Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Plac główny
Strona 25 z 25 • 1 ... 14 ... 23, 24, 25
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Plac główny
Główny plac Doliny Godryka to sporych rozmiarów, prostokątny, brukowany dziedziniec, na którym zbiega się większość ulic przebiegających przez wioskę. Położony w samym centrum zabudowań, przylega bezpośrednio do jedynego odwiedzanego kościoła, odgrodzonego szpalerem drzew cmentarza, poczty (również sowiej, ukrytej sprytnie za zaczarowaną witryną z widokówkami), ratusza i magicznego pubu Pod Rozbrykanym Hipogryfem.
Na samym środku placu znajduje się – wzniesiony stosunkowo niedawno – kamienny pomnik ofiar wojny, stojący w samym środku imponującej, okrągłej fontanny. Mimo upływu czasu, tuż pod pomnikiem wciąż można znaleźć składane regularnie kwiaty i zamknięte w kolorowych lampionach świece, po zmroku oświetlające cały plac ciepłym blaskiem. Naprzeciwko fontanny znajdują się wygodne, drewniane ławeczki z żeliwnymi okuciami; jeżeli na którejś z nich usiądzie czarodziej, pomnik zmienia się w statuę mężczyzny w gwieździstej pelerynie, z długą brodą i charakterystycznymi okularami-połówkami. Albus Dumbledore stoi dumnie wyprostowany, z różdżką wyciągniętą ku górze, z której do fontanny spływa mgiełka rozproszonej wody.
Na dnie fontanny błyszczą monety, które wrzucają tam zarówno mieszkańcy, jak i nieliczni turyści, wiedzeni starym przesądem, że niewielka ofiara zapewnia szczęście i ochronę bliskich przed chorobami; co ciekawe, pod powierzchnią wody można znaleźć zarówno mugolskie pięćdziesięciopensówki, jak i czarodziejskie knuty.
Na samym środku placu znajduje się – wzniesiony stosunkowo niedawno – kamienny pomnik ofiar wojny, stojący w samym środku imponującej, okrągłej fontanny. Mimo upływu czasu, tuż pod pomnikiem wciąż można znaleźć składane regularnie kwiaty i zamknięte w kolorowych lampionach świece, po zmroku oświetlające cały plac ciepłym blaskiem. Naprzeciwko fontanny znajdują się wygodne, drewniane ławeczki z żeliwnymi okuciami; jeżeli na którejś z nich usiądzie czarodziej, pomnik zmienia się w statuę mężczyzny w gwieździstej pelerynie, z długą brodą i charakterystycznymi okularami-połówkami. Albus Dumbledore stoi dumnie wyprostowany, z różdżką wyciągniętą ku górze, z której do fontanny spływa mgiełka rozproszonej wody.
Na dnie fontanny błyszczą monety, które wrzucają tam zarówno mieszkańcy, jak i nieliczni turyści, wiedzeni starym przesądem, że niewielka ofiara zapewnia szczęście i ochronę bliskich przed chorobami; co ciekawe, pod powierzchnią wody można znaleźć zarówno mugolskie pięćdziesięciopensówki, jak i czarodziejskie knuty.
Skoro na co dzień potrafił całkiem skutecznie poskromić znacznie większe i o wiele groźniejsze stworzenia, więc z tym koniem również sobie poradziłby i to bez magii. Miał rękę do zwierząt, choć z racji młodego wieku potrafiła być niesforna. Pracował nad tym przez cały czas. Im bardziej obserwował tę dziewczynę, zwracając uwagę na jej zachowanie względem wierzchowca i zawarte we wszystkich gestach przywiązanie do tego konia. Przywołało to jedno z wielu cennych wspomnień związanych ze swoim przyjacielem.
— Przypominasz mi mojego dobrego przyjaciela. On również przywiązał się do swojego wierzchowca. Opowiadał mi niejednokrotnie jak to odbywał dalekie konne przejażdżki na grzbiecie swojej klaczy. Obiecałem mu, że kiedyś wybiorę się razem z nim, choć sam w chwili obecnej nie za bardzo mogę pozwolić sobie na posiadanie takich zwierząt. Ten mój przyjaciel ma też zwyczaju przechwalać się, że ta klacz to najlepszy wierzchowiec w całej Wielkiej Brytanii. Nie wyprowadzałem go z tego błędu. W końcu nie mam swojego konia — Nawet, jeśli nie miał żadnej pewności co do tego, czy ta dziewczyna zdecyduje się wysłuchać tego, co ma do powiedzenia, postanowił podzielić się z nią tym, co właśnie przyszło mu na myśl. Za tym szło także zrozumienie dla przywiązania do żywych stworzeń, a konkretnie koni. Samego siebie widział jako kogoś, kto na etapie posiadania rodziny – żony i dzieci będzie posiadać też gospodarstwo. Pod wieloma względami oznaczało to też szansę na dostatnie życie. Sam przywiązał się do Runy. Wspominając o swoim dobrym przyjacielu, uśmiechnął się z pewnym rozbawieniem. Postanowił, że po powrocie do domu napisze do tego czarodzieja parę słów. Może uda się im spotkać. Pomimo natłoku spraw codziennych.
Chęć udzielenia komuś pomocy wydawała mu równie naturalna, jak oddychanie. Tak został wychowany przez rodziców. Widocznie sytuacja nie była tak poważna, aby dziewczyna potrzebowała jego pomocy. W obecnej sytuacji na świecie wszyscy ludzie powinni sobie pomagać. Jednak przez wzgląd na obecną sytuację polityczną, rozumiał też okazywaną mu nieufność i przejawianą ostrożność względem obcych. Nie każdy napotkany człowiek ma dobre zamiary. Takich nie przejawiał wobec posiadaczki konia. Mając styczność ze szmalcownikami nauczył się tego, że każdy z jego przeciwników nie będzie z nim dyskutować. Zamiast tego będzie próbować go zabić.
Skinął tylko głową. Skoro jego pomoc nie była potrzebna to nadal zachowywał ten dystans. A skoro sytuacja wydawała się być względnie opanowaną to powinien odejść i kontynuować spacer z Runą. Niewykluczone, że to właśnie uczyniłby w tym momencie. Jednak słowa dziewczyny, będące odpowiedzią na całkiem zwyczajne stwierdzenie odnośnie konia, go zaskoczyły. Nawet nie zasugerował tego, że chciałby odkupić od niej tego konia. Nie zamierzał też próbować go jej odbierać. Zgodnie z tym, co wcześniej powiedział. Trudno było mu pojąć, dlaczego został o to posądzony.
— Przyznałem tylko, że to piękne zwierzę. Nie chcę go dla siebie — Powiedział poważnie. Bo takie było. Widział, że ten koń jest zadbany i utrzymany w dobrej kondycji. Uświadomił o tym jego właścicielkę, że naprawdę nie zamierza namawiać jej do sprzedaży tego wierzchowca ani próbować go jej odebrać. Nie miał w tym żadnego interesu.
— Przypominasz mi mojego dobrego przyjaciela. On również przywiązał się do swojego wierzchowca. Opowiadał mi niejednokrotnie jak to odbywał dalekie konne przejażdżki na grzbiecie swojej klaczy. Obiecałem mu, że kiedyś wybiorę się razem z nim, choć sam w chwili obecnej nie za bardzo mogę pozwolić sobie na posiadanie takich zwierząt. Ten mój przyjaciel ma też zwyczaju przechwalać się, że ta klacz to najlepszy wierzchowiec w całej Wielkiej Brytanii. Nie wyprowadzałem go z tego błędu. W końcu nie mam swojego konia — Nawet, jeśli nie miał żadnej pewności co do tego, czy ta dziewczyna zdecyduje się wysłuchać tego, co ma do powiedzenia, postanowił podzielić się z nią tym, co właśnie przyszło mu na myśl. Za tym szło także zrozumienie dla przywiązania do żywych stworzeń, a konkretnie koni. Samego siebie widział jako kogoś, kto na etapie posiadania rodziny – żony i dzieci będzie posiadać też gospodarstwo. Pod wieloma względami oznaczało to też szansę na dostatnie życie. Sam przywiązał się do Runy. Wspominając o swoim dobrym przyjacielu, uśmiechnął się z pewnym rozbawieniem. Postanowił, że po powrocie do domu napisze do tego czarodzieja parę słów. Może uda się im spotkać. Pomimo natłoku spraw codziennych.
Chęć udzielenia komuś pomocy wydawała mu równie naturalna, jak oddychanie. Tak został wychowany przez rodziców. Widocznie sytuacja nie była tak poważna, aby dziewczyna potrzebowała jego pomocy. W obecnej sytuacji na świecie wszyscy ludzie powinni sobie pomagać. Jednak przez wzgląd na obecną sytuację polityczną, rozumiał też okazywaną mu nieufność i przejawianą ostrożność względem obcych. Nie każdy napotkany człowiek ma dobre zamiary. Takich nie przejawiał wobec posiadaczki konia. Mając styczność ze szmalcownikami nauczył się tego, że każdy z jego przeciwników nie będzie z nim dyskutować. Zamiast tego będzie próbować go zabić.
Skinął tylko głową. Skoro jego pomoc nie była potrzebna to nadal zachowywał ten dystans. A skoro sytuacja wydawała się być względnie opanowaną to powinien odejść i kontynuować spacer z Runą. Niewykluczone, że to właśnie uczyniłby w tym momencie. Jednak słowa dziewczyny, będące odpowiedzią na całkiem zwyczajne stwierdzenie odnośnie konia, go zaskoczyły. Nawet nie zasugerował tego, że chciałby odkupić od niej tego konia. Nie zamierzał też próbować go jej odbierać. Zgodnie z tym, co wcześniej powiedział. Trudno było mu pojąć, dlaczego został o to posądzony.
— Przyznałem tylko, że to piękne zwierzę. Nie chcę go dla siebie — Powiedział poważnie. Bo takie było. Widział, że ten koń jest zadbany i utrzymany w dobrej kondycji. Uświadomił o tym jego właścicielkę, że naprawdę nie zamierza namawiać jej do sprzedaży tego wierzchowca ani próbować go jej odebrać. Nie miał w tym żadnego interesu.
I want to feel the sun shine
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie miałam pojęcia za bardzo co zrobić powinnam. Czy coś powinnam w ogóle? Może pomóc chciał tylko nic poza tym. Ale tak naprawdę może nie. Wuja mówił, żeby uważać, bo zło piękne oblicze przybrać potrafi. I Montygon mnie martwił. A Walter jak było widać zjawiał się zawsze nie w porę albo po czasie. Miałam ochotę westchnąć na niego, ale nie bardzo czas był na to. Montygon się już uspokoił trochę, ale to kolejne słowa które zaczął mówić mężczyzna sprawiły, że zerknęłam na niego marszcząc brwi z niezrozumieniu. Dziwne. Bardzo dziwne. Ale może był samotny. Z psem nie umiał rozmawiać. Mnie zawsze Montygon słuchał. Brwi nadal pozostawały zmarszczone, kiedy wpatrywałam się w niego kiedy mówił dalej. Nie widziałam nic dziwnego w przywiązaniu do koni. Zwłaszcza tych, na których często się podróżowało. To nie był kawałek kija, tylko żywa istota - wzajemne zrozumienie - jak lubiła mówić ciocia - było kluczowe, żeby dobrze poczuć się w siodle.
- Jest pan samotny? - zapytałam niepewnie marszcząc trochę brwi. - Jeśli… ma pan chęć opowiedzieć coś jeszcze mogę posłuchać. - zaproponowałam, mimo wszystko rozglądając się znów za Walterem. - dopóki nie przyjdzie mój przyjaciel. - uzupełniłam, zaznaczając, że takiego posiadam. Że ktoś wie o tym, że tutaj jestem, że będzie mnie szukać. Tak na wszelki wypadek. Może i nie wyglądał na oprycha, ale przecież, ci wszyscy szlachcice też w pięknie skrojonych szatach chadzali, prawda? Może nie powinnam być taka podejrzliwa, a może właśnie powinnam. Wcześniej, wszystko jakieś łatwiejsze się zdawało. Nie obarczone podejrzeniami czy niepewnością. Dnie były czyste od zmartwień tego typu. Teraz, było jednak inne. A ja wiedziałam, Brendan mi powiedział, że mogą próbować dostać się do mojej rodziny przeze mnie. I to była moja wina. Moja, bo byłam słaba.
Pomocy, nie potrzebowałam. Potrafiłam poradzić sobie sama. Chociaż, James zapewne na pewno zaraz po tym stwierdzeniu chyba ze zwykłej przekory powiedziałby mi, że nie poradziłabym sobie sama. Czasem dyskutowanie z nim o czymkolwiek było jedynie stratą czasu. Nie miałam pojęcia które z nas było bardziej uparte - on czy ja.
- Ja… - zacięłam się, czując jak się czerwienię. - Hm… - kolejne ni to słowo, ni jęknięcie wypadło z moich ust. - D-dobrze. - zgodziłam się w końcu. Montygon uspokoił się już trochę. Prychnął, jakby wyśmiewał moje własne działania. Spojrzałam na niego odrobinę zirytowana jego zachowaniem. - Tak… - podjęłam na nowo, unosząc rękę, żeby podrapać się po policzku. - Jest piękny, to prawda. - przyznałam ostatecznie, spoglądając w końcu na mężczyznę.
- Jest pan samotny? - zapytałam niepewnie marszcząc trochę brwi. - Jeśli… ma pan chęć opowiedzieć coś jeszcze mogę posłuchać. - zaproponowałam, mimo wszystko rozglądając się znów za Walterem. - dopóki nie przyjdzie mój przyjaciel. - uzupełniłam, zaznaczając, że takiego posiadam. Że ktoś wie o tym, że tutaj jestem, że będzie mnie szukać. Tak na wszelki wypadek. Może i nie wyglądał na oprycha, ale przecież, ci wszyscy szlachcice też w pięknie skrojonych szatach chadzali, prawda? Może nie powinnam być taka podejrzliwa, a może właśnie powinnam. Wcześniej, wszystko jakieś łatwiejsze się zdawało. Nie obarczone podejrzeniami czy niepewnością. Dnie były czyste od zmartwień tego typu. Teraz, było jednak inne. A ja wiedziałam, Brendan mi powiedział, że mogą próbować dostać się do mojej rodziny przeze mnie. I to była moja wina. Moja, bo byłam słaba.
Pomocy, nie potrzebowałam. Potrafiłam poradzić sobie sama. Chociaż, James zapewne na pewno zaraz po tym stwierdzeniu chyba ze zwykłej przekory powiedziałby mi, że nie poradziłabym sobie sama. Czasem dyskutowanie z nim o czymkolwiek było jedynie stratą czasu. Nie miałam pojęcia które z nas było bardziej uparte - on czy ja.
- Ja… - zacięłam się, czując jak się czerwienię. - Hm… - kolejne ni to słowo, ni jęknięcie wypadło z moich ust. - D-dobrze. - zgodziłam się w końcu. Montygon uspokoił się już trochę. Prychnął, jakby wyśmiewał moje własne działania. Spojrzałam na niego odrobinę zirytowana jego zachowaniem. - Tak… - podjęłam na nowo, unosząc rękę, żeby podrapać się po policzku. - Jest piękny, to prawda. - przyznałam ostatecznie, spoglądając w końcu na mężczyznę.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wygłoszony przez niego monolog, mogący stanowić jakikolwiek wstęp do być może interesującej dyskusji o zwierzętach i przywiązaniu do nich, spotkał się z inną reakcją, niż przypuszczał. Zadane przez właścicielkę ogiera pytanie zbiło go z pantałyku, co też było po nim widać w tym momencie. Gdy minęło wywołane tym pytaniem zaskoczenie, musiał zdecydować czy chce na nie odpowiadać. Postrzegał je jako zbyt bezpośrednie i z tego względu niestosowne albo nawet niegrzeczne. Jak każdemu człowiekowi zdarzało mu się doświadczać tego uczucia, ale nie uważał się za samotnego człowieka. To byli ludzie bez rodziny i przyjaciół, często zamknięci w własnych czterech ścianach. W których on ledwie mógł wytrzymać. Runa była bardzo aktywnym zwierzęciem i bardzo lubił odbywać długie spacery po okolicy. Spotykał się z przyjaciółmi, z piękną kobietą i utrzymywał kontakt z rodziną. Pracował w smoczym rezerwacie, w którym też nie brakowało ludzi. Nie byłoby to dalekie od prawdy, że nie ma na to czasu.
— Samotny? Nic z tych rzeczy. Mieszkańcy Doliny Godryka witają przyjezdnych z otwartymi ramionami. Słyną ze swojej gościnności. To niespotykane w panienki stronach? — Odparł z pozoru niefrasobliwie. — To sprawia, że Dolina Godryka to dobre miejsce do poznawania nowych osób, ale także do odbywania spotkań z przyjaciółmi. Nie każda z nowopoznanych osób ma złe zamiary — Dodał niezwłocznie, wyciągnąwszy odpowiednie wnioski z tej sytuacji. Podczas każdego konfliktu zbrojnego ludzi spotyka wiele złych rzeczy i choć ostrożność w kontaktach z innymi ludźmi była zasadna, tak uważał, że okazywanie sobie dobroci i gotowość do udzielenia komuś pomocy były ważne. Jeśli nie dla ogółu to dla jednostki. Dla niego. Ktoś kiedyś mu pomoże, gdy naprawdę będzie tego potrzebował.
— Nie ma takiej potrzeby — Stwierdził na słowa właścicielki wierzchowca, wypatrującej nadejścia swojego przyjaciela. Nie było takiej potrzeby, gdyż wolał uczestniczyć w dialogu zamiast wygłaszać monologi. Potrafił też określić, gdy ktoś nie był zainteresowany prowadzeniem z nim nawet powierzchownej rozmowy odnośnie danej sytuacji. Pomimo własnej otwartości nie było tak, że zwykł się komukolwiek narzucać. Tyle dobrego, że sprawa konia została już wyjaśniona.
— Samotny? Nic z tych rzeczy. Mieszkańcy Doliny Godryka witają przyjezdnych z otwartymi ramionami. Słyną ze swojej gościnności. To niespotykane w panienki stronach? — Odparł z pozoru niefrasobliwie. — To sprawia, że Dolina Godryka to dobre miejsce do poznawania nowych osób, ale także do odbywania spotkań z przyjaciółmi. Nie każda z nowopoznanych osób ma złe zamiary — Dodał niezwłocznie, wyciągnąwszy odpowiednie wnioski z tej sytuacji. Podczas każdego konfliktu zbrojnego ludzi spotyka wiele złych rzeczy i choć ostrożność w kontaktach z innymi ludźmi była zasadna, tak uważał, że okazywanie sobie dobroci i gotowość do udzielenia komuś pomocy były ważne. Jeśli nie dla ogółu to dla jednostki. Dla niego. Ktoś kiedyś mu pomoże, gdy naprawdę będzie tego potrzebował.
— Nie ma takiej potrzeby — Stwierdził na słowa właścicielki wierzchowca, wypatrującej nadejścia swojego przyjaciela. Nie było takiej potrzeby, gdyż wolał uczestniczyć w dialogu zamiast wygłaszać monologi. Potrafił też określić, gdy ktoś nie był zainteresowany prowadzeniem z nim nawet powierzchownej rozmowy odnośnie danej sytuacji. Pomimo własnej otwartości nie było tak, że zwykł się komukolwiek narzucać. Tyle dobrego, że sprawa konia została już wyjaśniona.
I want to feel the sun shine
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
Ostatnio zmieniony przez Volans Moore dnia 25.10.22 22:47, w całości zmieniany 1 raz
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Poczułam czerwień wpełzają na policzku, kiedy zauważyłam, że własne moje pytanie wprawiło w zaskoczenie jegomościa. Nie powinnam. Niegrzeczne to było chyba. Co jeśli ten jego przyjaciel umarł a ja taka w ogóle i całkowicie nieczuła byłam?! No jasne, typowa, fatalna, Neala w akcji. Nic dodać nic ująć. Miałam ochotę sama nad sobą wziąć i westchnąć mocno. Bardzo mocno - lekko, to już nie było w ogóle warto. Rozejrzałam się, przygryzając na chwilę dolną wargę. Czasem to powinnam się wziąć i zamknąć. Problem jednak taki był, że ja to się nie brałam właśnie i nie zamykałam. A może raczej, słowa wypadały mi z ust czasem nawet jak nie chciałam. Z jednej strony dobrze. Bo zbierane w środku się kumulowały i potem człowiek wybuchał. Tylko znów - ja wybuchałam tak czy siak. Żadna różnica, tak naprawdę. Słuchałam wypowiadanych ku mnie słowom trochę zmieszana. Rude brwi zmarszczyły mi się w niezrozumieniu.
- Nie każda ma z nich dobre. Wuja Dim mówi, że włosu na czworo może i nie warto dzielić, ale pod płaszczem najpięknych z twarzy skrywać może się zło. Bycie ostrożnym to rozsądek, któremu nikomu nie powinno zabraknąć. I w Dolinie i poza nią. - odpowiedziałam, trochę nie potrafiąc zrozumieć. Devon otwierało swoje serca i ręce dla tych, co potrzebowali pomocy. Ale przyjęcie tych, co wędrowali zdawało się inne, niż rozmowa z nieznajomy na środku placu. Tam byłam wśród swoich, tam miałam opiekunów. Montygon wyczuwał moje samopoczucie. Zarżał, a ja uniosłam rękę, żeby przesunąć po jego szyi. Może mieliśmy różne poczucia gościnności. - Widziałam już miasto, które zapłaciło za swoją gościnność. Ale raduje moje serce fakt, że samotność dzięki wspaniałości mieszkańców Doliny Pana nie dotyka. W końcu, podobno, posiadanie przyjaciół to największy ze skarbów. - przesunęłam znów tęczówki w bok, niezmiennie marszcząc odrobinę brwi. I naprawdę, naprawdę nie byłam tak szczęśliwa że widzę Waltera jak teraz, gdy zobaczyłam go zmierzającego w naszą stronę.
- Nie każda ma z nich dobre. Wuja Dim mówi, że włosu na czworo może i nie warto dzielić, ale pod płaszczem najpięknych z twarzy skrywać może się zło. Bycie ostrożnym to rozsądek, któremu nikomu nie powinno zabraknąć. I w Dolinie i poza nią. - odpowiedziałam, trochę nie potrafiąc zrozumieć. Devon otwierało swoje serca i ręce dla tych, co potrzebowali pomocy. Ale przyjęcie tych, co wędrowali zdawało się inne, niż rozmowa z nieznajomy na środku placu. Tam byłam wśród swoich, tam miałam opiekunów. Montygon wyczuwał moje samopoczucie. Zarżał, a ja uniosłam rękę, żeby przesunąć po jego szyi. Może mieliśmy różne poczucia gościnności. - Widziałam już miasto, które zapłaciło za swoją gościnność. Ale raduje moje serce fakt, że samotność dzięki wspaniałości mieszkańców Doliny Pana nie dotyka. W końcu, podobno, posiadanie przyjaciół to największy ze skarbów. - przesunęłam znów tęczówki w bok, niezmiennie marszcząc odrobinę brwi. I naprawdę, naprawdę nie byłam tak szczęśliwa że widzę Waltera jak teraz, gdy zobaczyłam go zmierzającego w naszą stronę.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Pewne rzeczy zbywał taktownym milczeniem. Poniekąd udawał, że czegoś nie dostrzegał. Nie zmieniało to faktu, że dostrzegał czerwień policzków właścicielki wierzchowca, aż za dobrze kontrastującą z żywym kolorem jej włosów. Widocznie wypowiedziane przez niego słowa przyniosły pożądany efekt. Przynajmniej w kwestii wskazania tej pannicy uczynionego przez nią nietaktu. Choć nie sprawiło mu jakiejkolwiek przyjemności. Starał się za wszelką cenę unikać okazywania innym ludziom celowej złośliwości. Rzadko się zdarzało, aby ktoś tak bardzo zalazł mu za skórę. Nie było tak w przypadku właścicielki wierzchowca.
— Twój wuj wydaje się być mądrym człowiekiem, skoro tak twierdzi — Odparł na słowa rudowłosej. Nie było tak, że swoimi wcześniejszymi słowami sugerował całkowite porzucenie zdrowego rozsądku ani ostrożności. Jedynie miał na myśli równowagę, bo tak naprawdę żadna skrajność nie była dobra. Ani nadmierna ostrożność ani brak rozwagi. Przejawem braku rozsądku byłoby też sięgnięcie po różdżkę i zaatakowaniem niewinnej osoby w samym sercu wioski. A on nie był takim człowiekiem. Uważał się za dobrego człowieka, starając się postępować według wyznawanych wartości. Prędzej dobyłby różdżki po to, aby móc kogoś obronić przed zagrożeniem. Choć i ono nie miało nastąpić w tym momencie. Na szczęście. Wszak zamierzał spędzić ten dzień na dbaniu o relacje z ważnymi dla niego osobami. W tym trudnym dla wszystkich czasie ważne było podtrzymywanie takich więzi. I nawiązywanie kolejnych wartościowych relacji. Takich, które przetrwają próbę czasu.
To, że dziewczyna wspomniała o tym, że widziała już miasto, które zapłaciło za swoją gościnę. Nie była jedyną osobą, która widziała takie miasta albo o nich otrzymała takie wieści. Zaliczał się do ich grona. To zawsze budziło jego wyraźny sprzeciw i złość, których cień wkradł się na jego twarz wraz z chwilowym zaciśnięciem szczęk w zaciekłym grymasie. Gościnność to pewnego rodzaju niedopowiedzenie, przynajmniej z jego punktu widzenia. Ukrywanie pod swoim dachem każdego mugola czy zwolennika Zakonu było świadomą decyzją tych wszystkich odważnych ludzi. To nie powinno mieć miejsca i nikt nie powinien tego doświadczyć w żaden sposób.
— Nie zapłacili za gościnność samą w sobie, to bardziej złożone. Co... nie powiedziałem, że jestem samotny — Stwierdził poważnie, w jakimś stopniu oschle. Starał się bardziej nie ulegać narastającej w nim irytacji. Nie po to wszystko mówił, aby zostać błędnie uznanym za samotnego. Wydźwięk wszystkich jego słów był zupełnie inny. — Jeśli chodzi o przyjaciół to prawda — Dodał, chwytając koniec smyczy swojego psidwaka.
— Na mnie już pora, do widzenia — Skinął jej głową i po pożegnaniu oddalił się.
[zt]
— Twój wuj wydaje się być mądrym człowiekiem, skoro tak twierdzi — Odparł na słowa rudowłosej. Nie było tak, że swoimi wcześniejszymi słowami sugerował całkowite porzucenie zdrowego rozsądku ani ostrożności. Jedynie miał na myśli równowagę, bo tak naprawdę żadna skrajność nie była dobra. Ani nadmierna ostrożność ani brak rozwagi. Przejawem braku rozsądku byłoby też sięgnięcie po różdżkę i zaatakowaniem niewinnej osoby w samym sercu wioski. A on nie był takim człowiekiem. Uważał się za dobrego człowieka, starając się postępować według wyznawanych wartości. Prędzej dobyłby różdżki po to, aby móc kogoś obronić przed zagrożeniem. Choć i ono nie miało nastąpić w tym momencie. Na szczęście. Wszak zamierzał spędzić ten dzień na dbaniu o relacje z ważnymi dla niego osobami. W tym trudnym dla wszystkich czasie ważne było podtrzymywanie takich więzi. I nawiązywanie kolejnych wartościowych relacji. Takich, które przetrwają próbę czasu.
To, że dziewczyna wspomniała o tym, że widziała już miasto, które zapłaciło za swoją gościnę. Nie była jedyną osobą, która widziała takie miasta albo o nich otrzymała takie wieści. Zaliczał się do ich grona. To zawsze budziło jego wyraźny sprzeciw i złość, których cień wkradł się na jego twarz wraz z chwilowym zaciśnięciem szczęk w zaciekłym grymasie. Gościnność to pewnego rodzaju niedopowiedzenie, przynajmniej z jego punktu widzenia. Ukrywanie pod swoim dachem każdego mugola czy zwolennika Zakonu było świadomą decyzją tych wszystkich odważnych ludzi. To nie powinno mieć miejsca i nikt nie powinien tego doświadczyć w żaden sposób.
— Nie zapłacili za gościnność samą w sobie, to bardziej złożone. Co... nie powiedziałem, że jestem samotny — Stwierdził poważnie, w jakimś stopniu oschle. Starał się bardziej nie ulegać narastającej w nim irytacji. Nie po to wszystko mówił, aby zostać błędnie uznanym za samotnego. Wydźwięk wszystkich jego słów był zupełnie inny. — Jeśli chodzi o przyjaciół to prawda — Dodał, chwytając koniec smyczy swojego psidwaka.
— Na mnie już pora, do widzenia — Skinął jej głową i po pożegnaniu oddalił się.
[zt]
I want to feel the sun shine
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
On my face like a new day's just begun
And I'll steal a moment's fun
And reflect on all those days long dead and gone
Volans Moore
Zawód : Smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Oh I still can remember a time when it wasn't like this
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
Before the world became enslaved
Can we all go back to the time when we were not like this
Can we even be saved?
OPCM : 19 +3
UROKI : 15 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
3 lipca 1958
Na fasolki wszystkich smaków i samogrające cymbały! Miałam przechlapane. Przez duże p. A nawet P. Ta świadomość, jak nieistniejący robaczek, który pojawia się, bo ktoś inny miał na sobie prawdziwego, wywołuje jednocześnie przerażenie, swędzenie między łopatkami, a także delikatną panikę. I nie ważne, jak bardzo powtarzałam sobie, że przecież wszystko gra, nic się nie dzieje, tak ten cichy głosik, który czasem ma się w głowie, zaczął przeradzać się w krzyk. Jak wtedy, gdy się jest bezsilnym. Jak wtedy, gdy nie ma się ochoty otwierać ust, a jednak korytarze niegdyś głośnego domu milczą tak mocno, że samemu się siłą rzeczy zamienia we wspomnienie i ma się to przeczucie, że jak się niczego nie zrobi, nie przerwie się tej ciszy, to nadejdzie szaleństwo. Więc krzyczę. Znaczy, nie krzyczę, bo nie jestem walnięta. Nie jestem też swoim ojcem, wierzę w liczby, ale nie pomnażanie siebie przy pomocy wybuchu, nie dążę do niemożliwego, znam też swoje granice. Więc jeśli krzyczę, to w duchu, światu pokazuje tylko sztywne usta muśnięte resztką maminej szminki, które próbują się uśmiechać i wyjątkowo rozbiegane spojrzenie. Może jakbym miała zeza rozbieżnego, to widziałabym więcej, ale mam to co mam i muszę sobie jakoś radzić, nawet jeśli łzy gromadzą się w kącikach oczu. Może zacznijmy od początku. Ja, Benedicta Pettigrew lat dwadzieścia jeszcze nieskończone, znalazłam się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Nie było to zresztą niebezpieczeństwo niespodziewane, takie, co się za rogiem czai, gotowe nastawać na godność, cnotę oraz dobroć czarodziejską. Może właśnie dlatego było gorsze. Na tradycyjne zagrożenie można odpowiedzieć odpowiednią wiązką zaklęć, poznać związek przyczynowo-skutkowy i odnieść się do niego należycie. Tutaj nie mogłam zrobić nic poza pochyleniem głowy oraz czekaniem na cios ostateczny. Zaczęło się niewinnie, a jako entuzjastka literatury wyższej romantycznej doskonale wiem, że zawsze tak się to zaczyna. Nie było jednak żadnych znaków, ptaki nisko nie latały, płatek kwiatu nie zaplątał się w idealnie ułożoną fryzurę, wiatr uroczo nie porwał mojego kapelutka, wskazując, że oto nadarzy się sytuacja, która całkowicie odmieni moje życie. Ciepła woda z rana, kręcące nosem świnki, pospieszny stukot obcasów, pojedyncze sypnięcie skrami, bo świstoklik postanowił grymasić i zadymić całą pracownię. Normalność. Ach, było jeszcze pukanie do drzwi. Pani Higgins nie często witała w progach Jabłonki, nie odkąd mama zasnęła na dobre, ale czasem prosiła o kilka przysług w zamian za obierki po warzywach, które mogłam podarować swoim podopiecznym, albo kłębek włóczki, stąd witałam ją z niekończącym się entuzjazmem oraz wiecznie usmarowanym od sadzy nosem. Tym razem prosiła, żeby przypilnować jej syna. Tylko do popołudnia, bo teraz musiała wziąć niespodziewaną zmianę w pracy, a nie miała serca prowadzić małego Colina do świetlicy, kiedy zdążyła już zapowiedzieć jego nieobecność. Może jakby to zrobiła, to poczułaby, że jest gorszą matką, albo coś w tym stylu. Nie kwestionowałam tego. Czterolatek bywał uroczy, wyglądał wystarczająco nieszkodliwie, że zmiękło mi serce i zgodziłam się bez zająknięcia. Dopiero kiedy pani Higgins zniknęła, zrozumiałam, iż na matkę to ja się nie nadawałam wcale. Colin płakał, a jak nie płakał, to uciekał, a jak nie uciekał, to pakował do ust nie to, co trzeba i na Merlina, niech nikt nie pyta, jak wygląda jego znajomość korzystania z toalety. Po ledwie dwóch godzinach płakał chłopiec i płakałam też ja. Ale jako że nie byłabym sobą, gdybym była inna, tak prawdziwie gryfońskiego ducha przywołałam do siebie i odważnie zaproponowałam, żebyśmy wyszli się przewietrzyć. Było lato, pogoda była piękna, na pewno na placu zabaw wreszcie się zmęczy i będę mogła go śpiącego zawlec do sypialni, gdzie będzie drzemał do powrotu swojej rodzicielki. Plan sprawdzał się całkiem nieźle, przynajmniej do czasu, aż nie zrobił się głodny, więc mając w torebce kilka knutów, które zostaną mi tradycyjnie zwrócone, byłam skłonna poratować go jakimś łakociem. A potem Colin zniknął. Wyparował. Przysięgam, że spuściłam z niego oko tylko na sekundkę, krótki momencik. Gówniarz zniknął i teraz w panice przemierzałam cały plac, czując, jak gula rośnie mi w gardle, a widmo śmierci nadchodzi, mając włosy barwy truskawkowego blondu. Och, byłam skończona! I zgubiłam dziecko. Jak...Jak...Jak ktoś nieodpowiedzialny. A przecież byłam bardzo odpowiedzialna. Z wyjątkami. Ale nie miały one absolutnie żadnego znaczenia. W tym popłochu potrąciłam kilka osób, potknęłam się z dwa czy trzy razy i niemal wpadłam na kogoś, hamując w ostatniej chwili. Mrugam w zaskoczeniu, siąkając niezbyt dojrzale nosem, czując się usprawiedliwiona tym działaniem, jednak tak nie do końca.
— Najmocniej prze-ee-pra--aszam — mamrocze, czując, jak powieki pieką mnie nieznośnie i zaraz się naprawdę rozpłaczę. Jak beksa. Ja naprawdę byłam odpowiedzialna — E...Eve? — rzęsy trzepocą szybko, odganiając wilgoć, uśmiecham się nawet jakoś tak mniej sztywno, jednak dłonie nadal się trzęsą, serce bije w piersi gromko i wiem, że powinnam teraz biec, podnosić każdy kamień, zaglądać w każde okno, lecz stopy nie chcą oderwać się od podłoża. I jest mi wstyd. Tak po prostu.
Bennie Pettigrew
Zawód : Twórca świstoklików, romantyczka po godzinach
Wiek : 20 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
me: it was just a dream
me (internally): ...or prophecy...
me (internally): ...or prophecy...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Słońce uwieszone płachty nieba spoglądało na mnie znad Doliny Godryka, znajome, rozmyte i bezpieczne, w pokrętny sposób kojarzone jako moje własne. Znikły plaże Dorset wypełnione słono-kwietnym powietrzem, znikły gwary otaczających czaszkę rozmów, śmiechów i melodii wygrywanych na wszystkim, co potrafiło krzesać muzykę. Znikły tłumy wciąż spragnione beztroski i słodkiej radości, które ewidentnie przestały mi służyć. Choć było miło, nie mogłam strząsnąć z umysłu spostrzeżenia, że wszystko, co mogło pójść źle, właśnie tak się potoczyło, a w otoczce Lughnasadh rozegrało się więcej konfliktów, zmartwień i napięć, niż w wielu ostatnich miesiącach. Zamiast odpocząć, wiłam się w pokrętnych kotlinach sytuacji pozbawionych wyczekiwanej prostoty i za każdym razem wracałam do domu coraz bardziej zmęczona, z ulgą podejmując tego ranka decyzję, że ostatni wieczór był również ostatnim stempelkiem na pocztówce letnich przeżyć. Orpheus nie wydawał się tym faktem ucieszony, ale kiedy zapowiedziałam, że odwiedzi nas dziadek, którego będzie mógł zaprzęgnąć do zabawy, był skłonny wybaczyć mi przedwczesne ukrócenie nadmorskich wakacji. Obecność teścia miała również pozwolić mi popracować w spokoju, podczas gdy szkoła pozostawała pusta.
Merlin świadkiem, że właśnie tego potrzebowałam - ciszy wypełniającej sale zastawione drewnianymi ławami i regałami, w których upychałam książki, leciwe, pachnące wiekiem i niezliczonymi pracami domowymi. Nie stać nas było na ekstrawaganckie wyposażenia sal ani faktyczne wsparcie finansowe uczniów; to, czym dysponowaliśmy, pochodziło głównie z kolektywnej zbieraniny starych szkolnych podręczników w naszym miasteczku, udostępnionych dzięki ludzkiej życzliwości. Z tego względu byłam niepocieszona, gdy wpadłam na doskonały pomysł powielenia jednego egzemplarza siłą transmutacji i okazało się, że owszem, technika mogłaby zadziałać, jednak trwałaby w nieskończoność pod wpływem każdego dotyku. Najwyraźniej nikt nie dostroił jeszcze magii pod moje wygórowane oczekiwania. Okropne.
Ogarnięta ferworem upiększania klasy, z trudem oderwałam się od zajęcia i wyszłam na nasłonecznione sierpniowym blaskiem uliczki, żeby przygotować obiad dla moich umęczonych całodniową zabawą panów. Powietrze było parne, lepkie, zapowiadało chyba nadchodzącą wielkimi krokami burzę, a więc musiałam się spieszyć - bo tak się złożyło, że niosłam w ramionach kilka tomiszczy wysłużonych lektur, omyłkowo zabranych z nie tej części biurka, co trzeba. Pierwszorocznym maluchom nie przyszłoby wiele z Wpływu magii na rozkwit mistycznych kultur orientu, ani tym bardziej z Dziejów magii Skandynawii i ichniejszych ludów, mogliby co najwyżej ponaśmiewać się z obco brzmiących imion lub miejsc. To, co dla nich przygotowałam, drzemało w Historii magii od pierwszych podań, treści zgoła przystępniejszej.
Przy okazji powrotu do domu planowałam więc wymienić pozycje na odpowiednie i wrócić z nimi pod pachą do szkoły, pozostawiwszy teścia na dalszą część łaski niepokornego trzylatka. Niestety -- zaczytując się w otwartym w połowie rozdziale zatytułowanym Wu Zetian i magiczna kronika ulotnej dynastii los postanowił pokarać mnie za rozkojarzenie... W jednej chwili szłam względnie prosto, nieco pochylona nad linijkami tekstu, a w drugiej traciłam równowagę z nogą omykającą się w nierówności drogi i wyginałam ją pod kątem, który rozbłysnął w moim ciele gwałtowną falą bólu. Upadłam, zanim zdałam sobie z tego sprawę, księgi plasnęły o pylistą ziemię i rozpierzchły się wokół mnie jak jesienne liście opadające z nagich gałęzi. Syknęłam - z bólu, ze zdumienia i z nadwyrężonej dumy. Pomarańczowa spódnica obtarła się na kolanach, w miejscu jednego z nich spijając krople świeżej czerwieni z rozoranej skóry; pięknie, tylko tego mi brakowało. A kostka? Pulsowała nieprzyjemnie, jakby coś wgryzało się w jej okolice zębiskami złożonymi z rozżarzonych drzazg. Zaklęłam w myślach, w pierwszej kolejności nie oceniając jednak uszczerbku na zdrowiu, co podsuwając się na ziemi, żeby zagarnąć do siebie lektury, na resztę przyjdzie czas. W jednej z nich zabrakło strony, zauważyłam to od razu, unosząc głowę, by świat zaśmiał mi się w twarz błogim widokiem porwanego przez wiatr pergaminu, mknącego ku wolności. - Wracaj tu - jęknęłam oburzona i spróbowałam się podnieść, szybko, zbyt szybko. Nogę przecięła nowa błyskawica bólu, która wytrąciła mi z rąk ten okruch równowagi, jaki usiłowałam odzyskać, a policzki pokryły się warstwą wściekłej czerwieni. Nie byłam pewna, czy miałam ochotę się rozpłakać, rozwrzeszczeć czy coś spopielić.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Nuty wyślizgiwały się spod zmęczonych palców, niechętne do współpracy umykały koncentracji, by sprzymierzyć się w buncie pod banderą zniecierpliwionych myśli. Nie dawał im dojść do głosu, zasiadłszy do instrumentu z wyrachowanym chłodem i dystansem, jasnym celem - Schubert i Brahms. Usiłował złamać niepisane zasady swojego muzycznego azylu - zazwyczaj pozwalał klawiszom odbierać emocje, mogły płynąć naturalnym nurtem, jak w żadnych innych okolicznościach, w ten sposób uwalniał się i pozwalał muzyce żyć - lecz nie dziś, nie chciał ich teraz, niezrozumiałych i chaotycznych odczuć. Potrzebował porządku, precyzji i pewności na miejsce rozchwianych bajdurzeń uciekających w natarczywą melodię. Zdusił ją w końcu, nie dał za wygraną, wytrwale trzymając się zapisu i skomplikowanych ćwiczeń, z premedytacją pozwolił im pochłonąć uwagę bez reszty - najpierw śledząc teorię na papierze, potem poświęcając się zawiłościom technicznym, żadnych smętów i sentymentów. Najlepszy sposób, sprawdzony, choć mało przyjemny dla domowników, którzy zamiast cieszących ucho melodii dostawali parę zapętlonych irytująco nut. Penelope wymknęła się z salonu prędko, poza monotonią wyczuwając nieprzystępną aurę opiekuna, Louisa nie widział zaś od rana - może spał, może wyszedł, było mu właściwie wszystko jedno, gdzie mugol się pałętał. Parogodzinna sesja przy fortepianie wymiotła z umysłu nieproszonych gości, a mięśnie oblekła znajomym zmęczeniem - po latach praktyki pianista sprawnie rozpoznawał moment, w którym powinien odpuścić, poza tym obowiązki coraz donośniej dobijały się do drzwi.
W doborowym towarzystwie ośmiolatki Filch okiełznał puste żołądki, posiłkując się marchwią, cukinią i soczewicą, z których wspólnymi siłami udało się skleić zaskakująco niezłe danie. Penelope pomogła też przy praniu, niezbędnym po festiwalowych ekscesach - plan był świetny, gorzej że chwilę po rozwieszeniu trzeba było zgarniać wszystko do domu, gdy powietrze gęstniało w burzowej zapowiedzi, strasząc oberwaniem chmury... niesprzyjającej remontom nieszczelnej Łupinki. Parokrotna próba przypomnienia sobie, czy wczorajsze prace pod okiem Scaletty na pewno zakończyły się porządnym zabezpieczeniem postępów i materiałów przed deszczem spełzła na niczym - do Kurnika wracał wyczerpany, myśląc tylko o zanurzeniu się w wodzie i padnięciu w objęcia czystej pościeli, dlatego dziś musiał mierzyć się z niedociągnięciami.
Kurnik opuszczał niechętnie, w pośpiechu, z wizją nocnej zmiany w pracy i spraw, jakie trzeba było przed nią domknąć - głównie dlatego zdecydował się na okrężną drogę, wykorzystując okazję do zahaczenia o sowią pocztę. Szybkie odwiedziny, nic specjalnego, pustki, błogi spokój - zamierzał energicznie oddalić się z placu, nie oglądając za siebie, ale w ten sposób zdążył jedynie przeskoczyć niewysokie schodki i przejść ze trzy kroki, zanim słuch zaigrał sobie w najlepsze, podsuwając widmo znajomego głosu, syczące ognistym językiem. Z wygody uznał, że to przesłyszenie, świst wiatru albo czysty omam, zdarzało się, ale dwa kroki później pojedyncza strona zatrzymała się na jego nodze, pchnięta gwałtowniejszym podmuchem, który porwał ją dalej - zaciekawiony odwrócił się i chwycił umykającą kartkę. Zmarszczył brwi, gdy wzrok prześlizgiwał się po pierwszym zdaniu, a raczej jego niekonkretnej kontynuacji z poprzedniej strony - wskazywały na ewidentny wpływ Odyna - więcej nie potrzebował żeby zasznurować usta w apatyczny grymas. Śpiew przeszłości i znowu, kurwa, Mojry.
- Bardzo zabawne - mruknął pod nosem, niewyraźnie i burkliwie oddając honor prządkom, które po dwóch dniach odpoczynku wracały w pełni chwały. To, oczywiście, był tylko wstęp, zapowiedź - kartka miała pociągnąć go za fraki, jak schlany bard na polanie. Nagle intryga stała się jasna, wystarczyło rozejrzeć się i przez parę sekund wpatrywać w rozłożoną na bruku Letę.
Miała siedzieć na tym przeklętym festiwalu. Spodziewał się, że w końcu na siebie wpadną, ale nie tak szybko. Ruszył się wreszcie, przyjmując najszybszą i niezawodną strategię - nic nie zaszło. Żadnych kadzideł, żądz, miękkich ust, serce wcale nie przyspieszało niepokojąco, dreszcz nie skradał się po karku. Szlag. Był pewien, że kiedy rozmyją się opary, całe doświadczenie zamgli się i odrealni, a jednak pozostało wyraźne, nadal iskrzyło na opuszkach palców, wyraźniejsze niż godziny muzycznych ćwiczeń.
- Wygodniej się czyta na ławce, wiesz - sprzedał wskazówkę, ubraną w kąśliwy ton, bez skrępowania patrząc na Letę z góry. Kucnął jednak, dbając o to, by pochwycona strona nie znalazła się zbyt blisko kobiecych dłoni - bez dwóch zdań chciała ją odzyskać, on z kolei uwielbiał mieć w zasięgu kartę przetargową. - Ale rozumiem, zmiana perspektywy bywa przydatna - wygłosił, unosząc brew, gdy wolną dłonią wydobywał z kieszeni materiałową chusteczkę, bo już po krótkiej ocenie sytuacji wzrok przykuwała przesiąkająca przez spódnicę krew. Ze szczególną uwagą zadbał o to, by opuszki nie zetknęły się ze skórą, odgrodził je czystym materiałem, przykładanym do kolana, kiedy odsłonił je nienachalnie. Biel szybko zajęła się czerwienią, po upadku na kamienne nierówności Leta mogła narobić sobie sporej biedy. - Nic nie złamałaś? Boli? - zapytał, wyzbywając się błazeńskich nut z głosu i spojrzenia, którym odszukał znajome tęczówki. Nie umiała kłamać, choć mogła próbować.
W doborowym towarzystwie ośmiolatki Filch okiełznał puste żołądki, posiłkując się marchwią, cukinią i soczewicą, z których wspólnymi siłami udało się skleić zaskakująco niezłe danie. Penelope pomogła też przy praniu, niezbędnym po festiwalowych ekscesach - plan był świetny, gorzej że chwilę po rozwieszeniu trzeba było zgarniać wszystko do domu, gdy powietrze gęstniało w burzowej zapowiedzi, strasząc oberwaniem chmury... niesprzyjającej remontom nieszczelnej Łupinki. Parokrotna próba przypomnienia sobie, czy wczorajsze prace pod okiem Scaletty na pewno zakończyły się porządnym zabezpieczeniem postępów i materiałów przed deszczem spełzła na niczym - do Kurnika wracał wyczerpany, myśląc tylko o zanurzeniu się w wodzie i padnięciu w objęcia czystej pościeli, dlatego dziś musiał mierzyć się z niedociągnięciami.
Kurnik opuszczał niechętnie, w pośpiechu, z wizją nocnej zmiany w pracy i spraw, jakie trzeba było przed nią domknąć - głównie dlatego zdecydował się na okrężną drogę, wykorzystując okazję do zahaczenia o sowią pocztę. Szybkie odwiedziny, nic specjalnego, pustki, błogi spokój - zamierzał energicznie oddalić się z placu, nie oglądając za siebie, ale w ten sposób zdążył jedynie przeskoczyć niewysokie schodki i przejść ze trzy kroki, zanim słuch zaigrał sobie w najlepsze, podsuwając widmo znajomego głosu, syczące ognistym językiem. Z wygody uznał, że to przesłyszenie, świst wiatru albo czysty omam, zdarzało się, ale dwa kroki później pojedyncza strona zatrzymała się na jego nodze, pchnięta gwałtowniejszym podmuchem, który porwał ją dalej - zaciekawiony odwrócił się i chwycił umykającą kartkę. Zmarszczył brwi, gdy wzrok prześlizgiwał się po pierwszym zdaniu, a raczej jego niekonkretnej kontynuacji z poprzedniej strony - wskazywały na ewidentny wpływ Odyna - więcej nie potrzebował żeby zasznurować usta w apatyczny grymas. Śpiew przeszłości i znowu, kurwa, Mojry.
- Bardzo zabawne - mruknął pod nosem, niewyraźnie i burkliwie oddając honor prządkom, które po dwóch dniach odpoczynku wracały w pełni chwały. To, oczywiście, był tylko wstęp, zapowiedź - kartka miała pociągnąć go za fraki, jak schlany bard na polanie. Nagle intryga stała się jasna, wystarczyło rozejrzeć się i przez parę sekund wpatrywać w rozłożoną na bruku Letę.
Miała siedzieć na tym przeklętym festiwalu. Spodziewał się, że w końcu na siebie wpadną, ale nie tak szybko. Ruszył się wreszcie, przyjmując najszybszą i niezawodną strategię - nic nie zaszło. Żadnych kadzideł, żądz, miękkich ust, serce wcale nie przyspieszało niepokojąco, dreszcz nie skradał się po karku. Szlag. Był pewien, że kiedy rozmyją się opary, całe doświadczenie zamgli się i odrealni, a jednak pozostało wyraźne, nadal iskrzyło na opuszkach palców, wyraźniejsze niż godziny muzycznych ćwiczeń.
- Wygodniej się czyta na ławce, wiesz - sprzedał wskazówkę, ubraną w kąśliwy ton, bez skrępowania patrząc na Letę z góry. Kucnął jednak, dbając o to, by pochwycona strona nie znalazła się zbyt blisko kobiecych dłoni - bez dwóch zdań chciała ją odzyskać, on z kolei uwielbiał mieć w zasięgu kartę przetargową. - Ale rozumiem, zmiana perspektywy bywa przydatna - wygłosił, unosząc brew, gdy wolną dłonią wydobywał z kieszeni materiałową chusteczkę, bo już po krótkiej ocenie sytuacji wzrok przykuwała przesiąkająca przez spódnicę krew. Ze szczególną uwagą zadbał o to, by opuszki nie zetknęły się ze skórą, odgrodził je czystym materiałem, przykładanym do kolana, kiedy odsłonił je nienachalnie. Biel szybko zajęła się czerwienią, po upadku na kamienne nierówności Leta mogła narobić sobie sporej biedy. - Nic nie złamałaś? Boli? - zapytał, wyzbywając się błazeńskich nut z głosu i spojrzenia, którym odszukał znajome tęczówki. Nie umiała kłamać, choć mogła próbować.
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
Powinnam była przeczuwać, że jeśli wspinające się na wyżyny kąśliwości Mojry wyznaczyły mi obserwatora, będzie to akurat on - symbol przydymionej trawy cytrynowej, osnuwającej połączenia zmysłów i tępiącej ich zwyczajową ostrość. Musiał się tu pojawić. Musiał tego doświadczyć. Argus Filch, obdarzony nadnaturalnym wyczuwaniem poniżających położeń, w które mógłby się wgryźć, torując sobie drogę do wnętrzności wstydu ostrymi jak sztylety kłami. Na dźwięk jego głosu przeszył mnie dreszcz, nie tylko zażenowania, lecz i wspomnień, które wychynęły z ciemności, do jakich je zepchnęłam. Uporczywie euforyczne, szkodliwe, niechciane, pełne żarliwości, którą niemal wciąż byłam w stanie poczuć na skórze, jakby widmo jego dotyku stale było obecne. We mnie, na mnie, wciśnięte w pory i podszczypujące podbrzusze liźnięciami gorąca, gwałtownie kontrowanymi przez równolegle podchodzącą do gardła złość. Nienawidziłam tracić kontroli, a to, co wydarzyło się między nami przy migotliwych płomieniach paleniska, przy chropowatej, spękanej korze drzewa będącego niemym świadkiem naszej słabości, sprawiało, że byłam chętna wydrapać sobie oczy i przegryźć własną tętnicę. Zmełłam zatem w ustach cisnące się na nie przekleństwo i choć zapragnęłam przymknąć powieki, by ukoić się policzeniem do dziesięciu w łagodnej czerni, natychmiast uniosłam głowę i spiorunowałam go spojrzeniem tak karcącym, jakby to on podstawił mi nogę, nie zaś nierówność chodnika.
- Nie prosiłam cię o komentarz - odwarknęłam bezwolnie, bo gniew przejął nade mną władzę, maskując wszystko to, co rozgrywało się we mnie od niefortunnych wydarzeń na kadzidlanej polanie. Dolina Godryka była zbyt mała, byśmy nigdy na siebie nie wpadli, ale co go podkusiło do wcześniejszego powrotu? W porównaniu do mnie nie wracał na noce do domu dzięki świstoklikom, nie pałętał się udeptanymi ścieżkami i brukowanymi uliczkami w ciepłych objęciach słońca i równie irytującej komety, sądziłam więc, że do następnego spotkania zdążę wyzbyć się pozostałości efemerycznego powidoku jego ust przyciśniętych do moich. Jego bezkompromisowych, spragnionych dłoni błądzących po krzywiznach ciała, które do niego nie należało, a które tylko o to prosiło; jego chrapliwego oddechu owiewającego ciepłem płatek mojego ucha i przeszywającego mnie napięciem skoncentrowanym w głębinach podbrzusza. Jak śmiał mieć wolną wolę i dokonywać innych decyzji, niż tego od niego wymagałam?
Na widok strony pochwyconej przez długie i smukłe palce, strony, na której bez trudu dojrzałam linijki znajomego tekstu, moje brwi ściągnęły się niemalże do granicy bólu. Nie dość, że podglądacz i awanturnik, to jeszcze złodziej. Wcale nie dbałam o to, że de facto uratował lekturę od utraty cennego elementu, gdy ta chmurna, obezwładniająca furia przysłaniała mi zdrowy osąd, grając w sercu pierwsze skrzypce, wojenną, impulsywną serenadę, jaką wyzwalał we mnie w zasadzie bez trudu. Przyjemnie było wmawiać sobie, że rumieńce zakradające się na policzki zrodził właśnie gniew, nie zaś skłębione w pamięci fragmenty skóry trącej o skórę i narkotycznego tańca w jego objęciach, satysfakcji, jaką w nim odnalazłam i rozczarowania, które ostudziło wszelką namiętność. Znów przełknęłam przekleństwo i pacnęłam dłonią w powietrzu, jednak skurczybyk trzymał kawałek pergaminu poza moim zasięgiem, jakby wiedział, wyliczył, przewidział, gdzie zatrzymać własny nadgarstek, by zabrakło mi ledwie jednego cala. Nie wątpiłam, że byłby do tego zdolny. Karmił się widokiem pokłosia swoich prowokacji, czerpał z nich, budował z nich ego, jakby mógł ozdobić nimi własny kręgosłup; zaskakujące, że jeszcze do niedawna zupełnie mi to nie przeszkadzało. Dziś jednak nie potrafiłam spojrzeć mu w oczy z tą samą nonszalancją, nie potrafiłam uśmiechnąć się krzywo na widok jego niecnych poczynań, zamiast tego mogłam jedynie ratować nadwątloną godność cofnięciem ręki i niby naturalnym założeniem za ucho kasztanowego pasma, do tej pory zaplątanego gdzieś pomiędzy przytrzymującymi je włóknami rzęs. Zagryzłam zęby, gdy z nietypową sobie szczodrością przykładał własną chusteczkę do zakrwawionego kolana, a karmin począł ochoczo wsiąkać w materiał. - Wypiorę - oznajmiłam oschle, z dumą, którą przytrzymywałam przed sobą jak tarczę. I byłoby łatwiej, gdyby karmił mnie złośliwością. Gdyby nie wychodził poza znajome kanwy wzajemnego dogryzania, ni z tego, ni z owego zamieniwszy je na troskę, z której mogłam, nie, musiałam wydobyć wyłącznie powód do zakłopotania, podszytego zagubieniem w tym, co dziś nas łączyło. Czy cokolwiek? Spojrzałam na niego z przebłyskiem niedowierzania, po czym zadarłam brodę jeszcze wyżej i przywdziałam najbardziej napuszony grymas, jaki tylko zdołałam, jednocześnie rozpoczynając nieco nieporadny proces podnoszenia się z ziemi. - Czuję się fantastycznie - skłamałam, a on musiał dojrzeć to w moich oczach - w tym, jak unikałam jego spojrzenia, jak jęłam mrugać nieco szybciej, jak delikatnie marszczyłam nos i mimowolnie przechylałam głowę do lewego ramienia w charakterystycznej manierze, objawiające się ilekroć próbowałam posłużyć się oszustwem. Pozbierałam swoje książki i ułożyłam je w ramionach, wolną dłonią wygładzając spódnicę. - Miłego dnia, żegnam - prychnęłam i ruszyłam przed siebie, gotowa uciec, odgrodzić się od niego, od wspomnień, od pragnień, od niedosytu, jednak kostka... Kostka miała co do tego inne plany. Nie utrzymała opartego na niej ciężaru ciała, a ból, który smagnął całą długość nogi jak rozpłatująca niebo błyskawica, sprawił, że syknęłam głośno, znów tracąc równowagę. I robiąc z siebie pośmiewisko.
- Nie prosiłam cię o komentarz - odwarknęłam bezwolnie, bo gniew przejął nade mną władzę, maskując wszystko to, co rozgrywało się we mnie od niefortunnych wydarzeń na kadzidlanej polanie. Dolina Godryka była zbyt mała, byśmy nigdy na siebie nie wpadli, ale co go podkusiło do wcześniejszego powrotu? W porównaniu do mnie nie wracał na noce do domu dzięki świstoklikom, nie pałętał się udeptanymi ścieżkami i brukowanymi uliczkami w ciepłych objęciach słońca i równie irytującej komety, sądziłam więc, że do następnego spotkania zdążę wyzbyć się pozostałości efemerycznego powidoku jego ust przyciśniętych do moich. Jego bezkompromisowych, spragnionych dłoni błądzących po krzywiznach ciała, które do niego nie należało, a które tylko o to prosiło; jego chrapliwego oddechu owiewającego ciepłem płatek mojego ucha i przeszywającego mnie napięciem skoncentrowanym w głębinach podbrzusza. Jak śmiał mieć wolną wolę i dokonywać innych decyzji, niż tego od niego wymagałam?
Na widok strony pochwyconej przez długie i smukłe palce, strony, na której bez trudu dojrzałam linijki znajomego tekstu, moje brwi ściągnęły się niemalże do granicy bólu. Nie dość, że podglądacz i awanturnik, to jeszcze złodziej. Wcale nie dbałam o to, że de facto uratował lekturę od utraty cennego elementu, gdy ta chmurna, obezwładniająca furia przysłaniała mi zdrowy osąd, grając w sercu pierwsze skrzypce, wojenną, impulsywną serenadę, jaką wyzwalał we mnie w zasadzie bez trudu. Przyjemnie było wmawiać sobie, że rumieńce zakradające się na policzki zrodził właśnie gniew, nie zaś skłębione w pamięci fragmenty skóry trącej o skórę i narkotycznego tańca w jego objęciach, satysfakcji, jaką w nim odnalazłam i rozczarowania, które ostudziło wszelką namiętność. Znów przełknęłam przekleństwo i pacnęłam dłonią w powietrzu, jednak skurczybyk trzymał kawałek pergaminu poza moim zasięgiem, jakby wiedział, wyliczył, przewidział, gdzie zatrzymać własny nadgarstek, by zabrakło mi ledwie jednego cala. Nie wątpiłam, że byłby do tego zdolny. Karmił się widokiem pokłosia swoich prowokacji, czerpał z nich, budował z nich ego, jakby mógł ozdobić nimi własny kręgosłup; zaskakujące, że jeszcze do niedawna zupełnie mi to nie przeszkadzało. Dziś jednak nie potrafiłam spojrzeć mu w oczy z tą samą nonszalancją, nie potrafiłam uśmiechnąć się krzywo na widok jego niecnych poczynań, zamiast tego mogłam jedynie ratować nadwątloną godność cofnięciem ręki i niby naturalnym założeniem za ucho kasztanowego pasma, do tej pory zaplątanego gdzieś pomiędzy przytrzymującymi je włóknami rzęs. Zagryzłam zęby, gdy z nietypową sobie szczodrością przykładał własną chusteczkę do zakrwawionego kolana, a karmin począł ochoczo wsiąkać w materiał. - Wypiorę - oznajmiłam oschle, z dumą, którą przytrzymywałam przed sobą jak tarczę. I byłoby łatwiej, gdyby karmił mnie złośliwością. Gdyby nie wychodził poza znajome kanwy wzajemnego dogryzania, ni z tego, ni z owego zamieniwszy je na troskę, z której mogłam, nie, musiałam wydobyć wyłącznie powód do zakłopotania, podszytego zagubieniem w tym, co dziś nas łączyło. Czy cokolwiek? Spojrzałam na niego z przebłyskiem niedowierzania, po czym zadarłam brodę jeszcze wyżej i przywdziałam najbardziej napuszony grymas, jaki tylko zdołałam, jednocześnie rozpoczynając nieco nieporadny proces podnoszenia się z ziemi. - Czuję się fantastycznie - skłamałam, a on musiał dojrzeć to w moich oczach - w tym, jak unikałam jego spojrzenia, jak jęłam mrugać nieco szybciej, jak delikatnie marszczyłam nos i mimowolnie przechylałam głowę do lewego ramienia w charakterystycznej manierze, objawiające się ilekroć próbowałam posłużyć się oszustwem. Pozbierałam swoje książki i ułożyłam je w ramionach, wolną dłonią wygładzając spódnicę. - Miłego dnia, żegnam - prychnęłam i ruszyłam przed siebie, gotowa uciec, odgrodzić się od niego, od wspomnień, od pragnień, od niedosytu, jednak kostka... Kostka miała co do tego inne plany. Nie utrzymała opartego na niej ciężaru ciała, a ból, który smagnął całą długość nogi jak rozpłatująca niebo błyskawica, sprawił, że syknęłam głośno, znów tracąc równowagę. I robiąc z siebie pośmiewisko.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Wyobraźnia uporczywie podsuwała wizje ponownego spotkania, zmyślnie przeplatając je z rześkim powiewem niezaistniałych zakończeń, nietkniętych gderaniem rozsądku. Rozbestwiała się, wystarczyło puścić ją samopas na mgnienie oka i zamiast przelewać się w melodyjne konstelacje nut, opadała w zarysy kobiecej sylwetki, liźnięte smugami rozdygotanych płomieni, żywo spamiętane na opuszkach palców i gorliwie odciśnięte na krawędziach ust. Łatwo było oddać się pokusie, kiedy zakradała się niepostrzeżenie, zdolna przyszpilić zmysły na zawołanie. Mógł karmić ją fantazjami, w kontrze do rozwagi pogrążać się w przyspieszonych oddechach i śmiałym tańcu, błądzić w niedopowieściach znamiennej nocy, mógł bez końca snuć się po zakamarkach ciała, przyciągać je zachłannie, poddawać jego rytm swojej woli - bez barier i dylematów, myśli bowiem były własne, nie demaskowało ich ani dzienne światło, ani mleczna poświata księżyca. Mógł też kłamać przed sobą w najlepsze, gorąco zaprzeczać i zamaszyście wymiatać okruchy scenariuszy w najdalsze zakątki umysłu - tak zresztą czynił, zdecydowany na przejście nad festiwalowym incydentem do porządku dziennego. Wspomnienia pchały się namolnie w proces twórczy? Żaden problem, wystarczy pominąć, skupić się na technice. Atakowały w bezruchu? Nic prostszego, miał co robić w życiu. Z pomocą niezmierzonej determinacji zamierzał udowodnić sobie (bo przecież nikomu innemu nic udowadniać nie musiał), że z łatwością wzniesie się ponad słabości i stłumi odruchy, przetrwa każdą nawałnicę, bo miał w tym nie lada doświadczenie, solidną życiową podkładkę. Czymże niby ta gwałtowna pożoga mogła różnić się od przeszłych kataklizmów? Odpowiedź, kiedy już klarowała się w kłębach gryzącego dymu, przybierała niepraktyczną, niewygodną formę - nie chciał po niej spopielonych zgliszczy. Nie chciał kusić losu, on, pieprzony ryzykant, prowokator z natury, palący za sobą mosty z dzikim błyskiem w oku na dowód niezależności i odrębności, on, Argus Filch, odrzucający znajomość za znajomością, obawiał się, że... że co, właściwie? Ciężka kurtyna złości skutecznie przesłaniała wyobrażenia, ale i lęki, zostawiając zaledwie podskórne mrowienie niewyraźnego przeczucia.
Wściekłość, tym razem, kierował jednak na siebie, podszczypywany wyrzutami sumienia. Burzyły krew. Nie powinny zaistnieć, tymczasem beztrosko rozsiadły się w loży gości honorowych, pierwsze do kąśliwego komentarza - atakowały jego własną bronią. Przygotowałby się na to znakomicie, rzecz jasna, gdyby dostał wystarczająco dużo czasu, lecz jeśli Mojry chciały pogrywać w ten sposób - fenomenalnie! Proszę bardzo, nie zamierzał poddać się ich knowaniom. Dokładnie w takich warunkach uczył się funkcjonować. Warknięcie puścił mimo uszu, ignorując ogniste widmo wciskające się w ryzy uwagi; rozbuchane gniewem migotało wytrwale w nieskończonym wyzwaniu, zobaczył jej głos raz, miał widzieć po kres. Mścił się więc, mścił z szaleńczą satysfakcją, pozwalając stronie szeleścić na wietrze, gdy zacięte spojrzenie spijało rumieńce spomiędzy piegów, przeciętych strugą kasztanowych włosów. Parę dni wcześniej oplątałby pasmo wokół palca, dziś każdy ruch wydawał się naznaczony presją i ciężarem konsekwencji. Może nie? Może właśnie tędy droga, może powinien na przekór zachować się tak, jak wcześniej, przypomnieć granicom, gdzie było ich miejsce zanim słodycz rozpłynęła się na języku? Oburzyłaby się tak samo, rzuciła spojrzenie pełne niezrozumienia? Za dużo myśli, za mało czasu - zamiast pozwolić wątpliwościom wykwitać w błękicie tęczówek, przybrał prawie lekceważącą maskę; należało wytargać za fraki priorytety, wykopać je przed szereg. Zdarte kolano i przesiąkający szkarłatem materiał, potem reszta.
- Spróbowałabyś nie - prychnął na dumne obietnice, mrużąc oczy i krzyżując spojrzenia, ale mimo szczerych chęci do uzupełnienia kwestii o złośliwy uśmiech - kącik ani drgnął, usta poddały się zmartwieniom o stan złośnicy, zainspirowane zmarszczonymi w powadze brwiami. W normalnych warunkach parsknąłby śmiechem na gorące zapewnienie, teraz nawet przez myśl mu to nie przeszło. Obleczone we wściekłość kłamstwo wywołało tylko sceptyczny grymas, którego nie próbował ukrywać, bez przekonania obserwując nieporadne ruchy. I może dałby jej odejść, może zasalutowałby komediancko na pożegnanie, życząc szerokiej i niewyboistej drogi, wróciłby do własnych spraw, kupując trochę cennego czasu na przykurzenie wspomnień, ale zbyt dobrze widział, że coś się stało. Podniósł się bez trudu, z czystej przekory szybciej niż Leta, u której natychmiast dostrzegał cień tłumionego bólu, zatopiony w kapryśnej mimice. Spodziewał się co najwyżej pogłębienia oznak niewygody, ale po paru sekundach z miejsca wyrywał go przeklęty instynkt, pchający ramiona prosto pod opadające ciało, adrenalinę w rozpędzone serce, oddech zaś uwiązł na chwilę w piersi, wstrzymany niespodziewaną bliskością.
Książki nie miały dziś lepszego dnia niż oni, wylądowały z głuchym łoskotem na kamieniach, ale jakoś o nich zapomniał, w szoku nie zauważając nawet, że jedna z lektur zostawiła na wypastowanym bucie nieproszoną krechę zanim wymownie otworzyła się na rozdziale zatytułowanym "Najlepsze traktaty o dziedzictwie Odyna". Mojry zadbały, by miał na ten urywek świetny widok, pochylony nad przytrzymywaną sylwetką. Co za mendy, szelmy poryte!
- Dzień dobry, witam - wychrypiał, usiłując nadać słowom prześmiewczości, lekkiej i niezobowiązującej nuty, drwiącej z pochopnych pożegnań, jednak wyszło pochmurnie, może trochę zbyt do ucha, przez niefortunny układ ciał. Jakby osunęli się na pierdoloną taflę lustra, w odbicie polany, prosto w punkt wyjścia. Dłoń, gdy łapał kobietę w prędkiej reakcji, przemknęła po jej plecach, zatrzymując się w mocnym uścisku na talii, drugie ramię przypadkiem wytrąciło książki, by finalnie wylądować na żebrach. Wyczuwał je pod palcami przez materiał, z jakiegoś powodu zbyt ochoczo przyciskając do nich opuszki - o parę sekund za długo, zanim rozluźnił uścisk, skupiając się na wsparciu ciała, nie przyciąganiu go do torsu. Płytkim oddechem i zaciśniętą szczęką próbował pozbierać się do względnej cierpliwości względem wichrzycielskich prządek, wygodnej wymówki dla własnych decyzji. Nie mogła nieść już za sobą cytrusowej woni, nie mogła, a wydawało mu się, że przylgnęła do miękkich włosów na stałe. Wściekłość wykręcała kark, kiedy mężczyzna prostował się, wyjątkowo pieczołowicie dbając o unikanie jasnego spojrzenia - rozejrzał się, czując jak wiatr wzburza coraz większe fale na ubraniach. Łopotały wraz z przewracanymi stronami książki, szelestem wyliczały każdy powód, dla którego powinien odsunąć się natychmiast na odległość ramion. A wystarczyłoby, u licha, że chwyciłby łokieć i siłą zatargał ją do najbliższej ławki - świetny plan, tak właśnie zrobił natychmiast, akurat kiedy pierwsze krople deszczu rozprysnęły się na jasnych stronach. - Idziemy do lecznicy - zarządził sucho, prowadząc Letę do obranego celu, najbliższej ławki, w głębokim poważaniu mając jej protesty i urażoną dumę - zaniosę książki na pocztę, siedź tu - warknął prawie, chowając się za szorstką manierą złości, drżącą niepokojąco w głosie. Energicznie (i trochę zbyt zamaszyście) zgarnął porozrzucane tomiszcza, w pierwsze z nich wciskając pogiętą stronę, sfatygowaną, ale w jednym kawałku. Nie przejąłby się książkami, mogły topić się w strugach deszczu, potrzebował po prostu oddechu, poza tym była jeszcze jedna zaleta - Evans nie dostanie powodu do trucia o straconych tytułach, o czym z pewnością rozwodziłaby się całą drogę... choć gdy niewysoka wieża książek pacnęła o kontuar, zaczął zastanawiać się, czy zniszczone strony nie byłyby świetną zasłoną dymną dla innych spraw, ale było już za późno, już dogadał się z pocztową biurwą, wiedza miała bezpiecznie czekać pod dachem. Głębokim wdechem dyskretnie uraczył się zamykając drzwi, w moment wracając do Lety, ku której wyciągnął dłoń, znowu mieląc słowa pod nosem w burkliwych zgłoskach. - Nawet nie próbuj protestować.
| było turlane
Wściekłość, tym razem, kierował jednak na siebie, podszczypywany wyrzutami sumienia. Burzyły krew. Nie powinny zaistnieć, tymczasem beztrosko rozsiadły się w loży gości honorowych, pierwsze do kąśliwego komentarza - atakowały jego własną bronią. Przygotowałby się na to znakomicie, rzecz jasna, gdyby dostał wystarczająco dużo czasu, lecz jeśli Mojry chciały pogrywać w ten sposób - fenomenalnie! Proszę bardzo, nie zamierzał poddać się ich knowaniom. Dokładnie w takich warunkach uczył się funkcjonować. Warknięcie puścił mimo uszu, ignorując ogniste widmo wciskające się w ryzy uwagi; rozbuchane gniewem migotało wytrwale w nieskończonym wyzwaniu, zobaczył jej głos raz, miał widzieć po kres. Mścił się więc, mścił z szaleńczą satysfakcją, pozwalając stronie szeleścić na wietrze, gdy zacięte spojrzenie spijało rumieńce spomiędzy piegów, przeciętych strugą kasztanowych włosów. Parę dni wcześniej oplątałby pasmo wokół palca, dziś każdy ruch wydawał się naznaczony presją i ciężarem konsekwencji. Może nie? Może właśnie tędy droga, może powinien na przekór zachować się tak, jak wcześniej, przypomnieć granicom, gdzie było ich miejsce zanim słodycz rozpłynęła się na języku? Oburzyłaby się tak samo, rzuciła spojrzenie pełne niezrozumienia? Za dużo myśli, za mało czasu - zamiast pozwolić wątpliwościom wykwitać w błękicie tęczówek, przybrał prawie lekceważącą maskę; należało wytargać za fraki priorytety, wykopać je przed szereg. Zdarte kolano i przesiąkający szkarłatem materiał, potem reszta.
- Spróbowałabyś nie - prychnął na dumne obietnice, mrużąc oczy i krzyżując spojrzenia, ale mimo szczerych chęci do uzupełnienia kwestii o złośliwy uśmiech - kącik ani drgnął, usta poddały się zmartwieniom o stan złośnicy, zainspirowane zmarszczonymi w powadze brwiami. W normalnych warunkach parsknąłby śmiechem na gorące zapewnienie, teraz nawet przez myśl mu to nie przeszło. Obleczone we wściekłość kłamstwo wywołało tylko sceptyczny grymas, którego nie próbował ukrywać, bez przekonania obserwując nieporadne ruchy. I może dałby jej odejść, może zasalutowałby komediancko na pożegnanie, życząc szerokiej i niewyboistej drogi, wróciłby do własnych spraw, kupując trochę cennego czasu na przykurzenie wspomnień, ale zbyt dobrze widział, że coś się stało. Podniósł się bez trudu, z czystej przekory szybciej niż Leta, u której natychmiast dostrzegał cień tłumionego bólu, zatopiony w kapryśnej mimice. Spodziewał się co najwyżej pogłębienia oznak niewygody, ale po paru sekundach z miejsca wyrywał go przeklęty instynkt, pchający ramiona prosto pod opadające ciało, adrenalinę w rozpędzone serce, oddech zaś uwiązł na chwilę w piersi, wstrzymany niespodziewaną bliskością.
Książki nie miały dziś lepszego dnia niż oni, wylądowały z głuchym łoskotem na kamieniach, ale jakoś o nich zapomniał, w szoku nie zauważając nawet, że jedna z lektur zostawiła na wypastowanym bucie nieproszoną krechę zanim wymownie otworzyła się na rozdziale zatytułowanym "Najlepsze traktaty o dziedzictwie Odyna". Mojry zadbały, by miał na ten urywek świetny widok, pochylony nad przytrzymywaną sylwetką. Co za mendy, szelmy poryte!
- Dzień dobry, witam - wychrypiał, usiłując nadać słowom prześmiewczości, lekkiej i niezobowiązującej nuty, drwiącej z pochopnych pożegnań, jednak wyszło pochmurnie, może trochę zbyt do ucha, przez niefortunny układ ciał. Jakby osunęli się na pierdoloną taflę lustra, w odbicie polany, prosto w punkt wyjścia. Dłoń, gdy łapał kobietę w prędkiej reakcji, przemknęła po jej plecach, zatrzymując się w mocnym uścisku na talii, drugie ramię przypadkiem wytrąciło książki, by finalnie wylądować na żebrach. Wyczuwał je pod palcami przez materiał, z jakiegoś powodu zbyt ochoczo przyciskając do nich opuszki - o parę sekund za długo, zanim rozluźnił uścisk, skupiając się na wsparciu ciała, nie przyciąganiu go do torsu. Płytkim oddechem i zaciśniętą szczęką próbował pozbierać się do względnej cierpliwości względem wichrzycielskich prządek, wygodnej wymówki dla własnych decyzji. Nie mogła nieść już za sobą cytrusowej woni, nie mogła, a wydawało mu się, że przylgnęła do miękkich włosów na stałe. Wściekłość wykręcała kark, kiedy mężczyzna prostował się, wyjątkowo pieczołowicie dbając o unikanie jasnego spojrzenia - rozejrzał się, czując jak wiatr wzburza coraz większe fale na ubraniach. Łopotały wraz z przewracanymi stronami książki, szelestem wyliczały każdy powód, dla którego powinien odsunąć się natychmiast na odległość ramion. A wystarczyłoby, u licha, że chwyciłby łokieć i siłą zatargał ją do najbliższej ławki - świetny plan, tak właśnie zrobił natychmiast, akurat kiedy pierwsze krople deszczu rozprysnęły się na jasnych stronach. - Idziemy do lecznicy - zarządził sucho, prowadząc Letę do obranego celu, najbliższej ławki, w głębokim poważaniu mając jej protesty i urażoną dumę - zaniosę książki na pocztę, siedź tu - warknął prawie, chowając się za szorstką manierą złości, drżącą niepokojąco w głosie. Energicznie (i trochę zbyt zamaszyście) zgarnął porozrzucane tomiszcza, w pierwsze z nich wciskając pogiętą stronę, sfatygowaną, ale w jednym kawałku. Nie przejąłby się książkami, mogły topić się w strugach deszczu, potrzebował po prostu oddechu, poza tym była jeszcze jedna zaleta - Evans nie dostanie powodu do trucia o straconych tytułach, o czym z pewnością rozwodziłaby się całą drogę... choć gdy niewysoka wieża książek pacnęła o kontuar, zaczął zastanawiać się, czy zniszczone strony nie byłyby świetną zasłoną dymną dla innych spraw, ale było już za późno, już dogadał się z pocztową biurwą, wiedza miała bezpiecznie czekać pod dachem. Głębokim wdechem dyskretnie uraczył się zamykając drzwi, w moment wracając do Lety, ku której wyciągnął dłoń, znowu mieląc słowa pod nosem w burkliwych zgłoskach. - Nawet nie próbuj protestować.
| było turlane
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
- W takim razie nie wypiorę, radź sobie sam - odgryzłam się gniewnie, niecierpliwa w naszych zwyczajowych złośliwościach; raziła mnie jego troska i jednocześnie raził mnie powrót do korzeni, raziło mnie wszystko, bo byłoby lepiej, gdyby dzisiaj wybrał w Dolinie inną drogę. Jak najbardziej oddaloną od mojej, mógł poruszać się nawet zatęchłą ciemnością katakumb, jeśli tak było mu spieszno do miejsca, którego zobaczenia nie mógł sobie odmówić przez pięć kolejnych minut przed wyjściem z domu. Gdyby to zrobił, zapewne poradziłabym sobie sama, chodnik nie odmówiłby posłuszeństwa, wiatr nie naigrywałby się, szumiąc w bliskich nam koronach drzew, książki nie rozpierzchłyby się wokół mnie jak jesienne liście opadające na obumierający grunt. Byłoby dobrze, bezpiecznie, byłoby tak, jak sobie umyśliłam, lecz on uporczywie nastawał na zarządzony przeze mnie harmonogram i powracał do widoku, kiedy nie powinien. Nic to, zaraz rozejdziemy się w swoje strony i zapomnimy o nieplanowanym incydencie, mogąc powrócić do przyjemnego udawania, że nigdy już nie mieliśmy zarejestrować swojego istnienia, pogrzebawszy przyjaźń pod zwęglonym chrustem ogniska - ale świat nigdy nie działał tak, jak tego oczekiwałam. Zachwiałam się, lecz zanim zdążyłam na dobre utracić równowagę, złapał mnie i przytrzymał, zamiast jęknięcia bólu wyrywając z gardła jedynie pełen niewygody syk, elektryzujący kostkę jak nagły rozbłysk błyskawicy. Nie rozbłysła jednak wdzięczność. Uchronił mnie od upadku, od kolejnego fragmentu zdartej skóry, od siniaka, który na ciele charłaka goiłby się wolniej niż na ciele czarodzieja, a mimo to nie potrafiłam powiedzieć mu jednego ciepłego słowa, nie potrafiłam podziękować jak należało, kolczasta, zasłaniająca się płaszczem gniewu i cierpkości.
- Skończ błaznować - burknęłam nieprzyjemnie, próbując go od siebie odepchnąć, nawet jeśli wiedziałam, że to najpewniej zaowocuje kolejnym kołysaniem się na obolałej nodze, aż wreszcie wyląduję na bruku i będę musiała zatroszczyć się o siebie samodzielnie, tak, jak lubiłam, jak preferowałam, jak broniłam się przed wewnętrznymi przeżyciami i tym, co było w nich trudne. Nie umknął mi fakt, że w plątaninie kończyn to jego ramię wytrąciło woluminy z mojego uścisku i spojrzałam na nie tęsknie, zanim wróciłam do piorunowania go wzrokiem. Zmrużone oczy sprowadziłby kiedyś do bazyliszka, wiedziałam, że by to zrobił, ale dziś nie życzyłam sobie, by sprowadzał je dokądkolwiek. - Spójrz co zrobiłeś. Całe będą w pyle - pożaliłam się warkliwie, niepomna tego, że jako pierwsza upuściłam książki na ziemię podczas niefortunnego wypadku. Wygodniej było obarczyć go całą odpowiedzialnością, był zresztą tchórzem tak wielkim i niepoprawnym, że przecież nie byłby w stanie powiedzieć mi, że było inaczej. Dość udowodnił swoją kadzidlaną niemocą, nie popisał się, bo nie popisywał się nigdy, jak mogłam sądzić, że raz stanie na wysokości zadania? Lub że dla niego to nie było nijaką grą? Miałkim sposobem na zabicie czasu podczas wolnego wieczoru, gdy zapragnął znów uprzykrzyć komuś życie. W idealistycznej lojalności przyjaźni nie spodziewałam się jedynie, że kiedykolwiek padłoby na mnie, dziś więc wiedziałam już czego mogłam się po nim spodziewać. Niczego.
Pochylałam się akurat, by pozbierać podręczniki z zakurzonej ziemi, gdy pociągnął za mój łokieć i bezceremonialnie odprowadził do ławki, zmuszając mnie do cyrkowego wręcz balansowania na stopach, gdy usiłowałam minimalizować iskry bólu i iść prosto, z dumnie zadartą głową. Głową, na której poczułam pierwszą chłodną łzę deszczu; odchyliłam się lekko, by spojrzeć na szarugę wiszącego nad nami nieba, zebrane tam chmury mówiły o jednej z letnich burz, szybko nadchodzącej i równie szybko odchodzącej w niepamięć, tyle że ja nie zaplanowałam sobie burzy. - Poradzę sobie bez twojej pomocy, dziękuję bardzo - syknęłam, wiedząc, że to nieprawda. Dojście do leśnej lecznicy w tym stanie, z naręczem książek, zajęłoby mi zbyt długo, a Merlin jeden wiedział, czy Bellowa nie stała na straży, by dojrzeć mój niepewny chód i zarzucić mi pijaństwo w biały dzień, za co musiałabym, po prostu musiałabym ją ukatrupić.
Z głośnym wydechem opadłam na twarde siedzisko ławki i patrzyłam, naburmuszona, jak Argus zbiera tomiszcza, jak oddala się z nimi do budynku sowiego listownego królestwa, jak jemu żaden krok nie sprawia problemu. Niesprawiedliwe. - Do kogoś ty wysłał te książki? - spytałam z urażonym niedowierzaniem, kiedy powrócił, nie spodziewając się, że po prostu zostawił je tam do przechowania i odbioru. Wcześniejsze wyczyny Argusa sugerowały mi raczej, że rozesłał je po całej Wielkiej Brytanii, bym nigdy więcej ich nie znalazła. Byłby do tego zdolny, czyż nie? Byle zasiać chaos, wykrzesać oburzenie, jak mityczny Loki. Spojrzałam na jego dłoń, jakby pod nos podetknął mi nadgniłego brodawkolepa, lecz po chwili kontemplacji przyjęłam tę pomoc, pragmatycznie i z łaskawością, widziałam, że nie radził sobie bez mojej przychylności i wszelkim sposobem próbował wkupić się w łaski. - Kilka ławek w szkole się chybocze. Zajmiesz się tym? - rzuciłam bez ogródek, podnosząc się z siedziska i wspierając na jego przeklętym ramieniu, by wraz z nim ruszyć ku leśnej lecznicy - ze wzrokiem utkwionym prosto przed siebie, tak aby nie widzieć ni włókna jasnych włosów, ni jednego przebłysku złota w chmurnej ciemności zasianej wokół nas przez deszcz, który zaczął rzęsiście skapywać na świat. Czułam jak kasztanowe pukle zaczynają lepić się do twarzy, pomimo czego wciąż szłam dumnie, akcentując ukłucia bólu pojedynczymi warknięciami, które prześlizgiwały się przez mocno zaciśnięte zęby. - Nie mam czasu na chore kostki - fuknęłam, tym razem wyrzutu nie kierując do niego, a do losu, do Merlina, do opatrzności, która nigdy nie słuchała. Tyle rzeczy pozostawało jeszcze niedopiętych, szkoła była moim priorytetem i chorobliwy perfekcjonizm nie pozwalał na półśrodki. Argus coś o tym wiedział, cierpiał na tę samą przypadłość, paradoksalnie bliski, podobny charakterem, znajomy, ale odrzucałam to pokrewieństwo, bo czas, gdy mogliśmy wspólnie narzekać na niesprawiedliwość i kłody pod nogami, przeminął.
- Skończ błaznować - burknęłam nieprzyjemnie, próbując go od siebie odepchnąć, nawet jeśli wiedziałam, że to najpewniej zaowocuje kolejnym kołysaniem się na obolałej nodze, aż wreszcie wyląduję na bruku i będę musiała zatroszczyć się o siebie samodzielnie, tak, jak lubiłam, jak preferowałam, jak broniłam się przed wewnętrznymi przeżyciami i tym, co było w nich trudne. Nie umknął mi fakt, że w plątaninie kończyn to jego ramię wytrąciło woluminy z mojego uścisku i spojrzałam na nie tęsknie, zanim wróciłam do piorunowania go wzrokiem. Zmrużone oczy sprowadziłby kiedyś do bazyliszka, wiedziałam, że by to zrobił, ale dziś nie życzyłam sobie, by sprowadzał je dokądkolwiek. - Spójrz co zrobiłeś. Całe będą w pyle - pożaliłam się warkliwie, niepomna tego, że jako pierwsza upuściłam książki na ziemię podczas niefortunnego wypadku. Wygodniej było obarczyć go całą odpowiedzialnością, był zresztą tchórzem tak wielkim i niepoprawnym, że przecież nie byłby w stanie powiedzieć mi, że było inaczej. Dość udowodnił swoją kadzidlaną niemocą, nie popisał się, bo nie popisywał się nigdy, jak mogłam sądzić, że raz stanie na wysokości zadania? Lub że dla niego to nie było nijaką grą? Miałkim sposobem na zabicie czasu podczas wolnego wieczoru, gdy zapragnął znów uprzykrzyć komuś życie. W idealistycznej lojalności przyjaźni nie spodziewałam się jedynie, że kiedykolwiek padłoby na mnie, dziś więc wiedziałam już czego mogłam się po nim spodziewać. Niczego.
Pochylałam się akurat, by pozbierać podręczniki z zakurzonej ziemi, gdy pociągnął za mój łokieć i bezceremonialnie odprowadził do ławki, zmuszając mnie do cyrkowego wręcz balansowania na stopach, gdy usiłowałam minimalizować iskry bólu i iść prosto, z dumnie zadartą głową. Głową, na której poczułam pierwszą chłodną łzę deszczu; odchyliłam się lekko, by spojrzeć na szarugę wiszącego nad nami nieba, zebrane tam chmury mówiły o jednej z letnich burz, szybko nadchodzącej i równie szybko odchodzącej w niepamięć, tyle że ja nie zaplanowałam sobie burzy. - Poradzę sobie bez twojej pomocy, dziękuję bardzo - syknęłam, wiedząc, że to nieprawda. Dojście do leśnej lecznicy w tym stanie, z naręczem książek, zajęłoby mi zbyt długo, a Merlin jeden wiedział, czy Bellowa nie stała na straży, by dojrzeć mój niepewny chód i zarzucić mi pijaństwo w biały dzień, za co musiałabym, po prostu musiałabym ją ukatrupić.
Z głośnym wydechem opadłam na twarde siedzisko ławki i patrzyłam, naburmuszona, jak Argus zbiera tomiszcza, jak oddala się z nimi do budynku sowiego listownego królestwa, jak jemu żaden krok nie sprawia problemu. Niesprawiedliwe. - Do kogoś ty wysłał te książki? - spytałam z urażonym niedowierzaniem, kiedy powrócił, nie spodziewając się, że po prostu zostawił je tam do przechowania i odbioru. Wcześniejsze wyczyny Argusa sugerowały mi raczej, że rozesłał je po całej Wielkiej Brytanii, bym nigdy więcej ich nie znalazła. Byłby do tego zdolny, czyż nie? Byle zasiać chaos, wykrzesać oburzenie, jak mityczny Loki. Spojrzałam na jego dłoń, jakby pod nos podetknął mi nadgniłego brodawkolepa, lecz po chwili kontemplacji przyjęłam tę pomoc, pragmatycznie i z łaskawością, widziałam, że nie radził sobie bez mojej przychylności i wszelkim sposobem próbował wkupić się w łaski. - Kilka ławek w szkole się chybocze. Zajmiesz się tym? - rzuciłam bez ogródek, podnosząc się z siedziska i wspierając na jego przeklętym ramieniu, by wraz z nim ruszyć ku leśnej lecznicy - ze wzrokiem utkwionym prosto przed siebie, tak aby nie widzieć ni włókna jasnych włosów, ni jednego przebłysku złota w chmurnej ciemności zasianej wokół nas przez deszcz, który zaczął rzęsiście skapywać na świat. Czułam jak kasztanowe pukle zaczynają lepić się do twarzy, pomimo czego wciąż szłam dumnie, akcentując ukłucia bólu pojedynczymi warknięciami, które prześlizgiwały się przez mocno zaciśnięte zęby. - Nie mam czasu na chore kostki - fuknęłam, tym razem wyrzutu nie kierując do niego, a do losu, do Merlina, do opatrzności, która nigdy nie słuchała. Tyle rzeczy pozostawało jeszcze niedopiętych, szkoła była moim priorytetem i chorobliwy perfekcjonizm nie pozwalał na półśrodki. Argus coś o tym wiedział, cierpiał na tę samą przypadłość, paradoksalnie bliski, podobny charakterem, znajomy, ale odrzucałam to pokrewieństwo, bo czas, gdy mogliśmy wspólnie narzekać na niesprawiedliwość i kłody pod nogami, przeminął.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
- Szybko zmieniasz zdanie - rzucił w natychmiastowej odpowiedzi i choć iskra gniewu nie wyzwoliła nagłej furii, wystarczająco zgrabnie przemknęła w okowy chaotycznych przemyśleń, rezonując z tonem. W ułamku sekundy wymiotła ze spojrzenia widmo dobrej woli, zepchnęła błękit w sprawdzoną maskę pogardliwego chłodu. Zgłoski zadrżały narastającą złością, kontrastową do brzmienia poprzedniej kwestii - zaczepna nuta odeszła w niepamięć, ustępując miejsca nadanej narracji. Gniewem przesiąkał najprościej, w jego obliczu nie potrafił pozostać bierny, za nos wodził go bowiem instynkt, który pozwalał przetrwać najcięższe czasy. Nie mógł być słaby, nie mógł się ugiąć. Nie chciał tego, nie chciał ciskać w Letę gromami ani ukazywać kwintesencji charakteru, na wylot przeżartego rdzą - do tej pory wcale nie musiał, nie dała mu powodów albo odbijał je na ślepo, zwiedziony idiotycznym porozumieniem magicznych wyrzutków. Nie złościł się nawet na nią - nieświadomie, acz konsekwentnie, kierował wszystkie ostrza w siebie, bo to on zawsze był problemem, to on powinien trzymać się od ludzi z daleka, nie włazić z butami w ich życie, odsunąć się, nim kolejny raz zjawiskowo wszystko spierdoli. Świetnie mu szło, następna sprawa wymykała się spod kontroli, ale złość przelewana na innych była jedynie kroplą z przepełnionej czary. Mimo tego wypełniał płuca dyskretnym wdechem, mającym pomóc w uspokojeniu rozbuchanych nerwów, jeszcze trzymając się resztek rozsądku, jakby miał zapewnić sukces w karkołomnym planie. Wszystko działo się za szybko. Nie tylko na polanie, nie tylko tutaj, gdy troska przeplatała się z wściekłością, dręcząc myśli niezrozumiałą mieszanką, ale w ostatnim czasie - w końcu musiał gdzieś zawalić.
Nie dziś. Tak bardzo nie dziś. Ile dni można było utrzymywać tę samą obietnicę?
Nie oczekiwał wdzięczności, nie przywykł do niej. Ludzkie uznanie zawsze wydawało mu się podejrzane i fałszywe, może dlatego w Lecie upatrywał jakiejś pokrzywionej autentyczności, zakopanej pod dumnym charakterem. Może powinien jej posłuchać, wyprzeć się zmartwienia, zostawić samą sobie i spalić kolejny most zamiast próbować go odbudować - tak byłoby prościej, sobie oszczędziłby nerwów, jej oszczędziłby siebie, każdy powinien wyjść zadowolony, względnie nienaruszony - nie licząc uszkodzonej kostki i paru sińców. Prościej byłoby też, gdyby chciał to zrobić, tymczasem uparcie planował przetrwać najgorszy moment i jakoś przejść nad nagłą komplikacją; jeszcze rzucał idiotycznymi tekstami, chcąc nadawać pozory normalności tam, gdzie nie miały już żadnej racji bytu. Poddał się dłoniom, odsuwając w bezpieczniejsze ramy dystansu, na powrót pozwalając złości rozlać się po ciele w znajomo otrzeźwiającej fali, a palcom zacisnąć na kobiecym ramieniu w reakcji na przejęcie książkami. Typowe.
- Może tam ich miejsce - warknął w odpowiedzi, nie poświęcając ani chwili na zastanowienie się nad słowami. Nie miały znaczenia, musiał po prostu odciąć się pretensją, zarzutem, czymkolwiek, byle wypędzić z siebie niezrozumiałe zależności i spóźnione olśnienia. Nie powinien nigdy prosić jej o pomoc, nie powinien zaglądać do Ula, szukać w niej jakiegokolwiek wsparcia, a przede wszystkim - nigdy nie powinien jej tknąć. Przecież wiedział, że ludzie to tylko niepotrzebny problem, po cholerę do nich lgnął, skoro wiedział? Ale to dało się naprawić, miał wprawę, raz dwa wmusi w nią taką niechęć do swojej postaci, że sprawa rozwiąże się sama - punkt wyjścia przedstawiał się znakomicie! Niedelikatna przeprawa do ławki była buntem, chwilą wymuszonego triumfu - całkiem bestialsko udowodniał sobie, że ból Lety może go wcale nie obchodzić. Ekspresowa zmiana - jak przełącznik mugolskiej elektryczności, pstryk i światła nie ma. Nie działało, ale czy musiała to wiedzieć? Zaśmiał się otwarcie na bzdurną deklarację, gotów dystansować się tak silnie, jak było to potrzebne.
- Widzę - podsumował pogardliwie, posyłając kobiecie ostre spojrzenie, zanim odwrócił się na pięcie wraz z cennymi lekturami. Mógł je zostawić w pyle, po złości. Spodziewał się, że przez te trzy minuty Evans zdąży podjąć próby radzenia sobie samej, zaskoczyła go więc, czekając w tym samym miejscu. Zmrużył oczy, usłyszawszy pytanie, ale nie cofnął zaoferowanej dłoni. A powinien, psidwacza mać! - Przekazałem na opał, zima idzie - odciął się ze złośliwością, wstrzymując się przed komentowaniem opieszałości, z jaką decydowała się przyjąć pomoc - równie dobrze mógł rozejrzeć się za pierwszą lepszą taczką, bezceremonialnie ją tam wepchnąć i przewieźć po najbardziej wyboistych ścieżkach, może taka opcja spełniałaby standardy królowej.
- Już pędzę. Daj mi chwilę, odrąbię im nogi i wracam - odpowiedział z warkliwą niechęcią, coraz mocniej czując na barkach spiętrzony ciężar obowiązków i niedorzecznych zawiłości ludzkich relacji. W przeciwieństwie do Lety nie odwracał spojrzenia, nie unikał jej wzroku; wyłapanie tego drażniącego szczegółu przyszło mu naturalnie i wcale nieobojętnie - godziło niewygodą i niezręcznością. Jedyną znaną drogą wyjścia z takich okoliczności było pogorszenie sytuacji, milczał więc, ignorując jawne oznaki bólu, jakby wcale nie widział, że mimo dumnej postawy widmo kobiecego głosu słabnie, w warknięciach przypominając bardziej dogasający żar niż płomień - dopóki nie odezwała się ponownie, zasypując jaźń deszczem iskier. Może wyolbrzymiał, własna złość musiała sprowadzić je do oślepiającej iluminacji, podsycona cierpkością wymiany zdań, ale kiedy deszczówka przenikała przez materiał, spływając po ciele szczodrymi strugami, kiedy z tyłu głowy majaczyła wizja Łupinki, do której nie zdążył przed ulewą, prawdopodobnie spisując na straty niezabezpieczone materiały, kiedy gniew napływał gwałtowną falą, bo w tym wszystkim śmiała narzekać - wtedy na tamie pojawiło się pierwsze pęknięcie. Po padających słowach zatrzymał się nagle, bez ostrzeżenia zmusił Letę do skrzyżowania spojrzeń, szarpnąwszy ją krótko i mocno, przez co nie miała wyjścia - musiała obrócić się przodem do przeżartego gniewem błękitu.
- Trzeba było patrzeć pod nogi - warknął, karcąc ją gwałtownie za nieostrożność, chociaż impet słów brał się z własnych słabości, z uciekającego przez palce czasu, o którym koniecznie musiała przypomnieć, jakby presja niewystarczająco dyszała w kark. Ruszył się energicznie, nie dając kobiecie czasu na odpowiedź, gdy bez pytania wcisnął ramię pod pachę, wspierając plecy, a drugą ręką podciął jej kolana. Protestowała, czy nie - bez znaczenia, mogli się szarpać, Filch zamierzał dopiąć swego, a uszkodzona noga nie ułatwiała kobiecie zadania. Ledwo ją podniósł, już był w ruchu, nadrabiając cenny czas Lety Evans szybkim marszem, próbując ignorować mokre kosmyki własnych włosów, włażące nieprzyjemnie do oczu. - Naucz się chodzić. Co ci, kurwa, odpierdoliło żeby czytać po drodze? - zapytał wściekle, z góry zakładając, że tak właśnie było, że to wcale nie niefortunny wypadek, tylko głupia nieuwaga. Krępującą bliskość łatwiej było stłumić pretensją.
Nie dziś. Tak bardzo nie dziś. Ile dni można było utrzymywać tę samą obietnicę?
Nie oczekiwał wdzięczności, nie przywykł do niej. Ludzkie uznanie zawsze wydawało mu się podejrzane i fałszywe, może dlatego w Lecie upatrywał jakiejś pokrzywionej autentyczności, zakopanej pod dumnym charakterem. Może powinien jej posłuchać, wyprzeć się zmartwienia, zostawić samą sobie i spalić kolejny most zamiast próbować go odbudować - tak byłoby prościej, sobie oszczędziłby nerwów, jej oszczędziłby siebie, każdy powinien wyjść zadowolony, względnie nienaruszony - nie licząc uszkodzonej kostki i paru sińców. Prościej byłoby też, gdyby chciał to zrobić, tymczasem uparcie planował przetrwać najgorszy moment i jakoś przejść nad nagłą komplikacją; jeszcze rzucał idiotycznymi tekstami, chcąc nadawać pozory normalności tam, gdzie nie miały już żadnej racji bytu. Poddał się dłoniom, odsuwając w bezpieczniejsze ramy dystansu, na powrót pozwalając złości rozlać się po ciele w znajomo otrzeźwiającej fali, a palcom zacisnąć na kobiecym ramieniu w reakcji na przejęcie książkami. Typowe.
- Może tam ich miejsce - warknął w odpowiedzi, nie poświęcając ani chwili na zastanowienie się nad słowami. Nie miały znaczenia, musiał po prostu odciąć się pretensją, zarzutem, czymkolwiek, byle wypędzić z siebie niezrozumiałe zależności i spóźnione olśnienia. Nie powinien nigdy prosić jej o pomoc, nie powinien zaglądać do Ula, szukać w niej jakiegokolwiek wsparcia, a przede wszystkim - nigdy nie powinien jej tknąć. Przecież wiedział, że ludzie to tylko niepotrzebny problem, po cholerę do nich lgnął, skoro wiedział? Ale to dało się naprawić, miał wprawę, raz dwa wmusi w nią taką niechęć do swojej postaci, że sprawa rozwiąże się sama - punkt wyjścia przedstawiał się znakomicie! Niedelikatna przeprawa do ławki była buntem, chwilą wymuszonego triumfu - całkiem bestialsko udowodniał sobie, że ból Lety może go wcale nie obchodzić. Ekspresowa zmiana - jak przełącznik mugolskiej elektryczności, pstryk i światła nie ma. Nie działało, ale czy musiała to wiedzieć? Zaśmiał się otwarcie na bzdurną deklarację, gotów dystansować się tak silnie, jak było to potrzebne.
- Widzę - podsumował pogardliwie, posyłając kobiecie ostre spojrzenie, zanim odwrócił się na pięcie wraz z cennymi lekturami. Mógł je zostawić w pyle, po złości. Spodziewał się, że przez te trzy minuty Evans zdąży podjąć próby radzenia sobie samej, zaskoczyła go więc, czekając w tym samym miejscu. Zmrużył oczy, usłyszawszy pytanie, ale nie cofnął zaoferowanej dłoni. A powinien, psidwacza mać! - Przekazałem na opał, zima idzie - odciął się ze złośliwością, wstrzymując się przed komentowaniem opieszałości, z jaką decydowała się przyjąć pomoc - równie dobrze mógł rozejrzeć się za pierwszą lepszą taczką, bezceremonialnie ją tam wepchnąć i przewieźć po najbardziej wyboistych ścieżkach, może taka opcja spełniałaby standardy królowej.
- Już pędzę. Daj mi chwilę, odrąbię im nogi i wracam - odpowiedział z warkliwą niechęcią, coraz mocniej czując na barkach spiętrzony ciężar obowiązków i niedorzecznych zawiłości ludzkich relacji. W przeciwieństwie do Lety nie odwracał spojrzenia, nie unikał jej wzroku; wyłapanie tego drażniącego szczegółu przyszło mu naturalnie i wcale nieobojętnie - godziło niewygodą i niezręcznością. Jedyną znaną drogą wyjścia z takich okoliczności było pogorszenie sytuacji, milczał więc, ignorując jawne oznaki bólu, jakby wcale nie widział, że mimo dumnej postawy widmo kobiecego głosu słabnie, w warknięciach przypominając bardziej dogasający żar niż płomień - dopóki nie odezwała się ponownie, zasypując jaźń deszczem iskier. Może wyolbrzymiał, własna złość musiała sprowadzić je do oślepiającej iluminacji, podsycona cierpkością wymiany zdań, ale kiedy deszczówka przenikała przez materiał, spływając po ciele szczodrymi strugami, kiedy z tyłu głowy majaczyła wizja Łupinki, do której nie zdążył przed ulewą, prawdopodobnie spisując na straty niezabezpieczone materiały, kiedy gniew napływał gwałtowną falą, bo w tym wszystkim śmiała narzekać - wtedy na tamie pojawiło się pierwsze pęknięcie. Po padających słowach zatrzymał się nagle, bez ostrzeżenia zmusił Letę do skrzyżowania spojrzeń, szarpnąwszy ją krótko i mocno, przez co nie miała wyjścia - musiała obrócić się przodem do przeżartego gniewem błękitu.
- Trzeba było patrzeć pod nogi - warknął, karcąc ją gwałtownie za nieostrożność, chociaż impet słów brał się z własnych słabości, z uciekającego przez palce czasu, o którym koniecznie musiała przypomnieć, jakby presja niewystarczająco dyszała w kark. Ruszył się energicznie, nie dając kobiecie czasu na odpowiedź, gdy bez pytania wcisnął ramię pod pachę, wspierając plecy, a drugą ręką podciął jej kolana. Protestowała, czy nie - bez znaczenia, mogli się szarpać, Filch zamierzał dopiąć swego, a uszkodzona noga nie ułatwiała kobiecie zadania. Ledwo ją podniósł, już był w ruchu, nadrabiając cenny czas Lety Evans szybkim marszem, próbując ignorować mokre kosmyki własnych włosów, włażące nieprzyjemnie do oczu. - Naucz się chodzić. Co ci, kurwa, odpierdoliło żeby czytać po drodze? - zapytał wściekle, z góry zakładając, że tak właśnie było, że to wcale nie niefortunny wypadek, tylko głupia nieuwaga. Krępującą bliskość łatwiej było stłumić pretensją.
note by note
bruise by bruise
bruise by bruise
Miałam go serdecznie dosyć. Jego jarzących się wiecznym niezadowoleniem oczu, linii jego ust, którą grawitacja ściągała u dołu w kącikach, jego charakteru, który raził mnie nagłym olśnieniem wszystkich wad - czy to istniejących, czy wygodnie wyolbrzymionych. Do osoby Argusa dopisywałam bowiem każdą ujmę, na jaką akurat wpadłam, jakbym wsuwała dłoń do spowitego tajemnicą worka, z którego wyciągałam karteczkę z nakreśloną skazą, byle jaką, przypadkową, ważne jednak, że możliwą do uzupełnienia jego wyobrażenia. Od dnia ogniska prześladowały mnie myśli, których wcale sobie nie życzyłam. Nawracały podczas parnych sierpniowych nocy, kiedy kołdra nieprzyjemnie lepiła się do ciała, a powietrze wydawało się wydrapywać w powłoce płuc wzorzyste szramy. Stając przede mną, przypominał mi o nich tak boleśnie i wyraźnie, że miałam ochotę uderzyć go w twarz i odesłać do piekła, z którego wypełznął - lecz on usilnie tkwił obok, nieprzejęty próbami skrócenia spotkania ani moją chmurną miną.
- Nie bądź bałwanem, książki to skarbnica. Mógłbyś się o tym przekonać, gdybyś tylko czasem spróbował użyć oczu do przeczytania czegoś innego niż nuty - warknęłam, nie zastanawiając się nad tym, czy odbieram jego komentarz jako potwarz dla mojego honoru i pasji, czy może widzę w tym jedynie okazję do kolejnej uszczypliwości, wymierzanej na oślep, w szale emocji, do których nigdy bym się nie przyznała. Zresztą wierzyłam, że utrata rezonu nie jest w moim stylu, uważałam się za osobę opanowaną (jakim cudem?) i rozsądną, zdolną powstrzymać (ach tak, czyżby?) wpływ uczuć na słowa wymykające się przez linię gardła. Nawet teraz, mierząc go wzrokiem tak wrogim i ostrym jak brzytwa, wierzyłam, że zachowywałam perfekcyjny spokój. Zaskakujące, że wśród dzieci mój prawdziwy charakter łagodniał i zjednywałam je sobie bez trudu, zaskarbiając sobie sympatię i zaufanie, lecz przywiększości niektórych dorosłych przemieniałam się w kipiący wulkan. Przy nim - z pewnością, Argus powodował, że moje serce szarpało się w piersi do granicy bólu, rozjuszone i zamroczone szałem jak poszukujący ofiary drapieżnik.
Choć korciło, by spróbować samotnej wędrówki w kierunku domu, zdecydowałam się być uprzejmą i urzeczywistnić pragnienie, na jakim tak mu zależało, a więc poczekałam na niego na ławce, podejrzliwym wzrokiem poszukując u jego boku lektur pozostawionych w budynku sowiej poczty, gdy wreszcie powrócił. Durnowaty komentarz aż zapiekł moje policzki, niosąc gorejący szkarłatem rumieniec furii. - Uważaj. Następnym, co pójdzie na opał, będzie twój złoty łeb - burknęłam gniewnie, wcale nie uznając jego odpowiedzi za zabawną. W innych okolicznościach - owszem, parsknęłabym, kwitując to kolejną porcją ironii, teraz jednak marzyłam o tym, by sięgnąć po nożyczki i obciąć mu każdy blond pukiel z osobna. Pamiętałam ich miękkość, to, jak skrzyły się bogactwem tint w blasku ogniska, pamiętałam nawet ich przeklęty zapach, a to znaczyło, że mnie irytowały. Jak wszystko inne, co go tworzyło.
- Nie możesz raz powiedzieć czegoś normalnie? - syknęłam, rozdrażniona tym, jak bardzo nie docenił mojej pojednawczej dłoni. Wspierając się na jego ramieniu, nie omieszkałam wcisnąć łokcia pod jego żebra, mając nadzieję, że uderzyłam w czuły punkt. Poczynał sobie zbyt śmiało, a to, że pomagał mi dotrzeć do lecznicy wcale nie zmazywało jego win, tych nagromadziło się za wiele. Dolina przed nami wręcz skwierczała od sierpniowego gorąca; jasność słonecznych refleksów splatała się z czerwonym warkoczem komety, powietrze stawało się parne, bo świat coraz mocniej szykował się na burzę. W końcu szwadron ciężkich, szarych chmur zasłonił obie gwiazdy i mogłam wreszcie przestać mrużyć oczy, choć wciąż nie odwróciłam jeszcze wzroku na Argusa, kuśtykając nieudolnie u jego boku. Kostka przeszywała mnie bólem, ilekroć opierałam na niej większy ciężar, i sama myśl o tym, że mogłabym zostać unieruchomiona na kilka dni potęgowała gniew, który w sobie czułam, mknący w jego kierunku, w zemście za to, że... Że czegoś mi odmówił. Czegoś, na co nagle liczyłam, czemu chciałam się poddać, w czym chciałam utonąć. Jak mógł? Dlaczego wtedy stchórzył? Te pytania mnie nie opuszczały, aż zrozumiałam, że dla niego była to tylko gra, kolejny głupi dowcip.
Deszcz skapujący z niebios nie zmywał gorąca, które pożerało moje trzewia, choć ubrania przemakały i przyjemnie chłodziły rozgrzaną skórę. Strąki kasztanowych kosmyków otulały ramy mojej twarzy, podobnie jak pszeniczne pukle niewątpliwie musiały przylegać teraz do twarzy Argusa, jednak odmówiłam sobie chęci zwrócenia ku nim wzroku. Niedoczekanie. Mokre koty nie wyglądały zresztą zbyt ładnie, wolałam uważać zatem, że i on wyglądałby jak wypłosz.
Wypłosz, który nie zamierzał na mnie czekać. Syknęłam, gdy mnie ku sobie odwrócił, w końcu napotykając jego roziskrzony wzrok, ciskający gromy, podobnie jak błyskawica, która nagle przecięła niebo gdzieś w oddali. Szarpał mną tak, jakbym już do niego należała, a przecież nie miał do mnie żadnych praw - odszarpnęłam się zatem, usiłując cofnąć się przynajmniej o pół kroku.
- Trzeba było nie podstawiać mi swojej - żachnęłam się ostro, chociaż oboje wiedzieliśmy, że Argus tego nie zrobił, kiedy upadałam nawet nie było go w pobliżu. Chciałam dodać coś jeszcze, zaznaczyć, że nie zapomnę mu tej obrazy ani haniebnego zachowania, którym się wykazał, gdy rzekomo podkładał mi nogę, lecz świat nagle zawirował wokół mnie i poczucie niestabilnego gruntu pod stopami zakołysało się w niebycie. Zanim zdałam sobie sprawę z tego, co robił, już byłam w jego ramionach, zamknięta w szczelnej, silnej ramie, sapiąca ze zdumienia i złości; uderzyłam go w bark otwartą dłonią. - Zwariowałeś do reszty? - fuknęłam, wijąc się w potrzasku jego rąk. Oprószona kroplami deszczu skóra pachniała jak pergamin, mięta, kocia sierść i coś chemicznego, a miejsca, gdzie stykała się z moją wydawały się dziwnie i zupełnie nieprzyjemnie naelektryzowane. Co za prostak! Co za cham! Co on sobie myślał? Że będę zachwycać się jego samczą inicjatywą, westchnę w podziwie i poproszę, by od dziś już zawsze nosił mnie na rękach? - Nie czytałam, panie Filch, to droga była nierówna - wycedziłam dobitnie (i kłamliwie), zadzierając podbródek z wypełniającą mnie po brzegi dumą. - Książki, z którymi Merlin jeden wie co zrobiłeś, wzięłam do szkoły przez przypadek i zamierzałam je wymienić po ugotowaniu obiadu dla Orpheusa, co teraz, jak widać, oddala się w czasie przez to... to całe diabelstwo. Przez to, że ktoś nie potrafi zapewnić nam prostej ścieżki, i przez to, że ja, oczywiście ja, musiałam na niej wywinąć hipogryfa - przy ostatnich słowach mój głos zadrżał, zdradzając prawdziwą zgryzotę, którą do tej pory tak usilnie próbowałam utrzymać na smyczy. Intensywnie zacinający deszcz obmywał nasze twarze, Dolina wydawała się szara i ponura, w kotlinach zaczynały buszować kałuże; od lecznicy dzielił nas jeszcze kawałek. Był na tyle silny, by mnie tam donieść? - Skończyłeś piosenkę? - wypaliłam, by zmienić temat i zatuszować chwilowo przemawiającą przeze mnie słabość, jeszcze mocniej zadarłszy przy tym brodę, z zębami naciskającymi na dolną wargę.
- Nie bądź bałwanem, książki to skarbnica. Mógłbyś się o tym przekonać, gdybyś tylko czasem spróbował użyć oczu do przeczytania czegoś innego niż nuty - warknęłam, nie zastanawiając się nad tym, czy odbieram jego komentarz jako potwarz dla mojego honoru i pasji, czy może widzę w tym jedynie okazję do kolejnej uszczypliwości, wymierzanej na oślep, w szale emocji, do których nigdy bym się nie przyznała. Zresztą wierzyłam, że utrata rezonu nie jest w moim stylu, uważałam się za osobę opanowaną (jakim cudem?) i rozsądną, zdolną powstrzymać (ach tak, czyżby?) wpływ uczuć na słowa wymykające się przez linię gardła. Nawet teraz, mierząc go wzrokiem tak wrogim i ostrym jak brzytwa, wierzyłam, że zachowywałam perfekcyjny spokój. Zaskakujące, że wśród dzieci mój prawdziwy charakter łagodniał i zjednywałam je sobie bez trudu, zaskarbiając sobie sympatię i zaufanie, lecz przy
Choć korciło, by spróbować samotnej wędrówki w kierunku domu, zdecydowałam się być uprzejmą i urzeczywistnić pragnienie, na jakim tak mu zależało, a więc poczekałam na niego na ławce, podejrzliwym wzrokiem poszukując u jego boku lektur pozostawionych w budynku sowiej poczty, gdy wreszcie powrócił. Durnowaty komentarz aż zapiekł moje policzki, niosąc gorejący szkarłatem rumieniec furii. - Uważaj. Następnym, co pójdzie na opał, będzie twój złoty łeb - burknęłam gniewnie, wcale nie uznając jego odpowiedzi za zabawną. W innych okolicznościach - owszem, parsknęłabym, kwitując to kolejną porcją ironii, teraz jednak marzyłam o tym, by sięgnąć po nożyczki i obciąć mu każdy blond pukiel z osobna. Pamiętałam ich miękkość, to, jak skrzyły się bogactwem tint w blasku ogniska, pamiętałam nawet ich przeklęty zapach, a to znaczyło, że mnie irytowały. Jak wszystko inne, co go tworzyło.
- Nie możesz raz powiedzieć czegoś normalnie? - syknęłam, rozdrażniona tym, jak bardzo nie docenił mojej pojednawczej dłoni. Wspierając się na jego ramieniu, nie omieszkałam wcisnąć łokcia pod jego żebra, mając nadzieję, że uderzyłam w czuły punkt. Poczynał sobie zbyt śmiało, a to, że pomagał mi dotrzeć do lecznicy wcale nie zmazywało jego win, tych nagromadziło się za wiele. Dolina przed nami wręcz skwierczała od sierpniowego gorąca; jasność słonecznych refleksów splatała się z czerwonym warkoczem komety, powietrze stawało się parne, bo świat coraz mocniej szykował się na burzę. W końcu szwadron ciężkich, szarych chmur zasłonił obie gwiazdy i mogłam wreszcie przestać mrużyć oczy, choć wciąż nie odwróciłam jeszcze wzroku na Argusa, kuśtykając nieudolnie u jego boku. Kostka przeszywała mnie bólem, ilekroć opierałam na niej większy ciężar, i sama myśl o tym, że mogłabym zostać unieruchomiona na kilka dni potęgowała gniew, który w sobie czułam, mknący w jego kierunku, w zemście za to, że... Że czegoś mi odmówił. Czegoś, na co nagle liczyłam, czemu chciałam się poddać, w czym chciałam utonąć. Jak mógł? Dlaczego wtedy stchórzył? Te pytania mnie nie opuszczały, aż zrozumiałam, że dla niego była to tylko gra, kolejny głupi dowcip.
Deszcz skapujący z niebios nie zmywał gorąca, które pożerało moje trzewia, choć ubrania przemakały i przyjemnie chłodziły rozgrzaną skórę. Strąki kasztanowych kosmyków otulały ramy mojej twarzy, podobnie jak pszeniczne pukle niewątpliwie musiały przylegać teraz do twarzy Argusa, jednak odmówiłam sobie chęci zwrócenia ku nim wzroku. Niedoczekanie. Mokre koty nie wyglądały zresztą zbyt ładnie, wolałam uważać zatem, że i on wyglądałby jak wypłosz.
Wypłosz, który nie zamierzał na mnie czekać. Syknęłam, gdy mnie ku sobie odwrócił, w końcu napotykając jego roziskrzony wzrok, ciskający gromy, podobnie jak błyskawica, która nagle przecięła niebo gdzieś w oddali. Szarpał mną tak, jakbym już do niego należała, a przecież nie miał do mnie żadnych praw - odszarpnęłam się zatem, usiłując cofnąć się przynajmniej o pół kroku.
- Trzeba było nie podstawiać mi swojej - żachnęłam się ostro, chociaż oboje wiedzieliśmy, że Argus tego nie zrobił, kiedy upadałam nawet nie było go w pobliżu. Chciałam dodać coś jeszcze, zaznaczyć, że nie zapomnę mu tej obrazy ani haniebnego zachowania, którym się wykazał, gdy rzekomo podkładał mi nogę, lecz świat nagle zawirował wokół mnie i poczucie niestabilnego gruntu pod stopami zakołysało się w niebycie. Zanim zdałam sobie sprawę z tego, co robił, już byłam w jego ramionach, zamknięta w szczelnej, silnej ramie, sapiąca ze zdumienia i złości; uderzyłam go w bark otwartą dłonią. - Zwariowałeś do reszty? - fuknęłam, wijąc się w potrzasku jego rąk. Oprószona kroplami deszczu skóra pachniała jak pergamin, mięta, kocia sierść i coś chemicznego, a miejsca, gdzie stykała się z moją wydawały się dziwnie i zupełnie nieprzyjemnie naelektryzowane. Co za prostak! Co za cham! Co on sobie myślał? Że będę zachwycać się jego samczą inicjatywą, westchnę w podziwie i poproszę, by od dziś już zawsze nosił mnie na rękach? - Nie czytałam, panie Filch, to droga była nierówna - wycedziłam dobitnie (i kłamliwie), zadzierając podbródek z wypełniającą mnie po brzegi dumą. - Książki, z którymi Merlin jeden wie co zrobiłeś, wzięłam do szkoły przez przypadek i zamierzałam je wymienić po ugotowaniu obiadu dla Orpheusa, co teraz, jak widać, oddala się w czasie przez to... to całe diabelstwo. Przez to, że ktoś nie potrafi zapewnić nam prostej ścieżki, i przez to, że ja, oczywiście ja, musiałam na niej wywinąć hipogryfa - przy ostatnich słowach mój głos zadrżał, zdradzając prawdziwą zgryzotę, którą do tej pory tak usilnie próbowałam utrzymać na smyczy. Intensywnie zacinający deszcz obmywał nasze twarze, Dolina wydawała się szara i ponura, w kotlinach zaczynały buszować kałuże; od lecznicy dzielił nas jeszcze kawałek. Był na tyle silny, by mnie tam donieść? - Skończyłeś piosenkę? - wypaliłam, by zmienić temat i zatuszować chwilowo przemawiającą przeze mnie słabość, jeszcze mocniej zadarłszy przy tym brodę, z zębami naciskającymi na dolną wargę.
Leta Evans
Zawód : nauczycielka historii magii w Dolinie Godryka, pomoc w pszczelej hodowli
Wiek : 24
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Wdowa
i know those eyes.
this man is dead.
this man is dead.
OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 11+3
SPRAWNOŚĆ : 4+3
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Strona 25 z 25 • 1 ... 14 ... 23, 24, 25
Plac główny
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka