikogo oprócz was - a kręte ścieżki prowadzą przez romantyczne krajobrazy dzikiej natury. Wasze policzki mogły zapąsowieć od widoku namiętnej pary duchów, którą dostrzegliście w zaroślach. Nie wiedzieliście, że takie pocałunki są możliwe po śmierci.
W dowolnym momencie trwania wątku możecie wykonać rzut na dodatkowe zdarzenie kością podpisaną jako Kupidynek.
Efekty zjedzenia zaklętego ciastka ustąpią następnego dnia, wraz ze wschodem słońca; po romantycznej schadzce pozostaną wam wspomnienia i potężny ból głowy, który ustąpi dopiero po 24 godzinach.
Wieczór Halloween Kerstin spędzała w kuchni i dla nikogo, kto ją znał, nie powinno stanowić to zaskoczenia. Zapasy w spiżarce Tonksów kurczyły się z każdym dniem, ale nie mogła odpuścić sobie przyrządzenia kilku dodatkowych frykasów na wspólnie obchodzoną Noc Duchów. Mąka, jajka, trochę miodu, tu i tam owoce ze słoika. Dla chcącego nic trudnego, od południa trudziła się, by upiec blaszkę rogalików. Z tego powodu na szafkach kuchennych panował kontrolowany chaos; nie zauważyła momentu, w którym pomiędzy foremkami pojawiła się samotna dyniowa tartaletka. Przyciągnął ją do niej zapach, słodki aromat kwiatów, czekolady oraz czegoś świeżego... mięty? Nie przypominała sobie, by przyrządzała cokolwiek takiego, nie miała ani jednej kostki czekolady. Czyżby to Michael lub Gabriel zostawili dla niej prezent-niespodziankę za cały dzień spędzony na przygotowaniach? Rozsądek podpowiadał, że nie powinna kusić się o kęs, dopóki nie zapyta, ale ilekroć próbowała zmusić palce do odłożenia ciastka na blat, umysł protestował, oczarowany zapachem. Przecież się nie zatruje. Nikogo poza nimi nie było w domu, niemożliwe, by podrzucił ją ktoś wrogi. Uniosła słodycz do ust, przez sekundę rozkoszowała płynnym nadzieniem - a zaraz potem coś szarpnęło nią okrutnie, wydzierając z ust urwany krzyk.
Pułapka!
Świstoklik wyrzucił Kerstin na kwiecistej łące; prawie ugięły się pod nią kolana, ale jakoś zdołała utrzymać równowagę na miękkiej ziemi, uginającej się pod ciężarem domowych, beżowych pantofelków. Trawa sięgała jej niemal do pół łydek, a tartaletka wypadła z rozwartej dłoni, na nic z tego jednak nie zwróciła uwagi, rozglądając wokół w poszukiwaniu ucieczki. Och, Justine będzie tak okropnie zła! I Mike! A jeżeli znów zmieni się w wilkołaka z rozpaczy? Rozejrzała się, szarpiąc drżącymi dłońmi za krańce spódnicy. Nie była przygotowana na żadną wycieczkę, miała na sobie najprostszą kraciastą spódnicę, poszarzałą koszulę i fartuch, do tego cały umazany mąką! Złote włosy spięła jakoś krzywo, żeby nie wpadały do pieca, a luźne kosmyki smagały ją teraz po zarumienionej twarzy.
Odwróciła się, gdy usłyszała plusk. Akurat, gdy unosiła wzrok na mężczyznę, który znikąd pojawił się przy strumieniu, ktoś wepchnął jej w dłonie bukiet polnych kwiatów. Zdezorientowana zaciskała palce na łodygach stokrotek, niezapominajek, maków... dopóki ich spojrzenia się nie skrzyżowały.
Całe napięcie opuściło jej wąskie ramiona. Nie było żadnego niebezpieczeństwa.
Dziś jednak Alexander urabiał się po łokcie, pracując bez wytchnienia. I te łokcie w końcu kiedyś ujrzały światło dzienne kiedy zakasał rękawy jasnej, lnianej koszuli. Ta pomimo bryzgów krwi, eliksirów i innych substancji pozostawała względnie czysta, nie licząc kilku czerwonawych plamek, które upstrzyły jej dolną, prawą krawędź. Do kurnika wszedł z ulgą, bo choć kochał swoją pracę to potrzebował aby dzisiejszy dzień się skończył. I dotarł do fajrantu, choć dobrze wiedział, że w razie nagłego wypadku fajrant dla niego nie istniał. Zawsze był w pracy, zawsze na służbie. Ruszył do kuchni wręcz odruchowo bowiem tam wieczorami najczęściej urzędowała Ida. Wciąż próbowała odtworzyć przepisy swojej mamy, co przy ich coraz to bardziej skąpych zapasach w spiżarce było niekiedy nie lada wyzwaniem zakrawającym o niemożliwość. Dlatego trochę zaskoczył go zapach, który ciągnął go do kuchennego stołu. Uniósł brwi na widok dyniowej tartaletki – czyżby Idzie udało się zdobyć jeszcze jedną dynię? Tę, którą kupili przed dwoma dniami mieli w końcu zostawić na nadchodzący ślub, planowali zrobić dyniowy tort, ale może panna Lupin wręcz wyczarowała coś jeszcze i chciała zrobić mu niespodziankę? Wiedziała w końcu o jego miłości do słodyczy. Podszedł bliżej, a zapach unoszący się znad ciastka przyprawiał go wręcz o zawrót głowy. Jak ona to robiła? Wyraźnie czuł zielone jabłka, truskawkę i miętę, zapachy, które przyprawiały go o przyjemny dreszcz biegnący wzdłuż kręgosłupa. Bez większego namysłu zdecydował się wgryźć z ciastko, za późno wśród korzennej woni rozpoznając bardzo alarmujące nuty świeżo przekopanej ziemi i rozpalonej zapałki.
Amortencja. Miał wrażenie déjà vu.
Zanim zdążył cokolwiek zrobić poczuł w okolicach pępka znajome szarpnięcie i nim się spostrzegł znalazł się w całkowicie innym miejscu. Wiatr sunął przez korony drzew, otulając go momentalnie cichą melodią westchnień. Jego oko prędko wyłapało drugą sylwetkę i kiedy spostrzegł kogo ma przed sobą poczuł, jakby grunt usuwał mu się spod nóg. Zapomniał o towarzyszącym mu jeszcze chwilę zapachu jego amortencji, zapomniał o wszelkich obawach, o tartaletce która wysunęła się spomiędzy jego zgrabnych palców i z cichym pluskiem wpadła do strumyka. Nawet tak nieco rozczochrana, w przypudrowanym mąką fartuszku i w generalnym zwichrzeniu była po prostu piękna. Nie rozumiał jak był w stanie wcześniej to ignorować, zwłaszcza że przecież ze sobą pracowali i regularnie widział ją taką jak teraz: wyciągniętą jakby z innego świata, w którym miała swoją rolę do spełnienia, zadania do wykonania. Była niczym jeden z kwiatków z bukietu, albo i nie, bo im daleko było do takiego ideału.
– Kerstin – jego głos dołączył do symfonii leśnych westchnień, a uczucie usuwającego się spod nóg gruntu stało się jeszcze silniejsze: może dlatego, że wylądował na samym skraju strumienia.
| turlam na utrzymanie się na nogach po zobaczeniu Kerry + na konsekwencje po Azkabanie
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Cumberland