Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Leśny staw
Strona 19 z 20 • 1 ... 11 ... 18, 19, 20
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Leśny staw
Skryty za ścianą starych drzew staw, mimo że położony jest na uboczu Doliny Godryka, niemal przez cały rok tętni życiem, gromadząc wokół siebie młodzież nie tylko magiczną, ale i mugolską, często bawiącą się ramię w ramię, i zupełnie nie zwracającą uwagi na uprzedzenia. Wygodne, kamieniste dno oraz przejrzysta woda, niezawodnie zachęcają do spontanicznych kąpieli – zażywających jej śmiałków można spotkać tutaj od wczesnej wiosny do późnej jesieni, w większości niezrażonych niskimi temperaturami ani obecnością królujących tuż przy brzegu pijawek. Z kolei zimą, gdy woda zamarza, tworząc na jeziorze grubą pokrywę, cały staw zamienia się w lodowisko, funkcjonujące z powodzeniem przez kilka najmroźniejszych miesięcy: zarówno dzięki naturalnym warunkom, jak i dyskretnej pomocy magii.
W pobliżu wodnego zbiornika znajduje się również użytkowane regularnie obozowisko, na którym – wśród powalonych pni i zapewniających ustronność drzew – organizowane są liczne zabawy i ogniska; po drugiej stronie zlokalizowano niewielką stadninę koni, dzięki czemu wśród drzew spotkać można nieśmiałe sylwetki kudłoni. Magiczni strażnicy, ze względu na wrodzoną nieśmiałość, niezwykle rzadko zbliżają się do ludzi, ale czasami zdarza im się podchodzić do spokojnie zachowujących się wybrańców – zwłaszcza tych, z którymi udało im się zaprzyjaźnić.
W pobliżu wodnego zbiornika znajduje się również użytkowane regularnie obozowisko, na którym – wśród powalonych pni i zapewniających ustronność drzew – organizowane są liczne zabawy i ogniska; po drugiej stronie zlokalizowano niewielką stadninę koni, dzięki czemu wśród drzew spotkać można nieśmiałe sylwetki kudłoni. Magiczni strażnicy, ze względu na wrodzoną nieśmiałość, niezwykle rzadko zbliżają się do ludzi, ale czasami zdarza im się podchodzić do spokojnie zachowujących się wybrańców – zwłaszcza tych, z którymi udało im się zaprzyjaźnić.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 26.12.19 21:49, w całości zmieniany 4 razy
Wyczuł jej nerwowość nagle i westchnął cicho, zaczynając czuć, że zmuszał ją do czegoś, czego nie chciała zrobić. Czy prosił o zbyt wiele? Czy to było tak trudne? Nie rozumiał wielu rzeczy, ale wiedział, że jeśli cokolwiek mogło się zmienić, musiał mieć to, czego potrzebował. Jasne, klarowne instrukcje, im prostsze tym lepiej. Nie chciał nazwać ich poleceniami, choć takie odpowiadałyby mu najbardziej. Nie chciał wyjść na głupka, nie rozumiejącego prostych schematów, ale nie rozumiał. A bez tego trudno nauka zajmie mu o wiele więcej czasu. Spojrzał na nią, ale zmrużył lekko oczy, słońce poruszało się po nieboskłonie, w końcu przedzierając się przez korony drzew i sięgając także do niego. Plamki promieni tańczyły mu po twarzy, co rusz oślepiając. Siedział tu, słuchając tylko jej — melodia wiatru i żabiego śpiewu nie rozpraszała go na tyle, by skoncentrować się na czymś innym niż na jej słowach. Uśmiechnął się lekko, gdy wspomniała o śmiechu, dawno nie słysząc z jej ust nic równie miłego. Spuścił na chwilę wzrok, zawstydzony, ale zaraz podniósł go znów na jej oczy. Jej wymagania były proste i trudne jednocześnie. Wiedział, co powinien zrobić, ale nie wiedział jak. Nie chciał od niej uciekać. I nie chciał uciekać od miejsca, które chciał nazwać domem. Dom był miejscem, w którym ludzie chcieli być zawsze razem, a on robił wszystko, by do tego nie dopuścić. Nie był pewien, czy to zapoczątkował, czy było to już pokłosiem innych spraw. Nie sięgał pamięcią tak daleko. Zerknął na jej nerwowe pocieranie nadgarstków. Sam zachowywał się spokojnie, oddychał powoli. Sięgnął ręką do niej, by palcami dotknąć jej palców w subtelnej i niepewnej próbie uspokojenia jej. Denerwowała się, to było oczywiste. Denerwowała, bo nie wiedziała, co zrobi i jak to przyjmie, ale on nie miał sił dłużej z tym walczyć. Pomyślał przez chwilę, że chciał być jej lekiem na samotność, chciał jej dać wszystko to, czego jej brakowało, co mogło uczynić ją szczęśliwą, ale nie był pewien, czy miał wystarczająco dużo woli i dobroci w sobie, by to uczynić. Dla niego był to czas porządkowania myśli i uczyć, nie deklaracji. Zacisnął palce na jej dłoni, myśląc, że tym drobnym gestem ją wesprze i odgoni od niej złe myśli i niepotrzebne obawy.
— Właściwie to... tak. Właściwie to chyba chcemy tego samego po prostu — odpowiedział ostrożnie, łapiąc jej spojrzenie. Wydawało mu się, że jej słowa niewiele różniły się od tego, co sam jej powiedział chwilę wcześniej. I przez chwilę uśmiechnął się do własnych myśli, czując, że muszą iść ku dobremu; jeśli potrzebują i chcą tego samego, co mogło stanąć im na drodze? Odjął od niej dłoń po chwili i oparł się znów na podciągniętych kolanach, wyciągnął dłonie przed siebie i obejrzał je. — Czasem się zastanawiam, czy potrafi używać skrzypiec jak dawniej.— Poruszał lekko palcami. Nie grać; melodia w duszy grała mu znów od dawna tęskną nutą. — Marcel ma w cyrku pianino, wiesz? Pokazał mi parę rzeczy— mruknął z lekką dumą w głosie i poruszał palcami tak, jak pokazał mu przyjaciel. W powietrzu, lekko i płynnie, choć nie umiałby powtórzyć konkretnych uderzeń klawiszy.— A może to fortepian— dodał zaraz niepewnie, nie bardzo dostrzegając różnicę między jednym a drugim. Ale z jednym i drugim nie dało się wędrować od miejsca do miejsca, umilać dnia muzyką. Obrócił dłonie i spojrzał na obie blizny zdobiące ich wnętrze. Jedna i druga równie święte dla niego, równie ważne. Przypominające o to kim był, z kim związał swój los nierozerwalnie. Każda blizna na jego ciele opowiadała jakąś historię, te dwie — najważniejsze. Mimo to, nawet patrząc na nie czuł się rozdarty. To minie, powiedział sobie w duchu; za jakiś czas to minie. To tylko chwilowe, to tylko moment jego słabości. Nie miał w sobie za grosz dyscypliny, nie umiał powstrzymać uciekających myśli i uczuć. Zastanawiał się chwilę, czy wyznać jej to wszystko, gdy tak rozmawiali i opowiedzieć jej o tym ze skruchą i pokorą, ale nie potrafiło mu to przejść przez gardło. Zamiast tego ocenienie jej przyszło mu z łatwością, choć może miała racje, to były bardziej jego myśli i odczucia niż jej.
— Chyba próbujesz się oszukać, Eve.— Patrzył na nią cały czas.— Emocje, wiem, ale... W sensie... To nie tak, że ty coś źle robisz, to po prostu... To nie tylko tak, że ja tego w tobie nie widzę. Że nie widzę w tobie przyjaciela. Jak mogłaś mnie traktować tak przez cały ten czas, jeśli zawodziłem raz za razem? Jeśli mnie nie było obok, kiedy tego potrzebowałaś? Jeśli nie mogłaś na mnie liczyć, polegać, powiedzieć mi o czym myślałaś, czego chciałaś, a czego się bałaś? Nie ufałaś mi, słusznie. Nie dzieliłaś się ze mną niczym. Nie było cię obok. Mnie nie było obok. To nie było jednostronne, Eve. Tego po prostu nie było wcale — wyjaśnił jej powoli. Wiedział, że nie był i wciąż nie jest tym, kim powinien dla niej się stać, ale przestał udawać, że między nimi było cokolwiek poza obojętnością i akceptacją, której oboje chcieli się pozbyć. — Nie uważałem cię za przyjaciółkę. A ty nie mogłaś uważać mnie za przyjaciela— Wzruszył ramionami, jakby to była najzwyklejsza prawda. Smutna, dojmująca, ale prawda. I było w tym jego winy równie wiele, co jej. — Udawanie, że było inaczej niczego nie zmieni. A może zmieni, może będę czuł się jeszcze bardziej winny, ale... myślę, że się mylisz. Myślę, że się okłamujesz sama. Tylko to już nie ma żadnego sensu.— Spuścił w końcu wzrok na swoje dłonie i zaplótł je wokół kolan, na ramieniu układając brodę. Czy miała rację, że gdyby nic nie zostało, nie byłoby ich tu dziś wcale? Miał taką nadzieję. I bardzo chciał się mylić w swoich osądach i tym, z czymś się zmagał, ale tak jak czekał na grom z jasnego nieba w sprawie pacholęcia za plecami, tak liczył na nagłe olśnienie. Zamiast tego wisiał w jakiejś śmiesznej przestrzeni, w której choć robiło się coraz jaśniej wciąż nie było widać właściwego kierunku. Kilka dróg, ale nie miał pojęcia, która właściwa.
— Nie wiem — odpowiedział cicho, wstydliwie, ale z bezbronną szczerością chłopca, którym nie powinien już być. Zerknął na nią smutno jak szczenię. Nie chciał jej ranić. Ani swoimi czynami ani słowami, ale gdy spytała, nie chciał zatajać prawdy przed nią. — A nie jest przypadkiem tak, że... bardzo po prostu chcesz, by tak było? By to zaufanie tam było? By ten obrazek był kompletny, szczęśliwy i taki jak wszyscy chcielibyśmy by był?— spytał, wspominając o tej chwili, w której wziął dziecko na ręce. Wtedy kłębiło się w nim tak wiele emocji, mało co pamiętał z tamtej chwili, a już na pewno nie twarzy ludzi, którzy go otaczali. — Ale czy to prawda, czy fałszowana rzeczywistość?— Nie wiedział tego; bał się, że nie potrafił, a może nie potrafili oboje odróżnić jednego od drugiego. I z jakiegoś zaskakującego powodu to, co było prawdą było dla niego nagle bardzo ważne. — Uszczęśliwia cię — rzucił odkrywczo, spoglądając na Eve i uśmiechnął się pogodnie. Nie rozumiał i nie sądził, by mógł pojąć to uczucie, które je łączyło. Miłość matki do córki. Nie próbował nawet, przyjąć z satysfakcją i zadowoleniem, że znalazła kogoś, dla kogo gotowa była na wszystko. Dawno nie widział jej takiej — zaangażowanej, pewnej, dojrzałej. Mówiła z taką siłą i zdecydowaniem, że gdyby nie te wszystkie wątpliwości, które nosił uwierzyłby jej na słowo. — Do twarzy ci z tym. Macierzyństwem — zawyrokował, obracając głowę tak, jakby miał ją zaraz położyć na splecionych ramionach. A potem zadała kolejne trudne pytanie i wzruszył ramionami, bardziej z rozgoryczenia niż od niechcenia. Spojrzał przed siebie i wyprostował się znów, pozwalając by ręce opadły wyciągnięte prosto na kolanach. — Nie wiem — odparł znów, patrząc na staw. Nie potrafił cofnąć się w czasie, nie potrafił z odmętów pamięci wyciągnąć wszystkich ich rozmów i wspomnień, które się do tego przyczyniły. Wszystkie dziś wydawały się i tak wyblakłe i mało ważne z perspektywy czasu. — Nie sądzę, że był jakiś jeden konkretny moment, to się zbierało dzień po dniu. Nie sądzę, by to była twoja wina, tak naprawdę — wymamrotał w końcu, marszcząc brwi. — Kiedy cię szukałem często śniłem o tobie. O naszym ślubie, o naszych wspólnych nocach i dniach po nim. Wszystko było inne, świeże, nowe. Tęskniłem za tym. A potem trudno mi było odróżnić ciebie ze snów od tej prawdziwej, która istniała naprawdę. Narzuciłem na ciebie dwa lata pragnień, po cichu domagając się ich spełnienia. I nie wziąłem poprawki na to wszystko, co wydarzyło się z tobą pomiędzy. I ze mną też. Za dużo sobie wyobrażałem. A potem to, czego potrzebowałem dostawałem wszędzie indziej tylko nie tam gdzie wtedy chciałem. I teraz... I teraz jestem z tym związany. Bardzo mocno — wyszeptał ledwie słyszalnie, marszcząc brwi jeszcze mocniej. — To wszystko to moja wina. Przepraszam. — Uświadomił sobie to już wcześniej, ale dopiero kiedy powiedział to głośno wybrzmiało to w jego głowie naprawdę okropnie. Nie miał odwagi spojrzeć jej w oczy, pokazać jej, jak bardzo jest z siebie niezadowolony, jak okropnym człowiekiem się stał. — Jeśli dasz mi wybór, czy powiedzieć, czy nie nigdy tego nie zrobię, bo jestem głupim tchórzem, Eve — wymamrotał z łamiącym się głosem. Myślał, że znała go na tyle, by to wiedzieć. Może to było źródło jej problemów; nie zadawała właściwych pytań. Nie prowadziła do odpowiedzi. Miedzy nimi nie było na nie gruntu, by w sierpniu mogło im to pomóc, zbudowało tylko większy mur nieporozumienia. Może zrobiła to za późno, może zrobiła to niewłaściwie. Miał jednak pewność, że gdyby go nie zmusiła nigdy by jej nie opowiedział. Nawet teraz. Niewiele różnił się od własnego brata, teraz bardziej niż kiedykolwiek wcześniej był tego świadom. Każdy z nich uciekał po prostu zupełnie inaczej. Rdzeń jego różdżki to pazur wilkołaka. Przypomniał sobie litościwe spojrzenie Ollivandera dopiero teraz, wtedy był za mały by zrozumieć, że nie chodziło o to kim był i jaki miał kolor skóry. — Nie zasługuję na kredyt zaufania. I nie chcę go, Eve — zaprotestował, choć cicho. Wciąż patrzył przed siebie, na staw. — Nie chcę twoich obietnic dziś, nie chcę tego kredytu. Nie chcę żeby to wszystko upadło. Potrzebuję czasu — powiedział to, co mówił już wcześniej, choć dosadniej. — I nie chcę żebyś traktowała mnie inaczej niż ja mogę traktować ciebie, bo to nie w porządku. — Wiedział, że to doprowadzi do obwarowania się kolejnymi murami. — Nie wiem, czy umiem się uczyć na błędach. Nie chcę się spieszyć. Nie chcę gonić za pragnieniami i potrzebami więcej i nie chcę żebyś cierpiała znów. Potrzebuję czasu — powtórzył. Potrzebował go, by sobie wszystko poukładać, poukładać samego siebie, uczucia i emocje. Rozprawić się z tym, co go dręczyło i nie pozwalało mu ruszyć dalej z Eve. Oboje ustalili, że tego chcieli, mimo to czuł się jak ktoś kto nie usłyszał odgłosu do stary u wciąż stał na linii, podczas, gdy wszyscy już dawno gnali do mety. — Nie liczę, że zrozumiesz. I nie musisz być wyrozumiała, ale... Nie umiem chyba inaczej. — Powoli obrócił głowę, szukając jej spojrzenia. Czy mogła to dla niego zrobić? Jeśli choć trochę chciała go traktować jak przyjaciela?
— Właściwie to... tak. Właściwie to chyba chcemy tego samego po prostu — odpowiedział ostrożnie, łapiąc jej spojrzenie. Wydawało mu się, że jej słowa niewiele różniły się od tego, co sam jej powiedział chwilę wcześniej. I przez chwilę uśmiechnął się do własnych myśli, czując, że muszą iść ku dobremu; jeśli potrzebują i chcą tego samego, co mogło stanąć im na drodze? Odjął od niej dłoń po chwili i oparł się znów na podciągniętych kolanach, wyciągnął dłonie przed siebie i obejrzał je. — Czasem się zastanawiam, czy potrafi używać skrzypiec jak dawniej.— Poruszał lekko palcami. Nie grać; melodia w duszy grała mu znów od dawna tęskną nutą. — Marcel ma w cyrku pianino, wiesz? Pokazał mi parę rzeczy— mruknął z lekką dumą w głosie i poruszał palcami tak, jak pokazał mu przyjaciel. W powietrzu, lekko i płynnie, choć nie umiałby powtórzyć konkretnych uderzeń klawiszy.— A może to fortepian— dodał zaraz niepewnie, nie bardzo dostrzegając różnicę między jednym a drugim. Ale z jednym i drugim nie dało się wędrować od miejsca do miejsca, umilać dnia muzyką. Obrócił dłonie i spojrzał na obie blizny zdobiące ich wnętrze. Jedna i druga równie święte dla niego, równie ważne. Przypominające o to kim był, z kim związał swój los nierozerwalnie. Każda blizna na jego ciele opowiadała jakąś historię, te dwie — najważniejsze. Mimo to, nawet patrząc na nie czuł się rozdarty. To minie, powiedział sobie w duchu; za jakiś czas to minie. To tylko chwilowe, to tylko moment jego słabości. Nie miał w sobie za grosz dyscypliny, nie umiał powstrzymać uciekających myśli i uczuć. Zastanawiał się chwilę, czy wyznać jej to wszystko, gdy tak rozmawiali i opowiedzieć jej o tym ze skruchą i pokorą, ale nie potrafiło mu to przejść przez gardło. Zamiast tego ocenienie jej przyszło mu z łatwością, choć może miała racje, to były bardziej jego myśli i odczucia niż jej.
— Chyba próbujesz się oszukać, Eve.— Patrzył na nią cały czas.— Emocje, wiem, ale... W sensie... To nie tak, że ty coś źle robisz, to po prostu... To nie tylko tak, że ja tego w tobie nie widzę. Że nie widzę w tobie przyjaciela. Jak mogłaś mnie traktować tak przez cały ten czas, jeśli zawodziłem raz za razem? Jeśli mnie nie było obok, kiedy tego potrzebowałaś? Jeśli nie mogłaś na mnie liczyć, polegać, powiedzieć mi o czym myślałaś, czego chciałaś, a czego się bałaś? Nie ufałaś mi, słusznie. Nie dzieliłaś się ze mną niczym. Nie było cię obok. Mnie nie było obok. To nie było jednostronne, Eve. Tego po prostu nie było wcale — wyjaśnił jej powoli. Wiedział, że nie był i wciąż nie jest tym, kim powinien dla niej się stać, ale przestał udawać, że między nimi było cokolwiek poza obojętnością i akceptacją, której oboje chcieli się pozbyć. — Nie uważałem cię za przyjaciółkę. A ty nie mogłaś uważać mnie za przyjaciela— Wzruszył ramionami, jakby to była najzwyklejsza prawda. Smutna, dojmująca, ale prawda. I było w tym jego winy równie wiele, co jej. — Udawanie, że było inaczej niczego nie zmieni. A może zmieni, może będę czuł się jeszcze bardziej winny, ale... myślę, że się mylisz. Myślę, że się okłamujesz sama. Tylko to już nie ma żadnego sensu.— Spuścił w końcu wzrok na swoje dłonie i zaplótł je wokół kolan, na ramieniu układając brodę. Czy miała rację, że gdyby nic nie zostało, nie byłoby ich tu dziś wcale? Miał taką nadzieję. I bardzo chciał się mylić w swoich osądach i tym, z czymś się zmagał, ale tak jak czekał na grom z jasnego nieba w sprawie pacholęcia za plecami, tak liczył na nagłe olśnienie. Zamiast tego wisiał w jakiejś śmiesznej przestrzeni, w której choć robiło się coraz jaśniej wciąż nie było widać właściwego kierunku. Kilka dróg, ale nie miał pojęcia, która właściwa.
— Nie wiem — odpowiedział cicho, wstydliwie, ale z bezbronną szczerością chłopca, którym nie powinien już być. Zerknął na nią smutno jak szczenię. Nie chciał jej ranić. Ani swoimi czynami ani słowami, ale gdy spytała, nie chciał zatajać prawdy przed nią. — A nie jest przypadkiem tak, że... bardzo po prostu chcesz, by tak było? By to zaufanie tam było? By ten obrazek był kompletny, szczęśliwy i taki jak wszyscy chcielibyśmy by był?— spytał, wspominając o tej chwili, w której wziął dziecko na ręce. Wtedy kłębiło się w nim tak wiele emocji, mało co pamiętał z tamtej chwili, a już na pewno nie twarzy ludzi, którzy go otaczali. — Ale czy to prawda, czy fałszowana rzeczywistość?— Nie wiedział tego; bał się, że nie potrafił, a może nie potrafili oboje odróżnić jednego od drugiego. I z jakiegoś zaskakującego powodu to, co było prawdą było dla niego nagle bardzo ważne. — Uszczęśliwia cię — rzucił odkrywczo, spoglądając na Eve i uśmiechnął się pogodnie. Nie rozumiał i nie sądził, by mógł pojąć to uczucie, które je łączyło. Miłość matki do córki. Nie próbował nawet, przyjąć z satysfakcją i zadowoleniem, że znalazła kogoś, dla kogo gotowa była na wszystko. Dawno nie widział jej takiej — zaangażowanej, pewnej, dojrzałej. Mówiła z taką siłą i zdecydowaniem, że gdyby nie te wszystkie wątpliwości, które nosił uwierzyłby jej na słowo. — Do twarzy ci z tym. Macierzyństwem — zawyrokował, obracając głowę tak, jakby miał ją zaraz położyć na splecionych ramionach. A potem zadała kolejne trudne pytanie i wzruszył ramionami, bardziej z rozgoryczenia niż od niechcenia. Spojrzał przed siebie i wyprostował się znów, pozwalając by ręce opadły wyciągnięte prosto na kolanach. — Nie wiem — odparł znów, patrząc na staw. Nie potrafił cofnąć się w czasie, nie potrafił z odmętów pamięci wyciągnąć wszystkich ich rozmów i wspomnień, które się do tego przyczyniły. Wszystkie dziś wydawały się i tak wyblakłe i mało ważne z perspektywy czasu. — Nie sądzę, że był jakiś jeden konkretny moment, to się zbierało dzień po dniu. Nie sądzę, by to była twoja wina, tak naprawdę — wymamrotał w końcu, marszcząc brwi. — Kiedy cię szukałem często śniłem o tobie. O naszym ślubie, o naszych wspólnych nocach i dniach po nim. Wszystko było inne, świeże, nowe. Tęskniłem za tym. A potem trudno mi było odróżnić ciebie ze snów od tej prawdziwej, która istniała naprawdę. Narzuciłem na ciebie dwa lata pragnień, po cichu domagając się ich spełnienia. I nie wziąłem poprawki na to wszystko, co wydarzyło się z tobą pomiędzy. I ze mną też. Za dużo sobie wyobrażałem. A potem to, czego potrzebowałem dostawałem wszędzie indziej tylko nie tam gdzie wtedy chciałem. I teraz... I teraz jestem z tym związany. Bardzo mocno — wyszeptał ledwie słyszalnie, marszcząc brwi jeszcze mocniej. — To wszystko to moja wina. Przepraszam. — Uświadomił sobie to już wcześniej, ale dopiero kiedy powiedział to głośno wybrzmiało to w jego głowie naprawdę okropnie. Nie miał odwagi spojrzeć jej w oczy, pokazać jej, jak bardzo jest z siebie niezadowolony, jak okropnym człowiekiem się stał. — Jeśli dasz mi wybór, czy powiedzieć, czy nie nigdy tego nie zrobię, bo jestem głupim tchórzem, Eve — wymamrotał z łamiącym się głosem. Myślał, że znała go na tyle, by to wiedzieć. Może to było źródło jej problemów; nie zadawała właściwych pytań. Nie prowadziła do odpowiedzi. Miedzy nimi nie było na nie gruntu, by w sierpniu mogło im to pomóc, zbudowało tylko większy mur nieporozumienia. Może zrobiła to za późno, może zrobiła to niewłaściwie. Miał jednak pewność, że gdyby go nie zmusiła nigdy by jej nie opowiedział. Nawet teraz. Niewiele różnił się od własnego brata, teraz bardziej niż kiedykolwiek wcześniej był tego świadom. Każdy z nich uciekał po prostu zupełnie inaczej. Rdzeń jego różdżki to pazur wilkołaka. Przypomniał sobie litościwe spojrzenie Ollivandera dopiero teraz, wtedy był za mały by zrozumieć, że nie chodziło o to kim był i jaki miał kolor skóry. — Nie zasługuję na kredyt zaufania. I nie chcę go, Eve — zaprotestował, choć cicho. Wciąż patrzył przed siebie, na staw. — Nie chcę twoich obietnic dziś, nie chcę tego kredytu. Nie chcę żeby to wszystko upadło. Potrzebuję czasu — powiedział to, co mówił już wcześniej, choć dosadniej. — I nie chcę żebyś traktowała mnie inaczej niż ja mogę traktować ciebie, bo to nie w porządku. — Wiedział, że to doprowadzi do obwarowania się kolejnymi murami. — Nie wiem, czy umiem się uczyć na błędach. Nie chcę się spieszyć. Nie chcę gonić za pragnieniami i potrzebami więcej i nie chcę żebyś cierpiała znów. Potrzebuję czasu — powtórzył. Potrzebował go, by sobie wszystko poukładać, poukładać samego siebie, uczucia i emocje. Rozprawić się z tym, co go dręczyło i nie pozwalało mu ruszyć dalej z Eve. Oboje ustalili, że tego chcieli, mimo to czuł się jak ktoś kto nie usłyszał odgłosu do stary u wciąż stał na linii, podczas, gdy wszyscy już dawno gnali do mety. — Nie liczę, że zrozumiesz. I nie musisz być wyrozumiała, ale... Nie umiem chyba inaczej. — Powoli obrócił głowę, szukając jej spojrzenia. Czy mogła to dla niego zrobić? Jeśli choć trochę chciała go traktować jak przyjaciela?
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
Ostatnio zmieniony przez James Doe dnia 21.05.24 23:31, w całości zmieniany 1 raz
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Jasne, że się denerwowała. W duszy zderzały się skrajne emocje, myśli i tworzyły obawy. Sprawiały, że chciała się skulić i zniknąć, uderzyć w jakiś czuły punkt, aby nie oczekiwał od niej odpowiedzi. Pominąć tą część w której czekał na słowa płynące z jej strony, wyszarpnięte z wewnętrznych pragnień, serca i duszy. Przełamała się, a słowa popłynęły same, wcale nie swobodne, a trudne dla niej. Pełne emocji i równocześnie puste, wpychając ją na huśtawkę uczuć, między czuciem czegokolwiek, a nicości, która była jej obroną przed światem. Ból promieniował od nadgarstków, trzeźwił myśli, sprowadzając ją z powrotem z objęć strachu do rzeczywistości. Uniosła na niego wzrok, kiedy dotknął jej ręki, a niewypowiedziane pytanie przepełniło spojrzenie. Chciał, by zamilkła, by nie mówiła więcej? Jednak jej słowa nie miały znaczenia? Tak, jak dał jej do zrozumienia na festiwalu? Cokolwiek mówiła, nie miało znaczenia, cokolwiek czuła, jeśli nie czuli tego inni to też było bez znaczenia. Te słowa przeszyły wtedy serce, uderzyły okropniej niż cokolwiek wcześniej. Zapomniała o nich, durna, zapomniała. Dziś wróciły, a oddech na moment ugrzązł jej w gardle. Z rozchylonych ust nie padło nic więcej, zaciśnięte powieki, stanowiły chwilową ochronę. Dawało fundament pod nowy mur, którym mogła się otoczyć. Nie zrobiła tego, bo pewniej poczuła jego dłoń na własnej. Spojrzała na niego, zerknęła w dół, obracając nieco rękę, by na moment spleść ich palce. Spanikowała, przestraszyła się uczuć i emocji, własnych odczuć. Ten dotyk przywrócił ją do rzeczywistości, chociaż delikatny, był jak szarpnięcie, by zatrzymała się. Zamrugała powoli, kuląc się nieco i podciągając nogi do klatki piersiowej, opierając brodę na kolanach.
Zastanowiła się nad tym, co powiedział. Chyba miał rację i to wydawało się takie poprawne i normalne. Zdenerwowanie ustąpiło, napięcie puszczało mięśnie, stres przestał wprowadzać serce w szaleńczy rytm. Czuła jeszcze echo tego wszystkiego, ale nie było przytłaczające.
Spojrzała w dół na jego dłonie, kiedy wyciągnął je przed siebie i wyraźnie obejrzał.
- Myślę, że wiesz. Nigdy nie widziałam kogoś, kto z taką czułością dotykał skrzypiec i smyczka. Czułością najlepszego kochanka, który ma w dłoniach swą ukochaną.- odezwała się, a kącik jej ust drgnął. Czasami w ich najlepszym czasie myślała, że kochał swe skrzypce bardziej, niż mógłby pokochać ją. Dziś miała tę pewność, ale poprzeczka nie stała już wcale wysoko.- Czy to nie jest jak chodzenie? Przewracasz się i upadasz, zdzierasz kolana do krwi, ale podnosisz się. Dajesz sobie czas, przeczekujesz ból i w końcu znów chodzisz, mając tylko blizny na skórze.- wyciągnęła dłonie i ujęła jego na moment, kciukami przesunęła po wnętrzach jego dłoni. Przesunęła opuszkami palców po jego palcach.- To nadal te same dłonie, które potrafiły prowadzić smyczek po strunach.- uniosła wzrok na jego twarz, odsuwając ręce od niego.- Mam nadzieję, że w końcu po nie sięgniesz znów, że uwierzysz w siebie ponownie, aby spróbować raz i kolejny. Mam nadzieję, że pozwolisz mi być przy tym, gdy zagrasz na nich pierwszy raz znów.- objęła ramionami swoje nogi, ale uśmiech znów pewniej zdobił pełne usta.
Z zainteresowaniem słuchała, gdy mówił o pianinie. Znała jego brzmienie i było ładne, przyjemne dla ucha.- Oh.. – rzuciła miękko, kiedy przyznał, że Marcel pokazał mu co nieco.- I jak ci szło? – była ciekawa, chociaż Jim miał dobry słuch do muzyki i szybko to łapał.- Zagrasz mi kiedyś? – spytała zaraz i uśmiechnęła się nieśmiało, nie wiedząc, czy nie pospieszyła się z tym. Może nie chciał.
Milczała, kiedy zawyrokował, że chyba się oszukiwała. Pokręciła powoli głową, ale jeszcze mu nie przerywała, słuchała dłuższą chwilę, zanim pozwoliła sobie na kolejne słowa.
- Oszukiwałam siebie długo, teraz już nie chcę.- ale to wydawało się bez znaczenia. Przymknęła oczy, trochę by się odciąć, trochę by łatwiej zebrać myśli.- Ludzie się zawodzą, ale czy to znaczy, że więcej nie mogą widzieć w drugiej osobie tego, co dobre? Nie było cię obok, ale do tego przywykłam. Długi czas wiedziałam, że obok nie ma nikogo, kto by mi pomógł tak naprawdę. To bolało tylko czasem, gdy wszystkiego było za wiele, gdy przytłaczało do granic możliwości. Tylko później wszystko wracało do normy, zaciskałam zęby i szłam dalej. Pogubiliśmy się oboje, ale to znaczyło, że powinnam cię skreślić? Tak byłoby lepiej? Gdybym dziś powiedziała ci, że przepraszam, ale przekreśliłam cię... bo się rozminęliśmy w najważniejszych momentach? – spytała, a chociaż obawiała się, że w jej głosi zabrzmi złość, tak na szczęście, pobrzmiewał tylko spokój. Westchnęła ciężko, by zaraz z lekkim świstem nabrać znów powietrza.
Spojrzała na niego kolejny raz. Bolało ją to, co teraz mówił, pchało na granicę między rezygnacją, a uporem, by w końcu przestał podważać jej słowa. Nie rozumiała, dlaczego tak bardzo chciał zmienić jej zdanie, sprawić, by dała spokój.
- Tak źle ci z tym, że łapię się skrawków przyjaźni, która kiedyś była między nami silna? – spytała, bo może to mu przeszkadzało. Może po prostu nie rozumiała wcześniej i musiało to wybrzmieć dosadniej.
Była pewna, że gdyby nie było już nic to nie byłoby i ich tutaj. Po co przebywać z kimś sobie obcym, kimś z kim nie łączy cię już nic poza błędem przysięgi. Blizna na dłoni była tego przypomnieniem, ale przynajmniej dla niej, nie była przykrym piętnem. Nie miała odwagi spytać, czy dla niego tym właśnie była. Palącym piętnem, które sam wziął na siebie w szczenięcej głupocie. Wolała pozostawić to, jako zwykłą niewiadomą.
- Po co? Po co mi obraz, który będzie kompletny, ale nie rzeczywisty? – spytała, niech jej wyjaśni, skoro miał taki pomysł, skoro tak to widział.- Nie wiem, co chcesz osiągnąć podważając to, co było, ale to nie ma sensu, Jimmy. Nie wskórasz tym nic, nie sprawisz, że wycofam się i przyznam, że to tylko wyidealizowany twór. Nie zmienisz faktu, że ufałam ci i wierzyłam w ciebie wtedy. Może to niewygodne dla ciebie, ale tak było i jest to ważne dla mnie. Nie pozwolę zniszczyć tego wątpliwościami.- wyjaśniła, czując dziwny ucisk w klatce piersiowej. Zabolało, że musiała go do tego przekonywać, musiała powtarzać i upewniać ich oboje w tym.
Przeniosła wzrok na Djilię, kiedy usłyszała, że ją uszczęśliwiała.
- Chyba tak. Stała się kimś o kogo bezpiecznie jest się troszczyć i nie pomyśli, że to z litości, nie poczuje się z tego powodu niepotrzebnie żałosna.- stwierdziła, pijąc nieco do niego. Kiedyś troszczyła się tak o niego, martwiła i przejmowała. Oduczył ją robić to otwarcie, mówić o tym. Jednak mała przypomniała jej, że to nic złego, że to było normalne czuć wobec kogoś troskę. Zerknęła na niego, nim bezpiecznie wróciła wzrokiem do córki.- Ale zanim to się stało kosztowało mnie to dużo. Bywały dni, kiedy płakała, a ja z bezsilności płakałam razem z nią. Momenty, kiedy chciałam wyjść i nie wrócić, ale wiedziałam, że Aisha sobie z nią nie poradzi, nie mając nikogo więcej.- przyznała to, czego nie powiedziała nikomu wcześniej. Nie było okazji, ale również nie było czym się chwalić.
Obserwowała go nienachalnie, kiedy próbował wyjaśnić jej moment w którym zwątpił. Nie była pewna czy rozczarował ją brak konkretnej chwili, czy zabolało, że pracowali na to bardzo długo. Była zła na siebie i na niego, że wcześniej tego nie zatrzymali, że nie ocknęli się w porę. Nie powinni znaleźć się tak daleko, pogrążyć do tego stopnia.
- Co to znaczy, że jesteś z tym związany bardzo mocno? – spytała, nie rozumiejąc, co kryło się za jego słowami.- Z czym? – dopytała jeszcze.
Zamarła, kiedy ją przeprosił, kiedy wziął winę na siebie.
- Przestań.- poprosiła miękko i przysunęła się bliżej niego. Oparła dłoń na jego ramieniu, swobodnie opadającym na kolana.- Nie rób tego, nie obwiniaj się. Oboje popełniliśmy błąd, nie tylko ty. Nie jesteś winny wszystkiemu.- szepnęła, przenosząc dłoń na jego policzek, by musnąć lekko skórę i sięgnąć ostrożnie do karku. Delikatnie nacisnęła, by się przechylił, oparła skroń o jego skroń.- Nie chcę cię zmuszać do czegoś, nie chcę czuć, że nie robisz czegoś z własnej woli.- szepnęła tuż przy jego uchu.- Czasami jesteś durny.- w jej głosie pobrzmiewała dziwna pieszczotliwość, niepasująca do słów, podważająca ich możliwy wydźwięk, jako obraza. Wcale nie chciała go obrazić.- Ale nie jesteś tchórzem. Jesteś piekielnie odważny i uparty zarazem w wątpieniu w siebie. W podważaniu swoich najlepszych cech, będąc swoim największym wrogiem.- musnęła ustami jego policzek, odwracając niego głowę.- Może odwaga, którą masz w sobie, nie jest taka, jakiej byś chciał i może nie napełnia cię dumą, ale masz ją. Trochę impulsywną, trochę nieprzemyślaną, ale masz.- uśmiechnęła się, ale nie mógł tego widzieć. Tkwiła jeszcze przez chwilę z nim tak, obejmując go, przytulając lekko i pozwalając ciszy trwać. Jednak cofnęła się w końcu, ale nie utworzyła między nimi więcej dystansu. Siedziała nadal w swoim nowym miejscu.
Patrzyła na niego, kiedy odrzucił jej kredyt zaufania. Wiedziała, że w ciemnych oczach pojawił się smutek, czuła to zbyt mocno, aby dało się ukryć. Wypełniło ją po brzegi, gasząc płomyk nadziei. Spuściła wzrok na chwilę, wbiła we własne dłonie, które delikatnie zacisnęły się w pieści. Powstrzymała odruch, by palce znów nacisnęły na nadgarstek. Nie mogła wiecznie bólem trzeźwić myśli, rozładowywać tego w ten sposób. Rozluźniła ręce i napięte mięśnie.
Potrzebował czasu, lecz nie miało znaczenia, czego potrzebowała również ona. Poprosiła, by był jej kotwicą, by nie dryfować bez celu, ale on właśnie wyrwał z jej dłoni linę. Nie poczuła rozczarowania, a rezygnację. Poczucie przegranej, lecz nie z nim, a z samą sobą.
- Dobrze, będzie, jak chcesz.- szepnęła i poczuła się źle z tymi słowami. Bo już kiedyś padły, jak okropna obietnica pustki.- Tyle czasu ile potrzebujesz.- dodała, by to nie te słowa zawisły między nimi.- Nie wiem, czy rozumiem, ale spróbuję być wyrozumiała.- nie mogła się przełamać, by spojrzeć na niego, nie mogła się do tego zmusić, nie wiedząc, co mogła zobaczyć na jego twarzy i w jego oczach. Co on mógł zobaczyć u niej? Strach, bo bała się, że kiedy on poukłada sobie wszystko, kiedy wykorzysta ten czas i będzie gotów iść dalej, po prostu ruszy nie oglądając się za siebie, a ona zostanie w miejscu z którego naprawdę chciała się wyrwać. Nie miała jednak odwagi mu tego powiedzieć, wypowiedzieć tej jednej obawy ubierając ją w słowa.
Zastanowiła się nad tym, co powiedział. Chyba miał rację i to wydawało się takie poprawne i normalne. Zdenerwowanie ustąpiło, napięcie puszczało mięśnie, stres przestał wprowadzać serce w szaleńczy rytm. Czuła jeszcze echo tego wszystkiego, ale nie było przytłaczające.
Spojrzała w dół na jego dłonie, kiedy wyciągnął je przed siebie i wyraźnie obejrzał.
- Myślę, że wiesz. Nigdy nie widziałam kogoś, kto z taką czułością dotykał skrzypiec i smyczka. Czułością najlepszego kochanka, który ma w dłoniach swą ukochaną.- odezwała się, a kącik jej ust drgnął. Czasami w ich najlepszym czasie myślała, że kochał swe skrzypce bardziej, niż mógłby pokochać ją. Dziś miała tę pewność, ale poprzeczka nie stała już wcale wysoko.- Czy to nie jest jak chodzenie? Przewracasz się i upadasz, zdzierasz kolana do krwi, ale podnosisz się. Dajesz sobie czas, przeczekujesz ból i w końcu znów chodzisz, mając tylko blizny na skórze.- wyciągnęła dłonie i ujęła jego na moment, kciukami przesunęła po wnętrzach jego dłoni. Przesunęła opuszkami palców po jego palcach.- To nadal te same dłonie, które potrafiły prowadzić smyczek po strunach.- uniosła wzrok na jego twarz, odsuwając ręce od niego.- Mam nadzieję, że w końcu po nie sięgniesz znów, że uwierzysz w siebie ponownie, aby spróbować raz i kolejny. Mam nadzieję, że pozwolisz mi być przy tym, gdy zagrasz na nich pierwszy raz znów.- objęła ramionami swoje nogi, ale uśmiech znów pewniej zdobił pełne usta.
Z zainteresowaniem słuchała, gdy mówił o pianinie. Znała jego brzmienie i było ładne, przyjemne dla ucha.- Oh.. – rzuciła miękko, kiedy przyznał, że Marcel pokazał mu co nieco.- I jak ci szło? – była ciekawa, chociaż Jim miał dobry słuch do muzyki i szybko to łapał.- Zagrasz mi kiedyś? – spytała zaraz i uśmiechnęła się nieśmiało, nie wiedząc, czy nie pospieszyła się z tym. Może nie chciał.
Milczała, kiedy zawyrokował, że chyba się oszukiwała. Pokręciła powoli głową, ale jeszcze mu nie przerywała, słuchała dłuższą chwilę, zanim pozwoliła sobie na kolejne słowa.
- Oszukiwałam siebie długo, teraz już nie chcę.- ale to wydawało się bez znaczenia. Przymknęła oczy, trochę by się odciąć, trochę by łatwiej zebrać myśli.- Ludzie się zawodzą, ale czy to znaczy, że więcej nie mogą widzieć w drugiej osobie tego, co dobre? Nie było cię obok, ale do tego przywykłam. Długi czas wiedziałam, że obok nie ma nikogo, kto by mi pomógł tak naprawdę. To bolało tylko czasem, gdy wszystkiego było za wiele, gdy przytłaczało do granic możliwości. Tylko później wszystko wracało do normy, zaciskałam zęby i szłam dalej. Pogubiliśmy się oboje, ale to znaczyło, że powinnam cię skreślić? Tak byłoby lepiej? Gdybym dziś powiedziała ci, że przepraszam, ale przekreśliłam cię... bo się rozminęliśmy w najważniejszych momentach? – spytała, a chociaż obawiała się, że w jej głosi zabrzmi złość, tak na szczęście, pobrzmiewał tylko spokój. Westchnęła ciężko, by zaraz z lekkim świstem nabrać znów powietrza.
Spojrzała na niego kolejny raz. Bolało ją to, co teraz mówił, pchało na granicę między rezygnacją, a uporem, by w końcu przestał podważać jej słowa. Nie rozumiała, dlaczego tak bardzo chciał zmienić jej zdanie, sprawić, by dała spokój.
- Tak źle ci z tym, że łapię się skrawków przyjaźni, która kiedyś była między nami silna? – spytała, bo może to mu przeszkadzało. Może po prostu nie rozumiała wcześniej i musiało to wybrzmieć dosadniej.
Była pewna, że gdyby nie było już nic to nie byłoby i ich tutaj. Po co przebywać z kimś sobie obcym, kimś z kim nie łączy cię już nic poza błędem przysięgi. Blizna na dłoni była tego przypomnieniem, ale przynajmniej dla niej, nie była przykrym piętnem. Nie miała odwagi spytać, czy dla niego tym właśnie była. Palącym piętnem, które sam wziął na siebie w szczenięcej głupocie. Wolała pozostawić to, jako zwykłą niewiadomą.
- Po co? Po co mi obraz, który będzie kompletny, ale nie rzeczywisty? – spytała, niech jej wyjaśni, skoro miał taki pomysł, skoro tak to widział.- Nie wiem, co chcesz osiągnąć podważając to, co było, ale to nie ma sensu, Jimmy. Nie wskórasz tym nic, nie sprawisz, że wycofam się i przyznam, że to tylko wyidealizowany twór. Nie zmienisz faktu, że ufałam ci i wierzyłam w ciebie wtedy. Może to niewygodne dla ciebie, ale tak było i jest to ważne dla mnie. Nie pozwolę zniszczyć tego wątpliwościami.- wyjaśniła, czując dziwny ucisk w klatce piersiowej. Zabolało, że musiała go do tego przekonywać, musiała powtarzać i upewniać ich oboje w tym.
Przeniosła wzrok na Djilię, kiedy usłyszała, że ją uszczęśliwiała.
- Chyba tak. Stała się kimś o kogo bezpiecznie jest się troszczyć i nie pomyśli, że to z litości, nie poczuje się z tego powodu niepotrzebnie żałosna.- stwierdziła, pijąc nieco do niego. Kiedyś troszczyła się tak o niego, martwiła i przejmowała. Oduczył ją robić to otwarcie, mówić o tym. Jednak mała przypomniała jej, że to nic złego, że to było normalne czuć wobec kogoś troskę. Zerknęła na niego, nim bezpiecznie wróciła wzrokiem do córki.- Ale zanim to się stało kosztowało mnie to dużo. Bywały dni, kiedy płakała, a ja z bezsilności płakałam razem z nią. Momenty, kiedy chciałam wyjść i nie wrócić, ale wiedziałam, że Aisha sobie z nią nie poradzi, nie mając nikogo więcej.- przyznała to, czego nie powiedziała nikomu wcześniej. Nie było okazji, ale również nie było czym się chwalić.
Obserwowała go nienachalnie, kiedy próbował wyjaśnić jej moment w którym zwątpił. Nie była pewna czy rozczarował ją brak konkretnej chwili, czy zabolało, że pracowali na to bardzo długo. Była zła na siebie i na niego, że wcześniej tego nie zatrzymali, że nie ocknęli się w porę. Nie powinni znaleźć się tak daleko, pogrążyć do tego stopnia.
- Co to znaczy, że jesteś z tym związany bardzo mocno? – spytała, nie rozumiejąc, co kryło się za jego słowami.- Z czym? – dopytała jeszcze.
Zamarła, kiedy ją przeprosił, kiedy wziął winę na siebie.
- Przestań.- poprosiła miękko i przysunęła się bliżej niego. Oparła dłoń na jego ramieniu, swobodnie opadającym na kolana.- Nie rób tego, nie obwiniaj się. Oboje popełniliśmy błąd, nie tylko ty. Nie jesteś winny wszystkiemu.- szepnęła, przenosząc dłoń na jego policzek, by musnąć lekko skórę i sięgnąć ostrożnie do karku. Delikatnie nacisnęła, by się przechylił, oparła skroń o jego skroń.- Nie chcę cię zmuszać do czegoś, nie chcę czuć, że nie robisz czegoś z własnej woli.- szepnęła tuż przy jego uchu.- Czasami jesteś durny.- w jej głosie pobrzmiewała dziwna pieszczotliwość, niepasująca do słów, podważająca ich możliwy wydźwięk, jako obraza. Wcale nie chciała go obrazić.- Ale nie jesteś tchórzem. Jesteś piekielnie odważny i uparty zarazem w wątpieniu w siebie. W podważaniu swoich najlepszych cech, będąc swoim największym wrogiem.- musnęła ustami jego policzek, odwracając niego głowę.- Może odwaga, którą masz w sobie, nie jest taka, jakiej byś chciał i może nie napełnia cię dumą, ale masz ją. Trochę impulsywną, trochę nieprzemyślaną, ale masz.- uśmiechnęła się, ale nie mógł tego widzieć. Tkwiła jeszcze przez chwilę z nim tak, obejmując go, przytulając lekko i pozwalając ciszy trwać. Jednak cofnęła się w końcu, ale nie utworzyła między nimi więcej dystansu. Siedziała nadal w swoim nowym miejscu.
Patrzyła na niego, kiedy odrzucił jej kredyt zaufania. Wiedziała, że w ciemnych oczach pojawił się smutek, czuła to zbyt mocno, aby dało się ukryć. Wypełniło ją po brzegi, gasząc płomyk nadziei. Spuściła wzrok na chwilę, wbiła we własne dłonie, które delikatnie zacisnęły się w pieści. Powstrzymała odruch, by palce znów nacisnęły na nadgarstek. Nie mogła wiecznie bólem trzeźwić myśli, rozładowywać tego w ten sposób. Rozluźniła ręce i napięte mięśnie.
Potrzebował czasu, lecz nie miało znaczenia, czego potrzebowała również ona. Poprosiła, by był jej kotwicą, by nie dryfować bez celu, ale on właśnie wyrwał z jej dłoni linę. Nie poczuła rozczarowania, a rezygnację. Poczucie przegranej, lecz nie z nim, a z samą sobą.
- Dobrze, będzie, jak chcesz.- szepnęła i poczuła się źle z tymi słowami. Bo już kiedyś padły, jak okropna obietnica pustki.- Tyle czasu ile potrzebujesz.- dodała, by to nie te słowa zawisły między nimi.- Nie wiem, czy rozumiem, ale spróbuję być wyrozumiała.- nie mogła się przełamać, by spojrzeć na niego, nie mogła się do tego zmusić, nie wiedząc, co mogła zobaczyć na jego twarzy i w jego oczach. Co on mógł zobaczyć u niej? Strach, bo bała się, że kiedy on poukłada sobie wszystko, kiedy wykorzysta ten czas i będzie gotów iść dalej, po prostu ruszy nie oglądając się za siebie, a ona zostanie w miejscu z którego naprawdę chciała się wyrwać. Nie miała jednak odwagi mu tego powiedzieć, wypowiedzieć tej jednej obawy ubierając ją w słowa.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Spojrzenie sarnich oczu, wystraszonych i skołowanych jego gestem wprawiło go jedynie w zakłopotanie i niepewność. Nic nie powiedział, patrząc na nią tylko z ostrożnością, z jaką podchodzi się do nieoswojonych lub skrzywdzonych koni. Czuł się tak jakby tym gestem uczynił błąd, postąpił niewłaściwie, choć nie wiedział dlaczego — wydawał się tak zwyczajny i normalny; mniej inwazyjny i intymny od pocałunku, o który go poprosiła. Nie umiał go jednak sklasyfikować w ten sposób, a samego siebie ubrać w głębokie poczucie winy. Brodził w niezrozumieniu. Dopiero gdy splotła ich palce razem na chwilę zadumał się, spuszczając wzrok. Czy nie o tym próbował jej powiedzieć chwilę wcześniej? O tej niepewności wobec samych siebie? Cokolwiek sobie pomyślała, cokolwiek poczuła, nie zdradzając mu tego jasno, okazała niechęć spojrzeniem w pierwszej chwili. To uległo zmianie potem, ale nie miał pojęcia przez co przechodziła w swojej głowie, a ona wyraźnie nie wiedziała, co próbował przed chwilą zrobić. Może tak naprawdę nie rozumiała, czego od niej chciał — ciche gesty, które potrafiły znaczyć więcej niż głośne słowa nie oddawały niczego właściwego w ich przestrzeni. Nie miała w nim wiary, nie miała w nim zaufania, które gotowa była zaproponować. Zwykle się mylił w swoich osądach, ale nie dziś. Dziś pewien był, że miotała się w swoich uczuciach nie mniej niż on. Jak wiele pracy ich czekało, by to zmienić? Czy mogli to zmienić, czy już na zawsze utkną w grubych skorupach skrzywdzonych dzieci. Spojrzał w milczeniu jak oparła brodę na kolanach. Nić porozumienia, która niegdyś ich łączyła, która im wystarczyła, by w jednym spojrzeniu zawarli wszystko, o próbowali przekazać nie istniała już. Tego był też już pewien.
Zerknął na nią uśmiechając się lekko, odrobinę kwaśno. W jej żartobliwych słowach czaiło się takie samo ukryte przesłanie, czy zrobiła to świadomie czy nie, zdał sobie sprawę, że tak jak nie tknął z czułością skrzypiec tak nie dotykał jej. Tower go złamało, odebrało mu coś ważnego. Ale przetrwał koniec świata, był gotów powoli zawalczyć o odzyskanie choć części.
— Nie wiem — Wzruszył ramionami. Nie próbował, bo był tchórzem. Nie próbował bo bał się ostatecznego wyroku, życie w nieświadomości wydawało się łatwiejsze niż zamknięcie jakiegoś rozdziału definitywnie. Opuścił ciemne oczy na dłonie, które ujęła gładząc ich wnętrze. — Kiedy masz złamane nogi i przestajesz chodzić, a potem kiedy stajesz znów na nich możesz zdać sobie sprawę, że nigdy nie pobiegniesz lub nie zatańczysz. — Spojrzał na nią z litością. Zamknął je po chwili, opuszkami smagając wyraźnie wyczuwalne blizny. — Zagram. Jeśli będzie okazja — przytaknął z większym entuzjazmem. — Na razie to... wiesz... Poznajemy się przez dotyk, wymieniani uwagi, spostrzeżeniami. Staram się być delikatny i słuchać tego, co próbuje mi przekazać. Jest bardzo wyrozumiałe dla kogoś kto niczego nie potrafi. — W przeciwieństwie do skrzypiec, których dźwięku nie da się znieść w rękach kogoś, kto nie potrafi grać. Na fortepianie też nie potrafił, próbował się przechwalać z rozbawieniem, ale zuchwała mina, która pojawiła się na jego twarzy przez chwilę sugerowała, że o grze na tym instrumencie nie miał wciąż zbyt wielkiego pojęcia. Jeszcze. Lekki nastrój, który zakradł się między nich szybko jednak zwietrzał. Spoważniał słysząc jej kolejne zaprzeczenie. Nie przyszło mu już do głowy spierać się z nią i walczyć w rację. Nie widziała tego, jak ślepo trzymała się tego pragnienia, jak bardzo chciała mieć rację, a jednocześnie nawet tu i teraz było w niej tak wiele niepewności. Była zagubiona, a jednocześnie butnie nie pozwalała sobie wyjaśnić, że mogą wspólnie odnaleźć drogę krok po kroku. — Nie — przytaknął jej cicho. [b]— Gdybyś mnie przekreśliła, nie byłoby nas tutaj. I nie prowadzilibyśmy tej rozmowy. — Nie widziała różnicy? — Jesteśmy tu, rozmawiamy. I to nie zmienia, że pewne rzeczy i tak się stały i coś się spieprzyło. — Zaczynało mu brakować pomysłów na to, jak temu sprostać i wyjaśnić tak, by próbowała zrozumieć kierunek, w którym spoglądał, ale powoli wstępowała w niego bezsilność. Miała swoją rację, z którą się nie zgadzał, ale nie widział drogi, którą mógłby podążyć by wyjść z tego marasu. — Nie byłoby lepiej — odparł cicho i polubownie. Nie brnął już, bo dziś nie był w stanie wyłuskać z sobie lepszych, bardziej przekonujących argumentów. Może innym razem. — Nie jest mi z tym źle — odpowiedział zgodnie z prawdą. Nie było mu źle, ale też nie o to mu chodziło chyba. Zagoniony do rogu zaczynał jednak wątpić powoli w to co wierzył i co chciał jej przedstawić na samym początku. Zaczynał gubić się we własnych myślach, powoli skłaniając się ku kapitulacji.
Czuł palący wstyd, gdy zapytała go o obrazy. Poczuł się jak głupek z dawnymi fantazjami. Nie miały sensu, miała rację. Nie doprowadziły do niczego właściwego ani dobrego, ale nie potrafił wyjaśnić procesów, z których się wzięły i co mu zrobiły. Do czego były mu potrzebne. Założył, że ludzie tak mają — tworzą w głowie obraz czegoś, czego pragną z całego serca. On tak robił, naiwnie. W ludziach, miejscach, zdarzeniach, czasie i przestrzeni. Po co? No właśnie, po co?
— To nie jest dla mnie niewygodne, czy coś...— odpowiedział obronnie. Nie widział tego, patrzył na wszystko całkiem odmiennie. Nierozumiany dotąd czuł potrzebę wyjaśnienia tego, rozebrania na czynniki pierwsze, ale to też nie przyniosło oczekiwanego smutku. Dostrzegał w jej postawie hamowaną nerwowość, może nawet złość — ale tego tez nie wiedział, czując się tak jakby słabo ją znał. Przytaknął jej zapewnieniu już dla spokoju. Przytaknął przyjmując jej wizję tamtego momentu, choć nie rozwikłała żadnej zagadki a jedynie mocniej namieszała mu w głowie. Chaos jaki w niej panował zaczynał być nie do zniesienia. Uniósł brwi wysoko, słysząc w kolejnych słowach o córce przyganę wobec niego. Zaskoczyły ją jej odczucia, jeszcze bardziej to, że się do tego przyczynił, a potem przypomniał sobie to co zaszło między nimi na plaży. Gorycz wypełniła mu usta, smakowała tak paskudnie, ze miał ochotę wziąć garść ziemi i napchać ją w usta. Milczał długo, zastanawiając się, czy powinien się odzywać. Zaczynał czuć, że zamiast w prostych słowach i zarzutach znów zaczynają walczyć na noże ukryte między wersami. Tak, by przypadkiem się na nie nadziać i zrozumieć, a jednocześnie by nie mogła mieć sobie nic do zarzucenia. Chciał jej słuchać, chciał wiedzieć, robił źle i z tą myślą zacisnął zęby, nie decydując się by odezwać w ogóle. Znów przytaknął tylko twierdząco na znak, że zrozumiał, pojął jej intencję.
— Musiało być ci ciężko — potwierdził, spoglądając na staw. Nie mógł tego zrozumieć, był mężczyzną. — Teraz jest lepiej? — Czy przyzwyczaiła się do niej, nauczyła z nią żyć? Wyglądała na radosną z jej obecności, nie mogła być dla niej taka zła.
— Nie wiem — odparł trochę od niechcenia. Wciąż próbował sobie odpowiedzieć na to pytanie i zrozumieć, co to właściwie było. — Nie jest ci chłodno? — spytał, spoglądając na nią przelotnie tylko, wciąż była mokra, wciąż była w bieliźnie. Jej wilgotne włosy kleiły się do ramion i pleców. Oparty i ramię zerknął jej w oczy, gdy się zbliżyła, a potem dotknęła ciepłą dłonią czule i delikatnie, a jej palce poczuł wyraźnie na swoim karku, od którego wzdłuż kręgosłupa przemknął dreszcz. Zaśmiał się, gdy nazwała go durniem. Nie wiedział jednak czy protestować wobec winy, czy nie. Od tego wszystko się zaczęło, on to zapoczątkował. I on pchnął kulę śniegową w ruch. — Ani jedno ani drugie to nie są moje najlepsze cechy. — Błysnął szybkim uśmiechem; uparty bywał jak osioł, ale zwykle doprowadzało go to w miejsca, z których trudno było uciec, a odwaga zakrawała o brawurę częściej niż chciałby się do tego przyznać. Delikatny pocałunek musnął jego policzek, jej bliskość kruszyła mury. Oparł głowę o jej głowę i pozwolił sobie na przymknięcie oczu na chwilę, choć trudno był mu trwać w tym długo, myśli kotłujące się w głowie szybko dały o sobie znać. Podobnie jak chłód pojawiający się, gdy jej zabrakło i gdy spojrzała na niego z zawodem. Miała smutny wyraz twarzy, ale łatwo dostrzegł, że spodziewała się czegoś niego. Nie mógł tego zrobić inaczej — nie tyle dla siebie, co dla niej i z troski o nią. Nie chciał być podły, nie chciał być okrutny, ale jeśli zawalą — będzie. Nie poszło mu najlepiej z łagodnym i szczerym wyjaśnieniem jej tego, jak ważne to było dla niego i jak powinno być ważne dla niej. Chciała czegoś innego niż on, a słowa którymi się w końcu zgodziła przypieczętowała jedynie przeświadczenie, że im się nie uda. Nie dogadają się. Wypuścił powietrze z ust, spojrzenie mu na moment zmatowiało, ale prędko odwrócił je w inną stronę, skupiając na szeleszczącej trawie w pobliżu. Zbyt dobrze znał te słowa i to, co czuł kiedy je wypowiadał, by dać się zwieść późniejszym środkom łagodzącym. Pokiwał głową, uznając rozmowę za zakończoną. Nie tak jak chciał, nie tak jak na to liczył, ale ona najwyraźniej też. I znów tkwili w impasie.
— Chcesz się wykąpać jeszcze? — spytał najnaturalniejszym tonem na jaki go było stać, jakby cała ta rozmowa się nie odbyła a kilkanaście minut zamiast dywagować nad swoim losem gapili się bez sensu w przemieszczające na niebie chmury. — Ja odpuszczam. Zimno mi już — mruknął i sięgnął po spodnie, a potem naciągnął je na nogi i wstał, by je zapiąć. — Idź, jeśli masz ochotę, poczekamy tu. Dokończymy bajkę — zapewnił ją, zapinając guziki spodni. Szelki pozostały spuszczone wzdłuż bioder. Zaraz potem skrył pokryte bliznami ciało pod koszulą, którą niezgrabnie i nierówno zapiął. Usiadł znów na kocu, w tym samym miejscu, a potem położył się, podciągając ręce pod głowę. By popatrzeć się bezsensownie w niebo i gnające po nieboskłonie obłoki.
Zerknął na nią uśmiechając się lekko, odrobinę kwaśno. W jej żartobliwych słowach czaiło się takie samo ukryte przesłanie, czy zrobiła to świadomie czy nie, zdał sobie sprawę, że tak jak nie tknął z czułością skrzypiec tak nie dotykał jej. Tower go złamało, odebrało mu coś ważnego. Ale przetrwał koniec świata, był gotów powoli zawalczyć o odzyskanie choć części.
— Nie wiem — Wzruszył ramionami. Nie próbował, bo był tchórzem. Nie próbował bo bał się ostatecznego wyroku, życie w nieświadomości wydawało się łatwiejsze niż zamknięcie jakiegoś rozdziału definitywnie. Opuścił ciemne oczy na dłonie, które ujęła gładząc ich wnętrze. — Kiedy masz złamane nogi i przestajesz chodzić, a potem kiedy stajesz znów na nich możesz zdać sobie sprawę, że nigdy nie pobiegniesz lub nie zatańczysz. — Spojrzał na nią z litością. Zamknął je po chwili, opuszkami smagając wyraźnie wyczuwalne blizny. — Zagram. Jeśli będzie okazja — przytaknął z większym entuzjazmem. — Na razie to... wiesz... Poznajemy się przez dotyk, wymieniani uwagi, spostrzeżeniami. Staram się być delikatny i słuchać tego, co próbuje mi przekazać. Jest bardzo wyrozumiałe dla kogoś kto niczego nie potrafi. — W przeciwieństwie do skrzypiec, których dźwięku nie da się znieść w rękach kogoś, kto nie potrafi grać. Na fortepianie też nie potrafił, próbował się przechwalać z rozbawieniem, ale zuchwała mina, która pojawiła się na jego twarzy przez chwilę sugerowała, że o grze na tym instrumencie nie miał wciąż zbyt wielkiego pojęcia. Jeszcze. Lekki nastrój, który zakradł się między nich szybko jednak zwietrzał. Spoważniał słysząc jej kolejne zaprzeczenie. Nie przyszło mu już do głowy spierać się z nią i walczyć w rację. Nie widziała tego, jak ślepo trzymała się tego pragnienia, jak bardzo chciała mieć rację, a jednocześnie nawet tu i teraz było w niej tak wiele niepewności. Była zagubiona, a jednocześnie butnie nie pozwalała sobie wyjaśnić, że mogą wspólnie odnaleźć drogę krok po kroku. — Nie — przytaknął jej cicho. [b]— Gdybyś mnie przekreśliła, nie byłoby nas tutaj. I nie prowadzilibyśmy tej rozmowy. — Nie widziała różnicy? — Jesteśmy tu, rozmawiamy. I to nie zmienia, że pewne rzeczy i tak się stały i coś się spieprzyło. — Zaczynało mu brakować pomysłów na to, jak temu sprostać i wyjaśnić tak, by próbowała zrozumieć kierunek, w którym spoglądał, ale powoli wstępowała w niego bezsilność. Miała swoją rację, z którą się nie zgadzał, ale nie widział drogi, którą mógłby podążyć by wyjść z tego marasu. — Nie byłoby lepiej — odparł cicho i polubownie. Nie brnął już, bo dziś nie był w stanie wyłuskać z sobie lepszych, bardziej przekonujących argumentów. Może innym razem. — Nie jest mi z tym źle — odpowiedział zgodnie z prawdą. Nie było mu źle, ale też nie o to mu chodziło chyba. Zagoniony do rogu zaczynał jednak wątpić powoli w to co wierzył i co chciał jej przedstawić na samym początku. Zaczynał gubić się we własnych myślach, powoli skłaniając się ku kapitulacji.
Czuł palący wstyd, gdy zapytała go o obrazy. Poczuł się jak głupek z dawnymi fantazjami. Nie miały sensu, miała rację. Nie doprowadziły do niczego właściwego ani dobrego, ale nie potrafił wyjaśnić procesów, z których się wzięły i co mu zrobiły. Do czego były mu potrzebne. Założył, że ludzie tak mają — tworzą w głowie obraz czegoś, czego pragną z całego serca. On tak robił, naiwnie. W ludziach, miejscach, zdarzeniach, czasie i przestrzeni. Po co? No właśnie, po co?
— To nie jest dla mnie niewygodne, czy coś...— odpowiedział obronnie. Nie widział tego, patrzył na wszystko całkiem odmiennie. Nierozumiany dotąd czuł potrzebę wyjaśnienia tego, rozebrania na czynniki pierwsze, ale to też nie przyniosło oczekiwanego smutku. Dostrzegał w jej postawie hamowaną nerwowość, może nawet złość — ale tego tez nie wiedział, czując się tak jakby słabo ją znał. Przytaknął jej zapewnieniu już dla spokoju. Przytaknął przyjmując jej wizję tamtego momentu, choć nie rozwikłała żadnej zagadki a jedynie mocniej namieszała mu w głowie. Chaos jaki w niej panował zaczynał być nie do zniesienia. Uniósł brwi wysoko, słysząc w kolejnych słowach o córce przyganę wobec niego. Zaskoczyły ją jej odczucia, jeszcze bardziej to, że się do tego przyczynił, a potem przypomniał sobie to co zaszło między nimi na plaży. Gorycz wypełniła mu usta, smakowała tak paskudnie, ze miał ochotę wziąć garść ziemi i napchać ją w usta. Milczał długo, zastanawiając się, czy powinien się odzywać. Zaczynał czuć, że zamiast w prostych słowach i zarzutach znów zaczynają walczyć na noże ukryte między wersami. Tak, by przypadkiem się na nie nadziać i zrozumieć, a jednocześnie by nie mogła mieć sobie nic do zarzucenia. Chciał jej słuchać, chciał wiedzieć, robił źle i z tą myślą zacisnął zęby, nie decydując się by odezwać w ogóle. Znów przytaknął tylko twierdząco na znak, że zrozumiał, pojął jej intencję.
— Musiało być ci ciężko — potwierdził, spoglądając na staw. Nie mógł tego zrozumieć, był mężczyzną. — Teraz jest lepiej? — Czy przyzwyczaiła się do niej, nauczyła z nią żyć? Wyglądała na radosną z jej obecności, nie mogła być dla niej taka zła.
— Nie wiem — odparł trochę od niechcenia. Wciąż próbował sobie odpowiedzieć na to pytanie i zrozumieć, co to właściwie było. — Nie jest ci chłodno? — spytał, spoglądając na nią przelotnie tylko, wciąż była mokra, wciąż była w bieliźnie. Jej wilgotne włosy kleiły się do ramion i pleców. Oparty i ramię zerknął jej w oczy, gdy się zbliżyła, a potem dotknęła ciepłą dłonią czule i delikatnie, a jej palce poczuł wyraźnie na swoim karku, od którego wzdłuż kręgosłupa przemknął dreszcz. Zaśmiał się, gdy nazwała go durniem. Nie wiedział jednak czy protestować wobec winy, czy nie. Od tego wszystko się zaczęło, on to zapoczątkował. I on pchnął kulę śniegową w ruch. — Ani jedno ani drugie to nie są moje najlepsze cechy. — Błysnął szybkim uśmiechem; uparty bywał jak osioł, ale zwykle doprowadzało go to w miejsca, z których trudno było uciec, a odwaga zakrawała o brawurę częściej niż chciałby się do tego przyznać. Delikatny pocałunek musnął jego policzek, jej bliskość kruszyła mury. Oparł głowę o jej głowę i pozwolił sobie na przymknięcie oczu na chwilę, choć trudno był mu trwać w tym długo, myśli kotłujące się w głowie szybko dały o sobie znać. Podobnie jak chłód pojawiający się, gdy jej zabrakło i gdy spojrzała na niego z zawodem. Miała smutny wyraz twarzy, ale łatwo dostrzegł, że spodziewała się czegoś niego. Nie mógł tego zrobić inaczej — nie tyle dla siebie, co dla niej i z troski o nią. Nie chciał być podły, nie chciał być okrutny, ale jeśli zawalą — będzie. Nie poszło mu najlepiej z łagodnym i szczerym wyjaśnieniem jej tego, jak ważne to było dla niego i jak powinno być ważne dla niej. Chciała czegoś innego niż on, a słowa którymi się w końcu zgodziła przypieczętowała jedynie przeświadczenie, że im się nie uda. Nie dogadają się. Wypuścił powietrze z ust, spojrzenie mu na moment zmatowiało, ale prędko odwrócił je w inną stronę, skupiając na szeleszczącej trawie w pobliżu. Zbyt dobrze znał te słowa i to, co czuł kiedy je wypowiadał, by dać się zwieść późniejszym środkom łagodzącym. Pokiwał głową, uznając rozmowę za zakończoną. Nie tak jak chciał, nie tak jak na to liczył, ale ona najwyraźniej też. I znów tkwili w impasie.
— Chcesz się wykąpać jeszcze? — spytał najnaturalniejszym tonem na jaki go było stać, jakby cała ta rozmowa się nie odbyła a kilkanaście minut zamiast dywagować nad swoim losem gapili się bez sensu w przemieszczające na niebie chmury. — Ja odpuszczam. Zimno mi już — mruknął i sięgnął po spodnie, a potem naciągnął je na nogi i wstał, by je zapiąć. — Idź, jeśli masz ochotę, poczekamy tu. Dokończymy bajkę — zapewnił ją, zapinając guziki spodni. Szelki pozostały spuszczone wzdłuż bioder. Zaraz potem skrył pokryte bliznami ciało pod koszulą, którą niezgrabnie i nierówno zapiął. Usiadł znów na kocu, w tym samym miejscu, a potem położył się, podciągając ręce pod głowę. By popatrzeć się bezsensownie w niebo i gnające po nieboskłonie obłoki.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Kotłujące się emocje powoli parowały, odpuszczały pod dotykiem dłoni. Ulatywały, gdy myśli spokojniej zaczęły krążyć wokół poruszanych tematów, wokół bliskiej im muzyce, która łączyła ich w pewien sposób. Widząc jego kwaśny uśmiech, zwątpiła, czy słowa, które wypowiedziała, powinny w ogóle paść. Kiedy wzruszył ramionami, przechyliła lekko głowę, próbując rozgryźć, co go tak bardzo blokowało.- Możesz, ale nie musisz. Zawsze warto spróbować, może nie uda się za pierwszym razem, ale później kolejnym.- odparła.- Kochasz muzykę i swoje skrzypce, nie pozbawiaj się tego, Jimmy. Nie pielęgnuj w sobie pustki po nich, gdy są na wyciągnięcie ręki. To zawsze był twój sposób, aby pokazać, co masz w duszy, co wybija twoje serce, co kształtują myśli, a czego nie mogłeś ubrać w odpowiednie słowa.- ściszyła głos do szeptu, ale równocześnie odpuściła. To był jego wybór, jego miłość do tego instrumentu. Powiedziała mu to, co myślała, co uważała, ale nie mogła zrobić nic więcej. Może w innych okolicznościach po prostu wsadziłaby mu skrzypce w ręce i zażądała, by przełamał strach. Dziś nie czuła się do tego odpowiednią osobą, nie mając dość siły, aby dźwignąć poczucie winy i jego zawód, gdyby coś poszło nie tak. Wiedząc, że nie poradzi sobie z obserwowaniem jego bólu, gdyby dźwięki okazały się zbyt fałszywe po takim czasie.
Uśmiechnęła się nieco oszczędnie, gdy zgodził się zagrać na pianinie, kiedy będzie ku temu okazja. Słuchała z ciekawością, jak opowiadał o poznawaniu się z nowym instrumentem.
- Wyjątkowo wyrozumiała sztuka.- rzuciła lekko, nieco żartobliwie. Sama nie grała na niczym, nie wiedziała, jak to jest. Umiała śpiewać i tańczyć, nic więcej w tej artystycznej kwestii.
Spoważniała, kiedy lekkość rozmowy uleciała ku tematom w których nie potrafili, póki co znaleźć porozumienia. Uświadomić sobie, co było tak naprawdę ważne dla jednej i drugiej strony. Nie potrafiła jeszcze dziś dostrzec tej różnicy, spojrzeć na to od boku, trochę szerzej i mniej uparcie. Wytrącał jej z rąk wartość momentów i chwil, nie chciała na to pozwolić, lecz kiedy odpuszczał, czuła się skołowana.
- Wiem.- szepnęła, bo to było oczywiste. Żadne z nich nie szukałoby kontaktu, nie mając już nawet odrobiny gruntu, żadnego powodu, aby być tu teraz. Wykreśliliby ten rozdział życia, może zepchnęli wszystko w zapomnienie.- Przepraszam.- zamknęła na moment oczy, by opanować chaos myśli. Przyciągnąć do siebie znów spokój, nie gotować się w emocjach, bo to nikomu nie pomagało.- Rozumiem o co ci chodzi, ale to trudne... – ścisnęła palcami nasadę nosa, a lekki grymas pojawił się na ustach, będąc wydźwiękiem tylko i wyłącznie uczuć.- Nie czuję bym się oszukiwała, po prostu wiem w których momentach w życiu czułam się pewna tego co jest, a w które przestałam wierzyć.- odsunęła dłoń i spojrzała na niego uważniej.- Nie chcę tego obszarpać z emocji, sprawić by więcej wspomnień stało się wyblakłych i wartych tylko zapomnienia.- przyznała niepewnie. Czy i on potrafił ją zrozumieć? Chciała, by tak było, by zrozumiał, że tam, gdzie on nie widział nic, ona czuła coś więcej.
Skinęła lekko głową, kiedy przyznał, że nie było mu z tym źle. Tyle dobrego, chyba. Obserwowała go, kiedy temat zszedł na obrazy, bo nie potrafiła zrozumieć, po co miałaby je tworzyć. Po co, jeżeli w tamtym momencie czuła się dobrze, właściwie. Milczał, a ona czuła niepokój, który narastał w trzewiach. Pewność tamtego dnia i chwili zachwiała się w posadach, otuliła się siateczką pęknięć. Powiedziała, że nie pozwoli zniszczyć tego wątpliwościami, ale to właśnie się działo.
- Więc dlaczego? – pytanie padło niepewnie. Nie wiedziała nawet o co dokładnie pyta, o jego wątpliwości czy własne. O pozbawianie tamtego dnia ważności? O odbieranie wiary i zaufania w chwili? Nie miała pojęcia.
Wzruszyła lekko ramionami, bo było ciężko, było trudno. Kosztowało ją to więcej, niż była w stanie przyznać otwarcie. Djilia zmusiła ją do ruszenia z miejsca, zmian i zmierzenia się z wieloma rzeczami. Przemyślenia wielu rzeczy, tylko i wyłącznie dla niej, a później i dla siebie.
- Lepiej i łatwiej. Po pierwszym tygodniu było już prawie normalnie, po kolejnym... zwyczajnie, jakby mała była obok zawsze, jakby miejsce dla niej w życiu było od zawsze.- wyjaśniła, może nie do końca jasno, ale sama nie umiała tego zrozumieć. To po prostu stało się naturalne.
Milczała chwilę, kiedy padły słowa rzucone trochę od niechcenia. Nie dopytywała, skoro nie wiedział albo nie chciał wchodzić w ten temat, dziś nie widziała sensu, by w to brnąć.
- Nie jest.- odparła, bo póki co nie czuła chłodu powietrza. Może za mocno grzały ją emocje, może zwyczajnie nie skupiła się dotąd na tym. Zerknęła na swoje ramię, ale na skórze nie widać było oznak zimna, nie pojawiła się gęsia skórka.- Chyba przywykłam do zimna.- dodała, bo tak chyba było.
Dobrze było mieć go blisko, czuć ciepło jego ciała, nawet jeśli teraz nie lgnęła do niego, by je chłonąć. Gorąca skóra karku pod opuszkami, przywołała jakieś zapomniane prawie odczucia. Przyjemne, które wyciszały tylko wszelkie obawy. Uśmiechnęła się delikatnie, kiedy jej słowa skwitował śmiechem. Chciała, by śmiał się więcej i częściej. Trudno było jednak do tego doprowadzić i wiedziała, że jest temu winna. Sama doprowadzała do sytuacji w których ani jemu, ani jej nie było do śmiechu.
- A jakie masz lepsze? – spytała nieco zadziornie. Co mógł uważać za swoje najlepsze cechy? Była ciekawa, co dziś jej powie, co tu i teraz uzna za najlepsze. Tkwiła w chwili bezruchu, mając wrażenie, że oboje czerpią równie wiele z tej ulotnej chwili, momentu, który nie mógł trwać za długo. To byłoby zbyt piękne, może za idealne, móc cieszyć się tym dłużej.
Smutek, który poczuła w pierwszej chwili, przyćmił wszystko, ale sama się o to prosiła. Nęciła los, by skończyć w tym miejscu z poczuciem, że przegrała sama ze sobą. Popełniła błąd? Nie chciała tak na to patrzeć. Jakaś część niej to rozumiała, jakaś część wiedziała, że inaczej się nie da. Tylko ta druga jednak się łudziła, że cokolwiek się zmieni, nawet jakaś pozornie nic nieznacząca drobnostka. Zburzyła każdy mur, otworzyła każde drzwi do siebie i skończyła w miejscu w którym nie wiedziała, co dalej. Nie wiedziała co zrobić. Zamknęła oczy, gdy między nimi zawisły słowa, które bolały. Wiedziała dobrze, jak bolą i on najpewniej też. Kiedy je wypowiedziała, wiedziała, że są złe i czuła to nadal mimo mijających sekund. Otworzyła oczy, kiedy zaczął się ubierać.- James.- odezwała się cicho, wręcz szeptem. Zerknęła ku wodzie, ale nie miała ochoty do niej wejść. Czuła, że jeśli zanurzy się w jeziorze, nie zrobi niczego mądrego, nic co powinna. Wróciła do niego spojrzeniem, gdy napomknął o bajcie, a chwilę później usiadł i zaraz rozciągnął się na kocu.
- James, spójrz na mnie.- poprosiła, wyciągając dłoń, by złapać go za rękę i pociągnąć stanowczo, nieustępliwie do pionu. Chciała, by usiadł, wrócił do tego miejsca w którym był przed chwilą.- Nie chciałam w tych słowach... nie tak. Nie lubię ich, nie chcę, by zostały między nami.- odezwała się, chcąc je zatrzeć i dla siebie i dla niego. Były okropne, niosły wspomnienie, które ją złamało. Wspomnienie łez, które wtedy wylała, rozumiejąc powagę sytuacji. Nie chciała sprawiać mu tego samego bólu.- Dam ci czas, jeżeli to ma nam pomóc. Dać szansę poukładać rzeczywistość, niech będzie. Chciałam iść do przodu, ale jeśli potrzebujesz tego, poczekam. Cokolwiek stanie się później, poczekam na ciebie.- nie puściła jego ręki, ale dotyk nie był już tak mocny.- Przepraszam, jeśli cię ranię. Czasami jestem za głupia, by zrozumieć coś w porę... i dociera do mnie, co robię po czasie, nie raz już za późno, ale mam nadzieję, że tym razem tak nie jest.- nie próbowała spojrzeć mu w oczy, nie potrafiła podnieść wzroku tak wysoko. Mogła błądzić ciemnymi tęczówkami po jego twarzy, ale uciekała przed oczami.
Uśmiechnęła się nieco oszczędnie, gdy zgodził się zagrać na pianinie, kiedy będzie ku temu okazja. Słuchała z ciekawością, jak opowiadał o poznawaniu się z nowym instrumentem.
- Wyjątkowo wyrozumiała sztuka.- rzuciła lekko, nieco żartobliwie. Sama nie grała na niczym, nie wiedziała, jak to jest. Umiała śpiewać i tańczyć, nic więcej w tej artystycznej kwestii.
Spoważniała, kiedy lekkość rozmowy uleciała ku tematom w których nie potrafili, póki co znaleźć porozumienia. Uświadomić sobie, co było tak naprawdę ważne dla jednej i drugiej strony. Nie potrafiła jeszcze dziś dostrzec tej różnicy, spojrzeć na to od boku, trochę szerzej i mniej uparcie. Wytrącał jej z rąk wartość momentów i chwil, nie chciała na to pozwolić, lecz kiedy odpuszczał, czuła się skołowana.
- Wiem.- szepnęła, bo to było oczywiste. Żadne z nich nie szukałoby kontaktu, nie mając już nawet odrobiny gruntu, żadnego powodu, aby być tu teraz. Wykreśliliby ten rozdział życia, może zepchnęli wszystko w zapomnienie.- Przepraszam.- zamknęła na moment oczy, by opanować chaos myśli. Przyciągnąć do siebie znów spokój, nie gotować się w emocjach, bo to nikomu nie pomagało.- Rozumiem o co ci chodzi, ale to trudne... – ścisnęła palcami nasadę nosa, a lekki grymas pojawił się na ustach, będąc wydźwiękiem tylko i wyłącznie uczuć.- Nie czuję bym się oszukiwała, po prostu wiem w których momentach w życiu czułam się pewna tego co jest, a w które przestałam wierzyć.- odsunęła dłoń i spojrzała na niego uważniej.- Nie chcę tego obszarpać z emocji, sprawić by więcej wspomnień stało się wyblakłych i wartych tylko zapomnienia.- przyznała niepewnie. Czy i on potrafił ją zrozumieć? Chciała, by tak było, by zrozumiał, że tam, gdzie on nie widział nic, ona czuła coś więcej.
Skinęła lekko głową, kiedy przyznał, że nie było mu z tym źle. Tyle dobrego, chyba. Obserwowała go, kiedy temat zszedł na obrazy, bo nie potrafiła zrozumieć, po co miałaby je tworzyć. Po co, jeżeli w tamtym momencie czuła się dobrze, właściwie. Milczał, a ona czuła niepokój, który narastał w trzewiach. Pewność tamtego dnia i chwili zachwiała się w posadach, otuliła się siateczką pęknięć. Powiedziała, że nie pozwoli zniszczyć tego wątpliwościami, ale to właśnie się działo.
- Więc dlaczego? – pytanie padło niepewnie. Nie wiedziała nawet o co dokładnie pyta, o jego wątpliwości czy własne. O pozbawianie tamtego dnia ważności? O odbieranie wiary i zaufania w chwili? Nie miała pojęcia.
Wzruszyła lekko ramionami, bo było ciężko, było trudno. Kosztowało ją to więcej, niż była w stanie przyznać otwarcie. Djilia zmusiła ją do ruszenia z miejsca, zmian i zmierzenia się z wieloma rzeczami. Przemyślenia wielu rzeczy, tylko i wyłącznie dla niej, a później i dla siebie.
- Lepiej i łatwiej. Po pierwszym tygodniu było już prawie normalnie, po kolejnym... zwyczajnie, jakby mała była obok zawsze, jakby miejsce dla niej w życiu było od zawsze.- wyjaśniła, może nie do końca jasno, ale sama nie umiała tego zrozumieć. To po prostu stało się naturalne.
Milczała chwilę, kiedy padły słowa rzucone trochę od niechcenia. Nie dopytywała, skoro nie wiedział albo nie chciał wchodzić w ten temat, dziś nie widziała sensu, by w to brnąć.
- Nie jest.- odparła, bo póki co nie czuła chłodu powietrza. Może za mocno grzały ją emocje, może zwyczajnie nie skupiła się dotąd na tym. Zerknęła na swoje ramię, ale na skórze nie widać było oznak zimna, nie pojawiła się gęsia skórka.- Chyba przywykłam do zimna.- dodała, bo tak chyba było.
Dobrze było mieć go blisko, czuć ciepło jego ciała, nawet jeśli teraz nie lgnęła do niego, by je chłonąć. Gorąca skóra karku pod opuszkami, przywołała jakieś zapomniane prawie odczucia. Przyjemne, które wyciszały tylko wszelkie obawy. Uśmiechnęła się delikatnie, kiedy jej słowa skwitował śmiechem. Chciała, by śmiał się więcej i częściej. Trudno było jednak do tego doprowadzić i wiedziała, że jest temu winna. Sama doprowadzała do sytuacji w których ani jemu, ani jej nie było do śmiechu.
- A jakie masz lepsze? – spytała nieco zadziornie. Co mógł uważać za swoje najlepsze cechy? Była ciekawa, co dziś jej powie, co tu i teraz uzna za najlepsze. Tkwiła w chwili bezruchu, mając wrażenie, że oboje czerpią równie wiele z tej ulotnej chwili, momentu, który nie mógł trwać za długo. To byłoby zbyt piękne, może za idealne, móc cieszyć się tym dłużej.
Smutek, który poczuła w pierwszej chwili, przyćmił wszystko, ale sama się o to prosiła. Nęciła los, by skończyć w tym miejscu z poczuciem, że przegrała sama ze sobą. Popełniła błąd? Nie chciała tak na to patrzeć. Jakaś część niej to rozumiała, jakaś część wiedziała, że inaczej się nie da. Tylko ta druga jednak się łudziła, że cokolwiek się zmieni, nawet jakaś pozornie nic nieznacząca drobnostka. Zburzyła każdy mur, otworzyła każde drzwi do siebie i skończyła w miejscu w którym nie wiedziała, co dalej. Nie wiedziała co zrobić. Zamknęła oczy, gdy między nimi zawisły słowa, które bolały. Wiedziała dobrze, jak bolą i on najpewniej też. Kiedy je wypowiedziała, wiedziała, że są złe i czuła to nadal mimo mijających sekund. Otworzyła oczy, kiedy zaczął się ubierać.- James.- odezwała się cicho, wręcz szeptem. Zerknęła ku wodzie, ale nie miała ochoty do niej wejść. Czuła, że jeśli zanurzy się w jeziorze, nie zrobi niczego mądrego, nic co powinna. Wróciła do niego spojrzeniem, gdy napomknął o bajcie, a chwilę później usiadł i zaraz rozciągnął się na kocu.
- James, spójrz na mnie.- poprosiła, wyciągając dłoń, by złapać go za rękę i pociągnąć stanowczo, nieustępliwie do pionu. Chciała, by usiadł, wrócił do tego miejsca w którym był przed chwilą.- Nie chciałam w tych słowach... nie tak. Nie lubię ich, nie chcę, by zostały między nami.- odezwała się, chcąc je zatrzeć i dla siebie i dla niego. Były okropne, niosły wspomnienie, które ją złamało. Wspomnienie łez, które wtedy wylała, rozumiejąc powagę sytuacji. Nie chciała sprawiać mu tego samego bólu.- Dam ci czas, jeżeli to ma nam pomóc. Dać szansę poukładać rzeczywistość, niech będzie. Chciałam iść do przodu, ale jeśli potrzebujesz tego, poczekam. Cokolwiek stanie się później, poczekam na ciebie.- nie puściła jego ręki, ale dotyk nie był już tak mocny.- Przepraszam, jeśli cię ranię. Czasami jestem za głupia, by zrozumieć coś w porę... i dociera do mnie, co robię po czasie, nie raz już za późno, ale mam nadzieję, że tym razem tak nie jest.- nie próbowała spojrzeć mu w oczy, nie potrafiła podnieść wzroku tak wysoko. Mogła błądzić ciemnymi tęczówkami po jego twarzy, ale uciekała przed oczami.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Mówiła, by nie pielęgnował w sobie pustki. Czy właśnie to robił od wielu miesięcy? Pieścił ranę po tym co wydarte, użalając się nad sobą? Czy to próbowała mu powiedzieć w sierpniu tak niezgrabnie i smutno? Próbowała. Ale nie posłuchał jej, zamiast wziąć się w garść tonąc w alkoholu i używkach, beznadziei i bezsensie. Tak jakby jego świat kończył się nieustannie. Dopiero kiedy skończył się naprawdę pomyślał o tym, jakie miał szczęście, że żył. Że żyła cała jego rodzina, wszyscy bliscy.
— Pewnego dnia — zaproponował, a może zapowiedział, choć jego głos brzmiał jak wstęp do krótkiej bajki. — Może— dodał zaraz, kiwając głową i spojrzał na nią, uśmiechając się lekko. Doceniał to, co powiedziała, doceniał jej słowa. Przytaknął lekko raz jeszcze, już po wszystkim, bardziej dla siebie niż dla niej, myśląc o tym wszystkim. Melodia grała w jego duszy, wyrażała znacznie więcej niż to, co potrafił powiedzieć. Czy to dlatego nie potrafiła go zrozumieć? Bo zabrakło języka, którym nauczył ją go rozpoznawać?
— Nie musisz przepraszać. Nie zrobiłaś nic złego — zapewnił ją cicho, odnajdując jej wzrok na chwilę przed tym jak chwyciła grzbiet nosa palcami. Pokiwał głową, rozumiał. Rozumiał, że mógł patrzeć na to inaczej niż ona, nie miał za to pojęcia, co czuła — mówiła mu to teraz, nie pozostało mu nic innego jak jej uwierzyć. Przecież nie był w stanie pojąć tego inaczej, lepiej. — W porządku, rozumiem. Wierzę — dodał zaraz, chcąc ją uspokoić. — To był ważny dzień — również dla niego. Zobaczył swoją córkę po raz pierwszy i w całej tej mieszaninie emocji musiał się odnaleźć, znaleźć stabilny grunt, wygodną przestrzeń. — I wyszło wspaniale — dodał zaraz z uśmiechem. Nie rozmawiali o tym później. Przygotowała wszystko tak, jak powinno si odbyć, gromadząc wokół nich ludzi, którzy byli — dla niego z pewnością — ważni i najważniejsi. Bardzo mu zależało, żeby mogli być rodziną, by mogli być tam wszyscy razem. Eve potrzebowała czasu by to zaakceptować i zrozumieć i choć był pewien, że zrobiła to wyłącznie dla Gillie, dla niego było jak w domu, było jak dawniej. Miękkie, ciepłe wspomnienie tamtych dni zamajaczyło mu przed oczami. Nowe, dostosowane do realiów, w otoczeniu nowej rodziny. Uśmiechnął się szerzej do samego siebie. Nawet dziewczęta wyglądały pięknie.
— Nie wiem, Eve, po prostu... Nie chcę budować czegoś na... tych obrazach. Na fantazjach. Nie chcę by to było... ulotne, chwilowe, kapryśne jak pogoda. By mogło zniknąć zaraz. Chcę wierzyć. — Spojrzał a nią w przebłysku nagłej pewności. Może jednak wiedział, tylko nie potrafił dobrze tego określić. — W to, ciebie, w nas. W siebie. To nie tak, że wątpię... po prostu... chyba szukam pewności. Chcę się nauczyć zdobywać ją znowu coraz szybciej i łatwiej, ale do tego trzeba... Doświadczyć czegoś. — Czy właśnie nie na tym polegała cała ta różnica z kredytem zaufania? Nie chciał udawać, że wierzy, potakiwać jej bez sensu tylko dlatego, że tego od siebie wymagali. Wzniesione mury cale nie opadły, burzyli je stopniowo. Nie mogła wymagać od niego, że porwie się z motyką na słońce, uwierzy w jej intencje i słowa, kiedy sama nie potrafiła ofiarować mu tego samego. To wszystko było ułudą, nie mogli tak żyć. Męczył się z nią, męczyła go ta relacja, ten związek, to małżeństwo. I w sierpniu był pewien, że nie chciał już w tym trwać, ale nie miał szczególnego wyboru. Przysięgi były przecież święte. Ale od tamtej pory coś się zmieniło. Przetrwali. Ich córka przeżyła. Była głównym powodem, dla którego musieli oboje zmienić fikcję w rzeczywistość. Beż męki, bez cierpień, bez goryczy. Jeśli mieli w tym trwać, czy nie mogło być po prostu pięknie i radośnie zamiast go pasma rozczarowań? — A ty nie? — spytał w końcu, unosząc brew. Umiała to zrobić inaczej? Naprawdę zaufać mu w pełni, pokonać samą siebie w tej walce już teraz? Przed chwila widział zachodzące na jej twarzy zmiany i był pewien, że dostrzegał w tym wycofanie i niepewność. Czym więc to było? Gdy spytała o cechy wzruszył ramionami, uśmiechając się enigmatycznie. Zadarł brodę na chwilę wyżej, ale zaraz potem wszystko uległo zmianie, wszystko zaczęło opadać, znikała cała lekkość, przyjemność z bycia tutaj. Obejmowała ich szara i ponura rzeczywistość, blokująca promienie słońca. Otworzył oczy, kiedy mu nakazała i niechętnie podniósł się do siadu, kiedy pociągnęła jego rękę. Nie chciał sprawiać wrażenia zawiedzionego ani dotkniętego. Kiedy powiedział jej to samo czuł w sercu pustkę. Było tak, jakby musiał się przyzwyczaić do takiego stanu rzeczy, zaakceptować chłodną, obojętną obecność. Gotów był egzystować w ten sposób, wypalony od środka, zobojętniały i zgorzkniały, choć głównie dlatego, że ilość używek zdążyła wypalić mu wszystkie szare komórki. Nie próżnował w Londynie, bawił się spychając jej istnienie na sam koniec, okrutnie i podle pozbawiając się wszelakich oporów. Jeśli jej słowa były kierowane podobnym zmęczeniem i podobną obojętnością nie mógł z tym nic już zrobić, nie zamierzał jej do niczego zmuszać. Oboje znaleźli się w miejscu, z którego wyjdą albo razem albo pojedynczo, ale nim mogli pomóc sobie wzajemnie sami musieli stanąć na nogi. Popatrzył na nią uważnie, dokładając wszelkich starań, by nie okazać zmęczenia. Zależało mu na tym, dlatego podjął dziś temat. Sądził, że to ważne.
— To tylko słowa, Eve— mruknął beznamiętnie. W istocie nimi były, mogły być chyba, że miała w tym szczególną intencje. Nie chciał tonąć we własnych interpretacjach, wolał porzucić temat. — Nie miej mnie za potwora, myśle... myślę, że po prostu potrzebujemy go oboje. Jeśli nie... Jeśli jesteś pewna, że ty nie... Ja... — Zawiesił się na moment, nie wiedząc, co jej odpowiedzieć. — Po prostu wiem, że zawiodę. — Chciał tego uniknąć. Uniknąć bólu i rozczarowania w jej oczach. Nie traktował tego jak ultimatum i nie próbował wymusić na niej zmian wyłącznie dla samego siebie. Ktoś musiał ustąpić, albo on albo ona, skutki będą takie, jaką ścieżkę przyjmą. Jeśli była tego pewna i jeśli była na to gotowa, musiała być uprzedzona, że to może się nie udać dla niego. — Możemy iść do przodu, jeśli chcesz. — Wyznał z lekką rezygnacją. — Powiedz mi po prostu, co mam robić — bo jeśli nie czuł tego, musiała wyznaczyć za niego kierunek zmian. Niesprawiedliwie było go wypchnąć na środek oceanu bez pomocy i oczekiwać, że dopłynie do brzegu. — Nie ranisz mnie tym — wyjaśnił szczerze, ujmując jej dłoń pewnie. Spojrzał ze zmarszczonymi brwiami na jej dłoń, znów nie wiedząc, gdzie się znajdował i do czego właściwie zmierzał. Kręcił się w kółko jak psiak goniący za własnym ogonem. — Nie jesteś głupia. Rozumiesz wiele rzeczy. Po prostu trudno ci zrozumieć mnie, trudno cię za to winić.— Może on ni potrafił się komunikować odpowiednio, nie powinien mieć do niej pretensji. — Potrzebuję jasnych instrukcji. Musisz mi jasno powiedzieć czego chcesz i gdzie są granice. — Jak miał ją traktować, jak miał do niej podejść. Czy gotowa była zwolnić i zacząć zupełnie od zera, od początku, czy nie chciała cofać się już do dni, w których ta relacja sama płynnie się budowała. Z tą decyzją wiązała się duża odpowiedzialność i wymagała od nich olbrzymiej pracy. Ale nie musieli tego robić, jeśli w jej oczach to był błąd. Jeśli miała być z tego powodu obojętna, zniechęcona i uległa. Wtedy to też się nie uda, bo kiedy byli przyjaciółmi taka nie była. By mogli odnaleźć się wzajemnie musiała kroczyć własną drogą i być szczęśliwa sama ze sobą. Nie poświęcać dla niego wszystko, w tym siebie. Może to nie był wcale dobry pomysł. Może wygłupił się z tą propozycją, może miała rację, że nie mogli już wrócić do tego co było, za wiele się wydarzyło. Jak mógł patrzeć na nią przez pryzmat przyjaźni jeśli jego ciało reagowało na nią szybciej niż jego myśli. Może nigdy nie będzie w stanie tego zrobić tak naprawdę. Spojrzeć na nią już inaczej. — Jeśli wiesz, że da się to zrobić inaczej musisz mnie poprowadzić. — Bo on tej drogi nie widział. Był ślepy, a może zaślepiony przez rzeczy, które miał w głowie i sercu, które zmuszały go by patrzył gdzieś indziej. Mógł jej oddać całe swoje ciało i całą swoją duszę we władanie, ale nie umiał oddać serca. Nie dzisiaj. Może jej nie doceniał, może w nią zwyczajnie nie wierzył. Może czas, jaki dostała, może narodziny córki zmieniły ją i olśniły cudownie — on tego nie doświadczył. Dla niego to było wielkim ryzykiem i bał się tego, ale walka z nią była bezcelowa. Uległa i w maraźmie nigdy nie uleczy jego serca. Ktoś musiał podjąć ostateczną decyzję. I pozostawił wybór jej. Swoją propozycję i jej wolę.
Spojrzał na nią pytająco.
— Co z tym zrobimy? — Jaki był jej wybór?
— Pewnego dnia — zaproponował, a może zapowiedział, choć jego głos brzmiał jak wstęp do krótkiej bajki. — Może— dodał zaraz, kiwając głową i spojrzał na nią, uśmiechając się lekko. Doceniał to, co powiedziała, doceniał jej słowa. Przytaknął lekko raz jeszcze, już po wszystkim, bardziej dla siebie niż dla niej, myśląc o tym wszystkim. Melodia grała w jego duszy, wyrażała znacznie więcej niż to, co potrafił powiedzieć. Czy to dlatego nie potrafiła go zrozumieć? Bo zabrakło języka, którym nauczył ją go rozpoznawać?
— Nie musisz przepraszać. Nie zrobiłaś nic złego — zapewnił ją cicho, odnajdując jej wzrok na chwilę przed tym jak chwyciła grzbiet nosa palcami. Pokiwał głową, rozumiał. Rozumiał, że mógł patrzeć na to inaczej niż ona, nie miał za to pojęcia, co czuła — mówiła mu to teraz, nie pozostało mu nic innego jak jej uwierzyć. Przecież nie był w stanie pojąć tego inaczej, lepiej. — W porządku, rozumiem. Wierzę — dodał zaraz, chcąc ją uspokoić. — To był ważny dzień — również dla niego. Zobaczył swoją córkę po raz pierwszy i w całej tej mieszaninie emocji musiał się odnaleźć, znaleźć stabilny grunt, wygodną przestrzeń. — I wyszło wspaniale — dodał zaraz z uśmiechem. Nie rozmawiali o tym później. Przygotowała wszystko tak, jak powinno si odbyć, gromadząc wokół nich ludzi, którzy byli — dla niego z pewnością — ważni i najważniejsi. Bardzo mu zależało, żeby mogli być rodziną, by mogli być tam wszyscy razem. Eve potrzebowała czasu by to zaakceptować i zrozumieć i choć był pewien, że zrobiła to wyłącznie dla Gillie, dla niego było jak w domu, było jak dawniej. Miękkie, ciepłe wspomnienie tamtych dni zamajaczyło mu przed oczami. Nowe, dostosowane do realiów, w otoczeniu nowej rodziny. Uśmiechnął się szerzej do samego siebie. Nawet dziewczęta wyglądały pięknie.
— Nie wiem, Eve, po prostu... Nie chcę budować czegoś na... tych obrazach. Na fantazjach. Nie chcę by to było... ulotne, chwilowe, kapryśne jak pogoda. By mogło zniknąć zaraz. Chcę wierzyć. — Spojrzał a nią w przebłysku nagłej pewności. Może jednak wiedział, tylko nie potrafił dobrze tego określić. — W to, ciebie, w nas. W siebie. To nie tak, że wątpię... po prostu... chyba szukam pewności. Chcę się nauczyć zdobywać ją znowu coraz szybciej i łatwiej, ale do tego trzeba... Doświadczyć czegoś. — Czy właśnie nie na tym polegała cała ta różnica z kredytem zaufania? Nie chciał udawać, że wierzy, potakiwać jej bez sensu tylko dlatego, że tego od siebie wymagali. Wzniesione mury cale nie opadły, burzyli je stopniowo. Nie mogła wymagać od niego, że porwie się z motyką na słońce, uwierzy w jej intencje i słowa, kiedy sama nie potrafiła ofiarować mu tego samego. To wszystko było ułudą, nie mogli tak żyć. Męczył się z nią, męczyła go ta relacja, ten związek, to małżeństwo. I w sierpniu był pewien, że nie chciał już w tym trwać, ale nie miał szczególnego wyboru. Przysięgi były przecież święte. Ale od tamtej pory coś się zmieniło. Przetrwali. Ich córka przeżyła. Była głównym powodem, dla którego musieli oboje zmienić fikcję w rzeczywistość. Beż męki, bez cierpień, bez goryczy. Jeśli mieli w tym trwać, czy nie mogło być po prostu pięknie i radośnie zamiast go pasma rozczarowań? — A ty nie? — spytał w końcu, unosząc brew. Umiała to zrobić inaczej? Naprawdę zaufać mu w pełni, pokonać samą siebie w tej walce już teraz? Przed chwila widział zachodzące na jej twarzy zmiany i był pewien, że dostrzegał w tym wycofanie i niepewność. Czym więc to było? Gdy spytała o cechy wzruszył ramionami, uśmiechając się enigmatycznie. Zadarł brodę na chwilę wyżej, ale zaraz potem wszystko uległo zmianie, wszystko zaczęło opadać, znikała cała lekkość, przyjemność z bycia tutaj. Obejmowała ich szara i ponura rzeczywistość, blokująca promienie słońca. Otworzył oczy, kiedy mu nakazała i niechętnie podniósł się do siadu, kiedy pociągnęła jego rękę. Nie chciał sprawiać wrażenia zawiedzionego ani dotkniętego. Kiedy powiedział jej to samo czuł w sercu pustkę. Było tak, jakby musiał się przyzwyczaić do takiego stanu rzeczy, zaakceptować chłodną, obojętną obecność. Gotów był egzystować w ten sposób, wypalony od środka, zobojętniały i zgorzkniały, choć głównie dlatego, że ilość używek zdążyła wypalić mu wszystkie szare komórki. Nie próżnował w Londynie, bawił się spychając jej istnienie na sam koniec, okrutnie i podle pozbawiając się wszelakich oporów. Jeśli jej słowa były kierowane podobnym zmęczeniem i podobną obojętnością nie mógł z tym nic już zrobić, nie zamierzał jej do niczego zmuszać. Oboje znaleźli się w miejscu, z którego wyjdą albo razem albo pojedynczo, ale nim mogli pomóc sobie wzajemnie sami musieli stanąć na nogi. Popatrzył na nią uważnie, dokładając wszelkich starań, by nie okazać zmęczenia. Zależało mu na tym, dlatego podjął dziś temat. Sądził, że to ważne.
— To tylko słowa, Eve— mruknął beznamiętnie. W istocie nimi były, mogły być chyba, że miała w tym szczególną intencje. Nie chciał tonąć we własnych interpretacjach, wolał porzucić temat. — Nie miej mnie za potwora, myśle... myślę, że po prostu potrzebujemy go oboje. Jeśli nie... Jeśli jesteś pewna, że ty nie... Ja... — Zawiesił się na moment, nie wiedząc, co jej odpowiedzieć. — Po prostu wiem, że zawiodę. — Chciał tego uniknąć. Uniknąć bólu i rozczarowania w jej oczach. Nie traktował tego jak ultimatum i nie próbował wymusić na niej zmian wyłącznie dla samego siebie. Ktoś musiał ustąpić, albo on albo ona, skutki będą takie, jaką ścieżkę przyjmą. Jeśli była tego pewna i jeśli była na to gotowa, musiała być uprzedzona, że to może się nie udać dla niego. — Możemy iść do przodu, jeśli chcesz. — Wyznał z lekką rezygnacją. — Powiedz mi po prostu, co mam robić — bo jeśli nie czuł tego, musiała wyznaczyć za niego kierunek zmian. Niesprawiedliwie było go wypchnąć na środek oceanu bez pomocy i oczekiwać, że dopłynie do brzegu. — Nie ranisz mnie tym — wyjaśnił szczerze, ujmując jej dłoń pewnie. Spojrzał ze zmarszczonymi brwiami na jej dłoń, znów nie wiedząc, gdzie się znajdował i do czego właściwie zmierzał. Kręcił się w kółko jak psiak goniący za własnym ogonem. — Nie jesteś głupia. Rozumiesz wiele rzeczy. Po prostu trudno ci zrozumieć mnie, trudno cię za to winić.— Może on ni potrafił się komunikować odpowiednio, nie powinien mieć do niej pretensji. — Potrzebuję jasnych instrukcji. Musisz mi jasno powiedzieć czego chcesz i gdzie są granice. — Jak miał ją traktować, jak miał do niej podejść. Czy gotowa była zwolnić i zacząć zupełnie od zera, od początku, czy nie chciała cofać się już do dni, w których ta relacja sama płynnie się budowała. Z tą decyzją wiązała się duża odpowiedzialność i wymagała od nich olbrzymiej pracy. Ale nie musieli tego robić, jeśli w jej oczach to był błąd. Jeśli miała być z tego powodu obojętna, zniechęcona i uległa. Wtedy to też się nie uda, bo kiedy byli przyjaciółmi taka nie była. By mogli odnaleźć się wzajemnie musiała kroczyć własną drogą i być szczęśliwa sama ze sobą. Nie poświęcać dla niego wszystko, w tym siebie. Może to nie był wcale dobry pomysł. Może wygłupił się z tą propozycją, może miała rację, że nie mogli już wrócić do tego co było, za wiele się wydarzyło. Jak mógł patrzeć na nią przez pryzmat przyjaźni jeśli jego ciało reagowało na nią szybciej niż jego myśli. Może nigdy nie będzie w stanie tego zrobić tak naprawdę. Spojrzeć na nią już inaczej. — Jeśli wiesz, że da się to zrobić inaczej musisz mnie poprowadzić. — Bo on tej drogi nie widział. Był ślepy, a może zaślepiony przez rzeczy, które miał w głowie i sercu, które zmuszały go by patrzył gdzieś indziej. Mógł jej oddać całe swoje ciało i całą swoją duszę we władanie, ale nie umiał oddać serca. Nie dzisiaj. Może jej nie doceniał, może w nią zwyczajnie nie wierzył. Może czas, jaki dostała, może narodziny córki zmieniły ją i olśniły cudownie — on tego nie doświadczył. Dla niego to było wielkim ryzykiem i bał się tego, ale walka z nią była bezcelowa. Uległa i w maraźmie nigdy nie uleczy jego serca. Ktoś musiał podjąć ostateczną decyzję. I pozostawił wybór jej. Swoją propozycję i jej wolę.
Spojrzał na nią pytająco.
— Co z tym zrobimy? — Jaki był jej wybór?
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Pochyliła lekko głowę, zerkając na niego spod długich rzęs, a uśmiech na ulotną chwilę ozdobił jej usta. Pewnego dni, brzmiało jak coś pewniejszego niż to, co wybrał dla siebie dotąd. Miała nadzieję, że chłopak odnajdzie w sobie znów odwagę, aby grać i wzruszać ludzi swą muzyką. Przypuszczała, że będzie to lepsze i dla niego oraz przypomni, co go uszczęśliwiało. Sama po prostu chciała słuchać dźwięków, które tworzył i patrzeć na niego w trakcie, chłonąć tę chwilę, zapamiętać ponownie, jak każdy raz wcześniej. Romowie grali, instrumenty wypełniały ich przestrzeń, ale jedna On robił to inaczej. Zdawał się wtedy wyjątkowy, inny, pełniejszy i szczery. Prawdziwy, niespotykany, kompletny.
Słyszała jego zapewnienia, ale nie czuła się do końca, jakby nie zrobiła nic złego. Przecież to nie powinno być tak trudne, zrozumieć. Mogli aż tak rozminąć się w tym? Dlaczego?
Poluzowała palce, nacisk ustąpił, a jej było łatwiej pozbierać myśli. Wierzę. Uniosła na niego spojrzenie, ciemne tęczówki zatrzymały się na jego. Nie uśmiechnęła się, kiedy przyznał, że to był wspaniały dzień. Był, był najlepszy i ważny. Był czymś, co rozlało ciepło po sercu, ale teraz naruszona nieskazitelność wspomnienia, odebrała to. Może za jakiś czas te pęknięcia się zasklepią, a myśli o tamtym dni, znów będą przywoływać uśmiech na usta. Starała się wtedy, by wszystko było takie, jak powinno. By tamten dzień odbył się tak, jak wielokrotnie w taborze i by oboje mieli ten moment w swoim życiu. Teraz ten dzień nabrał ponurej szarości, odrapany z wyjątkowości wątpliwościami, które stworzył James. Nie wiele miała w życiu takich momentów, które jeszcze nie utraciły swych barw. Starała się jednak nie myśleć teraz o tym, nie w takich kategoriach. Krzywdziła tym sama siebie, odbierała kolejne szczęście i przyciągała ponownie smutek, którego próbowała pozbyć się z duszy.
Spoglądała na niego z uwagą, przekrzywiając lekko głowę, co jedynie podkreślało, że świat na około przestawał mieć znaczenie, bo spijała każde słowo, które wypowiadał. Próbowała zrozumieć, gdzie naprawdę leży problem i kiedy jeszcze raz przedstawił to, chyba zrozumiała. Składało się to w jakąś sensowniejszą całość, znikały brakujące elementy, a obraz tego, co chciał zdawał się pełny.
- Rozumiem.- szepnęła, chociaż w myślach miała chaos. Ile to tak naprawdę będzie wymagało od niej, ile akceptacji i wyrozumiałości. Mówił wcześniej, ze wcale nie musiała się nią okazać, ale czuła w kościach, że to kłamstwo. Wszystko, co się wydarzy, będzie tego od niej wymagało – akceptacji i wyrozumiałości. Uczenie się pewności nie przychodziło bez bólu, ot tak i już.- W pokrętny sposób znów chcemy tego samego, może trochę inaczej, wybierając ku temu dwie różne drogi. Jednak z tym samym celem, może końcem.- przyznała spokojnie. Nie wiedziała, co może dać im ścieżka, którą wybierał Jim i czy zaprowadzi ich gdziekolwiek. Może znów doprowadzi do momentu w którym poczują, że utknęli w nowej fantazji, kolejnym nieistniejącym obrazie. Dotrą do punktu z którego nie będzie wyjścia, a oni nie będą mieli sił podejmować kolejnej próby. Nie będzie już miejsca na nową drogę. Mogła postawić wszystko na jedną kartę, mogła podjąć ostatnie ryzyko, by cokolwiek zmieniło się w ich życiu. Wiedziała jednak, że nie zrobi, tego stojąc w miejscu, bo tam nie było miejsca na ryzyko. Nie pojmowała, dlaczego to ona nagle gotowa była działać, zamiast niego. Zawsze to on rwał się do przodu, jakby nawet sekunda stania w miejscu, mogła odebrać mu najlepsze możliwości. Dziś to wszystko wywróciło się do góry nogami.- Nie wiem, kiedy cię słucham i opowiadasz o tym, co chcesz i czego potrzebujesz... zaczynam czuć, że nic nie wiem. To trudno nawet wyjaśnić.- westchnęła cicho, nie umiejąc ubrać tego w sensowne słowa, całe zdania, które oddałyby to, co obecnie czuła.- Może faktycznie brakuje czasu, a może jednego zdecydowanego kroku i ruchu.- miała wrażenie, że stoi na granicy między jednym, a drugim. Wcześniej pewna, że chciała iść dalej, teraz rozważała jego punkt widzenia i jego potrzeby. Może to właśnie to ją zatrzymało, zmusiło do spojrzenia na niego ponownie i pomyślenia o nim, o sobie, o obojgu. Stanęli po dwóch stronach na dwóch różnych ścieżkach, ale cel wydawał się taki sam. Któreś musiało się ugiąć, nawet nie powinno, ale musiało. Nie było innego rozwiązania, nie mogli iść po przeciwnych stronach.
Wpatrywała się w niego, ciemne tęczówki nie odrywały się od twarzy chłopaka, kiedy ten usiadł z powrotem. Poczuła cień zaskoczenia, że ugiął się, dał się pociągnąć znów w to samo miejsce. Łapiąc go za rękę, spodziewała się, że oprze się i wyrwie. Tak przecież kończyły się ich rozmowy, walką i niezgodą. Nie było innych zakończeń albo ona po prostu nie pamiętała innych, zbyt rzadkich i ulotnych.
Pokręciła powoli głową, gdy uznał to tylko za słowa i nic ponadto. Nie zgadzała się z tym, nie widziała tego tak. Milczała przez chwilę, walcząc sama ze sobą, wahając się, jakby nie miała pewności, co padnie z jej strony, gdy rozchyli usta. Wzięła głębszy wdech, by uspokoić chaos w myślach, który trwał nieprzerwanie.
- Może dla innych, może przeważnie, ale nie dla nas, Jimmy. Wiesz o tym dobrze, bo te słowa już raz przyniosły ból, pustkę i krwawiące rany niewidoczne dla innych.- odparła cicho.- One nie stracą swego wydźwięku, nawet gdyby miały być rzucone lekko. Dla ciebie lub dla mnie będą zawsze poczuciem przegranej.- spuściła na chwilę głowę, zamykając również oczy.- Dlatego nie chcę, by zostały teraz między nami, bo są złe.- dodała, czując się po prostu niepewnie.- Nie chcę, by wisiały w powietrzu, były ostatnimi słowami.- skrzywiła się minimalnie.
Uniosła z powrotem głowę, kiedy zaczął mówić, kiedy wydawał się poddawać.
- Nie mam cię za potwora i nigdy nie miałam.- czasami zastanawiała się, kiedy się nim stanie, ale nie widziała go jeszcze w nim. Słuchała bez słowa, tego, co mówił i na co był gotów.
Zerknęła w dół, kiedy złapał ją za rękę, ale tym razem ten gest nie wywołał popłochu. Wiedziała już, że mógł to zrobić i nie niosło to ze sobą niczego złego, było tylko chwilowym kontaktem, może utrzymaniem uwagi. Zacisnęła nieco mocniej palce na jego palcach, by nie pozostać obojętna na to. Nie wiedziała, co mu odpowiedzieć, bo nawet jeśli wskaże mu drogę i pokieruje to, co to mogło dać? Im dłużej nad tym myślała tym mocniej to do niej docierało. Ona chciała naprawiać, iść dalej i budować powoli. On stać w miejscu i dać czasu zadziałać swoje oraz coś osiągnąć w tym. Nie miała pewności, która droga jest tak naprawdę dobra. Zrzucił na nią odpowiedzialność wyboru, był gotów się poddać, ale tak jak i on nie chciał jej uległości, tak ona nie chciała jego. Spuściła wzrok na ich dłonie, drugą przykryła jego dłoń, zamykając jego rękę między swoimi. Nie było dobrego wyboru, była tylko mniejsza strata po jednej lub drugiej stronie. Zerknęła na niego, trochę nieśmiało i z obawą, bijąc się nadal z myślami. Przeżył już swoje, przechodził przez własne traumy i walczył z rzeczywistością, więc może nie powinna wymagać od niego, kolejnej potyczki, której nie rozumiał. Chciała iść własną drogą, ale potrzebowała w nim partnera, a nie kogoś, kogo będzie ciągnęła na siłę i unieszczęśliwiała tym. Przeniosła wzrok na małą, czując rozlewający się po ciele spokój i to znajome ciepło. Cokolwiek miało się stać, to w tym maleństwie była cała jej siła i upór, chęć, by mierzyć się z losem dla lepszej przyszłości.
Wróciła spojrzeniem do niego, wiedząc, że już przesadnie przeciągnęła ciszę ze swojej strony. Mogła tylko przypuszczać, ile niepokoju w nim zasiała.- Będzie po twojemu... po naszemu. Razem. Spróbujmy w ten sposób i dajmy sobie czas, obojętnie gdzie ma to nas zaprowadzić. Bez presji.- odparła w końcu, zdobywając się na uśmiech, nie tak ładny, jak potrafiła, ale jednak pozbawiony niepewności. Nie widziała dziś w tym żadnego koloru nadziei albo może po prostu nie obracała jeszcze głowy w kierunku przyszłości, nie wiedząc, co mogła tam zobaczyć z tego miejsca. Czas mógł być ich sprzymierzeńcem albo największym wrogiem. Nie chciała zastanawiać się nad tym teraz, otulać myśli ponurą obawą, gdy nic takiego nie musiało mieć miejsca.- Ale najpierw... ostatni raz? - szepnęła odrobinę zadziornie, przechylając się w jego stronę powoli. Nie dzielił ich wielki dystans, dlatego sięgnięcie jego ust nie było wyzwaniem. Pocałowała go, w pierwszej chwili nieśmiało, jak za pierwszym razem. Puściła jego dłoń, by przenieść ją na kark chłopaka i w tym samym momencie rozchyliła usta zapraszająco, nadając temu namiętności, gdy język nacisnął na język. Do braku tchu. Odsuwając się, trąciła czubkiem nosa jego nos, a kąciki jej ust zadrżały nieco. Zaraz odwróciła głowę, kiedy mała rozpłakała się niespodziewanie.
- Ktoś tu chyba upomina się o uwagę.- rzuciła miękko z cieniem rozbawienia w głosie.- Weźmiesz ją na chwilę, a ja się ubiorę? Pokołysz ją troszkę, to się uspokoi.- poprosiła, podnosząc się z koca.- Miałeś jej dokończyć bajkę, a ja też chętnie posłucham.- dodała jeszcze, gdy sięgnęła po swoje rzeczy. Szybko zakładała na siebie spódnicę i bluzkę, guziki zapinała w pośpiechu. Przeczesała palcami włosy, zanim zaczęła zaplatać je w warkocz, cały czas obserwując jednak córeczkę.
Słyszała jego zapewnienia, ale nie czuła się do końca, jakby nie zrobiła nic złego. Przecież to nie powinno być tak trudne, zrozumieć. Mogli aż tak rozminąć się w tym? Dlaczego?
Poluzowała palce, nacisk ustąpił, a jej było łatwiej pozbierać myśli. Wierzę. Uniosła na niego spojrzenie, ciemne tęczówki zatrzymały się na jego. Nie uśmiechnęła się, kiedy przyznał, że to był wspaniały dzień. Był, był najlepszy i ważny. Był czymś, co rozlało ciepło po sercu, ale teraz naruszona nieskazitelność wspomnienia, odebrała to. Może za jakiś czas te pęknięcia się zasklepią, a myśli o tamtym dni, znów będą przywoływać uśmiech na usta. Starała się wtedy, by wszystko było takie, jak powinno. By tamten dzień odbył się tak, jak wielokrotnie w taborze i by oboje mieli ten moment w swoim życiu. Teraz ten dzień nabrał ponurej szarości, odrapany z wyjątkowości wątpliwościami, które stworzył James. Nie wiele miała w życiu takich momentów, które jeszcze nie utraciły swych barw. Starała się jednak nie myśleć teraz o tym, nie w takich kategoriach. Krzywdziła tym sama siebie, odbierała kolejne szczęście i przyciągała ponownie smutek, którego próbowała pozbyć się z duszy.
Spoglądała na niego z uwagą, przekrzywiając lekko głowę, co jedynie podkreślało, że świat na około przestawał mieć znaczenie, bo spijała każde słowo, które wypowiadał. Próbowała zrozumieć, gdzie naprawdę leży problem i kiedy jeszcze raz przedstawił to, chyba zrozumiała. Składało się to w jakąś sensowniejszą całość, znikały brakujące elementy, a obraz tego, co chciał zdawał się pełny.
- Rozumiem.- szepnęła, chociaż w myślach miała chaos. Ile to tak naprawdę będzie wymagało od niej, ile akceptacji i wyrozumiałości. Mówił wcześniej, ze wcale nie musiała się nią okazać, ale czuła w kościach, że to kłamstwo. Wszystko, co się wydarzy, będzie tego od niej wymagało – akceptacji i wyrozumiałości. Uczenie się pewności nie przychodziło bez bólu, ot tak i już.- W pokrętny sposób znów chcemy tego samego, może trochę inaczej, wybierając ku temu dwie różne drogi. Jednak z tym samym celem, może końcem.- przyznała spokojnie. Nie wiedziała, co może dać im ścieżka, którą wybierał Jim i czy zaprowadzi ich gdziekolwiek. Może znów doprowadzi do momentu w którym poczują, że utknęli w nowej fantazji, kolejnym nieistniejącym obrazie. Dotrą do punktu z którego nie będzie wyjścia, a oni nie będą mieli sił podejmować kolejnej próby. Nie będzie już miejsca na nową drogę. Mogła postawić wszystko na jedną kartę, mogła podjąć ostatnie ryzyko, by cokolwiek zmieniło się w ich życiu. Wiedziała jednak, że nie zrobi, tego stojąc w miejscu, bo tam nie było miejsca na ryzyko. Nie pojmowała, dlaczego to ona nagle gotowa była działać, zamiast niego. Zawsze to on rwał się do przodu, jakby nawet sekunda stania w miejscu, mogła odebrać mu najlepsze możliwości. Dziś to wszystko wywróciło się do góry nogami.- Nie wiem, kiedy cię słucham i opowiadasz o tym, co chcesz i czego potrzebujesz... zaczynam czuć, że nic nie wiem. To trudno nawet wyjaśnić.- westchnęła cicho, nie umiejąc ubrać tego w sensowne słowa, całe zdania, które oddałyby to, co obecnie czuła.- Może faktycznie brakuje czasu, a może jednego zdecydowanego kroku i ruchu.- miała wrażenie, że stoi na granicy między jednym, a drugim. Wcześniej pewna, że chciała iść dalej, teraz rozważała jego punkt widzenia i jego potrzeby. Może to właśnie to ją zatrzymało, zmusiło do spojrzenia na niego ponownie i pomyślenia o nim, o sobie, o obojgu. Stanęli po dwóch stronach na dwóch różnych ścieżkach, ale cel wydawał się taki sam. Któreś musiało się ugiąć, nawet nie powinno, ale musiało. Nie było innego rozwiązania, nie mogli iść po przeciwnych stronach.
Wpatrywała się w niego, ciemne tęczówki nie odrywały się od twarzy chłopaka, kiedy ten usiadł z powrotem. Poczuła cień zaskoczenia, że ugiął się, dał się pociągnąć znów w to samo miejsce. Łapiąc go za rękę, spodziewała się, że oprze się i wyrwie. Tak przecież kończyły się ich rozmowy, walką i niezgodą. Nie było innych zakończeń albo ona po prostu nie pamiętała innych, zbyt rzadkich i ulotnych.
Pokręciła powoli głową, gdy uznał to tylko za słowa i nic ponadto. Nie zgadzała się z tym, nie widziała tego tak. Milczała przez chwilę, walcząc sama ze sobą, wahając się, jakby nie miała pewności, co padnie z jej strony, gdy rozchyli usta. Wzięła głębszy wdech, by uspokoić chaos w myślach, który trwał nieprzerwanie.
- Może dla innych, może przeważnie, ale nie dla nas, Jimmy. Wiesz o tym dobrze, bo te słowa już raz przyniosły ból, pustkę i krwawiące rany niewidoczne dla innych.- odparła cicho.- One nie stracą swego wydźwięku, nawet gdyby miały być rzucone lekko. Dla ciebie lub dla mnie będą zawsze poczuciem przegranej.- spuściła na chwilę głowę, zamykając również oczy.- Dlatego nie chcę, by zostały teraz między nami, bo są złe.- dodała, czując się po prostu niepewnie.- Nie chcę, by wisiały w powietrzu, były ostatnimi słowami.- skrzywiła się minimalnie.
Uniosła z powrotem głowę, kiedy zaczął mówić, kiedy wydawał się poddawać.
- Nie mam cię za potwora i nigdy nie miałam.- czasami zastanawiała się, kiedy się nim stanie, ale nie widziała go jeszcze w nim. Słuchała bez słowa, tego, co mówił i na co był gotów.
Zerknęła w dół, kiedy złapał ją za rękę, ale tym razem ten gest nie wywołał popłochu. Wiedziała już, że mógł to zrobić i nie niosło to ze sobą niczego złego, było tylko chwilowym kontaktem, może utrzymaniem uwagi. Zacisnęła nieco mocniej palce na jego palcach, by nie pozostać obojętna na to. Nie wiedziała, co mu odpowiedzieć, bo nawet jeśli wskaże mu drogę i pokieruje to, co to mogło dać? Im dłużej nad tym myślała tym mocniej to do niej docierało. Ona chciała naprawiać, iść dalej i budować powoli. On stać w miejscu i dać czasu zadziałać swoje oraz coś osiągnąć w tym. Nie miała pewności, która droga jest tak naprawdę dobra. Zrzucił na nią odpowiedzialność wyboru, był gotów się poddać, ale tak jak i on nie chciał jej uległości, tak ona nie chciała jego. Spuściła wzrok na ich dłonie, drugą przykryła jego dłoń, zamykając jego rękę między swoimi. Nie było dobrego wyboru, była tylko mniejsza strata po jednej lub drugiej stronie. Zerknęła na niego, trochę nieśmiało i z obawą, bijąc się nadal z myślami. Przeżył już swoje, przechodził przez własne traumy i walczył z rzeczywistością, więc może nie powinna wymagać od niego, kolejnej potyczki, której nie rozumiał. Chciała iść własną drogą, ale potrzebowała w nim partnera, a nie kogoś, kogo będzie ciągnęła na siłę i unieszczęśliwiała tym. Przeniosła wzrok na małą, czując rozlewający się po ciele spokój i to znajome ciepło. Cokolwiek miało się stać, to w tym maleństwie była cała jej siła i upór, chęć, by mierzyć się z losem dla lepszej przyszłości.
Wróciła spojrzeniem do niego, wiedząc, że już przesadnie przeciągnęła ciszę ze swojej strony. Mogła tylko przypuszczać, ile niepokoju w nim zasiała.- Będzie po twojemu... po naszemu. Razem. Spróbujmy w ten sposób i dajmy sobie czas, obojętnie gdzie ma to nas zaprowadzić. Bez presji.- odparła w końcu, zdobywając się na uśmiech, nie tak ładny, jak potrafiła, ale jednak pozbawiony niepewności. Nie widziała dziś w tym żadnego koloru nadziei albo może po prostu nie obracała jeszcze głowy w kierunku przyszłości, nie wiedząc, co mogła tam zobaczyć z tego miejsca. Czas mógł być ich sprzymierzeńcem albo największym wrogiem. Nie chciała zastanawiać się nad tym teraz, otulać myśli ponurą obawą, gdy nic takiego nie musiało mieć miejsca.- Ale najpierw... ostatni raz? - szepnęła odrobinę zadziornie, przechylając się w jego stronę powoli. Nie dzielił ich wielki dystans, dlatego sięgnięcie jego ust nie było wyzwaniem. Pocałowała go, w pierwszej chwili nieśmiało, jak za pierwszym razem. Puściła jego dłoń, by przenieść ją na kark chłopaka i w tym samym momencie rozchyliła usta zapraszająco, nadając temu namiętności, gdy język nacisnął na język. Do braku tchu. Odsuwając się, trąciła czubkiem nosa jego nos, a kąciki jej ust zadrżały nieco. Zaraz odwróciła głowę, kiedy mała rozpłakała się niespodziewanie.
- Ktoś tu chyba upomina się o uwagę.- rzuciła miękko z cieniem rozbawienia w głosie.- Weźmiesz ją na chwilę, a ja się ubiorę? Pokołysz ją troszkę, to się uspokoi.- poprosiła, podnosząc się z koca.- Miałeś jej dokończyć bajkę, a ja też chętnie posłucham.- dodała jeszcze, gdy sięgnęła po swoje rzeczy. Szybko zakładała na siebie spódnicę i bluzkę, guziki zapinała w pośpiechu. Przeczesała palcami włosy, zanim zaczęła zaplatać je w warkocz, cały czas obserwując jednak córeczkę.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Cichy protest nie sięgał dziecka zrodzonego z jego krwi; wygodnie omijał jego obecność, istnienie, nie czując jeszcze jego istoty tak jak powinien. Uczył się jej powoli. Wszystko to, co kierował, dotyczyło jej lub ich samych. Jak nigdy starał się myśleć nad wypowiadanymi słowami, dokładnie i ostrożnie je dobierać, nie kryjąc się wcale z tym, że nie czuł się pewnie z bezmyślnością i własną spontanicznością. Sądził, że właśnie tego od niego wymagała. Właściwego doboru słów. Nie był w tym nigdy dobry, mówił co myślał, kiedy czuł, że mógł. Kiedy nie miał tej przestrzeni grał, by wydobyć z siebie uczucia i emocje, a oraz to wszystko tkwiło gdzieś pomiędzy — bardzo chciał, by zrozumiała go odpowiednio, by zastanowiła się nad każdym jego słowem tak jak on skupiał nad tym, co pragnął jej przekazać. Nie było to łatwe, nie przychodziło naturalnie i nie pchało go samo. Potrzebował mnóstwo energii by zebrać to wokół siebie, by popchnąć w odpowiednim kierunku. Znów — być może w ostatnim porywie — postarał się by to uczynić. W sierpniu był przecież pewien, że to wszystko przepadło, nic nie miało znaczenia, nie zależało mu na niczym kompletnie. Teraz chwytał się okruchów rozsądku — to już nie tylko oni dwoje, byli rodziną, którą należało stworzyć. Mogli porzucić siebie wzajemnie wcześniej, pozwolić sobie na cięte rany, po których pozostaną blizny, ale teraz był ktoś jeszcze. Nawet jeśli nie czuł z tą istotą, osobą, z tym pacholęciem żadnej więzi miał świadomość, że istniało. A to nie pozwalało mu po prostu zamknąć się na wszystko wokół. Nigdy nie chciał stać się człowiekiem, który był jego ojcem. Zimym, nierozgarniętym, pełnym niezrozumienia dla mających miejsce spraw. Nigdy nie wyobrażał sobie, by jego przyszłość miała powtarzać ten schemat. Niewiele myślał, co prawda o swojej przyszłości w rodzinie, ale kiedy otaczali go Romowie, wierzył, że jego dzieci — te które kiedyś przyjdą na świat — będą miały dobry dom i wspaniałą rodzinę. Nie jak on. Czegokolwiek skrycie pragnął i za czymkolwiek naprawdę tęsknił, nie chciał karać innych światem, który go budował od podstaw. Kruchym w posadach, nietrwałym jak domek z kart. Nie dogadywali się z Eve, nie umieli znaleźć wzajemnej nici porozumienia. Brakowało mu jej takiej, jak ją pamiętał, a może jak sobie wyobrażał, zgodnie z tym, co jej wyznał. Czy naprawdę rozumiała? Chciał, by tak było. Chciał, by pojęła choć trochę. Uśmiechnął się lekko, patrząc jej w oczy przez chwilę — szukając w nich dawnego zrozumienia. Czy była w stanie przyjąć go bez tych wszystkich podejrzeń, bez wątpliwości? Nie wiedział, ale nie wymagał ego od niej już. Miał ich w sobie zbyt wiele sam, by mógł oczekiwania od kogoś pewności, której nie posiadał. Chcieli tego samego — nie miał żadnych wątpliwości, podobnie jak w tym, że byli gotowi obraź ku temu dwie różne drogi. Ona była gotowa wrócić do tego, co było, a on chciał się cofnąć — ryzykownie — do czasu sprzed wielkiego rozpadu. Ona być może była pewna tego, co czuła, on miał w głowie mętlik. Uśmiechnął się lekko i niepewnie, bo też nie wiedział, do czego ich do doprowadzi. Nie śmiałby nazwać tego eksperymentem, ale niewiele różniło się to od testu pełnych niewiadomych. Chciał by jego słowa, by jego wyjaśnienia pozwoliły jej na ułożenie sobie wszystkiego. Był szczery do bólu, czuł się nagi i bezbronny — świadomość, że niczego jej tym nie ułatwiał nie pomagała także jemu. Drżał wewnętrznie odsłonięty i zupełnie bezsilny. Zwrócił na chwilę głowę w przeciwną stronę, błądząc be sensu po otoczeniu, na niczym nie zawieszając wzroku na dłużej. On uważał, że potrzebowali czasu, ona zaś, że zdecydowanego kroku. Nie kłócił się z nią, nie wiedział. Byłby gotów jej zawierzyć i oddać się w jej ręce — co też przed chwilą jej obiecał — gdyby była w stanie z pełną pewnością go ogarnąć, ogarnąć wszystko wokół.
— To już było, to nic — zapewnił ją szczerze, szukając jej spojrzenia. W pewnym sensie też chciał ruszyć na przód, chciał zostawić to za sobą. Słowa, które sam wypowiedział, które być może dla niego znaczyły coś innego niż dla niej. Patrzył na nią znów, pragnąc przelać w nią pewność, że nie żywił za to urazy. Rozumiał. Pragnął to zrozumieć, cokolwiek to było, chciał to przyjąć i ruszyć z kopyta, odnaleźć odpowiedzi na pytania, ktore go dręczyły. Bez tego nie mógł tego zrobić — tkwili w martwym punkcie. — Możemy o tym zapomnieć, jeśli chcesz — zaproponował jej otwarcie, wzruszając lekko ramionami. Zbyt długo tonęli w beznsensie, by dziś próbował wciąż z niego wyjść. Powstrzymał w sobie przetarcie twarzy dłonią, trochę ze zmęczenia, trochę znużenia, a trochę rozgoryczenia. Im mniej mówił tym mniej rozumiała. To znaczyło chyba tylko tyle, że to on nie potrafił jej tego właściwie, odpowiednio przekazać.
— Może — odparł równie enigmatycznie i obojętnie jak ona. Nie wiedział, czego potrzebowali i jaka była właściwa droga. Zaoferował jej swoją, wiedząc, że chciał sobie poukładać własne myśli, zorganizować wrażenia i chaos złamanego serca. Trzymał jej dłoń przez chwilę. Ciepłą i delikatną. Trzymał ją lekko, ale palcami wyraźnie czuł jej palce pod spodem. Nie potrzebował w tej chwili więcej, wystarczyła mu ta milcząca obecność. Pragnął zrozumienia, ale powoli dojrzewał do świadomości, że podobnie jak zaufania, nie mógł go mieć od razu i od tak. Musiał to zyskać, powoli, dzień po dniu. Nie wiedział jeszcze, czy to się uda, wszystko zależało od tego, co si wydarzy, gdy zrozumie, gdy to wszystko wreszcie sobie poukłada. Ale liczył na to. Liczył, że to się wydarzy. Ociągała się z odpowiedzią, ale nie wzbudziła w nim większego niepokoju zwłoką. Patrzył na nią z spokojem, cierpliwie, bez napiętego wyczekiwania na werdykt. A kiedy w końcu mu odpowiedziała, uniósł lekko brwi, może nieco zdziwiony jej decyzją. Czy wynikała z uległości, czy jakichkolwiek przemyśleń — nie wiedział, trudno było mu nawet cokolwiek przypuszczać. Pokiwał głową ze zrozumieniem i akceptacją. Miał czas. Bez presji. Uśmiechnął się lekko wdzięcznie do niej, a potem wszystko potoczyło się tak szybko, że trudno mu było się zatrzymać. Nim jej cokolwiek odpowiedział, pogrążony w chwilowym niezrozumieniu — przecież dopiero co omówili tę kwestię — popatrzył na nią uważnie. Nie odtrącił jej. Nie wiedział nawet, czy kiedykolwiek potrafiłby to uczynić. Jej wargi odnalazły jego, a on cicho westchnął w międzyczasie, wszystko na marne, wszystko przepadło. Nic nie miało znaczenia. Bezwiednie jednak uległ czułości, jaką go obdarzyła, odwzajemniając gest, a kiedy pogłębiła go żarliwie, zapraszając po więcej, poddał się temu, napierając w jej kierunku z budzącą się w nim zachłannością. Ale to przerwała. Jak zapowiedziała. Ostatni raz, ostatni pocałunek. Wpatrywał się w nią po wszystkim w pierwszej chwili zdegustowany tym, że cała ta rozmowa była o niczym, ale sam nie widział kiedy te myśli przerodziły się w zdegustowanie faktem, że ubierała się i to tak szybko. Poczuł się jak dureń. Wykorzystany tani głupek. Opuścił wzrok, gdy zdał sobie sprawę, że mokra bielizna i wyraźnie odznaczające się pod nią piersi uwidaczniają się na założonej przez nią, moknącej z każdą chwilą koszuli. Cokolwiek chciała tym osiągnąć, udało się. Smak jej ust podobnie jak rozniecony żar w trzewiach dały mu się we znaki i będzie o tym myślał jeszcze długo. Długo, gdy wspomnienie przyjaźni zaoferowanej przez niego zacznie mieć cierpko-gorzki smak.
— Nie pamiętam na czym skończyłem — burknął naburmuszony, wyraźnie poirytowany, choć sam już nie wiedział właściwie czym. Nie w głowie miał branie dziecka na ręce i kołysanie go, to nie była jego rola. Nie wiedział nawet jak to zrobić, mimo szczątkowych instrukcji.
— To już było, to nic — zapewnił ją szczerze, szukając jej spojrzenia. W pewnym sensie też chciał ruszyć na przód, chciał zostawić to za sobą. Słowa, które sam wypowiedział, które być może dla niego znaczyły coś innego niż dla niej. Patrzył na nią znów, pragnąc przelać w nią pewność, że nie żywił za to urazy. Rozumiał. Pragnął to zrozumieć, cokolwiek to było, chciał to przyjąć i ruszyć z kopyta, odnaleźć odpowiedzi na pytania, ktore go dręczyły. Bez tego nie mógł tego zrobić — tkwili w martwym punkcie. — Możemy o tym zapomnieć, jeśli chcesz — zaproponował jej otwarcie, wzruszając lekko ramionami. Zbyt długo tonęli w beznsensie, by dziś próbował wciąż z niego wyjść. Powstrzymał w sobie przetarcie twarzy dłonią, trochę ze zmęczenia, trochę znużenia, a trochę rozgoryczenia. Im mniej mówił tym mniej rozumiała. To znaczyło chyba tylko tyle, że to on nie potrafił jej tego właściwie, odpowiednio przekazać.
— Może — odparł równie enigmatycznie i obojętnie jak ona. Nie wiedział, czego potrzebowali i jaka była właściwa droga. Zaoferował jej swoją, wiedząc, że chciał sobie poukładać własne myśli, zorganizować wrażenia i chaos złamanego serca. Trzymał jej dłoń przez chwilę. Ciepłą i delikatną. Trzymał ją lekko, ale palcami wyraźnie czuł jej palce pod spodem. Nie potrzebował w tej chwili więcej, wystarczyła mu ta milcząca obecność. Pragnął zrozumienia, ale powoli dojrzewał do świadomości, że podobnie jak zaufania, nie mógł go mieć od razu i od tak. Musiał to zyskać, powoli, dzień po dniu. Nie wiedział jeszcze, czy to się uda, wszystko zależało od tego, co si wydarzy, gdy zrozumie, gdy to wszystko wreszcie sobie poukłada. Ale liczył na to. Liczył, że to się wydarzy. Ociągała się z odpowiedzią, ale nie wzbudziła w nim większego niepokoju zwłoką. Patrzył na nią z spokojem, cierpliwie, bez napiętego wyczekiwania na werdykt. A kiedy w końcu mu odpowiedziała, uniósł lekko brwi, może nieco zdziwiony jej decyzją. Czy wynikała z uległości, czy jakichkolwiek przemyśleń — nie wiedział, trudno było mu nawet cokolwiek przypuszczać. Pokiwał głową ze zrozumieniem i akceptacją. Miał czas. Bez presji. Uśmiechnął się lekko wdzięcznie do niej, a potem wszystko potoczyło się tak szybko, że trudno mu było się zatrzymać. Nim jej cokolwiek odpowiedział, pogrążony w chwilowym niezrozumieniu — przecież dopiero co omówili tę kwestię — popatrzył na nią uważnie. Nie odtrącił jej. Nie wiedział nawet, czy kiedykolwiek potrafiłby to uczynić. Jej wargi odnalazły jego, a on cicho westchnął w międzyczasie, wszystko na marne, wszystko przepadło. Nic nie miało znaczenia. Bezwiednie jednak uległ czułości, jaką go obdarzyła, odwzajemniając gest, a kiedy pogłębiła go żarliwie, zapraszając po więcej, poddał się temu, napierając w jej kierunku z budzącą się w nim zachłannością. Ale to przerwała. Jak zapowiedziała. Ostatni raz, ostatni pocałunek. Wpatrywał się w nią po wszystkim w pierwszej chwili zdegustowany tym, że cała ta rozmowa była o niczym, ale sam nie widział kiedy te myśli przerodziły się w zdegustowanie faktem, że ubierała się i to tak szybko. Poczuł się jak dureń. Wykorzystany tani głupek. Opuścił wzrok, gdy zdał sobie sprawę, że mokra bielizna i wyraźnie odznaczające się pod nią piersi uwidaczniają się na założonej przez nią, moknącej z każdą chwilą koszuli. Cokolwiek chciała tym osiągnąć, udało się. Smak jej ust podobnie jak rozniecony żar w trzewiach dały mu się we znaki i będzie o tym myślał jeszcze długo. Długo, gdy wspomnienie przyjaźni zaoferowanej przez niego zacznie mieć cierpko-gorzki smak.
— Nie pamiętam na czym skończyłem — burknął naburmuszony, wyraźnie poirytowany, choć sam już nie wiedział właściwie czym. Nie w głowie miał branie dziecka na ręce i kołysanie go, to nie była jego rola. Nie wiedział nawet jak to zrobić, mimo szczątkowych instrukcji.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Uśmiechnęła się nieco niepewnie, kiedy i jego usta rozciągnęły się w tym miłym dla oka grymasie. Nie uciekała spojrzeniem, nawet jeżeli przedłużający się moment, gdy ciemne tęczówki ścierały się łagodnie, zaczynał naruszać komfort. Mówiło się, że oczy były zwierciadłem duszy, a ona chyba po prostu nie chciała, by dostrzegł teraz to wszystko, co kryło się w niej. Ta rozmowa, wnioski i wątpliwości we własne zdanie, zaczynały naznaczać ją i kruszyć pewność siebie. Jakaś część jej mówiła, że nie powinna się go obawiać, zwłaszcza nie jego, gdy najwyraźniej chciał spróbować raz jeszcze, całkowicie wbrew temu, co mówił w sierpniu i czym pozostawił na jej duszy najokropniejszą z ran. Ta inna część, chciała otoczyć się murem, osłonić przed światem, bo niełatwym było odsłaniać słabości i oddawać się w czyjeś ręce. Nie zastanawiała się, która cząstka jest mocniejsza i wypycha się na wierzch, głośniej dochodząc do głosu. Może wbrew rozsądkowi, a może emocjom. Tonąc w spojrzeniu Jamesa, niewiele tak naprawdę myślała. Tylko to, co padło później i wybór, przed którym ją postawił sprawiał, że musiała się skupić, zacząć myśleć. Poddać analizie to, co mógł wnieść jej wybór i gdzie ich popchnąć. Byli jak dzieci we mgle, a wybranie którejkolwiek ze ścieżek oznaczało pozostawienie jego albo jej w tej mgle. Drugie będzie wiedziało, co chce, układało swoją rzeczywistość i przyszłość, myśli i emocje. Było tego sporo, może więcej niż powinni mieć ludzie w ich wieku. Patrząc na niego nabierała coraz więcej pewności, co do wyboru, jego słuszności i konieczności. Nie uważała, by była silniejsza od niego, ale chyba miała więcej szczeniackiej odwagi, aby wejść na niepewny grunt. Odszukać jego ścieżkę samej lub prędzej czy później poprosić go o pomoc. Nie miała dumy, która by ją przed tym powstrzymała. Nigdy nie miała jej zbyt wiele, a ostatnie trzy lata życia sukcesywnie obdarły ją z resztek. Zadzierała brodę i buntowała się z uporu, temperamentu, który do niedawna płonął w niej. Stopniowo coraz słabiej, jak ogień, któremu odebrano tlen, aż do teraz kiedy zgasł całkiem. Nie wiedziała jeszcze, jak jej z tym jest, lepiej czy gorzej. Nie miała czasu, by się nad tym dobrze zastanowić ani okazji, by zderzyć się z rzeczywistością.
Jego ciche zapewnienie, otuliło ją w końcu spokojem. To nic. Może miał rację, może przejmowała się za bardzo słowami. Emocje, które za nimi szły, czasami ją pokonywały, przytłaczały i zostawała z nimi sama. Nie radziła sobie.
- Zapomnijmy.- poprosiła cicho. Tak będzie lepiej, chyba dla obojga, by od słów odłączyć przykre emocje i wspomnienia. Dla niej będzie to łatwiej, by nie czuć ukłucia strachu.
Spuściła wzrok na ich dłonie, ciepło jego skóry było w jakiś sposób kojące. Mogłaby tak tkwić godzinami, pod jego dotykiem i swobodnie płynącymi myślami. Chociaż miała do podjęcia trudną decyzję, przestawała wydawać się taka. Po prostu nagle zdawało się to łatwiejsze i poprawne, bo tak trzeba było, ale również tego chciała i tyle. Kącik jej ust drgnął, gdy wyraźnie zaskoczyła go decyzją. Zawsze szła przez życie na swoich zasadach, nawet kiedy mówiła, że uginała się wobec jakichkolwiek lub kogokolwiek to finalnie szła swoją drogą. Może to był moment i czas, aby nauczyła się kompromisu. Czegoś nieosiągalnego dotąd. Widziała jego uśmiech, a to umocniło pewność w tym, co jeszcze chciała zrobić. Ostatni raz. Tylko szybko uświadomiła sobie, gdzie był w tym błąd... ani ona, ani on nie mieli w sobie dość samokontroli. Krew wrzała zbyt łatwo, oddech spłycał się od mniejszych gestów. Gdyby nie ta rozmowa, te wszystkie wnioski, nie przerwałaby. Sięgnęłaby dłońmi do jego koszuli, do guzika spodni. Ale uciekła... na dźwięk dziecięcego płaczu.
Chłód liznął odsłoniętą skórę, skłaniając ją, by się ubrała. Czuła, że rumieniec zalewa jej policzki i dekolt, będąc niepodważalnym dowodem na to, jak łatwo rozpalał się ogień wewnątrz niej.
Spojrzała na Jima, kiedy nie chciał wziąć małej, gdy wydawał się obrażony? Urażony?
Sięgnęła sama po maleństwo, kołysząc ją w ramionach. Dając moment sobie i jemu, by ostygły emocje i myśli. Dopiero gdy płacz umilkł, usiadła z powrotem, łącząc nogi przed sobą i ostrożnie układając córeczkę na swoich udach, by mieć ją przy sobie. Usiadła, znów blisko niego, powstrzymując się przed dalszą ucieczką.
- Tak, jak ty potrzebujesz czasu, tak ja potrzebowałam tego. Pocałunku, by pamiętać jakim żarem smakuje i jak warto na niego czekać, nawet jeśli miałabym czekać miesiącami.- podjęła cicho, tłumacząc, dlaczego to zrobiła. Nie liczyła na zrozumienie, czując, że w tej kwestii nie ma szans.- Nie miej mi tego za złe.- szepnęła, spojrzenie mając jednak wbite w małą, a nie w niego.- Ani tego, że przerwałam... nie zatrzymalibyśmy się oboje, bo to zbyt uzależniające i nęcące.- westchnęła cicho, podnosząc w końcu spojrzenie na niego. Brązowe tęczówki teraz zdawały się czarne, gdy źrenice rozszerzyły się pod wpływem emocji. Zdradzały ją, a ona nie próbowała nawet tego kryć.- Gdybyś chciał... nie przestałabym, ale przecież ty nie chcesz. Nie tak i już nie. Prawda? - przygryzła lekko wargę, która zdawała się nadal mrowić po pocałunku. Wiedziała, że nie chciał, bez sensu było w ogóle mu proponować.
Spuściła z powrotem wzrok, kiedy maleństwo na jej nogach zaczęło się wiercić. Poprawiła ją delikatnie, by było jej wygodniej. Biła się z myślami, nie wiedząc, jak to ubrać w słowa.
- Mam do ciebie ostatnią prośbę, ale nie chcę obietnicy, a tylko byś wysłuchał prośby... cokolwiek z nią zrobisz, to będzie już twoja decyzja.- do głosu wkradła się niepewność. Nie zamierzała o to prosić, nie pomyślała o tym, aż do tej chwili w której uświadomiła sobie, że jest zbyt krucha. Póki nie złączyła ich ust w pocałunku, nie pomyślała nawet, jak łatwo stworzyć ranę, która nigdy się nie zagoi. Za to zaogni się od obrzydzenia, które przepełni ją i zabije wszystko inne, co mogła czuć do niego.- Nie chcę wiedzieć, co robiłeś przez ten miesiąc, gdy ze względu na Djilię byłeś daleko od nas, ani dziś, ani nigdy później. Po prostu nie chcę wiedzieć. To jest przeszłość, której nie chcę znać. Twoja wolność, którą pewnie spożytkowałeś tak, by niczego nie żałować... żadnego dnia, godziny czy sekundy.- wzięła głębszy wdech. Nie posądzała go o nic, nie patrzyła na niego tak źle, ale był tylko młodym mężczyzną. Kobiety w taborze przestrzegały przed nimi, mówiły, jacy potrafili być, ale ona zwykle nie słuchała. Nie interesowało jej to, gdy jeszcze nie chciała myśleć o małżeństwie i próbowała forsować, że wcale nie musi być czyjąś żoną, a później była zbyt upojona szczęściem, by słuchać.- Ale jeśli mamy dać sobie czas, by zacząć na spokojnie i zbudować coś krok po kroku. Bez presji odbudować wiarę, zaufanie i pewność w siebie wzajemnie.- jeszcze raz wzięła głębszy wdech, nie czując się pewnie z tymi słowami.- Jeśli coś pójdzie nie tak... powiedz mi o tym, po prostu powiedz. Daj mi szansę, by zniknąć z twojego życia razem z Djilią. Bez upokorzenia, gdy inni będą wiedzieć, a ja będę robić z siebie idiotkę.- czuła się rozbita, że przyszło jej o to prosić, ale wiedziała dobrze, że on nie ma problemu z tym, by milczeć w ważnych kwestiach.
Jego ciche zapewnienie, otuliło ją w końcu spokojem. To nic. Może miał rację, może przejmowała się za bardzo słowami. Emocje, które za nimi szły, czasami ją pokonywały, przytłaczały i zostawała z nimi sama. Nie radziła sobie.
- Zapomnijmy.- poprosiła cicho. Tak będzie lepiej, chyba dla obojga, by od słów odłączyć przykre emocje i wspomnienia. Dla niej będzie to łatwiej, by nie czuć ukłucia strachu.
Spuściła wzrok na ich dłonie, ciepło jego skóry było w jakiś sposób kojące. Mogłaby tak tkwić godzinami, pod jego dotykiem i swobodnie płynącymi myślami. Chociaż miała do podjęcia trudną decyzję, przestawała wydawać się taka. Po prostu nagle zdawało się to łatwiejsze i poprawne, bo tak trzeba było, ale również tego chciała i tyle. Kącik jej ust drgnął, gdy wyraźnie zaskoczyła go decyzją. Zawsze szła przez życie na swoich zasadach, nawet kiedy mówiła, że uginała się wobec jakichkolwiek lub kogokolwiek to finalnie szła swoją drogą. Może to był moment i czas, aby nauczyła się kompromisu. Czegoś nieosiągalnego dotąd. Widziała jego uśmiech, a to umocniło pewność w tym, co jeszcze chciała zrobić. Ostatni raz. Tylko szybko uświadomiła sobie, gdzie był w tym błąd... ani ona, ani on nie mieli w sobie dość samokontroli. Krew wrzała zbyt łatwo, oddech spłycał się od mniejszych gestów. Gdyby nie ta rozmowa, te wszystkie wnioski, nie przerwałaby. Sięgnęłaby dłońmi do jego koszuli, do guzika spodni. Ale uciekła... na dźwięk dziecięcego płaczu.
Chłód liznął odsłoniętą skórę, skłaniając ją, by się ubrała. Czuła, że rumieniec zalewa jej policzki i dekolt, będąc niepodważalnym dowodem na to, jak łatwo rozpalał się ogień wewnątrz niej.
Spojrzała na Jima, kiedy nie chciał wziąć małej, gdy wydawał się obrażony? Urażony?
Sięgnęła sama po maleństwo, kołysząc ją w ramionach. Dając moment sobie i jemu, by ostygły emocje i myśli. Dopiero gdy płacz umilkł, usiadła z powrotem, łącząc nogi przed sobą i ostrożnie układając córeczkę na swoich udach, by mieć ją przy sobie. Usiadła, znów blisko niego, powstrzymując się przed dalszą ucieczką.
- Tak, jak ty potrzebujesz czasu, tak ja potrzebowałam tego. Pocałunku, by pamiętać jakim żarem smakuje i jak warto na niego czekać, nawet jeśli miałabym czekać miesiącami.- podjęła cicho, tłumacząc, dlaczego to zrobiła. Nie liczyła na zrozumienie, czując, że w tej kwestii nie ma szans.- Nie miej mi tego za złe.- szepnęła, spojrzenie mając jednak wbite w małą, a nie w niego.- Ani tego, że przerwałam... nie zatrzymalibyśmy się oboje, bo to zbyt uzależniające i nęcące.- westchnęła cicho, podnosząc w końcu spojrzenie na niego. Brązowe tęczówki teraz zdawały się czarne, gdy źrenice rozszerzyły się pod wpływem emocji. Zdradzały ją, a ona nie próbowała nawet tego kryć.- Gdybyś chciał... nie przestałabym, ale przecież ty nie chcesz. Nie tak i już nie. Prawda? - przygryzła lekko wargę, która zdawała się nadal mrowić po pocałunku. Wiedziała, że nie chciał, bez sensu było w ogóle mu proponować.
Spuściła z powrotem wzrok, kiedy maleństwo na jej nogach zaczęło się wiercić. Poprawiła ją delikatnie, by było jej wygodniej. Biła się z myślami, nie wiedząc, jak to ubrać w słowa.
- Mam do ciebie ostatnią prośbę, ale nie chcę obietnicy, a tylko byś wysłuchał prośby... cokolwiek z nią zrobisz, to będzie już twoja decyzja.- do głosu wkradła się niepewność. Nie zamierzała o to prosić, nie pomyślała o tym, aż do tej chwili w której uświadomiła sobie, że jest zbyt krucha. Póki nie złączyła ich ust w pocałunku, nie pomyślała nawet, jak łatwo stworzyć ranę, która nigdy się nie zagoi. Za to zaogni się od obrzydzenia, które przepełni ją i zabije wszystko inne, co mogła czuć do niego.- Nie chcę wiedzieć, co robiłeś przez ten miesiąc, gdy ze względu na Djilię byłeś daleko od nas, ani dziś, ani nigdy później. Po prostu nie chcę wiedzieć. To jest przeszłość, której nie chcę znać. Twoja wolność, którą pewnie spożytkowałeś tak, by niczego nie żałować... żadnego dnia, godziny czy sekundy.- wzięła głębszy wdech. Nie posądzała go o nic, nie patrzyła na niego tak źle, ale był tylko młodym mężczyzną. Kobiety w taborze przestrzegały przed nimi, mówiły, jacy potrafili być, ale ona zwykle nie słuchała. Nie interesowało jej to, gdy jeszcze nie chciała myśleć o małżeństwie i próbowała forsować, że wcale nie musi być czyjąś żoną, a później była zbyt upojona szczęściem, by słuchać.- Ale jeśli mamy dać sobie czas, by zacząć na spokojnie i zbudować coś krok po kroku. Bez presji odbudować wiarę, zaufanie i pewność w siebie wzajemnie.- jeszcze raz wzięła głębszy wdech, nie czując się pewnie z tymi słowami.- Jeśli coś pójdzie nie tak... powiedz mi o tym, po prostu powiedz. Daj mi szansę, by zniknąć z twojego życia razem z Djilią. Bez upokorzenia, gdy inni będą wiedzieć, a ja będę robić z siebie idiotkę.- czuła się rozbita, że przyszło jej o to prosić, ale wiedziała dobrze, że on nie ma problemu z tym, by milczeć w ważnych kwestiach.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Dla niej to było zbyt wiele, zrozumiał to dopiero teraz. Prosił ją o zbyt wiele, nie była w stanie tego zrobić, nie chciała, godząc się dlatego, że ją o to poprosił. Ona nie potrzebowała czasu. Zwalił na nią swoje potrzeby i chaos z którym nie mógł sobie poradzić, zmuszając ją do tego by zmierzyła się z tym razem z nim, piorąc jego brudy. Wiedział, że inaczej to się nie uda, wiedział, że prędzej czy później się posypie jak domek kart, kiedy jedną nogą utknie gdzieś indziej.
Nie widziała wciąż tego, co próbował jej pokazać. Nie widziała jednej głównej, podstawowej różnicy.
— W porządku — przyjął jej wyjaśnienie, wzruszył ramionami. Nie miał co z nim zrobić, jak zaakceptować, miała prawo tego oczekiwać, tego żądać, tego pragnąć. — A wiesz na co ja czekam? — spytał, patrząc wciąż przed siebie, na staw. — Na dzień pełen żartów, śmiechu, radości z tego, że żyjemy i jesteśmy razem. Wygłupów, dowcipów z samych siebie nie doszukując się w tym przygany lub uszczypliwości. Na dzień przeżyty w ciszy bez zastanawiania się, czy wynika z tego, że ktoś zrobił coś źle lub na dzień przegadany bez sensu z rzeczami, których nawet nie myślimy, ale mówimy po to, by z siebie wyrzucić. Nawet na awanturę, w której nikt z sobie nie zrezygnuje i nie zamknie w sobie w połowie, a jeśli tak, to będzie ktoś, kto da radę to z powrotem otworzyć. — Na to chciał czekać, nie na pocałunki. Teraz już wiedział, że bywały różne, że smakowały inaczej, że mogły nieść ze sobą tak różne emocje. Ale uświadomił sobie, że tego mu nigdy nie brakowało, to zawsze było. Bardziej lub mniej, lepiej lub gorzej. A to wszystko, jak sądził, wymagało po prostu czasu.— Pocałunki, nawet te najbardziej żarliwe można tanio kupić w dokach — skwitował ze smutkiem; nie wiedział, czy mogły się różnić od tych, na które czekała ona. On chciał żeby go rozumiała i przestała patrzeć mu pod nogi każdego dnia, doszukiwać się w jego krokach złej woli prowadzącej do pomyłek, a zamiast tego zgodziła się poprowadzić go za rękę lub mylić się raz za razem, wspólnie, śmiejąc się przy tym, pijąc takie wino. Dlatego nie wiedział, czy dało się to cofnąć, czy żar, pociąg, pożądanie, które do sobie czuli nie przyćmiewało wszystkiego innego. — Chcesz tego? — spytał w końcu, spoglądając na nią. — Mogę ci to dać. Nie musisz o to prosić, możesz to mieć kiedy chcesz, jeśli chcesz — odparł i pochylił się w jej stronę, nad dzieckiem na jej kolanach, jedną dłonią ujmując ją pod brodę i pocałował ją tak, jak ona chwilę wcześniej jego, wpierw muskając jej wargi, po chwili pogłębiając pocałunek. Trwało to tylko chwilę, urwał, wciąż trzymając ją pod brodę. — Daj mi to, czego ja chcę w zamian — zażądał, patrząc jej głęboko w oczy. — Możesz? — Uniósł brwi wysoko, znał własną odpowiedź, ale nie zdradzał się z nią ani słowem ani gestem, czekając na to, co mu odpowie. Czy mogła mu to dać, tak jak tego potrzebował? Poczuł się urażony jej słowami. Nie dlatego, że miała rację, dlatego, że zakładała to bez konkretnego powodu. Mógł swoje życie spożytkować inaczej, mógł żyć dalej od chwili, gdy zrozumiał, że jako jedyny przeżył, zamiast tego żył w bańce pełnej wspomnień przez przeszło dwa lata, na dwa lata częściowo zapominając o tym ile miał lat. Poczuł się urażony, bo za swoją lojalność płacił chronicznym nieszczęściem, poczuciem beznadziei i bezsensu. Grymas niezadowolenia i rozczarowania ustąpiły, pozostawiając jego twarz bez wyrazu. I przez ułamek sekundy pomyślał, że naprawdę był tylko sumą myśli i cudzych opinii. Był tym za kogo mieli go inni. Był takim mężem, partnerem, przyjacielem i towarzyszem za jakiego miała go Eve i on nie był w stanie tego zmienić. Więc kiedy mówiono o nim źle, może trzeba było rzeczywiście dać dowody na to, że mieli rację. I po raz pierwszy poczuł ulgę na myśl, że w końcu ktoś miał jakąś rację co do niego. I przez chwilę żałował, że zamiast dostać po uszach za coś co w końcu słusznie mu można było zarzucić, zamiecie się sprawę pod dywan. Będą żyć jak dawniej. Udawać, że wszystko jest w porządku, byle nie pogarszać sprawy. Była tak zła, że gorsza być już nie mogła. Wolność, którą spożytkował tak, by niczego nie żałować, nie tracić żadnego dnia ani godziny. I w tej chwili pożałował, że nie wycisnął tego czasu jak cytryny, większość tego okresu poświęcając na dodatkowych godzinach w stajni, które miały udowodnić, że nie był takim leniem, na jakiego wypadł.
— Dlaczego mi to mówisz? — spytał, marszcząc brwi. — Co miałoby pójść nie tak? — spytał, zaczepnie, z niegasnącą irytacją. On mógł to wiedzieć, ale ona? Spojrzał na nią, nie wierząc, że nagle czytała z niego jak z otwartej księgi, znała jego wątpliwości, ich powody, bolączki, żale i tęsknoty. Od dawna tego nie potrafiła, co się zmieniło teraz, w dniu, w którym próbował jej na każdym kroku udowodnić, że mimo tego, czym pożegnał ją przed końcem świata chciał to naprawić. Chciał naprawić ich, zbudować to od nowa, kiedy wszystko opadnie, kiedy oswoją się znów ze sobą i otaczającą ich — dla niego zupełnie nową — rzeczywistością. Nie wiedział, co miałby jej odpowiedzieć bo zbyt dobrze zdawał sobie sprawę z konsekwencji prośby. Nie miał śmiałości jej powiedzieć, że nigdy by jej nie zostawił. Nigdy nie porzuciłby rodziny, bo dla niego obietnice były święte. Ta, którą jej złożył także; ta, która mówiła o tym, że będzie z nią po kres ich dni. Nie planował, nie mógł, nawet jeśli w ostatnich miesiącach bardzo tego chciał. A teraz prosiła go o zgodę, by mogła go opuścić, jeśli wnioski do których dojdzie będą jej nie na rękę. Jeśli nie poukłada się z tym, z czym się mierzył. Dziś nie mógł zarzucić jej absurdu, nie mógł oskarżyć ją o śmieszność ani wyrazić ogromnego zawodu. W sierpniu postąpił inaczej. Był gotów trwać w tym w byle jakim porządku, bo przysięgał. Ona widziała inną drogę, tę uznając za niemożliwą do zniesienia. A on nie mógł jej za to winić.
Nie wiedział czy był rozżalony, zły, czy przygnębiony. Nie wiedział, czy powinien jej przytaknąć, czy zaprzeczyć bo właśnie na to liczyła. Chciał przekonać siebie, że nie byłaby w stanie go dziś testować, sprawdzać jego reakcji i zachowań. Ale już nie był taki pewien.
— Wiele rzeczy się zmieniło, nie wiem, czy da się je zmienić z powrotem. Potrzebuję tego czasu, by zrozumieć jak będzie dalej, a nie co. — Bo wiedział, co, wiedział to nawet w sierpniu.l — Ale rozumiem, że tobie to nie odpowiada — zdawał się nie pytać, ale po chwili uniósł brwi i ośmielił się na nią spojrzeć, a nawet poczekać aż odpowie — potwierdzi lub zaprzeczy. — Powiedz mi wprost. Jakie są twoje warunki. Kiedy to nie tak wystąpi, kiedy miałbym ci udzielić błogosławieństwa na porzucenie mnie? Wydawało mi się, że mi nie zależy, że mam to gdzieś. Czułem się przy tobie bezsilny. Ale to nieprawda. Zależy mi na rodzinie. Dlatego tu jestem. Dlatego chcę by przynajmniej jakoś było. — Znali się tak długo, jak mógłby po prostu pozwolić jej odejść, wymazać ją ze swojego życia? Mówiła to tak łatwo, jakby gotowa była dziś brać się i po prostu iść w siną dal. Dla niej to było za mało, nie chciała tak żyć. Może nie mógł jej się dziwić, on też nie chciał, ale nie widział innej możliwości, innej drogi i sposoby, by to zrobić. Sądził, że czas leczy rany, uzdrowi to, co się popsuło, ale teraz tego też już nie był pewien. Czuł się tak, jakby tę decyzję musieli podjąć tu i teraz.
Nie widziała wciąż tego, co próbował jej pokazać. Nie widziała jednej głównej, podstawowej różnicy.
— W porządku — przyjął jej wyjaśnienie, wzruszył ramionami. Nie miał co z nim zrobić, jak zaakceptować, miała prawo tego oczekiwać, tego żądać, tego pragnąć. — A wiesz na co ja czekam? — spytał, patrząc wciąż przed siebie, na staw. — Na dzień pełen żartów, śmiechu, radości z tego, że żyjemy i jesteśmy razem. Wygłupów, dowcipów z samych siebie nie doszukując się w tym przygany lub uszczypliwości. Na dzień przeżyty w ciszy bez zastanawiania się, czy wynika z tego, że ktoś zrobił coś źle lub na dzień przegadany bez sensu z rzeczami, których nawet nie myślimy, ale mówimy po to, by z siebie wyrzucić. Nawet na awanturę, w której nikt z sobie nie zrezygnuje i nie zamknie w sobie w połowie, a jeśli tak, to będzie ktoś, kto da radę to z powrotem otworzyć. — Na to chciał czekać, nie na pocałunki. Teraz już wiedział, że bywały różne, że smakowały inaczej, że mogły nieść ze sobą tak różne emocje. Ale uświadomił sobie, że tego mu nigdy nie brakowało, to zawsze było. Bardziej lub mniej, lepiej lub gorzej. A to wszystko, jak sądził, wymagało po prostu czasu.— Pocałunki, nawet te najbardziej żarliwe można tanio kupić w dokach — skwitował ze smutkiem; nie wiedział, czy mogły się różnić od tych, na które czekała ona. On chciał żeby go rozumiała i przestała patrzeć mu pod nogi każdego dnia, doszukiwać się w jego krokach złej woli prowadzącej do pomyłek, a zamiast tego zgodziła się poprowadzić go za rękę lub mylić się raz za razem, wspólnie, śmiejąc się przy tym, pijąc takie wino. Dlatego nie wiedział, czy dało się to cofnąć, czy żar, pociąg, pożądanie, które do sobie czuli nie przyćmiewało wszystkiego innego. — Chcesz tego? — spytał w końcu, spoglądając na nią. — Mogę ci to dać. Nie musisz o to prosić, możesz to mieć kiedy chcesz, jeśli chcesz — odparł i pochylił się w jej stronę, nad dzieckiem na jej kolanach, jedną dłonią ujmując ją pod brodę i pocałował ją tak, jak ona chwilę wcześniej jego, wpierw muskając jej wargi, po chwili pogłębiając pocałunek. Trwało to tylko chwilę, urwał, wciąż trzymając ją pod brodę. — Daj mi to, czego ja chcę w zamian — zażądał, patrząc jej głęboko w oczy. — Możesz? — Uniósł brwi wysoko, znał własną odpowiedź, ale nie zdradzał się z nią ani słowem ani gestem, czekając na to, co mu odpowie. Czy mogła mu to dać, tak jak tego potrzebował? Poczuł się urażony jej słowami. Nie dlatego, że miała rację, dlatego, że zakładała to bez konkretnego powodu. Mógł swoje życie spożytkować inaczej, mógł żyć dalej od chwili, gdy zrozumiał, że jako jedyny przeżył, zamiast tego żył w bańce pełnej wspomnień przez przeszło dwa lata, na dwa lata częściowo zapominając o tym ile miał lat. Poczuł się urażony, bo za swoją lojalność płacił chronicznym nieszczęściem, poczuciem beznadziei i bezsensu. Grymas niezadowolenia i rozczarowania ustąpiły, pozostawiając jego twarz bez wyrazu. I przez ułamek sekundy pomyślał, że naprawdę był tylko sumą myśli i cudzych opinii. Był tym za kogo mieli go inni. Był takim mężem, partnerem, przyjacielem i towarzyszem za jakiego miała go Eve i on nie był w stanie tego zmienić. Więc kiedy mówiono o nim źle, może trzeba było rzeczywiście dać dowody na to, że mieli rację. I po raz pierwszy poczuł ulgę na myśl, że w końcu ktoś miał jakąś rację co do niego. I przez chwilę żałował, że zamiast dostać po uszach za coś co w końcu słusznie mu można było zarzucić, zamiecie się sprawę pod dywan. Będą żyć jak dawniej. Udawać, że wszystko jest w porządku, byle nie pogarszać sprawy. Była tak zła, że gorsza być już nie mogła. Wolność, którą spożytkował tak, by niczego nie żałować, nie tracić żadnego dnia ani godziny. I w tej chwili pożałował, że nie wycisnął tego czasu jak cytryny, większość tego okresu poświęcając na dodatkowych godzinach w stajni, które miały udowodnić, że nie był takim leniem, na jakiego wypadł.
— Dlaczego mi to mówisz? — spytał, marszcząc brwi. — Co miałoby pójść nie tak? — spytał, zaczepnie, z niegasnącą irytacją. On mógł to wiedzieć, ale ona? Spojrzał na nią, nie wierząc, że nagle czytała z niego jak z otwartej księgi, znała jego wątpliwości, ich powody, bolączki, żale i tęsknoty. Od dawna tego nie potrafiła, co się zmieniło teraz, w dniu, w którym próbował jej na każdym kroku udowodnić, że mimo tego, czym pożegnał ją przed końcem świata chciał to naprawić. Chciał naprawić ich, zbudować to od nowa, kiedy wszystko opadnie, kiedy oswoją się znów ze sobą i otaczającą ich — dla niego zupełnie nową — rzeczywistością. Nie wiedział, co miałby jej odpowiedzieć bo zbyt dobrze zdawał sobie sprawę z konsekwencji prośby. Nie miał śmiałości jej powiedzieć, że nigdy by jej nie zostawił. Nigdy nie porzuciłby rodziny, bo dla niego obietnice były święte. Ta, którą jej złożył także; ta, która mówiła o tym, że będzie z nią po kres ich dni. Nie planował, nie mógł, nawet jeśli w ostatnich miesiącach bardzo tego chciał. A teraz prosiła go o zgodę, by mogła go opuścić, jeśli wnioski do których dojdzie będą jej nie na rękę. Jeśli nie poukłada się z tym, z czym się mierzył. Dziś nie mógł zarzucić jej absurdu, nie mógł oskarżyć ją o śmieszność ani wyrazić ogromnego zawodu. W sierpniu postąpił inaczej. Był gotów trwać w tym w byle jakim porządku, bo przysięgał. Ona widziała inną drogę, tę uznając za niemożliwą do zniesienia. A on nie mógł jej za to winić.
Nie wiedział czy był rozżalony, zły, czy przygnębiony. Nie wiedział, czy powinien jej przytaknąć, czy zaprzeczyć bo właśnie na to liczyła. Chciał przekonać siebie, że nie byłaby w stanie go dziś testować, sprawdzać jego reakcji i zachowań. Ale już nie był taki pewien.
— Wiele rzeczy się zmieniło, nie wiem, czy da się je zmienić z powrotem. Potrzebuję tego czasu, by zrozumieć jak będzie dalej, a nie co. — Bo wiedział, co, wiedział to nawet w sierpniu.l — Ale rozumiem, że tobie to nie odpowiada — zdawał się nie pytać, ale po chwili uniósł brwi i ośmielił się na nią spojrzeć, a nawet poczekać aż odpowie — potwierdzi lub zaprzeczy. — Powiedz mi wprost. Jakie są twoje warunki. Kiedy to nie tak wystąpi, kiedy miałbym ci udzielić błogosławieństwa na porzucenie mnie? Wydawało mi się, że mi nie zależy, że mam to gdzieś. Czułem się przy tobie bezsilny. Ale to nieprawda. Zależy mi na rodzinie. Dlatego tu jestem. Dlatego chcę by przynajmniej jakoś było. — Znali się tak długo, jak mógłby po prostu pozwolić jej odejść, wymazać ją ze swojego życia? Mówiła to tak łatwo, jakby gotowa była dziś brać się i po prostu iść w siną dal. Dla niej to było za mało, nie chciała tak żyć. Może nie mógł jej się dziwić, on też nie chciał, ale nie widział innej możliwości, innej drogi i sposoby, by to zrobić. Sądził, że czas leczy rany, uzdrowi to, co się popsuło, ale teraz tego też już nie był pewien. Czuł się tak, jakby tę decyzję musieli podjąć tu i teraz.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Patrzyła na niego, kiedy przyjął jej wyjaśnienie i kiedy jego ramiona poruszyły się lekko pod wpływem wzruszenia nimi. Tkwiła w bezruchu, z płytkim oddechem, który prawie ją dusił, jakby dostarczał za mało powietrza ciału trawionemu przez adrenalinę. Milczała, gdy padło pytanie, bo wiedziała, że nie oczekiwał od niej odpowiedzi, nie teraz i nie w tym momencie. Słuchała, każdego słowa, czując, jak ściska ją w żołądku. ...radości z tego, że żyjemy i jesteśmy razem. Mimowolnie pomyślała o tym, gdy ostatni raz żałowała, że żyje, że przeżyła każdy jeden raz, gdy już czuła oddech śmierci na karku. Skuliła nieco ramiona, ale nie powiedziała tego na głos, nie miała dziś odwagi zdradzić się z tym. Nie zrozumiałby jej, tego była bardziej niż pewna. Chciał cieszyć się z tego, że byli razem, chociaż sam od tak długiego czasu robił wszystko by być z daleka od niej. To, co mówił, było piękne i piękną stałoby się codziennością, ale nie widziała w tym realności. Nie tu i teraz, nie po wszystkim, co sobie powiedzieli. Czas miał to zmienić? Potrafiła stawiać wszystko na jedną kartę, podejmować ryzyko, ale to była tak wielka niewiadoma. Obawiała się tego, ale z drugiej strony nie miała już nic do stracenia. Nie wiedziała, co mogła powiedzieć mu w odpowiedzi. Czy w ogóle oczekiwał czegokolwiek od niej?
W sumie nie musiała, bo mówił dalej, a to, co wypowiedział, sprawiło, że wręcz ją zatkało. Zmrużyła lekko oczy, nie mogąc nad tym zapanować. Porównał właśnie jej pocałunki do tych, które mógł kupić od prostytutki? Ubodło ją to, trafiło w czułe miejsce. Sprawiło, że nawet ten sprzed chwili smakował już goryczą, nie niósł za sobą nic. Chciała go wymazać z pamięci, nie pamiętać.
- To takie proste.- odezwała się, spuszczając wzrok. Zamknęła oczy, ukryła ciemne tęczówki za zasłoną powiek, by w tej ciemności odnaleźć spokój i dość siły, aby łzy nie zaszkliły oczu.- Kupić sobie chwilę, trochę czułości.- otworzyła oczy, spoglądając znów na niego. Chciała powiedzieć, coś jeszcze, ale odpuściła. Nie było sensu rzucać pustymi oskarżeniami, nie ufała aż tak swemu przeczuciu.
Chciała zaprzeczyć, cofnąć się, ale nie zdążyła. Poczuła dotyk na brodzie i jego usta, które składały pocałunek na jej. Podobnym do tego, którym obdarzyła go sama. Wiedziała już, że nie smakowało to dobrze, nie sprawiało, że chciała porzucić rozsądek dla tych paru sekund. Dla ciepła, które rozchodziło się we wnętrznościach i ściskało je przyjemnie.- Nie chcę pocałunków, których pragnąć mam tylko ja.- wyszeptała, krzyżując z nim spojrzenie. To nie tak powinno wyglądać, nie tak miało. Nie chciał tego, więc wiedziała już, że nie sięgnie po to więcej, może nigdy. Własne pragnienia pozostawi w pustce, wypierając ich istnienie. Nie wiedziała ile tak wytrzyma, bo nigdy nie musiała tego sprawdzać.
Patrzyła, kiedy padło żądanie, aby dała coś w zamian. Czy mogła? Cóż, wiedziała już, że to wcale nie będzie w zamian. To będzie po prostu, coś, co da od siebie.
- Mogę... spróbuję.- odparła, nie od razu i nie na szybko. Nie miała pewności, by zapewnić go o tym i ot tak, uznać, że zwyczajnie tak będzie.- Tylko nie zostawiaj mnie z tym samej. Chcesz normalności, zwyczajności dnia, więc pokaż mi gdzie zacząć. Złap za rękę i pociągnij tam, gdzie powinnam się znaleźć, bym następnym razem wiedziała, gdzie powinnam być, a przed czym się wystrzegać. Zatrzymaj, gdy zacznę popełniać błędy i po prostu to powiedz. Powiedz... Eve przestań chrzanić i weź się ogarnij. Będę słuchać. To obopólna praca, by było lepiej.- sięgnęła do jego dłoni, którą trzymał ją za podbródek. Zamknęła palce na jego palcach, delikatnie i ostrożnie.- Tak, jak powiedziałam, dam ci czas, bez presji.- dodała, bo to zamierzała.
Widziała, jak coś zmienia się w jego spojrzeniu, jak spina się zauważalnie. Obserwując go, widać było wiele i pewnie tak samo dużo po niej samej. Zastanawiała się, czy tak słabo kryli emocje przed wszystkimi, czy to przed sobą, było im jakoś trudniej. Nie znała na to odpowiedzi, ale również nie chciała o to pytać. Szła za niepewnością i wątpliwościami, może za intuicją? Nie potrafiła tego określić, a jednak słowa, które padły, paść powinny. Były dla nich furtką, nawet jeśli ani jedna, ani druga strona nie zamierzała nią uciec.
- Bo wracamy do początku, tam, gdzie nie było za wiele. Nad nowym fundamentem relacji, którą chcemy budować.- właśnie dlatego mu to mówiła.- Chciałabym, aby ten fundament był silny i pewny, a jeżeli coś nim zachwieje po prostu, chcę wiedzieć. Myślisz, że damy sobie radę, gdyby runął ponownie? – spytała, bo miała swoją opinię, swoje zdanie, ale skoro obrali jego ścieżkę, to milczała.
- Zawsze się da, póki świat trwa, a my żyjemy... zawsze da się zmienić los i wrócić tam, gdzie było lepiej.- stwierdziła, a w głosie nie było ani grama wahania.- Dostroić życie do zmian, które w nas zaszły. Trzeba tylko spróbować, dając sobie szansę.- uśmiechnęła się nieśmiało i lekko wzruszyła ramionami. Bo dało się, wiedziała o tym, chociaż nie miała pojęcia skąd ta pewność.- Masz ten czas, Jimmy. Masz go dla siebie, masz go dla nas, jeżeli będziesz gotów.- ścisnęła nieco jego dłoń, którą ciągle miała zamkniętą między swoimi. Kciukiem lekko gładziła grzbiet jego dłoni.
Emocje się w niej mieszały, przelewały się w okropny sposób, aż przestawała panować nad tym, co czuje. To było straszne, ale próbowała to jakoś znieść.- Odpowiada.- padło jedynie, bo co więcej mogła mu powiedzieć.
- Warunki? – spojrzała na niego zdumiona i pokręciła powoli głową.- Nie dam ci warunków, sztywnej listy, której będziesz się trzymał krok po kroku. To tak nie działa, bo jeśli ją dostaniesz nie zmieni się nic.- odpowiedziała, bo najwyraźniej nie rozumiał. Więc inaczej. Puściła jego dłoń jedną ręką i pociągnęła go nieco bliżej siebie. Położyła jego dłoń na swoim sercu, czując, jak ten durny organ tłucze się w piersi. Sama zrobiła bliźniaczy ruch, opuszkami palców dotykając jego torsu tam, gdzie pod koszulą, skórą i żebrami było serce.- Czujesz? One biją tym samym rytmem. Tak samo wrażliwe i naznaczone bliznami, gdy pękały nie jeden raz przez nasze wzajemne decyzje. Jednak nadal biją. To, co zrani cię, rani też mnie. Bolą nas te same rzeczy, takie same decyzje, więc nie róbmy już ich sobie wzajemnie. Na tyle nas stać, prawda? - muskała opuszkami palców jego dłoń.
Patrzyła na niego, spod kurtyny rzęs.- Nie chcę cię porzucać, nie chcę odchodzić. Zależy mi na tobie, jak na człowieku, który jest częścią mojego życia, odkąd pamiętam. Z którym przechodziłam przez tak wiele pierwszych razów. Pierwsze ucieczki, pierwsze przygody, pierwsze zachody i wschody słońca, pierwsze skoki z klifów, pierwsze kąpiele w jeziorach i pierwsze szlabany w szkole.- puściła jego dłoń, pozwalając mu ją zabrać, jeżeli chciał. Tylko spokojny rytm serca, był najlepsza podpowiedzią, że nie kłamała.- Chcę nam tylko dać szansę, by ułożyć sobie rzeczywistość, gdy nie uda się wspólnie, gdy wrócimy do tych samych błędów albo i gorszych, których już sobie nie wybaczymy.- wyjaśniła. Przeniosła dłoń na jego policzek, musnęła opaloną skórę policzka i skroni, zanim odjęła dłoń od niego.- Rozumiesz? – spytała cicho.- Ale jeśli tego nie chcesz, dobrze. Zapomnijmy o tym, po prostu bądźmy i kształtujmy swój los, by niczego już nigdy nie żałować. Tylko to powiedz, że nie chcesz, bym miała pewność... bez domysłów.- nie musieli w to iść, nie dawać sobie szansy na inne życie, bez siebie.
- Przykro mi, że tak się przy mnie czułeś i przepraszam, że do tego doprowadziłam. Nie chcę już nigdy tego zrobić, popełnić takich błędów, które doprowadzą cię do takich odczuć.- dziś nie wiedziała, jak tego uniknąć i w którym momencie tak mocno przesadziła. Przed nimi były jednak tygodnie i miesiące pracy nad tym, by było inaczej.
W sumie nie musiała, bo mówił dalej, a to, co wypowiedział, sprawiło, że wręcz ją zatkało. Zmrużyła lekko oczy, nie mogąc nad tym zapanować. Porównał właśnie jej pocałunki do tych, które mógł kupić od prostytutki? Ubodło ją to, trafiło w czułe miejsce. Sprawiło, że nawet ten sprzed chwili smakował już goryczą, nie niósł za sobą nic. Chciała go wymazać z pamięci, nie pamiętać.
- To takie proste.- odezwała się, spuszczając wzrok. Zamknęła oczy, ukryła ciemne tęczówki za zasłoną powiek, by w tej ciemności odnaleźć spokój i dość siły, aby łzy nie zaszkliły oczu.- Kupić sobie chwilę, trochę czułości.- otworzyła oczy, spoglądając znów na niego. Chciała powiedzieć, coś jeszcze, ale odpuściła. Nie było sensu rzucać pustymi oskarżeniami, nie ufała aż tak swemu przeczuciu.
Chciała zaprzeczyć, cofnąć się, ale nie zdążyła. Poczuła dotyk na brodzie i jego usta, które składały pocałunek na jej. Podobnym do tego, którym obdarzyła go sama. Wiedziała już, że nie smakowało to dobrze, nie sprawiało, że chciała porzucić rozsądek dla tych paru sekund. Dla ciepła, które rozchodziło się we wnętrznościach i ściskało je przyjemnie.- Nie chcę pocałunków, których pragnąć mam tylko ja.- wyszeptała, krzyżując z nim spojrzenie. To nie tak powinno wyglądać, nie tak miało. Nie chciał tego, więc wiedziała już, że nie sięgnie po to więcej, może nigdy. Własne pragnienia pozostawi w pustce, wypierając ich istnienie. Nie wiedziała ile tak wytrzyma, bo nigdy nie musiała tego sprawdzać.
Patrzyła, kiedy padło żądanie, aby dała coś w zamian. Czy mogła? Cóż, wiedziała już, że to wcale nie będzie w zamian. To będzie po prostu, coś, co da od siebie.
- Mogę... spróbuję.- odparła, nie od razu i nie na szybko. Nie miała pewności, by zapewnić go o tym i ot tak, uznać, że zwyczajnie tak będzie.- Tylko nie zostawiaj mnie z tym samej. Chcesz normalności, zwyczajności dnia, więc pokaż mi gdzie zacząć. Złap za rękę i pociągnij tam, gdzie powinnam się znaleźć, bym następnym razem wiedziała, gdzie powinnam być, a przed czym się wystrzegać. Zatrzymaj, gdy zacznę popełniać błędy i po prostu to powiedz. Powiedz... Eve przestań chrzanić i weź się ogarnij. Będę słuchać. To obopólna praca, by było lepiej.- sięgnęła do jego dłoni, którą trzymał ją za podbródek. Zamknęła palce na jego palcach, delikatnie i ostrożnie.- Tak, jak powiedziałam, dam ci czas, bez presji.- dodała, bo to zamierzała.
Widziała, jak coś zmienia się w jego spojrzeniu, jak spina się zauważalnie. Obserwując go, widać było wiele i pewnie tak samo dużo po niej samej. Zastanawiała się, czy tak słabo kryli emocje przed wszystkimi, czy to przed sobą, było im jakoś trudniej. Nie znała na to odpowiedzi, ale również nie chciała o to pytać. Szła za niepewnością i wątpliwościami, może za intuicją? Nie potrafiła tego określić, a jednak słowa, które padły, paść powinny. Były dla nich furtką, nawet jeśli ani jedna, ani druga strona nie zamierzała nią uciec.
- Bo wracamy do początku, tam, gdzie nie było za wiele. Nad nowym fundamentem relacji, którą chcemy budować.- właśnie dlatego mu to mówiła.- Chciałabym, aby ten fundament był silny i pewny, a jeżeli coś nim zachwieje po prostu, chcę wiedzieć. Myślisz, że damy sobie radę, gdyby runął ponownie? – spytała, bo miała swoją opinię, swoje zdanie, ale skoro obrali jego ścieżkę, to milczała.
- Zawsze się da, póki świat trwa, a my żyjemy... zawsze da się zmienić los i wrócić tam, gdzie było lepiej.- stwierdziła, a w głosie nie było ani grama wahania.- Dostroić życie do zmian, które w nas zaszły. Trzeba tylko spróbować, dając sobie szansę.- uśmiechnęła się nieśmiało i lekko wzruszyła ramionami. Bo dało się, wiedziała o tym, chociaż nie miała pojęcia skąd ta pewność.- Masz ten czas, Jimmy. Masz go dla siebie, masz go dla nas, jeżeli będziesz gotów.- ścisnęła nieco jego dłoń, którą ciągle miała zamkniętą między swoimi. Kciukiem lekko gładziła grzbiet jego dłoni.
Emocje się w niej mieszały, przelewały się w okropny sposób, aż przestawała panować nad tym, co czuje. To było straszne, ale próbowała to jakoś znieść.- Odpowiada.- padło jedynie, bo co więcej mogła mu powiedzieć.
- Warunki? – spojrzała na niego zdumiona i pokręciła powoli głową.- Nie dam ci warunków, sztywnej listy, której będziesz się trzymał krok po kroku. To tak nie działa, bo jeśli ją dostaniesz nie zmieni się nic.- odpowiedziała, bo najwyraźniej nie rozumiał. Więc inaczej. Puściła jego dłoń jedną ręką i pociągnęła go nieco bliżej siebie. Położyła jego dłoń na swoim sercu, czując, jak ten durny organ tłucze się w piersi. Sama zrobiła bliźniaczy ruch, opuszkami palców dotykając jego torsu tam, gdzie pod koszulą, skórą i żebrami było serce.- Czujesz? One biją tym samym rytmem. Tak samo wrażliwe i naznaczone bliznami, gdy pękały nie jeden raz przez nasze wzajemne decyzje. Jednak nadal biją. To, co zrani cię, rani też mnie. Bolą nas te same rzeczy, takie same decyzje, więc nie róbmy już ich sobie wzajemnie. Na tyle nas stać, prawda? - muskała opuszkami palców jego dłoń.
Patrzyła na niego, spod kurtyny rzęs.- Nie chcę cię porzucać, nie chcę odchodzić. Zależy mi na tobie, jak na człowieku, który jest częścią mojego życia, odkąd pamiętam. Z którym przechodziłam przez tak wiele pierwszych razów. Pierwsze ucieczki, pierwsze przygody, pierwsze zachody i wschody słońca, pierwsze skoki z klifów, pierwsze kąpiele w jeziorach i pierwsze szlabany w szkole.- puściła jego dłoń, pozwalając mu ją zabrać, jeżeli chciał. Tylko spokojny rytm serca, był najlepsza podpowiedzią, że nie kłamała.- Chcę nam tylko dać szansę, by ułożyć sobie rzeczywistość, gdy nie uda się wspólnie, gdy wrócimy do tych samych błędów albo i gorszych, których już sobie nie wybaczymy.- wyjaśniła. Przeniosła dłoń na jego policzek, musnęła opaloną skórę policzka i skroni, zanim odjęła dłoń od niego.- Rozumiesz? – spytała cicho.- Ale jeśli tego nie chcesz, dobrze. Zapomnijmy o tym, po prostu bądźmy i kształtujmy swój los, by niczego już nigdy nie żałować. Tylko to powiedz, że nie chcesz, bym miała pewność... bez domysłów.- nie musieli w to iść, nie dawać sobie szansy na inne życie, bez siebie.
- Przykro mi, że tak się przy mnie czułeś i przepraszam, że do tego doprowadziłam. Nie chcę już nigdy tego zrobić, popełnić takich błędów, które doprowadzą cię do takich odczuć.- dziś nie wiedziała, jak tego uniknąć i w którym momencie tak mocno przesadziła. Przed nimi były jednak tygodnie i miesiące pracy nad tym, by było inaczej.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Gorzkie żale zalały go z siłą, której się nie spodziewał, uświadamiając mu, jak żałośnie musiał brzmieć dla niej, prosząc ją o tak ckliwe i miałkie rzeczy. Czy w życiu nie bywało odwrotnie? Czy to nie kobiety domagały się zrozumienia, czułości i intymności w chwilach całkowitej ciszy od swoich mężów łaknących spełnienia? Czy nie tęskniły za łączącą ich lub upragnioną więzią, nocami śniąc o czymś więcej niż tylko dusznych wieczorach i budzących dreszcze uniesieniach? Jak durnie, ckliwie, miałko się zachowywał? Czy był przy tym wciąż mężczyzną, czy nieświadomie i niechlubnie przejął kobiecą rolę? A może nigdy nie dorósł, był tylko dzieckiem, bardziej od kobiety potrzebując matczynej miłości, która wygnała ich w pogoń za lepszym życiem? Druzgocąca świadomość wywołała w nim falę rozbawienia, zażenowania samym sobą. Uniósł brwi i uśmiechnął się kwaśno, no tak, powiedział to już głośno — stało się. Nie czuł wstydu własnymi słowami; wstydził się za to, że tego się od niej domagał.
— Przepraszam, nie wiem, co to było — westchnął, nawiązując do własnych roszczeń, tanio się sprzedawał, wydawał się być prosty w obsłudze, a jednak był zawiedziony sam sobą. Żałosny — bo miał wszystko to, czego mógł potrzebować po wejściu w dorosłość; piękną i oddaną żonę, związek zbudowany na fundamentach dawnej przyjaźni. Dziś przy tym chwiejny, jak domek na kurzej łapce, mający zbyt mało punktów podparcia, by mógł przetrwać kolejne powodzie. Był tani, bo za obietnicę zrozumienia i poczucia bezpieczeństwa sprzedał się bez trudu, popadając w zupełne zatracenie; był tani bo zamiast przyjmując prawdę, którą mu dawała szukał wciąż baśniowej iluzji, w której mógłby się wygodnie umościć zamiast stawić czoła trudom codziennego życia. Popatrzył gdzieś w bok, na staw, zdając sobie sprawę, że jego słowa brzmiały jak żądanie opieki, a przecież to on był od tego, by jej ją zapewnić, jej siły zaś były przeznaczone dla dziecka leżącego przy nich. Nie był z siebie dumny. Wykazał się niezwykłą dojrzałością, brawo — słyszał we własnej głowie ironiczne oklaski zwiastujące zbliżanie się do dna. Jej słowa zinterpretował według własnych kategorii myśli i odczuć. Tak, to było proste. Pokiwał głową, nawet nie przypuszczając, że myślała przy tym o sobie; że jego słowa przyrównała do siebie. Czym były pocałunki pozbawione uczucia? Czym były słodkie pieszczoty na mieliźnie ludzkich pragnień? Wierzył, że pojmowała znacznie jego słów, właściwie odebrała ich istotę — podpowiedziały mu to jej kolejne słowa, nie chciała takich pocałunków, ale były tylko narzędziem, którego użył, by wyrazić to co naprawdę czuł i co naprawdę bał się jej powiedzieć. Popatrzył na nią, gdy przejęła stery dzisiejszej rozmowy, mówiąc w końcu więcej niż słuchając i myśląc — wykazując się przy tym znacznie większą dojrzałością niż on. Słuchał jej, czując, że byli już w tym miejscu — miejscu, w którym wskazywał jej błędy i próbował korygować, prowadzić ją za rękę — i w tym miejscu pełno było zarzutów, że zamiast ją akceptować podporządkowywał sobie. Dla niego kiedyś to była wspólna wędrówka. Podobnych wskazówek oczekiwał od niej, ale nigdy ich nie dostał, aż szala goryczy przelała się, niemalże topiąc ją w morzu roszczeń. Nie chciał tego powtórzyć. Nie chciał tego ani dla siebie ani dla niej.
— Tak — odpowiedział jej; to była obopólna praca. Nie widział, co przyniesie tym razem, gdy kolejny raz, znowu będą szli tą samą drogą. Kiedy tama pęknie, kiedy prowadzenie za rękę nieświadomie zmieni się w ciążące obojgu kajdany. Trzymała jego dłoń, zmieniając się w przewodniczkę po czekającej ich przemianie. Jej nagła zmiana go zaskoczyła, ale słuchał jej uważnie — przecież właśnie na to liczył.
— Nie sądzę — że uda im się uratować to wszystko, gdy znów się rozpadnie, choć nawet w ostatniej beznadziei i surowych, podłych postanowieniach końca lata trudno było mu myśleć o prawdziwym końcu. Bo wrzuconego przez nich klucza do wody nikt nie był w stanie już wyłowić, nawet oni sami. Wtedy było to marnym pocieszeniem, dziś stanowiło ponurą, choć stabilną wizję przyszłości. Chciał by to od nich zależało w jakich kolorach będzie się malować. By potrafili wyciągnąć ją z szarości. Popatrzył na ściskaną przez nią dłoń, na czule gładzący ją kciuk, a potem kiedy przyłożyła sobie do serca jego dłoń, mówiąc — piękniej niż zwykle — o tym, że biły jednym rytmem zaczynał pojmować, że się pomylił. Wiedział już, że nie biły tym samym rytmem od dawna, ona miała złudną nadzieję. Przez cały ten czas.
Słuchał jej uważnie, a gdy puściła jego dłoń, popatrzył na nią, powoli rozciągają palce. Zabrał ją od niej, rozluźnione palce były znakiem, by to uczynił, podciągnął więc nogi pod siebie, ramiona zawiesił na kolanach. Czy rozumiał?
— Rozumiem — odpowiedział jej, czując przyjemny dotyk na policzku. Powiódł za nim spojrzeniem, napotykając jej oczy. Myślał, że rozumie; wiedział, co chciała mu przekazać. Niełatwe, niezbyt przyjemne prawdy o konsekwencjach, choć brzmiały statecznie, jak słowa kogoś pogodzonego z własnym losem, życiem. Uleciała z niego frustracja, uleciała złość, poirytowanie. Powoli znikał też smutek. — I w porządku — zgodził się na jej prośbę, choć trudno było się doszukiwać w tym obietnicy. Nie chciał tego robić, nie wiedział, czy byłby w stanie dotrzymać już jakiegokolwiek słowa. Święte przysięgi sypały się w jego rękach, łamał je z łatwością jak przełamuje się suche gałązki — choć w głębi siebie wcale tego nie chciał; zdawało mu się, że opaczność nie pozwoli mu tego uczynić, a jednak wszystko leżało w jego rękach, nie losu. Tej jednej trzymał się kurczowo, jakby była ostatnią deską ratunku — tej o tym, że będą ze sobą do końca. I dlatego poczuł jakby wylała na niego kubeł zimnej wody; to też nie było już takie pewne.
Rozmowa była naznaczona goryczą, ale nie chciał, by zalała resztę dnia. Nie wiedział, co powiedzieć czy zrobić, by to zmienić — nie było ani właściwych żartów, nie było też tematów, które mogliby podjąć, by wzajemnie nie okazać sobie lekceważenia po tak ciężkich słowach. Włosy zdążyły mu już wyschnąć po kąpieli, ale koszula była wilgotna, podobnie jak spodnie. Ratunkiem dla obojga okazali się przyjaciele, którzy nieszczególnie kryli się ze swoją obecnością. Obrócił głowę w tamtym kierunku, dostrzegając powoli przedzierające się kolory przez zieleń lasu.
— W porządku? — Obrócił się do Eve, z troską upewniając, że jest na to gotowa, nie potrzebuje chwili.
— Przepraszam, nie wiem, co to było — westchnął, nawiązując do własnych roszczeń, tanio się sprzedawał, wydawał się być prosty w obsłudze, a jednak był zawiedziony sam sobą. Żałosny — bo miał wszystko to, czego mógł potrzebować po wejściu w dorosłość; piękną i oddaną żonę, związek zbudowany na fundamentach dawnej przyjaźni. Dziś przy tym chwiejny, jak domek na kurzej łapce, mający zbyt mało punktów podparcia, by mógł przetrwać kolejne powodzie. Był tani, bo za obietnicę zrozumienia i poczucia bezpieczeństwa sprzedał się bez trudu, popadając w zupełne zatracenie; był tani bo zamiast przyjmując prawdę, którą mu dawała szukał wciąż baśniowej iluzji, w której mógłby się wygodnie umościć zamiast stawić czoła trudom codziennego życia. Popatrzył gdzieś w bok, na staw, zdając sobie sprawę, że jego słowa brzmiały jak żądanie opieki, a przecież to on był od tego, by jej ją zapewnić, jej siły zaś były przeznaczone dla dziecka leżącego przy nich. Nie był z siebie dumny. Wykazał się niezwykłą dojrzałością, brawo — słyszał we własnej głowie ironiczne oklaski zwiastujące zbliżanie się do dna. Jej słowa zinterpretował według własnych kategorii myśli i odczuć. Tak, to było proste. Pokiwał głową, nawet nie przypuszczając, że myślała przy tym o sobie; że jego słowa przyrównała do siebie. Czym były pocałunki pozbawione uczucia? Czym były słodkie pieszczoty na mieliźnie ludzkich pragnień? Wierzył, że pojmowała znacznie jego słów, właściwie odebrała ich istotę — podpowiedziały mu to jej kolejne słowa, nie chciała takich pocałunków, ale były tylko narzędziem, którego użył, by wyrazić to co naprawdę czuł i co naprawdę bał się jej powiedzieć. Popatrzył na nią, gdy przejęła stery dzisiejszej rozmowy, mówiąc w końcu więcej niż słuchając i myśląc — wykazując się przy tym znacznie większą dojrzałością niż on. Słuchał jej, czując, że byli już w tym miejscu — miejscu, w którym wskazywał jej błędy i próbował korygować, prowadzić ją za rękę — i w tym miejscu pełno było zarzutów, że zamiast ją akceptować podporządkowywał sobie. Dla niego kiedyś to była wspólna wędrówka. Podobnych wskazówek oczekiwał od niej, ale nigdy ich nie dostał, aż szala goryczy przelała się, niemalże topiąc ją w morzu roszczeń. Nie chciał tego powtórzyć. Nie chciał tego ani dla siebie ani dla niej.
— Tak — odpowiedział jej; to była obopólna praca. Nie widział, co przyniesie tym razem, gdy kolejny raz, znowu będą szli tą samą drogą. Kiedy tama pęknie, kiedy prowadzenie za rękę nieświadomie zmieni się w ciążące obojgu kajdany. Trzymała jego dłoń, zmieniając się w przewodniczkę po czekającej ich przemianie. Jej nagła zmiana go zaskoczyła, ale słuchał jej uważnie — przecież właśnie na to liczył.
— Nie sądzę — że uda im się uratować to wszystko, gdy znów się rozpadnie, choć nawet w ostatniej beznadziei i surowych, podłych postanowieniach końca lata trudno było mu myśleć o prawdziwym końcu. Bo wrzuconego przez nich klucza do wody nikt nie był w stanie już wyłowić, nawet oni sami. Wtedy było to marnym pocieszeniem, dziś stanowiło ponurą, choć stabilną wizję przyszłości. Chciał by to od nich zależało w jakich kolorach będzie się malować. By potrafili wyciągnąć ją z szarości. Popatrzył na ściskaną przez nią dłoń, na czule gładzący ją kciuk, a potem kiedy przyłożyła sobie do serca jego dłoń, mówiąc — piękniej niż zwykle — o tym, że biły jednym rytmem zaczynał pojmować, że się pomylił. Wiedział już, że nie biły tym samym rytmem od dawna, ona miała złudną nadzieję. Przez cały ten czas.
Słuchał jej uważnie, a gdy puściła jego dłoń, popatrzył na nią, powoli rozciągają palce. Zabrał ją od niej, rozluźnione palce były znakiem, by to uczynił, podciągnął więc nogi pod siebie, ramiona zawiesił na kolanach. Czy rozumiał?
— Rozumiem — odpowiedział jej, czując przyjemny dotyk na policzku. Powiódł za nim spojrzeniem, napotykając jej oczy. Myślał, że rozumie; wiedział, co chciała mu przekazać. Niełatwe, niezbyt przyjemne prawdy o konsekwencjach, choć brzmiały statecznie, jak słowa kogoś pogodzonego z własnym losem, życiem. Uleciała z niego frustracja, uleciała złość, poirytowanie. Powoli znikał też smutek. — I w porządku — zgodził się na jej prośbę, choć trudno było się doszukiwać w tym obietnicy. Nie chciał tego robić, nie wiedział, czy byłby w stanie dotrzymać już jakiegokolwiek słowa. Święte przysięgi sypały się w jego rękach, łamał je z łatwością jak przełamuje się suche gałązki — choć w głębi siebie wcale tego nie chciał; zdawało mu się, że opaczność nie pozwoli mu tego uczynić, a jednak wszystko leżało w jego rękach, nie losu. Tej jednej trzymał się kurczowo, jakby była ostatnią deską ratunku — tej o tym, że będą ze sobą do końca. I dlatego poczuł jakby wylała na niego kubeł zimnej wody; to też nie było już takie pewne.
Rozmowa była naznaczona goryczą, ale nie chciał, by zalała resztę dnia. Nie wiedział, co powiedzieć czy zrobić, by to zmienić — nie było ani właściwych żartów, nie było też tematów, które mogliby podjąć, by wzajemnie nie okazać sobie lekceważenia po tak ciężkich słowach. Włosy zdążyły mu już wyschnąć po kąpieli, ale koszula była wilgotna, podobnie jak spodnie. Ratunkiem dla obojga okazali się przyjaciele, którzy nieszczególnie kryli się ze swoją obecnością. Obrócił głowę w tamtym kierunku, dostrzegając powoli przedzierające się kolory przez zieleń lasu.
— W porządku? — Obrócił się do Eve, z troską upewniając, że jest na to gotowa, nie potrzebuje chwili.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Widziała uśmiech, który pojawił się na jego ustach, brzydki, jakiś taki zbliżony do grymasu. Nie rozumiała tego, póki się nie odezwał i nie przeprosił. Otworzyła szerzej oczy, zaskoczona tym, co mówił. Milczała przez chwilę, obserwując go tylko, skacząc wzrokiem po jego twarzy. Jakie wnioski musiały stworzyć się w jego głowie, że przepraszał.
- Uczucia i emocje, pragnienia.- odparła w reakcji na jego słowa. Tym było to, co mówił wcześniej i z czego teraz próbował się pokracznie wycofać.- Nie przepraszaj za to.- poprosiła, próbując brzmieć miękko i łagodnie.- Masz do tego prawo, a ja nie jestem ci wrogiem ani przeciwnikiem. Nie ocenię cię źle, bo masz w sobie więcej, niż jesteś gotów pokazać. Chcę cię takiego widzieć, Jamie, bo dla mnie to nie jest słabość.- mówiła cicho, jakby ktokolwiek mógł ich usłyszeć. Wiedziała, że zawsze bał się słabości i jej nie akceptował, walczył z tym zaciekle.- To prawda, szczerość i to po prostu Ty. Jesteś bardziej męski, będąc szczerym sobą, niż próbując spełniać wymagania świata. Wymagań, których ja nie chcę stawiać przed tobą już nigdy więcej- tak go widziała, takiego go wolała od zawsze.- Powtarzałam ci to już kilka razy i powtórzę dziś raz jeszcze, bo może w końcu uwierzysz. Nie musisz dźwigać wszystkiego sam, brać na barki całego ciężaru rzeczywistości. Jestem z tobą i przy tobie, będę nadal. Zacznij w to wierzyć, bo mogę ci pomóc, odciążyć.- nie zamierzała już pozwalać sobie na słabość, taką przy której potrzebowała jego wsparcia. Chciała wrócić do tego, jak radziła sobie przez dwa lata, dźwigać się z kolan i iść dalej. Być dla Jamesa wsparciem, a nie ciężarem, który karze mu walczyć ze wszystkim, bo jest mężczyzną.
Przechyliła delikatnie głowę, ale widząc, że nie patrzył na nią, sama spuściła wzrok z jego twarzy, by odjąć mu dyskomfortu. Znała go pod tym względem i to nigdy nie było dla niego łatwe. Ciemne tęczówki zawiesiła, gdzieś na wysokości jego obojczyka.
- Chciałabym, aby kiedyś nastał dzień w którym nie będziesz z tym walczył i bał się, pokazać ile masz w sobie. Byś nie bał się pokazać tego mi, nawet tylko w zaciszu domu.- kącik jej ust drgnął delikatnie.- Pytałeś mnie o marzenie.- przypomniała sobie o tym, jak i swoją odpowiedź wtedy. Dziś była inna.- To jest właśnie moje marzenie, które będę powtarzać przed snem i pod gwiazdami mknącymi wysoko na niebie.- zdradziła lekko i szczerze. Mówiło się, że takie marzenia już się nie spełniają, ale nie wierzyła w to.
Patrzyła znów na jego twarz, kiedy potwierdził, że była to wspólna praca, która mieli włożyć w to małżeństwo. Chciała, by przyszłość była znów barwna dla nich, niosła za sobą coś dobrego, a nie surową konieczność przeżycia dla córki. Wiedziała, że nie dźwignie tego w ten sposób, zderzając się już teraz z momentami, gdy żałowała, że żyje. Im więcej ich było, tym bardziej zastanawiała się, kiedy przekroczy granicę, wykona ostatni krok, a później nie będzie nic. Rodzina ją przed tym powstrzymywała i powstrzyma nadal, On mógł to zrobić, chociaż nie miał o tym nawet pojęcia. Dziś nie czuła się gotowa, by ten temat wypłynął, pogarszając tylko atmosferę.
Na moment zacisnęła usta w wąską kresę, gdy podzielił jej wątpliwość. To była ich ostatnia szansa, więcej żadne nie zdzierży i nie wytrzyma. Potopią się w bezsensowności walki albo skrzywdzą siebie wzajemnie, aż zwycięsko wyjdzie z tego tylko jedna strona. Wątpiła, by istniała inna możliwość, nie z tymi emocjami i skazami, zniszczeniami, które sami na siebie sprowadzili.
Patrzyła z nadzieją, gdy przyznał, że ją rozumiał. Miała taką nadzieję, liczyła na to bardziej, niż na cokolwiek innego w ostatnim czasie. Pochyliła lekko głowę, wbijając wzrok we własne dłonie, gdy przystał na wszystko. Potrzebowała tego, szansy, którą jej da... jeśli rzeczywistość ich przerośnie. Wolności, możliwości zdecydowania, co dalej. Może wzięcia całości odpowiedzialności za siebie i małą na własne barki. Nie wiedziała, nie miała pojęcia, jakiego wyboru dokonałaby. Chciała jednak mieć tę szansę.
Odwróciła głowę, wiodąc wzrokiem za jego spojrzeniem. Patrzyła na wyłaniające się sylwetki, czując, jak ściska ją we wnętrznościach, jak niepokój zaczynał płynąć wraz z krwią w żyłach. Wzięła głębszy oddech i wróciła spojrzeniem do Jamesa. Troska w jego oczach i głosie, sprawiły, że uśmiechnęła się łagodnie, poruszona tym i uspokojona.- Jest w porządku.- odpowiedziała, a jej dłoń wróciła na moment do jego dłoni.- A ty? – spytała szeptem.
| zt2
- Uczucia i emocje, pragnienia.- odparła w reakcji na jego słowa. Tym było to, co mówił wcześniej i z czego teraz próbował się pokracznie wycofać.- Nie przepraszaj za to.- poprosiła, próbując brzmieć miękko i łagodnie.- Masz do tego prawo, a ja nie jestem ci wrogiem ani przeciwnikiem. Nie ocenię cię źle, bo masz w sobie więcej, niż jesteś gotów pokazać. Chcę cię takiego widzieć, Jamie, bo dla mnie to nie jest słabość.- mówiła cicho, jakby ktokolwiek mógł ich usłyszeć. Wiedziała, że zawsze bał się słabości i jej nie akceptował, walczył z tym zaciekle.- To prawda, szczerość i to po prostu Ty. Jesteś bardziej męski, będąc szczerym sobą, niż próbując spełniać wymagania świata. Wymagań, których ja nie chcę stawiać przed tobą już nigdy więcej- tak go widziała, takiego go wolała od zawsze.- Powtarzałam ci to już kilka razy i powtórzę dziś raz jeszcze, bo może w końcu uwierzysz. Nie musisz dźwigać wszystkiego sam, brać na barki całego ciężaru rzeczywistości. Jestem z tobą i przy tobie, będę nadal. Zacznij w to wierzyć, bo mogę ci pomóc, odciążyć.- nie zamierzała już pozwalać sobie na słabość, taką przy której potrzebowała jego wsparcia. Chciała wrócić do tego, jak radziła sobie przez dwa lata, dźwigać się z kolan i iść dalej. Być dla Jamesa wsparciem, a nie ciężarem, który karze mu walczyć ze wszystkim, bo jest mężczyzną.
Przechyliła delikatnie głowę, ale widząc, że nie patrzył na nią, sama spuściła wzrok z jego twarzy, by odjąć mu dyskomfortu. Znała go pod tym względem i to nigdy nie było dla niego łatwe. Ciemne tęczówki zawiesiła, gdzieś na wysokości jego obojczyka.
- Chciałabym, aby kiedyś nastał dzień w którym nie będziesz z tym walczył i bał się, pokazać ile masz w sobie. Byś nie bał się pokazać tego mi, nawet tylko w zaciszu domu.- kącik jej ust drgnął delikatnie.- Pytałeś mnie o marzenie.- przypomniała sobie o tym, jak i swoją odpowiedź wtedy. Dziś była inna.- To jest właśnie moje marzenie, które będę powtarzać przed snem i pod gwiazdami mknącymi wysoko na niebie.- zdradziła lekko i szczerze. Mówiło się, że takie marzenia już się nie spełniają, ale nie wierzyła w to.
Patrzyła znów na jego twarz, kiedy potwierdził, że była to wspólna praca, która mieli włożyć w to małżeństwo. Chciała, by przyszłość była znów barwna dla nich, niosła za sobą coś dobrego, a nie surową konieczność przeżycia dla córki. Wiedziała, że nie dźwignie tego w ten sposób, zderzając się już teraz z momentami, gdy żałowała, że żyje. Im więcej ich było, tym bardziej zastanawiała się, kiedy przekroczy granicę, wykona ostatni krok, a później nie będzie nic. Rodzina ją przed tym powstrzymywała i powstrzyma nadal, On mógł to zrobić, chociaż nie miał o tym nawet pojęcia. Dziś nie czuła się gotowa, by ten temat wypłynął, pogarszając tylko atmosferę.
Na moment zacisnęła usta w wąską kresę, gdy podzielił jej wątpliwość. To była ich ostatnia szansa, więcej żadne nie zdzierży i nie wytrzyma. Potopią się w bezsensowności walki albo skrzywdzą siebie wzajemnie, aż zwycięsko wyjdzie z tego tylko jedna strona. Wątpiła, by istniała inna możliwość, nie z tymi emocjami i skazami, zniszczeniami, które sami na siebie sprowadzili.
Patrzyła z nadzieją, gdy przyznał, że ją rozumiał. Miała taką nadzieję, liczyła na to bardziej, niż na cokolwiek innego w ostatnim czasie. Pochyliła lekko głowę, wbijając wzrok we własne dłonie, gdy przystał na wszystko. Potrzebowała tego, szansy, którą jej da... jeśli rzeczywistość ich przerośnie. Wolności, możliwości zdecydowania, co dalej. Może wzięcia całości odpowiedzialności za siebie i małą na własne barki. Nie wiedziała, nie miała pojęcia, jakiego wyboru dokonałaby. Chciała jednak mieć tę szansę.
Odwróciła głowę, wiodąc wzrokiem za jego spojrzeniem. Patrzyła na wyłaniające się sylwetki, czując, jak ściska ją we wnętrznościach, jak niepokój zaczynał płynąć wraz z krwią w żyłach. Wzięła głębszy oddech i wróciła spojrzeniem do Jamesa. Troska w jego oczach i głosie, sprawiły, że uśmiechnęła się łagodnie, poruszona tym i uspokojona.- Jest w porządku.- odpowiedziała, a jej dłoń wróciła na moment do jego dłoni.- A ty? – spytała szeptem.
| zt2
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
| 22.08?
Minął już przeszło tydzień od tragicznych zdarzeń z tamtej okropnej nocy. Maisie powoli przyzwyczajała się do swojego nowego, samotnego życia. Już bez babci, bez domu, za jedyną jego namiastkę mając wynajmowany pokój w Menażerii Woolmanów. Samotność miała gorzki smak i to pomimo tego, że wczesna utrata mamy, a dwa lata temu taty, trochę ją już zahartowała. Babcia była wtedy stałym punktem w jej życiu, wytrwałą i ciepłą pocieszycielką, opoką na której mogła się wesprzeć, a teraz zabrakło i jej. I tym sposobem Maisie musiała radzić sobie sama, choć pierwsze dni były trudne, szczególnie emocjonalnie, kiedy dręczyły ją koszmary i kiedy budziła się z krzykiem, a wokół siebie widziała obce otoczenie. Dlatego też nie od razu zdobyła się na to, żeby do kogoś napisać, w pierwsze dni głównie siedziała w swoim pokoju i nawet jadła niewiele, i wychodziła głównie wtedy, kiedy szła podpytać pani Woolman, czy są jakieś ubrania, które może zacerować żeby zająć czymś ręce i myśli, i przy okazji mieć za co opłacić swoje lokum, bo wyglądało na to, że zostanie tutaj długo. Jej dom przestał istnieć, a na mieszkanie samodzielnie nie byłoby jej stać, zresztą dla niezamężnej osiemnastoletniej panny byłoby to niestosowne. Później jednak uświadomiła sobie, że przecież musi się dowiedzieć, jak to wszystko przeżyli jej znajomi. Powinna była wysłać sowę z listami już dużo wcześniej, ale w pierwszych dniach sama była w ciężkim szoku po tym wszystkim, i zdawała sobie sprawę, że nie jest to odpowiedni czas na spotkania towarzyskie. Nie czuła się wówczas na siłach, żeby gdziekolwiek się wyprawiać, a i inni pewnie też mieli własne problemy.
Do Doliny Godryka na szczęście nie miała daleko, mogła więc wskoczyć na miotłę i po prostu polecieć. Teleportacja byłaby szybsza, ale latanie odprężało znacznie lepiej, zresztą, nie musiała się przecież nigdzie śpieszyć. Dołujące były tylko widoki rozciągające się poniżej, więc wolała nie patrzeć w dół jak nie musiała. Nie takie krajobrazy chciała pod sobą oglądać, nie do takich przywykła.
Wylądowała nieopodal leśnego stawu. Latem zwykle było tu więcej ludzi, teraz nie widziała w pobliżu nikogo. Miała nadzieję, że Elaine niedługo przyjdzie i ją tu odnajdzie. Spotykały się tutaj nie raz, kontynuując zawartą w szkole znajomość nawet po tym, jak zmuszona była przerwać naukę przedwcześnie.
Przysiadła na jakimś zwalonym pniu, uprzednio upewniając się, czy jest stabilny i bezpieczny, i wsparła łokcie na kolanach. Długi warkocz spoczywał na jej chudych plecach odzianych w skromną sukienkę. Czekała.
Minął już przeszło tydzień od tragicznych zdarzeń z tamtej okropnej nocy. Maisie powoli przyzwyczajała się do swojego nowego, samotnego życia. Już bez babci, bez domu, za jedyną jego namiastkę mając wynajmowany pokój w Menażerii Woolmanów. Samotność miała gorzki smak i to pomimo tego, że wczesna utrata mamy, a dwa lata temu taty, trochę ją już zahartowała. Babcia była wtedy stałym punktem w jej życiu, wytrwałą i ciepłą pocieszycielką, opoką na której mogła się wesprzeć, a teraz zabrakło i jej. I tym sposobem Maisie musiała radzić sobie sama, choć pierwsze dni były trudne, szczególnie emocjonalnie, kiedy dręczyły ją koszmary i kiedy budziła się z krzykiem, a wokół siebie widziała obce otoczenie. Dlatego też nie od razu zdobyła się na to, żeby do kogoś napisać, w pierwsze dni głównie siedziała w swoim pokoju i nawet jadła niewiele, i wychodziła głównie wtedy, kiedy szła podpytać pani Woolman, czy są jakieś ubrania, które może zacerować żeby zająć czymś ręce i myśli, i przy okazji mieć za co opłacić swoje lokum, bo wyglądało na to, że zostanie tutaj długo. Jej dom przestał istnieć, a na mieszkanie samodzielnie nie byłoby jej stać, zresztą dla niezamężnej osiemnastoletniej panny byłoby to niestosowne. Później jednak uświadomiła sobie, że przecież musi się dowiedzieć, jak to wszystko przeżyli jej znajomi. Powinna była wysłać sowę z listami już dużo wcześniej, ale w pierwszych dniach sama była w ciężkim szoku po tym wszystkim, i zdawała sobie sprawę, że nie jest to odpowiedni czas na spotkania towarzyskie. Nie czuła się wówczas na siłach, żeby gdziekolwiek się wyprawiać, a i inni pewnie też mieli własne problemy.
Do Doliny Godryka na szczęście nie miała daleko, mogła więc wskoczyć na miotłę i po prostu polecieć. Teleportacja byłaby szybsza, ale latanie odprężało znacznie lepiej, zresztą, nie musiała się przecież nigdzie śpieszyć. Dołujące były tylko widoki rozciągające się poniżej, więc wolała nie patrzeć w dół jak nie musiała. Nie takie krajobrazy chciała pod sobą oglądać, nie do takich przywykła.
Wylądowała nieopodal leśnego stawu. Latem zwykle było tu więcej ludzi, teraz nie widziała w pobliżu nikogo. Miała nadzieję, że Elaine niedługo przyjdzie i ją tu odnajdzie. Spotykały się tutaj nie raz, kontynuując zawartą w szkole znajomość nawet po tym, jak zmuszona była przerwać naukę przedwcześnie.
Przysiadła na jakimś zwalonym pniu, uprzednio upewniając się, czy jest stabilny i bezpieczny, i wsparła łokcie na kolanach. Długi warkocz spoczywał na jej chudych plecach odzianych w skromną sukienkę. Czekała.
Maisie Moore
Zawód : początkująca krawcowa
Wiek : 18
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
"So what am I to do with all those hopes
Life seems so very frightening"
Life seems so very frightening"
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 11 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
| 22.08.1958
Okres ostatnich dni okazał się jednym z trudniejszych. Co prawda domostwo Potterów samo w sobie nie ucierpiało, jednak wpływ katastrofy żywiołowej odbił się na wszystkich mieszkańcach Doliny. Jeden z mniejszych meteorów zniszczył połowę domu sąsiadów, a druga spłonęła. Inny spadł w okolicy lasu, który zajął się ogniem i wypłoszył zwierzęta do miasteczka. O ile sam ogień udało się opanować i nie doprowadzić do jeszcze większej tragedii, tak problem ze zwierzętami pozostał. Wchodziły ludziom do domów, grzebały w śmietnikach, rozrzucały przedmioty po całym terenie, a im więcej się na nie zwracało uwagi, tym było gorzej. Posiadając swój dar rozmowy ze zwierzętami byłam w stanie niektóre z nich uspokoić. Lisy czy psy nie stanowiły dla mnie problemu, ale z wilkami miałam już problem. Jeden z nich nawet nie za bardzo chciał mnie słuchać, po prostu rzucił się na mnie z mordem w oczach, tak jakby coś go opętało. Za wcześnie było, aby móc powiedzieć, czy to jedynie wpływ strachu i gniewu, czy też wraz z meteorem przybyło do nas coś złego.
Jednym z niewiele pozytywów, o ile można to tak w ogóle nazwać, było zdobycie nowego "podopiecznego". Mały lisek niemalże wpadł mi w ramiona podczas ucieczki i długo tam siedział, kuląc się ze strachu. Od tamtej pory chodził za mną krok w krok, nazywając mnie swoją mamą. Wiedziałam, że ten stan rzeczy nie może długo trwać i będę mu musiała znaleźć inną lisią rodzinę, jednak był na tyle uroczy, że pozwoliłam go sobie przytrzymać przez kilka dni. Wraz z nim zjawiłam się nad leśnym stawem, obszarem położonym na uboczu Doliny i na szczęście w miarę oszczędzonym. Było to jedno z moich ulubionych miejsc, gdzie jako dziecko spędziłam wiele godzin na zabawie. Podzieliłam się z nim z Maisie, którą zawsze tu zapraszałam, kiedy działo się coś złego. Kochałam moim rodziców, ale pewne kwestie wolałam zachować tylko dla naszych uszu.
- Hej! - przywitałam się już z oddali, kiedy zobaczyłam sylwetkę dziewczyny. Byłam ubrana w niebieską sukienkę ze śladami po dymie. Starałam się ją wyprać w rzece, ale niezależnie ile tarłam to ślad wciąż pozostawał. Przynajmniej nie śmierdziała już spalenizną. Przez ramię miałam przerzuconą torbę, a na nogach miałam skórzane buty. Podniosłam rękę i nią pomachałam, przywołując na usta promienny uśmiech. Lisek dzielnie dreptał obok mojej nogi i mruczał pod nosem coś w stylu "daleko jeszcze?". Gdy podeszłam blisko Maisie, bez pytania objęłam ją swoimi rękami i mocno przytuliłam. Przystawiłam głowę do jej głowy i przymknęłam na chwilę oczy, nabierając przy tym nieco głębszego powietrza. Miałam nadzieję, że moja różana perfuma zbytnio nie zaatakuje nosa koleżanki. - Jak się czujesz? Jesteś głodna? - zapytałam, cofając głowę i nieco rozluźniając swój chwyt, abym mogła spojrzeć w oczy rozmówczyni. Do torby spakowałam nieco jedzenia, które mama pozwoliła mi zabrać. Całe szczęście na podstawowe produkty wciąż nas było stać, a te kilka galeonów, które zarabiałam w pracy też nieco odciążało moich rodziców.
Okres ostatnich dni okazał się jednym z trudniejszych. Co prawda domostwo Potterów samo w sobie nie ucierpiało, jednak wpływ katastrofy żywiołowej odbił się na wszystkich mieszkańcach Doliny. Jeden z mniejszych meteorów zniszczył połowę domu sąsiadów, a druga spłonęła. Inny spadł w okolicy lasu, który zajął się ogniem i wypłoszył zwierzęta do miasteczka. O ile sam ogień udało się opanować i nie doprowadzić do jeszcze większej tragedii, tak problem ze zwierzętami pozostał. Wchodziły ludziom do domów, grzebały w śmietnikach, rozrzucały przedmioty po całym terenie, a im więcej się na nie zwracało uwagi, tym było gorzej. Posiadając swój dar rozmowy ze zwierzętami byłam w stanie niektóre z nich uspokoić. Lisy czy psy nie stanowiły dla mnie problemu, ale z wilkami miałam już problem. Jeden z nich nawet nie za bardzo chciał mnie słuchać, po prostu rzucił się na mnie z mordem w oczach, tak jakby coś go opętało. Za wcześnie było, aby móc powiedzieć, czy to jedynie wpływ strachu i gniewu, czy też wraz z meteorem przybyło do nas coś złego.
Jednym z niewiele pozytywów, o ile można to tak w ogóle nazwać, było zdobycie nowego "podopiecznego". Mały lisek niemalże wpadł mi w ramiona podczas ucieczki i długo tam siedział, kuląc się ze strachu. Od tamtej pory chodził za mną krok w krok, nazywając mnie swoją mamą. Wiedziałam, że ten stan rzeczy nie może długo trwać i będę mu musiała znaleźć inną lisią rodzinę, jednak był na tyle uroczy, że pozwoliłam go sobie przytrzymać przez kilka dni. Wraz z nim zjawiłam się nad leśnym stawem, obszarem położonym na uboczu Doliny i na szczęście w miarę oszczędzonym. Było to jedno z moich ulubionych miejsc, gdzie jako dziecko spędziłam wiele godzin na zabawie. Podzieliłam się z nim z Maisie, którą zawsze tu zapraszałam, kiedy działo się coś złego. Kochałam moim rodziców, ale pewne kwestie wolałam zachować tylko dla naszych uszu.
- Hej! - przywitałam się już z oddali, kiedy zobaczyłam sylwetkę dziewczyny. Byłam ubrana w niebieską sukienkę ze śladami po dymie. Starałam się ją wyprać w rzece, ale niezależnie ile tarłam to ślad wciąż pozostawał. Przynajmniej nie śmierdziała już spalenizną. Przez ramię miałam przerzuconą torbę, a na nogach miałam skórzane buty. Podniosłam rękę i nią pomachałam, przywołując na usta promienny uśmiech. Lisek dzielnie dreptał obok mojej nogi i mruczał pod nosem coś w stylu "daleko jeszcze?". Gdy podeszłam blisko Maisie, bez pytania objęłam ją swoimi rękami i mocno przytuliłam. Przystawiłam głowę do jej głowy i przymknęłam na chwilę oczy, nabierając przy tym nieco głębszego powietrza. Miałam nadzieję, że moja różana perfuma zbytnio nie zaatakuje nosa koleżanki. - Jak się czujesz? Jesteś głodna? - zapytałam, cofając głowę i nieco rozluźniając swój chwyt, abym mogła spojrzeć w oczy rozmówczyni. Do torby spakowałam nieco jedzenia, które mama pozwoliła mi zabrać. Całe szczęście na podstawowe produkty wciąż nas było stać, a te kilka galeonów, które zarabiałam w pracy też nieco odciążało moich rodziców.
Maisie nigdy, nawet w najczarniejszych myślach, nie przypuszczałaby, że kometa, która od tygodni złowrogo jaśniała na niebie, przyniesie ze sobą tak wielki ogrom nieszczęść. Choć początkowo myślała, że ucierpiała tylko Kornwalia, to wkrótce okazało się, że fragmenty ciała niebieskiego spadły na terenie całego kraju, a jej babcia była tylko jedną z wielu ofiar. Bezimienną, bo ledwie charłaczką, która nikogo dziś nie obchodziła, i która najpewniej miała pozostać tylko w pamięci Maisie. Panna Moore zamierzała czule pielęgnować wspomnienia związane z nią, babcia zawsze była jej bardzo bliska i zastępowała jej matkę, odkąd ta zmarła w dzieciństwie Maisie. A teraz jej zabrakło i musiała radzić sobie sama. No, miała kuzynów, ale Billy i reszta byli na tyle zajęci i mieli tyle różnych spraw, że nie chciała zawracać im głowy. Zresztą, kto teraz nie miał problemów?
Miała nadzieję, że Elaine nie miała nic przeciwko spotkaniu, że nie było to nie na miejscu, że odrywała ją od bieżących problemów, choć pragnęła wierzyć, że poważniejsze nieszczęścia ominęły jej dawną szkolną znajomą i że ani ona, ani jej bliscy nie ucierpieli w żaden sposób.
Kiedy ją dostrzegła, na jej bladej twarzy pojawił się uśmiech. W obecnych okolicznościach podwójnie miło było ujrzeć znajomą twarz całą i zdrową, przynajmniej na pierwszy rzut oka.
- Cieszę się, że przyszłaś. Trochę się martwiłam, czy… no wiesz, wszystko u was w porządku. Nie wiedziałam, co tu zastanę, lecąc tutaj… - odezwała się, odwzajemniając uścisk Elaine. Obok niej dostrzegła jej małego towarzysza. – Och, ojej! Naprawdę uroczy! Przygarnęłaś go?
Maisie, odkąd dowiedziała się, że Elaine posiada dar rozmowy ze zwierzętami, bardzo, ale to bardzo jej tego zazdrościła. Oddałaby wiele, żeby posiadać taki talent, tym bardziej że uwielbiała zwierzęta od zawsze, ale to, co mówiły, pozostawało dla niej tajemnicą. Niestety jako osoba zrodzona z mugoli nie miała po kim odziedziczyć takiego daru; i tak dobrze, że w ogóle była magiczna, więc nie mogła oczekiwać od losu niczego więcej i musiała docenić to, co miała. Obiecywała sobie jednak, że pewnego dnia opanuje animagię.
- Trochę jestem, ale nie chcę, żeby twoi rodzice byli źli, że objadam was z cennych zapasów. – I tak dobrze, że jako czystokrwiści czarodzieje w ogóle pozwalali swojej córce na kontakt ze szlamą taką jak Maisie. A głodna bywała często, bo nie przelewało jej się, a zwłaszcza teraz. Jej dom przestał istnieć, wraz z nim przepadł też ogródek warzywny i zwierzęta, których część zapewne zginęła, a część rozbiegła się po okolicy i zapewne posłużyła już jako obiad dla okolicznych mugoli, którzy przeżyli katastrofę i z pewnością też byli głodni. Tak więc, była odcięta od dotychczasowego źródła pożywienia, jakie zapewniało Maisie i jej babci skromne gospodarstwo, ale na szczęście Menażeria Woolmanów zapewniała jakieś wyżywienie. Skromne bo skromne, ale zawsze. W innym przypadku zapewne byłaby zmuszona żebrać lub kraść żeby przeżyć te pierwsze dni bezpośrednio po Nocy Tysiąca Gwiazd. Jej towarzyszka jednak zapewne nie miała takich problemów, skoro miała pełną rodzinę i nie żyła w ubóstwie jak Maisie.
- A u mnie… Cóż, nie mam już domu. Ani babci – zaczęła po chwili. Głos jej zadrżał, ale starała się nie rozpłakać. Zacisnęła na moment usta i wyprostowała się sztywno. Czuła się jednak skrępowana, mówiąc o takich rzeczach, nigdy nie była osobą która lubiła się użalać nad sobą czy wzbudzać litość. Skupiła wzrok na małym, uroczym lisku. Zwierzęta zawsze miały na nią pozytywny wpływ i poprawiały jej nastrój. – Mam nadzieję, że twoi bliscy są cali i zdrowi. Ta noc… Była straszna. Chyba nigdy tego nie zapomnę. Czy Dolina też tak mocno oberwała? – zapytała po chwili, dłońmi przygładzając materiał sukienczyny na kolanach. Nikomu nie życzyła takich przeżyć, jakich sama doświadczyła.
Miała nadzieję, że Elaine nie miała nic przeciwko spotkaniu, że nie było to nie na miejscu, że odrywała ją od bieżących problemów, choć pragnęła wierzyć, że poważniejsze nieszczęścia ominęły jej dawną szkolną znajomą i że ani ona, ani jej bliscy nie ucierpieli w żaden sposób.
Kiedy ją dostrzegła, na jej bladej twarzy pojawił się uśmiech. W obecnych okolicznościach podwójnie miło było ujrzeć znajomą twarz całą i zdrową, przynajmniej na pierwszy rzut oka.
- Cieszę się, że przyszłaś. Trochę się martwiłam, czy… no wiesz, wszystko u was w porządku. Nie wiedziałam, co tu zastanę, lecąc tutaj… - odezwała się, odwzajemniając uścisk Elaine. Obok niej dostrzegła jej małego towarzysza. – Och, ojej! Naprawdę uroczy! Przygarnęłaś go?
Maisie, odkąd dowiedziała się, że Elaine posiada dar rozmowy ze zwierzętami, bardzo, ale to bardzo jej tego zazdrościła. Oddałaby wiele, żeby posiadać taki talent, tym bardziej że uwielbiała zwierzęta od zawsze, ale to, co mówiły, pozostawało dla niej tajemnicą. Niestety jako osoba zrodzona z mugoli nie miała po kim odziedziczyć takiego daru; i tak dobrze, że w ogóle była magiczna, więc nie mogła oczekiwać od losu niczego więcej i musiała docenić to, co miała. Obiecywała sobie jednak, że pewnego dnia opanuje animagię.
- Trochę jestem, ale nie chcę, żeby twoi rodzice byli źli, że objadam was z cennych zapasów. – I tak dobrze, że jako czystokrwiści czarodzieje w ogóle pozwalali swojej córce na kontakt ze szlamą taką jak Maisie. A głodna bywała często, bo nie przelewało jej się, a zwłaszcza teraz. Jej dom przestał istnieć, wraz z nim przepadł też ogródek warzywny i zwierzęta, których część zapewne zginęła, a część rozbiegła się po okolicy i zapewne posłużyła już jako obiad dla okolicznych mugoli, którzy przeżyli katastrofę i z pewnością też byli głodni. Tak więc, była odcięta od dotychczasowego źródła pożywienia, jakie zapewniało Maisie i jej babci skromne gospodarstwo, ale na szczęście Menażeria Woolmanów zapewniała jakieś wyżywienie. Skromne bo skromne, ale zawsze. W innym przypadku zapewne byłaby zmuszona żebrać lub kraść żeby przeżyć te pierwsze dni bezpośrednio po Nocy Tysiąca Gwiazd. Jej towarzyszka jednak zapewne nie miała takich problemów, skoro miała pełną rodzinę i nie żyła w ubóstwie jak Maisie.
- A u mnie… Cóż, nie mam już domu. Ani babci – zaczęła po chwili. Głos jej zadrżał, ale starała się nie rozpłakać. Zacisnęła na moment usta i wyprostowała się sztywno. Czuła się jednak skrępowana, mówiąc o takich rzeczach, nigdy nie była osobą która lubiła się użalać nad sobą czy wzbudzać litość. Skupiła wzrok na małym, uroczym lisku. Zwierzęta zawsze miały na nią pozytywny wpływ i poprawiały jej nastrój. – Mam nadzieję, że twoi bliscy są cali i zdrowi. Ta noc… Była straszna. Chyba nigdy tego nie zapomnę. Czy Dolina też tak mocno oberwała? – zapytała po chwili, dłońmi przygładzając materiał sukienczyny na kolanach. Nikomu nie życzyła takich przeżyć, jakich sama doświadczyła.
Maisie Moore
Zawód : początkująca krawcowa
Wiek : 18
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
"So what am I to do with all those hopes
Life seems so very frightening"
Life seems so very frightening"
OPCM : 8
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 11 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Strona 19 z 20 • 1 ... 11 ... 18, 19, 20
Leśny staw
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka