Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Martwe drzewo
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Martwe drzewo
Na skraju otaczającego Dolinę Godryka lasu, tuż przy końcu jednej z uliczek, rośnie rozłożyste, martwe drzewo: przez cały rok pozbawione liści, rozciąga nad niewielką polaną łyse gałęzie, dla niektórych z mieszkańców stanowiąc sól w oku, dla innych – ulubione miejsce spotkań. Chociaż nie wiadomo, dlaczego właściwie obumarło, to okoliczni czarodzieje jednogłośnie łączą ten moment z dniem, w którym Albus Dumbledore, przez wiele lat mieszkający w Dolinie Godryka, odszedł, przegrywając sławny pojedynek z Gellertem Grindelwaldem. O ile wierzyć można tym opowieściom, to właśnie wtedy z drzewa opadły wszystkie liście, a kora zaczęła wysychać, przybierając jasną, prawie białą barwę, na której ciemniejszymi liniami wyryte są inicjały poległego czarodzieja.
Drzewo samo w sobie wygląda dosyć tajemniczo, najpiękniejsze staje się jednak późnym wieczorem, gdy robi się ciemno, a na jego gałęziach zasiadają setki zamieszkujących pusty pień elfów, które z jakiegoś powodu – być może ze względu na porzucenie tego miejsca przez nieśmiałki – szczególnie upodobały sobie martwą roślinę. Ich skrzydełka, lśniące jasno w świetle księżyca, przypominają poruszane wiatrem, srebrzyste liście, a z samej korony przez całą noc dobiegają elfie śpiewy i radosne chichoty, rozpoznawalne tylko dla zaznajomionych z tym gatunkiem czarodziejów.
Elfy zamieszkujące drzewo rzadko kiedy zaczepiają ludzi, uwielbiają jednak słuchać opowieści. Jeżeli historia im się podoba, zlatują niżej, obsiadając mówiącego i obsypując go kolorowym brokatem; mówi się też, że za najpiękniejsze historie odwdzięczają się dobrymi życzeniami, a te wypowiedziane w ich kierunku lubią się spełniać. Należy jednak uważać, bo próżne elfy łatwo jest urazić, narażając się na ich gniew.
Aby opowiedzieć historię elfom, należy – znajdując się bezpośrednio pod drzewem – zawrzeć ją w poście, a następnie wykonać rzut kością k100, do wyniku doliczając bonus z biegłości retoryki. Otrzymany wynik należy zinterpretować zgodnie z poniższą rozpiską:
krytyczna porażka – opowiadającemu udaje się, dosyć pechowo, urazić elfią dumę; podnoszą zbiorowy krzyk, otaczają delikwenta chmurą i zmuszają do opuszczenia polany (należy opuścić lokację); mimo że zazwyczaj nie bywają pamiętliwe, będą reagować podobnie przez kolejny miesiąc – za każdym razem, gdy osoba, która wypadła z ich łask, znajdzie się blisko;
10 lub mniej – elfy stają się rozdrażnione i zdenerwowane; zlatują niżej, ale tylko po to, by dmuchnąć opowiadającemu kolorowym brokatem w oczy;
11 - 50 – elfy przysiadają na niższych gałęziach i przysłuchują się uprzejmie, ale zachowują dystans;
51 - 90 – elfy przysiadają na niskich gałęziach, trawie i szacie czarodzieja, śpiewają w akompaniamencie do historii i obsypują opowiadającego (oraz jego ewentualnych towarzyszy) kolorowym pyłkiem;
90 i więcej – elfy są oczarowane opowieścią; nie tylko zlatują na polanę, przyozdabiając ją całą trzepoczącymi skrzydełkami, ale też obdarowują opowiadającego dobrymi życzeniami, chroniącymi przed nieszczęściem: przez cały trwający miesiąc fabularny nie dotyczą go efekty krytycznych porażek;
krytyczny sukces – zachwycone elfy godzą się na spełnienie jednego życzenia postaci* – należy skontaktować się z Mistrzem Gry.
*Na miarę swoich możliwości; magia elfów jest słabsza niż ta należąca do czarodziejów, nie są zdolne do odebrania komuś życia urokiem ani zaprowadzenia pokoju na świecie.
Drzewo samo w sobie wygląda dosyć tajemniczo, najpiękniejsze staje się jednak późnym wieczorem, gdy robi się ciemno, a na jego gałęziach zasiadają setki zamieszkujących pusty pień elfów, które z jakiegoś powodu – być może ze względu na porzucenie tego miejsca przez nieśmiałki – szczególnie upodobały sobie martwą roślinę. Ich skrzydełka, lśniące jasno w świetle księżyca, przypominają poruszane wiatrem, srebrzyste liście, a z samej korony przez całą noc dobiegają elfie śpiewy i radosne chichoty, rozpoznawalne tylko dla zaznajomionych z tym gatunkiem czarodziejów.
Elfy zamieszkujące drzewo rzadko kiedy zaczepiają ludzi, uwielbiają jednak słuchać opowieści. Jeżeli historia im się podoba, zlatują niżej, obsiadając mówiącego i obsypując go kolorowym brokatem; mówi się też, że za najpiękniejsze historie odwdzięczają się dobrymi życzeniami, a te wypowiedziane w ich kierunku lubią się spełniać. Należy jednak uważać, bo próżne elfy łatwo jest urazić, narażając się na ich gniew.
Aby opowiedzieć historię elfom, należy – znajdując się bezpośrednio pod drzewem – zawrzeć ją w poście, a następnie wykonać rzut kością k100, do wyniku doliczając bonus z biegłości retoryki. Otrzymany wynik należy zinterpretować zgodnie z poniższą rozpiską:
krytyczna porażka – opowiadającemu udaje się, dosyć pechowo, urazić elfią dumę; podnoszą zbiorowy krzyk, otaczają delikwenta chmurą i zmuszają do opuszczenia polany (należy opuścić lokację); mimo że zazwyczaj nie bywają pamiętliwe, będą reagować podobnie przez kolejny miesiąc – za każdym razem, gdy osoba, która wypadła z ich łask, znajdzie się blisko;
10 lub mniej – elfy stają się rozdrażnione i zdenerwowane; zlatują niżej, ale tylko po to, by dmuchnąć opowiadającemu kolorowym brokatem w oczy;
11 - 50 – elfy przysiadają na niższych gałęziach i przysłuchują się uprzejmie, ale zachowują dystans;
51 - 90 – elfy przysiadają na niskich gałęziach, trawie i szacie czarodzieja, śpiewają w akompaniamencie do historii i obsypują opowiadającego (oraz jego ewentualnych towarzyszy) kolorowym pyłkiem;
90 i więcej – elfy są oczarowane opowieścią; nie tylko zlatują na polanę, przyozdabiając ją całą trzepoczącymi skrzydełkami, ale też obdarowują opowiadającego dobrymi życzeniami, chroniącymi przed nieszczęściem: przez cały trwający miesiąc fabularny nie dotyczą go efekty krytycznych porażek;
krytyczny sukces – zachwycone elfy godzą się na spełnienie jednego życzenia postaci* – należy skontaktować się z Mistrzem Gry.
*Na miarę swoich możliwości; magia elfów jest słabsza niż ta należąca do czarodziejów, nie są zdolne do odebrania komuś życia urokiem ani zaprowadzenia pokoju na świecie.
Lokacja zawiera kości.
Czy prawda miała jeszcze jakąś wartość? Miałem nadzieję, że w moim świecie jeszcze tak, choć przecież milsze oku potrafiło być piękne kłamstwo. Szlachta uwielbiała gry pozorów, mówienie o pięknych ideach, spoglądanie na "prostaków" ze swoich szklanych wież. Każdy ród miał swoją wieżę, nawet te które nie wybrały powabnego fałszu wyższości czarodziejskiej krwi nad magiczną. Bo czy nawet tacy szlachetni Longbottomowie zaakceptowaliby związek z kimś pozbawionym magii u jednego ze swoich? Śmiałbym wątpić.
Przed nami jeszcze długa droga i wiele mogliśmy się nauczyć nawet w takim porcie, mimo tego jak prawda potrafi być nieatrakcyjna.
- Twoja strata, byłby pyszny - skwitowałem, trochę się w duchu dziwiąc o jakich głupotach rozmawialiśmy. Z drugiej jednak strony, kiedy świat ociekał śmiertelną powagą, to może właśnie czegoś takiego potrzebowaliśmy? - Właśnie za takie słowa Bertie Bott chce nas wykończyć - mruknąłem, teatralnie odwracając się w poszukiwaniu jakiś niebezpiecznych cukierników.
Rodzina, choć tak powszechna, nie była wcale prostym układem. Nikt nie ułożył uniwersalnego zbioru wskazówek, niezawodnego przepisu na szczęście. To przypominało poligon, na którym próbowano unikać dawnych błędów, jednocześnie tworząc nowe. Z lepszym lub gorszym rezultatem trzeba było jakoś walczyć, znaleźć strategię, która w tym konkretnym przypadku. Najgorsze było jednak to, że wiele złego można zdziałać z dobrymi intencjami. Mugole mawiali, jak to szło... dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane?
- To chyba jakaś nasza wada projektowa, że dobrymi chęciami potrafimy tyle napsuć - wysnułem teorię. - Cieszę się... cieszę się, że znalazłaś w ten sposób szczęście. Żałuję tylko, że nie na dłu... - zacząłem mówić bezwiednie, gryząc się jednak pod koniec w język. Co ja najlepszego wyrabiałem, po co ryzykowałem rozdrapanie starych ran. Spojrzałem na Yv przepraszającym wzrokiem, była tak daleko od domu. W przestrzeni i czasie. - Wolność jest błogosławieństwem i przekleństwem, nie dziwię się uznaniu odpowiedzialności za synonim dorosłości... chyba wszystko ma w końcu jakąś cenę - powiedziałem łagodnie, wpatrując się w poskręcane gałęzie dziwnego drzewa. - Zadaję sobie pytanie, czy nie lepiej by było inaczej. Sprzeciwić się aranżowanemu małżeństwu, dać się ponieść nierozsądnym podszeptom serca. Czy bylibyśmy wtedy szczęśliwsi, ile by to nas tak naprawdę kosztowało... - odpowiedziałem na pytanie ze szczerością, którą na pewno wśród arystokracji się by nie pochwalało. - Jednak jako dorosły trzeba brać odpowiedzialność za swoje decyzje, nawet jeśli wynikają one z decyzji innych... - Yv w moim głosie nie mogła usłyszeć żalu, bo rzeczywiście to wszystko było moją decyzją i tylko siebie za to mogłem winić. Sprzeciw był drogą trudniejszą, ale wykonalną. Yvette nie miała takiego luksusu, za nią w pewnym momencie zadecydował los.
Przed nami jeszcze długa droga i wiele mogliśmy się nauczyć nawet w takim porcie, mimo tego jak prawda potrafi być nieatrakcyjna.
- Twoja strata, byłby pyszny - skwitowałem, trochę się w duchu dziwiąc o jakich głupotach rozmawialiśmy. Z drugiej jednak strony, kiedy świat ociekał śmiertelną powagą, to może właśnie czegoś takiego potrzebowaliśmy? - Właśnie za takie słowa Bertie Bott chce nas wykończyć - mruknąłem, teatralnie odwracając się w poszukiwaniu jakiś niebezpiecznych cukierników.
Rodzina, choć tak powszechna, nie była wcale prostym układem. Nikt nie ułożył uniwersalnego zbioru wskazówek, niezawodnego przepisu na szczęście. To przypominało poligon, na którym próbowano unikać dawnych błędów, jednocześnie tworząc nowe. Z lepszym lub gorszym rezultatem trzeba było jakoś walczyć, znaleźć strategię, która w tym konkretnym przypadku. Najgorsze było jednak to, że wiele złego można zdziałać z dobrymi intencjami. Mugole mawiali, jak to szło... dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane?
- To chyba jakaś nasza wada projektowa, że dobrymi chęciami potrafimy tyle napsuć - wysnułem teorię. - Cieszę się... cieszę się, że znalazłaś w ten sposób szczęście. Żałuję tylko, że nie na dłu... - zacząłem mówić bezwiednie, gryząc się jednak pod koniec w język. Co ja najlepszego wyrabiałem, po co ryzykowałem rozdrapanie starych ran. Spojrzałem na Yv przepraszającym wzrokiem, była tak daleko od domu. W przestrzeni i czasie. - Wolność jest błogosławieństwem i przekleństwem, nie dziwię się uznaniu odpowiedzialności za synonim dorosłości... chyba wszystko ma w końcu jakąś cenę - powiedziałem łagodnie, wpatrując się w poskręcane gałęzie dziwnego drzewa. - Zadaję sobie pytanie, czy nie lepiej by było inaczej. Sprzeciwić się aranżowanemu małżeństwu, dać się ponieść nierozsądnym podszeptom serca. Czy bylibyśmy wtedy szczęśliwsi, ile by to nas tak naprawdę kosztowało... - odpowiedziałem na pytanie ze szczerością, którą na pewno wśród arystokracji się by nie pochwalało. - Jednak jako dorosły trzeba brać odpowiedzialność za swoje decyzje, nawet jeśli wynikają one z decyzji innych... - Yv w moim głosie nie mogła usłyszeć żalu, bo rzeczywiście to wszystko było moją decyzją i tylko siebie za to mogłem winić. Sprzeciw był drogą trudniejszą, ale wykonalną. Yvette nie miała takiego luksusu, za nią w pewnym momencie zadecydował los.
Artur Longbottom
Zawód : Rebeliant
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Tylko w milczeniu słowo,
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Miała możliwość poznania dwóch skrajnie odmiennych od siebie światów. Oba z nich miały swoje plusy i minusy. Często powtarza o zaletach portowego życia, ale to nie było takie łatwe. Gdzie by się nie odwróciła gryzło ją to, że wszelkie wartości moralne upadały. Człowiek nie był już dla drugiego człowiekiem. Obawiała się też, że to nie była wyłącznie kwestia wojny, próby przetrwania w nowym świecie. Nic nie było oczywiste. Ni na salonach, ni poza nimi. - Jak będziesz wszystko zjadał, to wykończy cię zatrucie pokarmowe, albo co gorsze jakaś trucizna, a nie Bertie Bott. - Dobrze było czasem nie być tak... poważnym, sztywnym. Ostatnio nie potrafiła robić nic innego prócz zamartwiania się. Przy Arturze mogła sobie jednak pozwolić na chwilę mało konstruktywnej rozmowy, która miała na celu choć na krótką chwilę przywołać na ich ustach uśmiech nie stłamszony myślą.
Kochała swoją rodzinę. Nawet Estelle, z którą nigdy nie potrafiła dojść do porozumienia. Mogła na nich polegać, a na pewno mogła na nich polegać kiedyś. Za dużo jednak ich dzieli. Za bardzo sama się odizolowała. Nie wyobraża sobie powrotu do Francji, do domu. Nie ma po co wracać. Tu miała równie, o ile nie bardziej bliskie jej osoby, lecznicę, misję. Zresztą, powrót teraz za bardzo przypominałby ucieczkę, a tego na pewno nie chciała robić. Już nie. Słysząc jego słowa i widząc przepraszające spojrzenie uśmiechnęła się tylko lekko i pokiwała głową na znak, że się nie gniewa. Rozumiała co miał na myśli. Była szczęśliwa. Kiedyś. Chciałaby się okłamywać, że to praca była szczytem jej życiowych celów, ale koniec końców była tylko przyjemnym dodatkiem dla ambitnej, chcącej pomóc innym dziewczyny. Jest tylko jedna rzecz, którą przełożyłaby nad pracę. Rzecz, którą miała krótko, za krótko. Może odnalezienie swojego miejsca, posiadanie rodziny było mało górnolotnym marzeniem, a już definitywnie takim, którego nie przyzna się do posiadania przed samą sobą. Uznawała, że nie zasługuje na jego spełnienie, że straciła daną jej lata temu szanse. - Nie ma co gdybać. Podjęliśmy już te decyzje. Nie ma na świecie człowieka, który by czegoś nie żałował, który nie zastanawiałby się co by było gdyby. Musimy brać konsekwencje za swoje czyny. - Nie była do końca bez winy. Wszystkie jej wcześniejsze decyzje doprowadziły do tego momentu, do miejsca gdzie jest. Nie mogła mieć o to żalu wyłącznie do innych. Ona sama też była winna. - I zrobiło się depresyjnie. - Zaśmiała się krótko obchodząc drzewo z opartą na nim dłonią.
Kochała swoją rodzinę. Nawet Estelle, z którą nigdy nie potrafiła dojść do porozumienia. Mogła na nich polegać, a na pewno mogła na nich polegać kiedyś. Za dużo jednak ich dzieli. Za bardzo sama się odizolowała. Nie wyobraża sobie powrotu do Francji, do domu. Nie ma po co wracać. Tu miała równie, o ile nie bardziej bliskie jej osoby, lecznicę, misję. Zresztą, powrót teraz za bardzo przypominałby ucieczkę, a tego na pewno nie chciała robić. Już nie. Słysząc jego słowa i widząc przepraszające spojrzenie uśmiechnęła się tylko lekko i pokiwała głową na znak, że się nie gniewa. Rozumiała co miał na myśli. Była szczęśliwa. Kiedyś. Chciałaby się okłamywać, że to praca była szczytem jej życiowych celów, ale koniec końców była tylko przyjemnym dodatkiem dla ambitnej, chcącej pomóc innym dziewczyny. Jest tylko jedna rzecz, którą przełożyłaby nad pracę. Rzecz, którą miała krótko, za krótko. Może odnalezienie swojego miejsca, posiadanie rodziny było mało górnolotnym marzeniem, a już definitywnie takim, którego nie przyzna się do posiadania przed samą sobą. Uznawała, że nie zasługuje na jego spełnienie, że straciła daną jej lata temu szanse. - Nie ma co gdybać. Podjęliśmy już te decyzje. Nie ma na świecie człowieka, który by czegoś nie żałował, który nie zastanawiałby się co by było gdyby. Musimy brać konsekwencje za swoje czyny. - Nie była do końca bez winy. Wszystkie jej wcześniejsze decyzje doprowadziły do tego momentu, do miejsca gdzie jest. Nie mogła mieć o to żalu wyłącznie do innych. Ona sama też była winna. - I zrobiło się depresyjnie. - Zaśmiała się krótko obchodząc drzewo z opartą na nim dłonią.
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Słyszałem kiedyś, że ludzie są jak karaluchy. Nie pamiętam, czy te słowa wypowiedział rasistowski fanatyk czystej krwi o mugolach, czy może zwolennik Zakonu Feniksa o czarnoksiężnikach. Zabawnym było jak ten "drobny szczegół" niknął w pamięci, zupełnie jakby to było kompletnie nieistotne... może tak rzeczywiście było?
Ludzie są jak karaluchy, zdolne gnieździć się wszędzie, znosząc najgorsze warunki i żywiąc się szczątkami współbraci. Głęboko w swej naturze mamy zakodowany instynkt przetrwania, pozostałość po bardziej zwierzęcych przodkach. Tak jak karaluchy, trudno nas całkiem wyplenić, ponieważ nie zważając na koszta chcieliśmy przeżyć. Obojętna była "cała reszta" - w rynsztoku portu oraz w balowej sali człowiek chce przetrwać tak samo. To jedno nas wszystkich łączyło.
- Na coś trzeba umrzeć... - zażartowałem, choć nie mogłem pozbyć się tej niezbyt wesołej myśli.
Teraz oboje nie musieliśmy walczyć o przetrwanie, jednak zaraz wrócimy do swoich światów, do swoich obowiązków i powinności, które niebezpiecznie kierowały kroki do ryzyka.
Mogłem gdybać nad tym co tak naprawdę kierowało Yv, może pewnego dnia wprost o to zapytam, ale chyba jeszcze nie nastał ten czas. Jej postępowanie było szlachetne, godne pochwały, kto wie czy nawet ukryte pobudki tym bardziej - w końcu czy było coś złego w potrzebie przynależności, posiadania "rodziny"? Oby dała radę kiedyś wyrwać dla siebie ponownie choć trochę szczęścia od losu.
- Pamiętaj, że nie jesteś sama w tych konsekwencjach - zapewniłem w pełni przekonany, w końcu nim się obejrzałem była dla mnie jak siostra. - Ech, nie męczy cię to, że zawsze masz rację? Niestety, nie mamy już chyba luksusu braku odpowiedzialności - przyznałem ze śmiechem, chcąc nieco rozluźnić atmosferę. - Nie myśl sobie, że rozweselę cię kolejnym fasolkowym ryzykiem - odpowiedziałem na jej uwagę, pozwalając sobie na zaczepny uśmiech.
Nie ruszyłem się z miejsca, kiedy Yv obchodziła martwe drzewo. Jakby tańczyła wokół niego, wokół reliktu, który już dawno powinien obrócić się w proch. Materia mogła być słaba, ale wola była ponad to wszystko. Sam nie wiem... to skojarzenie wydało mi się dziwnie trafne...
Ludzie są jak karaluchy, zdolne gnieździć się wszędzie, znosząc najgorsze warunki i żywiąc się szczątkami współbraci. Głęboko w swej naturze mamy zakodowany instynkt przetrwania, pozostałość po bardziej zwierzęcych przodkach. Tak jak karaluchy, trudno nas całkiem wyplenić, ponieważ nie zważając na koszta chcieliśmy przeżyć. Obojętna była "cała reszta" - w rynsztoku portu oraz w balowej sali człowiek chce przetrwać tak samo. To jedno nas wszystkich łączyło.
- Na coś trzeba umrzeć... - zażartowałem, choć nie mogłem pozbyć się tej niezbyt wesołej myśli.
Teraz oboje nie musieliśmy walczyć o przetrwanie, jednak zaraz wrócimy do swoich światów, do swoich obowiązków i powinności, które niebezpiecznie kierowały kroki do ryzyka.
Mogłem gdybać nad tym co tak naprawdę kierowało Yv, może pewnego dnia wprost o to zapytam, ale chyba jeszcze nie nastał ten czas. Jej postępowanie było szlachetne, godne pochwały, kto wie czy nawet ukryte pobudki tym bardziej - w końcu czy było coś złego w potrzebie przynależności, posiadania "rodziny"? Oby dała radę kiedyś wyrwać dla siebie ponownie choć trochę szczęścia od losu.
- Pamiętaj, że nie jesteś sama w tych konsekwencjach - zapewniłem w pełni przekonany, w końcu nim się obejrzałem była dla mnie jak siostra. - Ech, nie męczy cię to, że zawsze masz rację? Niestety, nie mamy już chyba luksusu braku odpowiedzialności - przyznałem ze śmiechem, chcąc nieco rozluźnić atmosferę. - Nie myśl sobie, że rozweselę cię kolejnym fasolkowym ryzykiem - odpowiedziałem na jej uwagę, pozwalając sobie na zaczepny uśmiech.
Nie ruszyłem się z miejsca, kiedy Yv obchodziła martwe drzewo. Jakby tańczyła wokół niego, wokół reliktu, który już dawno powinien obrócić się w proch. Materia mogła być słaba, ale wola była ponad to wszystko. Sam nie wiem... to skojarzenie wydało mi się dziwnie trafne...
Artur Longbottom
Zawód : Rebeliant
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Tylko w milczeniu słowo,
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Gatunek ludzki wyraźnie odznaczał się na tle innych zwierząt, nie tylko samą inteligencją, ale też i zachowaniem. Mamy wiele wad. Potrafimy być samolubni, okrutni bez przyczyny. Możemy być jednak też empatyczni, skłonni do poświęceń, działań dla nas nieopłacalnych, ale z korzyścią płynącą dla innych. Człowiek to w istocie przedziwne stworzenie. Kierował nimi jednak pierwotny instynkt przetrwania. Każdy pragnął żyć, nawet podświadomie. - Mi się tam do umierania nieszczególnie śpieszy. – Jak wielu z nich będzie jednak mogło cieszyć się przywilejem śmierci ze starości? Czy w ogóle tejże starości dożyją? Tego nie wiedział nikt. Czasy były tak niepewne, że nawet bez podejmowania ryzyka mógł czekać ich ponury koniec. A przecież oboje od tegoż ryzyka nie stronili podejmując takie, a nie inne decyzje, czy działania. Oboje podążając za swymi przekonaniami, oboje chcąc czynić dobro i nie odwracać się od tych w potrzebie. W przypadku Artura jednak dodatkowe ryzyko stanowiło samo jego nazwisko. Nie był bezpieczny gdziekolwiek by się nie pojawił. Nie teraz. Martwiła się o niego. Obawiała, że pewnego dnia po prostu zniknie, że nie pozostanie po nim nic. Nie miała na to jednak żadnego wpływu, nie mogła zrobić z tym nic, co tylko bardziej ją frustrowało.
Słysząc kolejne słowa mężczyzny spojrzała na niego przyglądając mu się przez chwilę z czystą wdzięcznością wypisaną w oczach. Artur pomógł jej bardziej niż mógłby sobie wyobrazić, wciąż jej pomagał zwykłą chęcią wysłuchania jej. Okazał się być prawdziwym przyjacielem. Podobnie zresztą było z Thalią i Vincentem. Nie była sama i była za to po stokroć wdzięczna. - Hmm, nieszczególnie. – Udała, że się szczerze nad tym zastanawia, aby po chwili odpowiedzieć mu na zadane pytanie. Żartobliwie oczywiście. Nie miała zawsze racji. Myliła się jak każdy inny człowiek, ale słowa mężczyzny jej schlebiały. – Tchórzysz? – Zapytała posyłając mu równie zaczepny uśmiech. – Co się stało z twoją Gryfońską odwagą? – Podpuszczała go w dalszym ciągu spokojnie obchodząc drzewo badając strukturę suchej, obumartej kory pod swymi palcami.
|ztx2
Słysząc kolejne słowa mężczyzny spojrzała na niego przyglądając mu się przez chwilę z czystą wdzięcznością wypisaną w oczach. Artur pomógł jej bardziej niż mógłby sobie wyobrazić, wciąż jej pomagał zwykłą chęcią wysłuchania jej. Okazał się być prawdziwym przyjacielem. Podobnie zresztą było z Thalią i Vincentem. Nie była sama i była za to po stokroć wdzięczna. - Hmm, nieszczególnie. – Udała, że się szczerze nad tym zastanawia, aby po chwili odpowiedzieć mu na zadane pytanie. Żartobliwie oczywiście. Nie miała zawsze racji. Myliła się jak każdy inny człowiek, ale słowa mężczyzny jej schlebiały. – Tchórzysz? – Zapytała posyłając mu równie zaczepny uśmiech. – Co się stało z twoją Gryfońską odwagą? – Podpuszczała go w dalszym ciągu spokojnie obchodząc drzewo badając strukturę suchej, obumartej kory pod swymi palcami.
|ztx2
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
To wszystko było za dużo - wiedział o tym. Obiecał przecież siostrze, że będzie lepiej, a teraz co? Znów się wszystko sypało! Ten pieprzony Michael! Cholera... Powinien się tym zająć, przemyśleć to wszystko, co powinien zrobić z Kerry. Kochał ją? Tak, chyba... tak mu się wydawało. Czuł się przy niej tak dobrze, pierwszy raz od dwóch lat zapomniał o Jeanie - był w stanie nie myśleć o niej z poczuciem winy, był w stanie wyobrazić sobie, że z kimś będzie szczęśliwy.
Nie powinien?
- Sissy! - zawołał w głos, idąc przez śnieg. Było go tak wiele w tym roku. Gdyby byli w Londynie, nie stanowiłby takiego problemu, ale tutaj, w Dolinie, na obrzeżach... Nie mieli nawet za bardzo jak znaleźć pracy. Mogli się łapać różnych prac z Jamesem, ale śnieg nie ułatwiał im niczego w tym roku. Jedynie fakt, że załapał ostatnio taką, a nie inną pracę u Macmillan sprawiało, że w jakiś sposób mieli zajęcie...
Mógł jeszcze zaproponować Jamesowi jakiś skok. Powinni powtórzyć sylwestra, stanowczo.
- Sissy! Wyjdź, porozmawiajmy! - zawołał znów, dodając po romsku. Co zrobi Marcel z Jamesem? Nie pokłócą się, nie tak stale... wiedział o tym. Nie byli do tego zdolni, nawet jeśli w Jamesie wszystko ostatnim czasem buzowało i nie był w stanie sobie radzić z niczym. Powinien coś wymyślić dla brata, jakieś zajęcie do zajęcia myśli...
- Proszę cię! Jest tutaj zimno! Gdzie jesteś? Sissy! Widzę twoje ślady! - wołał, chociaż śnieg zaczynał znów prószyć, przysypując powoli śnieg.
Skąd jego siostra miała tyle siły, aby pobiec aż tak daleko? Biec aż tyle prze śnieg? Miał nadzieję, że nie marzła, że nic jej nie było. Zacisnął mimo wszystko dłoń na różdżce, jakby coś lub ktoś miał na nich naskoczyć - znowu.
Chociaż kiedy dostrzegł sylwetkę siostry, od razu sam podbiegł do niej, przygarniając ją do siebie i tuląc. Nie chciał jej dać się wyswobodzić czy uciec, chciał ją mocno przytulić i uspokoić - bo również tego potrzebowała. Nawet jeśli sam miał nieco podpuchnięte oczy, nawet jeśli dopiero co widziała go płaczącego... Chociaż to nie tak, że płakał.
- Szilka... no już, już... jest dobrze, spokojnie... Już, chodź, chodź. Nie zmarzłaś? Oni się pokłócą, ale będzie dobrze... Przepraszam cię... za to, że Michael tak wbiegł, za Kerstin, później to wszystko tak szybko miało miejsce... - powiedział cicho po romsku, przytulając do siebie siostrę.
Nie chciała tam być, miała już dość. Tak było od początku, od kiedy tylko się odnaleźli. Najpierw trafiali do Tower albo wracali zmaltretowani, potem mieli do niej pretensje. DO NIEJ. Tak jakby to była JEJ wina, że chce, aby jednak byli rozważniejsi, żeby przestali być UPARTYMI KRETYNAMI I ZAUWAŻYLI, ŻE RANIĄ WSZYSTKICH DOOKOŁA SWOIMI DZIAŁANIAMI. Brała oddechy w płuca, ciężko próbując przetrawić sytuację. Pretensje Jamesa wciąż odbijały się echem w jej głowie. Tak jakby to on nie wychodził na wieczory, kiedy była bez różdżki, tak jakby on nie zostawiał ich, kiedy go potrzebowali. Tak jakby wstydzić miała się po prostu za to, że istnieje i stara się trzymać tę rodzinę w jednym kawałku. Nie, lepiej było tłuc wszystko, co mieli wspólnie, a potem płakać nad odłamkami, których już nie dało się złożyć.
Uparcie ignorowała nawoływania brata, ale parcie przez śnieg wydawało się większym wyzwaniem, niż mogła to sobie wyobrażać – męczyła się dość szybko kiedy musiała brnąć przed siebie, a strój który miała na sobie nie był najcieplejszy na takie wyjścia. Czuła też od razu drobny katar, dlatego póki co raczej zwalniała, tracąc na siłach. A i nie stanęła, przynajmniej dopóki nie złapały ją ciepłe ramiona brata i Thomas nie przyciągnął ją do siebie, starając się jakoś ją pocieszyć.
- Puszczaj mnie, puszczaj! – Była zła i nawet tego nie ukrywała. Próbowała wszystkiego, aby odepchnąć się od Thomasa, od uderzeń go dłonią w ramiona, aż po drapanie, gdyby tylko to miało pomóc. Nie chciała aby ją przytulał, aby znowu było podobnie jak wtedy, kiedy przyszedł po Tower. Wtedy też przepraszał i jak widać, nic to nie dawało. – Przestań! Nie chcę twoich przeprosin! Mówisz tak, bo się uspokoję i będę cicho. Bo chcesz żebym przestała wydziwiać i wróciła. Ile razy będziesz mnie jeszcze przepraszać, a potem zrobisz coś, co wywoła krzywdę?! – Na nowo uderzyła go dłonią, chociaż tym razem przypominało to ledwie pacnięcie. – Ty to wszystko robisz specjalnie….
Uparcie ignorowała nawoływania brata, ale parcie przez śnieg wydawało się większym wyzwaniem, niż mogła to sobie wyobrażać – męczyła się dość szybko kiedy musiała brnąć przed siebie, a strój który miała na sobie nie był najcieplejszy na takie wyjścia. Czuła też od razu drobny katar, dlatego póki co raczej zwalniała, tracąc na siłach. A i nie stanęła, przynajmniej dopóki nie złapały ją ciepłe ramiona brata i Thomas nie przyciągnął ją do siebie, starając się jakoś ją pocieszyć.
- Puszczaj mnie, puszczaj! – Była zła i nawet tego nie ukrywała. Próbowała wszystkiego, aby odepchnąć się od Thomasa, od uderzeń go dłonią w ramiona, aż po drapanie, gdyby tylko to miało pomóc. Nie chciała aby ją przytulał, aby znowu było podobnie jak wtedy, kiedy przyszedł po Tower. Wtedy też przepraszał i jak widać, nic to nie dawało. – Przestań! Nie chcę twoich przeprosin! Mówisz tak, bo się uspokoję i będę cicho. Bo chcesz żebym przestała wydziwiać i wróciła. Ile razy będziesz mnie jeszcze przepraszać, a potem zrobisz coś, co wywoła krzywdę?! – Na nowo uderzyła go dłonią, chociaż tym razem przypominało to ledwie pacnięcie. – Ty to wszystko robisz specjalnie….
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Nie puszczał jej, nie chciał tego zrobić. Objął ją jedynie mocniej, nie pozwalając, aby się wyrwała - za to nie powstrzymywał jej uderzeń, wiedząc że czasem to było jedyne co mogło jej pomóc. Na Jamesa to działało często, takie zwykłe pozwolenie, aby uderzył i wyżył się na nim, może dlatego często się bili? Po bójkach najczęściej atmosfera opadała...
Właśnie dlatego się uśmiechał, tuląc do siebie najmłodszą Doe, otulając ramionami i chcąc jej dać nieco schronienia i otulenia, aby mogła się czuć bezpieczna. Musiała się czuć bezpieczna... Musiał jakoś to dla niej odbudować - w jakikolwiek sposób tylko mógł! A mógł niewiele, i wiedział niewiele i wychodziło mu jeszcze mniej, kiedy starał się coś osiągnąć. W jakiś sposób... jak mógłby ją odciążyć? W jakikolwiek...
- Nie robię, Sissy... - powiedział cicho, obserwując dziewczynę, zerkając na nią. Zaraz poprawił nieco jej włosy, wciąż jedną ręką ją trzymając przy sobie.
- Nie chciałem też się żenić bez twojej zgody... Naprawdę, to nie miało tak wyjść... Ja... Myślałem o tym, dopiero co rozmawiałem o tym z Jamesem... Chciałem zapytać ciebie i Eve o zdanie, przecież wiesz, że się nie ożenię bez waszej zgody... - dodał ciszej, bo tak jak na ślub z Jeanie musiał prosić o pozwolenie starszych, tak i na ślub z Kerstin powinien dostać nie tyle zgodę, a akceptację jej przez resztę rodziny...
Nie kazałby im przecież z nią mieszkać i żyć, i akceptować, gdyby mieli jej nienawidzić. Nie chciał ich zmuszać, nie chciał sprawiać żeby ich życie było jeszcze bardziej zagrożone.
- Pracuję teraz dla tej lady, prawda? Więc... no wiesz... no... jest dobrze, powolutku wszystko będzie w porządku, okej? Przepraszam... Ja nie panuję nad niektórymi rzeczami, ale nie robię ci specjalnie na złość... - mówił dalej, uśmiechając delikatnie do siostry, chcąc ją uspokoić. Delikatnie odsunął się od niej, zaraz wyciągając różdżkę.
- Caldasa - wypowiedział, kierując wiązkę zaklęcia w stronę siostry, aby ta miała dodatkową warstwę ochronną przed mrozem. W końcu to było teraz najważniejsze, żeby czuła się dobrze. Ułożył dłoń na jej ramieniu, lekko pocierając, aby sprawdzić czy zaklęcie zadziało. Uśmiechnął się lekko w stronę Sheili, wyczuwając że rzeczywiście zaklęcie przyniosło zamierzony skutek. Po tym już znów pogłaskał ją po głowie.
- Przepraszam, naprawdę... Jest ci cieplej? Wybiegłaś tak nagle... Nie mówię tak, żebyś była cicho. Martwię się, że byś zmarzła tutaj sama. Albo znów ktoś tak wbiegł po drodze jak Michael... - dodał spokojnie, kucając zaraz przy młodszej i łapiąc ją za dłonie, tak żeby to ona mogła na niego patrzeć z góry, a jednocześnie żeby miał łatwiej ją przy sobie zatrzymać, na wypadek gdyby chciała znów uciekać.
Właśnie dlatego się uśmiechał, tuląc do siebie najmłodszą Doe, otulając ramionami i chcąc jej dać nieco schronienia i otulenia, aby mogła się czuć bezpieczna. Musiała się czuć bezpieczna... Musiał jakoś to dla niej odbudować - w jakikolwiek sposób tylko mógł! A mógł niewiele, i wiedział niewiele i wychodziło mu jeszcze mniej, kiedy starał się coś osiągnąć. W jakiś sposób... jak mógłby ją odciążyć? W jakikolwiek...
- Nie robię, Sissy... - powiedział cicho, obserwując dziewczynę, zerkając na nią. Zaraz poprawił nieco jej włosy, wciąż jedną ręką ją trzymając przy sobie.
- Nie chciałem też się żenić bez twojej zgody... Naprawdę, to nie miało tak wyjść... Ja... Myślałem o tym, dopiero co rozmawiałem o tym z Jamesem... Chciałem zapytać ciebie i Eve o zdanie, przecież wiesz, że się nie ożenię bez waszej zgody... - dodał ciszej, bo tak jak na ślub z Jeanie musiał prosić o pozwolenie starszych, tak i na ślub z Kerstin powinien dostać nie tyle zgodę, a akceptację jej przez resztę rodziny...
Nie kazałby im przecież z nią mieszkać i żyć, i akceptować, gdyby mieli jej nienawidzić. Nie chciał ich zmuszać, nie chciał sprawiać żeby ich życie było jeszcze bardziej zagrożone.
- Pracuję teraz dla tej lady, prawda? Więc... no wiesz... no... jest dobrze, powolutku wszystko będzie w porządku, okej? Przepraszam... Ja nie panuję nad niektórymi rzeczami, ale nie robię ci specjalnie na złość... - mówił dalej, uśmiechając delikatnie do siostry, chcąc ją uspokoić. Delikatnie odsunął się od niej, zaraz wyciągając różdżkę.
- Caldasa - wypowiedział, kierując wiązkę zaklęcia w stronę siostry, aby ta miała dodatkową warstwę ochronną przed mrozem. W końcu to było teraz najważniejsze, żeby czuła się dobrze. Ułożył dłoń na jej ramieniu, lekko pocierając, aby sprawdzić czy zaklęcie zadziało. Uśmiechnął się lekko w stronę Sheili, wyczuwając że rzeczywiście zaklęcie przyniosło zamierzony skutek. Po tym już znów pogłaskał ją po głowie.
- Przepraszam, naprawdę... Jest ci cieplej? Wybiegłaś tak nagle... Nie mówię tak, żebyś była cicho. Martwię się, że byś zmarzła tutaj sama. Albo znów ktoś tak wbiegł po drodze jak Michael... - dodał spokojnie, kucając zaraz przy młodszej i łapiąc ją za dłonie, tak żeby to ona mogła na niego patrzeć z góry, a jednocześnie żeby miał łatwiej ją przy sobie zatrzymać, na wypadek gdyby chciała znów uciekać.
Nie lubiła być brutalna, krzywda zadawana komuś innemu wcale jej nie cieszyła, a co więcej, czuła się w takich wypadkach mocno niezręcznie, nienawidząc sytuacji, w której musiała zrobić coś, co miało zadać ból. A jednocześnie, kiedy teraz obserwowała Thomasa, była wściekła. Na nowo odstawiał wszystko, chociaż prosiła, raz, jeden, drugi. Miała ochotę w tym momencie dokładnie zrobić mu krzywdę żeby poczuł chociaż przez chwilę jak to jest. Jak to jest, kiedy ciągle się martwisz o kogoś, kiedy boli cię tak, że to wszystko staje się twoim życiem. A zachowanie Thomasa nie pomagało. Wbiła paznokcie w jego skórę, próbując dopiąć swojego, tak aby w końcu ją puścił i miała swój upragniony spokój.
- Przecież wiem?! Nie wiem już, czego nie wiem. Mówiłam ci, jak sekrety się rozgrywają i jaka krzywda się może przez nie stać, ale ty, jak zawsze, nie słuchasz, chociaż cię błagam. Powiedz, powiedz czego nie zrozumiałeś, kiedy błagałam cię w listopadzie? Co było niejasne w tym, jak bardzo każda zachowywana informacja krzywdzi naszą rodzinę?! – Miała dość, pękała. Jak gliniany kubek, który zbyt wiele razy spadał na ziemie. Nie potrafiła zbierać się w całość, zraniona każdą kolejną reakcją, każdym kolejnym działaniem. Ile to jeszcze miało potrwać? Ile jeszcze razy miała zostać skrzywdzona przez ich działania.
- Nie chodzi o to, że robisz coś specjalnie, Thomas. Chodzi o to, że takie wydarzenia potem dotykają nie tylko ciebie. Czy możecie zrozumieć, jak wpływacie na nas z Jamesem. Jak każde wasze zniknięcie z jednego wieczora może się zmienić w tydzień, miesiąc, rok. Przestańcie udawać, że tamten świat na zewnątrz nie znajduje drogi do domu, bo Michael właśnie pokazał, że znajduje. Nie możesz żyć jak nastolatek. Musisz być mężczyzną i wziąć odpowiedzialność, najpierw za rodzinę, potem za siebie. Bez innej kolejności. – Czy to zrozumiał, czy nie? Pewnie nic do niego nie dotrze, bo prawda w końcu miała być ulotna gdy była niewygodna. Zwłaszcza dla braci Doe.
- Ogarnij się, bo staniemy za tobą murem, cokolwiek by się nie zadziało, ale to nie znaczy, że możesz robić wszystko, bo ci wybaczymy. Cierpienie ma swoją cenę i swoją granicę. – Westchnęła już, puszczając go. Była obojętna na jego osobę ale już nie wściekła, ostrożnie dotykając wełny na ramionach i dłoniach. Mruknęła cicho, próbując też coś powiedzieć zanim nie odwróciła się, tym razem łapiąc go za dłoń. – Jeżeli mam być twoją siostrą, musisz się zmienić. Wszyscy musimy. Nie możemy działać tak jak teraz, bo przecież widzisz, że to nie działa. – Westchnęła ciężko, spoglądając już nie na Thomasa, ale w stronę domu. Nie chciała tam iść.
- Przecież wiem?! Nie wiem już, czego nie wiem. Mówiłam ci, jak sekrety się rozgrywają i jaka krzywda się może przez nie stać, ale ty, jak zawsze, nie słuchasz, chociaż cię błagam. Powiedz, powiedz czego nie zrozumiałeś, kiedy błagałam cię w listopadzie? Co było niejasne w tym, jak bardzo każda zachowywana informacja krzywdzi naszą rodzinę?! – Miała dość, pękała. Jak gliniany kubek, który zbyt wiele razy spadał na ziemie. Nie potrafiła zbierać się w całość, zraniona każdą kolejną reakcją, każdym kolejnym działaniem. Ile to jeszcze miało potrwać? Ile jeszcze razy miała zostać skrzywdzona przez ich działania.
- Nie chodzi o to, że robisz coś specjalnie, Thomas. Chodzi o to, że takie wydarzenia potem dotykają nie tylko ciebie. Czy możecie zrozumieć, jak wpływacie na nas z Jamesem. Jak każde wasze zniknięcie z jednego wieczora może się zmienić w tydzień, miesiąc, rok. Przestańcie udawać, że tamten świat na zewnątrz nie znajduje drogi do domu, bo Michael właśnie pokazał, że znajduje. Nie możesz żyć jak nastolatek. Musisz być mężczyzną i wziąć odpowiedzialność, najpierw za rodzinę, potem za siebie. Bez innej kolejności. – Czy to zrozumiał, czy nie? Pewnie nic do niego nie dotrze, bo prawda w końcu miała być ulotna gdy była niewygodna. Zwłaszcza dla braci Doe.
- Ogarnij się, bo staniemy za tobą murem, cokolwiek by się nie zadziało, ale to nie znaczy, że możesz robić wszystko, bo ci wybaczymy. Cierpienie ma swoją cenę i swoją granicę. – Westchnęła już, puszczając go. Była obojętna na jego osobę ale już nie wściekła, ostrożnie dotykając wełny na ramionach i dłoniach. Mruknęła cicho, próbując też coś powiedzieć zanim nie odwróciła się, tym razem łapiąc go za dłoń. – Jeżeli mam być twoją siostrą, musisz się zmienić. Wszyscy musimy. Nie możemy działać tak jak teraz, bo przecież widzisz, że to nie działa. – Westchnęła ciężko, spoglądając już nie na Thomasa, ale w stronę domu. Nie chciała tam iść.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Starał się nie pokazywać, że wbijane paznokcie siostry go bolały. Może tym działał innym na nerwy? Bo to nie tak, że go nie bolało nigdy - było wręcz przeciwnie! Po prostu nie pozwalał sobie tego pokazać innym, jakby miało to im przynieść pewnego rodzaju satysfakcję, że zadali mu ból. A może robił to już z czystego przyzwyczajenia, obudowując się pewnego rodzaju murem, który nie pozwalał mu o tym mówić wprost, kiedy coś go raniło.
- Ale to nie sekret! To nie był sekret... Niczego przed wami nie ukrywałem od listopada, przecież wiesz! Wyszedłem wtedy w grudniu... tam... Na plac. Ale nic się nie stało, wiedzieliście gdzie byłem, prawda? Nic mi nie było, wiesz o tym. Niczego więcej przed tobą nie zataiłem - skłamał, bo co z kwestią trupów, które pomagał zakopywać? Co z kwestią stanem brata? Przecież nigdy jej nie powiedział, że James wtedy od Jaydena uciekł! Ale czasem... czasem było przecież łatwiej, kiedy nie wiedziała o takich rzeczach. Nie martwiła się tak bardzo!
- Nie taiłem tego... Sissy! Po prostu... po prostu jak miałem o to zapytać? Znam ją miesiąc, powiedziałabyś że oszalałem i postradałem zmysły, że chcę się z obcą żenić! Sam nie wiedziałem czy chcę... Nie ukrywałem przecież, że się z nią spotykam - dodał zaraz, spoglądając na siostrę i wcale nie wypuszczając jej z ramion.
Spojrzał na nią zmartwiony taką reakcją, takimi słowami... Wiedział, że powinien zachowywać się lepiej, wziąć lepszą odpowiedzialność za wszystko, a jednocześnie...
- Wiesz, że pracuję teraz, prawda? To niewiele, nie często... Ale pracuję, mówiłem ci o tym. Staram się... Przepraszam za to, nie wiedziałem... Wiesz, że gdybym wiedział, że coś takiego miałoby miejsce to bym nie pozwolił. Spróbowałbym porozmawiać z Kerstin sam na sam, z jej bratem też... Ale będzie dobrze, przecież wiesz - powiedział, pozwalając jej się nieco odsunąć. Uśmiechnął się jednak na jej gest.
Zamiast kierować się do domu, mając przeczucie że James i Marcel potrzebują jeszcze nieco czasu, ruszył zamiast tego głębiej w las.
- Postaram się, wiesz o tym... Chodź, pokażę ci coś. Nie myśl o nich, dobrze? Jakiś czas temu, to chyba wspominał mi o tym ktoś... Może gdzieś na rynku słyszałem? Tutaj niedaleko jest drzewo z wróżkami, one lubią słuchać historii. Co ty na to, żebyśmy im coś opowiedzieli? - zaproponował, dostrzegając jak siostra spogląda w stronę domu. Zaraz jednak przystanął, puszczając jej dłoń i kucając.
- Wskakuj, zaniosę cię tam. Myślisz, że przy wróżkach będzie cieplej? One chyba nie lubią zimna, możemy im coś opowiedzieć... Ooo, masz pomysł jaką historię? Albo coś wymyślimy wspólnie, co ty na to? - zaproponował siostrze, czekając aż ta wejdzie na jego plecy. Kiedyś częściej ją tak nosił... No a taki spacer w środku zimy to też jakaś forma wspólnego spędzenia czasu, nieprawdaż? Powinien stanowczo więcej czasu spędzać z siostrą.
- Ale to nie sekret! To nie był sekret... Niczego przed wami nie ukrywałem od listopada, przecież wiesz! Wyszedłem wtedy w grudniu... tam... Na plac. Ale nic się nie stało, wiedzieliście gdzie byłem, prawda? Nic mi nie było, wiesz o tym. Niczego więcej przed tobą nie zataiłem - skłamał, bo co z kwestią trupów, które pomagał zakopywać? Co z kwestią stanem brata? Przecież nigdy jej nie powiedział, że James wtedy od Jaydena uciekł! Ale czasem... czasem było przecież łatwiej, kiedy nie wiedziała o takich rzeczach. Nie martwiła się tak bardzo!
- Nie taiłem tego... Sissy! Po prostu... po prostu jak miałem o to zapytać? Znam ją miesiąc, powiedziałabyś że oszalałem i postradałem zmysły, że chcę się z obcą żenić! Sam nie wiedziałem czy chcę... Nie ukrywałem przecież, że się z nią spotykam - dodał zaraz, spoglądając na siostrę i wcale nie wypuszczając jej z ramion.
Spojrzał na nią zmartwiony taką reakcją, takimi słowami... Wiedział, że powinien zachowywać się lepiej, wziąć lepszą odpowiedzialność za wszystko, a jednocześnie...
- Wiesz, że pracuję teraz, prawda? To niewiele, nie często... Ale pracuję, mówiłem ci o tym. Staram się... Przepraszam za to, nie wiedziałem... Wiesz, że gdybym wiedział, że coś takiego miałoby miejsce to bym nie pozwolił. Spróbowałbym porozmawiać z Kerstin sam na sam, z jej bratem też... Ale będzie dobrze, przecież wiesz - powiedział, pozwalając jej się nieco odsunąć. Uśmiechnął się jednak na jej gest.
Zamiast kierować się do domu, mając przeczucie że James i Marcel potrzebują jeszcze nieco czasu, ruszył zamiast tego głębiej w las.
- Postaram się, wiesz o tym... Chodź, pokażę ci coś. Nie myśl o nich, dobrze? Jakiś czas temu, to chyba wspominał mi o tym ktoś... Może gdzieś na rynku słyszałem? Tutaj niedaleko jest drzewo z wróżkami, one lubią słuchać historii. Co ty na to, żebyśmy im coś opowiedzieli? - zaproponował, dostrzegając jak siostra spogląda w stronę domu. Zaraz jednak przystanął, puszczając jej dłoń i kucając.
- Wskakuj, zaniosę cię tam. Myślisz, że przy wróżkach będzie cieplej? One chyba nie lubią zimna, możemy im coś opowiedzieć... Ooo, masz pomysł jaką historię? Albo coś wymyślimy wspólnie, co ty na to? - zaproponował siostrze, czekając aż ta wejdzie na jego plecy. Kiedyś częściej ją tak nosił... No a taki spacer w środku zimy to też jakaś forma wspólnego spędzenia czasu, nieprawdaż? Powinien stanowczo więcej czasu spędzać z siostrą.
Kiedyś miała się uspokoić, kiedyś miała odetchnąć, rozważyć to, zastanawiać się nad sytuacją i wyciągać z niej inne wnioski, ale to nie był ten dzień – teraz czuła się poirytowana niesamowicie, próbując rzucać się jak oszalały pies. Z zazdrości? Smutku? Irytacji? Wydawało się, że to było wszystko na raz, bo już sama nie rozumiała swoich uczuć i gdyby mogła, w tej chwili najpewniej chciałaby nic nie czuć, tak aby po prostu przestało ją to obchodzić. Też zacznie sobie wychodzić, też będzie mieć tajemnice, też przestanie dzielić się z braćmi informacjami i kiedy jej coś się stanie, też będą czuć tak samo. Tę cholerną bezsilność i frustrację, kiedy czekasz.
- Nie wiem wtedy, nie wiedzieliśmy, gdzie poszedłeś na plac, nie wiem już, co taisz a co nie, Tommy! Czemu nagle tutaj przychodzą obcy, czemu nie mamy bezpiecznego miejsca, gdzie nas nie najdą i czemu nachodzą nas przez Kerstin?! – W coś ty się wpakował, Thomasie Doe, co zrobiłeś? Na pewno nie mówił jej pełnej prawdy, przecież w styczniu znikał co jakiś czas, na pewno w tym czasie wpakował się w jakieś sytuacje. Na pewno stało się coś, pewnie z Kerstin, po prostu tego nie mówił. W końcu nie raz udowodnił, że tak było wygodniej, kiedy ona o wszystkim nie wiedziała.
- I co będzie dalej? Jej brat dalej będzie na nas warczeć, że nie rozumiemy, jak to jest być ściganym za byciem mugolem? Będziesz go słuchać tylko dlatego, że jest duży a ty chcesz poderwać jego siostrę? Tak już będzie, że zawsze będziemy kulić się przed tym, komu podpadniemy? – Kto chciałby żyć w ciągłym strachu, kto chciałby oglądać się wiecznie za siebie, nie wiedząc, co przyniesie jutro. Znaleźli się, ale dalej żyli tak, jakby wciąż byli w tym dwuletnim okresie, dbając bardziej o siebie niż o innych. A ona chciała po prostu, aby byli rodziną. Czemu to było takie trudne.
- A ja nie pracuję, straciłam pracę kiedy wynieśliśmy się do Londynu. Nie będę dawać rady zajmować się całym domem, zwierzętami, wami i jeszcze wyjeżdżać gdzieś do pracy, a tutaj już mają krawcową. Co jeżeli nic nie znajdę? Co jeżeli twoja praca się skończy albo przestanie przynosić dochody? Nie możemy tak, żyć od wydarzenia do wydarzenia, bo może wam się poszczęści. – Opadła z sił, nie mając już ani chęci, ani wytrwałości na to, aby szamotać się bardziej, zamiast tego zwieszając smętnie dłonie, tak jakby poddała się już zupełnie ze wszystkim.
- Nie rób tak, Tommy, nie chcę opowiadać teraz bajek. To nie sprawi, że przestanę się martwić, że przestanę myśleć. I co miałabym powiedzieć wróżkom? Przecież one nie chcą o nas słuchać. Mnie słuchać. – Skuliła się znów, owinięcie się ramionami traktując jako rodzaj ochrony. Marnie się sprawdzał, ale co innego jej pozostawało?
- Chcę do domu, Tommy. Takiego, gdzie byliśmy jak cyganie i się tak zachowywaliśmy.
- Nie wiem wtedy, nie wiedzieliśmy, gdzie poszedłeś na plac, nie wiem już, co taisz a co nie, Tommy! Czemu nagle tutaj przychodzą obcy, czemu nie mamy bezpiecznego miejsca, gdzie nas nie najdą i czemu nachodzą nas przez Kerstin?! – W coś ty się wpakował, Thomasie Doe, co zrobiłeś? Na pewno nie mówił jej pełnej prawdy, przecież w styczniu znikał co jakiś czas, na pewno w tym czasie wpakował się w jakieś sytuacje. Na pewno stało się coś, pewnie z Kerstin, po prostu tego nie mówił. W końcu nie raz udowodnił, że tak było wygodniej, kiedy ona o wszystkim nie wiedziała.
- I co będzie dalej? Jej brat dalej będzie na nas warczeć, że nie rozumiemy, jak to jest być ściganym za byciem mugolem? Będziesz go słuchać tylko dlatego, że jest duży a ty chcesz poderwać jego siostrę? Tak już będzie, że zawsze będziemy kulić się przed tym, komu podpadniemy? – Kto chciałby żyć w ciągłym strachu, kto chciałby oglądać się wiecznie za siebie, nie wiedząc, co przyniesie jutro. Znaleźli się, ale dalej żyli tak, jakby wciąż byli w tym dwuletnim okresie, dbając bardziej o siebie niż o innych. A ona chciała po prostu, aby byli rodziną. Czemu to było takie trudne.
- A ja nie pracuję, straciłam pracę kiedy wynieśliśmy się do Londynu. Nie będę dawać rady zajmować się całym domem, zwierzętami, wami i jeszcze wyjeżdżać gdzieś do pracy, a tutaj już mają krawcową. Co jeżeli nic nie znajdę? Co jeżeli twoja praca się skończy albo przestanie przynosić dochody? Nie możemy tak, żyć od wydarzenia do wydarzenia, bo może wam się poszczęści. – Opadła z sił, nie mając już ani chęci, ani wytrwałości na to, aby szamotać się bardziej, zamiast tego zwieszając smętnie dłonie, tak jakby poddała się już zupełnie ze wszystkim.
- Nie rób tak, Tommy, nie chcę opowiadać teraz bajek. To nie sprawi, że przestanę się martwić, że przestanę myśleć. I co miałabym powiedzieć wróżkom? Przecież one nie chcą o nas słuchać. Mnie słuchać. – Skuliła się znów, owinięcie się ramionami traktując jako rodzaj ochrony. Marnie się sprawdzał, ale co innego jej pozostawało?
- Chcę do domu, Tommy. Takiego, gdzie byliśmy jak cyganie i się tak zachowywaliśmy.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Nie był pewny, co mógł jej powiedzieć - jak zapewnić i poprawić nastrój, jakie słowa dobrać. Może właśnie dlatego starał się ją przede wszystkim pocieszyć przytuleniem? I delikatnym uśmiechem. Te dwie rzeczy przecież u niego były zawsze niezmienne, i zapewniające o tym, że wszystko było dobrze. Nawet, jeśli mieli mnóstwo kłopotów i zmartwień na głowie.
- Sissy, ja też nie wiem dlaczego... - przyznał zmartwiony nieco, zaraz jednak potrząsając głową. - On... on nas nie najdzie już. Okej? Porozmawiam z nim... Nie będzie nas zastraszał - zapewnił siostrę z taką pewnością, jakby o tym doskonale wiedział - nie miał bladego pojęcia czy w jakimkolwiek stopniu było to prawdą, ale nie to się teraz liczyło.
Wyciągnął dłoń do włosów siostry, zaraz delikatnie je poprawiając i gładząc po nich. Wiedział, że to wszystko, co się wydarzyło to było dla nich dużo - znów musieli uciekać, znów byli zagrożeni, a teraz znów ktoś próbował burzyć im ten pozorny spokój, który zbudowali z talii kart. Kruchy i łatwy do zdmuchnięcia, ale zawsze jakiś. Te wszystkie pozory były dla nich istotne.
Kiedy siostra na niego opadł, złapał ją pewniej i zaraz podniósł się, sprawdzając czy na pewno dobrze się trzyma na jego plecach. - Dobrze, więc pójdziemy do domu. Chociaż jestem pewny, że wróżki by nie pogardziły bajką od nas - powiedział wesoło. Ruszył rzeczywiście przez śnieg w stronę, z której dopiero co przyszli tutaj do tego miejsca.
- Chciałbym, żeby... żeby wszystko było jak kiedyś. Nie możemy się martwić tym, co będzie jutro, nie w taki sposób. Jest wojna... Jutra może nie być, nawet nie z naszej winy, przecież wiesz jak to jest niebezpiecznie tutaj wszędzie - powiedział cicho, zerkając w bok na siostrę znajdującą się na jego plecach. - Jesteśmy cali, tak? I zdrowi... I to jest ważne w tym momencie. Jeśli coś się stanie, będziemy musieli po prostu temu zaradzić wtedy. Coś wymyślimy, zawsze coś wymyślamy, prawda?
Był optymistą w większości sytuacji - bo ktoś przecież musiał. Martwił się oczywiście tym, co będą jedli przez najbliższe dni czy tygodnie, albo tym jak mają sobie poradzić ze wszystkimi problemami, które on sam miał na głowie - po prostu czasem, kiedy do jego głowy nie wpadało mu rozwiązanie na już, wolał coś odłożyć w czasie.
- Wiem, Sheila... Przepraszam... na razie musimy sobie radzić tak jak jesteśmy... - powiedział cicho, bo przecież sam odpowiadał za to, że nie żyli tak jak z taborem - choć czy w obliczu wojny, to ich w pewnym stopniu nie uratowało? - Hej, pomogę ci ze zwierzętami przecież... No to nie problem. Jakoś w sensie... No i jak stracę jedną pracę to znajdę drugą przecież, powoli zbliża się wiosna... Będzie dobrze. Nie martw się tym wszystkim, proszę...
- Sissy, ja też nie wiem dlaczego... - przyznał zmartwiony nieco, zaraz jednak potrząsając głową. - On... on nas nie najdzie już. Okej? Porozmawiam z nim... Nie będzie nas zastraszał - zapewnił siostrę z taką pewnością, jakby o tym doskonale wiedział - nie miał bladego pojęcia czy w jakimkolwiek stopniu było to prawdą, ale nie to się teraz liczyło.
Wyciągnął dłoń do włosów siostry, zaraz delikatnie je poprawiając i gładząc po nich. Wiedział, że to wszystko, co się wydarzyło to było dla nich dużo - znów musieli uciekać, znów byli zagrożeni, a teraz znów ktoś próbował burzyć im ten pozorny spokój, który zbudowali z talii kart. Kruchy i łatwy do zdmuchnięcia, ale zawsze jakiś. Te wszystkie pozory były dla nich istotne.
Kiedy siostra na niego opadł, złapał ją pewniej i zaraz podniósł się, sprawdzając czy na pewno dobrze się trzyma na jego plecach. - Dobrze, więc pójdziemy do domu. Chociaż jestem pewny, że wróżki by nie pogardziły bajką od nas - powiedział wesoło. Ruszył rzeczywiście przez śnieg w stronę, z której dopiero co przyszli tutaj do tego miejsca.
- Chciałbym, żeby... żeby wszystko było jak kiedyś. Nie możemy się martwić tym, co będzie jutro, nie w taki sposób. Jest wojna... Jutra może nie być, nawet nie z naszej winy, przecież wiesz jak to jest niebezpiecznie tutaj wszędzie - powiedział cicho, zerkając w bok na siostrę znajdującą się na jego plecach. - Jesteśmy cali, tak? I zdrowi... I to jest ważne w tym momencie. Jeśli coś się stanie, będziemy musieli po prostu temu zaradzić wtedy. Coś wymyślimy, zawsze coś wymyślamy, prawda?
Był optymistą w większości sytuacji - bo ktoś przecież musiał. Martwił się oczywiście tym, co będą jedli przez najbliższe dni czy tygodnie, albo tym jak mają sobie poradzić ze wszystkimi problemami, które on sam miał na głowie - po prostu czasem, kiedy do jego głowy nie wpadało mu rozwiązanie na już, wolał coś odłożyć w czasie.
- Wiem, Sheila... Przepraszam... na razie musimy sobie radzić tak jak jesteśmy... - powiedział cicho, bo przecież sam odpowiadał za to, że nie żyli tak jak z taborem - choć czy w obliczu wojny, to ich w pewnym stopniu nie uratowało? - Hej, pomogę ci ze zwierzętami przecież... No to nie problem. Jakoś w sensie... No i jak stracę jedną pracę to znajdę drugą przecież, powoli zbliża się wiosna... Będzie dobrze. Nie martw się tym wszystkim, proszę...
Pociągnęła lekko nosem, zarówno przez sytuację jak i przez fakt, że zimno sprawiało, że z jej nosa wszystko ciekło i wydawało się, że ogólnie nastrój zaczyna psuć jej nawet możliwość oddychania. Głęboki wdech i wydech, tak zawsze radziła babcia kiedy rzeczy ją przytłaczały, a chociaż teraz mało to mogło pomóc, zdecydowała się jednak wypróbować. Na chwilę przestała skupiać się na Thomasie, biorąc serię szybkich oddechów aby ostatecznie przetrzeć załzawione oczy. Co było tym dziwnym wrażeniem, kiedy drobne, nieco zmrożone łzy osiadały na wełnie którą miała zamiast włosów. Spojrzała jeszcze na brata, ostatecznie już nie zła ale raczej zrezygnowana, dłonie na nowo wyciągając i podnosząc aby uściskać go mocno, trzymając się blisko jego osoby. Ciepło jego ciała i bijące szybko serce jak zawsze wydawały się jednocześnie znajome i obce, znajome, bo należały do jej brata, ale obce, bo Tommy zawsze miał jakąś obietnicę.
- Myślisz, że James miał jednak rację i jesteśmy przeklęci? Podobno tacy jak oni powinni nas chronić, ale chyba bardzo nie chcą. Może gdybyśmy byli gadziami to jednak by na nas nie patrzyli tak krzywo? – Słowa, które wypowiadała teraz nie były głośniejsze od szeptu, ale wiedziała, że Thomas ją słyszy. Nie wiedziała jednak, czy chciał na to odpowiadać, dlatego nawet nie mogła być zła gdyby ominął te słowa. Czasem nie trzeba było mówić o czymś, o czym obydwie strony wiedziały.
Delikatnie ułożyła jego głowę, przez chwilę zastanawiając się co powiedzieć, pociągając jeszcze nosem, po czym mimo wszystko pociągnęła go za rękaw jego płaszcza, trochę jakby w ramach protestu. Czy to przez to, że nie czuła się jednak gotowa na konfrontację z Jamesem, czy po prostu chciała dać czas Marcelowi i bratu? Nie wiedziała już chyba, ale tak, na nie wszystko trzeba było odpowiadać.
- Możemy jednak pójść do wróżek. Ale jak będzie brzydka bajka i nas pogonią to ty się potem tłumaczysz. – Wydęła policzki, chyba samej starając się jakoś rozjaśnić całą sytuację w której się obecnie znajdowali. Po prostu starać się mieć nadzieję, bo co innego jej zostało?
- Ale możemy też nie być zupełnie nieostrożni. Wiesz kto nagadał coś Kerstin? Czy to był Castor? Czemu on rozpowiada coś na temat twojego życia Kerstin? – Nie do końca rozumiała, jaki miał Sprout powód aby nagle opowiedzieć coś młodej pannie Tonks, bo skąd mieliby się znać? Z Doliny? Tak mało dużo pytań i żadnej odpowiedzi. – Ja bym chciała żebyście jednak dłużej byli cali i zdrowi. Sam wiesz, że was nie trzeba dużo namawiać do kłopotów. Ale teraz kłopotami nie będzie lanie, tylko zabiją was na miejscu i uznają to za zabawę. – Wcale nie dzieliła optymistycznego spojrzenia brata, bo musiała brać pod uwagę wszystko. To, że była sama bez nich. To, że dać rade by sobie dała, ale to wcale nie znaczyło, że chciała dawać sobie tę radę.
- Obiecaj mi, że chociaż będziesz dawać znać jak wiesz, że przyszykuje się coś większego. Tak abym chociaż była przygotowana że znikniesz i wiedziała, że to czas aby cię zacząć szukać. – Nie miała pojęcia, czy jakkolwiek przystanie na jej prośbę, ale może to był już ten mały krok aby jednak tak?
- Myślisz, że James miał jednak rację i jesteśmy przeklęci? Podobno tacy jak oni powinni nas chronić, ale chyba bardzo nie chcą. Może gdybyśmy byli gadziami to jednak by na nas nie patrzyli tak krzywo? – Słowa, które wypowiadała teraz nie były głośniejsze od szeptu, ale wiedziała, że Thomas ją słyszy. Nie wiedziała jednak, czy chciał na to odpowiadać, dlatego nawet nie mogła być zła gdyby ominął te słowa. Czasem nie trzeba było mówić o czymś, o czym obydwie strony wiedziały.
Delikatnie ułożyła jego głowę, przez chwilę zastanawiając się co powiedzieć, pociągając jeszcze nosem, po czym mimo wszystko pociągnęła go za rękaw jego płaszcza, trochę jakby w ramach protestu. Czy to przez to, że nie czuła się jednak gotowa na konfrontację z Jamesem, czy po prostu chciała dać czas Marcelowi i bratu? Nie wiedziała już chyba, ale tak, na nie wszystko trzeba było odpowiadać.
- Możemy jednak pójść do wróżek. Ale jak będzie brzydka bajka i nas pogonią to ty się potem tłumaczysz. – Wydęła policzki, chyba samej starając się jakoś rozjaśnić całą sytuację w której się obecnie znajdowali. Po prostu starać się mieć nadzieję, bo co innego jej zostało?
- Ale możemy też nie być zupełnie nieostrożni. Wiesz kto nagadał coś Kerstin? Czy to był Castor? Czemu on rozpowiada coś na temat twojego życia Kerstin? – Nie do końca rozumiała, jaki miał Sprout powód aby nagle opowiedzieć coś młodej pannie Tonks, bo skąd mieliby się znać? Z Doliny? Tak mało dużo pytań i żadnej odpowiedzi. – Ja bym chciała żebyście jednak dłużej byli cali i zdrowi. Sam wiesz, że was nie trzeba dużo namawiać do kłopotów. Ale teraz kłopotami nie będzie lanie, tylko zabiją was na miejscu i uznają to za zabawę. – Wcale nie dzieliła optymistycznego spojrzenia brata, bo musiała brać pod uwagę wszystko. To, że była sama bez nich. To, że dać rade by sobie dała, ale to wcale nie znaczyło, że chciała dawać sobie tę radę.
- Obiecaj mi, że chociaż będziesz dawać znać jak wiesz, że przyszykuje się coś większego. Tak abym chociaż była przygotowana że znikniesz i wiedziała, że to czas aby cię zacząć szukać. – Nie miała pojęcia, czy jakkolwiek przystanie na jej prośbę, ale może to był już ten mały krok aby jednak tak?
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Nie był pewny, nie wiedział czy byli przeklęci przez ich pochodzenie - byli? A może byli przeklęci przez ich ojca? Przez to, że ich matka wtedy do niego uciekła i została wyklęta? Nie powinna była tego robić - wszystko się sypało już wtedy. Co miał innego robić niż powtarzać, że będzie dobrze, nawet kiedy sam przestawał w to wierzyć?
- Może? A może nie... - rzucił cicho, zastanawiając się nad tym wielokrotnie. Jak by to było, gdyby wtedy nigdy nie uciekli? Gdyby im się to nie udało? Pamiętał, jak przez mgłę, co wtedy tam się działo, na tym mieszkaniu w Birmingham. Nie skończyliby wiele lepiej, przecież gadzie nie chcieli mieć z nimi nic wspólnego już wtedy, a co dopiero dzisiaj? Nie pasowali tam, do tych wszystkich gadziów, ale teraz nie pasowali tak naprawdę nigdzie.
Uśmiechnął się wesoło i szeroko do siostry, tak jak to zawsze robił. Nie chciał jej martwić, nie powinien, nawet jeśli robił to regularnie swoim znikaniem i ściąganiem na nich wszystkich kłopotów.
- Wszystko wezmę na siebie, przecież o tym wiesz! - zapewnił, zawracając wiec i w stronę drzewa. Może rzeczywiście James i Marcel potrzebowali czasu? Czasem trzeba było przeczekać niektóre rzeczy, niektóre burze. Zresztą, jeśli mieli się kłócić, lepiej było, aby Sheila znów tego nie widziała. Przecież będzie się wyłącznie bardziej martwiła!
- Wiesz co... Nie mam pojęcia. Może pogadam o tym z Castorem czy to on - westchnął, zastanawiając się nad tym - no bo kto inny mógł o czymś podobnym powiedzieć? W końcu sam często opowiadał, że jego żona wciąż żyła. Trudno było powiedzieć inaczej, wyjaśniać... takie kłamstwo było łatwiejsze przecież. Ucinało wiele pytań. - Będziemy, wiesz? Zawsze jesteśmy, nie martw się Sissy, okej? - rzucił z uśmiechem, chociaż nie mógł być tego wszystkiego mniej pewny. - Wtedy też... wcześniej, no wiesz... tak zawsze było. Albo nas ktoś pobije... albo zabije - rzucił ciszej. Przecież zawsze o tym wiedzieli, że wystarczyło trafić na nieodpowiedniego człowieka - a przynajmniej wiedzieli o tym od dłuższego czasu.
Szedł jednak spokojnie z siostrą, zerkając na nią z uśmiechem. Miał nadzieję, że jest jej nieco cieplej, tym bardziej że wybiegła w te zimę tam bez niczego.
- Obiecuję - odpowiedział, nie wiedząc nawet jak miałby dotrzymać swoich słów, ale przecież nie to było najistotniejsze, a komfort siostry, prawda?
Po krótkiej chwili, kiedy prowadził siostrę do drzewa, o którym wspominał i nudząc podczas tego melodię, w końcu znaleźli się na miejscu. Drzewo wyglądało zupełnie martwe, bez liści i jakby szarawe? Zdawało się być puste - czy drzewa kiedy obumierały, pustoszały? Zdawało się mu, że tak, bo dlaczego w innym wypadku trzeba było je szybko ściąć na drewno? Czy drzewo umierało, kiedy się je ścinało? Wtedy wciąż jeszcze miało coś w środku... A jednak były konary, które były puste w środku, a takie drzewa na pewno były martwe! Wiec może pustoszały z czasem?
Pozwolił siostrze usiąść na jednym z wystających korzeni, wcześniej otrzepując z niego śnieg. Podał również siostrze swoją kurtkę, chcąc aby się nią okryła. Jemu było wciąż ciepło, a skoro ona ma siedzieć tak blisko śniegu i ziemi, to mimo wełny mogła zmarznąć.
Zaraz po tym się wyprostował, odchrząkając.
- Podobno wśród lasów Doliny Godryka, magiczne stworzenia są inne niż w głębi Anglii. Piękniejsze i silniejsze, bardziej magiczne jakby czerpały wiedzę i magię od czarodziejów, którzy mieszkali tutaj od pokoleń... - zaczął, nie ukrywając że chciał się nieco przypodobać elfom, tym bardziej kiedy zaczynał mówić nieco głośniej, tak aby stworzenia ich usłyszały. - Dbają o zwierzęta i o czarodziejów, dbają o rośliny, a ich ogród jest piękniejszy niż jakikolwiek stworzony kiedykolwiek przez człowieka! Podobno truskawki, które wyrastają spod ich dłoni są wielkie nikim pięść! - zawołał, zaraz zaciskając własną pięść, jakby chciał zademonstrować. - A słodsze są od miodu i mleka, bardziej soczyste niż najsłodsze jabłka zerwane wprost z drzewa - mówił, żałując nieco, bo i sam zaraz był nieco głodny na samą myśl. A jednak sięgnął zaraz do śniegu, ubijając kulkę śniegu i zaraz przy zaklęciu acus, transmutując ją w dużą truskawkę i podając siostrze.
- Tworzą z krzewów i drzew piękne wierzby, potrafiąc manipulować ich gałęziami jak nikt inny! A są piękne i mądre, choć nie często dzielą się swoją wiedzą... Podobno jednak zdarza się, że kiedy zgubisz się w mroźną noc lub spotka cię niebezpieczeństwo, delikatne światła mogą zaprowadzić cię do bezpieczeństwa! - dodał, nieco bardziej konspiracyjnym tonem. Mimo, że Sheila musiała już doskonale wiedzieć jak jej brat opowiadał bajki, wcale nie miał zamiaru dawać jej gorszego przedstawienia. - Podobno, był kiedyś mała dziewczynka, która nie miała więcej niż trzy lata. Zgubiła się w nocy, a było wtedy bardzo mroźnie i strasznie. Cienie w dolinie zdawały się być zupełnie inne! Wszystkie drzewa i krzewy wydawały się po nią sięgać... - mówił, zniżając nieco ton do bardziej konspiracyjnego. Zerkał również dookoła czy elfy przypadkiem nie zerkają na nich z zainteresowaniem.
- Może? A może nie... - rzucił cicho, zastanawiając się nad tym wielokrotnie. Jak by to było, gdyby wtedy nigdy nie uciekli? Gdyby im się to nie udało? Pamiętał, jak przez mgłę, co wtedy tam się działo, na tym mieszkaniu w Birmingham. Nie skończyliby wiele lepiej, przecież gadzie nie chcieli mieć z nimi nic wspólnego już wtedy, a co dopiero dzisiaj? Nie pasowali tam, do tych wszystkich gadziów, ale teraz nie pasowali tak naprawdę nigdzie.
Uśmiechnął się wesoło i szeroko do siostry, tak jak to zawsze robił. Nie chciał jej martwić, nie powinien, nawet jeśli robił to regularnie swoim znikaniem i ściąganiem na nich wszystkich kłopotów.
- Wszystko wezmę na siebie, przecież o tym wiesz! - zapewnił, zawracając wiec i w stronę drzewa. Może rzeczywiście James i Marcel potrzebowali czasu? Czasem trzeba było przeczekać niektóre rzeczy, niektóre burze. Zresztą, jeśli mieli się kłócić, lepiej było, aby Sheila znów tego nie widziała. Przecież będzie się wyłącznie bardziej martwiła!
- Wiesz co... Nie mam pojęcia. Może pogadam o tym z Castorem czy to on - westchnął, zastanawiając się nad tym - no bo kto inny mógł o czymś podobnym powiedzieć? W końcu sam często opowiadał, że jego żona wciąż żyła. Trudno było powiedzieć inaczej, wyjaśniać... takie kłamstwo było łatwiejsze przecież. Ucinało wiele pytań. - Będziemy, wiesz? Zawsze jesteśmy, nie martw się Sissy, okej? - rzucił z uśmiechem, chociaż nie mógł być tego wszystkiego mniej pewny. - Wtedy też... wcześniej, no wiesz... tak zawsze było. Albo nas ktoś pobije... albo zabije - rzucił ciszej. Przecież zawsze o tym wiedzieli, że wystarczyło trafić na nieodpowiedniego człowieka - a przynajmniej wiedzieli o tym od dłuższego czasu.
Szedł jednak spokojnie z siostrą, zerkając na nią z uśmiechem. Miał nadzieję, że jest jej nieco cieplej, tym bardziej że wybiegła w te zimę tam bez niczego.
- Obiecuję - odpowiedział, nie wiedząc nawet jak miałby dotrzymać swoich słów, ale przecież nie to było najistotniejsze, a komfort siostry, prawda?
Po krótkiej chwili, kiedy prowadził siostrę do drzewa, o którym wspominał i nudząc podczas tego melodię, w końcu znaleźli się na miejscu. Drzewo wyglądało zupełnie martwe, bez liści i jakby szarawe? Zdawało się być puste - czy drzewa kiedy obumierały, pustoszały? Zdawało się mu, że tak, bo dlaczego w innym wypadku trzeba było je szybko ściąć na drewno? Czy drzewo umierało, kiedy się je ścinało? Wtedy wciąż jeszcze miało coś w środku... A jednak były konary, które były puste w środku, a takie drzewa na pewno były martwe! Wiec może pustoszały z czasem?
Pozwolił siostrze usiąść na jednym z wystających korzeni, wcześniej otrzepując z niego śnieg. Podał również siostrze swoją kurtkę, chcąc aby się nią okryła. Jemu było wciąż ciepło, a skoro ona ma siedzieć tak blisko śniegu i ziemi, to mimo wełny mogła zmarznąć.
Zaraz po tym się wyprostował, odchrząkając.
- Podobno wśród lasów Doliny Godryka, magiczne stworzenia są inne niż w głębi Anglii. Piękniejsze i silniejsze, bardziej magiczne jakby czerpały wiedzę i magię od czarodziejów, którzy mieszkali tutaj od pokoleń... - zaczął, nie ukrywając że chciał się nieco przypodobać elfom, tym bardziej kiedy zaczynał mówić nieco głośniej, tak aby stworzenia ich usłyszały. - Dbają o zwierzęta i o czarodziejów, dbają o rośliny, a ich ogród jest piękniejszy niż jakikolwiek stworzony kiedykolwiek przez człowieka! Podobno truskawki, które wyrastają spod ich dłoni są wielkie nikim pięść! - zawołał, zaraz zaciskając własną pięść, jakby chciał zademonstrować. - A słodsze są od miodu i mleka, bardziej soczyste niż najsłodsze jabłka zerwane wprost z drzewa - mówił, żałując nieco, bo i sam zaraz był nieco głodny na samą myśl. A jednak sięgnął zaraz do śniegu, ubijając kulkę śniegu i zaraz przy zaklęciu acus, transmutując ją w dużą truskawkę i podając siostrze.
- Tworzą z krzewów i drzew piękne wierzby, potrafiąc manipulować ich gałęziami jak nikt inny! A są piękne i mądre, choć nie często dzielą się swoją wiedzą... Podobno jednak zdarza się, że kiedy zgubisz się w mroźną noc lub spotka cię niebezpieczeństwo, delikatne światła mogą zaprowadzić cię do bezpieczeństwa! - dodał, nieco bardziej konspiracyjnym tonem. Mimo, że Sheila musiała już doskonale wiedzieć jak jej brat opowiadał bajki, wcale nie miał zamiaru dawać jej gorszego przedstawienia. - Podobno, był kiedyś mała dziewczynka, która nie miała więcej niż trzy lata. Zgubiła się w nocy, a było wtedy bardzo mroźnie i strasznie. Cienie w dolinie zdawały się być zupełnie inne! Wszystkie drzewa i krzewy wydawały się po nią sięgać... - mówił, zniżając nieco ton do bardziej konspiracyjnego. Zerkał również dookoła czy elfy przypadkiem nie zerkają na nich z zainteresowaniem.
The member 'Thomas Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 53
'k100' : 53
Nie powinni być przeklęci przez cokolwiek, nie uważała tak. Może i babka była zła na nich czasem, uderzając ich drewnianą chochlą, ale to przecież nie znaczyło, że komukolwiek zrobili wtedy prawdziwą krzywdę, prawda? Ostatnie wydarzenia jednak sprawiały, że wątpiła szczerze w wiele rzeczy, tak więc teraz już nawet nie wiedziała. W sumie czuła się już nawet zbyt zmęczona tym wszystkim. Nie mogli jej gdzieś zamknąć albo wyciągnąć z niej uczucia? Byłoby o wiele łatwiej niż co rusz martwić się o wszystko.
- Kocham cię, pamiętaj o tym… - Siostrzana miłość nie wyczarowała więcej jedzenia, czy nie dawała rady w takich sytuacjach, ale chciała, że miał to na uwadze. Nawet jak wściekała się na niego, tak jak teraz, to nie znaczyło że przestawała go kochać. Ostatnio, miała wrażenie, nie zgadzali się bardziej niż częściej, a jednocześnie musiała przyznać że mimo wszystko chciała, aby dalej pamiętali, że byli rodziną. Teraz nawet była zła, ale zaczęła to bardziej dusić w sobie, przymykając oczy kiedy tak niósł ją w stronę drzewa.
- Myślisz, że mogą nam coś zrobić…? – Nie zadawała sobie wcześniej takiego pytania. Zawsze zastanawiała się, że wróżki raczej nie są złe, ale czy te mogły jednak coś zrobić? Ścisnęła jeszcze mocniej Thomasa dookoła jego szyi, wciskając twarz w jego kołnierz. Oddychała jeszcze głęboko, spodziewając się, że wszystko będzie jednak w porządku. – Pogadaj… - nie wiedziała, czy Castor cokolwiek odpowie czy jednak ucieknie od odpowiedzi. Była nieco ciekawa, ostatecznie jednak nie zaprzątając sobie tym głowy. Zadrżała, tym razem przez jego następne słowa, na nowo ściskając go kiedy powiedział o śmierci.
- Nie mów tak. – Nie chciała teraz rozważać, co mogło się stać. Wiedziała, że pogrzebu braci absolutnie nie mogłaby znieść, a co dopiero żyć w przeświadczeniu, że nie ma w ogóle pojęcia, czy żyją, czy nie i bez żadnej możliwości aby nawet wyprawić jakiś prosty pochówek. W odruchowym zaprzeczeniu rzeczywistości kopnęła jeszcze Thomasa, wydymając policzki zanim nie doszli do drzewa.
Usadzona w miejscu, wtuliła się w płaszcz Thomasa, spoglądając jeszcze na brata. Wyciszała się powoli, kiedy opowiadał, wpatrując się w niego i słuchając co opowiadał. Wydawało się, że wszyscy zaczęli go słuchać, siedząc w jednym miejscu, a nawet gdy tego nie widzieli, pojawiając się nad ich głowami wróżki ostrożnie przysłuchiwały się wszystkiemu, delikatnie dośpiewywując melodię do opowieści. Dopiero kiedy Thomas zakończył historię, można było usłyszeć lekkie bzyczenie, a po chwili jasny brokat spłynął na nich, ozdabiając ich całkowicie. Na pewno to nie miało zejść szybko i musieli wrócić do domu aby się jakoś oczyścić.
ztx2
- Kocham cię, pamiętaj o tym… - Siostrzana miłość nie wyczarowała więcej jedzenia, czy nie dawała rady w takich sytuacjach, ale chciała, że miał to na uwadze. Nawet jak wściekała się na niego, tak jak teraz, to nie znaczyło że przestawała go kochać. Ostatnio, miała wrażenie, nie zgadzali się bardziej niż częściej, a jednocześnie musiała przyznać że mimo wszystko chciała, aby dalej pamiętali, że byli rodziną. Teraz nawet była zła, ale zaczęła to bardziej dusić w sobie, przymykając oczy kiedy tak niósł ją w stronę drzewa.
- Myślisz, że mogą nam coś zrobić…? – Nie zadawała sobie wcześniej takiego pytania. Zawsze zastanawiała się, że wróżki raczej nie są złe, ale czy te mogły jednak coś zrobić? Ścisnęła jeszcze mocniej Thomasa dookoła jego szyi, wciskając twarz w jego kołnierz. Oddychała jeszcze głęboko, spodziewając się, że wszystko będzie jednak w porządku. – Pogadaj… - nie wiedziała, czy Castor cokolwiek odpowie czy jednak ucieknie od odpowiedzi. Była nieco ciekawa, ostatecznie jednak nie zaprzątając sobie tym głowy. Zadrżała, tym razem przez jego następne słowa, na nowo ściskając go kiedy powiedział o śmierci.
- Nie mów tak. – Nie chciała teraz rozważać, co mogło się stać. Wiedziała, że pogrzebu braci absolutnie nie mogłaby znieść, a co dopiero żyć w przeświadczeniu, że nie ma w ogóle pojęcia, czy żyją, czy nie i bez żadnej możliwości aby nawet wyprawić jakiś prosty pochówek. W odruchowym zaprzeczeniu rzeczywistości kopnęła jeszcze Thomasa, wydymając policzki zanim nie doszli do drzewa.
Usadzona w miejscu, wtuliła się w płaszcz Thomasa, spoglądając jeszcze na brata. Wyciszała się powoli, kiedy opowiadał, wpatrując się w niego i słuchając co opowiadał. Wydawało się, że wszyscy zaczęli go słuchać, siedząc w jednym miejscu, a nawet gdy tego nie widzieli, pojawiając się nad ich głowami wróżki ostrożnie przysłuchiwały się wszystkiemu, delikatnie dośpiewywując melodię do opowieści. Dopiero kiedy Thomas zakończył historię, można było usłyszeć lekkie bzyczenie, a po chwili jasny brokat spłynął na nich, ozdabiając ich całkowicie. Na pewno to nie miało zejść szybko i musieli wrócić do domu aby się jakoś oczyścić.
ztx2
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Martwe drzewo
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka