Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Martwe drzewo
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Martwe drzewo
Na skraju otaczającego Dolinę Godryka lasu, tuż przy końcu jednej z uliczek, rośnie rozłożyste, martwe drzewo: przez cały rok pozbawione liści, rozciąga nad niewielką polaną łyse gałęzie, dla niektórych z mieszkańców stanowiąc sól w oku, dla innych – ulubione miejsce spotkań. Chociaż nie wiadomo, dlaczego właściwie obumarło, to okoliczni czarodzieje jednogłośnie łączą ten moment z dniem, w którym Albus Dumbledore, przez wiele lat mieszkający w Dolinie Godryka, odszedł, przegrywając sławny pojedynek z Gellertem Grindelwaldem. O ile wierzyć można tym opowieściom, to właśnie wtedy z drzewa opadły wszystkie liście, a kora zaczęła wysychać, przybierając jasną, prawie białą barwę, na której ciemniejszymi liniami wyryte są inicjały poległego czarodzieja.
Drzewo samo w sobie wygląda dosyć tajemniczo, najpiękniejsze staje się jednak późnym wieczorem, gdy robi się ciemno, a na jego gałęziach zasiadają setki zamieszkujących pusty pień elfów, które z jakiegoś powodu – być może ze względu na porzucenie tego miejsca przez nieśmiałki – szczególnie upodobały sobie martwą roślinę. Ich skrzydełka, lśniące jasno w świetle księżyca, przypominają poruszane wiatrem, srebrzyste liście, a z samej korony przez całą noc dobiegają elfie śpiewy i radosne chichoty, rozpoznawalne tylko dla zaznajomionych z tym gatunkiem czarodziejów.
Elfy zamieszkujące drzewo rzadko kiedy zaczepiają ludzi, uwielbiają jednak słuchać opowieści. Jeżeli historia im się podoba, zlatują niżej, obsiadając mówiącego i obsypując go kolorowym brokatem; mówi się też, że za najpiękniejsze historie odwdzięczają się dobrymi życzeniami, a te wypowiedziane w ich kierunku lubią się spełniać. Należy jednak uważać, bo próżne elfy łatwo jest urazić, narażając się na ich gniew.
Aby opowiedzieć historię elfom, należy – znajdując się bezpośrednio pod drzewem – zawrzeć ją w poście, a następnie wykonać rzut kością k100, do wyniku doliczając bonus z biegłości retoryki. Otrzymany wynik należy zinterpretować zgodnie z poniższą rozpiską:
krytyczna porażka – opowiadającemu udaje się, dosyć pechowo, urazić elfią dumę; podnoszą zbiorowy krzyk, otaczają delikwenta chmurą i zmuszają do opuszczenia polany (należy opuścić lokację); mimo że zazwyczaj nie bywają pamiętliwe, będą reagować podobnie przez kolejny miesiąc – za każdym razem, gdy osoba, która wypadła z ich łask, znajdzie się blisko;
10 lub mniej – elfy stają się rozdrażnione i zdenerwowane; zlatują niżej, ale tylko po to, by dmuchnąć opowiadającemu kolorowym brokatem w oczy;
11 - 50 – elfy przysiadają na niższych gałęziach i przysłuchują się uprzejmie, ale zachowują dystans;
51 - 90 – elfy przysiadają na niskich gałęziach, trawie i szacie czarodzieja, śpiewają w akompaniamencie do historii i obsypują opowiadającego (oraz jego ewentualnych towarzyszy) kolorowym pyłkiem;
90 i więcej – elfy są oczarowane opowieścią; nie tylko zlatują na polanę, przyozdabiając ją całą trzepoczącymi skrzydełkami, ale też obdarowują opowiadającego dobrymi życzeniami, chroniącymi przed nieszczęściem: przez cały trwający miesiąc fabularny nie dotyczą go efekty krytycznych porażek;
krytyczny sukces – zachwycone elfy godzą się na spełnienie jednego życzenia postaci* – należy skontaktować się z Mistrzem Gry.
*Na miarę swoich możliwości; magia elfów jest słabsza niż ta należąca do czarodziejów, nie są zdolne do odebrania komuś życia urokiem ani zaprowadzenia pokoju na świecie.
Drzewo samo w sobie wygląda dosyć tajemniczo, najpiękniejsze staje się jednak późnym wieczorem, gdy robi się ciemno, a na jego gałęziach zasiadają setki zamieszkujących pusty pień elfów, które z jakiegoś powodu – być może ze względu na porzucenie tego miejsca przez nieśmiałki – szczególnie upodobały sobie martwą roślinę. Ich skrzydełka, lśniące jasno w świetle księżyca, przypominają poruszane wiatrem, srebrzyste liście, a z samej korony przez całą noc dobiegają elfie śpiewy i radosne chichoty, rozpoznawalne tylko dla zaznajomionych z tym gatunkiem czarodziejów.
Elfy zamieszkujące drzewo rzadko kiedy zaczepiają ludzi, uwielbiają jednak słuchać opowieści. Jeżeli historia im się podoba, zlatują niżej, obsiadając mówiącego i obsypując go kolorowym brokatem; mówi się też, że za najpiękniejsze historie odwdzięczają się dobrymi życzeniami, a te wypowiedziane w ich kierunku lubią się spełniać. Należy jednak uważać, bo próżne elfy łatwo jest urazić, narażając się na ich gniew.
Aby opowiedzieć historię elfom, należy – znajdując się bezpośrednio pod drzewem – zawrzeć ją w poście, a następnie wykonać rzut kością k100, do wyniku doliczając bonus z biegłości retoryki. Otrzymany wynik należy zinterpretować zgodnie z poniższą rozpiską:
krytyczna porażka – opowiadającemu udaje się, dosyć pechowo, urazić elfią dumę; podnoszą zbiorowy krzyk, otaczają delikwenta chmurą i zmuszają do opuszczenia polany (należy opuścić lokację); mimo że zazwyczaj nie bywają pamiętliwe, będą reagować podobnie przez kolejny miesiąc – za każdym razem, gdy osoba, która wypadła z ich łask, znajdzie się blisko;
10 lub mniej – elfy stają się rozdrażnione i zdenerwowane; zlatują niżej, ale tylko po to, by dmuchnąć opowiadającemu kolorowym brokatem w oczy;
11 - 50 – elfy przysiadają na niższych gałęziach i przysłuchują się uprzejmie, ale zachowują dystans;
51 - 90 – elfy przysiadają na niskich gałęziach, trawie i szacie czarodzieja, śpiewają w akompaniamencie do historii i obsypują opowiadającego (oraz jego ewentualnych towarzyszy) kolorowym pyłkiem;
90 i więcej – elfy są oczarowane opowieścią; nie tylko zlatują na polanę, przyozdabiając ją całą trzepoczącymi skrzydełkami, ale też obdarowują opowiadającego dobrymi życzeniami, chroniącymi przed nieszczęściem: przez cały trwający miesiąc fabularny nie dotyczą go efekty krytycznych porażek;
krytyczny sukces – zachwycone elfy godzą się na spełnienie jednego życzenia postaci* – należy skontaktować się z Mistrzem Gry.
*Na miarę swoich możliwości; magia elfów jest słabsza niż ta należąca do czarodziejów, nie są zdolne do odebrania komuś życia urokiem ani zaprowadzenia pokoju na świecie.
Lokacja zawiera kości.
BRENDAN, HANNAH
Skupienie na sobie uwagi elfów nie należało tego wieczora do rzeczy łatwych – wokół drzewa kręciło się sporo czarodziejów, liczących na spełnienie noworocznych życzeń – ale Hannah zdecydowała się spróbować zaimponować im tańcem. Szło jej wyjątkowo dobrze, poruszała się płynnie w rytmie dobiegającej z placu muzyki, przyciągając spojrzenia nie tylko skrzydlatych istot – które zbliżyły się, wirując dookoła i dołączając się do tańca – ale również grupki stojącej nieco na uboczu młodych czarodziejów, którzy zaczęli poszturchiwać się i wskazywać w jej kierunku. Do porządku przywołało ich pojawienie się obok Wrightówny Brendana. Elfy latały przez chwilę wokół was, śmiejąc się i obsypując was srebrno-złotym pyłem, a finalnie spełniając wypowiedziane głośno życzenie Hannah – i wrzucając jej do kieszeni trzeci, ostatni już kluczyk.
Ktoś musiał obserwować wasze zmagania – a może nie tylko wasze? – bo gdy występujący na scenie Rick Charlie i Jego Zmiatacze skończyli wykonywać coraz popularniejsze już Wypędzić ghula, muzyka umilkła, a po Dolinie Godryka potoczyły się słowa wokalisty. – Ta piosenka została zadedykowana przez anonimowego czarodzieja, dla wszystkich, którym nie jest obce zmaganie się ze szkodnikami; oby w Nowym Roku było ich coraz mniej – powiedział, odczytując słowa z niewielkiego skrawka pergaminu. – Mamy też do przekazania prośbę od organizatorów trwającego właśnie poszukiwania skarbu, żeby wszyscy uczestnicy, oraz ci, którzy chcieliby obejrzeć rozstrzygnięcie, wyruszyli w tej chwili w kierunku namiotu przy kolejowym trakcie – wygląda na to, że niektórzy wykonali już swoje zadanie! – Zaraz po tych słowach wszystkie klucze, za wyjątkiem tych, które mieliście już ze sobą, rozpłynęły się w powietrzu. – Życzymy poszukiwaczom powodzenia, a w międzyczasie mamy kolejną dedykację. – Odchrząknął. – Rudowłosa Liljo! Zgłodniałem i zmarzłem na tyle, że bez ciebie żaden piernikowy tłuczek czy grzane wino nie da rady postawić mnie na nogi. Twoja, stęskniona, wyczekująca przy bufecie Najlepsza Kanapka z Serem – przeczytał; zaraz potem rozległy się pierwsze nuty zadedykowanego utworu, Uciekasz mi jak znicz.
Wszystkich – bez względu na to, ile udało wam się zdobyć kluczy – zapraszam do powrotu na trakt kolejowy, gdzie odbędzie się ostatnia część zabawy. Czas na odpis wynosi – standardowo – 48 godzin.
Skupienie na sobie uwagi elfów nie należało tego wieczora do rzeczy łatwych – wokół drzewa kręciło się sporo czarodziejów, liczących na spełnienie noworocznych życzeń – ale Hannah zdecydowała się spróbować zaimponować im tańcem. Szło jej wyjątkowo dobrze, poruszała się płynnie w rytmie dobiegającej z placu muzyki, przyciągając spojrzenia nie tylko skrzydlatych istot – które zbliżyły się, wirując dookoła i dołączając się do tańca – ale również grupki stojącej nieco na uboczu młodych czarodziejów, którzy zaczęli poszturchiwać się i wskazywać w jej kierunku. Do porządku przywołało ich pojawienie się obok Wrightówny Brendana. Elfy latały przez chwilę wokół was, śmiejąc się i obsypując was srebrno-złotym pyłem, a finalnie spełniając wypowiedziane głośno życzenie Hannah – i wrzucając jej do kieszeni trzeci, ostatni już kluczyk.
Ktoś musiał obserwować wasze zmagania – a może nie tylko wasze? – bo gdy występujący na scenie Rick Charlie i Jego Zmiatacze skończyli wykonywać coraz popularniejsze już Wypędzić ghula, muzyka umilkła, a po Dolinie Godryka potoczyły się słowa wokalisty. – Ta piosenka została zadedykowana przez anonimowego czarodzieja, dla wszystkich, którym nie jest obce zmaganie się ze szkodnikami; oby w Nowym Roku było ich coraz mniej – powiedział, odczytując słowa z niewielkiego skrawka pergaminu. – Mamy też do przekazania prośbę od organizatorów trwającego właśnie poszukiwania skarbu, żeby wszyscy uczestnicy, oraz ci, którzy chcieliby obejrzeć rozstrzygnięcie, wyruszyli w tej chwili w kierunku namiotu przy kolejowym trakcie – wygląda na to, że niektórzy wykonali już swoje zadanie! – Zaraz po tych słowach wszystkie klucze, za wyjątkiem tych, które mieliście już ze sobą, rozpłynęły się w powietrzu. – Życzymy poszukiwaczom powodzenia, a w międzyczasie mamy kolejną dedykację. – Odchrząknął. – Rudowłosa Liljo! Zgłodniałem i zmarzłem na tyle, że bez ciebie żaden piernikowy tłuczek czy grzane wino nie da rady postawić mnie na nogi. Twoja, stęskniona, wyczekująca przy bufecie Najlepsza Kanapka z Serem – przeczytał; zaraz potem rozległy się pierwsze nuty zadedykowanego utworu, Uciekasz mi jak znicz.
Wszystkich – bez względu na to, ile udało wam się zdobyć kluczy – zapraszam do powrotu na trakt kolejowy, gdzie odbędzie się ostatnia część zabawy. Czas na odpis wynosi – standardowo – 48 godzin.
| po poszukiwaniu skarbu
Wraz z Jennifer oddalały się niespiesznie od namiotu, w którym chwilę temu podsumowano konkurencję i wręczono kuferki z nagrodami. Śnieg skrzypiał pod ich butami, gdy stawiały miarowe kroki. Była zima, więc szybko robiło się ciemno, a Charlie, nie znająca wioski, miała pewien problem się w niej rozeznać, bo choć nadal miała przy sobie mapę, w ciemności coraz mniej było widać. Ale po uliczkach wciąż kręcili się czarodzieje, do rozpoczęcia kolejnej zabawy pozostało trochę czasu, ale Charlie nie była pewna, czy na nią iść. Może tylko pójdzie popatrzeć i pokibicować, bo nie miała odwagi nałożyć łyżew i jeszcze się na nich ścigać, kompletnie nie potrafiła jeździć i z pewnością od razu wywinęłaby spektakularnego orła.
Skupiła się na Jenny, która najwyraźniej nie chciała rozmawiać w namiocie i wolała udać się w jakieś mniej uczęszczane miejsce, co też zrobiły.
– Wszystko w porządku? Jak minęły ci ostatnie tygodnie? – zapytała ją w pewnym momencie. Miała nadzieję że ostatni czas upłynął jej względnie spokojnie mimo anomalii. Ale tych już nie było, więc wszyscy mogli odetchnąć z ulgą, choć tylko niewielka część magicznego społeczeństwa znała prawdę. Reszta zapewne była karmiona kłamstwami, że to ministerstwo ocaliło świat przed złymi mocami. –Jak ci się podobało? Widziałam, że byłaś w parze z moim drogim kuzynem, Benem – uśmiechnęła się na wyobrażenie drobnej, młodziutkiej Jenny i jej wielkiego, potężnego krewnego. Przy nim młoda dziewczyna na pewno była bezpieczna podczas zabawy, choć Charlie miała wrażenie, że temu wiotkiemu dziewczęciu wcale nie brakowało hartu ducha. Zapewne miała go w sobie więcej niż niepewna siebie i nieśmiała Charlene. - Masz jakieś wieści o... naszej wspólnej znajomej? – spytała jeszcze. Sama nie słyszała nic o uzdrowicielce, która je ze sobą zapoznała. Nie wiedziała, czy kobieta znalazła się i czy żyje, ale chciała wierzyć w pomyślny finał, tak jak w przypadku Very. Niczego teraz nie pragnęła równie mocno jak odzyskania siostry całej i zdrowej. – Podejrzewam, że pewnie potrzebujesz jakiegoś eliksiru?
To wydawało jej się najbardziej prawdopodobne, bo przecież to właśnie eliksiry początkowo je połączyły. Jenny często pośredniczyła między Charlie a znajomą uzdrowicielką, gdy ta nie miała czasu sama wpaść po kolejne zamówione fiolki. A Charlie zaczęła lubić tę dziewczynę, która jawiła jej się jako osoba bardzo osamotniona, ale i zaradna i dzielna.
Dotarły prawdopodobnie gdzieś w okolicy martwego drzewa. Nawet w półmroku było widać oddalone o może dwadzieścia, trzydzieści metrów uschnięte drzewo o jasnych, poskręcanych gałęziach, odróżniające się na tle otoczenia. W pobliżu nie było widać nikogo, ale docierały tu dźwięki muzyki nadpływające z placu głównego, nie były aż tak daleko od centrum.
Wraz z Jennifer oddalały się niespiesznie od namiotu, w którym chwilę temu podsumowano konkurencję i wręczono kuferki z nagrodami. Śnieg skrzypiał pod ich butami, gdy stawiały miarowe kroki. Była zima, więc szybko robiło się ciemno, a Charlie, nie znająca wioski, miała pewien problem się w niej rozeznać, bo choć nadal miała przy sobie mapę, w ciemności coraz mniej było widać. Ale po uliczkach wciąż kręcili się czarodzieje, do rozpoczęcia kolejnej zabawy pozostało trochę czasu, ale Charlie nie była pewna, czy na nią iść. Może tylko pójdzie popatrzeć i pokibicować, bo nie miała odwagi nałożyć łyżew i jeszcze się na nich ścigać, kompletnie nie potrafiła jeździć i z pewnością od razu wywinęłaby spektakularnego orła.
Skupiła się na Jenny, która najwyraźniej nie chciała rozmawiać w namiocie i wolała udać się w jakieś mniej uczęszczane miejsce, co też zrobiły.
– Wszystko w porządku? Jak minęły ci ostatnie tygodnie? – zapytała ją w pewnym momencie. Miała nadzieję że ostatni czas upłynął jej względnie spokojnie mimo anomalii. Ale tych już nie było, więc wszyscy mogli odetchnąć z ulgą, choć tylko niewielka część magicznego społeczeństwa znała prawdę. Reszta zapewne była karmiona kłamstwami, że to ministerstwo ocaliło świat przed złymi mocami. –Jak ci się podobało? Widziałam, że byłaś w parze z moim drogim kuzynem, Benem – uśmiechnęła się na wyobrażenie drobnej, młodziutkiej Jenny i jej wielkiego, potężnego krewnego. Przy nim młoda dziewczyna na pewno była bezpieczna podczas zabawy, choć Charlie miała wrażenie, że temu wiotkiemu dziewczęciu wcale nie brakowało hartu ducha. Zapewne miała go w sobie więcej niż niepewna siebie i nieśmiała Charlene. - Masz jakieś wieści o... naszej wspólnej znajomej? – spytała jeszcze. Sama nie słyszała nic o uzdrowicielce, która je ze sobą zapoznała. Nie wiedziała, czy kobieta znalazła się i czy żyje, ale chciała wierzyć w pomyślny finał, tak jak w przypadku Very. Niczego teraz nie pragnęła równie mocno jak odzyskania siostry całej i zdrowej. – Podejrzewam, że pewnie potrzebujesz jakiegoś eliksiru?
To wydawało jej się najbardziej prawdopodobne, bo przecież to właśnie eliksiry początkowo je połączyły. Jenny często pośredniczyła między Charlie a znajomą uzdrowicielką, gdy ta nie miała czasu sama wpaść po kolejne zamówione fiolki. A Charlie zaczęła lubić tę dziewczynę, która jawiła jej się jako osoba bardzo osamotniona, ale i zaradna i dzielna.
Dotarły prawdopodobnie gdzieś w okolicy martwego drzewa. Nawet w półmroku było widać oddalone o może dwadzieścia, trzydzieści metrów uschnięte drzewo o jasnych, poskręcanych gałęziach, odróżniające się na tle otoczenia. W pobliżu nie było widać nikogo, ale docierały tu dźwięki muzyki nadpływające z placu głównego, nie były aż tak daleko od centrum.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Po rozmowie z mamą, doszedł do wniosku że lepiej będzie jednak znaleźć ojca, bo słabo jeśli zostanie złapany i oskarżony o jakieś zamachy czy niebezpieczne działanie. No i w sumie to chciał wziąć w tym udział bo wydawało się wszystko super. Narazie więc zarzucił szukanie Clary - nie wątpił, że ta trafiła po drodze na niejedno towarzystwo i poradzi sobie bez niego jakiś czas. Wszedł w las bardziej na obrzeżach, gdzie znajdował się namiot z fajerwerkami. O jego położenie z resztą dowiedział się właśnie od taty.Znalezienie ojca zajęło mu dobrą chwilę. Było już bardzo ciemno, a spodziewał się że starszy Bott zadbał o to, żeby nazbyt nie rzucać się w oczy. Wystarczy w końcu jeden bystrzejszy członek organizacji i po planie.
- Co ci tyle czasu zajmuje? - spytał szeptem, kiedy wyłapał kucającą między drzewami sylwetkę i zbliżył się dość, żeby móc do niego po cichu mówić. Kucnął też obok, żeby być mniej widocznym i rozejrzał się, zgadywał że pewnie ktoś powinien tego namiotu pilnować. Może to dlatego tata nadal nie wrócił? Uśmiechnął się wesoło, może trochę za wesoło, trochę już był spity. - Nie ma szans, że sobie pójdę, jak nas dorwą to najwyżej razem pozwiedzamy Tower. - dodał cicho, ze śmiechem. W sumie to nie miał pojęcia, co im może grozić, pewnie nic wielkiego, choć z drugiej strony pewnie zależy na jakim etapie ich dorwą. Nie zastanawiał się jednak nad tym za mocno, a po prostu zakładał, że się uda - no bo co mogłoby pójść nie tak?
- Poza tym jeśli się nie uda i nas złapią to przyda się ktoś kto odwróci uwagę mamy od ciebie. - dodał wielkodusznie, zaglądając zza drzewa w kierunku namiotu. - Pilnuje tego ktoś w ogóle?
Dodał. Szeptał oczywiście, to przecież ważna misja i nie mogą dać się złapać przez hałas. Obserwował dłuższą chwilę, nie dostrzegając żadnego ruchu i zmarszczył brwi. A może jest tam jakiś śpiący ochroniarz i wystarczy się koło niego po cichu prześlizgnąć? Bott już układał sobie w głowie plan rodem z kina akcji.
- Co ci tyle czasu zajmuje? - spytał szeptem, kiedy wyłapał kucającą między drzewami sylwetkę i zbliżył się dość, żeby móc do niego po cichu mówić. Kucnął też obok, żeby być mniej widocznym i rozejrzał się, zgadywał że pewnie ktoś powinien tego namiotu pilnować. Może to dlatego tata nadal nie wrócił? Uśmiechnął się wesoło, może trochę za wesoło, trochę już był spity. - Nie ma szans, że sobie pójdę, jak nas dorwą to najwyżej razem pozwiedzamy Tower. - dodał cicho, ze śmiechem. W sumie to nie miał pojęcia, co im może grozić, pewnie nic wielkiego, choć z drugiej strony pewnie zależy na jakim etapie ich dorwą. Nie zastanawiał się jednak nad tym za mocno, a po prostu zakładał, że się uda - no bo co mogłoby pójść nie tak?
- Poza tym jeśli się nie uda i nas złapią to przyda się ktoś kto odwróci uwagę mamy od ciebie. - dodał wielkodusznie, zaglądając zza drzewa w kierunku namiotu. - Pilnuje tego ktoś w ogóle?
Dodał. Szeptał oczywiście, to przecież ważna misja i nie mogą dać się złapać przez hałas. Obserwował dłuższą chwilę, nie dostrzegając żadnego ruchu i zmarszczył brwi. A może jest tam jakiś śpiący ochroniarz i wystarczy się koło niego po cichu prześlizgnąć? Bott już układał sobie w głowie plan rodem z kina akcji.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Zacznijmy od tego, że Malcolm kompletnie nie rozumiał tego całego zamieszania wokół jego osoby. Miał już swoje lata i mimo dziwnej, bottowej klątwy jakoś radził sobie w życiu i jeszcze nie umarł. A nawet więcej, jak na swoje lata zachował całkiem pokaźne zasoby energii, które pożytkował w przeróżny sposób. Po chodzenie po gzymsach w celu uchwycenia bezcennego zdjęcia jakiegoś skorumpowanego polityka czy zwykłego urzędnika, który miast do swojej rodziny wolał oddać się w objęcia jakiejś damy wątpliwego pochodzenia, która zapewne chwilę później leżała już w objęciach innego. Właśnie wtedy pojawiał się on z aparatem, gotowy odkrywać małe i duże skandale! Dzisiaj jego misja była zacznie poważniejsza i od jej powodzenia zależał humor pana Botta do końca roku, hehe. No a tak poważnie, to Malcolm nigdy nie wyrósł z przodującego w szkole dowcipnisia, który przyprawiał grono pedagogiczne o zawroty głowy. Nie spodziewał się niczyjego nadejścia, plan był taki, że dzisiaj działał solo. Jednakże wyszło jak wyszło i jego kochany pierworodny go zaskoczył. Po jego twarzy już widział, że wlał w siebie więcej alkoholu niż to było wskazane, aby wziąć udział w tej misji, która wymagała przede wszystkim precyzji. - Ucisz żeś się - mruknął pod nosem cicho, żeby nikt nie zwrócił na nich uwagi. Pokręcił głową. Jeden Bott już zwiastował kłopoty. Dwaj? To już katastrofa. - Już cię tu nie ma, psidwaku zafajdany - pięknie to się ojciec do syna odzywa, ale prawda była taka, że Malcolm często zwracał się w ten sposób do swoich synów i wierzcie lub nie, to był wyraz jego bezdennej miłości. Ostatecznie i tak wiedział, że nie uda mu się stąd Bertiego przegonić więc po prostu odpuścił sobie i wrócił do obserwowania namiotu. - Ktoś się tam kręcił, ale obszedł namiot i nie wyszedł z drugiej strony. Może stwierdził, że nie ma czego pilnować. Albo zasnął - ta druga opcja by mu się bardziej podobała bo mieliby gumochłona z głowy, a tak?
I show not your face but your heart's desire
- No przecież mówię cicho. - burknął, ale faktycznie trochę obniżył głośność swojego głosu. Wychylił się lekko zza drzewa, ale lekko nim zachwiało więc się pniaka mocno złapał. Był w wybitnie dobrym nastroju, gotów by działać i potem cichaczem się zmyć, albo mieć poblemy, w sumie bez znaczenia. Chciał też zobaczyć minę mamy jeśli to się uda.
- Nigdzie nie idę, nie przegapię jak wybuchasz w powietrze. - uśmiechnął się szeroko, bo w sumie to czy ta wizja nie była całkiem realna? No, pewnie jakoś przeżyje, ale najpierw wyleci i potem zrobi z tego super opowieść dla potomnych. Tata był bohaterem jego dzieciństwa, a jak Bertie dorósł na tyle by zobaczyć że ojciec nie jest bohaterem tylko błaznem to w małej, Bottowej głowie w sumie nic się nie zmieniło. No, może trochę za bardzo, wciąż nieświadomie zaczął go naśladować, aż nie wyrósł na obecnego tutaj głupka.
- To na co czekasz? - wyszedł zza drzewa. Starał się iść ścieżką, żeby po drodze nie deptać za bardzo gałązek i nie robić hałasu. Szedł nadal na kucka i obserwował uważnie namiot. Teraz dotarło do niego, że jeśli ktokolwiek by usnął to dawno by zamarzł, więc człowiek obserwowany przez tatę albo faktycznie sobie poszedł, albo tylko skoczył w krzaki i zaraz wróci.
Zatrzymał się więc szybko, trochę za szybko, bo poczuł jak starszy Bott stuknął w niego sobą i młodzik ledwo utrzymał się na nogach. Podparł się jednak ręką i dał jakoś radę.
- Ty idź do namiotu, a ja go obejdę i jak ktoś tam jest to go trochę zajmę. - zaproponował cicho, by wyjaśnić swoje nagłe zatrzymanie. Nie czekał aż tata zacznie marudzić, a nawet jeśli zaczął to jednouchy obecnie Bertie i tak tego nie usłyszał, co poradzić. Ruszył powoli, krok za krokiem, obserwując ślady na śniegu. Na jego twarzy malował się głupkowaty uśmiech. Zerknął za siebie by zobaczyć, czy tata faktycznie wchodzi do namiotu, ale zaraz wrócił do swojego zwiadu. Wyprostował się jeszcze, bo jeśli na kogoś faktycznie trafi to lepiej nie musieć tłumaczyć po kiego grzyba się zakrada.
|1-2 ktoś jest i mnie zauważa
3-4 ktoś jest ale mnie nie widzi
5-6 nikogo w okolicy nie ma
- Nigdzie nie idę, nie przegapię jak wybuchasz w powietrze. - uśmiechnął się szeroko, bo w sumie to czy ta wizja nie była całkiem realna? No, pewnie jakoś przeżyje, ale najpierw wyleci i potem zrobi z tego super opowieść dla potomnych. Tata był bohaterem jego dzieciństwa, a jak Bertie dorósł na tyle by zobaczyć że ojciec nie jest bohaterem tylko błaznem to w małej, Bottowej głowie w sumie nic się nie zmieniło. No, może trochę za bardzo, wciąż nieświadomie zaczął go naśladować, aż nie wyrósł na obecnego tutaj głupka.
- To na co czekasz? - wyszedł zza drzewa. Starał się iść ścieżką, żeby po drodze nie deptać za bardzo gałązek i nie robić hałasu. Szedł nadal na kucka i obserwował uważnie namiot. Teraz dotarło do niego, że jeśli ktokolwiek by usnął to dawno by zamarzł, więc człowiek obserwowany przez tatę albo faktycznie sobie poszedł, albo tylko skoczył w krzaki i zaraz wróci.
Zatrzymał się więc szybko, trochę za szybko, bo poczuł jak starszy Bott stuknął w niego sobą i młodzik ledwo utrzymał się na nogach. Podparł się jednak ręką i dał jakoś radę.
- Ty idź do namiotu, a ja go obejdę i jak ktoś tam jest to go trochę zajmę. - zaproponował cicho, by wyjaśnić swoje nagłe zatrzymanie. Nie czekał aż tata zacznie marudzić, a nawet jeśli zaczął to jednouchy obecnie Bertie i tak tego nie usłyszał, co poradzić. Ruszył powoli, krok za krokiem, obserwując ślady na śniegu. Na jego twarzy malował się głupkowaty uśmiech. Zerknął za siebie by zobaczyć, czy tata faktycznie wchodzi do namiotu, ale zaraz wrócił do swojego zwiadu. Wyprostował się jeszcze, bo jeśli na kogoś faktycznie trafi to lepiej nie musieć tłumaczyć po kiego grzyba się zakrada.
|1-2 ktoś jest i mnie zauważa
3-4 ktoś jest ale mnie nie widzi
5-6 nikogo w okolicy nie ma
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Bertie Bott' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 6
'k6' : 6
Malcolm zmarszczył brwi, aż mu okulary na sam czubek nosa zjechały i popatrzył się na swego syna, jak na niewydarzonego cudaka, który to mu jakieś banialuki o wybuchaniu w powietrze opowiada. Nie miał pojęcia, jakie plany miał jego syn, ale sam pan Bott o wybuchaniu ani myślał, wszakże miał misję do spełnienia. Miał tylko nadzieję, że czas był po jego stronie.
- Przestań opowiadać banialuki i się przydaj na coś, jak już tu siedzisz - mruknął, wyglądając cały czas zza krzaków, chcąc się jeszcze upewnić, czy nikt się przy namiocie nie kręci. Obserwował, dokładnie zapisując wszystkie potrzebne sobie informacje we własnej pamięci, aby nie popełnić jakiejś durnej gafy, jak potknięcie się o sznurek, trzymający namiot. A i takie cuda się mogły zdarzyć, jeśli Bottowie wkraczali do akcji. Ostatecznie musiał przyznać, że ten jego syn to miał łeb na karku i chociaż próbował go czasem ganić tak dla zasady to był niesamowicie dumny. Skinął mu głową i wyszedł ze swojego ukrycie, również na kuckach. Co prawda stawy i kręgosłup już nie ten, a pożegnanie starego roku zwiastowało rychłe przyjście drugiego, to w Malcolma wstąpiły jakby nowe siły i pozwoliły mi wsunąć się niepostrzeżenie do środka. Durnie nie pilnowali wcale, a wcale tych petard. Uśmiech złośliwego chochlika pojawił się na twarzy Malcolma. Plan był prosty, zwinąć kilka petard, zaczarować je odpowiednio i uciec z namiotu nim ktokolwiek zauważy. Petardy poukładane kolorami jedynie ułatwiły zadanie Malcolma, ponieważ mógł wybrać te, które Samantha zawsze nazywała swoimi ulubionymi. Wziął ich tyle, ile potrzebował, a następnie wyciągnął różdżkę. Dobra Bott, teraz albo nigdy... pomyślał i skierował koniec różdżki na ułożone wcześniej petardy. Przygotowywał się do tego pieczołowicie, dlatego z niemalże pyszałkowatą pewnością siebie wypowiedział formułę zaklęcia. Wiedział, że petardy ułożą się w odpowiedni napis. Samantha to powinna być zadowolona w końcu nie każdy mąż tak się stara po tylu latach małżeństwa. Mógł zbierać się do wyjścia i tak zresztą zrobił.
2,4,6 - wychodzę niezauważony
1,3,5 - starszy ochroniarz przyłapuje mnie na wychodzeniu z namiotu
I show not your face but your heart's desire
The member 'Ain Eingarp' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 1
'k6' : 1
Obszedł namiot już na spokojnie. Nikogo nie było. Szedł po cichu, kiedy przez materiał dostrzegł lekkie światło zapewne związane z zaklęciem. Na twarzy Bertiego pojawił się głupkowaty uśmiech i w tej chwili dostrzegł, że ktoś jednak tu jednak jest. Sądząc po śladach na śniegu, na jakiś czas zrobił sobie wagary od pracy, pewnie do bufetu czy gdzie tam. Tak czy inaczej Bertie uśmiechnął się pod nosem patrząc jak ojciec wychodzi z namiotu, a za jego plecami staje niezbyt wysoki mężczyzna o dość znacznym brzuchu, który zakładając ręce na piersi, dodatkowo w grubej kurtce wyglądał trochę jakby te ręce na brzuchu po prostu opierał.
- Pan tu czego szuka? - odezwał się mężczyzna niezadowolony widocznie, zaraz przyglądając się czy Malcolm przypadkiem nie wykradał fajerwerków albo wykradać nie planował. - Proszę pokazać ręce. I kieszenie i torbę. To jest na północ wszystko. - dodał tonem, który wskazywał na to, że nie zamierza głębiej dyskutować i żadnemu Malcolmowi, Bottowi czy innemu huncwotowi nie zaufa w tej kwestii i swoją misję dziś dopełni. Bertie uśmiechnął się szeroko do ojca, wahając się czy powinien zostawić go tu i cichaczem wycofać na tyły namiotu, a potem nawiać do lasu, czy jednak zaczekać. Ostatecznie wszystko tu się może jeszcze dziać, a starszawy ochroniarz nie wyglądał mu na kogoś, kto zacznie robić bardzo duże kłopoty. Chociaż cholera wie.
A gdyby tak być dobrym synem i po prostu pomóc ojcu nawiać?
Póki co Bertie wycofał się drobinkę i obserwował zza namiotu ciekaw, jak dalej sytuacja się potoczy. Choć skoro pan ochroniarz podejrzewał go co najwyżej o kradzież to pewnie szybko go puści. Oby, bo Bertie chciał się jeszcze stuknąć szampanem i wracać do Clary, która gdzieśtam się pewnie właśnie bawi.
- Dzieciaki bym podejrzewał o podprowadzanie fajerwerków, żeby się bawić, ale żeby dorosły facet... - mamrotał w tym czasie człowiek, uparcie doszukując się tego co Bott mógł zabrać. - Zaraz, jak pan fajerwerków nie zabieierał to co pan tam robił?
- Pan tu czego szuka? - odezwał się mężczyzna niezadowolony widocznie, zaraz przyglądając się czy Malcolm przypadkiem nie wykradał fajerwerków albo wykradać nie planował. - Proszę pokazać ręce. I kieszenie i torbę. To jest na północ wszystko. - dodał tonem, który wskazywał na to, że nie zamierza głębiej dyskutować i żadnemu Malcolmowi, Bottowi czy innemu huncwotowi nie zaufa w tej kwestii i swoją misję dziś dopełni. Bertie uśmiechnął się szeroko do ojca, wahając się czy powinien zostawić go tu i cichaczem wycofać na tyły namiotu, a potem nawiać do lasu, czy jednak zaczekać. Ostatecznie wszystko tu się może jeszcze dziać, a starszawy ochroniarz nie wyglądał mu na kogoś, kto zacznie robić bardzo duże kłopoty. Chociaż cholera wie.
A gdyby tak być dobrym synem i po prostu pomóc ojcu nawiać?
Póki co Bertie wycofał się drobinkę i obserwował zza namiotu ciekaw, jak dalej sytuacja się potoczy. Choć skoro pan ochroniarz podejrzewał go co najwyżej o kradzież to pewnie szybko go puści. Oby, bo Bertie chciał się jeszcze stuknąć szampanem i wracać do Clary, która gdzieśtam się pewnie właśnie bawi.
- Dzieciaki bym podejrzewał o podprowadzanie fajerwerków, żeby się bawić, ale żeby dorosły facet... - mamrotał w tym czasie człowiek, uparcie doszukując się tego co Bott mógł zabrać. - Zaraz, jak pan fajerwerków nie zabieierał to co pan tam robił?
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Rzucił okiem jeszcze na swoje dzieło, ułożone fajerwerki i odłożył je na odpowiednie miejsce. Teraz musiał tylko odnaleźć Samanthę nim wybije północ i wszystkie fajerwerki sprawią, że niebo rozbłyśnie paletą kolorów. Schował różdżkę do wewnętrznej kieszeni swojego płaszcza. Niezaalarmowany zachowaniem syna dosyć dziarskim krokiem z namiotu, w którym przecież nie powinno go być. Był szczerze zdziwiony, gdy na jego drodze stanął człowiek, którego obowiązkiem było pilnowanie namiotu z petardami. Jak widać radził sobie z tym raczej marnie, ale Malcolm nie miał zamiaru się martwić z tego powodu, w końcu pozwoliło mu to na sprawne wykonanie zadania. Teraz tylko musiał się wywinąć starszemu, brzuchatemu strażnikowi. Rozejrzał się szybko, szukając swojego syna, ale ten nie garnął się do pomocy staruszkowi. No cóż, znowu był zdany na samego siebie. Na twarzy Botta pojawił się przyjazny, niewinny uśmiech. Bez problemu dał mu przeszukać torbę, rozchylił poły płaszcza i pokazał wnętrze swoich kieszeni gdzie oprócz różdżki i sakwy wypełnionej kilkoma monetami, które nie stanowiły jakiejś wielkiej sumy. Przez cały czas starał się coś powiedzieć, ale ochroniarz uciszał go własnym ględzeniem o tym, jak to on nie wierzy, że facet w wieku Malcolma mógłby zachować się tak nieodpowiedzialnie i ukraść jakieś fajerwerki. W końcu więc zaprzestał prób tłumaczenia się i poczekał aż pulchny czarodziej pozwoli mu wyartykułować swoje wyjaśnienie, co prawda nieprawdziwe, ale oburzyć mógłby się naprawdę. - Skończyłeś już pan? - spytał, wypuszczając ciężko powietrze z płuc i zarzucił torbę na jedno ramię. - Panie, a czy ja panu wyglądam na złodzieja? Po co mi fajerwerki? Wychodka szukałem, potrzeba mnie pognała w stronę lasu, ale myślałem, że może macie tu jakieś ludzkie warunki i nie będę musiał z gołym tyłkiem ganiać po krzakach jak jakiś pomyleniec - cóż, nie była to pierwsza podbramkowa sytuacja, w której znajdował się Malcolm, a jego oburzenie wyglądało na prawdziwe. Zmarszczył nawet brwi, patrząc na mężczyznę, aż mu okulary na czubek nosa się osunęły. - Mogę się już oddalić, czy będzie mnie tu pan trzymał aż do północy? Chciałbym jeszcze znaleźć rodzinę przed północą - dodał, wywierając na mężczyźnie pewnego rodzaju presję.
I show not your face but your heart's desire
Ochroniarz marudził sobie, ale po chwili machnął na Malcolma ręką i pokręcił głową. Był jeszcze troszkę podejrzliwy, ale nic przeciw Bottowi nie miał, a w sumie to wymówka brzmiała sensownie, sam ubolewał bardzo nad tą kwestią.
- A idź pan. - powiedział w końcu, wchodząc do namiotu, tym bardziej kiedy upewnił się, że niczego nie ubyło, mógł spokojnie wrócić do siedzenia na miejscu i oczekiwania północy. Bertie widząc, że wszystko się uspokaja, a Malcolm rusza w kierunku drzew, zaraz go dogonił.
- Zdążyłeś? - spytał zaraz ciekawsko, nie tłumacząc nawet swojej nieobecności, bo nawet nic wybitnie zabawnego się nie stało w gruncie rzeczy i nie było z czego Malcolma realnie ratować to niby po co miałby wychodzić na spotkanie z pilnowaczem.
Spojrzał jeszcze przez ramię, ciekaw był efektu końcowego i na pewno będzie go wyglądać. Póki co szli żwawo w kierunku całej imprezy, Bertie zdążył lekko przetrzeźwieć, a poza tym to chętnie by coś zjadł konkretnego. I najlepiej nie słodkiego, a akurat w nie-słodkie rzeczy to kiermasz z jedzonkiem był ubogi, niestety. Może do domu Clarę zaciągnie na kanapkę czy dwie tak w ramach zbierania sił na dalszą zabawę?
- Idziemy jeszcze po szampana. - oznajmił zaraz, przedzierając się przez kolejne drzewa i potykając się o jakiś wystający korzeń i polecieć na twarz. Niemal na ten fakt nie zareagował, w sumie przyzwyczajony i podniósł się, otrzepując zaraz płaszcz i spodnie. - Najem się śniegu tej zimy na zapas. W ogóle bałwany mi nie wyszły. W sensie w sumie to wyszły ale chciałem żeby obrzucały kulkami śnieżnymi innych, a atakują też mnie. - poskarżył się zaraz niezadowolony z tego faktu, bo a jakże uwielbiał bitwę na śnieżki i chciał zaczarować bałwany przed swoim domem by rzucały w ludzi, ale miały być jego armią. Cholerne brutusy.
Zaraz znów znaleźli się między ludźmi i Bertie wziął kieliszek, by nim zaraz stuknąć w kieliszek taty.
- To szczęśliwego nowego roku pozbawionego nudy. - życzył zaraz, by napić się szampana. W sumie z każdym kolejnym kieliszkiem robił się smaczniejszy.
- A idź pan. - powiedział w końcu, wchodząc do namiotu, tym bardziej kiedy upewnił się, że niczego nie ubyło, mógł spokojnie wrócić do siedzenia na miejscu i oczekiwania północy. Bertie widząc, że wszystko się uspokaja, a Malcolm rusza w kierunku drzew, zaraz go dogonił.
- Zdążyłeś? - spytał zaraz ciekawsko, nie tłumacząc nawet swojej nieobecności, bo nawet nic wybitnie zabawnego się nie stało w gruncie rzeczy i nie było z czego Malcolma realnie ratować to niby po co miałby wychodzić na spotkanie z pilnowaczem.
Spojrzał jeszcze przez ramię, ciekaw był efektu końcowego i na pewno będzie go wyglądać. Póki co szli żwawo w kierunku całej imprezy, Bertie zdążył lekko przetrzeźwieć, a poza tym to chętnie by coś zjadł konkretnego. I najlepiej nie słodkiego, a akurat w nie-słodkie rzeczy to kiermasz z jedzonkiem był ubogi, niestety. Może do domu Clarę zaciągnie na kanapkę czy dwie tak w ramach zbierania sił na dalszą zabawę?
- Idziemy jeszcze po szampana. - oznajmił zaraz, przedzierając się przez kolejne drzewa i potykając się o jakiś wystający korzeń i polecieć na twarz. Niemal na ten fakt nie zareagował, w sumie przyzwyczajony i podniósł się, otrzepując zaraz płaszcz i spodnie. - Najem się śniegu tej zimy na zapas. W ogóle bałwany mi nie wyszły. W sensie w sumie to wyszły ale chciałem żeby obrzucały kulkami śnieżnymi innych, a atakują też mnie. - poskarżył się zaraz niezadowolony z tego faktu, bo a jakże uwielbiał bitwę na śnieżki i chciał zaczarować bałwany przed swoim domem by rzucały w ludzi, ale miały być jego armią. Cholerne brutusy.
Zaraz znów znaleźli się między ludźmi i Bertie wziął kieliszek, by nim zaraz stuknąć w kieliszek taty.
- To szczęśliwego nowego roku pozbawionego nudy. - życzył zaraz, by napić się szampana. W sumie z każdym kolejnym kieliszkiem robił się smaczniejszy.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Bertie Bott' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 3
'k10' : 3
| 07.05.
Nastał wieczór. Przyjemny, ciepły, kojący rozdygotaną od zmartwień skórę - napawał nadzieją, obietnicą spokoju. Te wszystkie komplikacje pojawiające się po drodze… na pewno rozwiążą się niebawem. Eunice znów będzie mogła zachłysnąć się swą niezwyczajną codziennością. Zapomni o troskach żłobiących blade czoło, o wątpliwościach skradających się w zakamarki serca. Czuła zbyt wiele, zbyt prawdziwie, żeby zbagatelizować krążące wraz z krwią emocje. Nie potrafiła przeciwstawić się wszechświatowi - mówił do niej przecież. Szeptał pasjonujące opowieści wiosennym wiatrem, wzdychał szelestem liści, cierpiał uciskaną podeszwami ziemią. Nie była ignorantką, podłą istotą pozbawioną empatii, nie! Musiała i pragnęła słuchać, chłonąć każdy dar jaki miał do zaoferowania. Zbyt wrażliwa na zajęcie się nudną codziennością, choć lubiła naukę oraz opasłe tomiska z biblioteki. Czasem zaszywała się w niej na długie godziny z zamiarem zrozumienia wszechrzeczy. Częściej jednak galopowała wraz z przyspieszonym rytmem serca po miejscach - nowych bądź dobrze znanych, to nie było istotne. Najistotniejszym zawsze było odnalezienie swego miejsca. Gdzieś, gdzie będzie mogła przynależeć. Nie, to nie tak, że nie kochała swojego domu. Po prostu… czegoś brakowało. Jakiegoś istotnego elementu, cząstki, która mogłaby wypełnić greengrassowe jestestwo. Gdyby tylko zechciała się pojawić. A może już istniała, tylko wiedziona rozsądną ostrożnością nie odważyła się po nią chwycić? Przyjąć do wiadomości, że poszukiwania dobiegły końca? Nonsens. Niektóre rzeczy są nieskończone - wiedza. Nie można wiedzieć wszystkiego, znać się na wszystkim i wszystko umieć. Dlatego nie należało poprzestawać na tym konkretnym etapie samorozwoju. Zawsze należało walczyć, brnąć dalej wbrew wszelkim przeciwnościom, zdobywać nowe informacje. Czerpać z tego, co ofiarowywał świat. A ofiarowywał sporo dla dzieci pragnących go wysłuchać. Więc Nice słuchała. Zawsze, każdego poranka, popołudnia i wieczoru. Wystarczyło choćby otworzyć okno w sypialni, zawiesić ciało na parapecie i patrzyć w niebo. Nie rozumiała języka gwiazd, nie miała pojęcia co do niej szepczą i dlaczego tak sugestywnie mrugają, aczkolwiek nie przeszkadzało to w podziwianiu ich majestatycznego piękna. Tak samo jak koron drzew rozmytych na atramentowym horyzoncie.
Dość. Dziś dość już podziwiania z daleka, tęsknych spojrzeń oraz rozczarowanych westchnień. Chwyciła panią Downwright za rękę i oznajmiła, że wybierają się do lasu. Nie wiedziała jeszcze którego, ale mapa Wielkiej Brytanii nieco załatwiła sprawę. Padło na Dolinę Godryka, żeby nie przyprawić ani matki, ani przyzwoitki o zawał serca. Przyjemne, magiczne miejsce, niezamieszkałe przez zwolenników Czarnego Pana czy jakkolwiek było temu, kto wywrócił czarodziejską społeczność do góry nogami - nie powinno sprawić problemu. Wolała nie wymykać się pod osłoną wieczornego mroku; już i tak niezmiennie pozostawała czarną owcą tej gałęzi rodziny, nie musiała dodawać do tego kolejnych skandali. Eunice często miała żałować, że nie mogła tak po prostu wyjść sobie z domu, bez oskarżycielskiego, czujnego spojrzenia wdzierającego się w wyprostowane plecy. Trudno, dziś podjęła drastyczne kroki - zamierzała zgubić się w krętych uliczkach. Dotarła nawet na koniec jednej z nich; pełen podziwu wzrok zatrzymał się na obrysie martwego drzewa. Dopiero po paru sekundach jasne tęczówki spoczęły na elfach. Niesamowite jak księżyc przystroił ich skrzydła w srebro oraz nadał kształtu brakujących liści. Przyjemne ciepło rozlało się po całym ciele, aż odnalazło ujście w delikatnym uśmiechu. Powinna podejść? Zagadać? Szukała w umyśle informacji o tych niewielkich stworzonkach nim obecność kogoś innego przerwała proces myślowy. Nie spodziewała się zastać tu kogokolwiek - a jednak los złączył ich ścieżki na nowo. Nie miała pojęcia czy to dobrze czy wręcz przeciwnie. Dopiero to oceniała.
Nastał wieczór. Przyjemny, ciepły, kojący rozdygotaną od zmartwień skórę - napawał nadzieją, obietnicą spokoju. Te wszystkie komplikacje pojawiające się po drodze… na pewno rozwiążą się niebawem. Eunice znów będzie mogła zachłysnąć się swą niezwyczajną codziennością. Zapomni o troskach żłobiących blade czoło, o wątpliwościach skradających się w zakamarki serca. Czuła zbyt wiele, zbyt prawdziwie, żeby zbagatelizować krążące wraz z krwią emocje. Nie potrafiła przeciwstawić się wszechświatowi - mówił do niej przecież. Szeptał pasjonujące opowieści wiosennym wiatrem, wzdychał szelestem liści, cierpiał uciskaną podeszwami ziemią. Nie była ignorantką, podłą istotą pozbawioną empatii, nie! Musiała i pragnęła słuchać, chłonąć każdy dar jaki miał do zaoferowania. Zbyt wrażliwa na zajęcie się nudną codziennością, choć lubiła naukę oraz opasłe tomiska z biblioteki. Czasem zaszywała się w niej na długie godziny z zamiarem zrozumienia wszechrzeczy. Częściej jednak galopowała wraz z przyspieszonym rytmem serca po miejscach - nowych bądź dobrze znanych, to nie było istotne. Najistotniejszym zawsze było odnalezienie swego miejsca. Gdzieś, gdzie będzie mogła przynależeć. Nie, to nie tak, że nie kochała swojego domu. Po prostu… czegoś brakowało. Jakiegoś istotnego elementu, cząstki, która mogłaby wypełnić greengrassowe jestestwo. Gdyby tylko zechciała się pojawić. A może już istniała, tylko wiedziona rozsądną ostrożnością nie odważyła się po nią chwycić? Przyjąć do wiadomości, że poszukiwania dobiegły końca? Nonsens. Niektóre rzeczy są nieskończone - wiedza. Nie można wiedzieć wszystkiego, znać się na wszystkim i wszystko umieć. Dlatego nie należało poprzestawać na tym konkretnym etapie samorozwoju. Zawsze należało walczyć, brnąć dalej wbrew wszelkim przeciwnościom, zdobywać nowe informacje. Czerpać z tego, co ofiarowywał świat. A ofiarowywał sporo dla dzieci pragnących go wysłuchać. Więc Nice słuchała. Zawsze, każdego poranka, popołudnia i wieczoru. Wystarczyło choćby otworzyć okno w sypialni, zawiesić ciało na parapecie i patrzyć w niebo. Nie rozumiała języka gwiazd, nie miała pojęcia co do niej szepczą i dlaczego tak sugestywnie mrugają, aczkolwiek nie przeszkadzało to w podziwianiu ich majestatycznego piękna. Tak samo jak koron drzew rozmytych na atramentowym horyzoncie.
Dość. Dziś dość już podziwiania z daleka, tęsknych spojrzeń oraz rozczarowanych westchnień. Chwyciła panią Downwright za rękę i oznajmiła, że wybierają się do lasu. Nie wiedziała jeszcze którego, ale mapa Wielkiej Brytanii nieco załatwiła sprawę. Padło na Dolinę Godryka, żeby nie przyprawić ani matki, ani przyzwoitki o zawał serca. Przyjemne, magiczne miejsce, niezamieszkałe przez zwolenników Czarnego Pana czy jakkolwiek było temu, kto wywrócił czarodziejską społeczność do góry nogami - nie powinno sprawić problemu. Wolała nie wymykać się pod osłoną wieczornego mroku; już i tak niezmiennie pozostawała czarną owcą tej gałęzi rodziny, nie musiała dodawać do tego kolejnych skandali. Eunice często miała żałować, że nie mogła tak po prostu wyjść sobie z domu, bez oskarżycielskiego, czujnego spojrzenia wdzierającego się w wyprostowane plecy. Trudno, dziś podjęła drastyczne kroki - zamierzała zgubić się w krętych uliczkach. Dotarła nawet na koniec jednej z nich; pełen podziwu wzrok zatrzymał się na obrysie martwego drzewa. Dopiero po paru sekundach jasne tęczówki spoczęły na elfach. Niesamowite jak księżyc przystroił ich skrzydła w srebro oraz nadał kształtu brakujących liści. Przyjemne ciepło rozlało się po całym ciele, aż odnalazło ujście w delikatnym uśmiechu. Powinna podejść? Zagadać? Szukała w umyśle informacji o tych niewielkich stworzonkach nim obecność kogoś innego przerwała proces myślowy. Nie spodziewała się zastać tu kogokolwiek - a jednak los złączył ich ścieżki na nowo. Nie miała pojęcia czy to dobrze czy wręcz przeciwnie. Dopiero to oceniała.
don't deny your fire my dear, just be who you are andburn
Eunice Greengrass
Zawód : smokolog
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
i need space
i need air
i need empty fields round me
and legs pounding along roads
and sleep
and animal existence
i need air
i need empty fields round me
and legs pounding along roads
and sleep
and animal existence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
27.08 - przedpołudnie
Kerstin Tonks znała dobrze etapy żałoby, klasyfikację depresyjnych stanów i sprawdzone metody okazywania wsparcia ludziom, którzy doznali utraty, dużego cierpienia na innym, trudniejszym poziomie niż wyłącznie fizycznym. Pielęgniarki były bowiem nie tylko piastunkami ciała - były również strażniczkami bezpieczeństwa, ciepła i komfortu. Pani z ogarkiem namalowana na wielkim obrazie, który wisiał w ich dawnym dormitorium szkoły pielęgniarek w Londynie stanowiła tenże symbol wiecznego czuwania, spędzania snu z własnych powiek dla obcych ludzi, którzy sami nie potrafili już spać.
Była młodziutka, trochę krucha, choć mniej niż uważał jej starszy brat, a zdążyła poznać zarówno takich pacjentów, którzy rodzinę potracili na amen, jak i tych oczekujących na wieści. Dotąd sądziła, że pierwsza wersja żałoby jest dużo gorsza, bo zupełnie wyzuta z nadziei. Ciężej jej było przychodzić i rozmawiać z takimi jeszcze zanim zamknęła się na dobre na bloku operacyjnym, bo zwyczajnie nie dawała rady znaleźć słów, które mogłyby cokolwiek zaradzić. Jeżeli ktoś tylko czekał, mogła skupiać jego myśli na potencjalnie dobrych zakończeniach - dopóki z drugiej kategorii nie trafiał do pierwszej, a jej wraz z rękami opadała werwa do bycia pierwszą osobą czuwającą przy łóżku.
A to było jeszcze zanim doświadczyła na własnej skórze jak olbrzymią dziurę wypalała w piersi śmierć kogoś tak bliskiego jak matka - taka rana nigdy nie zasklepiała się do końca. Nawet wtedy, kiedy goiły się jej brzegi, pozostawała otwarta i ziejąca, przypominając o sobie tępym bólem przy każdym gwałtowniejszym ruchu.
Czy mogło istnieć coś gorszego niż to? Czy nadzieja płonąca, długotrwała, nienasycona, mogła jakkolwiek dorównywać zmurszałemu pogorzelisku?
Och, jak bardzo chciałaby nigdy się tego nie dowiadywać; nie mieć czego porównywać, o czym myśleć wieczorami, kiedy zapłakana do granic możliwości była już zbyt zmęczona, by zmusić ciało do snu. Dotąd nie miała żadnych powodów spoglądać na to z tej strony, świadomość zmieniła się dopiero po uwięzieniu Justine, wydarciu siostry z rodzinnego domu bez żadnej informacji, żadnych pewników, wprost do tworzącej się w umyśle Kerstin otchłani, gdzie wszystko ginęło bez wieści i nie istniała żadna pewność, czy się rozsypie, czy wróci...
Wyglądało na to, że nawet najbrzydziej zagojona rana była lepsza od tej krwawiącej bez końca. Ogień się bowiem nie wypalał, nie pozostawiał żadnych popiołów, z których mogłaby zbudować dla siebie stabilność. Od tygodnia już trwała w przerażającej stagnacji, rezygnując na parę dni z pracy w lecznicy i wykonując obowiązki domowe mechanicznie, bez żadnego skupienia. Wiedziała, że któregoś dnia - już wkrótce - będzie musiała zebrać się z kolan i wrócić do życia, ale na razie tkwić bez ruchu było zwyczajnie łatwiej niż pozwolić na to, by życie płynęło dalej jak gdyby nigdy nic.
Większość dni spędzała w łóżku lub na kanapie, czasami wychodziła na spacery, z których zwykle niewiele zapamiętywała. Gotowała Michaelowi obiady, zamiatała kurz, który magicznie i tak dalej się piętrzył, przeszywała krzywo wydziergane skarpetki, chociaż kawałki włóczki uciekały jej spomiędzy palców. W tym wszystkim towarzyszył jej Tom, zawsze wierny kot, który ostatnimi czasy spotulniał, mniej domagając się uwagi, jakby rozumiał, że Kerstin nie jest w stanie jej ofiarować.
Wszystko się powtarzało, ale jakby nic nie szło do przodu, z jednego dnia zrobiło się siedem i nagle znów brnęła przez las w okolicy Doliny Godryka, zmierzając w stronę drzewa, które kojarzyła dobrze, bo przyciągnęło jej uwagę już miesiące temu. Z początku uznawała je za smutne, potem jednego wieczora usłyszała ciche dzwonienie, wysokie chichoty, których nie potrafiła rozpoznać. Elfy, tak powiedział Michael. Nie mogła ich zobaczyć, ale czasami umiała usłyszeć, gdy blisko nocy wracała z dziennych dyżurów.
Dzisiaj nie zaszła tu wcale po chwilę ulotnego relaksu, magiczne wyciszenie - potrzebowała znacznie więcej niż to. Zmęczyć się drogą, potem nasiąknąć zapachem lasu, posiedzieć trochę pod otwartym niebem, pod którym (może) nie czułaby się tak paskudnie uwięziona. Przynajmniej przez pół godziny, troszkę więcej. Czasami przynosiła ze sobą książki, ale zwykle wracała z zakładką wsuniętą dokładnie na tej samej stronie, więc dzisiaj przytargała ze sobą ulubione szydełko i kosz z kanapkami z powidłami śliwkowymi, bo kto wie, może tym razem rzeczywiście da radę je zjeść.
Siedząc tak na korzeniu, pochylona pieczołowicie nad robótką i powstającym na krańcu igiełki kocykiem dla kota (granatowym z żółtymi gwiazdami, bo nie miała już białej włóczki), nie prezentowała się pewnie najlepiej w świecie. Gęste, złote włosy zostawiała rano nieruszane, więc latały wte i wewte razem z wiatrem, błękitne oczy były wiecznie zaszklone, a czerwona sukienka w małe grochy lubiła gnieść się za kolanami.
Nie spodziewała się jednak żadnego towarzystwa, więc gdy niedaleko zaczęły chrupać gałązki, wzdrygnęła się mimowolnie i rozejrzała, przekonana, że zobaczy zaraz za plecami jakąś grupę nastolatków albo rodzinę na spacerze albo...
- Dzień dobry - wydukała trochę piskliwie, przyciskając napoczęty kocyk do piersi i zadzierając głowę do góry, by spojrzeć w twarz mężczyźnie, którego kroki uznała wcześniej za przemarsz wycieczki. - Zgubił się pan?... - zająknęła się, bowiem pierwsze słowa jakie przeszły jej przez myśl to "Ależ jest pan wielki!" ale to chyba nie była rzecz, jaką należało mówić pierwszy raz napotkanemu mężczyźnie. Mama nie byłaby dumna. - Przepraszam, głupio mówię. Pewnie też pan wyszedł na spacer - uzupełniła nieskładnie, rozkładając ręce i uśmiechając się z trudem. Instynktownie przesunęła się na korzeniu, jakby chciała zrobić na nim więcej miejsca. - Mam nadzieję, że nie będę przeszkadzać? Jak będę, to mogę sobie pójść! - Właściwie była tutaj pierwsza, ale chyba nie miała nastroju na to, by się spierać. Szydełko już teraz lekko drżało jej w dłoni.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Kerstin Tonks znała dobrze etapy żałoby, klasyfikację depresyjnych stanów i sprawdzone metody okazywania wsparcia ludziom, którzy doznali utraty, dużego cierpienia na innym, trudniejszym poziomie niż wyłącznie fizycznym. Pielęgniarki były bowiem nie tylko piastunkami ciała - były również strażniczkami bezpieczeństwa, ciepła i komfortu. Pani z ogarkiem namalowana na wielkim obrazie, który wisiał w ich dawnym dormitorium szkoły pielęgniarek w Londynie stanowiła tenże symbol wiecznego czuwania, spędzania snu z własnych powiek dla obcych ludzi, którzy sami nie potrafili już spać.
Była młodziutka, trochę krucha, choć mniej niż uważał jej starszy brat, a zdążyła poznać zarówno takich pacjentów, którzy rodzinę potracili na amen, jak i tych oczekujących na wieści. Dotąd sądziła, że pierwsza wersja żałoby jest dużo gorsza, bo zupełnie wyzuta z nadziei. Ciężej jej było przychodzić i rozmawiać z takimi jeszcze zanim zamknęła się na dobre na bloku operacyjnym, bo zwyczajnie nie dawała rady znaleźć słów, które mogłyby cokolwiek zaradzić. Jeżeli ktoś tylko czekał, mogła skupiać jego myśli na potencjalnie dobrych zakończeniach - dopóki z drugiej kategorii nie trafiał do pierwszej, a jej wraz z rękami opadała werwa do bycia pierwszą osobą czuwającą przy łóżku.
A to było jeszcze zanim doświadczyła na własnej skórze jak olbrzymią dziurę wypalała w piersi śmierć kogoś tak bliskiego jak matka - taka rana nigdy nie zasklepiała się do końca. Nawet wtedy, kiedy goiły się jej brzegi, pozostawała otwarta i ziejąca, przypominając o sobie tępym bólem przy każdym gwałtowniejszym ruchu.
Czy mogło istnieć coś gorszego niż to? Czy nadzieja płonąca, długotrwała, nienasycona, mogła jakkolwiek dorównywać zmurszałemu pogorzelisku?
Och, jak bardzo chciałaby nigdy się tego nie dowiadywać; nie mieć czego porównywać, o czym myśleć wieczorami, kiedy zapłakana do granic możliwości była już zbyt zmęczona, by zmusić ciało do snu. Dotąd nie miała żadnych powodów spoglądać na to z tej strony, świadomość zmieniła się dopiero po uwięzieniu Justine, wydarciu siostry z rodzinnego domu bez żadnej informacji, żadnych pewników, wprost do tworzącej się w umyśle Kerstin otchłani, gdzie wszystko ginęło bez wieści i nie istniała żadna pewność, czy się rozsypie, czy wróci...
Wyglądało na to, że nawet najbrzydziej zagojona rana była lepsza od tej krwawiącej bez końca. Ogień się bowiem nie wypalał, nie pozostawiał żadnych popiołów, z których mogłaby zbudować dla siebie stabilność. Od tygodnia już trwała w przerażającej stagnacji, rezygnując na parę dni z pracy w lecznicy i wykonując obowiązki domowe mechanicznie, bez żadnego skupienia. Wiedziała, że któregoś dnia - już wkrótce - będzie musiała zebrać się z kolan i wrócić do życia, ale na razie tkwić bez ruchu było zwyczajnie łatwiej niż pozwolić na to, by życie płynęło dalej jak gdyby nigdy nic.
Większość dni spędzała w łóżku lub na kanapie, czasami wychodziła na spacery, z których zwykle niewiele zapamiętywała. Gotowała Michaelowi obiady, zamiatała kurz, który magicznie i tak dalej się piętrzył, przeszywała krzywo wydziergane skarpetki, chociaż kawałki włóczki uciekały jej spomiędzy palców. W tym wszystkim towarzyszył jej Tom, zawsze wierny kot, który ostatnimi czasy spotulniał, mniej domagając się uwagi, jakby rozumiał, że Kerstin nie jest w stanie jej ofiarować.
Wszystko się powtarzało, ale jakby nic nie szło do przodu, z jednego dnia zrobiło się siedem i nagle znów brnęła przez las w okolicy Doliny Godryka, zmierzając w stronę drzewa, które kojarzyła dobrze, bo przyciągnęło jej uwagę już miesiące temu. Z początku uznawała je za smutne, potem jednego wieczora usłyszała ciche dzwonienie, wysokie chichoty, których nie potrafiła rozpoznać. Elfy, tak powiedział Michael. Nie mogła ich zobaczyć, ale czasami umiała usłyszeć, gdy blisko nocy wracała z dziennych dyżurów.
Dzisiaj nie zaszła tu wcale po chwilę ulotnego relaksu, magiczne wyciszenie - potrzebowała znacznie więcej niż to. Zmęczyć się drogą, potem nasiąknąć zapachem lasu, posiedzieć trochę pod otwartym niebem, pod którym (może) nie czułaby się tak paskudnie uwięziona. Przynajmniej przez pół godziny, troszkę więcej. Czasami przynosiła ze sobą książki, ale zwykle wracała z zakładką wsuniętą dokładnie na tej samej stronie, więc dzisiaj przytargała ze sobą ulubione szydełko i kosz z kanapkami z powidłami śliwkowymi, bo kto wie, może tym razem rzeczywiście da radę je zjeść.
Siedząc tak na korzeniu, pochylona pieczołowicie nad robótką i powstającym na krańcu igiełki kocykiem dla kota (granatowym z żółtymi gwiazdami, bo nie miała już białej włóczki), nie prezentowała się pewnie najlepiej w świecie. Gęste, złote włosy zostawiała rano nieruszane, więc latały wte i wewte razem z wiatrem, błękitne oczy były wiecznie zaszklone, a czerwona sukienka w małe grochy lubiła gnieść się za kolanami.
Nie spodziewała się jednak żadnego towarzystwa, więc gdy niedaleko zaczęły chrupać gałązki, wzdrygnęła się mimowolnie i rozejrzała, przekonana, że zobaczy zaraz za plecami jakąś grupę nastolatków albo rodzinę na spacerze albo...
- Dzień dobry - wydukała trochę piskliwie, przyciskając napoczęty kocyk do piersi i zadzierając głowę do góry, by spojrzeć w twarz mężczyźnie, którego kroki uznała wcześniej za przemarsz wycieczki. - Zgubił się pan?... - zająknęła się, bowiem pierwsze słowa jakie przeszły jej przez myśl to "Ależ jest pan wielki!" ale to chyba nie była rzecz, jaką należało mówić pierwszy raz napotkanemu mężczyźnie. Mama nie byłaby dumna. - Przepraszam, głupio mówię. Pewnie też pan wyszedł na spacer - uzupełniła nieskładnie, rozkładając ręce i uśmiechając się z trudem. Instynktownie przesunęła się na korzeniu, jakby chciała zrobić na nim więcej miejsca. - Mam nadzieję, że nie będę przeszkadzać? Jak będę, to mogę sobie pójść! - Właściwie była tutaj pierwsza, ale chyba nie miała nastroju na to, by się spierać. Szydełko już teraz lekko drżało jej w dłoni.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Las przyciągał bardziej niż takie miasto, a już zwłaszcza parszywa dzielnica portowa z parszywym Parszywym Pasażerem w roli głównej. No i wiadomo, że wdzięczny dalej Frances był za to, że go tam praktycznie w ciemno poleciła, ale co w tym porcie zobaczył to jego. Trupy, krew i ten smród wszędzie, ból, krzyki, zęby na ulicach. Bardzo brzydkie miejsce. Tonks jedynie trzymał go gdzieś tam przy takim duchu walki, chociaż przecie inaczej sobie ten front w Londynie wyobrażał. Miał czekać, być uszami i oczami, no to był. Chociaż znacznie bardziej wolałby być taranem albo takim walidrogą, bo i do tego lepiej się nadawał. Ale co zrobić? Przecież Tonks porządny auror, dobry czarodziej, o słuszną sprawę walczył. A jak on powiedział, to i tak Hagrid robić zamierzał. Kim zresztą był żeby się kłócić, jak to taki auror więcej nieco rozumu miał niż półolbrzym? Sam też powiedział mu gdzie grób Dumbledore'a jest, a Rubeus uznał, że on nie odpuści i grób odwiedzi, choćby z tego Londynu się miał jakimiś kanałami wyrwać. Co prawda akurat tym razem przez kanały nie przechodził, ale śmierdziało na tamtej podziemnej drodze podobnie. W sumie jakby się lepiej zastanowić to to mogły być kanały, tylko jakby suchsze. Może ktoś wysuszył? Lepiej nawet, się w moczu po nogi nie brodziło. Wystarczył ten smród sików w porcie. W takim lesie jak ten w Dolinie Godryka za to, to w ogóle moczem nie śmierdziało. Las jednak miał to coś, nawet jakby ktoś tam naszczał, to by wiele nie zmieniło. Hagrid swoje już zresztą wśród drzew przeżył. Długie lata spędzone pod Keswick z siekierą w dłoni i drzazgami w palcach nauczyło go co nie co o drzewach, ale te tu to się inne wydawały. Słyszał, że to podobno elfy te lasy zamieszkują, ale wiedział to kto czy to legendy mugolskie czy co? Zresztą, jakby nie spróbował to by się nie dowiedział, a, że w okolicy był to i zajść miło. Gdy tak zmierzał na cmentarz w tej całej Dolinie Godryka co by grób psora Dumbledore'a odwiedzić, to i przy okazji mógł do lasu wstąpić, powietrza świeżego zaciągnąć w nozdrza, pomyśleć sobie w spokoju. Świat jakiś taki mniej kolorowy niż kiedyś był, ale z czego to wynikać mogło... Hagrid nie wiedział, bo i skąd? Z tych rozmyślań o psorze, o szkole i o tym wszystkim co poszło nie tak jak powinno, wyrwał go kobiecy głos, znacznie milszy od głosu barmanek z Parszywego Pasażera.
- Ja? - zląkł się wypatrując skąd rzeczywiście dobiegał.
Jego oczom, gdzieś po lewej, ukazała się blondyneczka. No małe to i drobne takie jak dirikrak jakiś, ale stała niewzruszona. Wytrzeszczył oczy, przecierając je lekko. Zwykle jak jakieś dziewczę go spotkało, a to już zwłaszcza w lesie, to i słowem się nie odezwało tylko w popłochu uciekało, chociaż Rubeus nigdy w życiu złych zamiarów nie miał. Ta jednak, odważna jak Gryfon, stała tam tak sobie po prostu. Jakby głupszy był to by ją za elfa nawet wziął, tego z legend. Na szczęście nie był. No człowiek jak się patrzy.
- Pani miła, ja nie... Tak se po drodze zaszedłem, bo idę... A tam idę - wskazał palcem w kierunku stojącego w centrum kościoła, bo i orientacje w terenie po tych swoich spacerach miał dobrą. - Cmentarz tam jest, nie? To tam ten leży, no... Znajomy taki stary mój co to ten..., ta... - trzymaj język za zębami.
Gdzieś w tle usłyszał trzepotanie skrzydeł, inne niż takie co ptaki wydawały, bo i skrzydła jakby większe niż komara, ale mniejsze niż takiej sikorki. Wytężył jeszcze ucho, bo chociaż przy tłuczeniu siekierą w drzewo to ptaków się nie mógł nasłuchać, to jednak na przerwach co nieco słyszał. Ładna to melodia skrzydełek, taka spokojna i ładna.
- Nie no! Gdzie! Ale ja ni pan i mnie proszę nie panować, bo to i wygląd i pieniądze trza mieć, hehe - nie miał. - Hagrid jestem, Pani. Rubeus Hagrid - wyciągnął potężną łapę co by dziewczynie jej dłoń uścisnąć, ładnie tak było, kulturalnie.
W Londynie tak to swoim nazwiskiem nie szastał, bo i po co? Jak go ze szkoły wywalali to głośna sprawa była, chociaż niesprawiedliwa tak, że aż krew się gotowała, a krwi miał dużo. Ale jednak tu, ponad 100 mil dalej, to kto go miał złapać?
- Ja tu żem zalazł, bo to jakieś legendy podobno krążą, że ten te... - nie mów - ...magiczne stworki se żyją, ale to pewno bzdury jakieś, nie? - złapał głośno powietrze w płuca orientując się. - Ale to ja pewno Pani przeszkadzam tu, bo to gdzie tak środek lasu pewno spacerek, nie? Pora dobra i wszystko takie na spacer dobre, ładna pogoda.
- Ja? - zląkł się wypatrując skąd rzeczywiście dobiegał.
Jego oczom, gdzieś po lewej, ukazała się blondyneczka. No małe to i drobne takie jak dirikrak jakiś, ale stała niewzruszona. Wytrzeszczył oczy, przecierając je lekko. Zwykle jak jakieś dziewczę go spotkało, a to już zwłaszcza w lesie, to i słowem się nie odezwało tylko w popłochu uciekało, chociaż Rubeus nigdy w życiu złych zamiarów nie miał. Ta jednak, odważna jak Gryfon, stała tam tak sobie po prostu. Jakby głupszy był to by ją za elfa nawet wziął, tego z legend. Na szczęście nie był. No człowiek jak się patrzy.
- Pani miła, ja nie... Tak se po drodze zaszedłem, bo idę... A tam idę - wskazał palcem w kierunku stojącego w centrum kościoła, bo i orientacje w terenie po tych swoich spacerach miał dobrą. - Cmentarz tam jest, nie? To tam ten leży, no... Znajomy taki stary mój co to ten..., ta... - trzymaj język za zębami.
Gdzieś w tle usłyszał trzepotanie skrzydeł, inne niż takie co ptaki wydawały, bo i skrzydła jakby większe niż komara, ale mniejsze niż takiej sikorki. Wytężył jeszcze ucho, bo chociaż przy tłuczeniu siekierą w drzewo to ptaków się nie mógł nasłuchać, to jednak na przerwach co nieco słyszał. Ładna to melodia skrzydełek, taka spokojna i ładna.
- Nie no! Gdzie! Ale ja ni pan i mnie proszę nie panować, bo to i wygląd i pieniądze trza mieć, hehe - nie miał. - Hagrid jestem, Pani. Rubeus Hagrid - wyciągnął potężną łapę co by dziewczynie jej dłoń uścisnąć, ładnie tak było, kulturalnie.
W Londynie tak to swoim nazwiskiem nie szastał, bo i po co? Jak go ze szkoły wywalali to głośna sprawa była, chociaż niesprawiedliwa tak, że aż krew się gotowała, a krwi miał dużo. Ale jednak tu, ponad 100 mil dalej, to kto go miał złapać?
- Ja tu żem zalazł, bo to jakieś legendy podobno krążą, że ten te... - nie mów - ...magiczne stworki se żyją, ale to pewno bzdury jakieś, nie? - złapał głośno powietrze w płuca orientując się. - Ale to ja pewno Pani przeszkadzam tu, bo to gdzie tak środek lasu pewno spacerek, nie? Pora dobra i wszystko takie na spacer dobre, ładna pogoda.
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Martwe drzewo
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka