Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Cumberland
Las westchnień
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Las westchnień
Oprócz jezior w Krainie Jezior znajdują się też czyste, przepiękne lasy. I choć nadal można tu znaleźć ślady zniszczeń po anomaliach, z biegiem czasu będą one dostrzegalne coraz mniej, ponieważ roślinność szybko zaczęła odżywać i gdy tylko nastała wiosna, od razu pokryła się zielenią.
Nazwa lasu wzięła się stąd, że szum wiatru w koronach drzew mieszający się z cichym szmerem niewielkiego strumienia wypływającego z nieodległych gór i wpadającego do najbliższego jeziora brzmi niekiedy jak echo stłumionych westchnień. Jest to jednak nazwa potoczna, funkcjonująca głównie wśród mieszkańców pobliskiej wioski zamieszkanej przez kilka magicznych rodzin. To one zatroszczyły się o to, by pousuwać z lasu najbardziej połamane anomaliami drzewa i zbudować nad strumieniem nowy mostek. Ponadto las ten jest lubianym celem wędrówek zielarzy, gdyż w jego głębszych partiach można napotkać zdrowe, dorodne okazy magicznych ziół nie skażone mugolskimi zanieczyszczeniami powszechnymi bliżej większych miast. Bliżej środka lasu znajduje się też polana, która latem porasta mnóstwem różnokolorowych kwiatów. Trzeba jednak wiedzieć, jak tu trafić, bo nie jest to miejsce powszechnie znane, dzięki czemu zachowało swój unikalny urok i charakter. Drogę do niej po raz pierwszy odkrył pewien zbłąkany zielarz, który zgubił się w lesie. Miejsce urzekło go tak bardzo, że zaczął przyprowadzać tu swoją ukochaną. W obawie przed tym, że ich uroczy zakątek mógłby zostać zbyt łatwo odnaleziony przez innych zaczarował go zaklęciami sprawiającymi, że dróżka ukazywała się tylko wtedy, kiedy stuknęło się trzy razy różdżką w odpowiednie miejsce na głazie stojącym u jej wejścia. Wtedy gęste zarośla rozstępowały się, ukazując ścieżkę. Po śmierci zielarza i jego ukochanej, którzy odeszli z tego świata już dość dawno temu, jego zaklęcia osłabiły się, ale polanę naprawdę trudno znaleźć, jeśli nie wie się, gdzie szukać.
Nazwa lasu wzięła się stąd, że szum wiatru w koronach drzew mieszający się z cichym szmerem niewielkiego strumienia wypływającego z nieodległych gór i wpadającego do najbliższego jeziora brzmi niekiedy jak echo stłumionych westchnień. Jest to jednak nazwa potoczna, funkcjonująca głównie wśród mieszkańców pobliskiej wioski zamieszkanej przez kilka magicznych rodzin. To one zatroszczyły się o to, by pousuwać z lasu najbardziej połamane anomaliami drzewa i zbudować nad strumieniem nowy mostek. Ponadto las ten jest lubianym celem wędrówek zielarzy, gdyż w jego głębszych partiach można napotkać zdrowe, dorodne okazy magicznych ziół nie skażone mugolskimi zanieczyszczeniami powszechnymi bliżej większych miast. Bliżej środka lasu znajduje się też polana, która latem porasta mnóstwem różnokolorowych kwiatów. Trzeba jednak wiedzieć, jak tu trafić, bo nie jest to miejsce powszechnie znane, dzięki czemu zachowało swój unikalny urok i charakter. Drogę do niej po raz pierwszy odkrył pewien zbłąkany zielarz, który zgubił się w lesie. Miejsce urzekło go tak bardzo, że zaczął przyprowadzać tu swoją ukochaną. W obawie przed tym, że ich uroczy zakątek mógłby zostać zbyt łatwo odnaleziony przez innych zaczarował go zaklęciami sprawiającymi, że dróżka ukazywała się tylko wtedy, kiedy stuknęło się trzy razy różdżką w odpowiednie miejsce na głazie stojącym u jej wejścia. Wtedy gęste zarośla rozstępowały się, ukazując ścieżkę. Po śmierci zielarza i jego ukochanej, którzy odeszli z tego świata już dość dawno temu, jego zaklęcia osłabiły się, ale polanę naprawdę trudno znaleźć, jeśli nie wie się, gdzie szukać.
Głęboki śnieg, choć utrudniał przemarsz, potrafił być także sojusznikiem. Wzdłuż ścieżki, którą obrałem, w końcu pojawiły się odciśnięte ślady butów - raczej świeże, zdradzały, że niedługo przede mną tym samym szlakiem podążały dwie osoby. Być może był to ślad, którego właśnie szukałem. Niewerbalne zaklęcie kameleona pozwoliło stopić moją obecność z otoczeniem, czyniąc mnie niewykrywalnym, przynajmniej na pierwszy rzut oka. W każdym razie wystarczająco, bym mógł podjąć trop. Z ostrożnością i w świadomości, że równie dobrze mógł zaprowadzić mnie do kryjówki szmalcowników lub innych gnid, których w Kumbrii nie brakowało. Nie musiałem długo wędrować, by przejmującą, leśną ciszę przerywaną jedynie skrzypieniem śniegu zakłóciły dobiegające z oddali krzyki. Desperackie, złowieszcze - ale i niosące ze sobą błagalną nutę. Pośpiech był słabym sojusznikiem, ale zamieniłem krok w powolny bieg; uszkodzone jeszcze we wrześniu kolano szybko dało o sobie znać, jednocześnie przyzwyczajenie do bólu czyniło go ledwie wyczuwalnym, ale mimo wszystko drażniącym. Jak pamiątka przywieziona z wakacji, które trwały już tylko w otchłani utraconej przeszłości.
Kiedy zbliżyłem się wystarczająco, pośród bieli wyłoniły się nie dwie, jak przypuszczałem, a trzy sylwetki. Zatrzymałem się, przywierając ciałem do drzewa; pozostając pod wpływem zaklęcia nie miałem prawa zostać szybko wykryty - tym bardziej, że troje nieznajomych wyglądało na mocno pochłoniętych rozgrywającym się dramatem. Moją uwagę jako pierwsza przykuła kobieta z nożem; to ją musiałem usłyszeć z oddali. Stojący obok niej mężczyzna, odziany równie ubogo, wydawał się mocno przejęty jej stanem. Musieli się znać. Trzecia postać nie pasowała do pozostałej dwójki. Elegancko ubrana, czysta, wyglądała na wyrwaną z innego świata. Moje czujne oko szybko dostrzegło skórzaną teczkę z wytłoczonym nań symbolem Ministerstwa Magii, którą ściskała w dłoni. Kilka krzyków pozwoliło na trzeźwe ocenienie sytuacji. To mogła być pułapka, jednak wołający o pomoc mężczyzna mógł mówić prawdę. Nie było czasu na zawahanie - zareagowałem instynktownie, czyniąc to, co wydało mi się słuszne. Celując różdżką w kobietę przykładającą sobie ostrze do gardła w myślach przywołałem formułę petrificus totalus. Wiązka zaklęcia w kompletnej ciszy wystrzeliła znikąd, informując pozostałych o mojej obecności, nadal jednak nie zdradzając mojego położenia. Świetlisty promień zaskoczył wszystkich, nie pozwalając na reakcję i godząc kobietę prosto w pierś. Nóż wyślizgnął się jej z dłoni, ginąć gdzieś w białym puchu, ona sama zaś osunęła się bezwładnie na ziemię. Tylko dalsza obserwacja mogła pomóc mi wyjść bez szwanku z tej sytuacji. Kobieta z Ministerstwa, kimkolwiek była, mogła oznaczać kłopoty, lub - co gorsza - ministralny ogon. Mógłbym jednak przysiąc, że jej sylwetka i zarys profilu wydały mi się znajome - dopóki jednak nie odwróciła się w moim kierunku, nie potrafiłem dopasować jej do nikogo, kogo znałem.
rzut
Kiedy zbliżyłem się wystarczająco, pośród bieli wyłoniły się nie dwie, jak przypuszczałem, a trzy sylwetki. Zatrzymałem się, przywierając ciałem do drzewa; pozostając pod wpływem zaklęcia nie miałem prawa zostać szybko wykryty - tym bardziej, że troje nieznajomych wyglądało na mocno pochłoniętych rozgrywającym się dramatem. Moją uwagę jako pierwsza przykuła kobieta z nożem; to ją musiałem usłyszeć z oddali. Stojący obok niej mężczyzna, odziany równie ubogo, wydawał się mocno przejęty jej stanem. Musieli się znać. Trzecia postać nie pasowała do pozostałej dwójki. Elegancko ubrana, czysta, wyglądała na wyrwaną z innego świata. Moje czujne oko szybko dostrzegło skórzaną teczkę z wytłoczonym nań symbolem Ministerstwa Magii, którą ściskała w dłoni. Kilka krzyków pozwoliło na trzeźwe ocenienie sytuacji. To mogła być pułapka, jednak wołający o pomoc mężczyzna mógł mówić prawdę. Nie było czasu na zawahanie - zareagowałem instynktownie, czyniąc to, co wydało mi się słuszne. Celując różdżką w kobietę przykładającą sobie ostrze do gardła w myślach przywołałem formułę petrificus totalus. Wiązka zaklęcia w kompletnej ciszy wystrzeliła znikąd, informując pozostałych o mojej obecności, nadal jednak nie zdradzając mojego położenia. Świetlisty promień zaskoczył wszystkich, nie pozwalając na reakcję i godząc kobietę prosto w pierś. Nóż wyślizgnął się jej z dłoni, ginąć gdzieś w białym puchu, ona sama zaś osunęła się bezwładnie na ziemię. Tylko dalsza obserwacja mogła pomóc mi wyjść bez szwanku z tej sytuacji. Kobieta z Ministerstwa, kimkolwiek była, mogła oznaczać kłopoty, lub - co gorsza - ministralny ogon. Mógłbym jednak przysiąc, że jej sylwetka i zarys profilu wydały mi się znajome - dopóki jednak nie odwróciła się w moim kierunku, nie potrafiłem dopasować jej do nikogo, kogo znałem.
rzut
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Czyjeś głosy brzmiały nieopodal, niesione wietrznym powiewem zacierały głoski i słowa, spajając się zaledwie z bielą. Nie była to jej sprawa, nie powinna wtrącać się w coś, co potencjalnie mogło przynieść jej szkodę.
– Przepraszam? Wszystko w porządku? – zwróciła się do dwójki stojącej przed sobą. Dopiero ostrze, skierowane ku niej, sprawiło, że cofnęła się, a dłoń zacisnęła się na rękojeści różdżki schowanej w kieszeni kobaltowego płaszcza. Zastygła w bezruchu, wpatrując się w kobietę. Nie spoglądała na nóż, szukała jej oczu, w których starała się dostrzec więcej. Wyzwać na niewerbalny pojedynek bez broni, jak ze zwierzęciem, które w szale emocji, potrafiło skupić się jedynie na ślepiach przeciwnika, bacząc na możliwy kolejny ruch.
Nie rozumiesz. Nic nie ma sensu. Wszyscy zginiemy. Słowa raniły, gdy padały bez nadziei, bełkotliwie w próbie usprawiedliwienia własnych czynów. Czy ona równie żałośnie wyglądała rok temu, chcąc pozbawić samą siebie życia? Gorycz w ustach, aż zapiekła ściekając powoli po ściankach gardła, gdy uświadamiała sobie, jak okrutnie mogła skrzywdzić innych. Zabiłam ich wszystkich, bo i tak by zginęli. Czarownica powoli pokręciła głową, odkładając na ścieg skórzaną teczkę i wyciągając dłoń z kieszeni płaszcza pozbawioną różdżki. Nie była na tyle biegła w prędkim rzucaniu magii, aby wyprzedzić swym działaniem kobietę, jak równie dobrze w tej samej chwili mogła zabić nie tylko samą siebie, ale również mężczyznę stojącego obok.
– Spokojnie… – zaczęła, starając się nie odpuszczać kontaktu wzrokowego. – Opowiedz mi o tym, dobrze? – zmieniła ton, starając się wyczuć emocje kobiety, skupić się na tym empatycznym i wewnętrznym jestestwie, intuicji, która wskazywała drogę do wczuwania się w pozycję innej osoby. Zaczęła tak, jakby sama chciała być potraktowana rok temu – bez rad, bez szoku, bez obwiniania. Zaledwie zaoferować siebie, jako słuchacza, dać tę przestrzeń, która być może zaważy o wszystkim, co mogło stać się dalej. Wstrzymała oddech, wpatrując się wyczekująco w kobietę z dłońmi wyciągniętymi przed siebie, aż nagle świst zaskoczył całą trójkę, uderzając w kobietę z nożem. W ciągu kilku chwil nieznajoma poczęła bezwładnie osuwać się na ziemię.
Czarownica rzuciła szybkim spojrzeniem w kierunku drzew, skąd przyleciało zaklęcie, marszcząc przy tym nieco brwi, jak gdyby nie była pewna zamiarów kryjących się za wiązką. Miały nastąpić kolejne? – Spodziewać się mamy pomocy czy wroga?! – krzyknęła w kierunku drzew, stawiając powoli kroki w stronę kobiety opadłej w śniegu i nieznajomego mężczyzny. Przydepnęła nieświadomie nóż, który zatopiła trzewikiem w puchu. Chociaż rozbrojenie kobiety z nożem mogło być pomocą, tak równie dobrze mógł być to zaledwie pierwszy strzał, dlatego dla pewności wyciągnęła różdżkę, trzymając ją w gotowości do obrony siebie, nieznajomego i leżącej spetryfikowanej.
– Przepraszam? Wszystko w porządku? – zwróciła się do dwójki stojącej przed sobą. Dopiero ostrze, skierowane ku niej, sprawiło, że cofnęła się, a dłoń zacisnęła się na rękojeści różdżki schowanej w kieszeni kobaltowego płaszcza. Zastygła w bezruchu, wpatrując się w kobietę. Nie spoglądała na nóż, szukała jej oczu, w których starała się dostrzec więcej. Wyzwać na niewerbalny pojedynek bez broni, jak ze zwierzęciem, które w szale emocji, potrafiło skupić się jedynie na ślepiach przeciwnika, bacząc na możliwy kolejny ruch.
Nie rozumiesz. Nic nie ma sensu. Wszyscy zginiemy. Słowa raniły, gdy padały bez nadziei, bełkotliwie w próbie usprawiedliwienia własnych czynów. Czy ona równie żałośnie wyglądała rok temu, chcąc pozbawić samą siebie życia? Gorycz w ustach, aż zapiekła ściekając powoli po ściankach gardła, gdy uświadamiała sobie, jak okrutnie mogła skrzywdzić innych. Zabiłam ich wszystkich, bo i tak by zginęli. Czarownica powoli pokręciła głową, odkładając na ścieg skórzaną teczkę i wyciągając dłoń z kieszeni płaszcza pozbawioną różdżki. Nie była na tyle biegła w prędkim rzucaniu magii, aby wyprzedzić swym działaniem kobietę, jak równie dobrze w tej samej chwili mogła zabić nie tylko samą siebie, ale również mężczyznę stojącego obok.
– Spokojnie… – zaczęła, starając się nie odpuszczać kontaktu wzrokowego. – Opowiedz mi o tym, dobrze? – zmieniła ton, starając się wyczuć emocje kobiety, skupić się na tym empatycznym i wewnętrznym jestestwie, intuicji, która wskazywała drogę do wczuwania się w pozycję innej osoby. Zaczęła tak, jakby sama chciała być potraktowana rok temu – bez rad, bez szoku, bez obwiniania. Zaledwie zaoferować siebie, jako słuchacza, dać tę przestrzeń, która być może zaważy o wszystkim, co mogło stać się dalej. Wstrzymała oddech, wpatrując się wyczekująco w kobietę z dłońmi wyciągniętymi przed siebie, aż nagle świst zaskoczył całą trójkę, uderzając w kobietę z nożem. W ciągu kilku chwil nieznajoma poczęła bezwładnie osuwać się na ziemię.
Czarownica rzuciła szybkim spojrzeniem w kierunku drzew, skąd przyleciało zaklęcie, marszcząc przy tym nieco brwi, jak gdyby nie była pewna zamiarów kryjących się za wiązką. Miały nastąpić kolejne? – Spodziewać się mamy pomocy czy wroga?! – krzyknęła w kierunku drzew, stawiając powoli kroki w stronę kobiety opadłej w śniegu i nieznajomego mężczyzny. Przydepnęła nieświadomie nóż, który zatopiła trzewikiem w puchu. Chociaż rozbrojenie kobiety z nożem mogło być pomocą, tak równie dobrze mógł być to zaledwie pierwszy strzał, dlatego dla pewności wyciągnęła różdżkę, trzymając ją w gotowości do obrony siebie, nieznajomego i leżącej spetryfikowanej.
Ubogi mężczyzna uklęknął na śniegu, pochylając się nad spetryfikowanym ciałem. Wydawało się, że próbował ją ocucić, potrząsając nią lekko i nawołując jej imię - Marie. Mój czar okazał się jednak zbyt potężny, by kobieta była w stanie go przełamać. Znacznie trzeźwiejszym osądem sytuacji wykazała się urzędniczka, błyskawicznie reagując na moją obecność. Świadomie lub nie, swoje pytanie wykrzyczała spoglądając wprost na mnie. Wystarczyła chwila, bym rozpoznał, z kim miałem do czynienia. Trudno było pomylić ją z kimkolwiek innym, choć alabastrowa cera i wyraźnie odcinające się od niej krucze włosy były cechą charakterystyczną dla Blacków, których krew płynęła także i w jej żyłach. Mój niekończący się pościg za Faustusem Crabbe na przestrzeni lat pozwolił mi z bliska przyjrzeć się każdemu z członków jego najbliższej rodziny, a więc i Forsythii. Nie rozumiałem przyczyny jej obecności w tym miejscu - ta miała przyjść dopiero z czasem, jeśli było mi dane rozważnie rozegrać sytuację. Nie mogłem pozostawić Marie nieprzytomnej na śniegu, nie mogłem przejść obojętnie obok widma klątwy, ani mężczyzny, który towarzyszył kobiecie. Mogli być członkami większej grupy, której poszukiwałem - jeśli jednak to, co wykrzykiwała Marie było prawdą, być może przybyłem za późno.
Klątwa. Być może obecność Crabbe nie była przypadkiem. Mimowolnie zmarszczyłem czoło, rzucając niewerbalne homenum revelio. Poza naszą czwórką w pobliżu nie było nikogo więcej, co wcale nie uspokoiło moich podejrzeń w stosunku do urzędniczki. Była pomocą czy wrogiem?
- To zależy od tego, czym jest dla ciebie Zakon Feniksa - ze śmiałością i dumą przywołałem na usta ideę, która mi przewodziła, zdejmując z siebie maskujący urok i materializując między drzewami. Mężczyzna, dotychczas klęczący nad kobietą, poderwał się, spoglądając w moim kierunku z wyraźnie dostrzegalnym przerażeniem, wykrzywiającym jego twarz w bólu. - Błagam, nie krzywdź nas. Nie krzywdź mojej Marie. To najlepsza kobieta jaką znam. - Jego głosem szarpały emocje; musiał być jej mężem, być może bratem. Ostrożnie stawiając kroki zacząłem podążać w ich kierunku, unosząc przed sobą różdżkę. - Rzuciłem zaklęcie, żeby nie wyrządziła sobie krzywdy. Chcę wam pomóc. - Wyjaśniłem, mój wzrok nie ogniskował się jednak na mężczyźnie, a na sylwetce Crabbe. To ona skupiała większość mojej uwagi. To ona była niepasującym elementem układanki. Musiałem ostrożnie dobierać słowa, by nie zdradzić się z zamiarami, które przygnały mnie w te strony. - Wasza dwójka szuka pomocy. A ty? - zwróciłem się do Forsythii, mierząc ją spojrzeniem chłodnym niczym ostrza lamino glacio. - Co tutaj robisz?
Klątwa. Być może obecność Crabbe nie była przypadkiem. Mimowolnie zmarszczyłem czoło, rzucając niewerbalne homenum revelio. Poza naszą czwórką w pobliżu nie było nikogo więcej, co wcale nie uspokoiło moich podejrzeń w stosunku do urzędniczki. Była pomocą czy wrogiem?
- To zależy od tego, czym jest dla ciebie Zakon Feniksa - ze śmiałością i dumą przywołałem na usta ideę, która mi przewodziła, zdejmując z siebie maskujący urok i materializując między drzewami. Mężczyzna, dotychczas klęczący nad kobietą, poderwał się, spoglądając w moim kierunku z wyraźnie dostrzegalnym przerażeniem, wykrzywiającym jego twarz w bólu. - Błagam, nie krzywdź nas. Nie krzywdź mojej Marie. To najlepsza kobieta jaką znam. - Jego głosem szarpały emocje; musiał być jej mężem, być może bratem. Ostrożnie stawiając kroki zacząłem podążać w ich kierunku, unosząc przed sobą różdżkę. - Rzuciłem zaklęcie, żeby nie wyrządziła sobie krzywdy. Chcę wam pomóc. - Wyjaśniłem, mój wzrok nie ogniskował się jednak na mężczyźnie, a na sylwetce Crabbe. To ona skupiała większość mojej uwagi. To ona była niepasującym elementem układanki. Musiałem ostrożnie dobierać słowa, by nie zdradzić się z zamiarami, które przygnały mnie w te strony. - Wasza dwójka szuka pomocy. A ty? - zwróciłem się do Forsythii, mierząc ją spojrzeniem chłodnym niczym ostrza lamino glacio. - Co tutaj robisz?
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
W czasie mroźnych zim nawet najpiękniejsze lasy doświadczają przemiany. Wówczas, przeobrażone w bezlitosne monstra, pożerają wszystko, co słabe. Każda pomyłka, najdrobniejsze nawet potknięcie spotyka się z karą surową i okrutną. Po gniewie lasu pozostaje cisza. A w ciszy niewiele: splecione jak do modlitwy dłonie, zsiniałe oblicza i oczy zaszklone taflą śmierci.
I chociaż ronione łzy zamieniają się tu w kryształy lodu, bo lasom nie jest znana litość, to od wszystkiego zdarzają się przecież wyjątki… Ten jeden upadek mógł być wyjątkiem. Głuche uderzenie ciała o śniegową pokrywę – czy był to odgłos klęski, zapowiedź kolejnego spotkania z kostuchą, prawdziwą Królową Śniegu? Czy dźwięk uderzenia w bęben, zwiastun przebudzenia, otwarcia oczu Marie?... Odpowiedź wkrótce miała nadejść. Tymczasem jednak czas zwolnił, napięcie rosło, a Marie trwała w stanie zawieszenia. Śnieg otulający jej nieruchomą sylwetkę kontrastował wyraźnie z ciemnym materiałem skromnych szat. Poszarpane rękawy, cienie pod oczami, włosy wymykające się z warkocza – wszystko to nie pasowało do chłodnej bieli, kojarzącej się z nieskazitelnością, pełnią i ładem.
Henry przyglądał się jej przez chwilę; tym drogim rysom wykrzywionym w grymasie przerażenia. Wodził oczami po twarzy swojej Marie, którą kochał odkąd stanęła w progu księgarni te dziesięć lat temu. Marie, której delikatny uśmiech potrafił obłaskawiać najdziksze bestie. Marie, która chwyciła za różdżkę i...
Stłumił szloch. Sięgnął ku związanemu zaklęciem ciału żony i ostrożnie, niezręcznie ułożył je sobie na kolanach, by nie leżała cała bezpośrednio na śniegu.
Ten ruch kątem oka dostrzegli i Frederick, i Forsythia. Obydwoje byli jednak skupieni przede wszystkim na sobie nawzajem. Ręka Forsythii drgnęła w nerwowym geście. Ktoś mógłby wziąć to znak, że kobieta chce sięgnąć po różdżkę. Ale nie Fox, zbyt doświadczony i spostrzegawczy. On widział oczy uciekające na ułamek sekundy w stronę leżącej na śniegu teczki: Forsythia zbierała się do odejścia.
– Pomagasz im – mruknęła enigmatycznie, po czym, nie odrywając spojrzenia od oczu Foxa, sięgnęła po ministerialną teczkę. Krok w tył, następny. Śnieg zamigotał, zniknęła z pola widzenia.
Dźwięk aportacji sprawił, że Henry podniósł głowę.
– Tamto zaklęcie… Celne... Trochę świszczące. – Słowa brzmiały, jakby wypowiadał je z bólem, wbrew sobie. – Wuj mówił, że tak wygląda dobry Petrificus.
Wbił w Foxa spojrzenie desperata.
– Wiesz, co robisz. – Dłuższa pauza. – Dasz radę jej pomóc? Ona… – Przełknięcie. Jęk. – To nie ona. To moja Marie, ale coś jej jest… coś zrobili, że… Mówiła o ogniu. O krzywdzie ciągnącej się dniami i- i nocami. – Kolejne słowa wypowiadał już przez szloch. – Własną siostrę, wiesz? Lily. I sąsiadów, czworo. Tacy dobrzy ludzie. A potem... – Mgiełka pary uniosła się w zimną ciszę. Oczy Henry'ego zaszły mgłą. – Potem naszą... Nie zdążyłem, nie zdążyłem.
I chociaż ronione łzy zamieniają się tu w kryształy lodu, bo lasom nie jest znana litość, to od wszystkiego zdarzają się przecież wyjątki… Ten jeden upadek mógł być wyjątkiem. Głuche uderzenie ciała o śniegową pokrywę – czy był to odgłos klęski, zapowiedź kolejnego spotkania z kostuchą, prawdziwą Królową Śniegu? Czy dźwięk uderzenia w bęben, zwiastun przebudzenia, otwarcia oczu Marie?... Odpowiedź wkrótce miała nadejść. Tymczasem jednak czas zwolnił, napięcie rosło, a Marie trwała w stanie zawieszenia. Śnieg otulający jej nieruchomą sylwetkę kontrastował wyraźnie z ciemnym materiałem skromnych szat. Poszarpane rękawy, cienie pod oczami, włosy wymykające się z warkocza – wszystko to nie pasowało do chłodnej bieli, kojarzącej się z nieskazitelnością, pełnią i ładem.
Henry przyglądał się jej przez chwilę; tym drogim rysom wykrzywionym w grymasie przerażenia. Wodził oczami po twarzy swojej Marie, którą kochał odkąd stanęła w progu księgarni te dziesięć lat temu. Marie, której delikatny uśmiech potrafił obłaskawiać najdziksze bestie. Marie, która chwyciła za różdżkę i...
Stłumił szloch. Sięgnął ku związanemu zaklęciem ciału żony i ostrożnie, niezręcznie ułożył je sobie na kolanach, by nie leżała cała bezpośrednio na śniegu.
Ten ruch kątem oka dostrzegli i Frederick, i Forsythia. Obydwoje byli jednak skupieni przede wszystkim na sobie nawzajem. Ręka Forsythii drgnęła w nerwowym geście. Ktoś mógłby wziąć to znak, że kobieta chce sięgnąć po różdżkę. Ale nie Fox, zbyt doświadczony i spostrzegawczy. On widział oczy uciekające na ułamek sekundy w stronę leżącej na śniegu teczki: Forsythia zbierała się do odejścia.
– Pomagasz im – mruknęła enigmatycznie, po czym, nie odrywając spojrzenia od oczu Foxa, sięgnęła po ministerialną teczkę. Krok w tył, następny. Śnieg zamigotał, zniknęła z pola widzenia.
Dźwięk aportacji sprawił, że Henry podniósł głowę.
– Tamto zaklęcie… Celne... Trochę świszczące. – Słowa brzmiały, jakby wypowiadał je z bólem, wbrew sobie. – Wuj mówił, że tak wygląda dobry Petrificus.
Wbił w Foxa spojrzenie desperata.
– Wiesz, co robisz. – Dłuższa pauza. – Dasz radę jej pomóc? Ona… – Przełknięcie. Jęk. – To nie ona. To moja Marie, ale coś jej jest… coś zrobili, że… Mówiła o ogniu. O krzywdzie ciągnącej się dniami i- i nocami. – Kolejne słowa wypowiadał już przez szloch. – Własną siostrę, wiesz? Lily. I sąsiadów, czworo. Tacy dobrzy ludzie. A potem... – Mgiełka pary uniosła się w zimną ciszę. Oczy Henry'ego zaszły mgłą. – Potem naszą... Nie zdążyłem, nie zdążyłem.
I show not your face but your heart's desire
Zacisnąłem palce mocniej wokół drewnianej rękojeści różdżki, uważnie śledząc ostrożne ruchy Crabbe. W jej postepowaniu było coś nienaturalnego, jakby próbowała coś zataić - aurorskie doświadczenie wyostrzało moje zmysły za każdym razem, kiedy jeden element nie pasował do całości obrazka. Kiedy poruszyła się, schylając po teczkę, bez zawahania uniosłem różdżkę, mierząc w jej kierunku. Zanim jednak inkantacja zatańczyła na końcu języka, głuchy trzask oznajmił aportację.
Dlaczego uciekła?
Obawiając się, że mogła ciagnąc za sobą ogon w postaci innych urzedników Ministerstwa Magii, wyszeptałem pod nosem foemułę - homenum revelio - upewniając się tym samym, że w tej części lasu pozostałem juz tylko ja i dwójka czarodziejów. Przeniosłem wzrok na mężczyznę, który uniósł zesztywniałe ciało Marie na własne kolana, ostrożnie skracając dzielący nas dystans. Z każdym krokiem śnieg skrzypiał pod moimi butami, rozdzierając otulającą nas leśną ciszę. Dopiero teraz dostrzegłem ich zapadnięte z głodu twarze, świadczące o tym, że musieli sie ukrywać od dłuższego czasu. Zima była sroga - dopiero z nadejściem lutego udało mi się dostać kilka ryb, które choć na chwilę pozwoliy mi odzyskać siły. Smakowały nie tylko przetrwaniem, ale i słodyczą, która w okresie wielkiego głodu zyskiwała nowe oblicza. W wolnych chwilach wybierałem się na polowania, ucząc tej sztuki również Oscara. Musiał wiedzieć jak radzić sobie w ciężkich chwilach - a ja zaczynałem zastanawiać się, czy przerwanie jego nauki w Hogwarcie było słuszną decyzja.
- Zgadza się. - Skinąłem głową na spostrzeżenie mężczyzny, chwytając jego spojrzenie. - Nie chcę was skrzywdzić. - Powtórzyłem, mierząc się ze wzrokiem przepełnionym bólem. Twarz mężczyzny wykrzywiał grymas rozpaczy, ale nie tylko - w jego oczach prózno było szukać iskry nadziei. - Jeśli rzeczywiście została dotknięta klątwą, nie będę w stanie pomóc. Ale mogę zabrać was do kogoś, kto z pewnością to zrobi. - Wyjaśniłem, zatrzymując się kilka kroków przed dwójką ludzi i przyglądając spokojnej, trzymanej w ryzach zaklęcia kobiecej twarzy. Pozwoliłem mężczyźnie mówić, z łatwością łącząc ze sobą kropki, które złożyły się na okrutny obraz wojny. - Przykro mi, proszę pana. Zrobię co w mojej mocy, by wam pomóc. - Nie mogłem cofnąć czasu; krew, która została przelana, naznaczyła ich serca już na zawsze. - Proszę mi powiedzieć… te osoby, o których pan mówi - czy ukrywaliście się w tym lesie? Razem? Moja obecność tutaj nie jest przypadkowa. Patrolowałem te okolicę, ponieważ słyszałem o grupie szukających azylu czarodziejów, którzy chcieli wydostać się z Kumbrii. - Czy byli tymi, których szukałem? Czy ponownie przybyłem za późno?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Dlaczego uciekła?
Obawiając się, że mogła ciagnąc za sobą ogon w postaci innych urzedników Ministerstwa Magii, wyszeptałem pod nosem foemułę - homenum revelio - upewniając się tym samym, że w tej części lasu pozostałem juz tylko ja i dwójka czarodziejów. Przeniosłem wzrok na mężczyznę, który uniósł zesztywniałe ciało Marie na własne kolana, ostrożnie skracając dzielący nas dystans. Z każdym krokiem śnieg skrzypiał pod moimi butami, rozdzierając otulającą nas leśną ciszę. Dopiero teraz dostrzegłem ich zapadnięte z głodu twarze, świadczące o tym, że musieli sie ukrywać od dłuższego czasu. Zima była sroga - dopiero z nadejściem lutego udało mi się dostać kilka ryb, które choć na chwilę pozwoliy mi odzyskać siły. Smakowały nie tylko przetrwaniem, ale i słodyczą, która w okresie wielkiego głodu zyskiwała nowe oblicza. W wolnych chwilach wybierałem się na polowania, ucząc tej sztuki również Oscara. Musiał wiedzieć jak radzić sobie w ciężkich chwilach - a ja zaczynałem zastanawiać się, czy przerwanie jego nauki w Hogwarcie było słuszną decyzja.
- Zgadza się. - Skinąłem głową na spostrzeżenie mężczyzny, chwytając jego spojrzenie. - Nie chcę was skrzywdzić. - Powtórzyłem, mierząc się ze wzrokiem przepełnionym bólem. Twarz mężczyzny wykrzywiał grymas rozpaczy, ale nie tylko - w jego oczach prózno było szukać iskry nadziei. - Jeśli rzeczywiście została dotknięta klątwą, nie będę w stanie pomóc. Ale mogę zabrać was do kogoś, kto z pewnością to zrobi. - Wyjaśniłem, zatrzymując się kilka kroków przed dwójką ludzi i przyglądając spokojnej, trzymanej w ryzach zaklęcia kobiecej twarzy. Pozwoliłem mężczyźnie mówić, z łatwością łącząc ze sobą kropki, które złożyły się na okrutny obraz wojny. - Przykro mi, proszę pana. Zrobię co w mojej mocy, by wam pomóc. - Nie mogłem cofnąć czasu; krew, która została przelana, naznaczyła ich serca już na zawsze. - Proszę mi powiedzieć… te osoby, o których pan mówi - czy ukrywaliście się w tym lesie? Razem? Moja obecność tutaj nie jest przypadkowa. Patrolowałem te okolicę, ponieważ słyszałem o grupie szukających azylu czarodziejów, którzy chcieli wydostać się z Kumbrii. - Czy byli tymi, których szukałem? Czy ponownie przybyłem za późno?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Ostatnio zmieniony przez Frederick Fox dnia 08.04.22 21:51, w całości zmieniany 1 raz
Gdzieś na dnie świadomości Henry’ego odzywała się myśl, że nie ma pewności, czy może ufać temu człowiekowi. Ale czy czegokolwiek mógł być teraz pewien? Żyli w ogarniętym wojną kraju, w świecie przepełnionym bólem i rozpaczą. Nie miał pojęcia, czy i z jakimi wieściami przywita ich kolejny dzień. Minione doby pokazały, jak krwawo może wstawać świt czasu wojny. Zatem tak, Henry niczego nie był pewien. Wiedział tylko, że ich mały Joe już od kilku miesięcy czeka bezpiecznie u babki w Irlandii. Ta jedna myśl dodawała Henry’emu sił. Tylko wizja ponownego ujrzenia rumianej twarzy syna sprawiała, że Henry nie poddał się już wtedy, gdy dotarło do niego, że Clarie zginęła, zabita przez własną matkę.
– Proszę – westchnął resztką sił, gdy Fox zaproponował zabranie Marie do kogoś, kto może ją uleczyć. Jeśli istniała chociaż najlichsza szansa na ocalenie Marie, Henry po nią sięgnie. Bo chociaż kobieta, którą trzymał teraz w ramionach, miała krew na rękach, to jednak Marie… nie była niczemu winna. Ofiara wojny, jak ci, których zabiła. Jak Henry, który nie wiedział już, jak sobie z tym radzić. Jak Joe, który będzie… dorastał bez siostry.
Kolejne słowa Fredericka zabrzmiały dziwnie w uszach Henry’ego, jakby dobiegały do niego zza zasłony deszczu. Jednak był za nie wdzięczny, odparł więc krótko:
– Mnie też przykro. Dziękuję.
Robiło się zimniej. A może to adrenalina, buzująca dotąd w żyłach Henry’ego, zaczęła pomału przestawać działać.
Wolną ręką – bo jedną przytrzymywał żonę, by nie zsunęła się z powrotem na śnieg – sięgnął ku szyi i odwiązał zawinięty szalik. Dziergany na drutach przez samą Marię teraz miał dodać jej ciepła; Henry przysłonił nim odsłoniętą szyję kobiety.
Na pytanie Foxa odpowiedział niechętnie:
– Tak – potwierdził cicho, na chwilę przymykając oczy. – Byliśmy razem, osiem osób. – Poruszył się niespokojnie, spuścił wzrok. – Szukaliśmy azylu, zgadza się… Zostało tylko nas dwoje.
Na chwilę jego wzrok powędrował na prawo, gdzie w śniegu leżał upuszczony przez Marie nóż, zanurzony głęboko w biel pod wpływem ciężaru stopy Forsythii.
– Będzie pamiętała?... Będzie świadoma tego, co zrobiła, wiem. Ale... – Bał się poznania odpowiedzi na to pytanie. – Czy będzie miała w pamięci przebieg wydarzeń?
– Proszę – westchnął resztką sił, gdy Fox zaproponował zabranie Marie do kogoś, kto może ją uleczyć. Jeśli istniała chociaż najlichsza szansa na ocalenie Marie, Henry po nią sięgnie. Bo chociaż kobieta, którą trzymał teraz w ramionach, miała krew na rękach, to jednak Marie… nie była niczemu winna. Ofiara wojny, jak ci, których zabiła. Jak Henry, który nie wiedział już, jak sobie z tym radzić. Jak Joe, który będzie… dorastał bez siostry.
Kolejne słowa Fredericka zabrzmiały dziwnie w uszach Henry’ego, jakby dobiegały do niego zza zasłony deszczu. Jednak był za nie wdzięczny, odparł więc krótko:
– Mnie też przykro. Dziękuję.
Robiło się zimniej. A może to adrenalina, buzująca dotąd w żyłach Henry’ego, zaczęła pomału przestawać działać.
Wolną ręką – bo jedną przytrzymywał żonę, by nie zsunęła się z powrotem na śnieg – sięgnął ku szyi i odwiązał zawinięty szalik. Dziergany na drutach przez samą Marię teraz miał dodać jej ciepła; Henry przysłonił nim odsłoniętą szyję kobiety.
Na pytanie Foxa odpowiedział niechętnie:
– Tak – potwierdził cicho, na chwilę przymykając oczy. – Byliśmy razem, osiem osób. – Poruszył się niespokojnie, spuścił wzrok. – Szukaliśmy azylu, zgadza się… Zostało tylko nas dwoje.
Na chwilę jego wzrok powędrował na prawo, gdzie w śniegu leżał upuszczony przez Marie nóż, zanurzony głęboko w biel pod wpływem ciężaru stopy Forsythii.
– Będzie pamiętała?... Będzie świadoma tego, co zrobiła, wiem. Ale... – Bał się poznania odpowiedzi na to pytanie. – Czy będzie miała w pamięci przebieg wydarzeń?
I show not your face but your heart's desire
W spojrzeniu mężczyzny zaklęte było przygnębiające cierpienie; stracił wiele, a jego głos zdradzał, że niewiele brakowało, aby opuściła go także nadzieja. Mimo tego zdołał odnaleźć coś, co podtrzymywało go przy życiu. Coś, co sprawiało, że jeszcze walczył - jak my wszyscy. Obserwowałem jego gesty, które z czułością traktowały zesztywniałą sylwetkę kobiety. Teraz nie miałem już wątpliwości, że musiała być jego żoną. Osobą, która stanowiła jego ostoję - i wobec której nie poddawał się, bez względu na to, jak okrutnie traktował go los. Moje myśli mimowolnie powędrowały w kierunku Maeve; co stałoby się ze mną, gdybym znalazł się na jego miejscu? Walczyłbym, czy może na dobre stracił rozum?
Nie chciałem wiedzieć.
Jedno było pewne. Spóźniłem się - ponownie. Czarna magia zdołała wyrządzić nieodwracalne krzywdy, zebrać krwawe żniwo. Nie wszystko było jednak stracone. Z ośmiu żyć nadal mogłem ocalić jeszcze dwa. Wystarczyło jedynie wyprowadzić tę dwójkę z lasu. Zabrać w bezpieczne miejsce. Ściągnąć łamacza klątw.
- Przebieg wydarzeń? Jeśli pyta pan o klątwę - nie wiem tego niestety. To nie jest moja dziedzina. Jeśli jednak chodzi panu o to, czy jest teraz świadoma - tak, to bardzo prawdopodobne, ale podejrzewam, że walka z moim czarem absorbuje sporo jej energii. Dlatego musimy jak najszybciej wydostać się z lasu, tam wezmę pomoc. Tutaj nikt nas nie znajdzie. - I była to zarówno dobra jak i zła wiadomość. - Będę potrzebował pana pomocy. Przed nami długa droga. - Musieliśmy wziąć ją we dwójkę - wybudzenie jej wiązało się z ryzykiem, a nie posiadałem przy sobie świstoklika. Na całe szczęście kobieta nie była ciężka, i choć przedzieranie się przez śnieg z obezwładnionym ciałem nie było najprostszym zadaniem, sprawność moich mięśni pozwalała mi na wytrzymanie bardziej wymagającego wysiłku. Szliśmy długo, z pewnością ponad godzinę - co jakiś czas potrzebowałem rzucić zaklęcie, by nie wprowadzić nas w pułapkę. Ciepła szata i wysiłek rozgrzały ciało, a strużki potu zaczęły spływać po moim czole i plecach Zdołałem dowiedzieć się więcej o Henrym i Marie - o tym, jak znaleźli się w lesie, jak długo się ukrywali, że chcieli uciec do Irlandii. Było tam bezpieczniej niż w Kumbrii, gdzie w każdej chwili mogli zostać schwytani przez szmalcowników.
W końcu dotarliśmy do niewielkiej wioski w pobliżu lasu, gdzie mieszkał mój informator - zielarz, który nie wychylał się ze swoimi poglądami, siedział cicho, dzięki czemu zyskiwał względny spokój. To on ściągnął mnie do pomocy, to on wiedział o grupie ukrywającej się w lesie - i stanowił chwilową, bezpieczną oazę. Henry wiedział, że nie mogą tam pozostać dłużej; zobowiązałem się do tego, że tak szybko jak tylko będę mógł, dostarczę im świstoklik, który przeniesie ich na Irlandię. Ich oboje - pod warunkiem, że uda się uratować Marie. Od tej sprawy należało zacząć. Korzystając z zaklęcia patronusa wysłałem prośbę o pomoc do Vincenta oraz Lucindy, a - po dłuższym namyśle - zaryzykowałem, trzeciego lisa śląc do Steffena. Chłopak co prawda nie wydawał się zbyt rozgarnięty, ostatecznie jednak łamaczem klątw najprawdopodobniej był dobrym, a Zakon Feniksa mimo wszystko nadal ufał jego umiejętnością. Swoją osobista niechęć i obawy postanowiłem więc odsunąć na bok - nie wiedziałem, czy ktokolwiek odpowie na wezwanie, tymczasem należało działać szybko.
Ku mojemu zaskoczeniu, to właśnie Cattermole pojawił się pierwszy - o czym niezwłocznie poinformowałem pozostałych.
- Dobrze, że jesteś. Dziękuję za błyskawiczną reakcję. - Powitałem młodego czarodzieja z niezbyt wylewną uprzejmością. - Panie Brown, to jest Steffen Cattermole. Pomoże pańskiej małżonce. - Przedstawiłem sobie mężczyzn. - Pan Brown jest najwłaściwszą osobą, by udzielić wszelkich informacji, nie ma jednak wątpliwości, że jego małżonka, Marie, pozostaje pod wpływem klątwy. - Wyjaśniłem, prowadząc Steffena w głąb chaty, gdzie przy cieple kominka spoczywało nada spetryfikowane ciało kobiety.
rzut na wezwanie Stefka patronusem
Nie chciałem wiedzieć.
Jedno było pewne. Spóźniłem się - ponownie. Czarna magia zdołała wyrządzić nieodwracalne krzywdy, zebrać krwawe żniwo. Nie wszystko było jednak stracone. Z ośmiu żyć nadal mogłem ocalić jeszcze dwa. Wystarczyło jedynie wyprowadzić tę dwójkę z lasu. Zabrać w bezpieczne miejsce. Ściągnąć łamacza klątw.
- Przebieg wydarzeń? Jeśli pyta pan o klątwę - nie wiem tego niestety. To nie jest moja dziedzina. Jeśli jednak chodzi panu o to, czy jest teraz świadoma - tak, to bardzo prawdopodobne, ale podejrzewam, że walka z moim czarem absorbuje sporo jej energii. Dlatego musimy jak najszybciej wydostać się z lasu, tam wezmę pomoc. Tutaj nikt nas nie znajdzie. - I była to zarówno dobra jak i zła wiadomość. - Będę potrzebował pana pomocy. Przed nami długa droga. - Musieliśmy wziąć ją we dwójkę - wybudzenie jej wiązało się z ryzykiem, a nie posiadałem przy sobie świstoklika. Na całe szczęście kobieta nie była ciężka, i choć przedzieranie się przez śnieg z obezwładnionym ciałem nie było najprostszym zadaniem, sprawność moich mięśni pozwalała mi na wytrzymanie bardziej wymagającego wysiłku. Szliśmy długo, z pewnością ponad godzinę - co jakiś czas potrzebowałem rzucić zaklęcie, by nie wprowadzić nas w pułapkę. Ciepła szata i wysiłek rozgrzały ciało, a strużki potu zaczęły spływać po moim czole i plecach Zdołałem dowiedzieć się więcej o Henrym i Marie - o tym, jak znaleźli się w lesie, jak długo się ukrywali, że chcieli uciec do Irlandii. Było tam bezpieczniej niż w Kumbrii, gdzie w każdej chwili mogli zostać schwytani przez szmalcowników.
W końcu dotarliśmy do niewielkiej wioski w pobliżu lasu, gdzie mieszkał mój informator - zielarz, który nie wychylał się ze swoimi poglądami, siedział cicho, dzięki czemu zyskiwał względny spokój. To on ściągnął mnie do pomocy, to on wiedział o grupie ukrywającej się w lesie - i stanowił chwilową, bezpieczną oazę. Henry wiedział, że nie mogą tam pozostać dłużej; zobowiązałem się do tego, że tak szybko jak tylko będę mógł, dostarczę im świstoklik, który przeniesie ich na Irlandię. Ich oboje - pod warunkiem, że uda się uratować Marie. Od tej sprawy należało zacząć. Korzystając z zaklęcia patronusa wysłałem prośbę o pomoc do Vincenta oraz Lucindy, a - po dłuższym namyśle - zaryzykowałem, trzeciego lisa śląc do Steffena. Chłopak co prawda nie wydawał się zbyt rozgarnięty, ostatecznie jednak łamaczem klątw najprawdopodobniej był dobrym, a Zakon Feniksa mimo wszystko nadal ufał jego umiejętnością. Swoją osobista niechęć i obawy postanowiłem więc odsunąć na bok - nie wiedziałem, czy ktokolwiek odpowie na wezwanie, tymczasem należało działać szybko.
Ku mojemu zaskoczeniu, to właśnie Cattermole pojawił się pierwszy - o czym niezwłocznie poinformowałem pozostałych.
- Dobrze, że jesteś. Dziękuję za błyskawiczną reakcję. - Powitałem młodego czarodzieja z niezbyt wylewną uprzejmością. - Panie Brown, to jest Steffen Cattermole. Pomoże pańskiej małżonce. - Przedstawiłem sobie mężczyzn. - Pan Brown jest najwłaściwszą osobą, by udzielić wszelkich informacji, nie ma jednak wątpliwości, że jego małżonka, Marie, pozostaje pod wpływem klątwy. - Wyjaśniłem, prowadząc Steffena w głąb chaty, gdzie przy cieple kominka spoczywało nada spetryfikowane ciało kobiety.
rzut na wezwanie Stefka patronusem
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Siedział w domu nad pożyczonymi od Wujka podręcznikami numerologii, gdy do salonu wbiegł srebrny lis. Steffen natychmiast wstał z kanapy, jeszcze zanim patronus przemówił głosem Fredericka Foxa. Wiedział, co oznaczają takie wezwania - coś pilnego, coś, co nie mogło poczekać na sowę.
Na spotkaniu Zakonu Feniksa zobowiązał się być gotów do pomocy przy każdym nagłym, związanym z klątwami przypadku. Niezwłocznie ubrał więc płaszcz i deportował się do Cumberland. Znał okolicę, jesienią zabezpieczył z Floreanem tutejszy bunkier, a później spędził nawet kilka dni w okolicznych lasach i wioskach, szukając pod postacią szczura tamtych mugolskich żołnierzy. Chcieli przegnać czarodziejów spod wojskowego bunkra i po wymianie ognia (oraz zepsuciu broni) ostatecznie zniknęli, zanim Zakonnicy zdążyli ich przekonać do swoich pokojowych zamiarów. Do dzisiaj siedziało to Cattermole'owi na sumieniu.
Znalazł odpowiednią wioskę i chatę, zapukał do środka, a pan Fox otworzył niemal natychmiastowo. Auror i szlachcic (czy Frederick tego chciał czy nie, Steffen pamiętał, jak Minister Longbottom zwracał się do dawnych arystokratów po ich byłych nazwiskach - wydawało mu się to zresztą trochę nieodpowiednie, ale może lord Harold wiedział lepiej?) - kombinacja już automatycznie onieśmielała Steffena, a atmosfery nie ocieplała nawet świadomość, że pan Fox lepił bałwany na jego weselu.
-Dzień dobry. Nie ma za co. - bąknął, odnajdując wzrokiem pana Browna i spetryfikowaną kobietę. Wzdrygnął się lekko - choć wojna zmusiła go do udziału w wielu pojedynkach, to nie przywykł jeszcze do widoku sparaliżowanych osób. Skinął głową, słysząc, że kobieta najprawdopodobniej jest przeklęta i zwrócił uważne spojrzenie na pana Browna. Wyprostował się odruchowo, wstępując w rolę profesjonalisty.
-Jestem łamaczem klątw. Byłbym w stanie zdjąć klątwę z pańskiej żony, ale najpierw muszę domyślić się, jaka to klątwa - błędy mogą sporo kosztować. Czy pana żona miała ostatnio styczność z podejrzanymi przedmiotami lub listami od nieznajomych? Czy ktoś mógł wejść w posiadanie jej krwi? Jak to się zaczęło, jak się zachowuje, co zmieniło się w jej sposobie bycia? Im więcej szczegółów mi pan poda, tym łatwiej będzie mi wysnuć hipotezę. - poprosił, rzeczowo i spokojnie.
Szkoda, że po fakcie nie będzie mógł opowiedzieć o tym cioci. Ona też na pewno kazałaby mu zachować spokój. Magia i runy, tylko to się liczyło - nawet, gdy przeklęci zachowywali się jak wariaci albo leżeli spetryfikowani.
Może dlatego gobliny skupiają się na przedmiotach i miejscach - nie mają cierpliwości do ludzi.
-Pomogę też sobie magią, powinna mi dać trochę informacji. Jeśli mam ściągnąć klątwę od razu, powinniście opuścić pomieszczenie aby zminimalizować ryzyko, że w razie błędu spotkają nas konsekwencje. Przydałoby mi się też... magiczne wsparcie. - dopiero teraz nieśmiałość na moment powróciła, gdy zerknął na Foxa pytająco. Magicus od doświadczonego aurora bardzo by się przydał - do kolejnego etapu.
Pierwszy znał już na pamięć.
-Hexa Revelio. - skierował różdżkę na kobietę. Magia zadrżała w powietrzu, a wokół pacjentki zaczęła pojawiać się - widoczna dla Steffena - gęsta mgła, dając mu pewne pojęcie o sile i naturze klątwy. Idealnie byłoby odczytać runy, którymi przeklęto kobietę, ale jeśli nie mają do ich dostępu - to magia i szczegółówe informacje od jej męża powinny wystarczyć.
rzut, +60 za runy III = zaklęcie wykrywa klątwę.
Na spotkaniu Zakonu Feniksa zobowiązał się być gotów do pomocy przy każdym nagłym, związanym z klątwami przypadku. Niezwłocznie ubrał więc płaszcz i deportował się do Cumberland. Znał okolicę, jesienią zabezpieczył z Floreanem tutejszy bunkier, a później spędził nawet kilka dni w okolicznych lasach i wioskach, szukając pod postacią szczura tamtych mugolskich żołnierzy. Chcieli przegnać czarodziejów spod wojskowego bunkra i po wymianie ognia (oraz zepsuciu broni) ostatecznie zniknęli, zanim Zakonnicy zdążyli ich przekonać do swoich pokojowych zamiarów. Do dzisiaj siedziało to Cattermole'owi na sumieniu.
Znalazł odpowiednią wioskę i chatę, zapukał do środka, a pan Fox otworzył niemal natychmiastowo. Auror i szlachcic (czy Frederick tego chciał czy nie, Steffen pamiętał, jak Minister Longbottom zwracał się do dawnych arystokratów po ich byłych nazwiskach - wydawało mu się to zresztą trochę nieodpowiednie, ale może lord Harold wiedział lepiej?) - kombinacja już automatycznie onieśmielała Steffena, a atmosfery nie ocieplała nawet świadomość, że pan Fox lepił bałwany na jego weselu.
-Dzień dobry. Nie ma za co. - bąknął, odnajdując wzrokiem pana Browna i spetryfikowaną kobietę. Wzdrygnął się lekko - choć wojna zmusiła go do udziału w wielu pojedynkach, to nie przywykł jeszcze do widoku sparaliżowanych osób. Skinął głową, słysząc, że kobieta najprawdopodobniej jest przeklęta i zwrócił uważne spojrzenie na pana Browna. Wyprostował się odruchowo, wstępując w rolę profesjonalisty.
-Jestem łamaczem klątw. Byłbym w stanie zdjąć klątwę z pańskiej żony, ale najpierw muszę domyślić się, jaka to klątwa - błędy mogą sporo kosztować. Czy pana żona miała ostatnio styczność z podejrzanymi przedmiotami lub listami od nieznajomych? Czy ktoś mógł wejść w posiadanie jej krwi? Jak to się zaczęło, jak się zachowuje, co zmieniło się w jej sposobie bycia? Im więcej szczegółów mi pan poda, tym łatwiej będzie mi wysnuć hipotezę. - poprosił, rzeczowo i spokojnie.
Szkoda, że po fakcie nie będzie mógł opowiedzieć o tym cioci. Ona też na pewno kazałaby mu zachować spokój. Magia i runy, tylko to się liczyło - nawet, gdy przeklęci zachowywali się jak wariaci albo leżeli spetryfikowani.
Może dlatego gobliny skupiają się na przedmiotach i miejscach - nie mają cierpliwości do ludzi.
-Pomogę też sobie magią, powinna mi dać trochę informacji. Jeśli mam ściągnąć klątwę od razu, powinniście opuścić pomieszczenie aby zminimalizować ryzyko, że w razie błędu spotkają nas konsekwencje. Przydałoby mi się też... magiczne wsparcie. - dopiero teraz nieśmiałość na moment powróciła, gdy zerknął na Foxa pytająco. Magicus od doświadczonego aurora bardzo by się przydał - do kolejnego etapu.
Pierwszy znał już na pamięć.
-Hexa Revelio. - skierował różdżkę na kobietę. Magia zadrżała w powietrzu, a wokół pacjentki zaczęła pojawiać się - widoczna dla Steffena - gęsta mgła, dając mu pewne pojęcie o sile i naturze klątwy. Idealnie byłoby odczytać runy, którymi przeklęto kobietę, ale jeśli nie mają do ich dostępu - to magia i szczegółówe informacje od jej męża powinny wystarczyć.
rzut, +60 za runy III = zaklęcie wykrywa klątwę.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Z rosnącym niepokojem czekał na przybycie specjalisty, który – daj Merlinie – pomoże Mary. Poruszył ramionami, napiął i rozluźnił łopatki – aby chociaż ciało, w przeciwieństwie do umysłu, nie poddało się paraliżującej trwodze. Bał się. Bał się i martwił, a źródłem tych trosk był on sam. Ile jeszcze wytrzyma? Przecież musiał być silny dla żony. No i dla synka, który czekał na nich w Irlandii.
Mary, czy przetrwamy tę próbę?, myślał ponuro, patrząc na jej bladą twarz. Minuty mijały w ciszy i w atmosferze niepewności, aż w końcu ktoś pojawił się w progu chatki.
Henry przyjrzał się przybyszowi uważnie, marszcząc przy tym czoło. Chłopak wyglądał dość niepozornie, a tacy właśnie bywali, jak mawiał wuj, piekielnie niebezpieczni. Gdy jednak Fox przedstawił młodzieńca, cień nieufności opuścił Henry'ego. Nie zaszkodziło i to, że Steffen przemówił tonem i rzeczowym, i uprzejmym.
– Trudno-… Trudno mi pozbierać myśli, może być chaotycznie – ostrzegł. – Żona... – Z bólem, ale i czule, spojrzał na nieruchome ciało. – Mary z domu Jules. Mugolaczka. – Przetarł ręką zmęczone oczy. – Musieliśmy opuścić dom. Ze szwagierką, z c-córką i z sąsiadami było nas w sumie ośmioro. Staraliśmy się nie zwracać niczyjej uwagi... Idziemy nocą, za dnia czekamy cicho w opuszczonych budynkach, jaskiniach i tak dalej... Raz zatrzymujemy się w cieniu Scafell Pike. Wszystko, byleby ominąć Kelpie Jezioro, rozumie pan? – Krótki i gorzki śmiech, pozbawiony cienia humoru. – Jakby podnóże Scafell miałoby być lepszą alternatywą. – Wzdrygnął się na samo wspomnienie. – Szpetne miejsce. Lily, szwagierka, mówiła po trollańsku, więc potrafiła przeprowadzić nas bezpiecznie, nasłuchując rozmów. Trolle gdyby nawet próbowały szeptać, to i tak drą się jakby po Sonorusie. – Pauza. – Na czym ja?... Ach. Więc pod Scafell ukrywamy się w opuszczonej szopie. Ale… Wszystko wtedy zbyt gładko poszło. Żadych trolli, żadnych garborogów... Ha, na garborogi mieliśmy Mary, zdolna kobieta, ujarzmiaczka magicznych best-... – urwał nagle. Nie potrafię przejść do meritum. Westchnął.
– W szopie pootwierane kufry. Myślimy: zrabowane. Mary z innymi przegląda, czy byłoby coś przydatnego na podróż. Ale nie, żadnego koca, broni, jedzenia... Ona... Była taka zirytowana, że nic tylko fanty knuta ledwno warte... Merlinie… – Urwał. Odszukał wzrokiem spojrzenie łamacza klątw. – Czyżby wtedy…?
Kolejne słowa popłynęły już szybko, mało składnie:
– Kilka dni. Minęło może kilka dni od opuszczenia szopy. Nie wysypiała się. Zaczęła opowieści o ogniu. Płomienie, płomienie – powtarza w kółko i w kółko.
Henry odwrócił się, stał teraz bokiem do obydwu mężczyzn. Jego ostry profil rysował się wyraźnie na tle ognia trzaskającego w kominku.
– Zimna noc. Zanim się obudziłem, było już po naszych... A na moich oczach... Nie dobiegłem. Nawet po różdżkę nie zdążyłem sięgnąć. A Mary wrzeszczy. Wrzeszczy, płacze, przeprasza. Ręce splamione krwią n a s z e j c ó r k i, rozumiesz? – Zaczął płakać cicho. – Moja Mary... Moja Clarie...
Mary, czy przetrwamy tę próbę?, myślał ponuro, patrząc na jej bladą twarz. Minuty mijały w ciszy i w atmosferze niepewności, aż w końcu ktoś pojawił się w progu chatki.
Henry przyjrzał się przybyszowi uważnie, marszcząc przy tym czoło. Chłopak wyglądał dość niepozornie, a tacy właśnie bywali, jak mawiał wuj, piekielnie niebezpieczni. Gdy jednak Fox przedstawił młodzieńca, cień nieufności opuścił Henry'ego. Nie zaszkodziło i to, że Steffen przemówił tonem i rzeczowym, i uprzejmym.
– Trudno-… Trudno mi pozbierać myśli, może być chaotycznie – ostrzegł. – Żona... – Z bólem, ale i czule, spojrzał na nieruchome ciało. – Mary z domu Jules. Mugolaczka. – Przetarł ręką zmęczone oczy. – Musieliśmy opuścić dom. Ze szwagierką, z c-córką i z sąsiadami było nas w sumie ośmioro. Staraliśmy się nie zwracać niczyjej uwagi... Idziemy nocą, za dnia czekamy cicho w opuszczonych budynkach, jaskiniach i tak dalej... Raz zatrzymujemy się w cieniu Scafell Pike. Wszystko, byleby ominąć Kelpie Jezioro, rozumie pan? – Krótki i gorzki śmiech, pozbawiony cienia humoru. – Jakby podnóże Scafell miałoby być lepszą alternatywą. – Wzdrygnął się na samo wspomnienie. – Szpetne miejsce. Lily, szwagierka, mówiła po trollańsku, więc potrafiła przeprowadzić nas bezpiecznie, nasłuchując rozmów. Trolle gdyby nawet próbowały szeptać, to i tak drą się jakby po Sonorusie. – Pauza. – Na czym ja?... Ach. Więc pod Scafell ukrywamy się w opuszczonej szopie. Ale… Wszystko wtedy zbyt gładko poszło. Żadych trolli, żadnych garborogów... Ha, na garborogi mieliśmy Mary, zdolna kobieta, ujarzmiaczka magicznych best-... – urwał nagle. Nie potrafię przejść do meritum. Westchnął.
– W szopie pootwierane kufry. Myślimy: zrabowane. Mary z innymi przegląda, czy byłoby coś przydatnego na podróż. Ale nie, żadnego koca, broni, jedzenia... Ona... Była taka zirytowana, że nic tylko fanty knuta ledwno warte... Merlinie… – Urwał. Odszukał wzrokiem spojrzenie łamacza klątw. – Czyżby wtedy…?
Kolejne słowa popłynęły już szybko, mało składnie:
– Kilka dni. Minęło może kilka dni od opuszczenia szopy. Nie wysypiała się. Zaczęła opowieści o ogniu. Płomienie, płomienie – powtarza w kółko i w kółko.
Henry odwrócił się, stał teraz bokiem do obydwu mężczyzn. Jego ostry profil rysował się wyraźnie na tle ognia trzaskającego w kominku.
– Zimna noc. Zanim się obudziłem, było już po naszych... A na moich oczach... Nie dobiegłem. Nawet po różdżkę nie zdążyłem sięgnąć. A Mary wrzeszczy. Wrzeszczy, płacze, przeprasza. Ręce splamione krwią n a s z e j c ó r k i, rozumiesz? – Zaczął płakać cicho. – Moja Mary... Moja Clarie...
I show not your face but your heart's desire
Nie miałem zbyt wielu okazji, by współpracować z Cattermolem, dlatego mój wzrok bacznie śledził każdy jego ruch, gest, najmniejsze drgnięcie powieki, czy nietrzymane w ryzach nerwy, uciekające w niespokojnym głosie. Byłem dobrym obserwatorem, czytanie ludzi od lat było częścią mojej pracy, a w połączeniu z wyuczoną empatią często poznawałem się na nich, zanim ci w ogóle zauważyli moją obecność. Czułem, że moja obecność wywoływała w nim napięcie - nienaturalnie prostował plecy, jakby chciał sprawić wrażenie osoby znajdującej się w odpowiednim miejscu. Tego jeszcze nie wiedziałem - zaufałem jednak ocenie pozostałych, którzy najwyraźniej dostrzegali talent w młodym chłopaku. Kiedy zaczął rozmowę z panem Brownem, milczałem. Łamanie klątw nie było moją dziedziną, nie zamierzałem wchodzić mu w paradę. Opowieść Henry'ego wyraźnie wyczerpała mężczyznę, nie znalazłem jednak dla niego słów pocieszenia. Takich Henrych były dziesiątki - a ten miał wyjątkowe szczęście, że odnalazłem go w tym lesie, zanim oboje zginęli - z rozpaczy lub zimna. Jeszcze nie wszystko było stracone.
- Wiesz, co to może być? Potrafisz przełamać tę klątwę? - Spojrzałem badawczo na Steffena, kiedy Henry skończył już mówić. W moim wzroku błyskała ciekawość, ale i pewna ostrożność; w głębi duszy poddawałem wątpliwości talent młodego łamacza, ale w tej chwili był jedyną szansą na przeżycie kobiety.
W lot pojąłem aluzję o wsparciu. Miał rację, każde było na wagę złota. Wtedy, w porcie, bez magii Marcelli i amuletu Keata, a także krążącej w powietrzu ujarzmionej mocy anomalii, być może nie przełamałbym czaru, który związał wolę Huxley - a mogłem mierzyć się z Imperiusem do woli, bez obawy, że jego siła spróbuje przejąć nade mną kontrolę. W przypadku klątw sprawa chyba nie rysowała się równie łagodnie.
- Jak powinienem zareagować w przypadku niepowodzenia? - Dopytałem ostrożnie; towarzyszyłem już łamaczom podczas zdejmowania klątw i dlatego wiedziałem, że każda posiadała indywidualny charakter. Chciałem być dobrze przygotowany. - Magicus extremos - zażądałem, unosząc różdżkę ku górze, a magia natychmiast mnie posłuchała.
rzut; moc: +41
- Wiesz, co to może być? Potrafisz przełamać tę klątwę? - Spojrzałem badawczo na Steffena, kiedy Henry skończył już mówić. W moim wzroku błyskała ciekawość, ale i pewna ostrożność; w głębi duszy poddawałem wątpliwości talent młodego łamacza, ale w tej chwili był jedyną szansą na przeżycie kobiety.
W lot pojąłem aluzję o wsparciu. Miał rację, każde było na wagę złota. Wtedy, w porcie, bez magii Marcelli i amuletu Keata, a także krążącej w powietrzu ujarzmionej mocy anomalii, być może nie przełamałbym czaru, który związał wolę Huxley - a mogłem mierzyć się z Imperiusem do woli, bez obawy, że jego siła spróbuje przejąć nade mną kontrolę. W przypadku klątw sprawa chyba nie rysowała się równie łagodnie.
- Jak powinienem zareagować w przypadku niepowodzenia? - Dopytałem ostrożnie; towarzyszyłem już łamaczom podczas zdejmowania klątw i dlatego wiedziałem, że każda posiadała indywidualny charakter. Chciałem być dobrze przygotowany. - Magicus extremos - zażądałem, unosząc różdżkę ku górze, a magia natychmiast mnie posłuchała.
rzut; moc: +41
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Świadomość wagi oraz niebezpieczeństwa podejmowanego zadania ciążyła Frederickowi, paradoksalnie fundując mu wyjątkowo czysty umysł, wyzuty z wszelkich niepotrzebnych myśli mogących skutkować rozkojarzeniem. Wypowiedział inkantację czaru z dokładnością i do kości szczerą intencją wsparcia towarzyszy wspólnej misji. To właśnie te prawdziwe emocje, ugruntowana intencja, tak skutecznie spłynęły na wszystkich obecnych, przepełniających ich ciepłem i poczuciem wibrującej pod skórą mocy.
Interwencja Mistrza Gry w związku z wyrzuceniem krytycznego sukcesu. Z uwagi na siłę zaklęcia Magicus Extremos, będzie ono utrzymywać się przez dwie dodatkowe tury (łącznie pięć) i pozostawi w Steffenie namacalny ślad w postaci bonusu +5 do rzutów kością na zaklęcia przez następny fabularny tydzień. Mistrz Gry nie kontynuuje rozgrywki.
[bylobrzydkobedzieladnie]
[bylobrzydkobedzieladnie]
Słuchał uważnie mężczyzny, w pamięci wertując informacje o znanych sobie klątwach i usiłując przypomnieć sobie runy, które odpowiadałyby za podobne efekty. Zdejmował już Klątwę Opętania, agresja pasowałaby do jej symptomów, ale reszta się nie zgadzała - troska, potrzeba ochrony, spotęgowana do irracjonalnych działań... Okrucieństwo kobiety nie wynikało z nienawiści, a raczej ze strachu. Co mogło wzbudzić taki strach?
Poważna mina złagodniała, gdy mężczyzna dotarł do sedna opowieści.
-Ja... tak mi przykro... - wymamrotał łamacz klątw, spoglądając na niego z nieukrywanym współczuciem.
-Są dwie klątwy, które pasują do pańskiego opisu. Klątwa Opętania sprawia, że ofiara słyszy głosy, które nakłaniają ją do uczynienia krzywdy bliskim, nabiera też przekonania, że najbliżsi są do niej nastawieni wrogo, wszędzie widzi zdrady... ale z pańskiego opisu wynika, że chciała raczej... was ochronić? Przed płomieniami, tak? - dociekał. Emocjonalna opowieść chwytała za serce, ale konkrety by pomogły. -Klątwa Fałszywego Proroka zdaje się być bardziej prawdopodobna. Wtedy ofiarę nawiedzają fałszywe wizje, niebezpieczeństw, które nadejdą w bliższej lub dalszej przyszłości. Jej wydają się prawdziwe i czuje potrzebę zrobienia wszystkiego, by im zapobiec... dosłownie wszystkiego. P...pewnie myślała, że was... chroni. - wytłumaczył ze smutkiem. Jak bardzo mężczyzna musiał ją kochać, że wciąż dawał jej szansę? -I tak, taka klątwa może przenosić się za pośrednictwem przedmiotów. - przyznał, choć nie potwierdził bezpośrednio podejrzeń mężczyzny. -Jeśli zabralibyście przedmioty ze skrzyni, sprawdziłbym je pod kątem klątw i run - ale skoro ich nie macie, będę działał na podstawie podejrzeń. Proszę się odsunąć. Gdyby się nie powiodło, a ja zachowywałbym się nietypowo, proszę sprowadzić tu Rineheart'a. Nieprawidłowo zdjęta klątwa może się przenieść na kogoś z obecnych, dlatego trzeba będzie wtedy sprawdzić nas wszystkich. - zwrócił się do Foxa.
Poczuł magiczne wsparcie i z wdzięcznością - oraz pewnym zdumieniem, nigdy nie doświadczył tak silnego Magicusa - skinął głową.
-Dziękuję. Spróbuję teraz zdjąć klątwę. - oznajmił, podchodząc do kobiety. Choć brakowało mu wypisanych run, to znał je z podręczników - Klątwa Fałszywego Proroka byłaby oparta na runie Perthro, potrafił w pamięci wyobrazić sobie kombinację pomniejszych run, które nałożyłyby ją na przedmiot. Dostroił do nich białą magię, wycelował w kobietę i pomyślał Finite Incantatem.
zdejmuję klątwę Fałszywego Proroka, mam runy III, st 70, +41 z Magicusa
Poważna mina złagodniała, gdy mężczyzna dotarł do sedna opowieści.
-Ja... tak mi przykro... - wymamrotał łamacz klątw, spoglądając na niego z nieukrywanym współczuciem.
-Są dwie klątwy, które pasują do pańskiego opisu. Klątwa Opętania sprawia, że ofiara słyszy głosy, które nakłaniają ją do uczynienia krzywdy bliskim, nabiera też przekonania, że najbliżsi są do niej nastawieni wrogo, wszędzie widzi zdrady... ale z pańskiego opisu wynika, że chciała raczej... was ochronić? Przed płomieniami, tak? - dociekał. Emocjonalna opowieść chwytała za serce, ale konkrety by pomogły. -Klątwa Fałszywego Proroka zdaje się być bardziej prawdopodobna. Wtedy ofiarę nawiedzają fałszywe wizje, niebezpieczeństw, które nadejdą w bliższej lub dalszej przyszłości. Jej wydają się prawdziwe i czuje potrzebę zrobienia wszystkiego, by im zapobiec... dosłownie wszystkiego. P...pewnie myślała, że was... chroni. - wytłumaczył ze smutkiem. Jak bardzo mężczyzna musiał ją kochać, że wciąż dawał jej szansę? -I tak, taka klątwa może przenosić się za pośrednictwem przedmiotów. - przyznał, choć nie potwierdził bezpośrednio podejrzeń mężczyzny. -Jeśli zabralibyście przedmioty ze skrzyni, sprawdziłbym je pod kątem klątw i run - ale skoro ich nie macie, będę działał na podstawie podejrzeń. Proszę się odsunąć. Gdyby się nie powiodło, a ja zachowywałbym się nietypowo, proszę sprowadzić tu Rineheart'a. Nieprawidłowo zdjęta klątwa może się przenieść na kogoś z obecnych, dlatego trzeba będzie wtedy sprawdzić nas wszystkich. - zwrócił się do Foxa.
Poczuł magiczne wsparcie i z wdzięcznością - oraz pewnym zdumieniem, nigdy nie doświadczył tak silnego Magicusa - skinął głową.
-Dziękuję. Spróbuję teraz zdjąć klątwę. - oznajmił, podchodząc do kobiety. Choć brakowało mu wypisanych run, to znał je z podręczników - Klątwa Fałszywego Proroka byłaby oparta na runie Perthro, potrafił w pamięci wyobrazić sobie kombinację pomniejszych run, które nałożyłyby ją na przedmiot. Dostroił do nich białą magię, wycelował w kobietę i pomyślał Finite Incantatem.
zdejmuję klątwę Fałszywego Proroka, mam runy III, st 70, +41 z Magicusa
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Steffen Cattermole' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 47
'k100' : 47
Chociaż był zaabsorbowany czuwaniem nad Mary, nie mógł nie zachwycić się efektem Magicusa rzuconego przez Fredericka. Dziwne uczucie, źródło wielkiej otuchy. Wynędzniała i blada postać żony na drugim końcu chaty – to dzięki Magicusowi Henry utwierdził się w przekonaniu, że jest dla niej szansa. Jednocześnie znów pytał sam siebie, jak podnieść się po czymś takim. Co ci powiedzieć, Mary, kiedy wrócisz do siebie… Rozważał to wszystko, stojąc pod ścianą, niemal w progu, skąd bezpiecznie mógł obserwować cały proces.
Gdy klątwa zareagowała na magię Steffena, niewidzialna aura wokół Mary zapulsowała. Nastąpiły sekundy oczekiwania i... coś jakby implozja w okolicach serca Mary-…
Cisza. Pustka. Ciężkie od emocji powietrze. Mija chwila za chwilą. Steffen kiwa głową. Henry w kilku krokach przemierza izbę. Mary rozpacza, Henry widzi to w jej oczach. Frederik zdejmuje Perfictusa.
– NIE! Nie!
Gdyby wciąż potrafił sięgnąć swojego serca, wiedziałby, że pękło na dźwięk krzyku Mary. Żałosny, nieludzki odgłos. Epicentrum bólu. Henry czeka. Upływają minuty i wreszcie, wreszcie ucieleśniona Boleść przemawia do niego ochrypłym głosem żony: – P-po co... to? – Słowa wydają się poszarpane, jakby Mary miała zacząć pluć krwią. Po co w ogóle się trudzić zdejmowaniem klątwy? Za późno, za późno. – Oddaj... Oddaj mi go.
– Nie.
Kobieta krzyczy. Rzuca się na niego, niedowierzanie i gniew tworzą na jej twarzy szpetną maskę.
– Zabiłam. Nasze. Dziecko. Zabiłam ją! – charczy Mary. Zawsze była wiedźmą, która nie boi się uderzyć tam, gdzie boli. – Oddaj! Oddaj mi nóż albo sam mnie dźgnij!
Ale Henry już wie, co powiedzieć żonie: – MARY. – Głośno, tonem nieznoszącym sprzeciwu, bez krzty ciepła. Nigdy dotąd nie wypowiedział jej imienia w ten sposób. – Myślisz, że pozwolę ci pójść na łatwiznę?!
Kobieta blednie jeszcze bardziej; jej wzniesione dotąd ręce opadają powoli.
– Wetkniesz ostrze we własne serce, co? – Gorzki, gorzki jest ton jego głosu. – To ja ci mówię, że to jakbyś zabijała ją ponownie. – Zaciska pięści, by przypadkiem nie spoliczkować stojącej przed nim żony. – Musisz... Musisz żyć! Masz żyć! Aż któregoś dnia, siwa i wysuszona, powiesz sobie Dość cierpiałam, mogę spotkać się z Clarie. – Złapał ją mocno za podbródek, łowił spojrzeniem jej wielkie szare oczy. – Jesteś Mary Jules, mugolaczka. Polują na ciebie, na nasze dzieci i na ludzi, których zabiłaś. Zrobili z ciebie b r o ń! Dla własnej uciechy. – Henry przerywa, wplątuje ręce w swoje kędzierzawe włosy, ma ochotę wyrwać je wszystkie, ma ochotę roztrzaskać kamieniem własną czaszkę. – Mary, przyjmij karę i żyj w cierpieniu. – Ucieka spojrzeniem. – I żyjąc, przy okazji, w imię Clarie i dla Joego-... – Teraz mówi miękko, ciszej. – Podejmij walkę. Zrób to dla naszych dzieci.
To jedyne wyjście, Henry wiedział. Był pewien, że i Mary to zrozumie. Stała przed nim, jakby znów ją spetryfikowano. Cała w bezruchu, zatrzymana w czasie, niewiele różniąca się od smutnych drzew rozsianych po Lesie Westchnień. Tylko oczy miała pełne wyrazu, niespokojne. Spojrzeniem uchwycił ten moment, kiedy postanowiła: coś w niej się spoiło i zaległo ciężko na dnie serca. Dobrze.
Pozwolił sobie na krótkie westchnięcie. Przetarł ręką oczy, po czym odwrócił się do dwojga mężczyzn.
– Moja żona... Nie kłopoczcie się, nie sięgnie po nóż. Ja... nie wiem, co powiedzieć. Jak mam wam dziękować? – Spuścił głowę. Za nim Mary stała sztywno, ze spojrzeniem wbitym w ziemię. Po jej policzkach ciekły łzy. Znał swoją żonę, rozumieli się nawzajem nawet w tej bezdennej rozpaczy. Niebawem się rozstaną i Mary przecierpi całe swoje życie ze świadomością, jakich zbrodni dokonały jej ręce. To... mogłoby być dla niego ciężkim brzemieniem, ale Henry – dla dobra syna – postanowił nie przyjmować tego na swoje barki. Dopełnił obowiązku wobec Mary, nie pozwolił, by była kolejną ofiarą wojny, a przynajmniej – nie była nią w pełni. Ona jeszcze da siebie światu, jeszcze wyłuska z siebie dobro, nawet w obliczu tragedii. Z tą świadomością Henry mógł żyć.
.
Po kilku dniach Henry wyruszy do Irlandii, gdzie spotka się z synkiem, któremu wyjaśni, że jego siostra i mama odeszły. Miną tygodnie. Frederick i Steffen będą mogli usłyszeć, że ludzie uciekający przed prześladowaniami znaleźli nowego sojusznika. Mówi ze szkockim akcentem, ma czujne spojrzenie, delikatne dłonie. Kiedy rozdaje zziębniętym uciekinierom koce i dzieli racje żywnościowe, jej życzliwy uśmiech nie sięga oczu. Przedstawia się jako Mary.
Gdy klątwa zareagowała na magię Steffena, niewidzialna aura wokół Mary zapulsowała. Nastąpiły sekundy oczekiwania i... coś jakby implozja w okolicach serca Mary-…
Cisza. Pustka. Ciężkie od emocji powietrze. Mija chwila za chwilą. Steffen kiwa głową. Henry w kilku krokach przemierza izbę. Mary rozpacza, Henry widzi to w jej oczach. Frederik zdejmuje Perfictusa.
– NIE! Nie!
Gdyby wciąż potrafił sięgnąć swojego serca, wiedziałby, że pękło na dźwięk krzyku Mary. Żałosny, nieludzki odgłos. Epicentrum bólu. Henry czeka. Upływają minuty i wreszcie, wreszcie ucieleśniona Boleść przemawia do niego ochrypłym głosem żony: – P-po co... to? – Słowa wydają się poszarpane, jakby Mary miała zacząć pluć krwią. Po co w ogóle się trudzić zdejmowaniem klątwy? Za późno, za późno. – Oddaj... Oddaj mi go.
– Nie.
Kobieta krzyczy. Rzuca się na niego, niedowierzanie i gniew tworzą na jej twarzy szpetną maskę.
– Zabiłam. Nasze. Dziecko. Zabiłam ją! – charczy Mary. Zawsze była wiedźmą, która nie boi się uderzyć tam, gdzie boli. – Oddaj! Oddaj mi nóż albo sam mnie dźgnij!
Ale Henry już wie, co powiedzieć żonie: – MARY. – Głośno, tonem nieznoszącym sprzeciwu, bez krzty ciepła. Nigdy dotąd nie wypowiedział jej imienia w ten sposób. – Myślisz, że pozwolę ci pójść na łatwiznę?!
Kobieta blednie jeszcze bardziej; jej wzniesione dotąd ręce opadają powoli.
– Wetkniesz ostrze we własne serce, co? – Gorzki, gorzki jest ton jego głosu. – To ja ci mówię, że to jakbyś zabijała ją ponownie. – Zaciska pięści, by przypadkiem nie spoliczkować stojącej przed nim żony. – Musisz... Musisz żyć! Masz żyć! Aż któregoś dnia, siwa i wysuszona, powiesz sobie Dość cierpiałam, mogę spotkać się z Clarie. – Złapał ją mocno za podbródek, łowił spojrzeniem jej wielkie szare oczy. – Jesteś Mary Jules, mugolaczka. Polują na ciebie, na nasze dzieci i na ludzi, których zabiłaś. Zrobili z ciebie b r o ń! Dla własnej uciechy. – Henry przerywa, wplątuje ręce w swoje kędzierzawe włosy, ma ochotę wyrwać je wszystkie, ma ochotę roztrzaskać kamieniem własną czaszkę. – Mary, przyjmij karę i żyj w cierpieniu. – Ucieka spojrzeniem. – I żyjąc, przy okazji, w imię Clarie i dla Joego-... – Teraz mówi miękko, ciszej. – Podejmij walkę. Zrób to dla naszych dzieci.
To jedyne wyjście, Henry wiedział. Był pewien, że i Mary to zrozumie. Stała przed nim, jakby znów ją spetryfikowano. Cała w bezruchu, zatrzymana w czasie, niewiele różniąca się od smutnych drzew rozsianych po Lesie Westchnień. Tylko oczy miała pełne wyrazu, niespokojne. Spojrzeniem uchwycił ten moment, kiedy postanowiła: coś w niej się spoiło i zaległo ciężko na dnie serca. Dobrze.
Pozwolił sobie na krótkie westchnięcie. Przetarł ręką oczy, po czym odwrócił się do dwojga mężczyzn.
– Moja żona... Nie kłopoczcie się, nie sięgnie po nóż. Ja... nie wiem, co powiedzieć. Jak mam wam dziękować? – Spuścił głowę. Za nim Mary stała sztywno, ze spojrzeniem wbitym w ziemię. Po jej policzkach ciekły łzy. Znał swoją żonę, rozumieli się nawzajem nawet w tej bezdennej rozpaczy. Niebawem się rozstaną i Mary przecierpi całe swoje życie ze świadomością, jakich zbrodni dokonały jej ręce. To... mogłoby być dla niego ciężkim brzemieniem, ale Henry – dla dobra syna – postanowił nie przyjmować tego na swoje barki. Dopełnił obowiązku wobec Mary, nie pozwolił, by była kolejną ofiarą wojny, a przynajmniej – nie była nią w pełni. Ona jeszcze da siebie światu, jeszcze wyłuska z siebie dobro, nawet w obliczu tragedii. Z tą świadomością Henry mógł żyć.
.
Po kilku dniach Henry wyruszy do Irlandii, gdzie spotka się z synkiem, któremu wyjaśni, że jego siostra i mama odeszły. Miną tygodnie. Frederick i Steffen będą mogli usłyszeć, że ludzie uciekający przed prześladowaniami znaleźli nowego sojusznika. Mówi ze szkockim akcentem, ma czujne spojrzenie, delikatne dłonie. Kiedy rozdaje zziębniętym uciekinierom koce i dzieli racje żywnościowe, jej życzliwy uśmiech nie sięga oczu. Przedstawia się jako Mary.
I show not your face but your heart's desire
Kiedy Steffen przystąpił do klątwy, zacisnąłem palce mocniej wokół rękojeści różdżki, na moment spoglądając również na przerażonego, ale i pełnego nadziei Henry’ego. Zielarz pozostawił nas w izbie samych, czuwał bezpiecznie w kuchni, wiedząc, że mierzyliśmy się z najgorszym.
Najgorsza okazała się jednak nie klątwa, a świadomość kobiety, która pociągana za sznurki czarnej magii dopuściła się najgorszych czynów. W chwili, gdy klątwa ustąpiła, a ja wyzwoliłem ją spod działania zaklęcia, uderzająca prawda wywołała w niej szał i rozpacz. Nie wiedziałem jakim była człowiekiem - czy kara, która ją spotkała, była zesłaniem sprawiedliwości, czy może przykrym, okrutnym obrazem wojny? Mimowolnie pomyślałem o Oscarze. O tym, czy potrafiłbym żyć ze świadomością, odebrawszy życie własnemu synowi. Szybko odrzuciłem od siebie tę ponura myśl, nie chcąc snuć czarnych scenariuszy. Mój umysł musiał pozostać ostry jak brzytwa, oko czujne, a zaklęcia silniejsze od zaklęć wrogów. Każda oznaka słabości oznaczała skazanie na łaskę innych. Nie godziłem się na łaskę. Zostawiłem małżonków ze Steffenem, udając się do zielarza z prośbą o zioła na uspokojenie. Mężczyzna szybko przeszukał szafki, zebrał garść ziół, po chwili podając mi napar i w milczeniu kiwając głową. Wróciwszy do pokoju podałem czarkę Henry’emu, tłumacząc, co znajdowało się w środku. To on powinien zająć się żoną, nie obcy ludzie. Kobieta długo szlochała, zanim mąż zmusił ją do spożycia napoju - dopiero po kilku łykach odnalazła spokój, aż w końcu usnęła. Mogłem jedynie przypuszczać, że po tak ciężkich przeżyciach będzie potrzebowała znacznie więcej ziół i jeszcze więcej czasu.
- Wykorzystajcie swoją szansę, by pomóc innym. Zielarz może dać wam schronienie na dwa dni, ale nie dłużej. Postaram się znaleźć transport do Irlandii. Wyczekujcie sowy. - Skinąłem mężczyźnie głową, na pożegnanie wymieniając z nim krótki uścisk dłoni. - Dziękuję, Steffenie. - Równie oszczędnie pożegnałem się z młodym łamaczem klątw, a kiedy wyszedłem przed chatę, znajomy trzask zwiastował moją teleportację.
zt wszyscy
Najgorsza okazała się jednak nie klątwa, a świadomość kobiety, która pociągana za sznurki czarnej magii dopuściła się najgorszych czynów. W chwili, gdy klątwa ustąpiła, a ja wyzwoliłem ją spod działania zaklęcia, uderzająca prawda wywołała w niej szał i rozpacz. Nie wiedziałem jakim była człowiekiem - czy kara, która ją spotkała, była zesłaniem sprawiedliwości, czy może przykrym, okrutnym obrazem wojny? Mimowolnie pomyślałem o Oscarze. O tym, czy potrafiłbym żyć ze świadomością, odebrawszy życie własnemu synowi. Szybko odrzuciłem od siebie tę ponura myśl, nie chcąc snuć czarnych scenariuszy. Mój umysł musiał pozostać ostry jak brzytwa, oko czujne, a zaklęcia silniejsze od zaklęć wrogów. Każda oznaka słabości oznaczała skazanie na łaskę innych. Nie godziłem się na łaskę. Zostawiłem małżonków ze Steffenem, udając się do zielarza z prośbą o zioła na uspokojenie. Mężczyzna szybko przeszukał szafki, zebrał garść ziół, po chwili podając mi napar i w milczeniu kiwając głową. Wróciwszy do pokoju podałem czarkę Henry’emu, tłumacząc, co znajdowało się w środku. To on powinien zająć się żoną, nie obcy ludzie. Kobieta długo szlochała, zanim mąż zmusił ją do spożycia napoju - dopiero po kilku łykach odnalazła spokój, aż w końcu usnęła. Mogłem jedynie przypuszczać, że po tak ciężkich przeżyciach będzie potrzebowała znacznie więcej ziół i jeszcze więcej czasu.
- Wykorzystajcie swoją szansę, by pomóc innym. Zielarz może dać wam schronienie na dwa dni, ale nie dłużej. Postaram się znaleźć transport do Irlandii. Wyczekujcie sowy. - Skinąłem mężczyźnie głową, na pożegnanie wymieniając z nim krótki uścisk dłoni. - Dziękuję, Steffenie. - Równie oszczędnie pożegnałem się z młodym łamaczem klątw, a kiedy wyszedłem przed chatę, znajomy trzask zwiastował moją teleportację.
zt wszyscy
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Las westchnień
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Cumberland