Salon
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon
Duży i jasny salon, w którym dominują odcienie brązów oraz bieli, urządzony tak, aby sprawiał wrażenie przytulnego. Wszystkie ozdoby dobrane są przemyślanie, aby pasowały do siebie i tworzyły całość. Jest to pomieszczenie, do którego trafia się bezpośrednio po wejściu do mieszkania. Po przekroczeniu progu w oczy rzuca się kominek oraz stojące przed nim dwie nieduże kanapy oraz fotel, które oddziela mała ława. Najczęściej to właśnie na niej leżą książki i zwoje z dziedziny alchemii lub magomedycyny, chociaż właścicielka stara się, aby wszystkie znajdowały się na regale znajdującym się pod jedną ze ścian, a który niestety już dawno okazał się za mały na taką ilość ksiąg.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wszystko to wyglądało jak istna komedia, a czym dłużej nad tym rozwodzili się, tym mniej już wiedziałem. Przodujący im, a może i mnie samemu – nic już nie wiem, nie potrafię tego rozgryźć – spojrzał na mnie z udanym zainteresowaniem i próbował nie tylko wcisnąć w dłoń alkohol, ale co gorsza zmusić do przeprosin. Najzabawniejsze w tym wszystkim było to, że wcale mu nie ufałem, choć wyglądał zupełnie identycznie jak ja. Było w nim jednak coś niepokojącego, nie zachowywał się wiarygodnie, a im dłużej wypowiadał się tym większą zyskiwałem pewność, że wcale się nie myliłem. Zachowywał poważny wyraz twarz, choć czułem, iż miał z tego wszystkiego niezły ubaw. Doskonale wiedział, co się święciło, zaś ja wciąż miałem mieszaninę myśli. Z jednej strony coś podpowiadało mi, że miało to związek z kamieniem, granatowym artefaktem, którego dostarczenie do Locus Nihil zesłało na mnie podobne nieszczęście, lecz z drugiej nie potrafiłem tego logicznie wyjaśnić. Być może była to próba, cholerny test, który musiałem zdać, aby móc dokończyć zadanie. Cóż jednak miałem począć? Wejść z nimi w dysputę, znaleźć rzekome wyjście i tym samym powrócić do komnaty? Brzmiało to abstrakcyjnie, cała ta sytuacja zakrywała o istny absurd.
Po moim ciele rozeszło się przyjemne ciepło. Zmarszczyłem brwi wiedząc, że był to kolejny, irracjonalny element. Czyżby ktoś na mnie rzucał właśnie zaklęcia? Czarowali niewerbalnie? Do cholery jasnej wszyscy zdawali się mieć łapy na wierzchu. Może to ten kutas, którego nazwałem w mało wybredny sposób, mścił się wpatrując w pieprzone buty? Pytania nie przynosiły odpowiedzi, im więcej ich sobie zadawałem tym głębiej zanurzałem się w parszywym bagnie. Ponownie oblizałem nerwowo wargę, coraz trudniej przychodziło mi panować nad sobą.
-Co ma do tego kamień- spytałem być może naiwnie chcąc grać na zwłokę. Ewidentnie poruszyli się tym, że niby ktoś się do mnie dobrał. Czyżby ocucenie mnie miało zakończyć tą cholerną wizję? W głębi siebie liczyłem, że zaklęcia pochodziły od zewnętrznego źródła i rzeczywiście ktoś starał się, abym powrócił do „świata żywych”. Moc kamienia – jeśli rzeczywiście to o nią się rozchodziło, a potwierdzałyby tę hipotezę słowa dowodzącego – nie mogła wpuścić mnie do komnaty pełnej płci pięknej lub chociaż do Wenus? Francis z pewnością zadbałby o dobre towarzystwo.
Wodziłem wzrokiem od jednego do drugiego i kolejnego, kiedy wymieniali ze sobą spostrzeżenia. Jeśli w tym co mówili było chociaż ziarno prawdy to nie wróżyło nic dobrego. Chcieli przejmować nade mną kontrolę? Być na moim miejscu? Nie mieściło mi się to w głowie, a nie uważałem się za wyjątkowego idiotę. -Niby jak zamierzacie to zrobić?- wygiąłem wargi w kpiącym wyrazie, choć w ogóle nie było mi do śmiechu. Czy jakbym ich zabił to byłaby szansa, żebym sam przeżył? Do licha nie wyobrażałem sobie, aby z mojej winy komukolwiek istotnemu stała się krzywda. Nie miałem bliskich sobie osób, ale na pewnych jednostkach nigdy się nie zawiodłem i zawsze chciałem, aby działało to w dwie strony. -Z tego co zauważyłem to nie ty stawiasz tutaj warunki. Gdyby tak było nie czekalibyście na mnie tylko sami rozdali karty- rzuciłem w kierunku „dowodzącego” w chwili, kiedy nakazał mi kogokolwiek przepraszać. Nigdy tego nie robiłem i wówczas również nie miałem zamiaru. -Gdybyś choć trochę mnie znał wiedziałbyś, że nie używam podobnych słów szczególnie jeśli psidwak szczeka jak opętany. Widziałeś jego fotel?- dodałem coraz bardziej irytując się postawą gościa o ryju identycznym mojemu. -Wcale bym się nie zdziwił, jakby przed moim przyjściem go wygryzł ze złości- nie kryłem kpiny, przeginałem strunę. Jeśli cała ta sytuacja miała mnie zmusić do rzeczy, których nigdy bym nie uczynił to niestety musiałem ich zawieść – nie łatwo mnie złamać i zmusić do posłuszeństwa. Z resztą jeśli te miernoty zamierzały walczyć o dominację to moja uległość tylko ułatwiłaby im sprawę.
Wężowe drewno pojawiło się w mojej dłoni na co uśmiechnąłem się pod nosem. Wcale nie chciałem go użyć, nie wiedziałem jak zachowa się magia, a tym bardziej czy oni byli zdolni z niej korzystać. Jeśli faktycznie byli mną – choć w jakiejś pokręconej i dziwnej formie – to mieli olbrzymią przewagę. Nie byłem kretynem, podobnie jak samobójcą. Przesunąwszy palcami wzdłuż różdżki zerknąłem na dwóch, którzy wyrwali w moim kierunku i choć miałem ochotę wypowiedzieć jedno z zaklęć to ugryzłem się w język. -Przejdziemy do konkretów, czy doprowadzimy do rozlewu krwi?- spytałem powracając wzrokiem do głównego Drew. -Może i dobrze sobie ich ustawiłeś, ale wierz mi, że gdy tylko się odwrócisz przynajmniej pięciu z nich wbije Ci drewno w plecy- dodałem pomijając szóstego, który pewnie nawet ciągnięty po ziemi wciąż wpatrywałby się w swe buty.
-Zamierzam tam wrócić, a wy bawcie się dalej. Jak widać całkiem nieźle wam to idzie- przedstawiłem swój plan zaczynając od niemożliwego – jak każde z resztą negocjacje. Wtedy istniała największa szansa spotkania się gdzieś w środku. Mimo wszystko wciąż miałem na oku dwójkę, która najwyraźniej albo próbowała mnie zastraszyć, albo faktycznie zaatakować.
Po moim ciele rozeszło się przyjemne ciepło. Zmarszczyłem brwi wiedząc, że był to kolejny, irracjonalny element. Czyżby ktoś na mnie rzucał właśnie zaklęcia? Czarowali niewerbalnie? Do cholery jasnej wszyscy zdawali się mieć łapy na wierzchu. Może to ten kutas, którego nazwałem w mało wybredny sposób, mścił się wpatrując w pieprzone buty? Pytania nie przynosiły odpowiedzi, im więcej ich sobie zadawałem tym głębiej zanurzałem się w parszywym bagnie. Ponownie oblizałem nerwowo wargę, coraz trudniej przychodziło mi panować nad sobą.
-Co ma do tego kamień- spytałem być może naiwnie chcąc grać na zwłokę. Ewidentnie poruszyli się tym, że niby ktoś się do mnie dobrał. Czyżby ocucenie mnie miało zakończyć tą cholerną wizję? W głębi siebie liczyłem, że zaklęcia pochodziły od zewnętrznego źródła i rzeczywiście ktoś starał się, abym powrócił do „świata żywych”. Moc kamienia – jeśli rzeczywiście to o nią się rozchodziło, a potwierdzałyby tę hipotezę słowa dowodzącego – nie mogła wpuścić mnie do komnaty pełnej płci pięknej lub chociaż do Wenus? Francis z pewnością zadbałby o dobre towarzystwo.
Wodziłem wzrokiem od jednego do drugiego i kolejnego, kiedy wymieniali ze sobą spostrzeżenia. Jeśli w tym co mówili było chociaż ziarno prawdy to nie wróżyło nic dobrego. Chcieli przejmować nade mną kontrolę? Być na moim miejscu? Nie mieściło mi się to w głowie, a nie uważałem się za wyjątkowego idiotę. -Niby jak zamierzacie to zrobić?- wygiąłem wargi w kpiącym wyrazie, choć w ogóle nie było mi do śmiechu. Czy jakbym ich zabił to byłaby szansa, żebym sam przeżył? Do licha nie wyobrażałem sobie, aby z mojej winy komukolwiek istotnemu stała się krzywda. Nie miałem bliskich sobie osób, ale na pewnych jednostkach nigdy się nie zawiodłem i zawsze chciałem, aby działało to w dwie strony. -Z tego co zauważyłem to nie ty stawiasz tutaj warunki. Gdyby tak było nie czekalibyście na mnie tylko sami rozdali karty- rzuciłem w kierunku „dowodzącego” w chwili, kiedy nakazał mi kogokolwiek przepraszać. Nigdy tego nie robiłem i wówczas również nie miałem zamiaru. -Gdybyś choć trochę mnie znał wiedziałbyś, że nie używam podobnych słów szczególnie jeśli psidwak szczeka jak opętany. Widziałeś jego fotel?- dodałem coraz bardziej irytując się postawą gościa o ryju identycznym mojemu. -Wcale bym się nie zdziwił, jakby przed moim przyjściem go wygryzł ze złości- nie kryłem kpiny, przeginałem strunę. Jeśli cała ta sytuacja miała mnie zmusić do rzeczy, których nigdy bym nie uczynił to niestety musiałem ich zawieść – nie łatwo mnie złamać i zmusić do posłuszeństwa. Z resztą jeśli te miernoty zamierzały walczyć o dominację to moja uległość tylko ułatwiłaby im sprawę.
Wężowe drewno pojawiło się w mojej dłoni na co uśmiechnąłem się pod nosem. Wcale nie chciałem go użyć, nie wiedziałem jak zachowa się magia, a tym bardziej czy oni byli zdolni z niej korzystać. Jeśli faktycznie byli mną – choć w jakiejś pokręconej i dziwnej formie – to mieli olbrzymią przewagę. Nie byłem kretynem, podobnie jak samobójcą. Przesunąwszy palcami wzdłuż różdżki zerknąłem na dwóch, którzy wyrwali w moim kierunku i choć miałem ochotę wypowiedzieć jedno z zaklęć to ugryzłem się w język. -Przejdziemy do konkretów, czy doprowadzimy do rozlewu krwi?- spytałem powracając wzrokiem do głównego Drew. -Może i dobrze sobie ich ustawiłeś, ale wierz mi, że gdy tylko się odwrócisz przynajmniej pięciu z nich wbije Ci drewno w plecy- dodałem pomijając szóstego, który pewnie nawet ciągnięty po ziemi wciąż wpatrywałby się w swe buty.
-Zamierzam tam wrócić, a wy bawcie się dalej. Jak widać całkiem nieźle wam to idzie- przedstawiłem swój plan zaczynając od niemożliwego – jak każde z resztą negocjacje. Wtedy istniała największa szansa spotkania się gdzieś w środku. Mimo wszystko wciąż miałem na oku dwójkę, która najwyraźniej albo próbowała mnie zastraszyć, albo faktycznie zaatakować.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Korzystając z resztek posiadanych sił, Elvira miała niebywałe problemy, aby upchnąć koce między oparciem kanapy a ciałem Drew targanym nieskoordynowanymi ruchami, drgawkami. Twarz czarnoksiężnika powoli stawała się sina, jego godziny były niemal policzone – wiedziały to obie i musiały jak najszybciej uporać się z mieszaniną śliny, dziwnej substancji oraz popiołu zalegającego w ustach oraz gardle Macnaira. Mimo świadomości, iż waga czarodzieja przekraczała jej siły, zdołała wykorzystać materiał kocy jako niezbyt solidne podparcie do utrzymania pozycji i zapewnić, choć szczątkowe, powolne spływanie substancji na kanapę oraz podłogę. Pozbawienie Drew różdżki również nie było takie proste. Wbrew wszelkim pozorom, czarownica długo siłowała się z zesztywniałymi palcami, lecz w końcu i temu zadaniu podołała. Nerwowo przyłożona, jej własna, różdżka do gardła Śmierciożercy zadrżała w palcach. Niedokładny gest, zmęczenie wyprawą zbierały swoje żniwo, nie pozwalając Elvirze poprawnie rzucić tego prostego zaklęcia. Dopiero starania Belviny oraz determinacja pozwoliły utrzymać Drew przy życiu.
Pierwsze z jej podejść do zaklęcia udrażniającego drogi oddechowe, w takt ruchu, sprawiło, że mięśnie oplatające gardło ścisnęły się mocno, jakby zakrztuszenie miało zostać spotęgowane, po czym spora ilość czarnej mazi wystrzeliła z rozwartych ust na podłogę, zostawiając po sobie trudny do uprzątnięcia, wżerający się ślad. Powtórzenie gestu oraz formuły raz jeszcze zadziałało jeszcze lepiej. Kolejna porcja substancji, kierowana siłą zaklęcia, udrożniła drogi oddechowe. Obie były w stanie łatwo określić, że niebezpieczeństwo uduszenia się zostało zażegnane. Mimo to Belvina podjęła jeszcze jedną próbę, również skuteczną. Choć nie widziała efektów gołym okiem, to ciepło bijące od różdżki dało znać, że zaklęcie zadziałało. Trwało jednak dłuższą chwilę, nim płuca Drew wypełniło czyste powietrze, a gdy je opuściło, z ust wypłynęła głównie ślina oraz resztki mazi z nieznanej substancji i popiołu. Nieco dłuższe oględziny pozwalały stwierdzić, że temperatura ciała powoli wracała do normy. Policzki pozostały niezmiennie blade, a źrenice po raz pierwszy miały zareagować na światło, obkurczając się granic możliwości. Wtedy jednak skórę ponownie splotła sieć granatowych, pulsujących żyłek, poczynając od oczu i skroni, prędko rozprzestrzeniając się na szyję, ramiona i resztę ciała. Obie czarownice, będąc dostatecznie blisko, poczuły falę ciepła bijącą od Drew, choć organizm nadal pozostawał wychłodzony i osłabiony. Nie znały źródła tego zachowania, a konsekwencje – mimo wiedzy czarownic – wciąż znajdowały się w sferze niewiadomej.
Drew
Drew naprzeciwko spoglądał na Ciebie poważnie. Łatwo dało się nie tylko dostrzec, ale przede wszystkim wyczuć, że głęboko ważył słowa, które miałeś usłyszeć. Nim jednak zdołał je wypowiedzieć, głos zabrał najbardziej znudzony z nich wszystkich.
— Kamień zniszczył twoją osobowość. Rozszarpał ją i stworzył nas. — Zabrzmiał, zbierając na siebie gromy spojrzeń od pozostałej szóstki. — Prędzej i później, i tak by zauważył, że mieszamy mu w głowie. — Rzucił w stronę przodownika. — Nie ma powodu wodzić go za nos. Dobrze wiemy, jaki jest. W końcu jesteśmy nim.. a ty nami — ostatnie słowa skierował bezpośrednio do Ciebie, znikąd wyciągając butelkę wypełnioną czarnym ale i pociągnął z niej zdrowy łyk.
— No dobrze, dobrze — przemówił Drew naprzeciwko. — To prawda. Jesteś, my także, czymś więcej niż wcześniej. Nie wiemy, jakie będą tego konsekwencje, ale nasz głos będzie towarzyszyć ci do końca dni. Kto wie, może nawet kiedyś stracisz swoją władzę, a zyska ją jeden z nas. — Żaden z pozostałych nie przerwał wyjątkowo wypowiedzi. Wszyscy zdawali się potwierdzać każde usłyszane słowo, nawet ten najbardziej agresywny, który momentalnie spuścił z tonu, spode łba spoglądał na Ciebie, w kumulującej się agresji zaciskając palce na zniszczonym fotelu. I nagle komnata zatrzęsła się raz jeszcze. Z miejsca poderwał się tylko on, pokrywając się siecią granatowych żyłek, która sparaliżowała wszystkie jego ruchy. Ta sama siatka przeniknęła na jasną podłogę i pomknęła bezpośrednio w Twoim kierunku, układając się w dosyć ciasny okrąg oplatający stopy.
— Nie mamy dużo czasu, Drew — odezwał się raz jeszcze najbardziej znudzony z nich wszystkich. — Rób, co chcesz. Pamiętaj tylko, że nie jesteś sam. I nigdy nie będziesz. — Zdołał powiedzieć nim i jego otoczyła ciasna sieć żyłek, która również wystrzeliła w Twoim kierunku. Krąg pod Tobą zaczął lśnić coraz mocniej – czas się kończył. Nadal nie wiedziałeś, do czego to wszystko zmierzało ani jak się stąd wydostać. Najważniejszy z Drew milczał. Nie odezwał się ani słowem. Jedynie patrzył i czekał na Twoją reakcję, jakby
Czas na odpis wynosi 48 h.
Drew, jeśli chcesz wykonać jakieś działanie (maksymalnie dwie akcje) rzucasz tylko kością k100 na odporność psychiczną. Obowiązuje Cię kara -60 zgodna z faktycznym stanem żywotności.
Elvira 109/204 (15 oparzenia, 60 cięte, 20 psychiczne); -20 do kości
Drew 40/215 (45 osłabienie; 130 psychiczne) | nieznany stan postaci
Pierwsze z jej podejść do zaklęcia udrażniającego drogi oddechowe, w takt ruchu, sprawiło, że mięśnie oplatające gardło ścisnęły się mocno, jakby zakrztuszenie miało zostać spotęgowane, po czym spora ilość czarnej mazi wystrzeliła z rozwartych ust na podłogę, zostawiając po sobie trudny do uprzątnięcia, wżerający się ślad. Powtórzenie gestu oraz formuły raz jeszcze zadziałało jeszcze lepiej. Kolejna porcja substancji, kierowana siłą zaklęcia, udrożniła drogi oddechowe. Obie były w stanie łatwo określić, że niebezpieczeństwo uduszenia się zostało zażegnane. Mimo to Belvina podjęła jeszcze jedną próbę, również skuteczną. Choć nie widziała efektów gołym okiem, to ciepło bijące od różdżki dało znać, że zaklęcie zadziałało. Trwało jednak dłuższą chwilę, nim płuca Drew wypełniło czyste powietrze, a gdy je opuściło, z ust wypłynęła głównie ślina oraz resztki mazi z nieznanej substancji i popiołu. Nieco dłuższe oględziny pozwalały stwierdzić, że temperatura ciała powoli wracała do normy. Policzki pozostały niezmiennie blade, a źrenice po raz pierwszy miały zareagować na światło, obkurczając się granic możliwości. Wtedy jednak skórę ponownie splotła sieć granatowych, pulsujących żyłek, poczynając od oczu i skroni, prędko rozprzestrzeniając się na szyję, ramiona i resztę ciała. Obie czarownice, będąc dostatecznie blisko, poczuły falę ciepła bijącą od Drew, choć organizm nadal pozostawał wychłodzony i osłabiony. Nie znały źródła tego zachowania, a konsekwencje – mimo wiedzy czarownic – wciąż znajdowały się w sferze niewiadomej.
Drew naprzeciwko spoglądał na Ciebie poważnie. Łatwo dało się nie tylko dostrzec, ale przede wszystkim wyczuć, że głęboko ważył słowa, które miałeś usłyszeć. Nim jednak zdołał je wypowiedzieć, głos zabrał najbardziej znudzony z nich wszystkich.
— Kamień zniszczył twoją osobowość. Rozszarpał ją i stworzył nas. — Zabrzmiał, zbierając na siebie gromy spojrzeń od pozostałej szóstki. — Prędzej i później, i tak by zauważył, że mieszamy mu w głowie. — Rzucił w stronę przodownika. — Nie ma powodu wodzić go za nos. Dobrze wiemy, jaki jest. W końcu jesteśmy nim.. a ty nami — ostatnie słowa skierował bezpośrednio do Ciebie, znikąd wyciągając butelkę wypełnioną czarnym ale i pociągnął z niej zdrowy łyk.
— No dobrze, dobrze — przemówił Drew naprzeciwko. — To prawda. Jesteś, my także, czymś więcej niż wcześniej. Nie wiemy, jakie będą tego konsekwencje, ale nasz głos będzie towarzyszyć ci do końca dni. Kto wie, może nawet kiedyś stracisz swoją władzę, a zyska ją jeden z nas. — Żaden z pozostałych nie przerwał wyjątkowo wypowiedzi. Wszyscy zdawali się potwierdzać każde usłyszane słowo, nawet ten najbardziej agresywny, który momentalnie spuścił z tonu, spode łba spoglądał na Ciebie, w kumulującej się agresji zaciskając palce na zniszczonym fotelu. I nagle komnata zatrzęsła się raz jeszcze. Z miejsca poderwał się tylko on, pokrywając się siecią granatowych żyłek, która sparaliżowała wszystkie jego ruchy. Ta sama siatka przeniknęła na jasną podłogę i pomknęła bezpośrednio w Twoim kierunku, układając się w dosyć ciasny okrąg oplatający stopy.
— Nie mamy dużo czasu, Drew — odezwał się raz jeszcze najbardziej znudzony z nich wszystkich. — Rób, co chcesz. Pamiętaj tylko, że nie jesteś sam. I nigdy nie będziesz. — Zdołał powiedzieć nim i jego otoczyła ciasna sieć żyłek, która również wystrzeliła w Twoim kierunku. Krąg pod Tobą zaczął lśnić coraz mocniej – czas się kończył. Nadal nie wiedziałeś, do czego to wszystko zmierzało ani jak się stąd wydostać. Najważniejszy z Drew milczał. Nie odezwał się ani słowem. Jedynie patrzył i czekał na Twoją reakcję, jakby
Czas na odpis wynosi 48 h.
Drew, jeśli chcesz wykonać jakieś działanie (maksymalnie dwie akcje) rzucasz tylko kością k100 na odporność psychiczną. Obowiązuje Cię kara -60 zgodna z faktycznym stanem żywotności.
Elvira 109/204 (15 oparzenia, 60 cięte, 20 psychiczne); -20 do kości
Drew 40/215 (45 osłabienie; 130 psychiczne) | nieznany stan postaci
- Ekwipunek:
- Elvira:
1. Kameleon (od Caelana)
3. Marynowana narośl ze szczuroszczeta (od Cass)
4. Eliksir przeciwbólowy (mój)
+kryształ o działaniu mikstury buchorożca, różdżka
Drew:
Różdżka, maska śmierciożercy, nakładka na pas z eliksirami:
-Wywar Żywej Śmierci (1 porcja, stat. 40 )
-Eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 15)
-Eliksir niezłomności (1 porcje, stat. 40)
-Kameleon (1 porcja, stat. 29)
-Czuwający strażnik (1 porcja, stat. 21)
-Eliksir kociej zwinności (1 porcja, stat. 20)
-Baza ze szpiku kostnego
-[?] Felix Felicis (1 porcja, stat. 40)
Nawet przy najprostszych czynnościach mięśnie bolały ją z wysiłku, nie wiedziała jednak, czy jest to spowodowane ogólnym wyczerpaniem, czy ciągle doskwierającymi ranami, których brzydkie ślady promieniowały przez kręgosłup aż do ramion i bioder. Dotąd nie posądziłaby siebie o tak wielką determinację; nigdy jednak nie miała okazji sprawdzić się w roli uzdrowiciela poszkodowanego, ocenić stopień własnej koncentracji w chwili, gdy sama potrzebowała pomocy. Skupienie miała rozmyte, niektóre słowa Belviny docierały do niej z opóźnieniem, lecz za sukces mogła już uznać fakt, że wciąż się nie poddała, nie zrezygnowała - była wytrwała, wbrew wszelkim złośliwościom ślepców, jakich miała okazję nasłuchać się w życiu. Udało jej się utworzyć prowizoryczną podporę, nie spodziewała się jednak, by miała przetrwać długo; wystarczyło, że na razie czarna, kleista substancja spływała z ust Drew zamiast gnieździć się w drogach oddechowych.
Nie okazała już nawet zaskoczenia, gdy różdżka odmówiła współpracy, niechętna splątanemu umysłowi i niejasnym rozkazom. Obeszła kanapę, by stanąć blisko Belviny i przykucnęła chwiejnie, chcąc przyjrzeć się mazi. Jeszcze jej tak nie popierdoliło, żeby próbować wsadzać w nią palce, z bliska bowiem zdawała się żrąca, prawdopodobnie czarnomagiczna. Po kilku sekundach podniosła się z powrotem, podpierając dłonią o kanapę. Druga uzdrowicielka radziła sobie z zaklęciami na tyle sprawnie, że szybko zażegnała niebezpieczeństwo uduszenia. Gdyby miała więcej niż jedną rękę, prawdopodobnie klepnęłaby ją z uznaniem w plecy, ale w swoim obecnym stanie odpuściła sobie kurtuazje. Najważniejszy i tak pozostawał Drew, jego wolny, acz miarowy oddech. Co należało uczynić dalej?
Już wyciągała dłoń, żeby ocenić tętno i temperaturę powłok, ale artefakt nie dawał wytchnienia. Wąskie, pulsujące żyłki, na bladej skórze mężczyzny wplatające się w ciało jak w marmur, w momencie szarpnęły za gardło Elviry, burząc dopiero co witaną ulgę. Nawet z odległości dało się wyczuć bijące od Drew ciepło; a przecież dopiero co doskwierała mu hipotermia.
- I co teraz? - rzuciła w eter retorycznym pytaniem, chrapliwie i bez przekonania, a potem przykucnęła obok kanapy, blisko ciała, ale nie na tyle, by odebrać Belvinie pole do manewru. Blythe myślała teraz jaśniej, czarowała potężniej. Ona mogła co najwyżej próbować. - Walcz z tym. Walcz, rozumiesz? Wiem, że potrafisz. Kto inny, jak nie ty? - W obliczu wszystkiego, czego Elvira doświadczyła w podziemiach, nic dziwnego, że opadnięta z sił doszła do wniosku, że wola i wytrzymałość były równie ważne co obca pomoc. Jeżeli nie ważniejsze. - Surgito. - Zaklęcie wypowiedziała, zawieszając kraniec różdżki milimetry nad poznaczoną liniami twarzą. - Mulciber, Goyle, nawet Burke wyszli o własnych nogach, a ty co? Nie jesteś od nich słabszy. - Nie miała sił na więcej zaklęć, wsunęła różdżkę z powrotem do kieszeni obok różdżki Drew i znów powiodła dłonią po jego płaszczu, uważając, by nie dotknąć skóry. Szukała zgrubień, fiolek, czegokolwiek niebezpiecznego, na wypadek, gdyby się obudził, ale koniec końców wysunęła mu z kieszeni tylko chłodną piersiówkę, którą mocno ścisnęła w garści.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Nie okazała już nawet zaskoczenia, gdy różdżka odmówiła współpracy, niechętna splątanemu umysłowi i niejasnym rozkazom. Obeszła kanapę, by stanąć blisko Belviny i przykucnęła chwiejnie, chcąc przyjrzeć się mazi. Jeszcze jej tak nie popierdoliło, żeby próbować wsadzać w nią palce, z bliska bowiem zdawała się żrąca, prawdopodobnie czarnomagiczna. Po kilku sekundach podniosła się z powrotem, podpierając dłonią o kanapę. Druga uzdrowicielka radziła sobie z zaklęciami na tyle sprawnie, że szybko zażegnała niebezpieczeństwo uduszenia. Gdyby miała więcej niż jedną rękę, prawdopodobnie klepnęłaby ją z uznaniem w plecy, ale w swoim obecnym stanie odpuściła sobie kurtuazje. Najważniejszy i tak pozostawał Drew, jego wolny, acz miarowy oddech. Co należało uczynić dalej?
Już wyciągała dłoń, żeby ocenić tętno i temperaturę powłok, ale artefakt nie dawał wytchnienia. Wąskie, pulsujące żyłki, na bladej skórze mężczyzny wplatające się w ciało jak w marmur, w momencie szarpnęły za gardło Elviry, burząc dopiero co witaną ulgę. Nawet z odległości dało się wyczuć bijące od Drew ciepło; a przecież dopiero co doskwierała mu hipotermia.
- I co teraz? - rzuciła w eter retorycznym pytaniem, chrapliwie i bez przekonania, a potem przykucnęła obok kanapy, blisko ciała, ale nie na tyle, by odebrać Belvinie pole do manewru. Blythe myślała teraz jaśniej, czarowała potężniej. Ona mogła co najwyżej próbować. - Walcz z tym. Walcz, rozumiesz? Wiem, że potrafisz. Kto inny, jak nie ty? - W obliczu wszystkiego, czego Elvira doświadczyła w podziemiach, nic dziwnego, że opadnięta z sił doszła do wniosku, że wola i wytrzymałość były równie ważne co obca pomoc. Jeżeli nie ważniejsze. - Surgito. - Zaklęcie wypowiedziała, zawieszając kraniec różdżki milimetry nad poznaczoną liniami twarzą. - Mulciber, Goyle, nawet Burke wyszli o własnych nogach, a ty co? Nie jesteś od nich słabszy. - Nie miała sił na więcej zaklęć, wsunęła różdżkę z powrotem do kieszeni obok różdżki Drew i znów powiodła dłonią po jego płaszczu, uważając, by nie dotknąć skóry. Szukała zgrubień, fiolek, czegokolwiek niebezpiecznego, na wypadek, gdyby się obudził, ale koniec końców wysunęła mu z kieszeni tylko chłodną piersiówkę, którą mocno ścisnęła w garści.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Ostatnio zmieniony przez Elvira Multon dnia 16.01.21 15:25, w całości zmieniany 1 raz
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
The member 'Elvira Multon' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 61
'k100' : 61
Obserwowała kolejną niepokojącą reakcję na rzucone zaklęcie, lecz tym razem trwało to krótko i nie niosło ze sobą ciężkich do opanowania konsekwencji, a wypowiedziane inkantacje przyniosły zamierzony efekt. Zignorowała dziwną maź, która zdawała się wżerać w podłogę, wcześniej znacząc również jasny materiał kanapy, może w innych okolicznościach wzbudziłoby to poirytowanie, ale teraz było najmniej ważne, istotne, że to co zalegało w drogach oddechowych, przestało blokować i zagrażać życiu Drew. Może później jakkolwiek zainteresuje się dziwną substancją, teraz ciemne tęczówki spoczęły na klatce piersiowej mężczyzny, chcąc dostrzec wyraźny ruch klatki piersiowej, gdy ostatnie z rzuconych zaklęć wypełniało płuca powietrzem, a przynajmniej miała taką nadzieję. Jedynym zauważalnym potwierdzeniem było jednak delikatne ciepło drewna ohi, które czuła na palcach. Musiało wystarczyć, zwłaszcza że sytuacja była najwyraźniej pod kontrolą, a przynajmniej na ten moment. Złudnie ulotny, co zrozumiała wraz z chwilą, kiedy sieć granatowych żyłek zaczęła rozchodzić się po ciele Macnaira. Przyglądała się temu, wiedząc, że nic nie jest w stanie na to zaradzić. Cokolwiek się działo, zdecydowanie wykraczało poza zakres umiejętności każdego uzdrowiciela, ale nawet ta świadomość, nie pomagała zwalczyć poczucia bezsilności. Spojrzała na Multon, kiedy ta rzuciła pytaniem, ale milczała, nie było żadnej sensownej odpowiedzi. Przysłuchiwała się jej kolejnym słowom, trochę tym zaskoczona, trochę zmieszana, ale jeśli istniał, chociaż cień szansy, że jakkolwiek dotrze do nieprzytomnego Drew… niech próbuje, niech zrobi cokolwiek, może mogła więcej, niż się zdawało? A skoro kończył się zakres możliwości zaklęć, każdy inny desperacki krok, był czymś, co mogło się udać. Otrząsając się z chwilowego bezruchu, przesunęła ponownie różdżką nad ciałem mężczyzny.
- Sango circum.- szepnęła, decydując się jeszcze raz, tak jak na początku nieco wspomóc organizm i pobudzić krążenie, skoro nie wiedziała, co niosą ze sobą granatowe żyłki oplatające całe ciało.- Alti calor.- wypowiedziała równie cicho, by chwilę później powtórzyć.- Alti calor.- wykonała identyczny gest, prowadząc różdżkę według wyuczonej ścieżki. Jeśli wcześniej podwójnie wypowiedziana inkantacja podziałała tak dobrze, teraz liczyła na to samo.
- Sango circum.- szepnęła, decydując się jeszcze raz, tak jak na początku nieco wspomóc organizm i pobudzić krążenie, skoro nie wiedziała, co niosą ze sobą granatowe żyłki oplatające całe ciało.- Alti calor.- wypowiedziała równie cicho, by chwilę później powtórzyć.- Alti calor.- wykonała identyczny gest, prowadząc różdżkę według wyuczonej ścieżki. Jeśli wcześniej podwójnie wypowiedziana inkantacja podziałała tak dobrze, teraz liczyła na to samo.
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Belvina Blythe' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 78
--------------------------------
#2 'k100' : 18
--------------------------------
#3 'k100' : 66
#1 'k100' : 78
--------------------------------
#2 'k100' : 18
--------------------------------
#3 'k100' : 66
Uniosłem wzrok na gościa, który odezwał się po raz pierwszy podczas tego przedziwnego spotkania, a następnie wsłuchałem w jego słowa z wyraźną dezaprobatą. Czy było to możliwe? Czy kamień miał, aż tak wielką moc nawet jeśli nie został odprawiony rytuał zgodny z legendą? Zacisnąłem wargi w wąską linię, po czym przesunąłem dłonią wzdłuż żuchwy. Czułem jakby ktoś nieźle ją obił; walnął raz, drugi i trzeci, a następnie kazał wstać, jakby nic się nie stało. Oni są mną, a ja nimi? Echem owe stwierdzenie odbijało się w mej głowie, nie mogłem w to uwierzyć. Miałem powrócić do świata żywych, a oni wraz ze mną? I znów to samo… tylko kolejne pytania.
-Będziecie się kłócić kogo dopadnie ten zaszczyt?- zadrwiłem, choć w moim głosie nie było równie wiele pewności, co jeszcze chwilę wcześniej. Pragnąłem się stąd wyrwać, uchronić przed paskudnym wpływem mych podobizn, które tylko wizualnie były moim lustrzanym odbiciem. Odetchnąłem nieco głębiej pragnąć złapać haust świeżego powietrza, wypełnić płuca i upewnić się, że to wszystko nie był tylko pośmiertny koszmar. Chciałem wrócić, miałem do czego, a przede wszystkim do kogo – nie nadszedł jeszcze mój czas, chciałem w to wierzyć. Preferowałem śmierć w walce, w bitwie w imię Czarnego Pana, a nie niosąc przeklęty artefakt.
Powiedział, abym robił co chce. Zrobił to w momencie, kiedy granatowa poświata zaczęła wypełniać komnatę, podobnie jak sieć żyłek, która oplotła jego nogi. Nie był to przypadek, byłem tego pewien. -Będę- rzuciłem w jego kierunku, po czym przemknąłem wzrokiem po wszystkich zebranych. Wlepiali we mnie swe gały, jakbym rzeczywiście decydował tutaj o wszystkim. Komnatą wstrząsnęło, a ja mimowolnie zacisnąłem palce na podłokietnikach. Grantowy promień pomknął w moim kierunku i ciasno owinął kostki. Miałem już tego dość, byłem cholernie zmęczony. Przymknąłem powieki, pragnąłem wydostać się stąd, wyrwać i czym prędzej zapomnieć, jakoby nigdy miało się to nie zdarzyć. Liczyłem, że to test lub sen, cholerna próba, ale obawiałem się, że w ich słowach było więcej prawdy niżeli byłem w stanie przełknąć.
|Rzut na odporność, chcę przełamać wizję
-Będziecie się kłócić kogo dopadnie ten zaszczyt?- zadrwiłem, choć w moim głosie nie było równie wiele pewności, co jeszcze chwilę wcześniej. Pragnąłem się stąd wyrwać, uchronić przed paskudnym wpływem mych podobizn, które tylko wizualnie były moim lustrzanym odbiciem. Odetchnąłem nieco głębiej pragnąć złapać haust świeżego powietrza, wypełnić płuca i upewnić się, że to wszystko nie był tylko pośmiertny koszmar. Chciałem wrócić, miałem do czego, a przede wszystkim do kogo – nie nadszedł jeszcze mój czas, chciałem w to wierzyć. Preferowałem śmierć w walce, w bitwie w imię Czarnego Pana, a nie niosąc przeklęty artefakt.
Powiedział, abym robił co chce. Zrobił to w momencie, kiedy granatowa poświata zaczęła wypełniać komnatę, podobnie jak sieć żyłek, która oplotła jego nogi. Nie był to przypadek, byłem tego pewien. -Będę- rzuciłem w jego kierunku, po czym przemknąłem wzrokiem po wszystkich zebranych. Wlepiali we mnie swe gały, jakbym rzeczywiście decydował tutaj o wszystkim. Komnatą wstrząsnęło, a ja mimowolnie zacisnąłem palce na podłokietnikach. Grantowy promień pomknął w moim kierunku i ciasno owinął kostki. Miałem już tego dość, byłem cholernie zmęczony. Przymknąłem powieki, pragnąłem wydostać się stąd, wyrwać i czym prędzej zapomnieć, jakoby nigdy miało się to nie zdarzyć. Liczyłem, że to test lub sen, cholerna próba, ale obawiałem się, że w ich słowach było więcej prawdy niżeli byłem w stanie przełknąć.
|Rzut na odporność, chcę przełamać wizję
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 88
'k100' : 88
Czterech Drew spoglądało na Ciebie wyczekująco. Dwoje, którzy posłali w Twoim kierunku granatowe żyłki, zawieszonych w czasie, nie poruszyło się w dalszym ciągu. Ich poświęcenie wykorzystał siódmy, uznający się za przywódcę całej zgrai. Wstał z zajmowanego fotela, a mebel zniknął, przeobrażając się w czarną mgłę oplatającą jego sylwetkę od stóp do głów, która następnie wystrzeliła ku Tobie i ponownie zmaterializowała Drew już zaciskającego obie ręce na Twoim gardle. Uścisk nie był jednak silny. Ledwie go odczuwałeś, jakby nie do końca był rzeczywistym wytworem. Mimo to zdołał stłumić pierwsze z Twoich słów, szalonym wzrokiem błądząc po twarzy.
— Nie będziemy musieli — odpowiedział obłąkanym głosem. — Pomogłeś nam wystarczająco. Dziękuję. — I rozpłynął się ponownie we mgle, wracając na swoje poprzednie miejsce, z jedną nogą na drugiej, kieliszkiem drogo wyglądającego wina w ręku. — Widzisz. Jesteś szalony, Drew. I nic tego nie powstrzyma. Zapłaciłeś cenę za ten kamień. — Dodał, uśmiechając się krótko, po czym wychylił spory łyk alkoholu, przysparzając Ci kolejnego skurczu spragnionego gardła. Zapadła cisza. Żaden z Drew nie odezwał się więcej. Wszyscy czekali na coś, na Ciebie. Na Twoje słowo. Gdy wreszcie padło, każdy z nich zareagował rozbawieniem na swój sposób.
Zamknąwszy oczy, nie widziałeś, co robili, czy robili cokolwiek. Pragnienie wydostania się, zapomnienia nie okazało się być silne, aby zadziałać. W końcu zrozumiałeś, jak działało to miejsce, jak należało z niego korzystać i okazałeś się zbyt słaby, żeby w pojedynkę pokonać to miejsce. Mimo to odczułeś zmianę; subtelną niczym powiew ciepłego, sierpniowego powietrza tuż przed zachodem słońca, okalający Cię całego, przenikający przez ciało, aż nagle zamienił się w zimny, przejmujący, paraliżujący prąd. Komnata ponownie zatrzęsła się, ale nawet tego nie mogłeś dojrzeć. Przez zaciśnięte powieki wdarł się jasny, oślepiający blask. Odebrał wzrok, słuch, wszystkie zmysły.
Ciemność trwała wieki, poczucie czasu prędko stało się torturą nie do zniesienia, aż poczułeś alkohol gwałtownie wzbierający w Twoim gardle, próbujący Cię udusić. Nie spostrzegłeś kiedy to się stało. Twoje ciało zareagowało samo, wypluło nagromadzone płyny. Wzrok powrócił zamglony, a Ty żyłeś. Przynajmniej na razie. Dziwny dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa jedynie przywołał słowa Drew. Nigdy nie będziesz sam.
Obie uzdrowicielki, wyraźnie zmęczone podjętymi krokami utknęły w martwym punkcie. Uratowały Drew przed uduszeniem się, jednak odkrycie źródła dziwnego stanu leżało poza ich możliwościami. Zmuszone do działania po omacku, mogły jedynie próbować przemówić do podświadomości Macnaira, z czego Elvira skorzystała niemal od razu. Chwile te wykorzystała Belvina, raz jeszcze podejmując się prób rzucenia kilku zaklęć wspomagających ciało w złym stanie czy chorobie. Już po pierwszej formule spostrzegła pierwsze zmiany. Policzki nabrały delikatnych rumieńców, a kolejne dwie inkantacje zrosiły czoło kropelkami potu. Wystarczyło dotknąć skóry Drew, by poczuć, jak emanowała swoim naturalnym ciepłem, nie wcześniejszym gorącem. Wtedy jednak Elvira przystąpiła do działania, dość odważnie sięgając po zaklęcie cucące. Choć zmęczona, już po paru sekundach wiedziała, że zadziałało. Drew poruszył się całym ciałem, z ust wyrwał się krótki jęk, a zaraz po tym z jego ust wyleciała spora ilość przezroczystego płynu, w którym obie czarownice wyczuły pokaźną ilość alkoholu. Śmierciożerca odzyskał przytomność, lecz nadal pozostawał w stanie wymagającym długiej i rzetelnej opieki.
|Mistrz Gry dziękuje za rozgrywkę!
Możecie dokończyć wątek i wyleczyć resztę obrażeń.
Drew, Twój stan zdrowia został zaktualizowany. Od tej pory cierpisz na osobowość mnogą, zgodną z przedstawionymi w tym wątku zarysami osobowości. Siedmiu Drew będzie nawiedzać Cię, a w okresie fabularnym październik–grudzień, na początku każdego wątku musisz wykonać rzut kością k3. Wyrzucenie wartości 3 chroni Cię przed niemiłymi konsekwencjami. Wartość 2 objawi się jako szepty towarzyszących ci fragmentów osobowości, czasami wymsknie Ci się kilka słów odbiegających od tematu czy ogólnie przyjętego stanowiska; wartość 1 oznacza całkowite przejęcie kontroli przez jedną z osobowości. Wyrzuconą wartość należy odegrać w dowolnym momencie trwania danego wątku. Ponadto, do końca września towarzyszyć Ci będą silne bóle głowy, a w ciągu listopada i grudnia nawiedzą intensywne sny z wydarzeń w podziemiach Gringotta, z których wybudzenie się nie będzie takie proste. Bóle mięśni wywołane obrażeniami psychicznymi ustąpią w ciągu kolejnych dwu tygodni. Ani Ty, ani inni nie jesteście świadomi choroby psychicznej. Wykrycie jej możliwe będzie po co najmniej pięciokrotnym wylosowaniu kości 1 lub 2 oraz wizycie u profesjonalnego uzdrowiciela (Anatomia III, Spostrzegawczość II). Do tego czasu spotkanie z siedmioma Drew jest dla Ciebie niezrozumiałym w pełni wydarzeniem. Co więcej, raz na każdy miesiąc fabularny musisz zażyć co najmniej jedną dawkę eliksiru uspokajającego, aby utrzymać osobowości w ryzach (następny wątek po zażyciu eliksiru jest zwolniony z rzutu kością k3). W okresie fabularnym październik-grudzień obowiązuje Cię stała kara -10 na rzuty na odporność magiczną niezależna od wartości żywotności.
W przypadku pytań odnośnie stanu zdrowia, Mistrz Gry pozostaje do dyspozycji drogą prywatnej wiadomości.
Mistrz Gry nie kontynuuje rozgrywki.
Elvira 109/204 (15 oparzenia, 60 cięte, 20 psychiczne); -20 do kości
Drew 55/215 (30 osłabienie; 130 psychiczne) | nieznany stan postaci
- Ekwipunek:
- Elvira:
1. Kameleon (od Caelana)
3. Marynowana narośl ze szczuroszczeta (od Cass)
4. Eliksir przeciwbólowy (mój)
+kryształ o działaniu mikstury buchorożca, różdżka
Drew:
Różdżka, maska śmierciożercy, nakładka na pas z eliksirami:
-Wywar Żywej Śmierci (1 porcja, stat. 40 )
-Eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 15)
-Eliksir niezłomności (1 porcje, stat. 40)
-Kameleon (1 porcja, stat. 29)
-Czuwający strażnik (1 porcja, stat. 21)
-Eliksir kociej zwinności (1 porcja, stat. 20)
-Baza ze szpiku kostnego
-[?] Felix Felicis (1 porcja, stat. 40)
Przestawała już żywić naiwne zaufanie do własnej siły magicznej, świadoma - jako uzdrowiciel lepiej niż ktokolwiek - że w stanie, w jakim się znalazła, nie tylko organizm, ale i moc odmawiały posłuszeństwa. Polegała już tylko na instynkcie, na pamięci procedur i zaklęć, a w największej mierze na własnej desperacji. Liczyła na pomoc Belviny, ale nie chciała pozostawiać drugiej kobiety samej sobie, zawsze wszak wyrywała się przed szereg i pierwsza wyskakiwała po wyzwania; nie umiała się powstrzymać przed próbami, nawet jeżeli w głupi sposób osłabiała i tak wycieńczony umysł. Musiały jednak pozostać w niej jakieś pokłady wytrzymałości, bo wreszcie - za którymś razem - zebrała w sobie dość sił, aby wypowiedzieć inkantację dokładnie i zmusić różdżkę do pracy. Razem z Belviną zaczęły dostrzegać efekty swych działań. Najpierw nabrały koloru powłoki, potem spomiędzy ust Drew uciekły pierwsze ludzkie stęknięcia. Odsunęła się profilaktycznie w dobrym momencie, gdy sponiewieranym ciałem mężczyzny wstrząsnęły konwulsje. Wilgotną piersiówkę wsunęła do własnej kieszeni, a potem - z uwagi na to, że klęczała bliżej - wolną ręką schwyciła go za kark i szarpnięciem zmusiła do przechylenia głowy nad krawędzią kanapy, żeby nie zaczął taplać się we własnych wymiocinach. Syf z podłogi posprzątać łatwiej niż wyleczyć zachłystowe zapalenie płuc. Skrzywiła się mimowolnie z powodu ostrego, drażniącego nos swądu przetrawionego alkoholu, ale nie przywiązywała do niego wagi zbyt długo, nie należał on do najgorszych rzeczy, jakie miała okazję wąchać podczas pracy w szpitalu.
- Pobudka. Jak się czujesz? - zapytała cicho, rzężącym od chrypki głosem i dopiero, kiedy pytanie uleciało z jej gardła, zdała sobie sprawę, jak olbrzymią odczuwa ulgę.
Ze zmęczenia, nerwów i niedokrwienia zakręciło jej się w głowie, musiała przymknąć powieki i oprzeć czoło na piersi Drew, by nie stracić przytomności. Dała sobie chwilę na wyrównanie przyspieszonego oddechu, na zebranie splątanych myśli, a potem uniosła się z trudem, zostawiając po drodze długi pocałunek na jego spoconej szczęce. Czy sobie tego życzył, czy nie, co pomyśli Belvina, wszystko jej było jedno.
- Nie wstawaj - zastrzegła, chociaż sama musiała mocno podeprzeć się na kanapie, by unieść ciało choć do połowy. - To jeszcze nie koniec. - Musieli go zbadać, a ona nie miała na to sił. Uniosła wzrok na Belvinę, w milczeniu kiwając głową. - Dziękuję - Bardzo rzadko decydowała się na to słowo, ale przy wszystkim, co miało miejsce, nie w pełni kontrolowała, co przychodziło jej na myśl. - Misja się powiodła. Już po wszystkim, Czarny Pan jest zadowolony. Przyczyniłeś się do tego. - Te zdania skierowała bezpośrednio do Drew, bo wiedziała, że będą dla niego najważniejsze, i że zapyta o to w pierwszej kolejności.
Już po wszystkim, powtórzyła sama do siebie w głowie, próbując otrzeć pot z czoła, choć finalnie jedynie roztarła po nim brud i zeschniętą krew. Różdżki i piersiówki na razie nie oddała, na to było zbyt wcześnie.
Była tak kurewsko zmęczona.
- Pobudka. Jak się czujesz? - zapytała cicho, rzężącym od chrypki głosem i dopiero, kiedy pytanie uleciało z jej gardła, zdała sobie sprawę, jak olbrzymią odczuwa ulgę.
Ze zmęczenia, nerwów i niedokrwienia zakręciło jej się w głowie, musiała przymknąć powieki i oprzeć czoło na piersi Drew, by nie stracić przytomności. Dała sobie chwilę na wyrównanie przyspieszonego oddechu, na zebranie splątanych myśli, a potem uniosła się z trudem, zostawiając po drodze długi pocałunek na jego spoconej szczęce. Czy sobie tego życzył, czy nie, co pomyśli Belvina, wszystko jej było jedno.
- Nie wstawaj - zastrzegła, chociaż sama musiała mocno podeprzeć się na kanapie, by unieść ciało choć do połowy. - To jeszcze nie koniec. - Musieli go zbadać, a ona nie miała na to sił. Uniosła wzrok na Belvinę, w milczeniu kiwając głową. - Dziękuję - Bardzo rzadko decydowała się na to słowo, ale przy wszystkim, co miało miejsce, nie w pełni kontrolowała, co przychodziło jej na myśl. - Misja się powiodła. Już po wszystkim, Czarny Pan jest zadowolony. Przyczyniłeś się do tego. - Te zdania skierowała bezpośrednio do Drew, bo wiedziała, że będą dla niego najważniejsze, i że zapyta o to w pierwszej kolejności.
Już po wszystkim, powtórzyła sama do siebie w głowie, próbując otrzeć pot z czoła, choć finalnie jedynie roztarła po nim brud i zeschniętą krew. Różdżki i piersiówki na razie nie oddała, na to było zbyt wcześnie.
Była tak kurewsko zmęczona.
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Czekała na zmiany, czekała na poprawę, bo przecież musiała w końcu nadejść. Obie robiły co mogły, wybierały inkantacje, które miały pomóc utrzymać Macnaira wśród żywych, chociaż coś wyraźnie przeszkadzało. Ignorowała to ile razy wypowiadane przez Elvirę zaklęcia, okazywały się pustymi słowami, gesty, tylko i wyłącznie nic nieznaczącymi ruchami. Rozumiała chęć pomocy, zrobienia czegokolwiek, aby nie stać z boku. W normalnej sytuacji denerwowałoby ją to, zawsze w sytuacjach tak niepewnych wolała działać w pojedynkę, mieć pełną kontrolę nad każdym zaklęciem, aby nic jej nie zaskakiwało. Teraz jednak zadziałało coś innego, akceptacja uporu podobnego do jej własnego oraz świadomość, że jeśli nie dadzą rady, porażka rozejdzie się na dwie… gorycz będzie lżejsza, wina łatwiejsza do zapomnienia. Zauważyła poprawę, kolor, który powracał na skórę, czyniąc ją mniej bladą, a później dźwięki uciekające spomiędzy ust mężczyzny. Nierówna walka z niewiadomym najwyraźniej przyniosła wyczekiwany przez obie efekt. Gdzieś na skraju świadomości pozostawała jedynie obawa, że do pełnego sukcesu może być jeszcze daleko. Widząc, co się dzieje, pomogła Elvirze w bardziej kontrolowany sposób, przechylić Drew, aby kolejna już ciecz wylądowała na podłodze. Wolała o tym nie myśleć, mając wrażenie, że Macnair właśnie odegrał się za pewną sytuację sprzed paru tygodni. Odsunęła się powoli, by przysiąść na solidnej, niskiej ławie stojącej miedzy kanapami.- Evanesco.- mruknęła cicho, kierując różdżkę na podłogę, aby pozbyć się tego, co przed chwilą zwymiotował Drew. Wolała, aby nie spiła tego podłoga. Przeniosła spojrzenie na Elvirę, zauważając kątem oka, jak ta zachwiała się i najwyraźniej musiała wesprzeć, by utrzymać równowagę. Rany i osłabienie, dotąd ignorowane, zaczynały najwyraźniej dawać jej w kość. Skupiła się na chwilę na Drew, błądząc ciemnymi tęczówkami po jego twarzy, dając mu moment na rozeznanie w sytuacji, zrozumienie gdzie się znajduje i nie zarzucając pytaniami, zwłaszcza, że pierwsze zdążyła zadać Multon. Uniosła delikatnie brew, a na usta wkradł się grymas, którego nie udało jej się w porę powstrzymać, gdy obserwowała, co robi Elvira. Było wiele lepszych rzeczy, które wolałaby robić teraz, niż być świadkiem tego. Sprzeczne myśli i emocje, starły się dość mocno, naruszając opanowanie, a wzbudzając zirytowanie oraz zniesmaczenie do siebie… do nich. Zacisnęła delikatnie palce na krawędzi tuniki, którą miała na sobie, chcąc odepchnąć od siebie to, co w tej chwili przeszkadzało. Emocje.- Jak już skończysz.- mruknęła cicho, chociaż w tle pobrzmiewała ostrość, której wcale nie chciała. Podkreśliła sytuację lekkim ruchem dłoni.- To usiądź. Coraz gorzej trzymasz się na nogach.- dodała neutralniej. Wiedziała, że Multon prawdopodobnie nie wychwyci mieszanki emocji wkradającej się w każde słowo, ale Macnair mógł być w tym bardziej spostrzegawczy, więc pozostawało jej liczyć, że jest dość skołowany sytuacją, aby nie zwrócić uwagi.
Przesunęła się bardziej na krawędź ławy, nieco przechylając w stronę mężczyzny.- Spróbuj usiąść powoli. Jeśli zacznie ci się kręcić w głowie, odpuść.- poradziła ze sztucznym spokojem w głosie, który wyrobiła sobie przez pracę. Zerknęła na Multon, słysząc to jedno słowo z jej ust. Powinna winić za to zmęczenie, osłabienie i ogólnie zły stan czy jednak wierzyć w szczerość? Nie wiedziała, dlatego jedynie skinęła głową. Nie potrzebowała podziękowań, to nadal była jej praca… po godzinach z przypadkiem, którego nikt by się nie spodziewał, ale jednak. Odczekała jeszcze chwilę, parę minut, dając czas i sobie i Im, zanim weźmie się znów do roboty.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Przesunęła się bardziej na krawędź ławy, nieco przechylając w stronę mężczyzny.- Spróbuj usiąść powoli. Jeśli zacznie ci się kręcić w głowie, odpuść.- poradziła ze sztucznym spokojem w głosie, który wyrobiła sobie przez pracę. Zerknęła na Multon, słysząc to jedno słowo z jej ust. Powinna winić za to zmęczenie, osłabienie i ogólnie zły stan czy jednak wierzyć w szczerość? Nie wiedziała, dlatego jedynie skinęła głową. Nie potrzebowała podziękowań, to nadal była jej praca… po godzinach z przypadkiem, którego nikt by się nie spodziewał, ale jednak. Odczekała jeszcze chwilę, parę minut, dając czas i sobie i Im, zanim weźmie się znów do roboty.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Ostatnio zmieniony przez Belvina Blythe dnia 23.01.21 15:12, w całości zmieniany 2 razy
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Gość najwyraźniej przestał być równie wygadany albo go po prostu wkurzyłem, bowiem zaraz po moim pytaniu rozmył się powietrzu – niczym w czarnej mgle – a następnie pojawił tuż przede mną z dłońmi zaciśniętymi na gardle. Warknąłem gniewnie, ścisnąłem jego nadgarstki własnymi rękoma pragnąć czym prędzej odciągnąć parszywe łapska, jednakże na nic się to zdawało. O dziwo nie czułem bólu, nie brakowało mi tchu, nie było to w do końca realne. Jakbym bił się z cholernym powietrzem. W jego oczach widziałem szaleństwo w czystej postaci, pragnienie ziszczenia własnych słów i wyczekanie momentu, w którym rzeczywiście uda mu się przejąć nade mną kontrolę. Czy było to możliwe? Nie wiedziałem, o niczym nie miałem pojęcia.
Momentalnie poczułem pustkę. Przez zamknięte powieki zdawałem się widzieć ich roześmiane gęby. Poczułem powiew świeżego powietrza, ale nie przyszło długo mi się nim cieszyć, bowiem zaraz coś mnie sparaliżowało. Nie mogłem się ruszyć, otworzyć oczu, nawet zakląć na tą parszywą sytuację. Miałem dość, musiałem odpocząć, byłem cholernie zmęczony. Nie było to jednak wszystko; uderzył we mnie promień paskudnie rażącego światła, przestałem słyszeć śmiechy… nastała ciemność. Trwała wieczność. Pozostawałem w letargu, próbowałem się ocknąć, lecz wszelkie próby spełzły na niczym. Czy tak właśnie miał wyglądać mój koniec? Mówili, że wrócę, podobnie jak opowiadali o mym szaleństwie. Czy faktycznie umarłem? Znów mnożące się pytania przytłaczały mnie na tyle mocno, iż wolałem zapłacić najwyższą cenę, niżeli szukać bezskutecznie odpowiedzi.
W gardle zebrał mi się płyn. Gorzki, wręcz obrzydliwy. Czyżby ten chuj znów sobie popijał pieprzone wino, a ja musiałem za to płacić? Pragnąłem to wypluć, pozbyć się z ust i zaczerpnąć haust świeżego powietrza, lecz nie mogłem.
Otworzyłem powieki, w końcu mogłem ujrzeć coś innego niżeli przeraźliwą ciemność i dopiero wtem mój organizm sam z siebie pozbył się treści z gardła. Oddychałem łapczywie, moje serce biło niesamowicie szybko, jakoby dopiero wtem ktoś rozruszał je na dobre. Oblizałem spierzchnięte wargi, po czym usłyszałem znajome głosy. Nie byłem w stanie zrozumieć padających słów, jednakże sam fakt zmiany otoczenia był dobrym znakiem. Czyżby mieli rację? Wróciłem?
Poczułem ciepłe wargi w okolicy mojej szczęki i choć chciałem się uśmiechnąć to zapewne wyszedł z tego jakiś dziwny grymas. Ciekawiło mnie kto witał mnie w równie subtelny sposób, dlatego włożyłem wszelkie siły w kolejne zamruganie powiek i ustabilizowanie wciąż rozchwianego wzroku. Wpierw dostrzegłem Belvine, która stała nieopodal i wtem uzmysłowiłem sobie, że to nie ona spoczywała na mojej klatce piersiowej. Uniosłem lekko głowę i dostrzegłem blond czuprynę – no kurwa, kolejna katastrofa. Kamień znów zaplanował zrobić sobie ze mnie jaja? To był kolejny test?
-Gdzie- wysapałem i zatkało mnie, jakoby właśnie skończył godzinny monolog. -Jestem- dodałem resztkami sił chcąc cokolwiek zrozumieć. Zalecenie Belviny było słuszne, ale nie miałem siły tego uczynić. -To jest- dawaj Drew, jeszcze trochę. -Realne?- zadałem drugie pytanie, które zapewne kompletnie je zaskoczy. Misja się powiodła, Czarny Pan dostał to czego chciał, ale byłem przekonany, że wymagał ode mnie więcej, a ja go zawiodłem.
Momentalnie poczułem pustkę. Przez zamknięte powieki zdawałem się widzieć ich roześmiane gęby. Poczułem powiew świeżego powietrza, ale nie przyszło długo mi się nim cieszyć, bowiem zaraz coś mnie sparaliżowało. Nie mogłem się ruszyć, otworzyć oczu, nawet zakląć na tą parszywą sytuację. Miałem dość, musiałem odpocząć, byłem cholernie zmęczony. Nie było to jednak wszystko; uderzył we mnie promień paskudnie rażącego światła, przestałem słyszeć śmiechy… nastała ciemność. Trwała wieczność. Pozostawałem w letargu, próbowałem się ocknąć, lecz wszelkie próby spełzły na niczym. Czy tak właśnie miał wyglądać mój koniec? Mówili, że wrócę, podobnie jak opowiadali o mym szaleństwie. Czy faktycznie umarłem? Znów mnożące się pytania przytłaczały mnie na tyle mocno, iż wolałem zapłacić najwyższą cenę, niżeli szukać bezskutecznie odpowiedzi.
W gardle zebrał mi się płyn. Gorzki, wręcz obrzydliwy. Czyżby ten chuj znów sobie popijał pieprzone wino, a ja musiałem za to płacić? Pragnąłem to wypluć, pozbyć się z ust i zaczerpnąć haust świeżego powietrza, lecz nie mogłem.
Otworzyłem powieki, w końcu mogłem ujrzeć coś innego niżeli przeraźliwą ciemność i dopiero wtem mój organizm sam z siebie pozbył się treści z gardła. Oddychałem łapczywie, moje serce biło niesamowicie szybko, jakoby dopiero wtem ktoś rozruszał je na dobre. Oblizałem spierzchnięte wargi, po czym usłyszałem znajome głosy. Nie byłem w stanie zrozumieć padających słów, jednakże sam fakt zmiany otoczenia był dobrym znakiem. Czyżby mieli rację? Wróciłem?
Poczułem ciepłe wargi w okolicy mojej szczęki i choć chciałem się uśmiechnąć to zapewne wyszedł z tego jakiś dziwny grymas. Ciekawiło mnie kto witał mnie w równie subtelny sposób, dlatego włożyłem wszelkie siły w kolejne zamruganie powiek i ustabilizowanie wciąż rozchwianego wzroku. Wpierw dostrzegłem Belvine, która stała nieopodal i wtem uzmysłowiłem sobie, że to nie ona spoczywała na mojej klatce piersiowej. Uniosłem lekko głowę i dostrzegłem blond czuprynę – no kurwa, kolejna katastrofa. Kamień znów zaplanował zrobić sobie ze mnie jaja? To był kolejny test?
-Gdzie- wysapałem i zatkało mnie, jakoby właśnie skończył godzinny monolog. -Jestem- dodałem resztkami sił chcąc cokolwiek zrozumieć. Zalecenie Belviny było słuszne, ale nie miałem siły tego uczynić. -To jest- dawaj Drew, jeszcze trochę. -Realne?- zadałem drugie pytanie, które zapewne kompletnie je zaskoczy. Misja się powiodła, Czarny Pan dostał to czego chciał, ale byłem przekonany, że wymagał ode mnie więcej, a ja go zawiodłem.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Tylko przez ograniczony czas można ignorować ból; dopóki władzę nad ciałem przejmowały katecholaminy, dopóki jaźń napędzał cel i odciągał uwagę od rozognionych ran, dopóty dawała radę działać pewnie, nie osłabnąć pomiędzy krokami. Przebyła długą drogę z jaskiń do salonu Belviny, a choć cierpienie nie odstępowało od niej na moment, motywacja wzbudzona lękiem o życie Drew pozwalała przynajmniej je przezwyciężać. Teraz po wszystkich emocjach pozostały jedynie tlące się zgliszcza, znów była sobą, pamiętała o każdym zadrapaniu, każdej rozerwanej tkance. Jej również żółć podeszła do gardła, ale chwila z zamkniętymi oczami, zaciągnięcie wonią potu i krwi, stłumiło mdłości w zarodku. Wypełniła zadanie, zadbała, żeby ocalono życie śmierciożercy - nie zrobiłaby tego bez pomocy, ale i nie wątpiła, że inicjatywa leżała po jej stronie, podejmowała szybkie decyzje.
Było już po wszystkim, odczuła to; wcześniej poruszała ramieniem bez problemu, a teraz, gdy atmosfera zelżała, nie była w stanie unieść barku bez paraliżującej fali gorąca promieniującej w dół pleców.
- To mieszkanie Belviny Blythe. Uzdrowicielka, znacie się - szepnęła, z bliska nie mając problemu usłyszeć mamrotania Drew. Delikatnie przesunęła palcami po jego zaczerwienionej, spoconej twarzy, zatrzymując paznokieć pod okiem i próbując zajrzeć w źrenicę. - Tak, realne. - Nie była nadzwyczaj zaskoczona pytaniem, nie po tym, co przeszli. - Ciebie też... ciebie też popierdoliło? - zapytała niezbyt elokwentnie, nie mając jeszcze sił szukać odpowiedzi na to, co dokładnie miało miejsce w Locus. Ostatni raz musnęła kciukiem usta Drew, dociskając opuszek mocniej, a potem uniosła się na kolanach, by spojrzeć na Belvinę.
Wydawała się rozdrażniona, ale to mógł być stres, dramat, jaki nieumyślnie przytaszczyła jej do domu. Myślała zbyt wolno, by zrozumieć, co kobieta miała na myśli przez to całe "jak już skończysz". W jednym Belvina miała rację; powinna usiąść, odpocząć, zasnąć. Z tym, że wiedziała dobrze, iż nie ma na to teraz szansy.
- Nie mogę. Rannych jest więcej, muszę pomóc Cassandrze w lecznicy - Pokręciła głową, niezdarnie zbierając się na nogi. Gdyby miała dwie ręce, którymi dałoby się podeprzeć, może przyszłoby jej to łatwiej, ale po lewym przedramieniu został przecież wyłącznie kawałek bandaża. - Pójdę tam, tylko... krwawię. Pomożesz?... Nie sięgnę. - Mówiła coraz wolniej, zażenowana świadomością, że jest zmuszona zdać się na różdżkę innego uzdrowiciela. Tak samo jak nie miała chęci poddawać się pod czyjąś opiekę, nie chciała pokazywać Drew rozległości swoich ran, ale zrzucenie płaszcza i koszuli tu i teraz wydawało się o niebo mniej męczące, niż szukanie ciemnego kąta.
Tak więc zrobiła, nieskrępowana ideą pozostania w samym czarnym staniku; ani tym, że Belvina musiała jej pomóc rozpiąć guziki. W oczy i tak nie rzucało się szczupłe, blade ciało, ale głębokie rozcięcie wzdłuż kręgosłupa oraz pozostawione na skórze szkarłatne strugi. Rana wciąż broczyła lekko na krawędziach, ciężko było uwierzyć, jakim sposobem wytrzymała z nią tak długo. Rzucony na ziemię płaszcz wydał z siebie brzęczący dźwięk; przykucnęła, by wyszarpnąć z kieszeni metalową piersiówkę, odkręcić korek zębami i pociągnąć trochę ostrego trunku na przytłumienie bólu.
- Rookwood, Black i Wilkes nie żyją - powiedziała nagle, bez kontekstu, dochodząc do wniosku, że skoro oddaje się w ręce Belviny, może równie dobrze wykorzystać czas na streszczenie. - Udało mi się uratować Lestrange'a, ciebie... z pomocą jej i Cilliana... Mulcibera też leczyłam - zacisnęła zęby, nie mogąc powstrzymać wstrząsającego ciałem dreszczu. - Stracił rozum. Pewnie od magii. Myślał, że jestem... - Oblizała suchą wargę. - Tą szlamą z więzienia. Ujebał mi rękę. - Mówiło jej się coraz swobodniej, choć to równie dobrze mogły być symptomy nadchodzącego omdlenia. Zacisnęła oczy, zginając nieco nogi w kolanach. - Trzeba będzie tam wracać. Co jakiś czas. Taki był rozkaz - dodała szeptem.
będzie szafeczka
[bylobrzydkobedzieladnie]
Było już po wszystkim, odczuła to; wcześniej poruszała ramieniem bez problemu, a teraz, gdy atmosfera zelżała, nie była w stanie unieść barku bez paraliżującej fali gorąca promieniującej w dół pleców.
- To mieszkanie Belviny Blythe. Uzdrowicielka, znacie się - szepnęła, z bliska nie mając problemu usłyszeć mamrotania Drew. Delikatnie przesunęła palcami po jego zaczerwienionej, spoconej twarzy, zatrzymując paznokieć pod okiem i próbując zajrzeć w źrenicę. - Tak, realne. - Nie była nadzwyczaj zaskoczona pytaniem, nie po tym, co przeszli. - Ciebie też... ciebie też popierdoliło? - zapytała niezbyt elokwentnie, nie mając jeszcze sił szukać odpowiedzi na to, co dokładnie miało miejsce w Locus. Ostatni raz musnęła kciukiem usta Drew, dociskając opuszek mocniej, a potem uniosła się na kolanach, by spojrzeć na Belvinę.
Wydawała się rozdrażniona, ale to mógł być stres, dramat, jaki nieumyślnie przytaszczyła jej do domu. Myślała zbyt wolno, by zrozumieć, co kobieta miała na myśli przez to całe "jak już skończysz". W jednym Belvina miała rację; powinna usiąść, odpocząć, zasnąć. Z tym, że wiedziała dobrze, iż nie ma na to teraz szansy.
- Nie mogę. Rannych jest więcej, muszę pomóc Cassandrze w lecznicy - Pokręciła głową, niezdarnie zbierając się na nogi. Gdyby miała dwie ręce, którymi dałoby się podeprzeć, może przyszłoby jej to łatwiej, ale po lewym przedramieniu został przecież wyłącznie kawałek bandaża. - Pójdę tam, tylko... krwawię. Pomożesz?... Nie sięgnę. - Mówiła coraz wolniej, zażenowana świadomością, że jest zmuszona zdać się na różdżkę innego uzdrowiciela. Tak samo jak nie miała chęci poddawać się pod czyjąś opiekę, nie chciała pokazywać Drew rozległości swoich ran, ale zrzucenie płaszcza i koszuli tu i teraz wydawało się o niebo mniej męczące, niż szukanie ciemnego kąta.
Tak więc zrobiła, nieskrępowana ideą pozostania w samym czarnym staniku; ani tym, że Belvina musiała jej pomóc rozpiąć guziki. W oczy i tak nie rzucało się szczupłe, blade ciało, ale głębokie rozcięcie wzdłuż kręgosłupa oraz pozostawione na skórze szkarłatne strugi. Rana wciąż broczyła lekko na krawędziach, ciężko było uwierzyć, jakim sposobem wytrzymała z nią tak długo. Rzucony na ziemię płaszcz wydał z siebie brzęczący dźwięk; przykucnęła, by wyszarpnąć z kieszeni metalową piersiówkę, odkręcić korek zębami i pociągnąć trochę ostrego trunku na przytłumienie bólu.
- Rookwood, Black i Wilkes nie żyją - powiedziała nagle, bez kontekstu, dochodząc do wniosku, że skoro oddaje się w ręce Belviny, może równie dobrze wykorzystać czas na streszczenie. - Udało mi się uratować Lestrange'a, ciebie... z pomocą jej i Cilliana... Mulcibera też leczyłam - zacisnęła zęby, nie mogąc powstrzymać wstrząsającego ciałem dreszczu. - Stracił rozum. Pewnie od magii. Myślał, że jestem... - Oblizała suchą wargę. - Tą szlamą z więzienia. Ujebał mi rękę. - Mówiło jej się coraz swobodniej, choć to równie dobrze mogły być symptomy nadchodzącego omdlenia. Zacisnęła oczy, zginając nieco nogi w kolanach. - Trzeba będzie tam wracać. Co jakiś czas. Taki był rozkaz - dodała szeptem.
będzie szafeczka
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Obserwowała mężczyznę, gdy ten wyraźnie starał się odzyskać kontakt z rzeczywistością i zrozumieć gdzie się znalazł. Kącik jej ust drgnął minimalnie, prawie niezauważenie, gdy zauważyła bardziej skupione spojrzenie, które spoczęło na niej, by zaraz ześlizgnąć się na blondynkę. Milczała, pozwalając Multon wieść prym w wyjaśnianiu sytuacji, bo w końcu to ona była lepiej doinformowana, wiedziała jaki był przebieg ostatnich godzin, zanim oboje pojawili się tutaj i najdziwniejsze pytanie mogły ją najmniej zaskoczyć. Ciemne tęczówki z typową uwagą śledziły sytuację, ale nie miała ochoty wtrącać się w cokolwiek, komentować więcej nawet jeśli zirytowanie nadal było obecne. Przeniosła spojrzenie na Elvirę, gdy ta dźwignęła się do pionu reagując na jej słowa. Najwyraźniej nie usłyszała rozdrażnienia, gdzieś w zmęczeniu musiał ten fakt umknąć, bo zamiast tego zaczęła tłumaczyć i finalnie prosić o pomoc. Impulsywna myśl, prawie wywołała odmowę, lecz w porę opanowała się. Nie odmawiała osobą, które potrzebowały uzdrowiciela, nawet jeśli same tkwiły w tym fachu. Czasami dochodziło przecież do sytuacji, gdy zaznajomieni z magią leczniczą czarodzieje nie mogli sami sobie pomóc i tak było właśnie teraz w przypadku Multon. Zamykając palce na ohi, podeszła do dziewczyny.- Cassandra jest wyjątkowo zdolną uzdrowicielką, poradzi sobie. W takim stanie i tak nie wiele zdziałasz.- tym razem słowa nie miały być okrutne, a zwyczajnie szczere. Znała Vablatsky, wiedziała ile kobieta potrafi, ba uczyła się od niej na samym początku swej uzdrowicielskiej kariery, omawiała z nią co cięższe przypadki, których z perspektywy czasu nie umiała rozgryźć do końca, wątpią w postawione diagnozy. Maska uprzejmej obojętności powróciła na swoje miejsce, gdy pomagała Elvirze uporać się z drobnymi guzikami koszuli, a później zsuwając zakrwawiony materiał z bladego ciała. Widząc rozległość ran, była tym bardziej zaskoczona ile czasu Multon wytrzymała ignorując swój stan. Nie jedna osoba miałaby dość, co wiedziała dzięki pracy na urazach pozaklęciowych. Nie wtrącała się w monolog uzdrowicielki, chociaż zwróciła uwagę na kwestię powrotów, liczyła, że wyjdą w lepszym stanie. Zajęła się wypowiadaniem kolejnych inkantacji, które miały przynieść ukojenie i zasklepić rany, pozostawiając po sobie szpecące blizny. Kiedy uporała się z obrażeniami dziewczyny, zmusiła ją wręcz, aby usiadła na drugiej kanapie.- Zrób przysługę nam obu i nie kłóć się. Daj sobie parę minut, a później rób co chcesz, nie jestem tutaj od matkowania Ci.- rzuciła poważnie, by następnie podejść do Macnaira i przysiąść na krawędzi kanapy. Po tym co działo się wcześniej, odrobinę obawiała się sięgnąć po zaklęcie, które powinno rozjaśnić umysł, uspokoić i ułatwić zebranie myśli. Miała jednak świadomość, że to jedyna opcja, aby mu pomóc. Obrażenia fizyczne były znikome i już na początku zostały zaleczone; pozostawało to, czego nie widać, a co po każdych ciężkich sytuacjach dokuczało. Z tego, co zdradziła jej Elvira i czego dowiadywała się na bieżąco, nie wątpiła w konieczność sięgnięcia po każdą odpowiednią wersję Paxo.
- Lepiej? – spytała chwilę po wypowiedzeniu ostatniej inkantacji, podnosząc się z miejsca. Przysiadła znów na niskiej ławie, ale tak, aby mieć w zasięgu wzroku oboje. Upewniając się, że póki co zrobiła wszystko, co mogła i nic poza odpoczynkiem już im nie pomoże, wstała z zajmowanego miejsca, by skierować swoje kroki do pracowni i sprawdzić czy może coś z posiadanych eliksirów okaże się jeszcze przydatne. Nawet jeśli nie dla obojga, to dla jednego z nich.
| zt dla Bel
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Lepiej? – spytała chwilę po wypowiedzeniu ostatniej inkantacji, podnosząc się z miejsca. Przysiadła znów na niskiej ławie, ale tak, aby mieć w zasięgu wzroku oboje. Upewniając się, że póki co zrobiła wszystko, co mogła i nic poza odpoczynkiem już im nie pomoże, wstała z zajmowanego miejsca, by skierować swoje kroki do pracowni i sprawdzić czy może coś z posiadanych eliksirów okaże się jeszcze przydatne. Nawet jeśli nie dla obojga, to dla jednego z nich.
| zt dla Bel
[bylobrzydkobedzieladnie]
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Słowa Elviry odbijały się echem w mojej głowie. Niby coś docierało, ale nie do końca. Dalej śniłem? Dalej byłem w dziwnym letargu, sferze własnych wyobrażeń? Przecież to niemożliwe, abyśmy byli tu we trójkę. Nie. To nie mogła być prawda. Jednak czułem bliskość blondynki, czułem jej dotyk na swej szczęce oraz wargach. -Świetnie- wydusiłem w końcu z siebie. -Co- zacząłem, lecz zabrakło mi tchu. -Masz na myśli mówiąc też?- rzuciłem chcąc zrozumieć co tak naprawdę miało miejsce i dlaczego byłem u Belviny, choć jeszcze niedawno szedłem w kierunku Locus Nihil.
Nie próbowałem nawet analizować prowadzonej przez dziewczyny dyskusji. W mej głowie huczało, skronie paliły mnie tępym bólem, paraliżowały i odbierały możliwość trzeźwego osądu. Chciałem się podnieść, odejść stąd i samotnie wylizać rany, jednakże każdy ruch kosztował mnie nader wiele. Byłem zbyt słaby, musiałem zapomnieć o swej godności, odłożyć honor na bok i samemu przed sobą przyznać, iż byłem skazany na pomoc drugiej osoby – do cholery jednej z nich.
Tego, co padło niedługo później nie mogłem jednak zignorować. Wieść o śmierci Śmierciożerczyni, mej drogiej towarzyszki i parterki przyjaciela zadziałała niczym otrzeźwiający policzek. Uniosłem się na łokciach sapiąc przy tym pod nosem, a następnie wbiłem w Elvirę wzrok przepełniony gniewem. -Jak to nie żyje? O czym Ty mówisz?- warknąłem przez zaciśnięte wargi. Black podzielił jej los, wygraliśmy, choć jak wielkim kosztem? Straty były nieopisane, rany ogromnie wielkie. Nie mogłem w to uwierzyć, lecz dopiero wtem dostrzegłem jej rękę, a raczej jej brak. Zamrugałem kilkukrotnie oczami, jakobym pragnął tym samym wyrwać się z jeszcze gorszego koszmaru. Straciła ją w walce? Jak wiele przegapiłem? Kolejne pytania i znów brak odpowiedzi. Miałem dość.
Poddanie Ramseya na moc kamieni również odebrałem z dozą nieufności. Był potężnym czarodziejem, jego umysł był wyjątkowo odporny, a mimo to okazał się nader słaby. Cóż poszło nie tak? Czyżbyśmy przecenili swe siły? Błędnie mierzyli je na zamiary? Pozornie nie zlekceważyliśmy przestrogi Czarnego Pana, braliśmy pod uwagę ryzyko i zdawaliśmy się być gotowi. Najwyraźniej nie tak bardzo jak powinniśmy.
-Co z innymi?- spytałem, choć przypływ słabości ponownie powalił mnie na plecy. Zbyt dużo informacji, zbyt dużo wszystkiego. Musiałem odpocząć.
/zt dla Drew
Nie próbowałem nawet analizować prowadzonej przez dziewczyny dyskusji. W mej głowie huczało, skronie paliły mnie tępym bólem, paraliżowały i odbierały możliwość trzeźwego osądu. Chciałem się podnieść, odejść stąd i samotnie wylizać rany, jednakże każdy ruch kosztował mnie nader wiele. Byłem zbyt słaby, musiałem zapomnieć o swej godności, odłożyć honor na bok i samemu przed sobą przyznać, iż byłem skazany na pomoc drugiej osoby – do cholery jednej z nich.
Tego, co padło niedługo później nie mogłem jednak zignorować. Wieść o śmierci Śmierciożerczyni, mej drogiej towarzyszki i parterki przyjaciela zadziałała niczym otrzeźwiający policzek. Uniosłem się na łokciach sapiąc przy tym pod nosem, a następnie wbiłem w Elvirę wzrok przepełniony gniewem. -Jak to nie żyje? O czym Ty mówisz?- warknąłem przez zaciśnięte wargi. Black podzielił jej los, wygraliśmy, choć jak wielkim kosztem? Straty były nieopisane, rany ogromnie wielkie. Nie mogłem w to uwierzyć, lecz dopiero wtem dostrzegłem jej rękę, a raczej jej brak. Zamrugałem kilkukrotnie oczami, jakobym pragnął tym samym wyrwać się z jeszcze gorszego koszmaru. Straciła ją w walce? Jak wiele przegapiłem? Kolejne pytania i znów brak odpowiedzi. Miałem dość.
Poddanie Ramseya na moc kamieni również odebrałem z dozą nieufności. Był potężnym czarodziejem, jego umysł był wyjątkowo odporny, a mimo to okazał się nader słaby. Cóż poszło nie tak? Czyżbyśmy przecenili swe siły? Błędnie mierzyli je na zamiary? Pozornie nie zlekceważyliśmy przestrogi Czarnego Pana, braliśmy pod uwagę ryzyko i zdawaliśmy się być gotowi. Najwyraźniej nie tak bardzo jak powinniśmy.
-Co z innymi?- spytałem, choć przypływ słabości ponownie powalił mnie na plecy. Zbyt dużo informacji, zbyt dużo wszystkiego. Musiałem odpocząć.
/zt dla Drew
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Salon
Szybka odpowiedź