Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Most Godryka
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Most Godryka
Most Godryka, zawdzięczający swoją nazwę imieniu Godryka Gryffindora, znajduje się w ciągu głównej, prowadzącej do wioski drogi. Jest to stara, kamienna, łukowata konstrukcja, zawieszona bezpośrednio nad przepływającą przez okolicę rzeką Pondle Creek, swoje ujście znajdującą w rozlanym szeroko stawie. Solidny i zadbany, swoją dobrą (mimo upływu lat) kondycję zawdzięcza samym mieszkańcom, solidarnie rezygnującym z przebudowania go na modłę bardziej nowoczesną; w efekcie niemożliwe jest minięcie się na moście dwóch pojazdów jednocześnie, czy to wozów, czy nielicznych samochodów. Nikomu zdaje się to jednak nie przeszkadzać, a sam most jest lubianym miejscem spotkań okolicznej młodzieży, regularnie urządzającej zawody w skakaniu z niego do głębokiej wody.
Żyjący w Dolinie Godryka czarodzieje utożsamiają z kolei most z krążącą wokół niego legendą: mówi się bowiem, że został wzniesiony na polecenie samego Gryffindora, który samodzielnie obłożył go silnymi zaklęciami dodającymi odwagi; podobno przejście pod kamiennymi łukami, wieńczącymi początek i koniec mostu, gwarantuje przypływ siły koniecznej do podjęcia trudnej decyzji, a zrobienie tego w pełnię księżyca zawsze skończy się podjęciem tej dobrej.
Tuż przed mostem, na poboczu drogi, od lat stoi stary wóz, który zdaje się nie należeć do nikogo - czasami odwiedza go jednak duch jasnowłosej dziewczyny, śpiewem witającej i żegnającej przechodzących tędy wędrowców, opowiadającej historię miłosną o chłopcu, z którym miała uciec, ale który nigdy nie pojawił się na miejscu spotkania.
Żyjący w Dolinie Godryka czarodzieje utożsamiają z kolei most z krążącą wokół niego legendą: mówi się bowiem, że został wzniesiony na polecenie samego Gryffindora, który samodzielnie obłożył go silnymi zaklęciami dodającymi odwagi; podobno przejście pod kamiennymi łukami, wieńczącymi początek i koniec mostu, gwarantuje przypływ siły koniecznej do podjęcia trudnej decyzji, a zrobienie tego w pełnię księżyca zawsze skończy się podjęciem tej dobrej.
Tuż przed mostem, na poboczu drogi, od lat stoi stary wóz, który zdaje się nie należeć do nikogo - czasami odwiedza go jednak duch jasnowłosej dziewczyny, śpiewem witającej i żegnającej przechodzących tędy wędrowców, opowiadającej historię miłosną o chłopcu, z którym miała uciec, ale który nigdy nie pojawił się na miejscu spotkania.
- Zupełnie niepotrzebnie - odparł, kiedy docierali już do mostu, na słowa o współczuciu wobec trenowanych kobiet; głównie Justine, Jackie była jego równolatką, od dawna nie uczestniczyła w szkoleniach, ale nie sprostował jej słów uznając to za mało istotne. Nie mieli teraz czasu na tłumaczenie jej hierarchii aurorskiego biura. - Gdybyś czasem wzięła w nich udział, mielibyśmy dużo większą szansę na wygraną - Po części żartował, po części mówił poważnie, Hannah mogła popracować nad kondycją.
- I co by z nim zrobił? - pociągnął temat kamienia wskrzeszenia - uznał, że go ukradnie, więc by umarł - jeśli kamień w jego rękach go wskrzesi, to przecież nie zwolni z obietnicy. Będzie umierał i wstawał w kółko, jak pieprzone inferiusowe perpetum mobile. Możesz spróbować opatentować ten pomysł, może Bertie to przepchnie po znajomości - Wydawało mu się, że zajmował się tym od jakiegoś czasu. - Być może masz rację - myśląc o nim jako o lisie, przytaknął krótko głową - ale nie zapominaj, że ten lis ma na pysku kaganiec, którego sam nie zdejmie. Którego nikt nie zdejmie. - Czy ktokolwiek znał sposób na ściągnięcie z czarodzieja przysięgi wieczystej? O niczym takim nie słyszał. Czy potrafili to potężniejsi od niego? Czy mógł to potrafić Voldemort? Parał się czarną magią, a ona niszczy - nie chroni przed śmiercią. Może nie wiedział wiele o przysięgach, ale na czarnej magii zjadł zęby. - A w kurniku zamiast kur znajdzie stado wkurzonych kogutów - To nie tak, że nie zamierzał patrzyć mu na ręce. Nie ufał mu. Zamierzał go sprawdzać. Pilnować. Wiedział, że większość gwardii nie podzielała jego zdania, ale to niczego nie zmieniało.
- Nie wątpię, że poświęciliby tego człowieka - pytanie powinno brzmieć, czy on zamierzałby pozwolić na to im. To też jest niebezpieczny czarodziej. Do tego butny. Niezależnie od tego, co mieliby zrobić? Jak mogliby go wykorzystać? Złożył przysięgę wieczystą, Hannah, nim podejmie działanie, które nam zaszkodzi - zginie. Słyszałem tę przysięgę. Podyktowałem jej tekst tak, by nie mieć wątpliwości co do jej nadużycia. Słyszałem każde wypowiedziane przez niego słowo. A nawet je czułem - zostałem gwarantem tej przysięgi. Właśnie po to, by mieć pewność, że nie kryje się za tym podstęp. - Nie rozumiał zachowania swoich towarzyszy, nie rozumiał, dlaczego chcieli zaufać mu bez tego. Nie rozumiał, dlaczego Alexander podjął się między nimi roli Szwajcarii, nie rozumiał dlaczego Fox stal za nim murem, nie rozumiał też, dlaczego Benjamin go bronił. Ale nie zamierzał wyzbyć się własnego zdania. Nie zamierzał mu zaufać, ale nie mógł też nie wesprzeć decyzji Gwardii.
- Precyzyjne, nie małostkowe - skonkretyzował jej słowa - choć równie nieudolne. Musiało chodzić o Floreana. Który jednak żyje i ma się dobrze. Kupiłem los na loterię, podobno zbierają pieniądze również po to, żeby im pomóc - przypomniał sobie, tłumiąc gniew na niesprawiedliwość tamtej nocy. Pokręcił głową, przecząco. Nie mógł się z nią zgodzić. Jego towarzysze broni w rzeczy samej pokładali w tym człowieku nieuzasadnione zaufanie, ale nigdy nie zdradziliby Zakonu Feniksa w taki sposób. Jeśli przestaną wierzyć w to - przestanie się liczyć cokolwiek. - Nawet jeśli twoje przypuszczenia okazałaby się prawdą, Percival jest na naszym łańcuchu, nie ich. Tak długo, jak długo nie wymyślisz, w jaki sposób mógłby oszukać złożoną przysięgę. - Nie mógł. - Nie wiem, co nim kieruje, Hannah. Wątpię, żeby to były czyste intencje, myślę, że raczej strach przed jego dawnymi kompanami. Ale to bez znaczenia, zostanie osądzony. A póki co - będzie stał po naszej stronie lub zginie. - Nie było trzeciej drogi. Skomponowali tekst przysięgi wieczystej w sposób, który nie dawał mu innej możliwości. - Rozmawiałaś o tym z Benem? - Była jego siostrą. Nic dziwnego, że martwiła się o brata. Nie odczytywał jej słów jako braku zaufania, ostrożność zawsze była przejawem rozsądku. W tym przypadku - z pewnością również troski. Jednak droga się zakończyła, most się urwał, a zjawa objawiła się na wołanie Hanny - przeszywając ich przerażającym zimnem przypominającym w istocie lodowatą kąpiel, o której przed momentem rozmawiali.
Skłonił się przed zjawą grzecznie, gdy uchwycił jej spojrzenie, nie potrafił oszacować jej wieku, ale domyślał się, że wyznawała staromodę - uczynił to zatem tak, jak przed damą winno się wykazać. Kobieta, właściwie dziewczyna, zrobiła na nim wrażenie, które na krótko wytrąciło go ze skupienia - roztaczająca się wokół niej aura tajemniczości, śpiewny głos i jakaś delikatność bytu sprawiła, że na jego twarz wstąpił łagodny uśmiech. Hannah nie próżnowała, zapraszając duszycę, by podążyła z nimi - co trzy głowy to nie jedna, choć poczuł pewne zmieszanie na słowa o spędzeniu wspólnej nocy.
- Pewnie - przytaknął krótko, nieco zbyt szybko słowom Hanny, kiedy czarownica odwróciła się w jego stronę. - Nie powinnaś tu siedzieć sama, kiedy inni się bawią, pani, zapraszamy, wyrusz z nami. Po wszystkim zabierzemy cię na plac główny - tam wszyscy bawią się przy muzyce. A póki co, może spróbuję umilić ci ten wieczór... tutaj - stwierdził, bez przekonania kierując różdżkę na wóz; jeśli zmrużyć jedno oko, a potem zamknąć drugie, wóz mógł przypominać stworzenie, miał cztery kółka robiące za łapy, kij przypominający ogon i... cóż, usta widział na dnie wozu przechodzącym w uniesionych ku górze bocznych ścianach. - Cantis - wypowiedział spokojnie, przywołując z pamięci Kociołek pełen gorącej miłości; sam nie potrafił śpiewać, nie potrafił też obsługiwać instrumentów i po prawdzie nie bardzo znał się na muzyce. Nie mógłby przynajmniej nie spróbować spełnić prośby tej dziewczyny, wydawała się smutna.
- I co by z nim zrobił? - pociągnął temat kamienia wskrzeszenia - uznał, że go ukradnie, więc by umarł - jeśli kamień w jego rękach go wskrzesi, to przecież nie zwolni z obietnicy. Będzie umierał i wstawał w kółko, jak pieprzone inferiusowe perpetum mobile. Możesz spróbować opatentować ten pomysł, może Bertie to przepchnie po znajomości - Wydawało mu się, że zajmował się tym od jakiegoś czasu. - Być może masz rację - myśląc o nim jako o lisie, przytaknął krótko głową - ale nie zapominaj, że ten lis ma na pysku kaganiec, którego sam nie zdejmie. Którego nikt nie zdejmie. - Czy ktokolwiek znał sposób na ściągnięcie z czarodzieja przysięgi wieczystej? O niczym takim nie słyszał. Czy potrafili to potężniejsi od niego? Czy mógł to potrafić Voldemort? Parał się czarną magią, a ona niszczy - nie chroni przed śmiercią. Może nie wiedział wiele o przysięgach, ale na czarnej magii zjadł zęby. - A w kurniku zamiast kur znajdzie stado wkurzonych kogutów - To nie tak, że nie zamierzał patrzyć mu na ręce. Nie ufał mu. Zamierzał go sprawdzać. Pilnować. Wiedział, że większość gwardii nie podzielała jego zdania, ale to niczego nie zmieniało.
- Nie wątpię, że poświęciliby tego człowieka - pytanie powinno brzmieć, czy on zamierzałby pozwolić na to im. To też jest niebezpieczny czarodziej. Do tego butny. Niezależnie od tego, co mieliby zrobić? Jak mogliby go wykorzystać? Złożył przysięgę wieczystą, Hannah, nim podejmie działanie, które nam zaszkodzi - zginie. Słyszałem tę przysięgę. Podyktowałem jej tekst tak, by nie mieć wątpliwości co do jej nadużycia. Słyszałem każde wypowiedziane przez niego słowo. A nawet je czułem - zostałem gwarantem tej przysięgi. Właśnie po to, by mieć pewność, że nie kryje się za tym podstęp. - Nie rozumiał zachowania swoich towarzyszy, nie rozumiał, dlaczego chcieli zaufać mu bez tego. Nie rozumiał, dlaczego Alexander podjął się między nimi roli Szwajcarii, nie rozumiał dlaczego Fox stal za nim murem, nie rozumiał też, dlaczego Benjamin go bronił. Ale nie zamierzał wyzbyć się własnego zdania. Nie zamierzał mu zaufać, ale nie mógł też nie wesprzeć decyzji Gwardii.
- Precyzyjne, nie małostkowe - skonkretyzował jej słowa - choć równie nieudolne. Musiało chodzić o Floreana. Który jednak żyje i ma się dobrze. Kupiłem los na loterię, podobno zbierają pieniądze również po to, żeby im pomóc - przypomniał sobie, tłumiąc gniew na niesprawiedliwość tamtej nocy. Pokręcił głową, przecząco. Nie mógł się z nią zgodzić. Jego towarzysze broni w rzeczy samej pokładali w tym człowieku nieuzasadnione zaufanie, ale nigdy nie zdradziliby Zakonu Feniksa w taki sposób. Jeśli przestaną wierzyć w to - przestanie się liczyć cokolwiek. - Nawet jeśli twoje przypuszczenia okazałaby się prawdą, Percival jest na naszym łańcuchu, nie ich. Tak długo, jak długo nie wymyślisz, w jaki sposób mógłby oszukać złożoną przysięgę. - Nie mógł. - Nie wiem, co nim kieruje, Hannah. Wątpię, żeby to były czyste intencje, myślę, że raczej strach przed jego dawnymi kompanami. Ale to bez znaczenia, zostanie osądzony. A póki co - będzie stał po naszej stronie lub zginie. - Nie było trzeciej drogi. Skomponowali tekst przysięgi wieczystej w sposób, który nie dawał mu innej możliwości. - Rozmawiałaś o tym z Benem? - Była jego siostrą. Nic dziwnego, że martwiła się o brata. Nie odczytywał jej słów jako braku zaufania, ostrożność zawsze była przejawem rozsądku. W tym przypadku - z pewnością również troski. Jednak droga się zakończyła, most się urwał, a zjawa objawiła się na wołanie Hanny - przeszywając ich przerażającym zimnem przypominającym w istocie lodowatą kąpiel, o której przed momentem rozmawiali.
Skłonił się przed zjawą grzecznie, gdy uchwycił jej spojrzenie, nie potrafił oszacować jej wieku, ale domyślał się, że wyznawała staromodę - uczynił to zatem tak, jak przed damą winno się wykazać. Kobieta, właściwie dziewczyna, zrobiła na nim wrażenie, które na krótko wytrąciło go ze skupienia - roztaczająca się wokół niej aura tajemniczości, śpiewny głos i jakaś delikatność bytu sprawiła, że na jego twarz wstąpił łagodny uśmiech. Hannah nie próżnowała, zapraszając duszycę, by podążyła z nimi - co trzy głowy to nie jedna, choć poczuł pewne zmieszanie na słowa o spędzeniu wspólnej nocy.
- Pewnie - przytaknął krótko, nieco zbyt szybko słowom Hanny, kiedy czarownica odwróciła się w jego stronę. - Nie powinnaś tu siedzieć sama, kiedy inni się bawią, pani, zapraszamy, wyrusz z nami. Po wszystkim zabierzemy cię na plac główny - tam wszyscy bawią się przy muzyce. A póki co, może spróbuję umilić ci ten wieczór... tutaj - stwierdził, bez przekonania kierując różdżkę na wóz; jeśli zmrużyć jedno oko, a potem zamknąć drugie, wóz mógł przypominać stworzenie, miał cztery kółka robiące za łapy, kij przypominający ogon i... cóż, usta widział na dnie wozu przechodzącym w uniesionych ku górze bocznych ścianach. - Cantis - wypowiedział spokojnie, przywołując z pamięci Kociołek pełen gorącej miłości; sam nie potrafił śpiewać, nie potrafił też obsługiwać instrumentów i po prawdzie nie bardzo znał się na muzyce. Nie mógłby przynajmniej nie spróbować spełnić prośby tej dziewczyny, wydawała się smutna.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
HANNAH, BRENDAN
Duch dziewczyny przyglądał się wam z zainteresowaniem, z uśmiechem przyjmując słowa Hannah – przynajmniej dopóki w mroźnym powietrzu nie wybrzmiało zapewnienie o umieraniu za takie towarzystwo; blada twarz zjawy spochmurniała niemal natychmiast, a jeśli tylko mogłaby to uczynić, zapewne zapłonęłaby z oburzenia jaskrawą czerwienią. Dalej było tylko gorzej – duszyca nie dała obłaskawić się kolejnymi zdaniami, prychając głośno na wspomnienie trwającej na placu głównym zabawy. – Tak, bawią się! A cóż ja bym miała tam robić? W przeciwieństwie do was, nie mogę zatańczyć z żywymi ani wypić za Nowy Rok. Czy to aż tak wiele, życzyć sobie, żeby ktoś tu ze mną chwilę posiedział i pośpiewał? – Lamentowała, wyrzucając w górę przejrzyste dłonie; w tym samym czasie zaklęcie Brendana dosięgnęło stojącego na poboczu wozu, którego drewniany przód rozdarł się szeroko na podobieństwo groteskowych ust i zaczął wydawać z siebie skrzypiące dźwięki, bardziej przypominające jęki nienaoliwionych kół, niż piosenkę. W reakcji na ten hałas, dziewczyna załkała jeszcze mocniej. – Idźcie stąd już, idźcie! Zostawcie mnie w spokoju! – wrzasnęła ogłuszająco, machając dłońmi – a w tym samym czasie spora część siana zleciała z wozu, niczym niesiona podmuchem wiatru, i pomknęła prosto w was; w śniegu błysnęło kilka kluczy, jeśli się schyliliście, mogliście je zabrać – ale coraz głośniejsze wycie ducha nie zachęcało do pozostania dłużej w tym miejscu.
Udało wam się zdobyć drugi klucz – gratulacje! Treść otrzymanej wskazówki otrzymacie drogą prywatnej wiadomości.
Część siana, którym obrzucił was duch, utknęła w waszych włosach i ubraniach – doprowadzenie się do porządku zabierze wam dłuższą chwilę, a pojedyncze źdźbła będziecie znajdować aż do czasu następnej kąpieli. Przez dobrych kilkanaście minut będzie też dzwoniło wam w uszach od niosących się za wami wrzasków.
Na odpis macie 48 godzin.
RANDALL
Ruszyłeś w stronę podpory mostu, obchodząc go dookoła i schodząc ku śliskiemu brzegowi. Im bliżej znajdowałeś się miejsca, w którym dostrzegłeś skarpetę, tym wyraźniej widziałeś, czym właściwie była: pod mostem, między zamarzniętą taflą rzeki, a podporą, półleżała postać starszego mężczyzny. Na pierwszy rzut oka nieprzytomnego: oczy miał zamknięte, a kończyny luźno rozrzucone wzdłuż tułowia, ale jego klatka piersiowa unosiła się powoli, sygnalizując oddychanie. Tym, co najbardziej rzucało się w oczy, był jednak fakt, że mężczyzna był niemal zupełnie pozbawiony ubrań: oprócz czerwonych skarpet w znicze, miał na sobie jedynie parę obszernych, białych majtek i nieco przybrudzony podkoszulek. Spod tego nietypowego stroju wystawało ciało na oko pięćdziesięcioletniego czarodzieja, posiniałe od mrozu; na policzku mężczyzny i wzdłuż skroni widniał szkarłatny ślad zaschniętej krwi, a tuż nad czołem brakowało kępki posiwiałych włosów.
Żadne z was – ani Randall, ani Marcella – nie rozpoznało twarzy mężczyzny.
Duch dziewczyny przyglądał się wam z zainteresowaniem, z uśmiechem przyjmując słowa Hannah – przynajmniej dopóki w mroźnym powietrzu nie wybrzmiało zapewnienie o umieraniu za takie towarzystwo; blada twarz zjawy spochmurniała niemal natychmiast, a jeśli tylko mogłaby to uczynić, zapewne zapłonęłaby z oburzenia jaskrawą czerwienią. Dalej było tylko gorzej – duszyca nie dała obłaskawić się kolejnymi zdaniami, prychając głośno na wspomnienie trwającej na placu głównym zabawy. – Tak, bawią się! A cóż ja bym miała tam robić? W przeciwieństwie do was, nie mogę zatańczyć z żywymi ani wypić za Nowy Rok. Czy to aż tak wiele, życzyć sobie, żeby ktoś tu ze mną chwilę posiedział i pośpiewał? – Lamentowała, wyrzucając w górę przejrzyste dłonie; w tym samym czasie zaklęcie Brendana dosięgnęło stojącego na poboczu wozu, którego drewniany przód rozdarł się szeroko na podobieństwo groteskowych ust i zaczął wydawać z siebie skrzypiące dźwięki, bardziej przypominające jęki nienaoliwionych kół, niż piosenkę. W reakcji na ten hałas, dziewczyna załkała jeszcze mocniej. – Idźcie stąd już, idźcie! Zostawcie mnie w spokoju! – wrzasnęła ogłuszająco, machając dłońmi – a w tym samym czasie spora część siana zleciała z wozu, niczym niesiona podmuchem wiatru, i pomknęła prosto w was; w śniegu błysnęło kilka kluczy, jeśli się schyliliście, mogliście je zabrać – ale coraz głośniejsze wycie ducha nie zachęcało do pozostania dłużej w tym miejscu.
Udało wam się zdobyć drugi klucz – gratulacje! Treść otrzymanej wskazówki otrzymacie drogą prywatnej wiadomości.
Część siana, którym obrzucił was duch, utknęła w waszych włosach i ubraniach – doprowadzenie się do porządku zabierze wam dłuższą chwilę, a pojedyncze źdźbła będziecie znajdować aż do czasu następnej kąpieli. Przez dobrych kilkanaście minut będzie też dzwoniło wam w uszach od niosących się za wami wrzasków.
Na odpis macie 48 godzin.
RANDALL
Ruszyłeś w stronę podpory mostu, obchodząc go dookoła i schodząc ku śliskiemu brzegowi. Im bliżej znajdowałeś się miejsca, w którym dostrzegłeś skarpetę, tym wyraźniej widziałeś, czym właściwie była: pod mostem, między zamarzniętą taflą rzeki, a podporą, półleżała postać starszego mężczyzny. Na pierwszy rzut oka nieprzytomnego: oczy miał zamknięte, a kończyny luźno rozrzucone wzdłuż tułowia, ale jego klatka piersiowa unosiła się powoli, sygnalizując oddychanie. Tym, co najbardziej rzucało się w oczy, był jednak fakt, że mężczyzna był niemal zupełnie pozbawiony ubrań: oprócz czerwonych skarpet w znicze, miał na sobie jedynie parę obszernych, białych majtek i nieco przybrudzony podkoszulek. Spod tego nietypowego stroju wystawało ciało na oko pięćdziesięcioletniego czarodzieja, posiniałe od mrozu; na policzku mężczyzny i wzdłuż skroni widniał szkarłatny ślad zaschniętej krwi, a tuż nad czołem brakowało kępki posiwiałych włosów.
Żadne z was – ani Randall, ani Marcella – nie rozpoznało twarzy mężczyzny.
Nie znamy się. Praktycznie nic o sobie nie wiemy - nie umiem odczytywać znaków w mięśniach mimicznych, spojrzeniach, ruchach ciała. Nie należę do grona ślepych osób, ale umiejętności rozpracowywania ludzi wymagają jakiegoś doświadczenia. Ciężko się do tego przyznać, ale nie posiadam go; nigdy wcześniej nie spotkałam człowieka tak cudacznego jak Elphie. Sprawia wrażenie zamotanego, przytłoczonego emocjami, z którymi sobie nie radzi - przez co bucha nimi na prawo i lewo. Część daje się nabrać idąc z prądem jaki wokół siebie kreuje, część uważa to za zmyślną grę, inni mają go w dupie. Do tej pory należałam do trzeciej kategorii osób, ale im częściej przecinają się nasze ścieżki w dorosłym już życiu, tym mocniej skłaniam się ku drugiej z opcji. W końcu to niemożliwe być tak obrzydliwie miłym, niefrasobliwym i nierozgarniętym, prawda? To przecież zagina wszelkie prawa wszechświata oraz tego, co zdążyłam wywnioskować na podstawie spotykanych na drodze osób. Może właśnie w tym tkwi problem - podświadomie boję się tego pogodnego człowieka drepczącego gdzieś nieopodal. Boję się, że wbrew wszelkim znakom na niebie oraz ziemi okaże się, że jest prawdziwy, a to zaburzy misternie utkane przeświadczenie z jakim chodzę odkąd tylko pamiętam. Odkryję, że niektórzy ludzie naprawdę mogą być pomocni i sympatyczni, że mogą troszczyć się o innych bezinteresownie, nie parają się manipulacją ani dążeniem po trupach do celu. Zrozumiem, że nie mogę nienawidzić wszystkich, zaś w moim rozumowaniu powstanie luka - nie chcę tego. Nie chcę tej złudnej nadziei, pieprzonego promyka słońca przeciskającego się przez mroki w jakich żyję. To wywróci istnienie do góry nogami, sprawi, że będę musiała wreszcie opuścić więzienie jakie sama sobie stworzyłam. I co dalej? Może jeszcze zacznę ufać, mieć nadzieję i wierzyć? To brzmi p o t w o r n i e. Jak ziszczający się najgorszy scenariusz, jak krwawy horror. Nie mogę tak po prostu wyjść z tych grubych murów - zbudowałam je nie bez powodu. Chcę w nich umrzeć w przeświadczeniu, że jestem bezpieczna. Nie chcę żadnych intruzów, szturmem zdobytej fortecy, nie chcę kwiatków zamiast kolczastych drutów. Pragnę jedynie spokojnej egzystencji. Bez kolejnych ran, zawodów oraz upokorzeń. Więc tak, stoję na najwyższej wieży i udaję, że jestem fajna, że jestem ponad to wszystko, co ma mi do zaoferowania świat. Tak jest po prostu łatwiej. W końcu ile można stoczyć walk, ile czasu rzucać się ludziom do gardeł? Owszem, to zabrzmi beznadziejnie, ale ja też czasem się męczę agresją i atakami. Niekiedy muszę się zregenerować; ten niezręczny moment przeczesywania sylwestrowych terenów wydaje się początkowo dobrą opcją. Co więcej, wyciągam pomocną dłoń, chociaż nie powinnam. Szybko zaczynam żałować i karcę się w myślach. Przecież miałaś sprawić, że będzie cię nienawidzić, Meadowes. W biurze policji świetnie ci poszło, więc co do kurwy nędzy robisz teraz? Grasz sympatyczną sąsiadkę ofiarowującą swojemu pupilkowi nagrodę. Żenada. Czuję nawracającą falę złości - jestem wkurwiona na samą siebie. Jeszcze musiałam trafić w ulubiony smak. Ja pierdolę. - To tylko lizak - kwituję obrażona, widząc, że mężczyzna przechodzi ze strachu w ekscytację. Niech to nundu kopnie. Muszę się bardziej pilnować. Zatem moja twarz przeobraża się w tą niemiłą, a przynajmniej chcę wierzyć, że tak jest. Dobrze przynajmniej, że lizak zajął jego gębę i już tak dużo nie mówi. Cisza może jest niekomfortowa, ale nachmurzona mam to po prostu w dupie. Próbuję się uspokoić, liczę w myślach do tysiąca, pocierając ręce jak ostatnia idiotka - przecież mogłam je schować do kieszeni. Kolejny błąd, co za głupek ze mnie.
To dlatego patrzę na policjanta z bezkresnym zdziwieniem, później przerażeniem, aż na końcu czuję, że gdybym była białaską, to właśnie moja twarz zrobiłaby się cała czerwona. Szczęście w nieszczęściu, że nie jestem i zażenowanie nie odbija się na mnie w ten sposób. Merlinie, co on robi, co on wygaduje? Dlaczego to robi? Zaczynam zachowywać się co najmniej, jakby mi się oświadczał - mam ochotę uciec jak najdalej stąd. Po raz pierwszy nie wiem co zrobić, co powiedzieć, więc stoję jak kretynka i przeklinam Brada, że wywinął mi taki numer. Bo on przecież nie byłby dla mnie tak potwornie, ohydnie miły, prawda? Ugh! - Nie no coś ty, będzie ci zimno - rzucam w desperacji niczym skończona debilka, zamiast nie wiem, walnąć go w twarz, zwyzywać? Godryku, daj mi siłę! Albo lepiej Salazarze? Jeszcze te kieszenie. Czyli, że miałabym włożyć dłonie w jego kieszenie i być tak wstrętnie blisko? Na galopujące dwurożce, co za okropność. Nie umiem reagować na miłych, uczynnych ludzi, to straszne, dlaczego? Nie chcę tak się czuć, zróbcie coś! Jednak krzyczę jedynie wewnętrznie, więc nikt mnie nie słyszy. Żadnego wybawienia. - Mam swoje - mruczę gdzieś pomiędzy kolejnym wrzaskiem w głowie, a drugim i speszona wciskam dłonie w swoje kieszenie. Uniknęłabym tej tragedii, gdybym zrobiła tak od razu. Dramatycznie unoszę wzrok, usiłując się rozejrzeć dookoła i zapomnieć o wszystkim, co miało przed chwilą miejsce. Nie wiem czy pod wpływem takich emocji jestem w stanie zobaczyć cokolwiek, ale przynajmniej będę wyglądać jakbym rzeczywiście wywiązywała się z obowiązków.
Nienawidzę cię, Urquart.
Też spostrzegawczość, zt. x2
[bylobrzydkobedzieladnie]
To dlatego patrzę na policjanta z bezkresnym zdziwieniem, później przerażeniem, aż na końcu czuję, że gdybym była białaską, to właśnie moja twarz zrobiłaby się cała czerwona. Szczęście w nieszczęściu, że nie jestem i zażenowanie nie odbija się na mnie w ten sposób. Merlinie, co on robi, co on wygaduje? Dlaczego to robi? Zaczynam zachowywać się co najmniej, jakby mi się oświadczał - mam ochotę uciec jak najdalej stąd. Po raz pierwszy nie wiem co zrobić, co powiedzieć, więc stoję jak kretynka i przeklinam Brada, że wywinął mi taki numer. Bo on przecież nie byłby dla mnie tak potwornie, ohydnie miły, prawda? Ugh! - Nie no coś ty, będzie ci zimno - rzucam w desperacji niczym skończona debilka, zamiast nie wiem, walnąć go w twarz, zwyzywać? Godryku, daj mi siłę! Albo lepiej Salazarze? Jeszcze te kieszenie. Czyli, że miałabym włożyć dłonie w jego kieszenie i być tak wstrętnie blisko? Na galopujące dwurożce, co za okropność. Nie umiem reagować na miłych, uczynnych ludzi, to straszne, dlaczego? Nie chcę tak się czuć, zróbcie coś! Jednak krzyczę jedynie wewnętrznie, więc nikt mnie nie słyszy. Żadnego wybawienia. - Mam swoje - mruczę gdzieś pomiędzy kolejnym wrzaskiem w głowie, a drugim i speszona wciskam dłonie w swoje kieszenie. Uniknęłabym tej tragedii, gdybym zrobiła tak od razu. Dramatycznie unoszę wzrok, usiłując się rozejrzeć dookoła i zapomnieć o wszystkim, co miało przed chwilą miejsce. Nie wiem czy pod wpływem takich emocji jestem w stanie zobaczyć cokolwiek, ale przynajmniej będę wyglądać jakbym rzeczywiście wywiązywała się z obowiązków.
Nienawidzę cię, Urquart.
Też spostrzegawczość, zt. x2
[bylobrzydkobedzieladnie]
play with the cat
g e t s c r a t c h e d
g e t s c r a t c h e d
Ostatnio zmieniony przez Dahlia Meadowes dnia 02.10.19 11:03, w całości zmieniany 3 razy
The member 'Dahlia Meadowes' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 30
'k100' : 30
POSZUKIWANIE SKARBU
Chandruny. Joe pierwsze słyszał, ale w sumie nigdy się nie specjalizował w dziedzinie magicznych stworzeń. Te zazwyczaj go atakowały, więc starał się mieć z nimi jak najmniej do czynienia... więc to nic dziwnego, że nie znał ich nazw. Po ich opisie Joe momentalnie stwierdził, że to faktycznie brzmi jak jakieś kolejne perfidne magiczne zwierzę, które tylko czyha w trawie i...
- O, to chyba dzięki temu, że nie noszę zielonych rzeczy, nigdy mnie nie dopadły - stwierdził z pełnym przekonaniem. - Pewnie Ślizgoni mają z nimi problem - zaśmiał się cicho. - I Harpie z Holyhead... one też wiecznie chodzą naburmuszone i są cięte na wszystko - to wina ich drużynowych szat, wszystko jasne - podchwycił momentalnie zadowolony, że wszystko faktycznie układa się w jedną spójną całość. Miał nosa, że ten kolor ubrań nie przynosi ze sobą nic dobrego - teraz tym bardziej nie zamierzał zakładać żadnych zielonych ciuchów.
A czy znał Julię Prewett? Możliwe...? Ale i tak pokręcił głową.
- Nie kojarzę... A nie, zaraz! No jasne, że kojarzę! Tyle, że ona jest teraz Ollivander, byłem na jej ślubie! - przypomniał sobie wspaniałomyślnie. To nazwisko go zmyliło, przecież jest teraz Julią Ollivander, żoną Ulyssesa! Mała ruda... i chyba faktycznie obiło mu się o uszy, że ma lecznicę! Racja, racja...
- Opiekujesz się zwierzętami w jej lecznicy? A to świetnie! Na pierwszy rzut oka i ucha masz do nich rękę. No i wiedzę na ich temat - przyznał z wyraźnym podziwem pobrzmiewającym w głosie. Bo generalnie rzecz biorąc Joe bardzo lubił zwierzęta, sam się przecież swego czasu opiekował końmi w mugolskiej stadninie.
Uśmiechnął się, kiedy wpadła na pomysł, żeby i jemu wróżyć. Pokiwał skwapliwie głową.
- Porównamy nasze interpretacje wróżb - ucieszył się. Joe naprawdę lubił takie rzeczy, choć w sumie sam nie wiedział skąd mu się to wzięło... może od babki, bo ta była bardzo przesądną osobą? To by się mogło zgadzać...
Nim zorientował się co Susie robi, ta już stanęła przed nim z czymś w dłoniach. Z memortkiem, jak mu zaraz wyjaśniła.
- To jeszcze pisklę! Skąd ono się tu wzięło o tej porze roku? - zapytał zaskoczony, czym prędzej wsadzając rękę do kieszeni, żeby wyciągnąć z niej błękitny kawałek materiału. Wziął go jako chustkę do nosa, ale do tej pory jej nie potrzebował... teraz mogła się przydać do ogrzania tego maleństwa.
- Możesz je w nią owinąć - podał Susie kawałek materiału.
Złapanie zwabionej przez Stokrotkę rybki nie stanowiło dla niego żadnego wyzwania, więc już po chwili miał w ręce drugi kluczyk do ich skarbu oraz kolejną wskazówkę. Mur co łączy, nie dzieli, co końcem jest i początkiem...
- Na pewno chodzi o jakiś most - zauważył momentalnie. Nie był pewny ile mostów jest Dolinie Godryka, ale Susie szybko sprecyzowała dokąd mają pójść, więc dziarsko ruszyli w drogę. Już tak niewiele im brakowało do wygranej!
Joe zerkał co jakiś czas na towarzyszkę i pytał jak się ma ta jej ptaszyna. Na magicznych zwierzętach się nie znał, ale wydawało mu się, że nawet magiczne ptaki wykluwają się dopiero na wiosnę, a nie w okresie zimowym. Może to przez te anomalie? Albo ktoś kupił sobie jajko, żeby wyhodować ptaszka, ale mu się zgubiło?
A czy on miał zwierzę? Uśmiechnął się i pokiwał energicznie głową.
- Gęś - oświadczył z dumą. - Gęś gęgawę o imieniu Kometa 210. Bardzo towarzyskie ptaszysko. I straszny piecuch! Teraz jak jest zimno, to muszę ją siłą wyganiać z domu, żeby chociaż na chwilę pochodziła po podwórku, bo najchętniej to spałaby cały czas u mnie w nogach łóżka, albo na dywaniku przed kominkiem - zaśmiał się wesoło. - W ogóle z Kometą to jest wesoła historia. Flo mnie zabrała jako osobę towarzyszącą na ślub w Szkocji i tam była taka zabawa, że się chodziło po szachownicy z gęsiami na smyczach i... no, nieważne - machnął ręką, bo jak wiadomo zasady gry nie były jego konikiem. I w tej chwili na czas opowiadania historii nie były istotne.
- W każdym razie trafiła mi się właśnie Kometa i bardzo się polubiliśmy... i wygraliśmy - dorzucił tak mimochodem, choć z tryumfalnym uśmiechem - ale była gęsią wypożyczoną i musieliśmy się pożegnać po weselu... No, ale jakoś tęskno mi było do niej, naprawdę się dogadywaliśmy, wiesz co mam na myśli, prawda? To tak jak z tobą i z wróblem Heniem, tylko ona nie była dziką gęsią. Nie wytrzymałem i napisałem list do panny młodej, już wtedy mężatki, czy ma namiary na tego pana od gęsi. Odpisała, że facet był z Bridgeport w Szkocji, ale nie zna jego adresu ani nic... Wsiadłem na miotłę i poleciałem więc do Bridgeport - uśmiechnął się rozbawiony. Teraz z perspektywy czasu wydawało mu się to zabawne, że tak poleciał do Szkocji po konkretną gęś, choć nawet nie był pewny czy ją znajdzie albo rozpozna w stadzie innych.
- Możesz sobie wyobrazić jak się ludzie dziwili, kiedy pytałem o Johana z gęsiami i jaki on sam był zaskoczony, kiedy w końcu do niego dotarłem i powiedziałem, że chciałbym od niego kupić gęś. Chciał mi wcisnąć jakąś inną, ale mówię, że muszę zobaczyć je wszystkie, bo przyleciałem po konkretną - maszerowali dalej szybkim krokiem przez Dolinę Godryka, a Joe opowiadał i opowiadał jak nakręcony (czyli w zasadzie jak zawsze). Już na końcu ulicy widać było zarysy mostu.
- Wyprowadził mnie na takie wielkie pole, pastwisko... a właściwie gęsisko - parsknął śmiechem na ten swój żart słowny - a tam chyba z tysiąc jak nie więcej gęgających ptaków! Białe, szare, bure... Drepczą po trawie, gęgają, wyciągają te swoje szyje, machają skrzydłami, a ja się rozglądam i nie wiem. Było ich tyle, że w życiu nie znalazłbym Komety... - potrząsnął głową. - Pomyślałem: "no, przepadło, koniec, po mojej przyjaciółce" - westchnął. - I wyobraź sobie, że stoję tam taki oszołomiony ilością gęsi i zrezygnowany... i nagle z tego stada wybiega, dosłownie: wybiega szara gęś z rozpostartymi skrzydłami skrzecząc jak szalona i biegnie prosto do mnie. Wyobraź sobie jaki byłem zaskoczony! Kucnąłem, rozpostarłem ramiona - mówiąc to również rozłożył szeroko ręce - a ona wpadła prosto na mnie i się przytuliła. I to była właśnie Kometa 210 - uśmiechnął się szeroko na to wspomnienie. Kochana gąska.
Akurat skończył swą opowieść, kiedy weszli na most Godryka.
- Mamy teraz znaleźć jakąś blondynkę...? - zapytał, zerkając na Susie. - Czy to na ciebie mam zawołać? - dodał rozbawiony, nawiązując oczywiście do ich zagadki. - Panno Stokrotko, czy to ty masz nasz trzeci kluczyk? - zapytał uśmiechając się do niej zawadiacko.
Chandruny. Joe pierwsze słyszał, ale w sumie nigdy się nie specjalizował w dziedzinie magicznych stworzeń. Te zazwyczaj go atakowały, więc starał się mieć z nimi jak najmniej do czynienia... więc to nic dziwnego, że nie znał ich nazw. Po ich opisie Joe momentalnie stwierdził, że to faktycznie brzmi jak jakieś kolejne perfidne magiczne zwierzę, które tylko czyha w trawie i...
- O, to chyba dzięki temu, że nie noszę zielonych rzeczy, nigdy mnie nie dopadły - stwierdził z pełnym przekonaniem. - Pewnie Ślizgoni mają z nimi problem - zaśmiał się cicho. - I Harpie z Holyhead... one też wiecznie chodzą naburmuszone i są cięte na wszystko - to wina ich drużynowych szat, wszystko jasne - podchwycił momentalnie zadowolony, że wszystko faktycznie układa się w jedną spójną całość. Miał nosa, że ten kolor ubrań nie przynosi ze sobą nic dobrego - teraz tym bardziej nie zamierzał zakładać żadnych zielonych ciuchów.
A czy znał Julię Prewett? Możliwe...? Ale i tak pokręcił głową.
- Nie kojarzę... A nie, zaraz! No jasne, że kojarzę! Tyle, że ona jest teraz Ollivander, byłem na jej ślubie! - przypomniał sobie wspaniałomyślnie. To nazwisko go zmyliło, przecież jest teraz Julią Ollivander, żoną Ulyssesa! Mała ruda... i chyba faktycznie obiło mu się o uszy, że ma lecznicę! Racja, racja...
- Opiekujesz się zwierzętami w jej lecznicy? A to świetnie! Na pierwszy rzut oka i ucha masz do nich rękę. No i wiedzę na ich temat - przyznał z wyraźnym podziwem pobrzmiewającym w głosie. Bo generalnie rzecz biorąc Joe bardzo lubił zwierzęta, sam się przecież swego czasu opiekował końmi w mugolskiej stadninie.
Uśmiechnął się, kiedy wpadła na pomysł, żeby i jemu wróżyć. Pokiwał skwapliwie głową.
- Porównamy nasze interpretacje wróżb - ucieszył się. Joe naprawdę lubił takie rzeczy, choć w sumie sam nie wiedział skąd mu się to wzięło... może od babki, bo ta była bardzo przesądną osobą? To by się mogło zgadzać...
Nim zorientował się co Susie robi, ta już stanęła przed nim z czymś w dłoniach. Z memortkiem, jak mu zaraz wyjaśniła.
- To jeszcze pisklę! Skąd ono się tu wzięło o tej porze roku? - zapytał zaskoczony, czym prędzej wsadzając rękę do kieszeni, żeby wyciągnąć z niej błękitny kawałek materiału. Wziął go jako chustkę do nosa, ale do tej pory jej nie potrzebował... teraz mogła się przydać do ogrzania tego maleństwa.
- Możesz je w nią owinąć - podał Susie kawałek materiału.
Złapanie zwabionej przez Stokrotkę rybki nie stanowiło dla niego żadnego wyzwania, więc już po chwili miał w ręce drugi kluczyk do ich skarbu oraz kolejną wskazówkę. Mur co łączy, nie dzieli, co końcem jest i początkiem...
- Na pewno chodzi o jakiś most - zauważył momentalnie. Nie był pewny ile mostów jest Dolinie Godryka, ale Susie szybko sprecyzowała dokąd mają pójść, więc dziarsko ruszyli w drogę. Już tak niewiele im brakowało do wygranej!
Joe zerkał co jakiś czas na towarzyszkę i pytał jak się ma ta jej ptaszyna. Na magicznych zwierzętach się nie znał, ale wydawało mu się, że nawet magiczne ptaki wykluwają się dopiero na wiosnę, a nie w okresie zimowym. Może to przez te anomalie? Albo ktoś kupił sobie jajko, żeby wyhodować ptaszka, ale mu się zgubiło?
A czy on miał zwierzę? Uśmiechnął się i pokiwał energicznie głową.
- Gęś - oświadczył z dumą. - Gęś gęgawę o imieniu Kometa 210. Bardzo towarzyskie ptaszysko. I straszny piecuch! Teraz jak jest zimno, to muszę ją siłą wyganiać z domu, żeby chociaż na chwilę pochodziła po podwórku, bo najchętniej to spałaby cały czas u mnie w nogach łóżka, albo na dywaniku przed kominkiem - zaśmiał się wesoło. - W ogóle z Kometą to jest wesoła historia. Flo mnie zabrała jako osobę towarzyszącą na ślub w Szkocji i tam była taka zabawa, że się chodziło po szachownicy z gęsiami na smyczach i... no, nieważne - machnął ręką, bo jak wiadomo zasady gry nie były jego konikiem. I w tej chwili na czas opowiadania historii nie były istotne.
- W każdym razie trafiła mi się właśnie Kometa i bardzo się polubiliśmy... i wygraliśmy - dorzucił tak mimochodem, choć z tryumfalnym uśmiechem - ale była gęsią wypożyczoną i musieliśmy się pożegnać po weselu... No, ale jakoś tęskno mi było do niej, naprawdę się dogadywaliśmy, wiesz co mam na myśli, prawda? To tak jak z tobą i z wróblem Heniem, tylko ona nie była dziką gęsią. Nie wytrzymałem i napisałem list do panny młodej, już wtedy mężatki, czy ma namiary na tego pana od gęsi. Odpisała, że facet był z Bridgeport w Szkocji, ale nie zna jego adresu ani nic... Wsiadłem na miotłę i poleciałem więc do Bridgeport - uśmiechnął się rozbawiony. Teraz z perspektywy czasu wydawało mu się to zabawne, że tak poleciał do Szkocji po konkretną gęś, choć nawet nie był pewny czy ją znajdzie albo rozpozna w stadzie innych.
- Możesz sobie wyobrazić jak się ludzie dziwili, kiedy pytałem o Johana z gęsiami i jaki on sam był zaskoczony, kiedy w końcu do niego dotarłem i powiedziałem, że chciałbym od niego kupić gęś. Chciał mi wcisnąć jakąś inną, ale mówię, że muszę zobaczyć je wszystkie, bo przyleciałem po konkretną - maszerowali dalej szybkim krokiem przez Dolinę Godryka, a Joe opowiadał i opowiadał jak nakręcony (czyli w zasadzie jak zawsze). Już na końcu ulicy widać było zarysy mostu.
- Wyprowadził mnie na takie wielkie pole, pastwisko... a właściwie gęsisko - parsknął śmiechem na ten swój żart słowny - a tam chyba z tysiąc jak nie więcej gęgających ptaków! Białe, szare, bure... Drepczą po trawie, gęgają, wyciągają te swoje szyje, machają skrzydłami, a ja się rozglądam i nie wiem. Było ich tyle, że w życiu nie znalazłbym Komety... - potrząsnął głową. - Pomyślałem: "no, przepadło, koniec, po mojej przyjaciółce" - westchnął. - I wyobraź sobie, że stoję tam taki oszołomiony ilością gęsi i zrezygnowany... i nagle z tego stada wybiega, dosłownie: wybiega szara gęś z rozpostartymi skrzydłami skrzecząc jak szalona i biegnie prosto do mnie. Wyobraź sobie jaki byłem zaskoczony! Kucnąłem, rozpostarłem ramiona - mówiąc to również rozłożył szeroko ręce - a ona wpadła prosto na mnie i się przytuliła. I to była właśnie Kometa 210 - uśmiechnął się szeroko na to wspomnienie. Kochana gąska.
Akurat skończył swą opowieść, kiedy weszli na most Godryka.
- Mamy teraz znaleźć jakąś blondynkę...? - zapytał, zerkając na Susie. - Czy to na ciebie mam zawołać? - dodał rozbawiony, nawiązując oczywiście do ich zagadki. - Panno Stokrotko, czy to ty masz nasz trzeci kluczyk? - zapytał uśmiechając się do niej zawadiacko.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
JOSEPH, SUSANNE
Dotarliście na Most Godryka, rozglądając się w poszukiwaniu jasnowłosej kobiety, początkowo nie dostrzegając żadnej (za wyjątkiem, oczywiście, Susanne, która jednak nie chowała w kieszeni brakującego klucza); dopiero gdy zeszliście z wyłożonej kamieniami przeprawy, waszą uwagę zwrócił porzucony na boku drogi wóz, nad którym unosił się duch młodej kobiety o jasnych włosach, zawodzącej na tyle głośno i żałośnie, że już z daleka usłyszeliście jej lament. Sam wóz wyglądał, jakby ktoś dosyć niedawno w niego wpadł, a później próbował w szybkim tempie zatrzeć po sobie ślady. Leżący na nim stos siana pozostawał w nieładzie, a spora część źdźbeł leżała rozrzucona dookoła, wystając z zaścielającego ziemię śniegu. Duch nie zwrócił na was uwagi nawet wtedy, kiedy się do niej zbliżyliście, z jej słów mogliście wysnuć jednak pewien sens: zdawała żalić się na parę nieuprzejmych czarodziejów, którzy okrutnie ją potraktowali, a później odeszli, zabierając ze sobą jedynie klucz.
Mistrz Gry uwzględnił (zgłoszoną prywatnie) nieobecność Susanne, zgodnie z treścią posta Josepha zakładając, że pojawiła się w lokacji razem z nim. Oboje możecie wziąć udział w dalszej zabawie (nie ma konieczności nadrabiania brakującego posta).
Czas na odpis wynosi 48 godzin.
Dotarliście na Most Godryka, rozglądając się w poszukiwaniu jasnowłosej kobiety, początkowo nie dostrzegając żadnej (za wyjątkiem, oczywiście, Susanne, która jednak nie chowała w kieszeni brakującego klucza); dopiero gdy zeszliście z wyłożonej kamieniami przeprawy, waszą uwagę zwrócił porzucony na boku drogi wóz, nad którym unosił się duch młodej kobiety o jasnych włosach, zawodzącej na tyle głośno i żałośnie, że już z daleka usłyszeliście jej lament. Sam wóz wyglądał, jakby ktoś dosyć niedawno w niego wpadł, a później próbował w szybkim tempie zatrzeć po sobie ślady. Leżący na nim stos siana pozostawał w nieładzie, a spora część źdźbeł leżała rozrzucona dookoła, wystając z zaścielającego ziemię śniegu. Duch nie zwrócił na was uwagi nawet wtedy, kiedy się do niej zbliżyliście, z jej słów mogliście wysnuć jednak pewien sens: zdawała żalić się na parę nieuprzejmych czarodziejów, którzy okrutnie ją potraktowali, a później odeszli, zabierając ze sobą jedynie klucz.
- ”zadanie”:
- Aby wejść w posiadanie klucza, musicie wydobyć go ze stosu leżącego na wozie siana – to, że są one tam ukryte, jesteście w stanie wywnioskować z lamentów pilnującego wozu ducha młodej kobiety. Możecie spróbować zrobić to bez jej udziału lub postarać się ją obłaskawić muzyką (o której braku również zawodzi zjawa); w tym celu któreś z was (lub oboje) powinno zaśpiewać dla zjawy piosenkę lub zagrać na dowolnym instrumencie (jeśli posiada go przy sobie). ST odegrania (zaśpiewania) utworu wynosi 30, do rzutu dolicza się bonus przysługujący za odpowiadającą biegłość. Możecie również zastosować inną, dowolną taktykę i skorzystać z dowolnych zaklęć, pamiętając o zasadach mechaniki. Wynik waszych działań zostanie podsumowany przez Mistrza Gry.
W trakcie jednej kolejki każde z was może wykonać maksymalnie jedną akcję. Powodzenia!
Mistrz Gry uwzględnił (zgłoszoną prywatnie) nieobecność Susanne, zgodnie z treścią posta Josepha zakładając, że pojawiła się w lokacji razem z nim. Oboje możecie wziąć udział w dalszej zabawie (nie ma konieczności nadrabiania brakującego posta).
Czas na odpis wynosi 48 godzin.
Energiczne kiwanie głową było odpowiedzią samą w sobie - włosy Sue poruszyły się wokół jej twarzy, wraz z motylimi skrzydłami, trzepoczącymi intensywnie jeszcze paredziesiąt sekund później. Joe bardzo szybko zauważył, że Ślizgoni często padali ofiarami chandrunów - kojarzył w takim tempie, jak łapał wróbelki! Była pod wrażeniem.
- Dokładnie! Ślizgoni łapią je najczęściej, chandruny muszą im bardzo dokuczać, ale nie spotkałam jeszcze takiego, który przyjąłby moją pomoc w pozbyciu się problemu. Ich kłopot, mam nadzieję, że chociaż część odkryła jakiś sposób i już się tak nie burmuszy - wzruszyła ramionami. - Ale harpie... czy ja wiem? Może Maxine - zastanowiła się cicho. Ria na przykład ani trochę nie kojarzyła jej się z nadętą miną. Ani Jamie. - Harpie są super - stwierdziła z mocą, gdyż to im właśnie kibicowała. Chociaż, prawdę mówiąc, Wrightowi też mogła. Zdziwiła się, słysząc nazwisko Ollivander, przyzwyczajona do tego prawidłowego. Faktycznie, Julia była przez chwilę żoną brata Constantine'a. Susanne kiwnęła głową, równocześnie zaprzeczając słowami.
- W zasadzie to nie jest - odparła wesoło. Dla postronnej osoby tak pogodna reakcja mogła być bardzo nieodpowiednia, lecz Susanne wiedziała, że Julia nie była w tym małżeństwie szczęśliwa - dlatego razem z nią cieszyła się, gdy dobiegło końca. - Rozstali się jeszcze przed świętami - machnęła ręką, niespecjalnie chcąc pochylać się nad tym tematem, bo i po co? W głowie Lovegood nie mieściła się wizja aranżowanych małżeństw, ograniczonych wyborów i wszystkich tych sztywnych zasad, których nie rozumiała oraz rozumieć nie chciała. To nie był jej świat. Kiwnęła głową, nawet jeśli wcale nie musiała już potwierdzać, że pracuje w lecznicy. Zwierzęta były wspaniałe. - Są prostsze niż ludzie - oznajmiła krótko, z lekkim zawstydzeniem. Znalezienie memortka zaaferowało ją na dobre, tylko potwierdzając pogląd.
- Nie wiem i nie chcę wiedzieć - odpowiedziała przejętym szeptem, widząc, jak biedny ptaszek przymyka oczy. Miała świadomość, że to nie pora na pisklęta, ale nie mogli zaprzeczyć - właśnie trzymała jedno w bladych dłoniach. Jakim cudem nie zamarzł? W to również wolała nie wnikać. - Musiałam na niego trafić - żeby mu pomóc - dodała z przekonaniem, zerkając na ofiarowaną chusteczkę, w zamian darując Josephowi uśmiech pełen wdzięczności. Razem z rękawiczkami utworzyła więc całkiem zgrabne gniazdko, ogrzewane ciepłem własnych palców - na ten moment musiało wystarczyć. Uniosła zawiniątko, rozmyślając. - Dagaz. Tak się nazywa, jak runa - mruknęła do siebie. - Odprowadzę go do domu, kiedy zdobędziemy skarb. Musi dojść do siebie - powiedziała, mając nadzieję, że jeśli jednak nagroda nie trafi w ich ręce, Joe także znajdzie coś miłego sercu.
Z rozwikłaną zagadką i kolejnym kluczykiem w dłoniach, ruszyli dalej, a podczas podróży uwagę Sue pochłaniała historia towarzysza - reagowała entuzjastycznie, w odpowiednich momentach dodając "no co ty!" albo "niesamowite!". Do samego końca słuchała bardzo aktywnie, z łatwością obrazując sobie cały bieg wydarzeń; oczyma wyobraźni widziała gęsisko, właściciela ptaków oraz Josepha, który z miną podmalowaną determinacją brnie naprzód, mimo przeszkód, by dotrzeć do celu podróży, gdzie czekała na niego zjawiskowa gęgawa. Gęś sama w sobie brzmiała cudownie, nie była przecież tak popularnym zwierzątkiem domowym, jak pies czy kot, zwłaszcza jako pojedynczy osobnik, co bardzo zwróciło uwagę Susanne. Kometa 210 musiała być wyjątkowa i tak samo przeznaczona Wrightowi, jak Dagaz pannie Lovegood - to nie mógł być przypadek, że pytanie o zwierzaka nasunęło jej się na myśl akurat teraz!
- To jedna z najmilszych historii, jakie ostatnio słyszałam! - powiedziała szczerze, gładząc lekko memortka po ledwo wystającym łebku - wciąż pochłonięta wyobrażaniem sobie gęsiska. Cudowne miejsce. - Kometa 210 musi cię bardzo kochać, ale ta zima zapowiada się naprawdę srogo, więc trochę się nie dziwię, że tak niechętnie wychodzi z domu - zaśmiała się krótko, melodyjnie. Sama też potrafiła utknąć pod kocem. - Pewnie uwielbia spacery nad stawy, prawda? Ooo, a może lubi siedzieć w wannie? - zastanowiła się, biorąc pod uwagę upodobanie gęsi do leniuchowania.
Sue nie zaśmiała się, podejmując dosyć sprawnie kwestię Josepha - wzruszyła niewinnie ramionami, odwracając się nieco i rozglądając wokół. - Może od początku miałam - odpowiedziała z nutą tajemnicy, lecz dalsze blefy przerwał widok ducha - znajomego, aczkolwiek tej nocy wyjątkowo zawodzącego. Lovegood wymieniła spojrzenia z towarzyszem, unosząc szybko palec do góry w niemej informacji - biorę to na siebie. Przynajmniej mogła spróbować.
- Hej, nie ma co się przejmować! - zawołała łagodnie do ducha, chcąc zwrócić jej uwagę na siebie. - My cię nie skrzywdzimy, a jeśli chcesz, mogę ci zaśpiewać - zaproponowała. Nie była pewna powodzenia, zimne powietrze drażniło gardło, ale na szczęście katar nie dotknął jeszcze jej zaczerwienionego nosa. Spróbowała więc wydobyć z siebie parę nut, śpiewając piosenkę kojarzoną z dzieciństwa, którą śpiewała razem z tatą - nie znała jej tytułu, mogła też pomylić parę słów, lecz nie było to istotne. Zależało jej na dobrym samopoczuciu ducha - chyba nawet bardziej niż na kluczyku. Kto mógł ją tak skrzywdzić?
| śpiew (I); śpiewam Lor - Machinarium, bo ma klimacik
- Dokładnie! Ślizgoni łapią je najczęściej, chandruny muszą im bardzo dokuczać, ale nie spotkałam jeszcze takiego, który przyjąłby moją pomoc w pozbyciu się problemu. Ich kłopot, mam nadzieję, że chociaż część odkryła jakiś sposób i już się tak nie burmuszy - wzruszyła ramionami. - Ale harpie... czy ja wiem? Może Maxine - zastanowiła się cicho. Ria na przykład ani trochę nie kojarzyła jej się z nadętą miną. Ani Jamie. - Harpie są super - stwierdziła z mocą, gdyż to im właśnie kibicowała. Chociaż, prawdę mówiąc, Wrightowi też mogła. Zdziwiła się, słysząc nazwisko Ollivander, przyzwyczajona do tego prawidłowego. Faktycznie, Julia była przez chwilę żoną brata Constantine'a. Susanne kiwnęła głową, równocześnie zaprzeczając słowami.
- W zasadzie to nie jest - odparła wesoło. Dla postronnej osoby tak pogodna reakcja mogła być bardzo nieodpowiednia, lecz Susanne wiedziała, że Julia nie była w tym małżeństwie szczęśliwa - dlatego razem z nią cieszyła się, gdy dobiegło końca. - Rozstali się jeszcze przed świętami - machnęła ręką, niespecjalnie chcąc pochylać się nad tym tematem, bo i po co? W głowie Lovegood nie mieściła się wizja aranżowanych małżeństw, ograniczonych wyborów i wszystkich tych sztywnych zasad, których nie rozumiała oraz rozumieć nie chciała. To nie był jej świat. Kiwnęła głową, nawet jeśli wcale nie musiała już potwierdzać, że pracuje w lecznicy. Zwierzęta były wspaniałe. - Są prostsze niż ludzie - oznajmiła krótko, z lekkim zawstydzeniem. Znalezienie memortka zaaferowało ją na dobre, tylko potwierdzając pogląd.
- Nie wiem i nie chcę wiedzieć - odpowiedziała przejętym szeptem, widząc, jak biedny ptaszek przymyka oczy. Miała świadomość, że to nie pora na pisklęta, ale nie mogli zaprzeczyć - właśnie trzymała jedno w bladych dłoniach. Jakim cudem nie zamarzł? W to również wolała nie wnikać. - Musiałam na niego trafić - żeby mu pomóc - dodała z przekonaniem, zerkając na ofiarowaną chusteczkę, w zamian darując Josephowi uśmiech pełen wdzięczności. Razem z rękawiczkami utworzyła więc całkiem zgrabne gniazdko, ogrzewane ciepłem własnych palców - na ten moment musiało wystarczyć. Uniosła zawiniątko, rozmyślając. - Dagaz. Tak się nazywa, jak runa - mruknęła do siebie. - Odprowadzę go do domu, kiedy zdobędziemy skarb. Musi dojść do siebie - powiedziała, mając nadzieję, że jeśli jednak nagroda nie trafi w ich ręce, Joe także znajdzie coś miłego sercu.
Z rozwikłaną zagadką i kolejnym kluczykiem w dłoniach, ruszyli dalej, a podczas podróży uwagę Sue pochłaniała historia towarzysza - reagowała entuzjastycznie, w odpowiednich momentach dodając "no co ty!" albo "niesamowite!". Do samego końca słuchała bardzo aktywnie, z łatwością obrazując sobie cały bieg wydarzeń; oczyma wyobraźni widziała gęsisko, właściciela ptaków oraz Josepha, który z miną podmalowaną determinacją brnie naprzód, mimo przeszkód, by dotrzeć do celu podróży, gdzie czekała na niego zjawiskowa gęgawa. Gęś sama w sobie brzmiała cudownie, nie była przecież tak popularnym zwierzątkiem domowym, jak pies czy kot, zwłaszcza jako pojedynczy osobnik, co bardzo zwróciło uwagę Susanne. Kometa 210 musiała być wyjątkowa i tak samo przeznaczona Wrightowi, jak Dagaz pannie Lovegood - to nie mógł być przypadek, że pytanie o zwierzaka nasunęło jej się na myśl akurat teraz!
- To jedna z najmilszych historii, jakie ostatnio słyszałam! - powiedziała szczerze, gładząc lekko memortka po ledwo wystającym łebku - wciąż pochłonięta wyobrażaniem sobie gęsiska. Cudowne miejsce. - Kometa 210 musi cię bardzo kochać, ale ta zima zapowiada się naprawdę srogo, więc trochę się nie dziwię, że tak niechętnie wychodzi z domu - zaśmiała się krótko, melodyjnie. Sama też potrafiła utknąć pod kocem. - Pewnie uwielbia spacery nad stawy, prawda? Ooo, a może lubi siedzieć w wannie? - zastanowiła się, biorąc pod uwagę upodobanie gęsi do leniuchowania.
Sue nie zaśmiała się, podejmując dosyć sprawnie kwestię Josepha - wzruszyła niewinnie ramionami, odwracając się nieco i rozglądając wokół. - Może od początku miałam - odpowiedziała z nutą tajemnicy, lecz dalsze blefy przerwał widok ducha - znajomego, aczkolwiek tej nocy wyjątkowo zawodzącego. Lovegood wymieniła spojrzenia z towarzyszem, unosząc szybko palec do góry w niemej informacji - biorę to na siebie. Przynajmniej mogła spróbować.
- Hej, nie ma co się przejmować! - zawołała łagodnie do ducha, chcąc zwrócić jej uwagę na siebie. - My cię nie skrzywdzimy, a jeśli chcesz, mogę ci zaśpiewać - zaproponowała. Nie była pewna powodzenia, zimne powietrze drażniło gardło, ale na szczęście katar nie dotknął jeszcze jej zaczerwienionego nosa. Spróbowała więc wydobyć z siebie parę nut, śpiewając piosenkę kojarzoną z dzieciństwa, którą śpiewała razem z tatą - nie znała jej tytułu, mogła też pomylić parę słów, lecz nie było to istotne. Zależało jej na dobrym samopoczuciu ducha - chyba nawet bardziej niż na kluczyku. Kto mógł ją tak skrzywdzić?
| śpiew (I); śpiewam Lor - Machinarium, bo ma klimacik
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
The member 'Susanne Lovegood' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 51
'k100' : 51
No proszę, jeszcze trochę i Joe stanie się ekspertem w dziedzinie chandrunów. Już wiedział, kto je łapie najczęściej i...
- Och, to umiesz się ich pozbywać, tak? Zdradzisz mi jakiś sposób? Tak na wszelki wypadek - zagadnął pogodnie z czystej ciekawości. Przecież on nie był taki jak Ślizgoni, chętnie skorzystałby z pomocy Stokrotki... gdyby zaistniała taka potrzeba. Przynajmniej w teorii, bo w praktyce, to rzadko kiedy zwracał się do kogokolwiek o pomoc. W końcu to on był tym, który pomocy udzielał, prawda? Dzielny, silny mężczyzna, rycerz na białym koniu (albo z szarą gęsią u boku) i te sprawy.
Co do Harpii i chandrunów zaś... kiedy Susie powiedziała, że może się to tyczy Maxine, Joe mimowolnie parsknął serdecznym śmiechem.
- Na przykład ona - potwierdził - chociaż nie jestem taki pewny czy w jej przypadku to faktycznie chandruny czy po prostu udaje - dodał po chwili namysłu, rozbawiony wnioskiem, do jakiego doszedł. W zasadzie miał wrażenie, że ta złośliwość i szorstkość Max, była tylko maską, wierzchnim ubraniem panny Desmond, która tylko przed najbardziej wytrwałymi osobnikami (takimi jak Joe) decydowała się zdjąć ten "płaszczyk". Owszem, miała pazury, jak na Harpię przystało, ale nie była nawet w połowie tak gburowatą i odpychającą osobą, za jaką można by ją mieć po pierwszym kontakcie.
- Ale nie mów tego nikomu, żeby nie popsuć jej reputacji - dodał puszczając do Stokrotki oko. - Są super, wszystkie są super - przyznał zresztą zaraz potem i to zupełnie szczerze. Już samo to, że stworzyły całą drużynę (i to bardzo dobrą drużynę, wcale nie odbiegającą w rankingu od pozostałych) z samych kobiet, to to już samo w sobie było super i godne podziwu, a oprócz tego, to nie było to żadną tajemnicą, że Joe ma słabość do zawodniczek Harpii - nie tylko do Max, ale też do Jay, która przecież była jego dobrą przyjaciółką czy Rii, którą do tej pory traktuje jak swoją drugą młodszą siostrę.
Na wieść o rozstaniu Ollivandera i jego świeżo upieczonej żony zdziwił się za to, ale poza uniesieniem wysoko brwi, w żaden sposób tego nie skomentował. Nigdy nie popierał tego procederu zawierania małżeństw aranżowanych przez rodzinę, tzw. "z rozsądku" jak to najczęściej miało miejsce w tych szlacheckich kręgach. Lepiej, że to się skończyło u Ulyssesa w ten sposób niż gdyby oboje mieli być nieszczęśliwi, prawda?
Kiedy ruszyli do celu, zabawiał Stokrotkę swoją opowieścią o Komecie 210, co jakiś czas zerkając na ptaszynę, którą jasnowłose dziewczę ze sobą niosło.
- Przy tobie Dagaz na pewno dojdzie do siebie - rzucił z przekonaniem między zdaniami i wcale nie był to czczy komplement.
Wracając jednak do gęsi...
- Jak było cieplej to lataliśmy nad stawy i jeziorka. Na szczęście w mojej okolicy jest tego pełno, więc Kometa ma pod dostatkiem zbiorników wodnych... a ja przy okazji mogłem podciągnąć się z pływania, bo trochę to zaniedbałem ostatnimi czasy - odpowiedział pogodnie. - A teraz do wanny mi się pcha najbardziej, kiedy sam idę się kąpać - dodał uśmiechając się trochę krzywo. Z jednej strony to dość zabawne jak się o tym opowiada, ale w praktyce jest dość kłopotliwe. Szczególnie, jeśli człowiek się zamyka w swojej własnej łazience, a do drzwi dobija mu się duże, gęgające ptaszysko.
- Poza tym zdecydowanie muszę sobie sprawić większą wannę - zaśmiał się już wesoło. Jego wanna generalnie należała do tych mniejszych, a do oczka wodnego dla gęsi było jej daleko. Dyskusje na ten temat jednak poszły na bok, kiedy wkroczyli na most.
Stokrotka momentalnie podjęła jego grę przekomarzając się co do posiadania klucza. "Może czy na pewno, panno Stokrotko? Co mam zrobić, żeby zdobyć ten kluczyk?" - pytał pogodnie raz po raz, dopóki do jego uszu nie dotarło kobiece zawodzenie. Zmarszczywszy brwi szybko zlokalizował biedaczkę, która okazała się... duszycą. Joe już otwierał usta, żeby do niej zagadnąć, ale ubiegła go Susie wkraczając do akcji.
- Żałuję, że nie przybyliśmy tu wcześniej, to nauczyłbym tamtych jak się zachowywać przy damach - dorzucił swoje trzy grosze. - Ale dokładnie tak jak mówi moja towarzyszka: proszę się nie przejmować, ona zaśpiewa, ja uprzątnę ten rozgardiasz, wszystko wróci do normy, piękna pani - dodał jeszcze, już zabierając się za poprawianie porządnie wozu, żeby stał stabilnie i za wybieranie co większych kupek siana ze śniegu. Tymczasem Susie zaczęła śpiewać i Joe na chwilę zastygł w bezruchu spoglądając na nią zaskoczony. Bardzo ładnie śpiewała i choć nieznaną mu piosenkę, to zaraz podchwycił melodię i zawtórował jej cicho nucąc bez słów do jednoczesnego uporządkowywania siana na wozie.
- Och, to umiesz się ich pozbywać, tak? Zdradzisz mi jakiś sposób? Tak na wszelki wypadek - zagadnął pogodnie z czystej ciekawości. Przecież on nie był taki jak Ślizgoni, chętnie skorzystałby z pomocy Stokrotki... gdyby zaistniała taka potrzeba. Przynajmniej w teorii, bo w praktyce, to rzadko kiedy zwracał się do kogokolwiek o pomoc. W końcu to on był tym, który pomocy udzielał, prawda? Dzielny, silny mężczyzna, rycerz na białym koniu (albo z szarą gęsią u boku) i te sprawy.
Co do Harpii i chandrunów zaś... kiedy Susie powiedziała, że może się to tyczy Maxine, Joe mimowolnie parsknął serdecznym śmiechem.
- Na przykład ona - potwierdził - chociaż nie jestem taki pewny czy w jej przypadku to faktycznie chandruny czy po prostu udaje - dodał po chwili namysłu, rozbawiony wnioskiem, do jakiego doszedł. W zasadzie miał wrażenie, że ta złośliwość i szorstkość Max, była tylko maską, wierzchnim ubraniem panny Desmond, która tylko przed najbardziej wytrwałymi osobnikami (takimi jak Joe) decydowała się zdjąć ten "płaszczyk". Owszem, miała pazury, jak na Harpię przystało, ale nie była nawet w połowie tak gburowatą i odpychającą osobą, za jaką można by ją mieć po pierwszym kontakcie.
- Ale nie mów tego nikomu, żeby nie popsuć jej reputacji - dodał puszczając do Stokrotki oko. - Są super, wszystkie są super - przyznał zresztą zaraz potem i to zupełnie szczerze. Już samo to, że stworzyły całą drużynę (i to bardzo dobrą drużynę, wcale nie odbiegającą w rankingu od pozostałych) z samych kobiet, to to już samo w sobie było super i godne podziwu, a oprócz tego, to nie było to żadną tajemnicą, że Joe ma słabość do zawodniczek Harpii - nie tylko do Max, ale też do Jay, która przecież była jego dobrą przyjaciółką czy Rii, którą do tej pory traktuje jak swoją drugą młodszą siostrę.
Na wieść o rozstaniu Ollivandera i jego świeżo upieczonej żony zdziwił się za to, ale poza uniesieniem wysoko brwi, w żaden sposób tego nie skomentował. Nigdy nie popierał tego procederu zawierania małżeństw aranżowanych przez rodzinę, tzw. "z rozsądku" jak to najczęściej miało miejsce w tych szlacheckich kręgach. Lepiej, że to się skończyło u Ulyssesa w ten sposób niż gdyby oboje mieli być nieszczęśliwi, prawda?
Kiedy ruszyli do celu, zabawiał Stokrotkę swoją opowieścią o Komecie 210, co jakiś czas zerkając na ptaszynę, którą jasnowłose dziewczę ze sobą niosło.
- Przy tobie Dagaz na pewno dojdzie do siebie - rzucił z przekonaniem między zdaniami i wcale nie był to czczy komplement.
Wracając jednak do gęsi...
- Jak było cieplej to lataliśmy nad stawy i jeziorka. Na szczęście w mojej okolicy jest tego pełno, więc Kometa ma pod dostatkiem zbiorników wodnych... a ja przy okazji mogłem podciągnąć się z pływania, bo trochę to zaniedbałem ostatnimi czasy - odpowiedział pogodnie. - A teraz do wanny mi się pcha najbardziej, kiedy sam idę się kąpać - dodał uśmiechając się trochę krzywo. Z jednej strony to dość zabawne jak się o tym opowiada, ale w praktyce jest dość kłopotliwe. Szczególnie, jeśli człowiek się zamyka w swojej własnej łazience, a do drzwi dobija mu się duże, gęgające ptaszysko.
- Poza tym zdecydowanie muszę sobie sprawić większą wannę - zaśmiał się już wesoło. Jego wanna generalnie należała do tych mniejszych, a do oczka wodnego dla gęsi było jej daleko. Dyskusje na ten temat jednak poszły na bok, kiedy wkroczyli na most.
Stokrotka momentalnie podjęła jego grę przekomarzając się co do posiadania klucza. "Może czy na pewno, panno Stokrotko? Co mam zrobić, żeby zdobyć ten kluczyk?" - pytał pogodnie raz po raz, dopóki do jego uszu nie dotarło kobiece zawodzenie. Zmarszczywszy brwi szybko zlokalizował biedaczkę, która okazała się... duszycą. Joe już otwierał usta, żeby do niej zagadnąć, ale ubiegła go Susie wkraczając do akcji.
- Żałuję, że nie przybyliśmy tu wcześniej, to nauczyłbym tamtych jak się zachowywać przy damach - dorzucił swoje trzy grosze. - Ale dokładnie tak jak mówi moja towarzyszka: proszę się nie przejmować, ona zaśpiewa, ja uprzątnę ten rozgardiasz, wszystko wróci do normy, piękna pani - dodał jeszcze, już zabierając się za poprawianie porządnie wozu, żeby stał stabilnie i za wybieranie co większych kupek siana ze śniegu. Tymczasem Susie zaczęła śpiewać i Joe na chwilę zastygł w bezruchu spoglądając na nią zaskoczony. Bardzo ładnie śpiewała i choć nieznaną mu piosenkę, to zaraz podchwycił melodię i zawtórował jej cicho nucąc bez słów do jednoczesnego uporządkowywania siana na wozie.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
JOSEPH, SUSANNE
Duszyca początkowo spoglądała na was nieufnie, co prawda wysłuchując waszych słów, ale nie przestając zawodzić; dopiero, kiedy Susanne zaczęła śpiewać, żałosny lament ucichł, a duch kobiety opadł nieco, przysiadając na krawędzi wozu, tuż obok jasnowłosej czarownicy. Zjawa milczała, prawdopodobnie nie chcąc przerywać melodii, którą po chwili podłapała – zaczęła nucić wraz z wami, dodając do całości wyższego, nieco mistycznego tonu. – Piękny utwór! – westchnęła, gdy wybrzmiały ostatnie nuty, przyciskając dłoń do serca. – I piękny głos, już dawno takiego nie słyszałam… Traktuj ją dobrze, młodzieńcze – dodała zwracając się do Josepha i przyglądając się przez moment, jak próbuje uprzątnąć bałagan. – No już, już, i tak wiatr za chwilę wywieje te źdźbła. Chętnie zatrzymałabym was tutaj dłużej, moglibyśmy jeszcze pośpiewać… Ale czas was goni. Uciekajcie. – Westchnęła smutno, po czym machnęła dłońmi, a część siana uniosło się, ukazując pod spodem złoty klucz.
Ktoś musiał obserwować wasze zmagania – a może nie tylko wasze? – bo gdy występujący na scenie Rick Charlie i Jego Zmiatacze skończyli wykonywać coraz popularniejsze już Wypędzić ghula, muzyka umilkła, a po Dolinie Godryka potoczyły się słowa wokalisty. – Ta piosenka została zadedykowana przez anonimowego czarodzieja, dla wszystkich, którym nie jest obce zmaganie się ze szkodnikami; oby w Nowym Roku było ich coraz mniej – powiedział, odczytując słowa z niewielkiego skrawka pergaminu. – Mamy też do przekazania prośbę od organizatorów trwającego właśnie poszukiwania skarbu, żeby wszyscy uczestnicy, oraz ci, którzy chcieliby obejrzeć rozstrzygnięcie, wyruszyli w tej chwili w kierunku namiotu przy kolejowym trakcie – wygląda na to, że niektórzy wykonali już swoje zadanie! – Zaraz po tych słowach wszystkie klucze, za wyjątkiem tych, które mieliście już ze sobą, rozpłynęły się w powietrzu. – Życzymy poszukiwaczom powodzenia, a w międzyczasie mamy kolejną dedykację. – Odchrząknął. – Rudowłosa Liljo! Zgłodniałem i zmarzłem na tyle, że bez ciebie żaden piernikowy tłuczek czy grzane wino nie da rady postawić mnie na nogi. Twoja, stęskniona, wyczekująca przy bufecie Najlepsza Kanapka z Serem – przeczytał; zaraz potem rozległy się pierwsze nuty zadedykowanego utworu, Uciekasz mi jak znicz.
Wszystkich – bez względu na to, ile udało wam się zdobyć kluczy – zapraszam do powrotu na trakt kolejowy, gdzie odbędzie się ostatnia część zabawy. Czas na odpis wynosi – standardowo – 48 godzin.
Duszyca początkowo spoglądała na was nieufnie, co prawda wysłuchując waszych słów, ale nie przestając zawodzić; dopiero, kiedy Susanne zaczęła śpiewać, żałosny lament ucichł, a duch kobiety opadł nieco, przysiadając na krawędzi wozu, tuż obok jasnowłosej czarownicy. Zjawa milczała, prawdopodobnie nie chcąc przerywać melodii, którą po chwili podłapała – zaczęła nucić wraz z wami, dodając do całości wyższego, nieco mistycznego tonu. – Piękny utwór! – westchnęła, gdy wybrzmiały ostatnie nuty, przyciskając dłoń do serca. – I piękny głos, już dawno takiego nie słyszałam… Traktuj ją dobrze, młodzieńcze – dodała zwracając się do Josepha i przyglądając się przez moment, jak próbuje uprzątnąć bałagan. – No już, już, i tak wiatr za chwilę wywieje te źdźbła. Chętnie zatrzymałabym was tutaj dłużej, moglibyśmy jeszcze pośpiewać… Ale czas was goni. Uciekajcie. – Westchnęła smutno, po czym machnęła dłońmi, a część siana uniosło się, ukazując pod spodem złoty klucz.
Ktoś musiał obserwować wasze zmagania – a może nie tylko wasze? – bo gdy występujący na scenie Rick Charlie i Jego Zmiatacze skończyli wykonywać coraz popularniejsze już Wypędzić ghula, muzyka umilkła, a po Dolinie Godryka potoczyły się słowa wokalisty. – Ta piosenka została zadedykowana przez anonimowego czarodzieja, dla wszystkich, którym nie jest obce zmaganie się ze szkodnikami; oby w Nowym Roku było ich coraz mniej – powiedział, odczytując słowa z niewielkiego skrawka pergaminu. – Mamy też do przekazania prośbę od organizatorów trwającego właśnie poszukiwania skarbu, żeby wszyscy uczestnicy, oraz ci, którzy chcieliby obejrzeć rozstrzygnięcie, wyruszyli w tej chwili w kierunku namiotu przy kolejowym trakcie – wygląda na to, że niektórzy wykonali już swoje zadanie! – Zaraz po tych słowach wszystkie klucze, za wyjątkiem tych, które mieliście już ze sobą, rozpłynęły się w powietrzu. – Życzymy poszukiwaczom powodzenia, a w międzyczasie mamy kolejną dedykację. – Odchrząknął. – Rudowłosa Liljo! Zgłodniałem i zmarzłem na tyle, że bez ciebie żaden piernikowy tłuczek czy grzane wino nie da rady postawić mnie na nogi. Twoja, stęskniona, wyczekująca przy bufecie Najlepsza Kanapka z Serem – przeczytał; zaraz potem rozległy się pierwsze nuty zadedykowanego utworu, Uciekasz mi jak znicz.
Wszystkich – bez względu na to, ile udało wam się zdobyć kluczy – zapraszam do powrotu na trakt kolejowy, gdzie odbędzie się ostatnia część zabawy. Czas na odpis wynosi – standardowo – 48 godzin.
Niepewne kiwnięcie głową było dobrym wstępem do odpowiedzi, z którą Sue przez chwilę zwlekała - wolałaby bowiem podać konkretny sposób, ale z chandrunami nie było tak łatwo.
- To sprytne stworzenia, trzeba na nie sprytnych metod - zaczęła, przygryzając wargę. - Widzisz, problem w tym, że nie ma zasady. Najlepiej popłynąć do trytonów, które zdjadją chandruny, więc gdy tylko szkodniki usłyszą trytona - uciekają w popłochu - uśmiechnęła sie krzywo - dla niej byłaby to świetna przygoda, ale trytony były niebezpieczne i nie było co tego ukrywać. W popłochu uciekałyby nie tylko chandruny. - Wszystko zależy od czarodzieja i chandry, z twojego ucha pewnie trzeba byłoby wywabić je inaczej niż z mojego. Wyobraź sobie, że siedzisz w czyimś uchu - możesz spokojnie rozglądać się po jego głowie, prawda? To jest właśnie ten kłopot, dlatego ta chandra - czepiają się pewnych myśli i trzeba znaleźć, których. Zazwyczaj staram się rozmawiać, ale to nie zawsze działa, niektórzy lepiej reagują na wysiłek albo książkę… Trzeba chandruny znudzić, wtedy zaczną uciekać, ale samemu się przy tym nudzić nie można - tak, to chyba było najlepsze podsumowanie.
Przy dalszych opowieściach o gęsi - parę tematów i metrów dalej - Sue z łatwością wyobrażała sobie, jak Kometa 210 leci obok Josepha i płynie za nim po jeziorze, nie odpuszczając mężczyzny na krok; sytuacja z wanną również była dosyć malownicza i zmusiła pannę Lovegood do chichotu, lecz nie zdążyła już nic skomentować, przejęta lamentami duszycy.
Śpiew sprawiał Susanne wiele przyjemności, nie musiała nic wymuszać ani udawać, a reakcje kobiety oraz Josepha spotęgowały te pozytywne uczucie - z ich głosami całość wypadła jeszcze lepiej, dopełnili jej partię i sprawili, że wśród pięknego, ośnieżonego krajobrazu, wyjątkowy klimat muzyki stał się mocno wyczuwalny. Komplement był bardzo miły - przyjęła go ze skromnym dygnięciem, wciąż trzymając Dagaz blisko serca. Pragnęła wygrać losowanie, by móc zaśpiewać z zespołem na scenie, dlatego świetnie było wiedzieć, że nawet nie musi pokaleczyć tym uszu obecnych na zabawie. Zmiana w podejściu kobiety była diametralna - widząc unoszące się siano, Sue uśmiechnęła się do niej uprzejmie.
- Mieszkam niedaleko, na pewno odwiedzę cię jeszcze nie raz. Dziękujemy! - powiedziała, widząc złoty kluczyk w dłoni Josepha. Trzeci - udało im się! Prawie podskakiwała w miejscu i już miała mówić, że powinni wracać do namiotu, gdy rozległy się słowa wokalisty.
- To my! - zawołała, słysząc o tych, którzy wykonali już swoje zadanie. - Chodźmy, szybko - wcale nie musiała tego mówić, bo Wright był już gotowy do drogi.
| Joe i Sue zt
- To sprytne stworzenia, trzeba na nie sprytnych metod - zaczęła, przygryzając wargę. - Widzisz, problem w tym, że nie ma zasady. Najlepiej popłynąć do trytonów, które zdjadją chandruny, więc gdy tylko szkodniki usłyszą trytona - uciekają w popłochu - uśmiechnęła sie krzywo - dla niej byłaby to świetna przygoda, ale trytony były niebezpieczne i nie było co tego ukrywać. W popłochu uciekałyby nie tylko chandruny. - Wszystko zależy od czarodzieja i chandry, z twojego ucha pewnie trzeba byłoby wywabić je inaczej niż z mojego. Wyobraź sobie, że siedzisz w czyimś uchu - możesz spokojnie rozglądać się po jego głowie, prawda? To jest właśnie ten kłopot, dlatego ta chandra - czepiają się pewnych myśli i trzeba znaleźć, których. Zazwyczaj staram się rozmawiać, ale to nie zawsze działa, niektórzy lepiej reagują na wysiłek albo książkę… Trzeba chandruny znudzić, wtedy zaczną uciekać, ale samemu się przy tym nudzić nie można - tak, to chyba było najlepsze podsumowanie.
Przy dalszych opowieściach o gęsi - parę tematów i metrów dalej - Sue z łatwością wyobrażała sobie, jak Kometa 210 leci obok Josepha i płynie za nim po jeziorze, nie odpuszczając mężczyzny na krok; sytuacja z wanną również była dosyć malownicza i zmusiła pannę Lovegood do chichotu, lecz nie zdążyła już nic skomentować, przejęta lamentami duszycy.
Śpiew sprawiał Susanne wiele przyjemności, nie musiała nic wymuszać ani udawać, a reakcje kobiety oraz Josepha spotęgowały te pozytywne uczucie - z ich głosami całość wypadła jeszcze lepiej, dopełnili jej partię i sprawili, że wśród pięknego, ośnieżonego krajobrazu, wyjątkowy klimat muzyki stał się mocno wyczuwalny. Komplement był bardzo miły - przyjęła go ze skromnym dygnięciem, wciąż trzymając Dagaz blisko serca. Pragnęła wygrać losowanie, by móc zaśpiewać z zespołem na scenie, dlatego świetnie było wiedzieć, że nawet nie musi pokaleczyć tym uszu obecnych na zabawie. Zmiana w podejściu kobiety była diametralna - widząc unoszące się siano, Sue uśmiechnęła się do niej uprzejmie.
- Mieszkam niedaleko, na pewno odwiedzę cię jeszcze nie raz. Dziękujemy! - powiedziała, widząc złoty kluczyk w dłoni Josepha. Trzeci - udało im się! Prawie podskakiwała w miejscu i już miała mówić, że powinni wracać do namiotu, gdy rozległy się słowa wokalisty.
- To my! - zawołała, słysząc o tych, którzy wykonali już swoje zadanie. - Chodźmy, szybko - wcale nie musiała tego mówić, bo Wright był już gotowy do drogi.
| Joe i Sue zt
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Przyszedł sam z potrzebą zlania się z tłumem, zniknięcia w nim. Minęło sporo czasu od kiedy mógł sobie na to pozwolić tym bardziej dziś, kiedy miał ku temu okazję, nie zamierzał z niej rezygnować. Potrzebował tego - zejścia z głównej sceny wydarzeń, wyjść poza obszar targającej nim oraz jego myślami wojennej burzy, stania się jednym z wielu szarych, zwyczajnych czarodziei. Na chwilę zdjąć z swych barków jarzmo obowiązków, oczekiwań, skarg oraz win którymi był dociążany i stać się wyczekującym jutra w szampańskiej atmosferze uczestnikiem Sylwestrowej fety. Na swój sposób ale jednak.
Krążył po placu sięgając po kolejne kieliszki dostarczającego namiastki ryzyka i niepewności szampana łechtającego jego uzależnienie od adrenaliny. Obserwował z boku tych wszystkich ludzi, ich barwne stroje, to jak tańczyli, jak gdzieś rozmawiali, jak przy bufetach wymieniali się nieśmiesznymi żartami lub upominali się nawzajem o potrzebie zachowania wstrzemięźliwości względem tajemniczych bufetowych pasztecików, czy alkoholu. Kątem oka dostrzegł w Samuela czy sylwetkę innego czuwającego aurora, jednak do żadnego nie podszedł starając się nie wychodzić im w drogę czy też wizję. Być może gdzieś podskórnie czuł że robi coś złego lub niewłaściwego nie stojąc wraz z nimi w szeregu na charytatywnej służbie, a uciekał w tłum w którym chciał zniknąć, poczuć się anonimowo. Nie było to takie proste bo przez ten przewijało się więcej znajomych twarz niż przypuszczał. Wychował się w Somerset. Może nie konkretnie w Dolinie, lecz do tej nie miał daleko. Kilku znajomych wyłapało go w tłumie, a on nie oponował by wymienić się grzecznościami, wznieść toast, pozwolić poprowadzić się w stronę Rozbrykanego gdzie po szklankach i poza nimi rozlewana była w nadmiarze ognista. Nie było to takie złe, lecz z czasem stało się trochę za głośno, za krzykliwie, za jaskrawe - pod pretekstem chęci zapalenia na świeżym powietrzu opuścił stolik, potem lokal, a na końcu ulicę udając się w stronę mostu już chwiejnym krokiem. Przyłożył wierzch dłoni do ust czując jak stłumione, pijackie bekniecie uchodzi mu nosem. Przeszklone alkoholem oczy załzawiły się mocniej. Ugh, okropne. Przeszedł pod łukiem będącym początkiem budowli i przystaną zaraz koło barierki. Oparł się na niej ramionami i westchnięciem ulgi powitał stabilizację. Ludzie za jego plecami chodzili w tę i z powrotem zmierzając do doliny, uchodząc z niej lub w myśl legendy - poszukując odwagi. Po tym jak mroźne powietrze nieco go owiało odwrócił się podpierając się o barierkę plecami i mętnym spojrzeniem obserwował te naiwne sceny. Trochę go bawiło - myśl, że ludzie wierzyli w to, iż odwagę można było pozyskać od tak. Nie było to złe ale cóż... Uśmiechnął się, może nawet trochę tak głupkowato sięgając dłonią w powietrze po tym jak kątem oka dopatrzył się lewitującej tacy z szampanem. Ujął szkło, a potem umoczył w nim usta nie odlepiając spojrzenia od grupy dokazujących sobie jak gdyby nigdy nic małolatów. Było to na swój sposób pocieszne. Odbił się od barierki postanawiając wrócić na plac z powodu nasilającego się głodu, lecz zaraz po tym jak się poruszył potrącił barkiem coś zdecydowanie drobniejszego od siebie. Kieliszek niedopitego szampana uciekł z niepewnego uścisku dłoni tocząc w powietrzu jakąś dziwną akrobację za którą auror już nie nadążał - mógł jedynie patrzeć jak się ochlapując odbija od przeszkody by w kolejnej chwili potłuc się o ziemie.
- Oh... - mruknął inteligentnie, a może z lekkim przejęciem po tym, jak zidentyfikował odtrąconą przeszkodę - przepraszam, nie zauważyłem pani... Jest pani cała...?
|rzucam k10 na szampana
Krążył po placu sięgając po kolejne kieliszki dostarczającego namiastki ryzyka i niepewności szampana łechtającego jego uzależnienie od adrenaliny. Obserwował z boku tych wszystkich ludzi, ich barwne stroje, to jak tańczyli, jak gdzieś rozmawiali, jak przy bufetach wymieniali się nieśmiesznymi żartami lub upominali się nawzajem o potrzebie zachowania wstrzemięźliwości względem tajemniczych bufetowych pasztecików, czy alkoholu. Kątem oka dostrzegł w Samuela czy sylwetkę innego czuwającego aurora, jednak do żadnego nie podszedł starając się nie wychodzić im w drogę czy też wizję. Być może gdzieś podskórnie czuł że robi coś złego lub niewłaściwego nie stojąc wraz z nimi w szeregu na charytatywnej służbie, a uciekał w tłum w którym chciał zniknąć, poczuć się anonimowo. Nie było to takie proste bo przez ten przewijało się więcej znajomych twarz niż przypuszczał. Wychował się w Somerset. Może nie konkretnie w Dolinie, lecz do tej nie miał daleko. Kilku znajomych wyłapało go w tłumie, a on nie oponował by wymienić się grzecznościami, wznieść toast, pozwolić poprowadzić się w stronę Rozbrykanego gdzie po szklankach i poza nimi rozlewana była w nadmiarze ognista. Nie było to takie złe, lecz z czasem stało się trochę za głośno, za krzykliwie, za jaskrawe - pod pretekstem chęci zapalenia na świeżym powietrzu opuścił stolik, potem lokal, a na końcu ulicę udając się w stronę mostu już chwiejnym krokiem. Przyłożył wierzch dłoni do ust czując jak stłumione, pijackie bekniecie uchodzi mu nosem. Przeszklone alkoholem oczy załzawiły się mocniej. Ugh, okropne. Przeszedł pod łukiem będącym początkiem budowli i przystaną zaraz koło barierki. Oparł się na niej ramionami i westchnięciem ulgi powitał stabilizację. Ludzie za jego plecami chodzili w tę i z powrotem zmierzając do doliny, uchodząc z niej lub w myśl legendy - poszukując odwagi. Po tym jak mroźne powietrze nieco go owiało odwrócił się podpierając się o barierkę plecami i mętnym spojrzeniem obserwował te naiwne sceny. Trochę go bawiło - myśl, że ludzie wierzyli w to, iż odwagę można było pozyskać od tak. Nie było to złe ale cóż... Uśmiechnął się, może nawet trochę tak głupkowato sięgając dłonią w powietrze po tym jak kątem oka dopatrzył się lewitującej tacy z szampanem. Ujął szkło, a potem umoczył w nim usta nie odlepiając spojrzenia od grupy dokazujących sobie jak gdyby nigdy nic małolatów. Było to na swój sposób pocieszne. Odbił się od barierki postanawiając wrócić na plac z powodu nasilającego się głodu, lecz zaraz po tym jak się poruszył potrącił barkiem coś zdecydowanie drobniejszego od siebie. Kieliszek niedopitego szampana uciekł z niepewnego uścisku dłoni tocząc w powietrzu jakąś dziwną akrobację za którą auror już nie nadążał - mógł jedynie patrzeć jak się ochlapując odbija od przeszkody by w kolejnej chwili potłuc się o ziemie.
- Oh... - mruknął inteligentnie, a może z lekkim przejęciem po tym, jak zidentyfikował odtrąconą przeszkodę - przepraszam, nie zauważyłem pani... Jest pani cała...?
|rzucam k10 na szampana
Find your wings
The member 'Anthony Skamander' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 1
'k10' : 1
Nie pojawił się. Oczywiście, że nie. Nawet jeśli to dla jego podłej sprawy poświęciła trzy noce z rzędu, nawet jeśli to wedle jego instrukcji przyczepiła do siebie nieprzyzwoicie czerwony tulipan, którego łodyżka drapała jej skórę pod materiałem sukienki. Może to nie była jego wina – może chciał się pojawić, lecz Sylwester w Dolinie Godryka uderzył mu do głowy i sprowadził do poziomu zaśnieżonej ziemi. Może stchórzył – otrzeźwiał i jego umysł wypełniły moralności i wyrzuty sumienia. Nie wiedziała jaka prawda kryła się za jego nieobecnością. I niespecjalnie ją tu już interesowało; jej ciekawość w aspekcie zleceń miała swoje rozsądne granice, a skoro nie można było na nim polegać to nie był jej do niczego potrzebny. Jednakże to, że tak łatwo jej myśli odpłynęły od tematu wpół otwartego tematu ostatniej klątwy nie oznaczało, iż tak samo bez wysiłku powrócił w jej łaski dobry humor. Skądże. Każdy wysiłek, do którego była zmuszana, każde nagięcie jej poczynań pod cudzą melodię, odbierała wielokrotnie gorzej niż wydawało się stosowne. Ignorując proste fakty – przecież sama poszukiwała źródła zarobku, sama też wiedziała, jakie ryzyko niosły – zupełnie przepychała winę na drugą stronę, topiąc ją w oceanie wyrzutów i pretensji. Nie mogła znieść tego, gdy sprawy nie szły tak, jak sobie wyobrażała ich przebieg, co tylko wzmagało przestrzenie jej irytacji. A coś zawsze mogło pójść nie tak. Zamiast planować z wyprzedzeniem i uzbrajać się w alternatywy, stała teraz wśród rozbawionych czarodziejów niby kamień wetknięty w wartki strumień rzeki. Nie chciała im ulec. Nie pozwoliła sobie na choćby łagodne przejaśnienie lica, nawet gdy była proszona do tańca. Po usłyszeniu kolejnej propozycji, zignorowała ją kompletnie i rzuciła się w biegu przed siebie, po drodze z zawiścią ciągnąc przypięty kwiat, by w następnej chwili zdeptać go obcasami pantofelków. Ruch dodał jej rumieńców na policzkach, które paliły ją nieznośnie, kontrastując z bardzo jasną kremową suknią, którą ubrała w celu uwidocznienia symbolu, wyróżniającego ją z tłumu. Jej włosy wypadły kosmykami z jej ciasnego, wysokiego upięcia, gdy docierała już do mostu Godryka, i stanowiły małą przeszkodę, ustanowioną na polu jej widzenia. Przeniknęło ją dziwne uczucie tęsknoty – wiedziała, że dorastając mogła stać się kimś zupełnie innym. Może właśnie dziewczyną z dumą noszącą rumieńce, niezważającą na popsutą fryzurę czy ubrudzone baletki; nie obchodziłaby ją rywalizacja z siostrą albo zszargana reputacja przez skandal jej matki, mogła niczym kropla wody przybrać każdy kształt i być każdym, tylko nie sobą. Niedoczekanie, mruknęła pod nosem, wyciągając z torebki niewielką spinkę i ratując nią godność swojej burzy włosów. Jeszcze coś gderała pod nosem, najpewniej przeklinając marność rzeczy martwych, gdy jej kroki prowadziły ją na kamienną konstrukcję mostu. Musiała nieco przeciskać się między trochę zbyt głośno rozprawiającymi parami czarodziejów, którzy dawno przekroczyli swoje limity alkoholu i oddawali się nadmiernej gestykulacji, która raz po raz trącała jej drobne ciało zupełnie bez pozwolenia. Już odwracała się, by komuś zwrócić uwagę, już jej malinowe usta układały się w sykliwe przekleństwo, gdy nastąpiło wzdrygnięcie świata.
Uderzenie nie było mocne. Ledwo różne od poprzednich przepychanek na trakcie budowli łączącej jedną stronę doliny z drugą. To, że nadeszło z wyższej perspektywy także nie dziwiło, Prudence przyzwyczajona była do swojej postury. Istotne znaczenie miało co innego – kieliszek od szampana, którego zawartość niczym farba trącona pędzlem przez malarza, rozpostarła skrzydła na jej stroju, tworząc abstrakcyjne dzieło o przyjemnie truskawkowym zapachu. — O! — Niespodziewany zwrot sytuacji pozbawił i ją możliwości przybierania dźwięków w sensowne słowa. Wargi złożyły się w okrągłą literkę, a brwi podskoczyły w górę, marszcząc się dopiero, gdy brzmienie kruszonego szkła przeszyło powietrze. Zaskoczenie przerodziło się w ochłodnięcie, które wtedy natychmiastowo przeszło w oburzenie. Jej łabędzia szyja, a także cała góra koronkowej sukni spłynęły krwistą barwą. Czas na moment zwolnił, gdy przyglądała się wyrządzonym szkodom; ruszył ponownie, kiedy jej chmurno-błękitne tęczówki odnalazły twarz winowajcy. Ręce zwinęła w pięści, wciągając jednocześnie z głuchym świstem powietrze do płuc. — Cała? Cała? — powtórzyła po nim jeszcze na bezdechu, a gdyby wzrok mógł ciskać pioruny to jasnowłosy mężczyzna z pewnością nie miałby szans na przetrwanie tego starcia. — Widzisz, co zrobiłeś z moją sukienką? Ty... ty... bestio! — wykrztusiła w końcu, nie będąc w stanie przypisać jego czynowi żadnej innej kategorii różnej od bezczelności. Zza jej pleców dobiegła salwa śmiechu, upewniając ją w dramatycznym wymiarze chwili, w której się znalazła. Jej umysł rozpierzchł się w chaosie wstydu, podążając drogami prędkiego wymierzenia kary – zupełnie nie przyjęła jego wyjaśnień czy przeprosin, tylko sam dokonany czyn miał dla niej znaczenie.
Nieopodal mostku, tuż przy zejściu z niego, lewitowała taca z kieliszkami, wykrzywiając się w ich stronę zapraszająco. Skoczyła ku niej i chwyciła pierwszy z brzegu, zgrabnie obracając się na pięcie i wystawiając go przed siebie niczym oręż.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Uderzenie nie było mocne. Ledwo różne od poprzednich przepychanek na trakcie budowli łączącej jedną stronę doliny z drugą. To, że nadeszło z wyższej perspektywy także nie dziwiło, Prudence przyzwyczajona była do swojej postury. Istotne znaczenie miało co innego – kieliszek od szampana, którego zawartość niczym farba trącona pędzlem przez malarza, rozpostarła skrzydła na jej stroju, tworząc abstrakcyjne dzieło o przyjemnie truskawkowym zapachu. — O! — Niespodziewany zwrot sytuacji pozbawił i ją możliwości przybierania dźwięków w sensowne słowa. Wargi złożyły się w okrągłą literkę, a brwi podskoczyły w górę, marszcząc się dopiero, gdy brzmienie kruszonego szkła przeszyło powietrze. Zaskoczenie przerodziło się w ochłodnięcie, które wtedy natychmiastowo przeszło w oburzenie. Jej łabędzia szyja, a także cała góra koronkowej sukni spłynęły krwistą barwą. Czas na moment zwolnił, gdy przyglądała się wyrządzonym szkodom; ruszył ponownie, kiedy jej chmurno-błękitne tęczówki odnalazły twarz winowajcy. Ręce zwinęła w pięści, wciągając jednocześnie z głuchym świstem powietrze do płuc. — Cała? Cała? — powtórzyła po nim jeszcze na bezdechu, a gdyby wzrok mógł ciskać pioruny to jasnowłosy mężczyzna z pewnością nie miałby szans na przetrwanie tego starcia. — Widzisz, co zrobiłeś z moją sukienką? Ty... ty... bestio! — wykrztusiła w końcu, nie będąc w stanie przypisać jego czynowi żadnej innej kategorii różnej od bezczelności. Zza jej pleców dobiegła salwa śmiechu, upewniając ją w dramatycznym wymiarze chwili, w której się znalazła. Jej umysł rozpierzchł się w chaosie wstydu, podążając drogami prędkiego wymierzenia kary – zupełnie nie przyjęła jego wyjaśnień czy przeprosin, tylko sam dokonany czyn miał dla niej znaczenie.
Nieopodal mostku, tuż przy zejściu z niego, lewitowała taca z kieliszkami, wykrzywiając się w ich stronę zapraszająco. Skoczyła ku niej i chwyciła pierwszy z brzegu, zgrabnie obracając się na pięcie i wystawiając go przed siebie niczym oręż.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Prudence Pettigrew dnia 23.10.19 17:36, w całości zmieniany 1 raz
Gość
Gość
The member 'Prudence Pettigrew' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 8
'k10' : 8
Most Godryka
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka