Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Plac główny
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Plac główny
Główny plac Doliny Godryka to sporych rozmiarów, prostokątny, brukowany dziedziniec, na którym zbiega się większość ulic przebiegających przez wioskę. Położony w samym centrum zabudowań, przylega bezpośrednio do jedynego odwiedzanego kościoła, odgrodzonego szpalerem drzew cmentarza, poczty (również sowiej, ukrytej sprytnie za zaczarowaną witryną z widokówkami), ratusza i magicznego pubu Pod Rozbrykanym Hipogryfem.
Na samym środku placu znajduje się – wzniesiony stosunkowo niedawno – kamienny pomnik ofiar wojny, stojący w samym środku imponującej, okrągłej fontanny. Mimo upływu czasu, tuż pod pomnikiem wciąż można znaleźć składane regularnie kwiaty i zamknięte w kolorowych lampionach świece, po zmroku oświetlające cały plac ciepłym blaskiem. Naprzeciwko fontanny znajdują się wygodne, drewniane ławeczki z żeliwnymi okuciami; jeżeli na którejś z nich usiądzie czarodziej, pomnik zmienia się w statuę mężczyzny w gwieździstej pelerynie, z długą brodą i charakterystycznymi okularami-połówkami. Albus Dumbledore stoi dumnie wyprostowany, z różdżką wyciągniętą ku górze, z której do fontanny spływa mgiełka rozproszonej wody.
Na dnie fontanny błyszczą monety, które wrzucają tam zarówno mieszkańcy, jak i nieliczni turyści, wiedzeni starym przesądem, że niewielka ofiara zapewnia szczęście i ochronę bliskich przed chorobami; co ciekawe, pod powierzchnią wody można znaleźć zarówno mugolskie pięćdziesięciopensówki, jak i czarodziejskie knuty.
Na samym środku placu znajduje się – wzniesiony stosunkowo niedawno – kamienny pomnik ofiar wojny, stojący w samym środku imponującej, okrągłej fontanny. Mimo upływu czasu, tuż pod pomnikiem wciąż można znaleźć składane regularnie kwiaty i zamknięte w kolorowych lampionach świece, po zmroku oświetlające cały plac ciepłym blaskiem. Naprzeciwko fontanny znajdują się wygodne, drewniane ławeczki z żeliwnymi okuciami; jeżeli na którejś z nich usiądzie czarodziej, pomnik zmienia się w statuę mężczyzny w gwieździstej pelerynie, z długą brodą i charakterystycznymi okularami-połówkami. Albus Dumbledore stoi dumnie wyprostowany, z różdżką wyciągniętą ku górze, z której do fontanny spływa mgiełka rozproszonej wody.
Na dnie fontanny błyszczą monety, które wrzucają tam zarówno mieszkańcy, jak i nieliczni turyści, wiedzeni starym przesądem, że niewielka ofiara zapewnia szczęście i ochronę bliskich przed chorobami; co ciekawe, pod powierzchnią wody można znaleźć zarówno mugolskie pięćdziesięciopensówki, jak i czarodziejskie knuty.
- No tak - mruknąłem, wspierając dłonie o biodra, kiedy przyglądałem się pozostawionym w pokoju meblom. Zostały opróżnione z z ubrań i pamiątek, stały puste, lecz mogły okazać się zbyt ciężkie dla starszego czarodzieja i jego córki. Z tego co było mi wiadomo, to stronili od używania czarów przez anomalie, które długo dręczyły dzieci, a później krwawe czary w Londynie jakie naznaczyły ich wspomnienia o ojcu. To przekazałem Williamowi już wcześniej, gdy tu szliśmy. Robota wymagała więc od nas nieużywania różdżki bez wyraźnej potrzeby, lecz to nie powinno być akurat dla Moore'a żadnym problemem, skoro wywodził się z mugolskiej rodziny.
Uchwyciłem jego spojrzenie, gdy tłumaczył od czego powinniśmy zacząć i co później zrobić. Sam nie byłem pewien jak się do tego zabrać, bo poza drobną pomocą i niewielkimi pracami we własnym domu, to zupełnie się na tym nie znałem i zaplanowanie pracy pozostawiałem w rękach Williama. Zamierzałem jedynie robić to, co mi kazał i słuchać jego instrukcji z nadzieją, że nie okażą się na tyle skomplikowane, bym nie mógł sobie z tym poradzić. Póki co - nie brzmiało to na coś, co przerastałoby moje możliwości. Nie mieliśmy tu zbudować pałacu do wodzie, a przedzielić wielki pokój na dwa mniejsze, by wnuki właściciela miały swój kąt.
- W porządku. Właściwie te krzesła wyniosę na korytarz póki co - zaproponowałem. Były na tyle lekkie i niewielkie, że nie będą mieszkańcom bardzo zawadzać przed te kilka godzin, które mieliśmy tu dziś i pewnie jutro, a może nawet i pojutrze spędzić. Włożyłem jedno na drugie, trzecie na nie i wyniosłem na korytarz, po czym wróciłem, aby pomóc Williamowi w przestawieniu mebli.
- Nie ma sprawy, Billy. Nie znam nikogo, kto sprawdziłby się lepiej, a to nasz... to był nasz sąsiad - odparłem na jego podziękowania, które nie były potrzebne, lecz na pewno były miłe. Uważałem, że w tych trudnych czasach powinniśmy byli sobie pomagać. - To ja jestem ci wdzięczny, że zgodziłeś się na takiego marnego asystenta jak ja - dodałem żartobliwie. Mnie także nie było lekko po rozwiązaniu Biura Aurorów. Zostałem pozbawiony głównego źródła dochodu. Znałem się jeszcze na starożytnych run, lecz w kraju nie brakowało bardziej wyspecjalizowanych znawców przez co trudno było mi złapać zlecenia.
Sam przeciągnąłem do środka kredens, a wysoki, szeroki regał na książki przeciągnęliśmy już wspólnie.
- Pójdę zapytać czy ma jakieś stare prześcieradło - rzuciłem i wyszedłem znów z pokoju; nie szukałem długo, bo pan Thompson najwyraźniej o tym już pomyślał. Zostawił złożony, stary materiał na poręczy schodów. Zabrałem go za sobą i przykryliśmy nim meble.
- Najpierw te tapety? - upewniłem się jeszcze. Wydawało mi się, że zanim zaczniemy wybijać dziurę w ścianie na drugie drzwi, warto ogołocić ściany. - Chyba porządne Deprimo się tu nie sprawdzi, co... - rzuciłem żartobliwe, biorąc nóż do ręki i krzesło, które zostawiłem, by na nie wejść i sięgnąć do sufitu. - A co z podłogą? Da się ją jakoś odnowić? - spytałem z ciekawością, mocując się z tapetą przy suficie, by spróbować oderwać ją od samej góry.
Uchwyciłem jego spojrzenie, gdy tłumaczył od czego powinniśmy zacząć i co później zrobić. Sam nie byłem pewien jak się do tego zabrać, bo poza drobną pomocą i niewielkimi pracami we własnym domu, to zupełnie się na tym nie znałem i zaplanowanie pracy pozostawiałem w rękach Williama. Zamierzałem jedynie robić to, co mi kazał i słuchać jego instrukcji z nadzieją, że nie okażą się na tyle skomplikowane, bym nie mógł sobie z tym poradzić. Póki co - nie brzmiało to na coś, co przerastałoby moje możliwości. Nie mieliśmy tu zbudować pałacu do wodzie, a przedzielić wielki pokój na dwa mniejsze, by wnuki właściciela miały swój kąt.
- W porządku. Właściwie te krzesła wyniosę na korytarz póki co - zaproponowałem. Były na tyle lekkie i niewielkie, że nie będą mieszkańcom bardzo zawadzać przed te kilka godzin, które mieliśmy tu dziś i pewnie jutro, a może nawet i pojutrze spędzić. Włożyłem jedno na drugie, trzecie na nie i wyniosłem na korytarz, po czym wróciłem, aby pomóc Williamowi w przestawieniu mebli.
- Nie ma sprawy, Billy. Nie znam nikogo, kto sprawdziłby się lepiej, a to nasz... to był nasz sąsiad - odparłem na jego podziękowania, które nie były potrzebne, lecz na pewno były miłe. Uważałem, że w tych trudnych czasach powinniśmy byli sobie pomagać. - To ja jestem ci wdzięczny, że zgodziłeś się na takiego marnego asystenta jak ja - dodałem żartobliwie. Mnie także nie było lekko po rozwiązaniu Biura Aurorów. Zostałem pozbawiony głównego źródła dochodu. Znałem się jeszcze na starożytnych run, lecz w kraju nie brakowało bardziej wyspecjalizowanych znawców przez co trudno było mi złapać zlecenia.
Sam przeciągnąłem do środka kredens, a wysoki, szeroki regał na książki przeciągnęliśmy już wspólnie.
- Pójdę zapytać czy ma jakieś stare prześcieradło - rzuciłem i wyszedłem znów z pokoju; nie szukałem długo, bo pan Thompson najwyraźniej o tym już pomyślał. Zostawił złożony, stary materiał na poręczy schodów. Zabrałem go za sobą i przykryliśmy nim meble.
- Najpierw te tapety? - upewniłem się jeszcze. Wydawało mi się, że zanim zaczniemy wybijać dziurę w ścianie na drugie drzwi, warto ogołocić ściany. - Chyba porządne Deprimo się tu nie sprawdzi, co... - rzuciłem żartobliwe, biorąc nóż do ręki i krzesło, które zostawiłem, by na nie wejść i sięgnąć do sufitu. - A co z podłogą? Da się ją jakoś odnowić? - spytałem z ciekawością, mocując się z tapetą przy suficie, by spróbować oderwać ją od samej góry.
becomes law
resistance
becomes duty
– Dobry pomysł – przytaknął w odpowiedzi na propozycję Cedrica, gdy ten postanowił wynieść krzesła na zewnątrz. Nie zajmowały dużo miejsca, ale każda dodatkowa przestrzeń czyniła pracę wygodniejszą – im mniej mebli musieli upchnąć na środek, tym lepiej; przeciskanie się pomiędzy nimi a ścianami byłoby co najmniej uciążliwe. Zerknął przez ramię na aurora, nie rzucał się jednak do pomocy – nie potrzeba było do tego ich dwóch. Zamiast tego samodzielnie przepchnął po podłodze niską kanapę, starając się nie zarysować przy tym drewnianych desek. – Dobrze się zn-n-nacie? – zapytał z zainteresowaniem, słysząc, jak Cedric wraca do pokoju – już bez dodatkowego obciążenia. Uniósł spojrzenie znad kanapy, prostując się. Wiedział już, że czarodziej miał wcześniej dom w Dolinie Godryka, po sąsiedzku. – Mieszkałem w okolicy p-p-przez chwilę. Parę miesięcy t-temu, zanim urządziliśmy się w Oazie – wtrącił mimochodem. Żałował, że nie zadał sobie wtedy trudu by poznać najbliższych sąsiadów, ale to był czas, kiedy jeszcze nie do końca czuł się w Anglii jak w domu; powróciwszy zza granicy, początkowo był głównie zagubiony – niepewny żadnej z podjętych decyzji, nie widząc przyszłości przed sobą, nawet tej najbliższej. Dzisiaj było inaczej; choć wojenne opary wydawały się jeszcze gęstsze, to w tych ciemnościach potrafił dostrzec jaśniejsze punkty; cele, marzenia, popychające go do przodu.
Zaśmiał się, słysząc uwagę Cedrica. – Nie jesteś taki m-m-marny – zaprzeczył, uśmiechając się szeroko i łapiąc za drugi koniec ciężkiego regału, żeby na znak ze strony aurora pociągnąć go w swoją stronę, kierując się ku środkowi pokoju. Kiedy drewniany mebel znalazł się tuż obok kredensu, zrobił krok do tyłu, prostując się i otrzepując o siebie dłonie. – Poza tym, zawsze to lep-p-piej mieć się do kogo odezwać – skwitował, szczerze ciesząc się z obecności mężczyzny. Chociaż większość prac wykonywał samodzielnie, łapiąc się na ogół tych drobniejszych, do których nie potrzeba było więcej niż jednej osoby, to zdecydowanie wolał pracować we dwóch; nie znosił samotności – nigdy nie czuł się z nią zbyt dobrze, a ostatnimi czasy szczególnie nie przepadał za pozostawaniem sam na sam ze swoimi myślami.
Kiedy Cedric zniknął na chwilę, żeby pożyczyć od gospodarzy prześcieradło, podosuwał do siebie resztę mebli, tak, by zajmowały jak najmniej miejsca, a chwilę później pomógł aurorowi przykryć je materiałem. – Tak, do tapet i tak nie p-p-przymocujemy słupków na stelaż – przytaknął. Jeszcze nim zabrali się do pracy sprawdził, jakie materiały mieli do dyspozycji – nie powinni mieć problemu z wzniesieniem szkieletu pod ściankę działową, ani z przytwierdzeniem go do ścian nośnych. Póki co wskoczył jednak na krzesło po drugiej stronie pokoju i śladem Cedrica zabrał się za zrywanie pasków starej, i nieco wyblakłej już tapety. – To zależy – odpowiedział mężczyźnie, odwracając się przez ramię i rzucając mu rozbawione spojrzenie – czy p-p-planujesz ściągnąć tę tapetę razem ze ścianą czy bez – dodał. Gdyby rzucili deprimo, z pewnością nie musieliby się martwić o to, czy coś zostanie na ścianach. Łącznie z cegłami.
Oderwawszy pierwszy arkusz, przesunął się dalej, póki co rzucając tapetę na podłogę; nadawała się jedynie do wyrzucenia, ale mogli pozbierać ją później, gdy już ściągną ją z całego pokoju. Gdy Cedric zapytał o podłogę, obrócił się ostrożnie na krześle, spoglądając na nią z góry. – Jasne – odpowiedział po chwili namysłu. – Można wyg-g-gładzić deski i pociągnąć je świeżą warstwą farby. Zrywać ich nie ma sensu, w-w-wyglądają solidnie – ocenił. Pogwizdując cicho (i zupełnie nieświadomie), wrócił do zrywania tapety, zatrzymując się dopiero, gdy po okrążeniu pomieszczenia, spotkał się z poruszającym się w przeciwną stronę aurorem. – Dobra – mruknął, oglądając się dookoła. – P-p-pozbieram to od razu, żeby nie plątało się nam pod nogami, a p-p-potem trzeba będzie przynieść krawędziaki. Wydawało mi się, że są już d-d-docięte, ale zobaczymy – powiedział, zeskakując ze stołka i sięgając po pierwszy pasek odrzuconej tapety.
Zaśmiał się, słysząc uwagę Cedrica. – Nie jesteś taki m-m-marny – zaprzeczył, uśmiechając się szeroko i łapiąc za drugi koniec ciężkiego regału, żeby na znak ze strony aurora pociągnąć go w swoją stronę, kierując się ku środkowi pokoju. Kiedy drewniany mebel znalazł się tuż obok kredensu, zrobił krok do tyłu, prostując się i otrzepując o siebie dłonie. – Poza tym, zawsze to lep-p-piej mieć się do kogo odezwać – skwitował, szczerze ciesząc się z obecności mężczyzny. Chociaż większość prac wykonywał samodzielnie, łapiąc się na ogół tych drobniejszych, do których nie potrzeba było więcej niż jednej osoby, to zdecydowanie wolał pracować we dwóch; nie znosił samotności – nigdy nie czuł się z nią zbyt dobrze, a ostatnimi czasy szczególnie nie przepadał za pozostawaniem sam na sam ze swoimi myślami.
Kiedy Cedric zniknął na chwilę, żeby pożyczyć od gospodarzy prześcieradło, podosuwał do siebie resztę mebli, tak, by zajmowały jak najmniej miejsca, a chwilę później pomógł aurorowi przykryć je materiałem. – Tak, do tapet i tak nie p-p-przymocujemy słupków na stelaż – przytaknął. Jeszcze nim zabrali się do pracy sprawdził, jakie materiały mieli do dyspozycji – nie powinni mieć problemu z wzniesieniem szkieletu pod ściankę działową, ani z przytwierdzeniem go do ścian nośnych. Póki co wskoczył jednak na krzesło po drugiej stronie pokoju i śladem Cedrica zabrał się za zrywanie pasków starej, i nieco wyblakłej już tapety. – To zależy – odpowiedział mężczyźnie, odwracając się przez ramię i rzucając mu rozbawione spojrzenie – czy p-p-planujesz ściągnąć tę tapetę razem ze ścianą czy bez – dodał. Gdyby rzucili deprimo, z pewnością nie musieliby się martwić o to, czy coś zostanie na ścianach. Łącznie z cegłami.
Oderwawszy pierwszy arkusz, przesunął się dalej, póki co rzucając tapetę na podłogę; nadawała się jedynie do wyrzucenia, ale mogli pozbierać ją później, gdy już ściągną ją z całego pokoju. Gdy Cedric zapytał o podłogę, obrócił się ostrożnie na krześle, spoglądając na nią z góry. – Jasne – odpowiedział po chwili namysłu. – Można wyg-g-gładzić deski i pociągnąć je świeżą warstwą farby. Zrywać ich nie ma sensu, w-w-wyglądają solidnie – ocenił. Pogwizdując cicho (i zupełnie nieświadomie), wrócił do zrywania tapety, zatrzymując się dopiero, gdy po okrążeniu pomieszczenia, spotkał się z poruszającym się w przeciwną stronę aurorem. – Dobra – mruknął, oglądając się dookoła. – P-p-pozbieram to od razu, żeby nie plątało się nam pod nogami, a p-p-potem trzeba będzie przynieść krawędziaki. Wydawało mi się, że są już d-d-docięte, ale zobaczymy – powiedział, zeskakując ze stołka i sięgając po pierwszy pasek odrzuconej tapety.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Skinąłem głową w odpowiedzi na pytanie Williama, czy dobrze znam Thompsona.
- Wychowałem się tutaj. W Dolinie Godryka. Dom moich rodziców jest po wschodniej stronie miasteczka. Po... - urwałem na chwilę, spoglądając nerwowo na Williama, ale akurat stał odwrócony do mnie plecami. - po ślubie kupiliśmy tu z żoną dom Sprzedałem go po jej śmierci kilka lat temu. Pana Thompsona znam prawie całe życie, jego córkę też. To dobrzy ludzie - wyjaśniłem. Czułem pewien dyskomfort, że mówię o mojej zmarłej żonie starszemu bratu kobiety, z którą łączył mnie sekretny romans od przeszło roku - a przynajmniej do czasu. Kobiety, którą on zdecydował się wprowadzić do Zakonu Feniks, a ja wciąż nie wymyśliłem jak zakomunikować mu, że ją naraził bez tłumaczenia dlaczego w ogóle mnie to obchodzi. - Tak? Ciekawe. Sam, z kimś? - Może z kimś, kogo również znałem.
Uśmiechnąłem się, kiedy Billy zapewnił, że nie jestem taki marny i cieszył się z towarzystwa. To miłe z jego strony. Zwłaszcza, że sam pewnie poradziłby sobie z tym wszystkim. Ja bez niego nie.
- Mhm - mruknąłem jedynie, powiódłszy spojrzeniem po starych deskach, które w istocie nie wyglądały na bardzo zniszczone. Żadna nie wystawała, nie byla połamana. Wydawaly się jedynie porysowane i podrapane przez lata użytkowania, przesuwania mebli. Zdążyliśmy się już przekonać, że nigdzie nie skrzypiała. Jeśli William twierdził, że jest na tyle porządna, że wystarczy ją odnowić, to ufałem jego osądowi. - Tak też mi się wydawało. Gdy kupiliśmy dom, był w dość... marnym stanie, ale zależało nam właśnie na nim. Fachowiec tak się nim zajął, że wyglądała jak nowa - zdradziłem mu, walcząc z tapetą, która za cholerę nie chciała się równo odkleić. Była tak mocno przytwierdzona, że musiałem zrywać kawałeczek, po kawałku. Gdyśmy pozbyli się wszystkich starych, paskudnych tapet, skinąłem głową na propozycję Williama, że wyniesie je na zewnątrz. Zesztywniałe, stare nie chciały się zmiąć całkiem i zajmowały sporo miejsca. - Kantówki? Do czego nam są potrzebne? - dopytałem.
Miałem nadzieję, że Billy nie przewróci oczyma zawiedziony marną wiedzą swojego asystenta i tym z kim musi współpracować. Zawsze wolałem się jednak upewnić i dopytać, niż udawać, że wiem i coś spieprzyć, byle nie przyznawać się do niewiedzy.
- Gdzieś się tego wszystkiego nauczył, co? Między treningami quidditcha? - spytałem żartobliwie, gdy powrócił już z krawędziakami o których mówił. Spojrzałem na nie, a później pytająco na Billa - nie potrafiłem stwierdzić sam, czy na pewno są dobrze docięte. On zaś wyraźnie się na tym znał i byłem zwyczajnie ciekaw kiedy miał czas, by się tego nauczyć. Nie do końca orientowałem się kiedy zaczęła się jego kariera sportowa, kiedy dołączył do Jastrzębi z Falmouth, bo przez ostatnie lata aż tak uważnie nie śledziłem rozgrywek, będąc pochłoniętym pracą.
- A te dziury w ścianach? Są niewielkie, ale będziemy je chyba wyrównywać jakoś? - Po zerwaniu wszystkich tapet było już dla nas jasne dlaczego zostały przyklejone. Ukrywały nierówności, drobne dziury, które powinniśmy byli chyba jakoś naprawić. - Czy to po drzwiach? - Podszedłem do miejsca, gdzie orientacyjnie powinny znaleźć się drugie drzwi prowadzące na korytarz. - Cala ściana nie runie, gdy wybijemy w niej dziurę?
- Wychowałem się tutaj. W Dolinie Godryka. Dom moich rodziców jest po wschodniej stronie miasteczka. Po... - urwałem na chwilę, spoglądając nerwowo na Williama, ale akurat stał odwrócony do mnie plecami. - po ślubie kupiliśmy tu z żoną dom Sprzedałem go po jej śmierci kilka lat temu. Pana Thompsona znam prawie całe życie, jego córkę też. To dobrzy ludzie - wyjaśniłem. Czułem pewien dyskomfort, że mówię o mojej zmarłej żonie starszemu bratu kobiety, z którą łączył mnie sekretny romans od przeszło roku - a przynajmniej do czasu. Kobiety, którą on zdecydował się wprowadzić do Zakonu Feniks, a ja wciąż nie wymyśliłem jak zakomunikować mu, że ją naraził bez tłumaczenia dlaczego w ogóle mnie to obchodzi. - Tak? Ciekawe. Sam, z kimś? - Może z kimś, kogo również znałem.
Uśmiechnąłem się, kiedy Billy zapewnił, że nie jestem taki marny i cieszył się z towarzystwa. To miłe z jego strony. Zwłaszcza, że sam pewnie poradziłby sobie z tym wszystkim. Ja bez niego nie.
- Mhm - mruknąłem jedynie, powiódłszy spojrzeniem po starych deskach, które w istocie nie wyglądały na bardzo zniszczone. Żadna nie wystawała, nie byla połamana. Wydawaly się jedynie porysowane i podrapane przez lata użytkowania, przesuwania mebli. Zdążyliśmy się już przekonać, że nigdzie nie skrzypiała. Jeśli William twierdził, że jest na tyle porządna, że wystarczy ją odnowić, to ufałem jego osądowi. - Tak też mi się wydawało. Gdy kupiliśmy dom, był w dość... marnym stanie, ale zależało nam właśnie na nim. Fachowiec tak się nim zajął, że wyglądała jak nowa - zdradziłem mu, walcząc z tapetą, która za cholerę nie chciała się równo odkleić. Była tak mocno przytwierdzona, że musiałem zrywać kawałeczek, po kawałku. Gdyśmy pozbyli się wszystkich starych, paskudnych tapet, skinąłem głową na propozycję Williama, że wyniesie je na zewnątrz. Zesztywniałe, stare nie chciały się zmiąć całkiem i zajmowały sporo miejsca. - Kantówki? Do czego nam są potrzebne? - dopytałem.
Miałem nadzieję, że Billy nie przewróci oczyma zawiedziony marną wiedzą swojego asystenta i tym z kim musi współpracować. Zawsze wolałem się jednak upewnić i dopytać, niż udawać, że wiem i coś spieprzyć, byle nie przyznawać się do niewiedzy.
- Gdzieś się tego wszystkiego nauczył, co? Między treningami quidditcha? - spytałem żartobliwie, gdy powrócił już z krawędziakami o których mówił. Spojrzałem na nie, a później pytająco na Billa - nie potrafiłem stwierdzić sam, czy na pewno są dobrze docięte. On zaś wyraźnie się na tym znał i byłem zwyczajnie ciekaw kiedy miał czas, by się tego nauczyć. Nie do końca orientowałem się kiedy zaczęła się jego kariera sportowa, kiedy dołączył do Jastrzębi z Falmouth, bo przez ostatnie lata aż tak uważnie nie śledziłem rozgrywek, będąc pochłoniętym pracą.
- A te dziury w ścianach? Są niewielkie, ale będziemy je chyba wyrównywać jakoś? - Po zerwaniu wszystkich tapet było już dla nas jasne dlaczego zostały przyklejone. Ukrywały nierówności, drobne dziury, które powinniśmy byli chyba jakoś naprawić. - Czy to po drzwiach? - Podszedłem do miejsca, gdzie orientacyjnie powinny znaleźć się drugie drzwi prowadzące na korytarz. - Cala ściana nie runie, gdy wybijemy w niej dziurę?
becomes law
resistance
becomes duty
Pytanie o znajomość Cedrica z właścicielem domu było rzucone przypadkowo; w żadnym wypadku nie spodziewał się poruszyć w ten sposób wspomnień zabarwionych osobistą tragedią, dlatego gdy auror zaczął mówić o śmierci żony, w pierwszej chwili nie był pewien, jak zareagować. Znieruchomiał na ułamek sekundy z ręką wyciągniętą niewygodnie do góry i palcami zaciśniętymi na rękojeści poręcznego nożyka, tknięty jakąś nagłą realizacją, jak niewiele wciąż o sobie wiedzieli. Choć od miesięcy ich drzwi dzieliło zaledwie kilkanaście metrów kamienistej ścieżki, to niezwykle rzadko zdarzało im się wspominać przeszłość; ta zdawała się pozostać gdzieś w tyle, po drugiej stronie prowadzącego do Zakazanego Lasu portalu. – Przykro mi – powiedział w końcu szczerze, nie próbując sobie nawet wyobrazić, jak bardzo musiała boleć utrata żony. Kiedy Camilla go zostawiła, miał wrażenie, ze jego świat się skończył – i że zrobił to po raz drugi w krótkim odstępie czasu – ale jednocześnie pomagała mu świadomość, że gdzieś tam istniała: bezpieczna, może szczęśliwsza. Gdy umarła, poczuł się, jakby zniknął jakiś ważny fragment jego rzeczywistości – był to jednak fragment, z którym przez lata zdążył się już pożegnać, godząc się niejako z faktem, że nigdy go nie odzyska. Nie wiedział, czy poradziłby sobie, gdyby te dwa wydarzenia zbiegły się w jednym punkcie. – Wydają się t-t-tacy. Dobrzy – odezwał się po chwili, mówiąc o panu Thompsonie i jego córce. Przez moment wahał się, czy powinien o coś zapytać – ale nie chciał celowo naruszać warstewki prywatności tworzonej przez przestrzeń oddzieloną przykrytymi materiałem meblami i prostym odwróceniem pleców; wierzył, że jeśli Cedric będzie chciał, to sam ją przekroczy. – Yhm, u kuzynki. Penny. P-p-penelope Moore – odpowiedział, siłując się z wyjątkowo irytującym kawałkiem tapety. – Jej dom jest po tamtej st-t-tronie – dodał, wskazując ręką w dosyć nieokreślonym kierunku, nie do końca pewny, czy w ogóle był właściwy. – Ten ze szklarnią. M-m-możesz kojarzyć chyba jej r-r-rodziców, chociaż już tu nie mieszkają – doprecyzował.
Pobieżne oględziny podłogi nie zatrzymały go na długo; przestawił krzesło kawałek dalej, z zainteresowaniem słuchając słów Cedrica. Jego myśli uciekły na moment, zawahał się przez chwilę – po czym się odezwał. – Zastanawiam się nad tym czasem. Nad kupnem d-d-domu gdzieś dalej, w Szkocji, może Irlandii – przyznał, dzieląc się z aurorem swoimi ostatnimi przemyśleniami; może potrzebując opinii, a może po prostu wypowiedzenia tych jeszcze nieśmiałych planów na głos. – Zbudowaniem czegoś swojego – dodał po krótkiej pauzie. Trudno mu było jednoznacznie określić tę potrzebę – postawienia czegoś trwalszego niż zbita w pośpiechu chata, czegoś, co mogłoby być ich – jego i Amelii – również później, po wojnie; nie chciał wiecznie czekać na jej koniec.
Potrzebował kilku kursów, żeby wynieść wszystkie pozostałości po starej tapecie, ignorując tylko te, które nie przeszkadzały – skrawki na tyle drobne, że nadawały się do późniejszego zamiecenia. – Tak, zbijemy z nich r-r-ramę – potwierdził, kiwając głową, wcale nie uznając pytania za niepotrzebne ani oczywiste. – Później t-t-trzeba będzie ją przytwierdzić do ścian nośnych i zap-p-pełnić łatami – wyjaśnił, unosząc w zamyśleniu spojrzenie. – Będziemy potrzebować do tego p-p-poziomicy – przypomniał sobie. Był pewien, że gdzieś ją miał.
Przyniesione krawędziaki położył ostrożnie na podłodze, ciesząc się, że wcześniej zrobili na niej miejsce, przesuwając meble. Z torby z narzędziami wyciągnął miarę, raz jeszcze wspinając się na krzesło, żeby jeden jej koniec przytknąć do sufitu tuż przy ścianie. Słysząc pytanie Cedrica, uśmiechnął się mimowolnie. – Od ojca. Lubiłem mu p-p-pomagać od dzieciaka – powiedział, wspominając długie wieczory spędzane w przydomowym garażu. – Sp-p-pędziłem też trochę czasu w domu po śmierci mamy, zrobiłem sobie p-p-przerwę od Quidditcha. Postawiliśmy wtedy od zera całą szopę na n-n-narzędzia – dodał. To nie było sielankowe wspomnienie, naznaczone raczej żałobą i tęsknotą niż beztroską, ale po latach wspominał je ciepło; chyba nigdy nie zbliżył się do ojca tak bardzo, jak wtedy. – Mógłbyś p-p-przytrzymać tam zaraz przy podłodze? Chcę sprawdzić, ile dokładnie jest do st-t-tropu. – Musieli mieć pewność, że słupki były odpowiedniej długości, zanim zabiorą się za zbijanie. – Ściany trzeba będzie oczyścić i w-w-wyrównać, gipsem najlepiej. Inaczej farba się nie będzie trzymać – zgodził się z uwagą Cedrica. Nie chodziło tylko o dziury, podejrzewał, że na chropowatych ścianach znajdowały się pozostałości po kleju do tapet. – Hm? – Odwrócił się, słysząc pytanie o ścianę. – Nie, ta nie jest n-n-nośna. Strop opiera się na tych – odpowiedział, wskazując rękami na odpowiednie ściany. – Ile wyszło tej w-w-wysokości? – zapytał. – M-m-mógłbyś wziąć drugą miarę i sprawdzić, czy te k-k-krawędziaki mają tyle samo? Te krótsze. – Wskazał na leżące na podłodze, drewniane elementy. – Cztery powinny nam wystarczyć, to nie jest duża od-d-dległość – zastanowił się, przyklękając na podłodze i zaczepiając końcówkę miary o pierwszy z krawędziaków.
Pobieżne oględziny podłogi nie zatrzymały go na długo; przestawił krzesło kawałek dalej, z zainteresowaniem słuchając słów Cedrica. Jego myśli uciekły na moment, zawahał się przez chwilę – po czym się odezwał. – Zastanawiam się nad tym czasem. Nad kupnem d-d-domu gdzieś dalej, w Szkocji, może Irlandii – przyznał, dzieląc się z aurorem swoimi ostatnimi przemyśleniami; może potrzebując opinii, a może po prostu wypowiedzenia tych jeszcze nieśmiałych planów na głos. – Zbudowaniem czegoś swojego – dodał po krótkiej pauzie. Trudno mu było jednoznacznie określić tę potrzebę – postawienia czegoś trwalszego niż zbita w pośpiechu chata, czegoś, co mogłoby być ich – jego i Amelii – również później, po wojnie; nie chciał wiecznie czekać na jej koniec.
Potrzebował kilku kursów, żeby wynieść wszystkie pozostałości po starej tapecie, ignorując tylko te, które nie przeszkadzały – skrawki na tyle drobne, że nadawały się do późniejszego zamiecenia. – Tak, zbijemy z nich r-r-ramę – potwierdził, kiwając głową, wcale nie uznając pytania za niepotrzebne ani oczywiste. – Później t-t-trzeba będzie ją przytwierdzić do ścian nośnych i zap-p-pełnić łatami – wyjaśnił, unosząc w zamyśleniu spojrzenie. – Będziemy potrzebować do tego p-p-poziomicy – przypomniał sobie. Był pewien, że gdzieś ją miał.
Przyniesione krawędziaki położył ostrożnie na podłodze, ciesząc się, że wcześniej zrobili na niej miejsce, przesuwając meble. Z torby z narzędziami wyciągnął miarę, raz jeszcze wspinając się na krzesło, żeby jeden jej koniec przytknąć do sufitu tuż przy ścianie. Słysząc pytanie Cedrica, uśmiechnął się mimowolnie. – Od ojca. Lubiłem mu p-p-pomagać od dzieciaka – powiedział, wspominając długie wieczory spędzane w przydomowym garażu. – Sp-p-pędziłem też trochę czasu w domu po śmierci mamy, zrobiłem sobie p-p-przerwę od Quidditcha. Postawiliśmy wtedy od zera całą szopę na n-n-narzędzia – dodał. To nie było sielankowe wspomnienie, naznaczone raczej żałobą i tęsknotą niż beztroską, ale po latach wspominał je ciepło; chyba nigdy nie zbliżył się do ojca tak bardzo, jak wtedy. – Mógłbyś p-p-przytrzymać tam zaraz przy podłodze? Chcę sprawdzić, ile dokładnie jest do st-t-tropu. – Musieli mieć pewność, że słupki były odpowiedniej długości, zanim zabiorą się za zbijanie. – Ściany trzeba będzie oczyścić i w-w-wyrównać, gipsem najlepiej. Inaczej farba się nie będzie trzymać – zgodził się z uwagą Cedrica. Nie chodziło tylko o dziury, podejrzewał, że na chropowatych ścianach znajdowały się pozostałości po kleju do tapet. – Hm? – Odwrócił się, słysząc pytanie o ścianę. – Nie, ta nie jest n-n-nośna. Strop opiera się na tych – odpowiedział, wskazując rękami na odpowiednie ściany. – Ile wyszło tej w-w-wysokości? – zapytał. – M-m-mógłbyś wziąć drugą miarę i sprawdzić, czy te k-k-krawędziaki mają tyle samo? Te krótsze. – Wskazał na leżące na podłodze, drewniane elementy. – Cztery powinny nam wystarczyć, to nie jest duża od-d-dległość – zastanowił się, przyklękając na podłodze i zaczepiając końcówkę miary o pierwszy z krawędziaków.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
W żadnym wypadku nie podejrzewałem WIlliama o złe intencje, kiedy zapytał o moją znajomość z panem Thompsonem. Czasy były takie, że nie wiadomo komu można było zaufać, a komu nie. Ostrożność i zwyczajny instynkt samozachowawczy nakazywały, aby upewnić się z kim człowiek miał do czynienia i zastanowić dwa razy, czy kilka galeonów jest warte narażania własnego życia. Zwłaszcza w przypadku Williama, który pochodził z mugolskiej rodziny, a to wiedziałem od jego siostry.
Skinąłem głową jedynie, przyjmując wyrazy współczucia, nie powiedziałem o tym jednak nic więcej. To, że w przeszłości owdowiałem nie było żadną tajemnicą i mógł dowiedzieć się od kogokolwiek, zwłaszcza, jeśli mieszkał w Dolinie Godryka, gdzie sąsiedzi znali mnie i Allyę. Wspomnienie jej jak zawsze sprawiło, że gdzieś w środku poczułem ukłucie, tym bardziej dziwne, że Billy był obok, bo jego obecność przypominała o Lydii.
- Pozory mogą mylić, ale możesz mi zaufać. Po prostu potrzebują pomocy. Pan Thompson ma już problemy z kręgosłupem - odparłem, zdradzając jednoczeście dlaczego czarodziej zdecydował się nająć kogoś do pomocy, zamiast zrobić to samemu. Zastanowiłem się na chwilę, próbując sobie przypomnieć o który dom chodzi, kiedy Billy zamachał ręką w bliżej nieokreślonym kierunku. Bardziej rozjaśniło mi w głowie wspomnienie o szklarni. - Och, tak, coś kojarzę. Nie jest czasami magipsychiatrą? - dopytałem, bo nie byłem pewien, czy o tę właśnie czarownicę chodzi. Czasami i do mnie docierały sąsiedzkie plotki.
Zrywając tapetę zamyśliłem się nad słowami towarzysza, który zdradził, że planuje kupić dom gdzieś daleko. A może zbudować coś własnego. Śmiałe marzenia, jak na obecne czasy, lecz w pełni je rozumiałem - bo sam miałem podobne.
- Mówią, że mężczyzna ma zbudować dom, spłodzić syna i zasadzić drzewo. Zaczęliśmy od czego innego, ale Amelia, czy Debbie pewnie ucieszyłyby się z większych pokojów... - rzuciłem żartobliwie. - Czasami też o tym myślę. Zwłaszcza, że... sam wiesz gdzie jest coraz więcej mieszkańców. W pewnym momencie mogą potrzebować tej chaty - mruknąłem z powątpiewaniem, bo w Oazie zaczynało się robić po prostu... ciasno. Potrzebujących wciąż przybywało, a wyspa nie miała nieograniczonego miejsca. Nie byłem pewien na ile pozwalają możliwości czarodziejów panujących nad transmutacją, by załatwić problem czarami.
- W porządku. Masz ją przy sobie? Tę poziomicę? Poszukać jej? - spytałem, gdy William wynosił ostatnie kawałki starej tapety, byśmy mogli przejść do kolejnego etapu prac, choć to wiele powiedziane, bo dopiero zaczynaliśmy. Zastanawiałem się nad jego słowami, próbując wyobrazić jak to będzie dokładnie wyglądało.
Na jego opowieść o ojcu, który nauczył go tego wszystkiego, postawienie własnymi rękami szopy na narzędzia, uśmiechnąłem się mimowolnie. Płynęła z tego wszystkiego czułość. Lydia opowiadała, że mieli szczęśliwe dzieciństwo, dlatego milczałem, by nie zdradzić się z tym, że wiem więcej, niż myśli. A jednocześnie sam pomyślałem o swoim ojcu - o niezwykłej więzi, jaka może połączyć ojca i syna.
- Oczywiście - potwierdziłem, gdy poprosił mnie o pomoc. Przyklęknąłem, by przytrzymać słupek. Tak podejrzewałem, że ściany trzeba będzie wyrównać, lecz nie byłem pewien dokładnie w jaki sposób. Na razie nie pytałem co to dokładnie ten gips i skąd go weźmiemy.
Czułem się trochę jak uczeń majstra, kiedy William instruował mnie co powinienem robić i w jaki sposób mu pomóc, lecz to nie było nieprzyjemne uczucie. Miałem wrażenie, że robię coś pożytecznego. Słuchałem go uważnie i starałem się wykonywać polecenia dokładnie, a nie będąc pewien pytałem go, czy aby na pewno robię to poprawnie - lepiej się upewnić, niż spieprzyć i później poprawiać, dokładając nam dwa razy tyle roboty.
Wziąłem drugą miarę, tak jak zasugerował, po czym zacząłem mierzyć krawędziaki przyniesione przez Williama.
- Dwieście dziesięć centymetrów - odparłem po zmierzeniu.
Skinąłem głową jedynie, przyjmując wyrazy współczucia, nie powiedziałem o tym jednak nic więcej. To, że w przeszłości owdowiałem nie było żadną tajemnicą i mógł dowiedzieć się od kogokolwiek, zwłaszcza, jeśli mieszkał w Dolinie Godryka, gdzie sąsiedzi znali mnie i Allyę. Wspomnienie jej jak zawsze sprawiło, że gdzieś w środku poczułem ukłucie, tym bardziej dziwne, że Billy był obok, bo jego obecność przypominała o Lydii.
- Pozory mogą mylić, ale możesz mi zaufać. Po prostu potrzebują pomocy. Pan Thompson ma już problemy z kręgosłupem - odparłem, zdradzając jednoczeście dlaczego czarodziej zdecydował się nająć kogoś do pomocy, zamiast zrobić to samemu. Zastanowiłem się na chwilę, próbując sobie przypomnieć o który dom chodzi, kiedy Billy zamachał ręką w bliżej nieokreślonym kierunku. Bardziej rozjaśniło mi w głowie wspomnienie o szklarni. - Och, tak, coś kojarzę. Nie jest czasami magipsychiatrą? - dopytałem, bo nie byłem pewien, czy o tę właśnie czarownicę chodzi. Czasami i do mnie docierały sąsiedzkie plotki.
Zrywając tapetę zamyśliłem się nad słowami towarzysza, który zdradził, że planuje kupić dom gdzieś daleko. A może zbudować coś własnego. Śmiałe marzenia, jak na obecne czasy, lecz w pełni je rozumiałem - bo sam miałem podobne.
- Mówią, że mężczyzna ma zbudować dom, spłodzić syna i zasadzić drzewo. Zaczęliśmy od czego innego, ale Amelia, czy Debbie pewnie ucieszyłyby się z większych pokojów... - rzuciłem żartobliwie. - Czasami też o tym myślę. Zwłaszcza, że... sam wiesz gdzie jest coraz więcej mieszkańców. W pewnym momencie mogą potrzebować tej chaty - mruknąłem z powątpiewaniem, bo w Oazie zaczynało się robić po prostu... ciasno. Potrzebujących wciąż przybywało, a wyspa nie miała nieograniczonego miejsca. Nie byłem pewien na ile pozwalają możliwości czarodziejów panujących nad transmutacją, by załatwić problem czarami.
- W porządku. Masz ją przy sobie? Tę poziomicę? Poszukać jej? - spytałem, gdy William wynosił ostatnie kawałki starej tapety, byśmy mogli przejść do kolejnego etapu prac, choć to wiele powiedziane, bo dopiero zaczynaliśmy. Zastanawiałem się nad jego słowami, próbując wyobrazić jak to będzie dokładnie wyglądało.
Na jego opowieść o ojcu, który nauczył go tego wszystkiego, postawienie własnymi rękami szopy na narzędzia, uśmiechnąłem się mimowolnie. Płynęła z tego wszystkiego czułość. Lydia opowiadała, że mieli szczęśliwe dzieciństwo, dlatego milczałem, by nie zdradzić się z tym, że wiem więcej, niż myśli. A jednocześnie sam pomyślałem o swoim ojcu - o niezwykłej więzi, jaka może połączyć ojca i syna.
- Oczywiście - potwierdziłem, gdy poprosił mnie o pomoc. Przyklęknąłem, by przytrzymać słupek. Tak podejrzewałem, że ściany trzeba będzie wyrównać, lecz nie byłem pewien dokładnie w jaki sposób. Na razie nie pytałem co to dokładnie ten gips i skąd go weźmiemy.
Czułem się trochę jak uczeń majstra, kiedy William instruował mnie co powinienem robić i w jaki sposób mu pomóc, lecz to nie było nieprzyjemne uczucie. Miałem wrażenie, że robię coś pożytecznego. Słuchałem go uważnie i starałem się wykonywać polecenia dokładnie, a nie będąc pewien pytałem go, czy aby na pewno robię to poprawnie - lepiej się upewnić, niż spieprzyć i później poprawiać, dokładając nam dwa razy tyle roboty.
Wziąłem drugą miarę, tak jak zasugerował, po czym zacząłem mierzyć krawędziaki przyniesione przez Williama.
- Dwieście dziesięć centymetrów - odparłem po zmierzeniu.
becomes law
resistance
becomes duty
Skinął głową, przyjmując słowa Cedrica. – Ufam – przytaknął, w tym samym momencie uświadamiając sobie, że była to prawda; chociaż nie znali się długo, nie miał żadnych wątpliwości co do intencji czy odpowiedzialności aurora. Wprost przeciwnie – w kwestiach związanych z ostrożnością, jakiej wymagało poruszanie się po cienkim lodzie stworzonym przez otaczającą ich ze wszystkich stron wojenną zawieruchę, to jego ocenie zawierzał bardziej niż własnej; mimo że często nic nie mówił, na ogół słuchał jego słów z uwagą, zwłaszcza tych wypowiadanych na spotkaniach w starej chacie czy podczas wizyt w Londynie. Nie miał złudzeń – wiedział, że intuicja, którą na ogół sam się kierował, w wielu przypadkach przegrywała z gromadzonym przez lata doświadczeniem. – Może któryś z naszych uzd-d-drowicieli mógłby do niego zajrzeć. Sp-p-prawdzić, czy nie dałoby się czegoś zaradzić na ten kręgosłup – zasugerował, zdając sobie jednocześnie sprawę, że to mogło nie być takie proste. Ludzkiego zdrowia często nie dało się naprawić tak łatwo jak dziury w dachu czy skrzypiących zawiasów; gdyby tak było, jego mama wciąż byłaby z nimi.
Gdy Cedric zapytał o profesję Penny, nie odpowiedział mu od razu, skupiony na niedającym się podwadzić fragmencie tapety. Zaklął cicho pod nosem, wracając po tematu po chwili. – Aha. To ona – przytaknął, kiwając głową, choć odwrócony do niego plecami auror raczej nie był w stanie dostrzec tego gestu. – Prowadzi teraz prywatną p-p-praktykę. Odeszła z Munga – dodał, nie rozwodząc się jednak dłużej nad powodami; były oczywiste – odkąd praca na kontrolowanych przez rząd stanowiskach wymagała rejestracji różdżki, żaden mugolak nie miał szansy na takowym się znaleźć. Nie mówiąc już o samym wejściu do Londynu.
Podciągnął kącik ust z mieszaniną rozbawienia i jakiejś nostalgii. – Z tym synem to m-m-może być teraz kłopot – zażartował, nie pochylając się zbyt poważnie ani długo nad przytoczonym przez Cedrica powiedzeniem; choć kiedyś marzył o założeniu rodziny, i chociaż te marzenia czasami jeszcze do niego wracały, zdawał sobie sprawę, że to nie był dobry czas; nie, kiedy samym swoim istnieniem mógł ściągnąć niebezpieczeństwo na bliskie osoby. – Ale dodatkowa p-p-przestrzeń by się przydała. I nam, i tam – dodał, zgadzając się poniekąd ze słowami aurora. Jego też to martwiło – to, że liczba mieszkańców w Oazie rosła szybciej niż powstawały nowe schronienia; i to, że powoli kończyło się miejsce, w którym można było je stawiać.
Póki co odsuwał jednak od siebie te myśli, skupiając się na stojącym przed nimi zadaniu, które wciąż znajdowało się bliżej początku niż końca. – Tak, p-p-powinna być w mojej torbie – przytaknął, wskazując głową w stronę odłożonej na bok torby na narzędzia, którą ostatnio nosił przy sobie niemal nieustannie. – Dzięki – dodał, gdy Cedric zgodził się mu pomóc, wracając do niego po chwili – żeby rozłożyć drewniane elementy na oczyszczonej dopiero co podłodze. – Świetnie, m-m-musieli przyjąć je na wymiar w tartaku – skwitował, zapisując w pamięci podany przez czarodzieja wymiar. Słupki, które zmierzył w międzyczasie, również pasowały na długość, zaczął je więc przesuwać, tworząc na ziemi na razie prowizoryczną ramę – zamkniętą od góry i od dołu, z dwoma krawędziakami po bokach i dwoma w środku, ustawionymi w równych odległościach od siebie. – Dobra, m-m-musimy to teraz zbić w całość, po cztery g-g-gwoździe na jeden słupek, dwa od góry i dwa od d-d-dołu. Tylko nie przy samej krawędzi, bo d-d-drewno się rozłupie – i trzeba uważać na k-k-kąty proste – poinstruował, wyciągając niewielki, jutowy worek z gwoździami, każdym o długości około dziewięciu centymetrów. – Ja przytrzymuję, ty p-p-przybijasz? – zaproponował, wyciągając z torby solidny młotek; obrócił go sprawnie w jednej ręce, po czym wyciągnął w stronę Cedrica, trzonkiem zwrócony w kierunku aurora. Nie wyglądał, jakby brakowało mu siły w rękach.
Gdy Cedric zapytał o profesję Penny, nie odpowiedział mu od razu, skupiony na niedającym się podwadzić fragmencie tapety. Zaklął cicho pod nosem, wracając po tematu po chwili. – Aha. To ona – przytaknął, kiwając głową, choć odwrócony do niego plecami auror raczej nie był w stanie dostrzec tego gestu. – Prowadzi teraz prywatną p-p-praktykę. Odeszła z Munga – dodał, nie rozwodząc się jednak dłużej nad powodami; były oczywiste – odkąd praca na kontrolowanych przez rząd stanowiskach wymagała rejestracji różdżki, żaden mugolak nie miał szansy na takowym się znaleźć. Nie mówiąc już o samym wejściu do Londynu.
Podciągnął kącik ust z mieszaniną rozbawienia i jakiejś nostalgii. – Z tym synem to m-m-może być teraz kłopot – zażartował, nie pochylając się zbyt poważnie ani długo nad przytoczonym przez Cedrica powiedzeniem; choć kiedyś marzył o założeniu rodziny, i chociaż te marzenia czasami jeszcze do niego wracały, zdawał sobie sprawę, że to nie był dobry czas; nie, kiedy samym swoim istnieniem mógł ściągnąć niebezpieczeństwo na bliskie osoby. – Ale dodatkowa p-p-przestrzeń by się przydała. I nam, i tam – dodał, zgadzając się poniekąd ze słowami aurora. Jego też to martwiło – to, że liczba mieszkańców w Oazie rosła szybciej niż powstawały nowe schronienia; i to, że powoli kończyło się miejsce, w którym można było je stawiać.
Póki co odsuwał jednak od siebie te myśli, skupiając się na stojącym przed nimi zadaniu, które wciąż znajdowało się bliżej początku niż końca. – Tak, p-p-powinna być w mojej torbie – przytaknął, wskazując głową w stronę odłożonej na bok torby na narzędzia, którą ostatnio nosił przy sobie niemal nieustannie. – Dzięki – dodał, gdy Cedric zgodził się mu pomóc, wracając do niego po chwili – żeby rozłożyć drewniane elementy na oczyszczonej dopiero co podłodze. – Świetnie, m-m-musieli przyjąć je na wymiar w tartaku – skwitował, zapisując w pamięci podany przez czarodzieja wymiar. Słupki, które zmierzył w międzyczasie, również pasowały na długość, zaczął je więc przesuwać, tworząc na ziemi na razie prowizoryczną ramę – zamkniętą od góry i od dołu, z dwoma krawędziakami po bokach i dwoma w środku, ustawionymi w równych odległościach od siebie. – Dobra, m-m-musimy to teraz zbić w całość, po cztery g-g-gwoździe na jeden słupek, dwa od góry i dwa od d-d-dołu. Tylko nie przy samej krawędzi, bo d-d-drewno się rozłupie – i trzeba uważać na k-k-kąty proste – poinstruował, wyciągając niewielki, jutowy worek z gwoździami, każdym o długości około dziewięciu centymetrów. – Ja przytrzymuję, ty p-p-przybijasz? – zaproponował, wyciągając z torby solidny młotek; obrócił go sprawnie w jednej ręce, po czym wyciągnął w stronę Cedrica, trzonkiem zwrócony w kierunku aurora. Nie wyglądał, jakby brakowało mu siły w rękach.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Westchnąłem ciężko, kiedy Billy wspomniał o naszych uzdrowicielach, najpewniej mając na myśli tych, którzy obiecali swoją różdżkę Zakonowi Feniksa, bo...
- Radziłem mu, aby zajrzał do leśnej lecznicy, że znajdzie tam dobrą opiekę, skoro nie można dostać się do Munga... Wiesz, że przyjmuje tam Roselyn Wright, na przykład - odpowiedziałem, przy ostatnim zdaniu ściszając głos; nie posądzałem nikogo z Thompsonów o podsłuchiwanie, skądże znowu, lecz ostrożności nigdy za wiele, zwłaszcza, kiedy rozmawialiśmy o kimś związanym z Zakonem Feniksa i Oazą. A już szczególnie kimś, kogo twarz widniała na listach gończych i miałem na myśli, rzecz jasna, Alexandra Farleya. Przypuszczałem, że William już wie o tym, kto naprawdę we wspomnianej przeze mnie lecznicy przyjmuje. - Wiesz jednak, że ludzie bywają uparci... Zwłaszcza, gdy nie chcą dopuścić do siebie myśli o upływie czasu - mruknąłem. Już w szczególności mężczyźni, niestety i trzeba było powiedzieć to głośno, mieli w zwyczaju zaprzeczać, że cokolwiek im dolegało i wypierać ból... Chyba, że się przeziębiał i dostawał magicznego kataru, rzecz jasna.
- Oby się jej wiodło - powiedziałem jedynie, bo nie wiedziałem co mógłbym jeszcze dodać. Kłamanie i opowiadanie bajek, by kogoś pocieszyć nie leżało w mojej naturze, a oczywistym było, że krewnej Williama będzie ciężko po odejściu ze szpitala świętego Munga. Wizyty u magipsychiatry wciąż dla wielu pozostawały tematem tabu, a w szpitalu nierzadko pacjenci byli tam zaciągani siłą. Prowadzenie prywatnej praktyki w tych czasach będzie wyzwaniem.
- Jeszcze masz czas - mruknąłem rozbawiony, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że to nie stan wolny w tym momencie stanowił problem w poczęciu syna, a to, co działo się wokół. Przyszłość malowała się w czarnych barwach. Kto chciałby takiej dla własnych dzieci? Na miejscu młodszych mężczyzn nie myślałbym o założeniu rodziny, dopóki nie wywalczymy spokoju. - To prawda., a Irlandia to piękne miejsce - odparłem, trochę zamyślony, bo czułem jakieś rozdarcie na myśl, że miałbym się tam osiedlić. Wychowała mnie Anglia i na angielskiej ziemi było moje miejsce. W Oazie nie czułem się jak w domu, to nie był mój dom, chociaż było tam bezpiecznie. Tęskniłem za Doliną Godryka.
- Poszukam jej - zaproponowałem i przyklęknąłem przy torbie z narzędziami, którą ze sobą przyniósł, gdy zniknął wynieść resztki tapet. Poczułem się trochę tak jakbym znowu miał osiem lat i zaglądał do ojcowskiej torby, która przypominała skrzynię skarbów. Przeglądałem narzędzia z ciekawością, zastanawiając się do czego służyły niektóre z nich. Poziomicę - albo coś, co wyglądało mi na poziomicę - znalazłem i położyłem na przysłoniętym materiałami kredensie.
Zmierzywszy długość słupków - wydawało mi się, że są w porządku, przynajmniej dla kogoś, kto miał mniej niż dwa metry wzrostu, a nikt wyższy tu mieszkał, póki co - słuchałem Williama co dalej.
- W porządku - zgodziłem się, odbierając od czarodzieja jutowy woreczek z gwoździami, by wyciągnąć z niego kilka. Wziąłem w rękę młotek i zaczekałem, aż William ułoży słupki odpowiednio i mocno je przytrzyma. Może i nie znałem się na budowlance tak dobrze jak Moore, ale gwoździe zdarzało mi się w przeszłości przybijać i nie miałem problemów z celnością, by obawiać się, że zmiażdżę mu palce.
Przytknąłem pierwszy gwóźdź do drewna, tak jak zasugerował wcześniej, upewniłem się, że jest w porządku i gdy skinął głową uderzyłem w niego młotkiem. Szczęśliwie obyło się bez wypadku z palcami i jakiś czas później mieliśmy już zbity szkielet na drzwi. Dźwignąłem się na nogi, zaciskając dłonie na drewnie i podnosząc je do góry. Wyglądało na to, że udało się zbić je prosto i porządnie. Oparłem je o ścianę przy pierwszy drzwiach. Nie różniły się znacznie wysokością.
- Jak proponujesz zatem wybić miejsce na drzwi? - spytałem, obracając się ku Williamowi; użyjemy do tego różdżek, czy miał na to inny pomysł?
- Radziłem mu, aby zajrzał do leśnej lecznicy, że znajdzie tam dobrą opiekę, skoro nie można dostać się do Munga... Wiesz, że przyjmuje tam Roselyn Wright, na przykład - odpowiedziałem, przy ostatnim zdaniu ściszając głos; nie posądzałem nikogo z Thompsonów o podsłuchiwanie, skądże znowu, lecz ostrożności nigdy za wiele, zwłaszcza, kiedy rozmawialiśmy o kimś związanym z Zakonem Feniksa i Oazą. A już szczególnie kimś, kogo twarz widniała na listach gończych i miałem na myśli, rzecz jasna, Alexandra Farleya. Przypuszczałem, że William już wie o tym, kto naprawdę we wspomnianej przeze mnie lecznicy przyjmuje. - Wiesz jednak, że ludzie bywają uparci... Zwłaszcza, gdy nie chcą dopuścić do siebie myśli o upływie czasu - mruknąłem. Już w szczególności mężczyźni, niestety i trzeba było powiedzieć to głośno, mieli w zwyczaju zaprzeczać, że cokolwiek im dolegało i wypierać ból... Chyba, że się przeziębiał i dostawał magicznego kataru, rzecz jasna.
- Oby się jej wiodło - powiedziałem jedynie, bo nie wiedziałem co mógłbym jeszcze dodać. Kłamanie i opowiadanie bajek, by kogoś pocieszyć nie leżało w mojej naturze, a oczywistym było, że krewnej Williama będzie ciężko po odejściu ze szpitala świętego Munga. Wizyty u magipsychiatry wciąż dla wielu pozostawały tematem tabu, a w szpitalu nierzadko pacjenci byli tam zaciągani siłą. Prowadzenie prywatnej praktyki w tych czasach będzie wyzwaniem.
- Jeszcze masz czas - mruknąłem rozbawiony, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że to nie stan wolny w tym momencie stanowił problem w poczęciu syna, a to, co działo się wokół. Przyszłość malowała się w czarnych barwach. Kto chciałby takiej dla własnych dzieci? Na miejscu młodszych mężczyzn nie myślałbym o założeniu rodziny, dopóki nie wywalczymy spokoju. - To prawda., a Irlandia to piękne miejsce - odparłem, trochę zamyślony, bo czułem jakieś rozdarcie na myśl, że miałbym się tam osiedlić. Wychowała mnie Anglia i na angielskiej ziemi było moje miejsce. W Oazie nie czułem się jak w domu, to nie był mój dom, chociaż było tam bezpiecznie. Tęskniłem za Doliną Godryka.
- Poszukam jej - zaproponowałem i przyklęknąłem przy torbie z narzędziami, którą ze sobą przyniósł, gdy zniknął wynieść resztki tapet. Poczułem się trochę tak jakbym znowu miał osiem lat i zaglądał do ojcowskiej torby, która przypominała skrzynię skarbów. Przeglądałem narzędzia z ciekawością, zastanawiając się do czego służyły niektóre z nich. Poziomicę - albo coś, co wyglądało mi na poziomicę - znalazłem i położyłem na przysłoniętym materiałami kredensie.
Zmierzywszy długość słupków - wydawało mi się, że są w porządku, przynajmniej dla kogoś, kto miał mniej niż dwa metry wzrostu, a nikt wyższy tu mieszkał, póki co - słuchałem Williama co dalej.
- W porządku - zgodziłem się, odbierając od czarodzieja jutowy woreczek z gwoździami, by wyciągnąć z niego kilka. Wziąłem w rękę młotek i zaczekałem, aż William ułoży słupki odpowiednio i mocno je przytrzyma. Może i nie znałem się na budowlance tak dobrze jak Moore, ale gwoździe zdarzało mi się w przeszłości przybijać i nie miałem problemów z celnością, by obawiać się, że zmiażdżę mu palce.
Przytknąłem pierwszy gwóźdź do drewna, tak jak zasugerował wcześniej, upewniłem się, że jest w porządku i gdy skinął głową uderzyłem w niego młotkiem. Szczęśliwie obyło się bez wypadku z palcami i jakiś czas później mieliśmy już zbity szkielet na drzwi. Dźwignąłem się na nogi, zaciskając dłonie na drewnie i podnosząc je do góry. Wyglądało na to, że udało się zbić je prosto i porządnie. Oparłem je o ścianę przy pierwszy drzwiach. Nie różniły się znacznie wysokością.
- Jak proponujesz zatem wybić miejsce na drzwi? - spytałem, obracając się ku Williamowi; użyjemy do tego różdżek, czy miał na to inny pomysł?
becomes law
resistance
becomes duty
Zerknął w stronę Cedrica instynktownie, gdy ten ściszył głos, zupełnie jakby w ten sposób chciał złapać uciekające dźwięki, usłyszeć go lepiej; słysząc nazwisko Roselyn uniósł brwi w sekundowej konsternacji, ale zaraz potem kiwnął głową – wiedział doskonale, kogo auror miał na myśli, połączenie faktów nie było trudne. Tak samo, jak zrozumienie kierującego panem Thompsonem uporu. – Wiem, n-n-niestety – odpowiedział, wypuszczając z westchnieniem powietrze z płuc; jego mama była taka sama – nawet, kiedy choroba położyła ją do łóżka, sprawiając, że nie była w stanie sama z niego wstać, stanowczo odmawiała wizyt w szpitalu. Opiekowali się nią razem, z ojcem, z Lydią; czasami odwiedzał ich też pan Vane – miał wrażenie, że był jedynym uzdrowicielem, któremu ufała.
Milczał przez chwilę, ręce zajmując pracą, ale jednocześnie zastanawiając się nad słowami Cedrica. Czy naprawdę miał jeszcze czas? Czy którekolwiek z nich go miało? Nie był tego taki pewien; wydawało mu się, że kolejne dni przesypywały mu się przez palce, a nie miał pojęcia, jak wiele mu ich zostało. Jego ścieżka, kiedyś jasna i biegnąca w określonym kierunku, teraz ginęła we mgle – sięgając jedynie do następnej misji, następnego patrolu, następnej walki; co miało być potem – wolał nie zakładać. – Yhm – mruknął więc tylko, na dłuższą chwilę gubiąc wątek, nie pamiętając już, dlaczego w ogóle wspomniał o Irlandii – ani skąd wzięło się u niego nagle to dziwne poczucie przygnębienia.
Z zamyślenia wyrwał go dopiero krótki spacer na zewnątrz, pomagając otrząsnąć się z resztek myśli; wrócił do uprzątniętego pokoju, od razu zauważając leżącą na blacie poziomicę. – Sup-p-per, dzięki – rzucił, wskazując na nią podbródkiem. Ułożenie ramy zajęło im chwilę, ale później było już prościej; przykucnął przy pierwszym słupku, przytrzymując obie części rękami i pomagając sobie ciężarem ciała, żeby drewno trzymało się stabilnie, nie przesuwając się po podłodze. Dostrzegając pytające spojrzenie Cedrica, zerknął na przyłożony do górnej części słupka gwóźdź. – T-t-trochę dalej – zasugerował, a później kiwnął głową. – Tak będzie świetnie – przytaknął, kiedy metalowa końcówka znalazła się we właściwym miejscu. To samo powtórzyli jeszcze kilkakrotnie, nim jednak dźwignęli ramę w górę, Billy wziął do ręki jeszcze jedną deskę. – Przybijmy ją jeszcze na g-g-górze, żeby wzmocnić nadproże – powiedział, przykładając ją we właściwe miejsce – tak, że przylegała płasko do górnej części ramy. – Przybijesz? Tak co pięć centymetrów, żeby się dobrze t-t-trzymało – dodał, poprawiając się, żeby wygodniej było mu przytrzymywać drewniane elementy.
Kiedy rama znalazła się w pionie, kiwnął głową, również przyrównując ją do drugich drzwi; wydawała się w porządku. Słysząc pytanie Cedrica zastanowił się przez chwilę. – Nie chciałbym narobić za dużo b-b-bałaganu – odezwał się z namysłem; pamiętał wzmiankę o tym, że mieszkańcy domu unikali magii – wybuchy rozlegające się na piętrze mogłyby ich zaniepokoić. – Możemy osłabić t-t-trochę cegły rzucając reducto albo defodio, zrobić otwór na drugą st-t-tronę. Resztę po p-p-prostu rozbierzemy, cegła po cegle – zaproponował, zerkając na aurora, żeby ocenić, co o tym myślał. Z pewnością była to dłuższa ścieżka, ale chyba aż tak bardzo im się nie spieszyło; i tak będą musieli wrócić tu następnego dnia. – Ale najpierw obrysujmy drzwi, p-p-przyłożysz je do ściany? Tu chyba będzie dobrze – powiedział, wskazując miejsce po drugiej stronie pomieszczenia. Gdy rama przylegała już do ściany płasko, sięgnął po poziomicę, przykładając ją do drewna i sprawdzając wskazanie na podziałce. – Odrobinę w lewo – poprosił, śledząc przesuwającą się kulkę, gdy Cedric zmieniał położenie ramy. – T-t-trochę mniej… O-o-o, tak będzie w porządku – wypowiedział nieco szybciej. Zaczekał jeszcze, aż wskazanie się ustabilizuje, a później kiwnął głową. – Dobra, t-t-trzymaj chwilę nieruchomo – poprosił, podczas gdy sam wrócił do torby, żeby wyjąć z niej kawałek płaskiej kredy. Przyciągnął ze sobą też taboret i zaczął wyrysowywać na ścianie zarys drzwi, trochę przy tym biegając z jednej strony na drugą i się gimnastykując – ale w końcu się udało. – Już. Dzięki, s-s-super – rzucił, zeskakując ze stołka i odsuwając się, żeby Cedric mógł na razie odsunąć ramę. – No to do roboty – podsumował, poprawiając rękawy i wyciągając różdżkę; skierował ją na ścianę – mniej więcej pośrodku wyrysowanego prostokąta. – Reducto – wypowiedział, odsunąwszy się na bezpieczną odległość; nie spodziewał się wybuchów, ale odpryskujące cegły też mogły być nieprzyjemne. – Reducto – powtórzył, celując tuż obok. Przesunął się, tak, żeby zrobić miejsce również Cedricowi.
Czekało ich jeszcze sporo pracy.
| kończymy? <3
Milczał przez chwilę, ręce zajmując pracą, ale jednocześnie zastanawiając się nad słowami Cedrica. Czy naprawdę miał jeszcze czas? Czy którekolwiek z nich go miało? Nie był tego taki pewien; wydawało mu się, że kolejne dni przesypywały mu się przez palce, a nie miał pojęcia, jak wiele mu ich zostało. Jego ścieżka, kiedyś jasna i biegnąca w określonym kierunku, teraz ginęła we mgle – sięgając jedynie do następnej misji, następnego patrolu, następnej walki; co miało być potem – wolał nie zakładać. – Yhm – mruknął więc tylko, na dłuższą chwilę gubiąc wątek, nie pamiętając już, dlaczego w ogóle wspomniał o Irlandii – ani skąd wzięło się u niego nagle to dziwne poczucie przygnębienia.
Z zamyślenia wyrwał go dopiero krótki spacer na zewnątrz, pomagając otrząsnąć się z resztek myśli; wrócił do uprzątniętego pokoju, od razu zauważając leżącą na blacie poziomicę. – Sup-p-per, dzięki – rzucił, wskazując na nią podbródkiem. Ułożenie ramy zajęło im chwilę, ale później było już prościej; przykucnął przy pierwszym słupku, przytrzymując obie części rękami i pomagając sobie ciężarem ciała, żeby drewno trzymało się stabilnie, nie przesuwając się po podłodze. Dostrzegając pytające spojrzenie Cedrica, zerknął na przyłożony do górnej części słupka gwóźdź. – T-t-trochę dalej – zasugerował, a później kiwnął głową. – Tak będzie świetnie – przytaknął, kiedy metalowa końcówka znalazła się we właściwym miejscu. To samo powtórzyli jeszcze kilkakrotnie, nim jednak dźwignęli ramę w górę, Billy wziął do ręki jeszcze jedną deskę. – Przybijmy ją jeszcze na g-g-górze, żeby wzmocnić nadproże – powiedział, przykładając ją we właściwe miejsce – tak, że przylegała płasko do górnej części ramy. – Przybijesz? Tak co pięć centymetrów, żeby się dobrze t-t-trzymało – dodał, poprawiając się, żeby wygodniej było mu przytrzymywać drewniane elementy.
Kiedy rama znalazła się w pionie, kiwnął głową, również przyrównując ją do drugich drzwi; wydawała się w porządku. Słysząc pytanie Cedrica zastanowił się przez chwilę. – Nie chciałbym narobić za dużo b-b-bałaganu – odezwał się z namysłem; pamiętał wzmiankę o tym, że mieszkańcy domu unikali magii – wybuchy rozlegające się na piętrze mogłyby ich zaniepokoić. – Możemy osłabić t-t-trochę cegły rzucając reducto albo defodio, zrobić otwór na drugą st-t-tronę. Resztę po p-p-prostu rozbierzemy, cegła po cegle – zaproponował, zerkając na aurora, żeby ocenić, co o tym myślał. Z pewnością była to dłuższa ścieżka, ale chyba aż tak bardzo im się nie spieszyło; i tak będą musieli wrócić tu następnego dnia. – Ale najpierw obrysujmy drzwi, p-p-przyłożysz je do ściany? Tu chyba będzie dobrze – powiedział, wskazując miejsce po drugiej stronie pomieszczenia. Gdy rama przylegała już do ściany płasko, sięgnął po poziomicę, przykładając ją do drewna i sprawdzając wskazanie na podziałce. – Odrobinę w lewo – poprosił, śledząc przesuwającą się kulkę, gdy Cedric zmieniał położenie ramy. – T-t-trochę mniej… O-o-o, tak będzie w porządku – wypowiedział nieco szybciej. Zaczekał jeszcze, aż wskazanie się ustabilizuje, a później kiwnął głową. – Dobra, t-t-trzymaj chwilę nieruchomo – poprosił, podczas gdy sam wrócił do torby, żeby wyjąć z niej kawałek płaskiej kredy. Przyciągnął ze sobą też taboret i zaczął wyrysowywać na ścianie zarys drzwi, trochę przy tym biegając z jednej strony na drugą i się gimnastykując – ale w końcu się udało. – Już. Dzięki, s-s-super – rzucił, zeskakując ze stołka i odsuwając się, żeby Cedric mógł na razie odsunąć ramę. – No to do roboty – podsumował, poprawiając rękawy i wyciągając różdżkę; skierował ją na ścianę – mniej więcej pośrodku wyrysowanego prostokąta. – Reducto – wypowiedział, odsunąwszy się na bezpieczną odległość; nie spodziewał się wybuchów, ale odpryskujące cegły też mogły być nieprzyjemne. – Reducto – powtórzył, celując tuż obok. Przesunął się, tak, żeby zrobić miejsce również Cedricowi.
Czekało ich jeszcze sporo pracy.
| kończymy? <3
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
To nie była wybitnie ciężka robota. Przynajmniej nie dla nas dwóch. Po prostu nieco żmudna, zwłaszcza, jeśli nie używało się czarów. Przy pomocy różdżki raz dwa pozbylibyśmy się tapety i bardzo szybko zrobili dziurę w ścianie, lecz szanowałem decyzję Thompsona, a fizyczna praca pozwoliła na zajęcie myśli. W towarzystwie Williama zaś doskonale balansowała się cisza i rozmowa. Nie czułem się niezręcznie, gdyśmy milczeli, ani nie krępowałem się zagaić, kiedy milczeliśmy już zbyt długo. Do tego mogłem się od niego sporo nauczyć. Moore znał się na rzeczy, musiałem przyznać.
Przesunąłem gwóźdź zgodnie z jego wskazówkami, a później wziąłem z woreczka kolejne, by - tak jak Billy zasugerował - wzmocnić nadproże. Pomyślałem jednocześnie, że gdybym miał tak zbudować cały dom bez pomocy czarów, żadnych, to mógłbym wyrwać sobie włosy z głowy już po kilku dniach. Jak mugole radzili sobie całkiem bez magii? Im częściej zdarzało mi się pracować fizycznie, tym większym podziwem darzyłem tych ludzi. Niektórzy czarodzieje zwyczajnie się rozleniwili.
- Bałagan się posprząta. Byle, wiesz, nie narobić huku - mruknąłem.
Po takich przeżyciach, jakie miała za sobą córka właściciela domu, a także jej dzieci, każdy podskakiwałby ze strachu przy takich hałasach.
Zgodnie z sugestią chwyciłem za poziomicę i chwilę ustawiałem ją odpowiednio, by na pewno wyznaczała linię prostopadłą do podłogi, a później równoległą na wysokości dwustu dziesięć centymetrów. Poziomica była niemagiczna, więc miałem z nią trochę... zabawy. Powiedzmy.
Po tym, jak Billy odrysował linie kredą znalezioną w torbie, po raz pierwszy wyciągnąłem różdżkę, gotów, by zacząć robić miejsce na drzwi. - Zaczekaj. Przetransformuję trochę podłogę po drugiej stronie, by cegły nie spadły z takim hukiem - zaproponowałem, na chwilę wychodząc na korytarz. Reducto, które później zaczęliśmy rzucać, nie było silnym zaklęciem, lecz nie trzeba było wiele. Użyliśmy go zresztą tylko przy kilku pierwszych. Później schowałem różdżkę do kieszeni i zaczęliśmy rozbierać ją bez użycia czarów. Upewniałem się tylko, pytając Williama pewnie więcej razy, niż należało, czy mogę na pewno rozbierać tę konstrukcję spokojnie, bez obaw, że sufit zawali nam się na głowę.
Praca szła nam dobrze, byliśmy nią na tyle zajęci, że nie zauważałem upływu czasu. W ciągu kilku godzin udało nam się zrobić miejsce na drzwi i wstawić w nie zbite w ramę krawędziaki. Zdążyliśmy nawet zacząć wyrównywać ściany. Patrzyłem zafascynowany jak Billy rozrabia gips w tym celu. Przypominało mi to trochę mieszanie w kociołku, a jednocześnie nie groziło żadnym wybuchem.
Opuściliśmy dom pana Thompsona przed zachodem słońca, z zamiarem, by wrócić tu nazajutrz i kontynuować pracę - postawiliśmy ściankę działową, co zajęło nam najwięcej czasu, wyrównaliśmy ściany. Kilka dni później zaś pomalowaliśmy je i wycyklinowaliśmy parkiet, a całą tę robotę okupiłem bólem barków i rąk - William był bardziej przyzwyczajony do wytężonego wysiłku fizycznego. Ból mięśni koiła jednak zapłata, którą odwdzięczył się Thompson za tę pomoc - po sakiewce dla każdego.
| zt x2
Przesunąłem gwóźdź zgodnie z jego wskazówkami, a później wziąłem z woreczka kolejne, by - tak jak Billy zasugerował - wzmocnić nadproże. Pomyślałem jednocześnie, że gdybym miał tak zbudować cały dom bez pomocy czarów, żadnych, to mógłbym wyrwać sobie włosy z głowy już po kilku dniach. Jak mugole radzili sobie całkiem bez magii? Im częściej zdarzało mi się pracować fizycznie, tym większym podziwem darzyłem tych ludzi. Niektórzy czarodzieje zwyczajnie się rozleniwili.
- Bałagan się posprząta. Byle, wiesz, nie narobić huku - mruknąłem.
Po takich przeżyciach, jakie miała za sobą córka właściciela domu, a także jej dzieci, każdy podskakiwałby ze strachu przy takich hałasach.
Zgodnie z sugestią chwyciłem za poziomicę i chwilę ustawiałem ją odpowiednio, by na pewno wyznaczała linię prostopadłą do podłogi, a później równoległą na wysokości dwustu dziesięć centymetrów. Poziomica była niemagiczna, więc miałem z nią trochę... zabawy. Powiedzmy.
Po tym, jak Billy odrysował linie kredą znalezioną w torbie, po raz pierwszy wyciągnąłem różdżkę, gotów, by zacząć robić miejsce na drzwi. - Zaczekaj. Przetransformuję trochę podłogę po drugiej stronie, by cegły nie spadły z takim hukiem - zaproponowałem, na chwilę wychodząc na korytarz. Reducto, które później zaczęliśmy rzucać, nie było silnym zaklęciem, lecz nie trzeba było wiele. Użyliśmy go zresztą tylko przy kilku pierwszych. Później schowałem różdżkę do kieszeni i zaczęliśmy rozbierać ją bez użycia czarów. Upewniałem się tylko, pytając Williama pewnie więcej razy, niż należało, czy mogę na pewno rozbierać tę konstrukcję spokojnie, bez obaw, że sufit zawali nam się na głowę.
Praca szła nam dobrze, byliśmy nią na tyle zajęci, że nie zauważałem upływu czasu. W ciągu kilku godzin udało nam się zrobić miejsce na drzwi i wstawić w nie zbite w ramę krawędziaki. Zdążyliśmy nawet zacząć wyrównywać ściany. Patrzyłem zafascynowany jak Billy rozrabia gips w tym celu. Przypominało mi to trochę mieszanie w kociołku, a jednocześnie nie groziło żadnym wybuchem.
Opuściliśmy dom pana Thompsona przed zachodem słońca, z zamiarem, by wrócić tu nazajutrz i kontynuować pracę - postawiliśmy ściankę działową, co zajęło nam najwięcej czasu, wyrównaliśmy ściany. Kilka dni później zaś pomalowaliśmy je i wycyklinowaliśmy parkiet, a całą tę robotę okupiłem bólem barków i rąk - William był bardziej przyzwyczajony do wytężonego wysiłku fizycznego. Ból mięśni koiła jednak zapłata, którą odwdzięczył się Thompson za tę pomoc - po sakiewce dla każdego.
| zt x2
becomes law
resistance
becomes duty
Data?
Wieści, które tamtego dnia przekazał jej Asbjorn, mocno ją zaskoczyły. Ich rozmowa była krótka, ale bardzo treściwa i jasno informująca o konkretnej kwestii. Był ktoś, kto potrzebował jej pomocy. Ktoś obciążony klątwą likantropii. Nie dowiedziała się wiele więcej ponad to, jak ów znajomy ma na imię. I to nie dlatego, że norweski alchemik był tamtego dnia jeszcze bardziej małomówny niż zazwyczaj. Nie, to Lunara nie pytała go właściwie o nic. Kobieta już dawno nauczyła się nie wypytywać osób postronnych o przeszłość tych, których brała pod swoje skrzydła. Ci, którzy nosili na swoich barkach takie samo brzemię jak ona, byli bardzo wrażliwi w kwestii swojej prywatności. Greyback nie była z resztą od tej reguły wyjątkiem. Kierowała się zasadą, że jeśli zajdzie taka potrzeba, wkrótce dowie się wszystkiego, i to ze strony samego zainteresowanego. To, że Michael był zarażony wilkołactwem, nie oznaczało przecież z góry, że potrzebował jej pomocy. Mogło się okazać, że idealnie radził sobie sam i po wymienieniu kilku zdań, oboje rozejdą się w swoje strony. Tego by mu właściwie nawet życzyła. Coś jednak musiało być na rzeczy, skoro Asbjorn uznał, że dobrze będzie, jeśli jego znajomy się z nią spotka.
Kiedy więc w umówionym miejscu i o umówionej godzinie Lunara stawiła się na spotkanie, nie wiedziała właściwie nic. Momenty takie jak ten zawsze były bardzo stresujące. Niezależnie od sytuacji oraz jej własnych intencji, wpuszczanie nowej osoby do wąskiego grona, które wiedziało o jej przypadłości, zawsze było nerwówką. Później, gdy sama łapała więź z taką osobą, zwykle śmiała się ze swojej obawy. Nie miała powodów by nie ufać Asbjornowi - nieznajomy wilkołak zawsze jednak był niewiadomą.
Na placu pojawiła się punktualnie. Powietrze było już wyraźnie chłodniejsze niż jeszcze miesiąc temu. Wyraźnie było czuć, że lato już się skończyło. Jesień oraz zima niewątpliwie miały swój urok, jednak Lunara zawsze zdecydowanie bardziej wolała lato - z wielu powodów, o których nie zamierzała jednak nikomu mówić. Zawsze była trochę zmarzluchem, więc prędko schowała dłonie do kieszeni cienkiego płaszcza, po raz kolejny wodząc wzrokiem i próbując odgadnąć, z kim właściwie ma się dziś spotkać.
Wieści, które tamtego dnia przekazał jej Asbjorn, mocno ją zaskoczyły. Ich rozmowa była krótka, ale bardzo treściwa i jasno informująca o konkretnej kwestii. Był ktoś, kto potrzebował jej pomocy. Ktoś obciążony klątwą likantropii. Nie dowiedziała się wiele więcej ponad to, jak ów znajomy ma na imię. I to nie dlatego, że norweski alchemik był tamtego dnia jeszcze bardziej małomówny niż zazwyczaj. Nie, to Lunara nie pytała go właściwie o nic. Kobieta już dawno nauczyła się nie wypytywać osób postronnych o przeszłość tych, których brała pod swoje skrzydła. Ci, którzy nosili na swoich barkach takie samo brzemię jak ona, byli bardzo wrażliwi w kwestii swojej prywatności. Greyback nie była z resztą od tej reguły wyjątkiem. Kierowała się zasadą, że jeśli zajdzie taka potrzeba, wkrótce dowie się wszystkiego, i to ze strony samego zainteresowanego. To, że Michael był zarażony wilkołactwem, nie oznaczało przecież z góry, że potrzebował jej pomocy. Mogło się okazać, że idealnie radził sobie sam i po wymienieniu kilku zdań, oboje rozejdą się w swoje strony. Tego by mu właściwie nawet życzyła. Coś jednak musiało być na rzeczy, skoro Asbjorn uznał, że dobrze będzie, jeśli jego znajomy się z nią spotka.
Kiedy więc w umówionym miejscu i o umówionej godzinie Lunara stawiła się na spotkanie, nie wiedziała właściwie nic. Momenty takie jak ten zawsze były bardzo stresujące. Niezależnie od sytuacji oraz jej własnych intencji, wpuszczanie nowej osoby do wąskiego grona, które wiedziało o jej przypadłości, zawsze było nerwówką. Później, gdy sama łapała więź z taką osobą, zwykle śmiała się ze swojej obawy. Nie miała powodów by nie ufać Asbjornowi - nieznajomy wilkołak zawsze jednak był niewiadomą.
Na placu pojawiła się punktualnie. Powietrze było już wyraźnie chłodniejsze niż jeszcze miesiąc temu. Wyraźnie było czuć, że lato już się skończyło. Jesień oraz zima niewątpliwie miały swój urok, jednak Lunara zawsze zdecydowanie bardziej wolała lato - z wielu powodów, o których nie zamierzała jednak nikomu mówić. Zawsze była trochę zmarzluchem, więc prędko schowała dłonie do kieszeni cienkiego płaszcza, po raz kolejny wodząc wzrokiem i próbując odgadnąć, z kim właściwie ma się dziś spotkać.
You know that hiding ain't gonna keep you safe,
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Lunara Greyback
Zawód : Opiekunka hipogryfów
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Bycie stałym punktem we wciąż zmieniającym się świecie, jest największym wyczynem wojownika.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
5 listopada?
Nie radził sobie sam, choć wątpił, że ktokolwiek będzie w stanie mu pomóc. Samotnie zmagał się z klątwą likantropii od dwóch lat, obsesyjnie wręcz dbając o utrzymanie kontroli nad samym sobą, naiwnie wierząc, że skoro znaleziono kiedyś eliksir tojadowy to może kiedyś uda się znaleźć nawet prawdziwe lekarstwo, ze wstrętem tłumiąc w sobie wszelkie wilcze instynkty. Tyle, że ich nie dało się stłumić. Gdy stracił pracę i dostęp do eliksirów, a wojna pochłonęła i Anglię i jego, wilczy warkot w głowie odezwał się ze zdwojoną siłą. Michael był zbyt przerażony likantropią, by usłyszeć w tym głosie kogoś innego niż potwora, by rozpoznać w Fenrirze echo samego siebie, wszystkie - ludzkie i wilcze - emocje i zachowania, które tak gorączkowo starał się wypierać.
Uparcie wierzył, że problem znajduje się w jego krwi, w której krążyła klątwa likantropii. A nie w jego głowie.
Październik był jakimś koszmarem. O ile do 21 sierpnia 1957 (ta data, będąca dla Tonksa omenem jakiegoś końca własnego człowieczeństwa, na zawsze wyryje się w jego głowie) w pełni (hehe...) kontrolował swoje zmienne nastroje, o tyle w dniu aresztowaniu Just zaczęła się jakaś równia pochyła. Podobny gniew ogarnął go również we wrześniu, podczas nierównej walki ze szmalcownikami. A potem na początku października, gdy wydawało mu się, że wszędzie widzi dementorów. A potem bał się już liczyć.
Potrzebował porozmawiać z kimś, kto rozumie, ale nie znał zaufanych wilkołaków. Matthew Bott wydawał się przeżywać to wszystko zupełnie inaczej i, jak na gust Michaela, nieodpowiedzialnie (choć w tej beztrosce radził sobie z wilczą naturą jakoś lepiej - jeśli wierzyć jego słowom, ponoć pamiętał własne pełnie!). Nowym sojusznikom Zakonu nie chciał się przyznawać do własnej słabości, chciał przed nimi trzymać jakąś fasadę. Mimo wszystko, słowa Vincenta o tym, że wataha pomaga, wciąż dudniły mu w pamięci. Wyjazd do Rumunii, gdzie Rineheart poznał tamtych normalnych likantropów, nie wchodził w grę. Tonks stracił więc nadzieję na pomoc, dopóki, kilka dni temu Asbjorn nie powiedział mu, że zna kogoś, kto wyciąga rękę do innych likantropów.
Lunara.
Ładne imię. Księżycowe.
Michael prawie nic o niej nie wiedział i wolał nie robić sobie nadziei. Nadzieja łamała serce. Mimo wszystko, musiał spróbować zasięgnąć u niej rady. Kolejna pełnia już za dwa dni, co napawało go przerażeniem. Może spotkanie choć trochę je złagodzi.
Widząc samotną brunetkę na placu, skojarzył ją z rysopisem podanym przez Norwega.
-Pani Lunara? - upewnił się cicho. W jego rozbieganym spojrzeniu i nieco nadpobudliwych ruchach (szedł bardzo szybko, a ledwo przystanął, zaczął nerwowo kręcić czubkiem stopy) Greyback mogła rozpoznać typowy nastrój wilkołaków przed pełnią. Mieszanka aktywności i rozdrażenienia - choć nerwy starał się trzymać na wodzy. Może roztropniej byłoby się spotkać już po pełni, ale Tonks nie był pewien, czy może czekać tak długo. Światło księżyca zdawało się umacniać Fenrira, a on chciałby się obudzić jako Michael, a nie... ten drugi.
-Michael jestem. - przedstawił się, próbując - bez powodzenia - przywołać na twarz blady uśmiech.
Nie radził sobie sam, choć wątpił, że ktokolwiek będzie w stanie mu pomóc. Samotnie zmagał się z klątwą likantropii od dwóch lat, obsesyjnie wręcz dbając o utrzymanie kontroli nad samym sobą, naiwnie wierząc, że skoro znaleziono kiedyś eliksir tojadowy to może kiedyś uda się znaleźć nawet prawdziwe lekarstwo, ze wstrętem tłumiąc w sobie wszelkie wilcze instynkty. Tyle, że ich nie dało się stłumić. Gdy stracił pracę i dostęp do eliksirów, a wojna pochłonęła i Anglię i jego, wilczy warkot w głowie odezwał się ze zdwojoną siłą. Michael był zbyt przerażony likantropią, by usłyszeć w tym głosie kogoś innego niż potwora, by rozpoznać w Fenrirze echo samego siebie, wszystkie - ludzkie i wilcze - emocje i zachowania, które tak gorączkowo starał się wypierać.
Uparcie wierzył, że problem znajduje się w jego krwi, w której krążyła klątwa likantropii. A nie w jego głowie.
Październik był jakimś koszmarem. O ile do 21 sierpnia 1957 (ta data, będąca dla Tonksa omenem jakiegoś końca własnego człowieczeństwa, na zawsze wyryje się w jego głowie) w pełni (hehe...) kontrolował swoje zmienne nastroje, o tyle w dniu aresztowaniu Just zaczęła się jakaś równia pochyła. Podobny gniew ogarnął go również we wrześniu, podczas nierównej walki ze szmalcownikami. A potem na początku października, gdy wydawało mu się, że wszędzie widzi dementorów. A potem bał się już liczyć.
Potrzebował porozmawiać z kimś, kto rozumie, ale nie znał zaufanych wilkołaków. Matthew Bott wydawał się przeżywać to wszystko zupełnie inaczej i, jak na gust Michaela, nieodpowiedzialnie (choć w tej beztrosce radził sobie z wilczą naturą jakoś lepiej - jeśli wierzyć jego słowom, ponoć pamiętał własne pełnie!). Nowym sojusznikom Zakonu nie chciał się przyznawać do własnej słabości, chciał przed nimi trzymać jakąś fasadę. Mimo wszystko, słowa Vincenta o tym, że wataha pomaga, wciąż dudniły mu w pamięci. Wyjazd do Rumunii, gdzie Rineheart poznał tamtych normalnych likantropów, nie wchodził w grę. Tonks stracił więc nadzieję na pomoc, dopóki, kilka dni temu Asbjorn nie powiedział mu, że zna kogoś, kto wyciąga rękę do innych likantropów.
Lunara.
Ładne imię. Księżycowe.
Michael prawie nic o niej nie wiedział i wolał nie robić sobie nadziei. Nadzieja łamała serce. Mimo wszystko, musiał spróbować zasięgnąć u niej rady. Kolejna pełnia już za dwa dni, co napawało go przerażeniem. Może spotkanie choć trochę je złagodzi.
Widząc samotną brunetkę na placu, skojarzył ją z rysopisem podanym przez Norwega.
-Pani Lunara? - upewnił się cicho. W jego rozbieganym spojrzeniu i nieco nadpobudliwych ruchach (szedł bardzo szybko, a ledwo przystanął, zaczął nerwowo kręcić czubkiem stopy) Greyback mogła rozpoznać typowy nastrój wilkołaków przed pełnią. Mieszanka aktywności i rozdrażenienia - choć nerwy starał się trzymać na wodzy. Może roztropniej byłoby się spotkać już po pełni, ale Tonks nie był pewien, czy może czekać tak długo. Światło księżyca zdawało się umacniać Fenrira, a on chciałby się obudzić jako Michael, a nie... ten drugi.
-Michael jestem. - przedstawił się, próbując - bez powodzenia - przywołać na twarz blady uśmiech.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Nie raz i nie dwa Lunara zastanawiała sie, dlaczego wilkołaki nie łączą się w prawdziwe watahy. Miały w sobie tyle z prawdziwych, żywych wilków, dlaczego więc nie przyjęły ich zwyczajów, by stworzyć jedną, hierarchicznie poukładaną grupę? Gdyby tak było, może każdy z jej członków znosiłby to wszystko jakoś lżej? Bo miałby świadomość, że jednak gdzieś należy. Że ma swoje miejsce. Głównym problemem, z którym Lunarze przyszło się zmierzyć, był właśnie brak akceptacji i zrozumienia - i to w każdej możliwej formie. Brak akceptacji siebie, brak akceptacji ze strony otoczenia. Koniec końców, człowiek zostawał całkowicie sam - z echem wilczego wycia, złowieszczo odbijającym się gdzieś z tyłu czaszki. Najsilniejszych w końcu by to złamało.
Gdy Michael już przed nią stanął, na krótki moment Lunarze ścisnęło się serce. Widziała już wielu cierpiących na klątwę likantropii. Okres przed pełnią był szczególnie uciążliwy, sama od kilku dni czuła się zmęczona, nie pozwalała sobie jednak na zwolnienie obrotów - było wiele do zrobienia, zanim na nocnym niebie księżyc ukaże się w pełni. Gdy teraz patrzyła na Michaela, mogła bez trudu dostrzec, że coś było na rzeczy. Wyglądał bardzo marnie - i to nawet zważywszy na fakt, że teraz wszyscy wyglądali marnie. No, może poza bandą spasionych arystokratów, którzy całą tę wojnę wywołali. Tonks wyglądał na zmęczonego, załamanego, zagubionego. Nie uszło jej uwadze, jak był blady, ani też że w jego oczach nie było ani jednej iskierki. Zdecydowanie Asbjorn dobrze zrobił, namawiając ich dwójkę na to spotkanie.
- Pan Tonks, oczywiście - zreflektowała się, że przez kilka sekund stoi w ciszy, obserwując mężczyznę, oceniając jego stan i analizując. - Dzień dobry. Cieszę się, że chciał się pan spotkać. - mówiąc to, ona przywołała na twarz uśmiech. Może nie był najweselszy, ale z pewnością ciepły i serdeczny. Przez lata nauczyła się, że nawet drobne gesty czasami potrafią pomóc. - Może się przejdziemy? - zaproponowała. Stanie w miejscu sprawiłoby tylko, że odczuwane zimno będzie bardziej dotkliwe. A dodatkowo - mogłoby wyglądać trochę podejrzanie. A lepiej nie wyglądać podejrzanie w czasach takich, jak te. Ruszyła więc powoli ku wyjściu z placu - spacer także potrafił zdziałać cuda, rozjaśnić nieco w głowie.
- Domyślam się, że chciałby pan się czegoś najpierw dowiedzieć o mnie... i o tym, co robię. - odezwała się znów, spoglądając na niego uważnie. Od tego musieli zacząć. Nawet jeśli uzewnętrznianie się i opowiadanie o klątwie budziło w nich głęboką niechęć. Od rozmowy i poznania siebie. Każdy z członków jej watahy, nie ważne z czym się mierzył, wiedział, że mógł zawsze przyjść i z nią porozmawiać. Znali się, byli niemal jak prawdziwa rodzina. Teraz było to szczególnie istotne, jako że czasy były naprawdę koszmarne, a wielu z jej podopiecznych nie posiadało żyjących krewnych. Dla każdego z nich zawsze znajdowała odrobinę czasu - Chyba że to pan wolałby zacząć?
Gdy Michael już przed nią stanął, na krótki moment Lunarze ścisnęło się serce. Widziała już wielu cierpiących na klątwę likantropii. Okres przed pełnią był szczególnie uciążliwy, sama od kilku dni czuła się zmęczona, nie pozwalała sobie jednak na zwolnienie obrotów - było wiele do zrobienia, zanim na nocnym niebie księżyc ukaże się w pełni. Gdy teraz patrzyła na Michaela, mogła bez trudu dostrzec, że coś było na rzeczy. Wyglądał bardzo marnie - i to nawet zważywszy na fakt, że teraz wszyscy wyglądali marnie. No, może poza bandą spasionych arystokratów, którzy całą tę wojnę wywołali. Tonks wyglądał na zmęczonego, załamanego, zagubionego. Nie uszło jej uwadze, jak był blady, ani też że w jego oczach nie było ani jednej iskierki. Zdecydowanie Asbjorn dobrze zrobił, namawiając ich dwójkę na to spotkanie.
- Pan Tonks, oczywiście - zreflektowała się, że przez kilka sekund stoi w ciszy, obserwując mężczyznę, oceniając jego stan i analizując. - Dzień dobry. Cieszę się, że chciał się pan spotkać. - mówiąc to, ona przywołała na twarz uśmiech. Może nie był najweselszy, ale z pewnością ciepły i serdeczny. Przez lata nauczyła się, że nawet drobne gesty czasami potrafią pomóc. - Może się przejdziemy? - zaproponowała. Stanie w miejscu sprawiłoby tylko, że odczuwane zimno będzie bardziej dotkliwe. A dodatkowo - mogłoby wyglądać trochę podejrzanie. A lepiej nie wyglądać podejrzanie w czasach takich, jak te. Ruszyła więc powoli ku wyjściu z placu - spacer także potrafił zdziałać cuda, rozjaśnić nieco w głowie.
- Domyślam się, że chciałby pan się czegoś najpierw dowiedzieć o mnie... i o tym, co robię. - odezwała się znów, spoglądając na niego uważnie. Od tego musieli zacząć. Nawet jeśli uzewnętrznianie się i opowiadanie o klątwie budziło w nich głęboką niechęć. Od rozmowy i poznania siebie. Każdy z członków jej watahy, nie ważne z czym się mierzył, wiedział, że mógł zawsze przyjść i z nią porozmawiać. Znali się, byli niemal jak prawdziwa rodzina. Teraz było to szczególnie istotne, jako że czasy były naprawdę koszmarne, a wielu z jej podopiecznych nie posiadało żyjących krewnych. Dla każdego z nich zawsze znajdowała odrobinę czasu - Chyba że to pan wolałby zacząć?
You know that hiding ain't gonna keep you safe,
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Lunara Greyback
Zawód : Opiekunka hipogryfów
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Bycie stałym punktem we wciąż zmieniającym się świecie, jest największym wyczynem wojownika.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Niegdyś był towarzyski, ale samotność zakradła się do jego życia znienacka, razem z wilkołaczą klątwą. Wstyd, świadomość, że wszyscy wiedzą, lęk - to wszystko wpędziło go w niemalże roczną depresję, z której wyrwał się tylko dzięki eliksirowi tojadowemu. Teraz stracił jednak nawet tamtą namiastkę bezpieczeństwa, a wojenny tryb życia pchał go w spiralę agresji i strachu. Próbował pamiętać o opowieści Vincenta o rumuńskiej watasze wilkołaków, o ludziach, którzy odnaleźli wsparcie i zaakceptowali swoją naturę. Z każdym dniem te historie wydawały mu się jednak coraz mniej realne, jakby były pięknym snem. Snem, w którym miał jeszcze nadzieję.
Nie tracił jednak woli walki. Nie mógł.
Przyjrzał się z ciekawością Lunarze, również próbując wyczytać coś z jej spojrzenia. Nie licząc nowych sojuszników Zakonu, ostatnio spotkał się tylko z Evelyn Despenser, kobietą jeszcze bardziej nieufną od niego samego. Panna (Pani? Nie spytał Asbjorna...) Greyback wydawała się o wiele spokojniejsza, a po kilku sekundach niezręcznej (dla niego) ciszy zaskoczyła go ciepłym uśmiechem.
Odwzajemnił go odruchowo, choć trochę blado.
-Przejdźmy na "ty." - wypalił, zanim zdążył pomyśleć. Uśmiech naprawdę działał czasem cuda. -Jeśli można. - dodał spokojniej, trochę nieśmiało. Świetne robisz wrażenie, nie ma co - tym razem nie potrzebował nawet Fenrira, by skarcić się w myślach. Skinął z wdzięcznością głową na propozycję spaceru. Nosiło go, jak zawsze przed pełnią.
A Lunara Greyback pewnie o tym wiedziała. Czy każdy wilkołak nie mógł wtedy usiedzieć w miejscu?
-Ja... tak. Nie ukrywam, że Asbjorn bardzo mnie zaintrygował. - chciał zamilknąć i jej wysłuchać, ale Lunara zagaiła o jego. W nienachalny sposób, inny od dociekań osób, które dopytywały czasem o klątwę. Ostatnio Weasley zapytał go, jak minęła mu pełnia!
Najchętniej unikałby tego tematu, ale przecież przyszedł tutaj po to, żeby wreszcie z kimś porozmawiać.
Musiał się z tym zmierzyć. W końcu.
-To... może krótko i zamieniam się w słuch. - zaproponował, nerwowo przestępując z nogi na nogę. -Zostałem ugryziony w Norwegii, w grudniu 1955. W lesie, ale... nie było pełni. - uściślił pośpiesznie, tak jakby w narażaniu się przy świetle księżyca było coś hańbiącego. A może nie? Może głupi wypadek łatwiej zaakceptować niż to, że wyprowadziło się kogoś z równowagi do tego stopnia, że... -...byłem na służbie, proste aresztowanie, ale to był mój dawny przyjaciel... - wychrypiał, nie patrząc na Lunarę, tylko gdzieś w przestrzeń. -Zagryzł dwóch moich współpracowników, przeżyłem tylko ja. - dokończył bezbarwnym tonem, ale zmarszczka na czole zdradzała falę emocji, niezrozumienia. Być może poczucie winy, że przeżył, było nawet silniejsze niż trauma likantropii. Trzy życia stracone, jedno zrujnowane. Dlaczego on? - nieustannie zadawał sobie to pytanie, a najgorsze było to, że coś wciąż mu umykało. Podskórne przeczucie, że Olav zachował przebłysk świadomości celując w jego bark, a nie w szyję. I że tamta noc mogła potoczyć się całkiem inaczej. Nie dla Michaela, on oberwał pierwszy, ale dla wszystkich innych. Teraz martwych.
Zamrugał i urwał. Może powiedział już za dużo? Pierwsze spotkanie, a on wyskakuje z listą martwych znajomych.
-I... to tyle. Potem korzystałem trochę z wywaru tojadowego, a teraz radzę sobie sam. Byłem zarejestrowany, ale teraz się ukrywam, jestem mugolakiem. - wyrzucił z siebie na jednym wydechu i nerwowo wcisnął dłonie do kieszeni.
Chętnie spytałby "a ty?", ale w przypadku wilkołaków to pytanie niosło za sobą zbyt duży bagaż. Umilkł więc, przygryzając wargę.
Nie tracił jednak woli walki. Nie mógł.
Przyjrzał się z ciekawością Lunarze, również próbując wyczytać coś z jej spojrzenia. Nie licząc nowych sojuszników Zakonu, ostatnio spotkał się tylko z Evelyn Despenser, kobietą jeszcze bardziej nieufną od niego samego. Panna (Pani? Nie spytał Asbjorna...) Greyback wydawała się o wiele spokojniejsza, a po kilku sekundach niezręcznej (dla niego) ciszy zaskoczyła go ciepłym uśmiechem.
Odwzajemnił go odruchowo, choć trochę blado.
-Przejdźmy na "ty." - wypalił, zanim zdążył pomyśleć. Uśmiech naprawdę działał czasem cuda. -Jeśli można. - dodał spokojniej, trochę nieśmiało. Świetne robisz wrażenie, nie ma co - tym razem nie potrzebował nawet Fenrira, by skarcić się w myślach. Skinął z wdzięcznością głową na propozycję spaceru. Nosiło go, jak zawsze przed pełnią.
A Lunara Greyback pewnie o tym wiedziała. Czy każdy wilkołak nie mógł wtedy usiedzieć w miejscu?
-Ja... tak. Nie ukrywam, że Asbjorn bardzo mnie zaintrygował. - chciał zamilknąć i jej wysłuchać, ale Lunara zagaiła o jego. W nienachalny sposób, inny od dociekań osób, które dopytywały czasem o klątwę. Ostatnio Weasley zapytał go, jak minęła mu pełnia!
Najchętniej unikałby tego tematu, ale przecież przyszedł tutaj po to, żeby wreszcie z kimś porozmawiać.
Musiał się z tym zmierzyć. W końcu.
-To... może krótko i zamieniam się w słuch. - zaproponował, nerwowo przestępując z nogi na nogę. -Zostałem ugryziony w Norwegii, w grudniu 1955. W lesie, ale... nie było pełni. - uściślił pośpiesznie, tak jakby w narażaniu się przy świetle księżyca było coś hańbiącego. A może nie? Może głupi wypadek łatwiej zaakceptować niż to, że wyprowadziło się kogoś z równowagi do tego stopnia, że... -...byłem na służbie, proste aresztowanie, ale to był mój dawny przyjaciel... - wychrypiał, nie patrząc na Lunarę, tylko gdzieś w przestrzeń. -Zagryzł dwóch moich współpracowników, przeżyłem tylko ja. - dokończył bezbarwnym tonem, ale zmarszczka na czole zdradzała falę emocji, niezrozumienia. Być może poczucie winy, że przeżył, było nawet silniejsze niż trauma likantropii. Trzy życia stracone, jedno zrujnowane. Dlaczego on? - nieustannie zadawał sobie to pytanie, a najgorsze było to, że coś wciąż mu umykało. Podskórne przeczucie, że Olav zachował przebłysk świadomości celując w jego bark, a nie w szyję. I że tamta noc mogła potoczyć się całkiem inaczej. Nie dla Michaela, on oberwał pierwszy, ale dla wszystkich innych. Teraz martwych.
Zamrugał i urwał. Może powiedział już za dużo? Pierwsze spotkanie, a on wyskakuje z listą martwych znajomych.
-I... to tyle. Potem korzystałem trochę z wywaru tojadowego, a teraz radzę sobie sam. Byłem zarejestrowany, ale teraz się ukrywam, jestem mugolakiem. - wyrzucił z siebie na jednym wydechu i nerwowo wcisnął dłonie do kieszeni.
Chętnie spytałby "a ty?", ale w przypadku wilkołaków to pytanie niosło za sobą zbyt duży bagaż. Umilkł więc, przygryzając wargę.
Can I not save one
from the pitiless wave?
- Oczywiście - skinęła głową, nie przeszkadzało jej zwracanie się do niej po imieniu, właściwie było to nawet wygodniejsze. Czasami kiedy ktoś obcy oficjalnie zwracał się do niej per "panno", widziała w jego oczach złośliwe, lekko drwiące iskierki. Trzydzieści lat i nadal panna. Jak tak można? Straszliwy wstyd.
Szkoda że to nie były jej jedyne problemy. To by była miła odmiana.
Lunara słuchała swojego rozmówcy uważnie, taka była z resztą jej rola. Ludzie często podświadomie chcieli opowiadać o swoich problemach, bardzo rzadko dotyczyło to jednak wilkołaków. Te dusiły w sobie własne lęki w obawie przed wykryciem, wytropieniem, prześladowaniem czy nawet śmiercią. Potrzeba było prawdziwej odwagi, by szczerze podzielić się swoimi troskami. Czasem łatwiej było uzewnętrznić się komuś obcemu - znikała wtedy obawa o to, jak taka opowieść może wpłynąć na już zawiązaną relację. Lunara słuchała więc uważnie, ale nie patrzyła na mężczyznę. Nie chciała go w ten sposób popędzać, albo dać mu w jakikolwiek sposób znać, że go ocenia. Bo nie oceniała. Wysłuchiwała podobnych historii już dziesiątki razy. Rzadko kiedy wilkołaki miały bezkrwawą historię. Za każdym ugryzieniem kryła się jakaś tragedia, czasem związana z pracą, czasem wypadki zdarzały się w gronie rodzinnym - tak jak to było w jej przypadku. Każda z tych historii sprowadzała się do jednego - strachu, bólu, zdrady, często ucieczki i zagubienia. Ale chociaż wszystkie te opowieści były tak podobne do siebie w wydźwięku, nie dało się do nich przyzwyczaić. Za każdym razem Lunara była poruszona i szczerze żałowała oraz współczuła swoim podopiecznym. Niektórym to wystarczyło. Innym trzeba było pomocnej dłoni by dźwignąć się na nogi. Takiego właśnie wsparcia zamierzała udzielić Michaelowi. Gdy skończył opowiadać, dopiero wtedy przeniosła na niego spojrzenie. Twarz miała już poważną, ale oczy nadal pełne ciepła. - Bardzo mi przykro, że spotkała cię taka krzywda. Że straciłeś przyjaciela. - zaczęła. Miała wiele pytań - tak samo zapewne jak i on. Szczególnie ciekawa była kwestia braku pełni w noc ugryzienia. Do tej pory nie spotkała się z takim przypadkiem. Pytania jednak mogły poczekać. - Moja matka była wilkołakiem - rozpoczęła w końcu swoją opowieść. Dzieliła się nią już z innymi, stąd też dziś przychodziło jej to już odrobinę łatwiej - a mój ojciec łowcą. Zakochali się w sobie i uciekli razem, niczym w jakimś tanim romansidle - pokręciła z rozbawieniem głową. - Miałam jakieś cztery lata, kiedy matka mnie ugryzła. Ojciec na parę minut spuścił mnie z oka i już było za późno. Nie wiem tak naprawdę, jak to jest nie mieć tego problemu. - wyznała. Czy zastanawiała się nad tym? Jak to jest być normalną? Oczywiście, że tak. Jako nastolatka wyrzucała rodzicom, że zrujnowali jej życie. Jakże potem żałowała tych słów... - Miałam jednak świetną nauczycielkę. Matka nauczyła mnie wszystkiego, co dziś wiem. No i miałam w niej oparcie. To później umożliwiło mi podróże, a potem także dało okazję do pomocy innym. Mam watahę, która się wspiera - zakończyła, ponownie przywołując na twarz serdeczny uśmiech. Liczyła na to, że być może rozjaśni nieco spojrzenie Michaela. Że dostrzeże w jego oczach jakąś iskierkę nadziei. Świat naprawdę nie był tak tragicznym miejscem, nawet dla wilkołaków. Wierzyła w to z całego serca i starała się by się do tego przyczynić.
Szkoda że to nie były jej jedyne problemy. To by była miła odmiana.
Lunara słuchała swojego rozmówcy uważnie, taka była z resztą jej rola. Ludzie często podświadomie chcieli opowiadać o swoich problemach, bardzo rzadko dotyczyło to jednak wilkołaków. Te dusiły w sobie własne lęki w obawie przed wykryciem, wytropieniem, prześladowaniem czy nawet śmiercią. Potrzeba było prawdziwej odwagi, by szczerze podzielić się swoimi troskami. Czasem łatwiej było uzewnętrznić się komuś obcemu - znikała wtedy obawa o to, jak taka opowieść może wpłynąć na już zawiązaną relację. Lunara słuchała więc uważnie, ale nie patrzyła na mężczyznę. Nie chciała go w ten sposób popędzać, albo dać mu w jakikolwiek sposób znać, że go ocenia. Bo nie oceniała. Wysłuchiwała podobnych historii już dziesiątki razy. Rzadko kiedy wilkołaki miały bezkrwawą historię. Za każdym ugryzieniem kryła się jakaś tragedia, czasem związana z pracą, czasem wypadki zdarzały się w gronie rodzinnym - tak jak to było w jej przypadku. Każda z tych historii sprowadzała się do jednego - strachu, bólu, zdrady, często ucieczki i zagubienia. Ale chociaż wszystkie te opowieści były tak podobne do siebie w wydźwięku, nie dało się do nich przyzwyczaić. Za każdym razem Lunara była poruszona i szczerze żałowała oraz współczuła swoim podopiecznym. Niektórym to wystarczyło. Innym trzeba było pomocnej dłoni by dźwignąć się na nogi. Takiego właśnie wsparcia zamierzała udzielić Michaelowi. Gdy skończył opowiadać, dopiero wtedy przeniosła na niego spojrzenie. Twarz miała już poważną, ale oczy nadal pełne ciepła. - Bardzo mi przykro, że spotkała cię taka krzywda. Że straciłeś przyjaciela. - zaczęła. Miała wiele pytań - tak samo zapewne jak i on. Szczególnie ciekawa była kwestia braku pełni w noc ugryzienia. Do tej pory nie spotkała się z takim przypadkiem. Pytania jednak mogły poczekać. - Moja matka była wilkołakiem - rozpoczęła w końcu swoją opowieść. Dzieliła się nią już z innymi, stąd też dziś przychodziło jej to już odrobinę łatwiej - a mój ojciec łowcą. Zakochali się w sobie i uciekli razem, niczym w jakimś tanim romansidle - pokręciła z rozbawieniem głową. - Miałam jakieś cztery lata, kiedy matka mnie ugryzła. Ojciec na parę minut spuścił mnie z oka i już było za późno. Nie wiem tak naprawdę, jak to jest nie mieć tego problemu. - wyznała. Czy zastanawiała się nad tym? Jak to jest być normalną? Oczywiście, że tak. Jako nastolatka wyrzucała rodzicom, że zrujnowali jej życie. Jakże potem żałowała tych słów... - Miałam jednak świetną nauczycielkę. Matka nauczyła mnie wszystkiego, co dziś wiem. No i miałam w niej oparcie. To później umożliwiło mi podróże, a potem także dało okazję do pomocy innym. Mam watahę, która się wspiera - zakończyła, ponownie przywołując na twarz serdeczny uśmiech. Liczyła na to, że być może rozjaśni nieco spojrzenie Michaela. Że dostrzeże w jego oczach jakąś iskierkę nadziei. Świat naprawdę nie był tak tragicznym miejscem, nawet dla wilkołaków. Wierzyła w to z całego serca i starała się by się do tego przyczynić.
You know that hiding ain't gonna keep you safe,
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Lunara Greyback
Zawód : Opiekunka hipogryfów
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Bycie stałym punktem we wciąż zmieniającym się świecie, jest największym wyczynem wojownika.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Nie przeszło mu nawet przez myśl, że atrakcyjna i stojąca przed nim kobieta cierpi z powodu wstydu związanego ze staropanieństwem - choć sam od prawie dwóch lat spędzał życie w nieustannym poczuciu zażenowania. Może wstyd towarzyszył każdemu wilkołakowi, w takiej czy innej formie. A zarazem każdy likantrop był tak bardzo inny, o czym Michael przekonał się rozmawiając z wilkołakami, których próbował przekonać do wsparcia Zakonu Feniksa. To, że likantropi wsparli ich sprawę to zresztą za dużo powiedziane. Garść indywidualnych ludzi się na to zdecydowała, a Tonks miał nadzieję, że inni nie ucierpią z ich powodu. Może powinien jakoś ostrzec Lunarę, ale na razie nie mógł i nie wiedział jak, dopiero się poznali. Jeśli sytuacja w kraju się zagęści, z pewnością wyśle jej sowę.
Straciłeś przyjaciela. Drgnął lekko, tak jakby Greyback wypowiedziała słowa, których sam do siebie nie dopuszczał. Długo myślał o dawnym przyjacielu jak o potworze, kacie, kimś kto nie był już człowiekiem i zrujnował mu życie. Próbował wyprzeć dobre wspomnienia, to pomagało zresztą wyprzeć poczucie winy. W końcu Olav nie przeżył tamtej nocy, Michael - nawet ranny - był przecież dobrym aurorem, a tamten wilkołak chciał zabić (i zabił) jego kolegę. Śmiertelny czar spóźnił się o ułamek sekundy.
Dopiero od niedawna znów myślał o nim jak o przyjacielu, odkąd samemu przemienił się pod wpływem emocji i zrozumiał. Powinien pewnie skonfrontować się z tymi wspomnieniami, z kimś o tym porozmawiać - ale to bolało.
Usłyszenie, że to przykre - paradoksalnie - trochę pomogło.
-Dziękuję za te słowa. - wymamrotał, jakkolwiek zagadkowo to nie brzmiało. Potem z uwagą i narastającym zdumieniem wysłuchał historii samej Lunary, tak dziwnej i romantycznej, że aż...
...pięknej pięknej.
Może w głębi duszy wierzył w świat bez uprzedzeń, choć zarazem się tej wiary wstydził.
-Dokąd uciekli? Nie... ścigano ich? - wyrwało mu się trochę niedelikatnie, z typowym dla kogoś ściganego praktycyzmem. -To lepsza historia niż taka, które zwykle pisze życie. Pierwszy brygadzista, który pojawił się pod moim domem by przypomnieć mi o warunkach rejestracji, był moim dawnym kolegą, sprzed... sprzed przemiany. Nie zrozumiał, że ukrywam się z powodu mojego dawnego zawodu i zaostrzenia polityki Ministerstwa wobec mugolaków, a nie dlatego, że chcę być wilkołakiem na dziko. Tak, jakbyśmy obydwaj stali się nagle brygadzistą i wilkołakiem, a nie dawnymi znajomymi, nie ludźmi. - słowa, wypowiadane bez bólu (towarzyszącego choćby wspomnieniu przemiany), a z cichą akceptacją, popłynęły same. Zastanawiał się, czy rodzice Lunary zrujnowali sobie życie i kariery, co stało się między nimi, gdy jej własna matka ugryzła ją - a jednak w tej smutnej opowieści było coś piękniejszego i prawdziwszego niż w grozie codzienności.
-Przykro mi, że musiałaś się z tym zmagać od dzieciństwa. - odwzajemnił się, zastanawiając się, czy uprzedzenia ścigały ją całe życie. Jej kolejne słowa i ciepły uśmiech sprawiły jednak, że zapomniał o współczuciu i poczuł coś na kształt nadziei. Odruchowo odwzajemnił uśmiech, zdając sobie sprawę, że Lunara wydaje się z tym bardziej pogodzona niż on sam. Nie była już dziewczynką, była pewną siebie kobietą, o wiele mniej zagubioną od niego samego.
-Mam pytanie. - poprosił nagle, odnosząc się do tego, że matka wszystkiego ją nauczyła. Jego nie uczył nikt. -Skoro... miałaś nauczycielkę, mamę, skoro masz... watahę... Po pierwsze, jak to w ogóle możliwe? Słyszałem, że wilkołaki są samotnikami. - a ci, którzy wsparli Zakon, zostaną teraz moją watahą, mimowolnie. Powinienem... jakoś im pomóc. Tylko jak, skoro nie potrafił pomóc sobie? -Po drugie... słyszałem, że niektórzy, najbardziej doświadczeni... pamiętają pełnie, a nawet panują nad sobą. Do tej pory zdarzyło mi się to tylko raz, opanowanie w świetle księżyca, nie wiem jak. Kiedyś... przemieniłem się też pod wpływem emocji - spuścił wzrok, o tym wyraźnie ciężko było mu mówić. Zwłaszcza, że zdarzyło się to nie raz, a dwa razy. -I wtedy byłem... trochę sobą, ale bardziej nie. Da się nad tym jakoś panować, ćwiczyć? Zachować trochę siebie by nie grozić innym?
Albo by wiedzieć kogo zabić i zjeść morderców, którzy zabiliby we wrześniu c i e b i e, gdyby nie j a. Nadal mi nie podziękowałeś. - przypomniał cicho Fenrir, ale Michael spróbował go nie słuchać, jak zwykle.
Straciłeś przyjaciela. Drgnął lekko, tak jakby Greyback wypowiedziała słowa, których sam do siebie nie dopuszczał. Długo myślał o dawnym przyjacielu jak o potworze, kacie, kimś kto nie był już człowiekiem i zrujnował mu życie. Próbował wyprzeć dobre wspomnienia, to pomagało zresztą wyprzeć poczucie winy. W końcu Olav nie przeżył tamtej nocy, Michael - nawet ranny - był przecież dobrym aurorem, a tamten wilkołak chciał zabić (i zabił) jego kolegę. Śmiertelny czar spóźnił się o ułamek sekundy.
Dopiero od niedawna znów myślał o nim jak o przyjacielu, odkąd samemu przemienił się pod wpływem emocji i zrozumiał. Powinien pewnie skonfrontować się z tymi wspomnieniami, z kimś o tym porozmawiać - ale to bolało.
Usłyszenie, że to przykre - paradoksalnie - trochę pomogło.
-Dziękuję za te słowa. - wymamrotał, jakkolwiek zagadkowo to nie brzmiało. Potem z uwagą i narastającym zdumieniem wysłuchał historii samej Lunary, tak dziwnej i romantycznej, że aż...
...pięknej pięknej.
Może w głębi duszy wierzył w świat bez uprzedzeń, choć zarazem się tej wiary wstydził.
-Dokąd uciekli? Nie... ścigano ich? - wyrwało mu się trochę niedelikatnie, z typowym dla kogoś ściganego praktycyzmem. -To lepsza historia niż taka, które zwykle pisze życie. Pierwszy brygadzista, który pojawił się pod moim domem by przypomnieć mi o warunkach rejestracji, był moim dawnym kolegą, sprzed... sprzed przemiany. Nie zrozumiał, że ukrywam się z powodu mojego dawnego zawodu i zaostrzenia polityki Ministerstwa wobec mugolaków, a nie dlatego, że chcę być wilkołakiem na dziko. Tak, jakbyśmy obydwaj stali się nagle brygadzistą i wilkołakiem, a nie dawnymi znajomymi, nie ludźmi. - słowa, wypowiadane bez bólu (towarzyszącego choćby wspomnieniu przemiany), a z cichą akceptacją, popłynęły same. Zastanawiał się, czy rodzice Lunary zrujnowali sobie życie i kariery, co stało się między nimi, gdy jej własna matka ugryzła ją - a jednak w tej smutnej opowieści było coś piękniejszego i prawdziwszego niż w grozie codzienności.
-Przykro mi, że musiałaś się z tym zmagać od dzieciństwa. - odwzajemnił się, zastanawiając się, czy uprzedzenia ścigały ją całe życie. Jej kolejne słowa i ciepły uśmiech sprawiły jednak, że zapomniał o współczuciu i poczuł coś na kształt nadziei. Odruchowo odwzajemnił uśmiech, zdając sobie sprawę, że Lunara wydaje się z tym bardziej pogodzona niż on sam. Nie była już dziewczynką, była pewną siebie kobietą, o wiele mniej zagubioną od niego samego.
-Mam pytanie. - poprosił nagle, odnosząc się do tego, że matka wszystkiego ją nauczyła. Jego nie uczył nikt. -Skoro... miałaś nauczycielkę, mamę, skoro masz... watahę... Po pierwsze, jak to w ogóle możliwe? Słyszałem, że wilkołaki są samotnikami. - a ci, którzy wsparli Zakon, zostaną teraz moją watahą, mimowolnie. Powinienem... jakoś im pomóc. Tylko jak, skoro nie potrafił pomóc sobie? -Po drugie... słyszałem, że niektórzy, najbardziej doświadczeni... pamiętają pełnie, a nawet panują nad sobą. Do tej pory zdarzyło mi się to tylko raz, opanowanie w świetle księżyca, nie wiem jak. Kiedyś... przemieniłem się też pod wpływem emocji - spuścił wzrok, o tym wyraźnie ciężko było mu mówić. Zwłaszcza, że zdarzyło się to nie raz, a dwa razy. -I wtedy byłem... trochę sobą, ale bardziej nie. Da się nad tym jakoś panować, ćwiczyć? Zachować trochę siebie by nie grozić innym?
Albo by wiedzieć kogo zabić i zjeść morderców, którzy zabiliby we wrześniu c i e b i e, gdyby nie j a. Nadal mi nie podziękowałeś. - przypomniał cicho Fenrir, ale Michael spróbował go nie słuchać, jak zwykle.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Plac główny
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka