Szklarnie
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Szklarnie
Za murami posiadłości schowane są okazałe szklarnie, w których Prewettowie hodują rośliny z całego świata. Wśród nich można znaleźć zarówno pospolite kwiaty, jak i rzadkie okazy leczniczych ziół, bowiem członkowie rodziny szanują każdą roślinę bez względu na częstotliwość jej występowania. Wewnątrz każdej szklarni postawiono wygodne ławy i stoliki, przy których można pracować lub odpoczywać, podziwiając różnorodność przyrody. W centrum znajduje się najbardziej okazała szklarnia, w której hodowane są kwiaty paproci – duma Prewettów, a jednocześnie symbol ich rodu.
12.08.1957
Tego sierpniowego popołudnia słońce przyjemnie grzało w kark. Zachęcało do wyłożenia się na trawie, skierowaniu twarzy ku ciepłym promieniom i zapomnienia o całym bożym świecie. Wystarczyło zasłuchać się w uspokajających dźwiękach przyrody, uświadomić sobie, że wszystko wokół naprawdę żyło.
Mężczyzna siedział wygodnie na drewnianej ławce przy bocznym wejściu do szklarni, rozkoszując się kilkoma minutami przerwy, po których wciąż czekało go jeszcze trochę pracy. Podwinięte rękawy lnianej koszuli odsłaniały silne, opalone ręce, w kieszeniach ogrodniczek z grubo tkanego materiału mieściły się niezliczone drobiazgi - od zbłąkanych nasion, drobnych patyczków i kamieni, przez świstek pergaminu z kawałkiem grafitu, po ukochaną lupę i składany nożyk, bez którego nigdzie się nie ruszał. Wysokie buty na mocnej podeszwie zawiązane były z wielką starannością, ograniczając ryzyko wszelkich wypadków do absolutnego minimum. Miał dziś bardzo dobry humor, sadzonki lebiodki były przygotowane do wsadu, a miodunka świetnie radziła sobie w nowym miejscu. Korony okolicznych drzew świetnie chroniły ją przed poparzeniem, ale należało ją wciąż chronić przed przesuszeniem. Choć wszystko wydawało się rosnąć w jak najlepszym porządku, planach miał przejrzenie jednego z sektorów pod kątem chorób i szkodników.
Już sięgnął po leżące tuż obok na ławce rękawice ze smoczej skóry i wsunął za brzeg przewiązanego w pasie fartucha z zamiarem powrotu do pracy, kiedy kątem dostrzegł wychodzącą przed dom sylwetkę. Halbert miał świetną pamięć do twarzy, a przez lata pracy zdążył poznać i zapamiętać wszystkich domowników oraz pracowników rezydencji w Weymouth. Stał się ich częścią, czuł odpowiedzialny, w miarę swoich możliwości pilnował obejścia, choć dotychczas żaden z nieproszonych gości nie miał szans się tu przedostać. Pojawienie się nieznanej mu kobiety wzbudziło jego zainteresowanie, powrót do grządek zszedł na dalszy plan, poznanie tożsamości tajemniczej postaci wydawało się mieć zdecydowanie wyższy priorytet.
Zaledwie po przestąpieniu kilku kroków w stronę budynku na umysł Halberta spłynęła myśl tak nieoczekiwana, jak i abstrakcyjna, że sam zmarszczył brwi, nie do końca wierząc własnym oczom. Z każdą kolejną chwilą uświadamiał sobie, że z jego wzrokiem jest wszystko w porządku, a Weymouth naprawdę miało niespodziewanego gościa.
- Florence? Całą wieczność się nie widzieliśmy! - zawołał, nie zważając na obecność innych pracowników. Halbert zdjął kapelusz i rozłożył szeroko ramiona, idąc w kierunku kobiety. - Kto by pomyślał, że ze wszystkich miejsc na całym świecie przyjdzie nam spotkać się właśnie tutaj. Co cię sprowadza do lordowskich włości? - Nie był wścibski, pytał z grzeczności i chęci nawiązania rozmowy. Minął już rok, od kiedy lodziarnia na Pokątnej została zniszczona i kiedy to widzieli się po raz ostatni. W czasach szkolnych nie mieli ze sobą przesadnie dobrego kontaktu. Florence nigdy nie chciała poddać się onieśmielającemu urokowi Grey’a, zawsze odwracała wzrok i znikała za zakrętem, gdy tylko pojawiał się w korytarzu. O to skąd to się brało miał okazję spytać kilka lat później, kiedy to los ponownie postawił ich sobie na drodze w Szpitalu Świętego Munga.
Wypuścił ją z tych nagłych, czułych objęć i uniósł wzrok, przesuwając nim po twarzy, o której myślał, że ją dobrze zna. Jak bardzo się zmieniła i ile w niej zostało z beztrosko uśmiechniętej panny Fortescue?
Prośba lorda Prewetta była... nieoczekiwana. Florence nic nie mogła poradzić na swoje zaskoczenie, gdy spytano ją, by stała się dla lorda nestora nauczycielką. Nie dla któregoś z jego dzieci, nawet nie dla jego żony, ale właśnie dla niego samego. Florka mogłaby wskazać mnóstwo osób, no, co najmniej ze trzy!, które bardziej nadawały się do nauczania Archibalda tego, czego pragnął - jeśli jednak mężczyzna pofatygował się z prośbą do niej osobiście, właściwie dlaczego miałaby odmówić? Pewne opory miała jedynie w momencie, gdy Prewett poprosił ją i zaproponował, by lekcje ekonomii przeprowadzane były w rodowej posiadłości lordów Dorset. Była w stanie zrozumieć tę prośbę, z pewnością rachowanie i zrozumienie tajników właściwego zarządzania biznesem łatwiej było przyswoić we własnych, wygodnych czterech ścianach... nie zaś w, mimo wszystko, nieco prymitywnej Oazie. Tam zawsze panował lekki chaos, a najwygodniejsze na czym można było usiąść to naprędce poskładana kanapa w którejś z chat. Prywatny gabinet, do którego w razie potrzeby zakazywano wstępu i zakłócania spokoju lekcji, był zdecydowanie bardziej komfortowy. Mimo to Florence miała wątpliwości. Dziś niechętnie opuszczała Oazę. Świadomość, że już dwukrotnie utraciła dom, sprawiała, że panna Fortescue popadła w lekką paranoję. Nie czuła się bezpiecznie poza granicami wyspy chronionej przez Zakon. Nie chciała być kolejny raz zmuszona do ratowania własnej skóry - a może nawet życia - przed fanatykami, popierającymi ideę czystej krwi. Poza tym, twarz jej brata umieszczono na plakatach i listach gończych. Miała pełne prawo obawiać się o bezpieczeństwo zarówno jego, jak i swoje własne.
Koniec końców, przystała jednak na propozycję lorda. Przecież mogła liczyć na fakt, że posiadłość była chroniona całą gamą zaklęć, prawda? Prewettowie w końcu nadal tu mieszkali, wszyscy co do jednego. A to o czymś świadczyło.
Cała lekcja przebiegła bardzo sprawnie. Tak jak się spodziewała, pan Archibald posiadał głowę na karku i właściwie potrzebował tylko odpowiedniego ukierunkowania w interesujących go zagadnieniach - a także wyjaśnienia kilku niezrozumiałych zawiłości. Miło było tłumaczyć wszystko tak pojętnemu uczniowi. Ale szczerze, zdziwiłaby się, gdyby było inaczej. Nie bez powodu przecież uczyniono go nestorem całego rodu, prawda?
Florence nawet nie zauważyła, gdy zleciał cały czas, który mogli tego dnia poświęcić na naukę. Umówili się na kolejną lekcję - bo jedna to było jednak za mało - i już Florence wędrowała korytarzami posiadłości, prowadzona przez jednego ze skrzatów do wyjścia. Posiadała ze sobą świstoklik - w ten sposób miała zamiar wrócić nieopodal wejścia do Oazy. Z grzeczności chciała jednak skorzystać z niego na zewnątrz, nie w środku posiadłości. Zanim jednak zdążyła go choćby wyciągnąć z torebki, usłyszała męski głos wypowiadający jej imię - i w niedługą chwilę później czyjeś ramiona, obejmujące ją mocno. W pierwszej sekundzie... poczuła panikę. Pomimo ciepłego tonu, mimo przyjaznego gestu, adrenalina natychmiast wtłoczyła się w żyły, każąc jej się oswobodzić - i uciekać. Zastygła jednak w bezruchu, i dopiero szybkie spojrzenie na twarz napastnika sprawiło, że całe napięcie z niej opadło. Znała ten zadziorny uśmieszek. Te orzechowe oczy. Skąd on wziął się akurat tutaj?
- Hal! - zawołała, zaskoczona. Gdy wypuścił ją z objęć, mogła się mu dokładniej przyjrzeć. To naprawdę był on. Nie zdawało jej się. Stał przed nią i szczerzył się tym swoim uśmiechem, przed którym uciekała w szkole, a którym obdarowywał ją również wiele lat później, gdy byli na stażu. Wstyd jej było teraz, gdy pomyślała, że od czasu wybuchu w lodziarni w ogóle się do niego nie odezwała. Miała jednak... naprawdę wiele na głowie. - Ja... lord Prewett poprosił mnie o objaśnienie mu kilku zagadnień... - wolała nie zdradzać zbyt wiele, nie wiedziała jakie ci daj mają stosunki - i czy Archibald wolał skrywać braki w swojej edukacji - Ale... co ty tutaj robisz? I do tego w takim stroju... Pracujesz tu? - zmarszczyła lekko brwi, zaskoczona. Wiedziała, że kochał rośliny, ale... ogrodnik? Po latach stażu i pracy w Mungu?
Koniec końców, przystała jednak na propozycję lorda. Przecież mogła liczyć na fakt, że posiadłość była chroniona całą gamą zaklęć, prawda? Prewettowie w końcu nadal tu mieszkali, wszyscy co do jednego. A to o czymś świadczyło.
Cała lekcja przebiegła bardzo sprawnie. Tak jak się spodziewała, pan Archibald posiadał głowę na karku i właściwie potrzebował tylko odpowiedniego ukierunkowania w interesujących go zagadnieniach - a także wyjaśnienia kilku niezrozumiałych zawiłości. Miło było tłumaczyć wszystko tak pojętnemu uczniowi. Ale szczerze, zdziwiłaby się, gdyby było inaczej. Nie bez powodu przecież uczyniono go nestorem całego rodu, prawda?
Florence nawet nie zauważyła, gdy zleciał cały czas, który mogli tego dnia poświęcić na naukę. Umówili się na kolejną lekcję - bo jedna to było jednak za mało - i już Florence wędrowała korytarzami posiadłości, prowadzona przez jednego ze skrzatów do wyjścia. Posiadała ze sobą świstoklik - w ten sposób miała zamiar wrócić nieopodal wejścia do Oazy. Z grzeczności chciała jednak skorzystać z niego na zewnątrz, nie w środku posiadłości. Zanim jednak zdążyła go choćby wyciągnąć z torebki, usłyszała męski głos wypowiadający jej imię - i w niedługą chwilę później czyjeś ramiona, obejmujące ją mocno. W pierwszej sekundzie... poczuła panikę. Pomimo ciepłego tonu, mimo przyjaznego gestu, adrenalina natychmiast wtłoczyła się w żyły, każąc jej się oswobodzić - i uciekać. Zastygła jednak w bezruchu, i dopiero szybkie spojrzenie na twarz napastnika sprawiło, że całe napięcie z niej opadło. Znała ten zadziorny uśmieszek. Te orzechowe oczy. Skąd on wziął się akurat tutaj?
- Hal! - zawołała, zaskoczona. Gdy wypuścił ją z objęć, mogła się mu dokładniej przyjrzeć. To naprawdę był on. Nie zdawało jej się. Stał przed nią i szczerzył się tym swoim uśmiechem, przed którym uciekała w szkole, a którym obdarowywał ją również wiele lat później, gdy byli na stażu. Wstyd jej było teraz, gdy pomyślała, że od czasu wybuchu w lodziarni w ogóle się do niego nie odezwała. Miała jednak... naprawdę wiele na głowie. - Ja... lord Prewett poprosił mnie o objaśnienie mu kilku zagadnień... - wolała nie zdradzać zbyt wiele, nie wiedziała jakie ci daj mają stosunki - i czy Archibald wolał skrywać braki w swojej edukacji - Ale... co ty tutaj robisz? I do tego w takim stroju... Pracujesz tu? - zmarszczyła lekko brwi, zaskoczona. Wiedziała, że kochał rośliny, ale... ogrodnik? Po latach stażu i pracy w Mungu?
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Dzięki panującym na terenach Dorset lordom tragedie, jakie miały miejsce w Londynie, nie zdarzały się tu zbyt często. Halbert wiedział o złej sytuacji z gazet i z zasłyszanych plotek, które niechętnie powtarzano, jakby ludzie łudzili się, że jeśli nie będą o tym mówić, to problem sam zniknie. Zagrożenie zdawało się być odległe, wszyscy cieszyli się poczuciem względnego bezpieczeństwa. Wątpliwości i niepokój pojawiały się wtedy, gdy przypominał sobie o rodzinie ze strony ojca, która mieszkała w stolicy. Dokąd uciekli, czy są cali i zdrowi? Po raz pierwszy i ostatni widział ich w dniu pogrzebu babki niemal dekadę temu, obecnie nie miał z nimi żadnego kontaktu, a mimo to zastanawiał się czy był jakiś sposób, by upewnić się wszyscy żyją.
Dostrzegł zmieszanie, wyczuł pod własnym uściskiem nagłe napięcie mięśni, ale zupełnie nie skojarzył ich sobie z negatywną reakcją. Ignorował konwenanse, dobre wychowanie było przez niego dość… luźno traktowane. Starał się nie zapominać o odpowiednim tytuowaniu i powstrzymywać się od nazbyt entuzjastycznych powitań, lecz jak widać na załączonym obrazku, nie mając zbyt wielu okazji, by ćwiczyć, łatwo wypada mu to z głowy - z różnym skutkiem. Zdarzało się, że obrywał za to po głowie czy zbierał zdumione spojrzenia, ale póki nikomu nie działa się faktyczna krzywda nie było się czym przejmować, czy tak? Matka tylko kręciła głową z dezaprobatą (”Nie tak cię wychowałam!) powtarzając, że przyjdzie dzień, w którym wpadnie przez to w tarapaty.
Nie miał jej za złe braku kontaktu. Sam przecież miał sporo problemów i obowiązków, wiedział jak to jest żałować braku czasu. Wiadomość o wybuchu w lodziarni bardzo nim wstrząsnęła, lecz sam był zbyt zajęty, by przyjść z pomocą; zbyt często pluł sobie w brodę za niewykorzystane okazje.
- Tak! - odparł pogodnie, wypinając dumnie pierś i na powrót zakrył kapeluszem włosy. - Zrezygnowałem z pracy w szpitalu. Lord Prewett w swojej nieocenionej dobroci wyciągnął do mnie pomocną dłoń. Kosztuje mnie to mniej stresu i mam czas na własne zajęcia. Usiądziesz czy się spieszysz? - Uniósł jedną brew pytająco, bo mimo iż lordowskie tereny były piękne i godne podziwu, to domyślał się, że kobieta nie wyszła tu raczej na spacer. - Dawno się… nie widzieliśmy. - Zawahał się czy nawiązywać do ich spotkania w lodziarni, nie wiedząc jak jej tragiczny koniec wpłynął na pannę Fortescue. Już miał spytać o jej brata, ale zdążył ugryźć się w język. Z Florianem także nie miał okazji dawno rozmawiać, bo choć dzielili w Hogwarcie jeden dom, to życie pisało im inne scenariusze. Kiedy przyglądał się twarzom na listach gończych znalazł wśród nich znajome rysy, domyślił się, że może nie być to dla Florence przyjemny temat do rozmowy.
Gdy skinęła głową, poprowadził ją wolnym krokiem wzdłuż szklarni, wciąż przyglądając się z ukosa dawno niewidzianej twarzy. Musiał przyznać, że był wdzięczny losowi za to, jak często mu ostatnio zsyłał przypadkowe spotkania z dawnymi znajomymi. Oczywiście, że nie miał na co narzekać, traktował to jako szansę na odbudowę relacji. Wierzył że, ktoś lub coś nad nim czuwa, umieszczając na jego drodze samych dobrych ludzi.
- A ty, jak się miewasz? Czyżbyś wróciła do praktyki uzdrawiania? - Wnioskował to głównie z magomedycznych zainteresowań lorda, nie mając pojęcia czego innego mógłby potrzebować Archibald. - Na stażu świetnie ci szło, szkoda byłoby marnować taki potencjał. - Pełnione z nią dyżury w Świętym Mungu mijały jakoś przyjemniej; odnosił wrażenie, że gdy wchodziła na salę, pacjenci uspokajali się i rozpogadzali, aż nagle odeszła, zostawiając za sobą pytania bez odpowiedzi. Halbert starał się nigdy nie naciskać, ale może gdyby jej wtedy pomógł, nie straciliby kontaktu?
Dostrzegł zmieszanie, wyczuł pod własnym uściskiem nagłe napięcie mięśni, ale zupełnie nie skojarzył ich sobie z negatywną reakcją. Ignorował konwenanse, dobre wychowanie było przez niego dość… luźno traktowane. Starał się nie zapominać o odpowiednim tytuowaniu i powstrzymywać się od nazbyt entuzjastycznych powitań, lecz jak widać na załączonym obrazku, nie mając zbyt wielu okazji, by ćwiczyć, łatwo wypada mu to z głowy - z różnym skutkiem. Zdarzało się, że obrywał za to po głowie czy zbierał zdumione spojrzenia, ale póki nikomu nie działa się faktyczna krzywda nie było się czym przejmować, czy tak? Matka tylko kręciła głową z dezaprobatą (”Nie tak cię wychowałam!) powtarzając, że przyjdzie dzień, w którym wpadnie przez to w tarapaty.
Nie miał jej za złe braku kontaktu. Sam przecież miał sporo problemów i obowiązków, wiedział jak to jest żałować braku czasu. Wiadomość o wybuchu w lodziarni bardzo nim wstrząsnęła, lecz sam był zbyt zajęty, by przyjść z pomocą; zbyt często pluł sobie w brodę za niewykorzystane okazje.
- Tak! - odparł pogodnie, wypinając dumnie pierś i na powrót zakrył kapeluszem włosy. - Zrezygnowałem z pracy w szpitalu. Lord Prewett w swojej nieocenionej dobroci wyciągnął do mnie pomocną dłoń. Kosztuje mnie to mniej stresu i mam czas na własne zajęcia. Usiądziesz czy się spieszysz? - Uniósł jedną brew pytająco, bo mimo iż lordowskie tereny były piękne i godne podziwu, to domyślał się, że kobieta nie wyszła tu raczej na spacer. - Dawno się… nie widzieliśmy. - Zawahał się czy nawiązywać do ich spotkania w lodziarni, nie wiedząc jak jej tragiczny koniec wpłynął na pannę Fortescue. Już miał spytać o jej brata, ale zdążył ugryźć się w język. Z Florianem także nie miał okazji dawno rozmawiać, bo choć dzielili w Hogwarcie jeden dom, to życie pisało im inne scenariusze. Kiedy przyglądał się twarzom na listach gończych znalazł wśród nich znajome rysy, domyślił się, że może nie być to dla Florence przyjemny temat do rozmowy.
Gdy skinęła głową, poprowadził ją wolnym krokiem wzdłuż szklarni, wciąż przyglądając się z ukosa dawno niewidzianej twarzy. Musiał przyznać, że był wdzięczny losowi za to, jak często mu ostatnio zsyłał przypadkowe spotkania z dawnymi znajomymi. Oczywiście, że nie miał na co narzekać, traktował to jako szansę na odbudowę relacji. Wierzył że, ktoś lub coś nad nim czuwa, umieszczając na jego drodze samych dobrych ludzi.
- A ty, jak się miewasz? Czyżbyś wróciła do praktyki uzdrawiania? - Wnioskował to głównie z magomedycznych zainteresowań lorda, nie mając pojęcia czego innego mógłby potrzebować Archibald. - Na stażu świetnie ci szło, szkoda byłoby marnować taki potencjał. - Pełnione z nią dyżury w Świętym Mungu mijały jakoś przyjemniej; odnosił wrażenie, że gdy wchodziła na salę, pacjenci uspokajali się i rozpogadzali, aż nagle odeszła, zostawiając za sobą pytania bez odpowiedzi. Halbert starał się nigdy nie naciskać, ale może gdyby jej wtedy pomógł, nie straciliby kontaktu?
Mimo wszystko jeszcze przez chwilę trzymało ją to zaskoczenie - bo przecież w przeciwieństwie do niej, Hal nie zrezygnował ze stażu. Skończył go i praca w Mungu szła mu całkiem nieźle. Dziś jednak najlepszym wyjściem było trzymać się od Londynu z daleka. Gdy o tym pomyślała, uznała że dobrze się stało. Teraz, skoro już spotkała go po tak długim czasie, na pewno martwiłaby się o mężczyznę - taką już miała upierdliwą cechę, że martwiła się o wszystkich. O rodzinę i przyjaciół szczególnie, a Hala można było zaliczyć do tej drugiej kategorii. Skoro jednak już tam nie pracował, a przy okazji robił to co lubił, ona mogła się tylko cieszyć. Najważniejsze, że nie został z niczym.
- Miło słyszeć, że ci się powodzi, pomimo tej zawieruchy - odpowiedziała. Zawsze była zdania, że trzeba znaleźć sobie w życiu takie zajęcie, które nie wykończy cię psychicznie lub fizycznie. Praca mogła w końcu sprawiać przyjemność - i chociaż ona właściwie bardzo lubiła pracę w Mungu, po pewnych wydarzeniach straciła do tego serce. Lodowe desery okazały się być dla niej zdecydowanie lepszą opcją. - Właściwie... chwilę mogę zostać... - odpowiedziała, choć z pewnym wahaniem. Po raz kolejny paranoja nakazywała jej szybki powrót do Oazy, rozum przypomniał jednak, że znajdowali się na terenie posiadłości Prewettów. Tu jej nic nie groziło.
- W pewnym sensie, można tak powiedzieć - nie należała do Zakonu, nie nadawała się z resztą do walki, jednak kiedy nie mogła już całkowicie uciekać od zawieruchy wojennej, zadecydowała że odświeży swoje zdolności do niesienia pomocy innym. Jak dotąd na szczęście nie musiała uleczać niczego groźniejszego niż rozbite kolano. - Pomagamy sobie nawzajem z Floreanem i kilkoma osobami, żeby jakoś razem przetrwać - wzruszyła ramionami. Nie kłamała, ale nie mówiła także całej prawdy. Nie mogła mu przecież powiedzieć o Oazie, jednak nazwanie społeczności, która się tam rozrosła zaledwie "kilkoma osobami" było sporym niedopowiedzeniem. Nie bała się też wspomnieć mu o bracie. Już wybaczyła bratu to, że przez tak długi czas ją okłamywał i liczyło się dla niej głównie to, że był bezpieczny. No i Hal też pewnie poczuje się lepiej, wiedząc że starszy bliźniak Fortescue jest cały i zdrowy - pomimo wystawionego za nim listu gończego. - Przesadzasz. Byli inni, którym leczenie szło zdecydowanie lepiej - machnęła ręką, chociaż kąciki jej ust uniosły się w leciutkim uśmiechu. Jeszcze kiedy byli razem na stażu, obdarowywanie pacjentów dobrym słowem i uśmiechem leżało w jej naturze, miała w sobie w końcu dużo ciepła. Nie miała jednak pojęcia, że jej odejście zostawiło aż taką pustkę. Nie oglądała się wtedy na nikogo, musiała wiele rzeczy przemyśleć. Aż do momentu gdy odkryła swoje powołanie i znów pomagała ludziom - słodkimi przysmakami.
- Jak długo tu pracujesz? Wyglądasz, jakbyś się już tu zadomowił. - zauważyła, unosząc lekko jedną brew.
- Miło słyszeć, że ci się powodzi, pomimo tej zawieruchy - odpowiedziała. Zawsze była zdania, że trzeba znaleźć sobie w życiu takie zajęcie, które nie wykończy cię psychicznie lub fizycznie. Praca mogła w końcu sprawiać przyjemność - i chociaż ona właściwie bardzo lubiła pracę w Mungu, po pewnych wydarzeniach straciła do tego serce. Lodowe desery okazały się być dla niej zdecydowanie lepszą opcją. - Właściwie... chwilę mogę zostać... - odpowiedziała, choć z pewnym wahaniem. Po raz kolejny paranoja nakazywała jej szybki powrót do Oazy, rozum przypomniał jednak, że znajdowali się na terenie posiadłości Prewettów. Tu jej nic nie groziło.
- W pewnym sensie, można tak powiedzieć - nie należała do Zakonu, nie nadawała się z resztą do walki, jednak kiedy nie mogła już całkowicie uciekać od zawieruchy wojennej, zadecydowała że odświeży swoje zdolności do niesienia pomocy innym. Jak dotąd na szczęście nie musiała uleczać niczego groźniejszego niż rozbite kolano. - Pomagamy sobie nawzajem z Floreanem i kilkoma osobami, żeby jakoś razem przetrwać - wzruszyła ramionami. Nie kłamała, ale nie mówiła także całej prawdy. Nie mogła mu przecież powiedzieć o Oazie, jednak nazwanie społeczności, która się tam rozrosła zaledwie "kilkoma osobami" było sporym niedopowiedzeniem. Nie bała się też wspomnieć mu o bracie. Już wybaczyła bratu to, że przez tak długi czas ją okłamywał i liczyło się dla niej głównie to, że był bezpieczny. No i Hal też pewnie poczuje się lepiej, wiedząc że starszy bliźniak Fortescue jest cały i zdrowy - pomimo wystawionego za nim listu gończego. - Przesadzasz. Byli inni, którym leczenie szło zdecydowanie lepiej - machnęła ręką, chociaż kąciki jej ust uniosły się w leciutkim uśmiechu. Jeszcze kiedy byli razem na stażu, obdarowywanie pacjentów dobrym słowem i uśmiechem leżało w jej naturze, miała w sobie w końcu dużo ciepła. Nie miała jednak pojęcia, że jej odejście zostawiło aż taką pustkę. Nie oglądała się wtedy na nikogo, musiała wiele rzeczy przemyśleć. Aż do momentu gdy odkryła swoje powołanie i znów pomagała ludziom - słodkimi przysmakami.
- Jak długo tu pracujesz? Wyglądasz, jakbyś się już tu zadomowił. - zauważyła, unosząc lekko jedną brew.
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Najważniejsze, że nie został z niczym, w przeciwieństwie do wielu innych ludzi, którzy musieli uciekać z Londynu, o ile takową szansę w ogóle dostali… Czy powinien był milczeć w temacie swojego powodzenia, by nie zranić kogoś niesprawiedliwością losu? Zignorował wahanie w głosie Florence i tylko uśmiechnął się szerzej, rad z towarzystwa, jakie otrzymał na te kilka minut. Kto wie, kiedy będzie następna okazja, by porozmawiać z panną Fortescue, należało wykorzystać tę okazję do końca.
Wymijające odpowiedzi Uzdrowicielki były niczym mrugająca żółta lampka, nie pozwalała przekroczyć granicy, jakiej Halbert nie zamierzał forsować. Nie miała przecież powodu, by ot tak zdradzić mu wszystko, a już sam fakt, że zgodziła się na ten krótki spacer świadczył o zaufaniu, jakim go obdarzyła.
- To świetnie, naprawdę się cieszę - powiedział ze szczerym uśmiechem, gdy rozwiała jego nasuwające się wątpliwości. Łatwo dostrzegalne było także jego westchnienie z ulgą, był jej wdzięczny za przełamanie lodów, do jakich sam zabierał się ostrożnie. - Nie wiem czy mogę wiele, ale jeśli naszłaby jakaś potrzeba… - Tym razem to on się zawahał, nie wiedząc jak ułożyć słowa, by nie wyjść na zbyt nachalnego czy pretensjonalnego. Tyle że taki już był - oddany przyjaciołom, nawet tym, z którymi nie miał dawno żadnego kontaktu. - ... to chętnie pomogę. Teraz już wiesz, gdzie mnie znaleźć. - Od momentu porzucenia pracy w Św. Mungu i wymiany czyraków oraz kałuży krwi na worki nawozem i ziemię pod paznokciami minęło już sześć lat. W tym czasie miał wiele okazji do składania innych ludzi, głównie młodszego brata. Stale wspierany przez matkę zagłębiał się w świat eliksirów, ale i tu wciąż obracał się wśród tych samych receptur. Maść na poparzenia, groszopryszczkę, żywokostna, znał je na pamięć i zwykle przyrządzał zapas, który i tak schodził szybciej, niż początkowo zakładał. Dopiero w chwilach, w których stawał w progu pracowni i spoglądał na puste półki uświadamiał sobie w jak przykrych czasach przyszło im żyć. Pocieszała go tylko myśl, jaką nie dzielił się z nikim, że sylwetki postaci przedstawionych na listach gończych, a podpisywanych jako "buntownicy, niebezpieczni członkowie Zakonu Feniksa" są tak naprawdę tymi, którzy walczą w ich obronie. - Może i było kilku lepszych w praktyce magii, ale brak im twojego podejścia. Przychodzili tam za karę, próbując spełnić oczekiwania rodziców, po czym wypalali się. Brakuje im pasji, chęci pomagania innym, co odbija się na pacjentach. Słyszałaś o kimś, kto mówił, że chciałby trafić do Munga? - Uniósł brwi w powątpiewaniu. Kiedy tam pracował miał dość specyficzne warunki do wykonywania zawodu. Ciągły stres, wielogodzinne dyżury, próby snu w fotelu w pokoju socjalnym i ta odpowiedzialność, jaka ciążyła na ich barkach. Uzdrowiciele często tracąc cierpliwość reagowali oschle, nic więc dziwnego, że wizyta w tamtym miejscu nie należała do najprzyjemniejszych.
- Będzie już parę długich lat - przytaknął na sugestię o zadomowieniu. - Jakbym się nie zaangażował, nie mógłbym spojrzeć lordowi Prewettowi w oczy. - Uśmiechnął się ponownie i skręcił między budynki gospodarcze, wyprowadzając ją na teren zielony. - Powoli przygotowujemy się na jesień. Przesadzamy rośliny, dając im lepsze warunki do zimowania. Przed nami też ostatnie w tym roku przycinanie żywopłotów. Odpowiednie cięcie wpływa na ich zagęszczenie. - Wskazywał ręką na odległe krzewy biegnące wokół terenu. - Będą mogły skuteczniej oprzeć się naporowi zalegającego śniegu. - Przystanął w miejscu i zerknął na swoją dzisiejszą towarzyszkę, sprawdzając czy aby na pewno jej nie zanudza. - Traktuję te rośliny, jak własne, to oczywiste, że chcę dla nich jak najlepiej.
Wymijające odpowiedzi Uzdrowicielki były niczym mrugająca żółta lampka, nie pozwalała przekroczyć granicy, jakiej Halbert nie zamierzał forsować. Nie miała przecież powodu, by ot tak zdradzić mu wszystko, a już sam fakt, że zgodziła się na ten krótki spacer świadczył o zaufaniu, jakim go obdarzyła.
- To świetnie, naprawdę się cieszę - powiedział ze szczerym uśmiechem, gdy rozwiała jego nasuwające się wątpliwości. Łatwo dostrzegalne było także jego westchnienie z ulgą, był jej wdzięczny za przełamanie lodów, do jakich sam zabierał się ostrożnie. - Nie wiem czy mogę wiele, ale jeśli naszłaby jakaś potrzeba… - Tym razem to on się zawahał, nie wiedząc jak ułożyć słowa, by nie wyjść na zbyt nachalnego czy pretensjonalnego. Tyle że taki już był - oddany przyjaciołom, nawet tym, z którymi nie miał dawno żadnego kontaktu. - ... to chętnie pomogę. Teraz już wiesz, gdzie mnie znaleźć. - Od momentu porzucenia pracy w Św. Mungu i wymiany czyraków oraz kałuży krwi na worki nawozem i ziemię pod paznokciami minęło już sześć lat. W tym czasie miał wiele okazji do składania innych ludzi, głównie młodszego brata. Stale wspierany przez matkę zagłębiał się w świat eliksirów, ale i tu wciąż obracał się wśród tych samych receptur. Maść na poparzenia, groszopryszczkę, żywokostna, znał je na pamięć i zwykle przyrządzał zapas, który i tak schodził szybciej, niż początkowo zakładał. Dopiero w chwilach, w których stawał w progu pracowni i spoglądał na puste półki uświadamiał sobie w jak przykrych czasach przyszło im żyć. Pocieszała go tylko myśl, jaką nie dzielił się z nikim, że sylwetki postaci przedstawionych na listach gończych, a podpisywanych jako "buntownicy, niebezpieczni członkowie Zakonu Feniksa" są tak naprawdę tymi, którzy walczą w ich obronie. - Może i było kilku lepszych w praktyce magii, ale brak im twojego podejścia. Przychodzili tam za karę, próbując spełnić oczekiwania rodziców, po czym wypalali się. Brakuje im pasji, chęci pomagania innym, co odbija się na pacjentach. Słyszałaś o kimś, kto mówił, że chciałby trafić do Munga? - Uniósł brwi w powątpiewaniu. Kiedy tam pracował miał dość specyficzne warunki do wykonywania zawodu. Ciągły stres, wielogodzinne dyżury, próby snu w fotelu w pokoju socjalnym i ta odpowiedzialność, jaka ciążyła na ich barkach. Uzdrowiciele często tracąc cierpliwość reagowali oschle, nic więc dziwnego, że wizyta w tamtym miejscu nie należała do najprzyjemniejszych.
- Będzie już parę długich lat - przytaknął na sugestię o zadomowieniu. - Jakbym się nie zaangażował, nie mógłbym spojrzeć lordowi Prewettowi w oczy. - Uśmiechnął się ponownie i skręcił między budynki gospodarcze, wyprowadzając ją na teren zielony. - Powoli przygotowujemy się na jesień. Przesadzamy rośliny, dając im lepsze warunki do zimowania. Przed nami też ostatnie w tym roku przycinanie żywopłotów. Odpowiednie cięcie wpływa na ich zagęszczenie. - Wskazywał ręką na odległe krzewy biegnące wokół terenu. - Będą mogły skuteczniej oprzeć się naporowi zalegającego śniegu. - Przystanął w miejscu i zerknął na swoją dzisiejszą towarzyszkę, sprawdzając czy aby na pewno jej nie zanudza. - Traktuję te rośliny, jak własne, to oczywiste, że chcę dla nich jak najlepiej.
Była mu wdzięczna za to, że nie drążył tematu, chociaż jej odpowiedzi były dość lakoniczne. Nie mogłaby mu jednak zdradzić zbyt wiele, a wymijające słowa w stylu "niestety, nie mogę ci tego zdradzić, to tajemnica", zwyczajnie brzmiały by źle i podejrzanie. Może kiedyś będzie mogła z nim porozmawiać otwarcie, niestety, to jeszcze nie był ten dzień.
Na jego ofertę pomocy uśmiechnęła się delikatnie. Doskonale pamiętała, że chociaż w szkole rozkochiwał w sobie dziesiątki dziewczyn, później zmądrzał, zmężniał, i zaczął się bardziej martwić o innych. On także był ciepłą osobą, zawsze gotową nieść pomoc swojej rodzinie lub przyjaciołom. Wiedziała, że gdy teraz już zetknęli się ze sobą ponownie, mogłaby go prosić o przysługi - jednakże jak zwykle, sama nie chciała go obciążać swoimi zmartwieniami. - Dziękuję, będę pamiętać - odpowiedziała więc tylko tyle, podświadomie doskonale wiedząc, że będzie unikała jak ognia pytania go o wsparcie. Nie dlatego, że była zbyt dumna. Po prostu nie chciała być ciężarem. Poza tym, oni wszyscy mieli teraz ciężko, tak?
- Nie schlebiaj mi już tak, bo się zarumienię - zaśmiała się, szturchając go lekko w ramię. Doskonale pamiętała dni na stażu. I faktycznie, chociaż często było bardzo ciężko, wspominała tamten czas raczej pozytywnie. Ludzie reagowali na nią jakoś lepiej, nie raz zdarzały się sytuacje, że była wzywana na sale, ponieważ jakiś pacjent odmawiał współpracy z innymi stażystami. A ona z kolei miała zbyt miękkie serce by im odmawiać - więc faktycznie się nimi zajmowała. Nawet jeśli była zmęczona. Tak, to był bardzo męczący czas, ale jednocześnie sprawiało jej to wszystko mnóstwo satysfakcji. Kiedyś jej marzeniem było w końcu zmienić świat. I nawet jeśli nie mogła zmienić go w całości, dla wszystkich, działała na mniejszą skalę. Bo przecież przyniesienie ulgi pacjentowi dręczonemu bólem, dusznościami lub innymi niezwykle irytującymi dolegliwościami, było niczym wybawienie. Niestety, później nawet ona nie miała już dość sił, by to kontynuować. Musiała zostawić swoich pacjentów pod opieką innych. Czasami zastanawiała się, czy oni wszyscy miewają się dziś dobrze. - Myślę, że nawet gdy tam byłam, przebywanie w Mungu nie należało do najmilszych przeżyć - zaśmiała się cicho. Sama ostatni raz musiała pojawić się w murach szpitala ponad półtora roku temu - i to jako pacjentka. Nie wspominała tamtego okresu zbyt dobrze, szczególnie że nawet nie mogła w normalny sposób przyjmować gości. Z powodu zakaźnego charakteru jej choroby, Florean musiał siedzieć w oddali, za specjalną osłoną.
Słuchała tego co Hal opowiadał z wyraźnym zainteresowaniem. Zawsze lubiła słuchać, jak ktoś opowiadał o swojej pasji. Nawet jeśli wywód taki potrafił trwać niemal w nieskończoność. Nie tylko dowiadywała się w ten sposób nowych, ciekawych rzeczy, ale zwyczajnie sprawiało jej przyjemność, kiedy ktoś mógł się podzielić z nią częścią swojego świata. Ton jego głosu był wtedy przepełniony przejęciem, a oczy błyszczały jak gwiazdy.
- Myślę, że nie mogły trafić na lepszego opiekuna - uznała, mając na myśli oczywiście rośliny. Z kimś takim jak Hal, plan lorda Prewetta na pewno wypali, była co do tego pewna. Grey wiedział na pewno, jak doglądać i wyhodować najlepsze paprocie, ten biznes będzie się więc kręcił. Po prostu to wiedziała. Trochę zazdrościła Halowi, że pomimo wojny, on nadal mógł robić to, co kochał. Florence nie miała tyle szczęścia, nie do końca. - Masz niezwykłe szczęście - powiedziała cicho, właściwie bardziej do siebie, niż do swojego rozmówcy - choć z pewnością bez trudu mógł ją usłyszeć.
Na jego ofertę pomocy uśmiechnęła się delikatnie. Doskonale pamiętała, że chociaż w szkole rozkochiwał w sobie dziesiątki dziewczyn, później zmądrzał, zmężniał, i zaczął się bardziej martwić o innych. On także był ciepłą osobą, zawsze gotową nieść pomoc swojej rodzinie lub przyjaciołom. Wiedziała, że gdy teraz już zetknęli się ze sobą ponownie, mogłaby go prosić o przysługi - jednakże jak zwykle, sama nie chciała go obciążać swoimi zmartwieniami. - Dziękuję, będę pamiętać - odpowiedziała więc tylko tyle, podświadomie doskonale wiedząc, że będzie unikała jak ognia pytania go o wsparcie. Nie dlatego, że była zbyt dumna. Po prostu nie chciała być ciężarem. Poza tym, oni wszyscy mieli teraz ciężko, tak?
- Nie schlebiaj mi już tak, bo się zarumienię - zaśmiała się, szturchając go lekko w ramię. Doskonale pamiętała dni na stażu. I faktycznie, chociaż często było bardzo ciężko, wspominała tamten czas raczej pozytywnie. Ludzie reagowali na nią jakoś lepiej, nie raz zdarzały się sytuacje, że była wzywana na sale, ponieważ jakiś pacjent odmawiał współpracy z innymi stażystami. A ona z kolei miała zbyt miękkie serce by im odmawiać - więc faktycznie się nimi zajmowała. Nawet jeśli była zmęczona. Tak, to był bardzo męczący czas, ale jednocześnie sprawiało jej to wszystko mnóstwo satysfakcji. Kiedyś jej marzeniem było w końcu zmienić świat. I nawet jeśli nie mogła zmienić go w całości, dla wszystkich, działała na mniejszą skalę. Bo przecież przyniesienie ulgi pacjentowi dręczonemu bólem, dusznościami lub innymi niezwykle irytującymi dolegliwościami, było niczym wybawienie. Niestety, później nawet ona nie miała już dość sił, by to kontynuować. Musiała zostawić swoich pacjentów pod opieką innych. Czasami zastanawiała się, czy oni wszyscy miewają się dziś dobrze. - Myślę, że nawet gdy tam byłam, przebywanie w Mungu nie należało do najmilszych przeżyć - zaśmiała się cicho. Sama ostatni raz musiała pojawić się w murach szpitala ponad półtora roku temu - i to jako pacjentka. Nie wspominała tamtego okresu zbyt dobrze, szczególnie że nawet nie mogła w normalny sposób przyjmować gości. Z powodu zakaźnego charakteru jej choroby, Florean musiał siedzieć w oddali, za specjalną osłoną.
Słuchała tego co Hal opowiadał z wyraźnym zainteresowaniem. Zawsze lubiła słuchać, jak ktoś opowiadał o swojej pasji. Nawet jeśli wywód taki potrafił trwać niemal w nieskończoność. Nie tylko dowiadywała się w ten sposób nowych, ciekawych rzeczy, ale zwyczajnie sprawiało jej przyjemność, kiedy ktoś mógł się podzielić z nią częścią swojego świata. Ton jego głosu był wtedy przepełniony przejęciem, a oczy błyszczały jak gwiazdy.
- Myślę, że nie mogły trafić na lepszego opiekuna - uznała, mając na myśli oczywiście rośliny. Z kimś takim jak Hal, plan lorda Prewetta na pewno wypali, była co do tego pewna. Grey wiedział na pewno, jak doglądać i wyhodować najlepsze paprocie, ten biznes będzie się więc kręcił. Po prostu to wiedziała. Trochę zazdrościła Halowi, że pomimo wojny, on nadal mógł robić to, co kochał. Florence nie miała tyle szczęścia, nie do końca. - Masz niezwykłe szczęście - powiedziała cicho, właściwie bardziej do siebie, niż do swojego rozmówcy - choć z pewnością bez trudu mógł ją usłyszeć.
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Nie oczekiwał, że zaraz zarzuci go lawiną próśb i zleceń, dobrze wiedział, że zwracanie się po pomoc nie było dla nikogo wygodne ani komfortowe, jednak dla niego, jako osoby wychowanej w domu Hufflepuff oferowanie wsparcia było czymś zupełnie naturalnym, tak jak i jego rzeczywiste okazywanie. Nie był nigdy w sytuacji, w której musiałby komuś odmówić, a wręcz przeciwnie, zdarzało mu się narzucać swoją nadgorliwością, czasem wręcz zrażając do siebie innych. To że po drodze udało mu się rozkochać w sobie kilka (no dobrze, nie oszukujmy się, było ich więcej niż kilka) dziewcząt, nie znaczyło przecież, że jest zupełnie bez serca. Ciepłych uczuć miał w sobie pod dostatkiem i nie zamierzał się z nimi kryć, a wręcz obdarowywać w nadmiarze swoich najbliższych. To, że niektórzy czuli się zazdrośni, robiąc mu przy tym wyrzuty i znacząc jego policzek piekącymi na czerwono śladami, to już inna historia.
W duchu odetchnął z ulgą, widząc szczery uśmiech na twarzy Florence. Zdążył się już przestraszyć, że grobowa mina i powściągliwość będą im towarzyszyć do końca spotkania, a niepewność pogłębi zaistniały dystans. Całe szczęście w pogrążonych smutkiem oczach panny Fortescue tliły się jeszcze ogniki, jakie tylko czekały na możliwość ośmielenia się i rozpromienienia ciepłym blaskiem.
- Hej, nie żartuję - odparł ze śmiechem. - Nieczęsto mam okazję, by powiedzieć ci coś miłego, pozwól mi ją wykorzystać! - Prawdę mówiąc nie chodziło już tylko o Florence, a sympatię w ogóle. Coraz częściej przyłapywał samego siebie na pogrążaniu w trudnych i przykrych myślach, jakie wcale nie napawały radością. Bez niej usychał, tracił tę część, która sprawiała, że był sobą.
Usłyszał jej cichy głos i zawahał się. Gdy mówiła, że jakoś sobie radzi, wcale nie brzmiało to optymistycznie czy przekonująco, ale nie wiedział w jaki inny sposób może odgonić jej ponure myśli. Czasy konfliktu nie były łatwe i głupcem był ten, kto twierdził, że jest inaczej, lecz Halbert nie zamierzał się poddawać, uznając sprawę za zupełnie przegraną.
- To prawda - zgodził się, próbując podjąć temat. - Jednak jeśli zdałbym się wyłącznie na przychylność losu, nigdzie bym w życiu nie dotarł i niczego nie osiągnął. To dzięki życzliwym ludziom jestem tu, gdzie teraz. - Nie chciał dawać jej wskazówek, jakie mogłaby odebrać za atak czy próbę kierowania jej życiem. - Ale to nie tylko pasmo sukcesów, ale i potknięć, którym musiałem stawić czoła. - Jego doświadczenia nie mogły równać się ze stratą życiowego dorobku i radzeniem sobie w trudnych warunkach Oazy, ale o tym przecież nie mógł wiedzieć.
W duchu odetchnął z ulgą, widząc szczery uśmiech na twarzy Florence. Zdążył się już przestraszyć, że grobowa mina i powściągliwość będą im towarzyszyć do końca spotkania, a niepewność pogłębi zaistniały dystans. Całe szczęście w pogrążonych smutkiem oczach panny Fortescue tliły się jeszcze ogniki, jakie tylko czekały na możliwość ośmielenia się i rozpromienienia ciepłym blaskiem.
- Hej, nie żartuję - odparł ze śmiechem. - Nieczęsto mam okazję, by powiedzieć ci coś miłego, pozwól mi ją wykorzystać! - Prawdę mówiąc nie chodziło już tylko o Florence, a sympatię w ogóle. Coraz częściej przyłapywał samego siebie na pogrążaniu w trudnych i przykrych myślach, jakie wcale nie napawały radością. Bez niej usychał, tracił tę część, która sprawiała, że był sobą.
Usłyszał jej cichy głos i zawahał się. Gdy mówiła, że jakoś sobie radzi, wcale nie brzmiało to optymistycznie czy przekonująco, ale nie wiedział w jaki inny sposób może odgonić jej ponure myśli. Czasy konfliktu nie były łatwe i głupcem był ten, kto twierdził, że jest inaczej, lecz Halbert nie zamierzał się poddawać, uznając sprawę za zupełnie przegraną.
- To prawda - zgodził się, próbując podjąć temat. - Jednak jeśli zdałbym się wyłącznie na przychylność losu, nigdzie bym w życiu nie dotarł i niczego nie osiągnął. To dzięki życzliwym ludziom jestem tu, gdzie teraz. - Nie chciał dawać jej wskazówek, jakie mogłaby odebrać za atak czy próbę kierowania jej życiem. - Ale to nie tylko pasmo sukcesów, ale i potknięć, którym musiałem stawić czoła. - Jego doświadczenia nie mogły równać się ze stratą życiowego dorobku i radzeniem sobie w trudnych warunkach Oazy, ale o tym przecież nie mógł wiedzieć.
- Teraz już będziesz mieć więcej okazji - poklepała go po ramieniu, niby pocieszająco. Utracili kontakt na rok, jednak Florence nie zamierzała pozwolić, by stało się to po raz kolejny teraz, gdy już wpadła na Hala. Nie chodziło o korzystanie z jego pomocy, bardziej o sam fakt, że chciała być pewna, że nic mu nie grozi. Z resztą, lord Prewett zapewne poprosi ją jeszcze na niejedną lekcję, widywaliby się nawet przez przypadek podczas jej odwiedzin w posiadłości! Po cichu miała jednak nadzieję, że ich następne spotkanie odbędzie się w jakimś wygodniejszym miejscu. Szklarnie i ogród Prewettów były naprawdę cudowne i aż ciężko było się zdecydować, na którą roślinę spojrzeć wpierw - niemniej, dobrze będzie po prostu usiąść i może nawet wypić sobie filiżankę herbaty. Florence nadal pewnie będzie trochę panikować przy opuszczaniu Oazy, ale nie mogła tam siedzieć do końca życia. Jak z resztą mogłaby teraz odmówić Halowi.
- To nigdy nie jest wynik działania tylko jednej siły - zgodziła się. Sukces wymagał zarówno ciężkiej pracy, skupienia, czasem pomocy ze strony innych. Nie zaszkodziło by po drodze popełnić parę błędów, nauczyć się na nich, podnieść się i przeć dalej naprzód. Wytrwałość była również ważna, jak szczęście. Właściwie może nawet ważniejsza. Można w końcu osiągnąć to, do czego się dąży, nawet jeśli los rzuca ci stale kłody pod nogi. Dużo łatwiej jest jednak, gdy w zasięgu pojawi się jakaś okazja - do rozwoju, nauki, zastrzyku gotówki. Zależy, jaką drogą się podąża i na czym człowiekowi zależy. Sama Florence niestety póki co miała niesamowitego pecha. I to takiego, że cały dorobek jej życia był obecnie w gruzach. Kiedy jednak nadejdzie czas odbudowy lodziarni pod szyldem Fortescue, kobieta miała zamiar pamiętać, że nie można się poddawać. Wtedy też zapewne bez żadnych oporów poprosi Hala o pomoc. Przy remoncie na pewno przyda się para silnych, męskich rąk.
- Jeszcze raz chcę podkreślić, jak bardzo się cieszę, że znów mogłam cię spotkać. Naprawdę szczęśliwe to zrządzenie losu. - przeniosła wzrok z roślin bujnie porastających ogrody Prewettów z powrotem na twarz swojego rozmówcy - Tylko następnym razem mnie tak nie strasz, okej? Ostrzeż, że atakujesz tym swoim niedźwiedzim uściskiem. - była delikatną kobietą, tak? Jeszcze któregoś razu Halbert tak ją wystraszy, że mu Florence zemdleje! Chociaż Grey na pewno będzie wiedział co wtedy robić, nie zapomniał przecież lat spędzonych w Mungu. - Będę musiała już uciekać. Obiecujesz, że będziesz na siebie uważać? I pozdrów ode mnie Herberta, kiedy będziesz mieć okazję - myśląc o jednym Greyu nie można było zapomnieć o drugim. Florence nie była świadoma, że młodszy z braci powrócił ze swoich wojaży, choć zapewne miała się o tym niedługo dowiedzieć.
- To nigdy nie jest wynik działania tylko jednej siły - zgodziła się. Sukces wymagał zarówno ciężkiej pracy, skupienia, czasem pomocy ze strony innych. Nie zaszkodziło by po drodze popełnić parę błędów, nauczyć się na nich, podnieść się i przeć dalej naprzód. Wytrwałość była również ważna, jak szczęście. Właściwie może nawet ważniejsza. Można w końcu osiągnąć to, do czego się dąży, nawet jeśli los rzuca ci stale kłody pod nogi. Dużo łatwiej jest jednak, gdy w zasięgu pojawi się jakaś okazja - do rozwoju, nauki, zastrzyku gotówki. Zależy, jaką drogą się podąża i na czym człowiekowi zależy. Sama Florence niestety póki co miała niesamowitego pecha. I to takiego, że cały dorobek jej życia był obecnie w gruzach. Kiedy jednak nadejdzie czas odbudowy lodziarni pod szyldem Fortescue, kobieta miała zamiar pamiętać, że nie można się poddawać. Wtedy też zapewne bez żadnych oporów poprosi Hala o pomoc. Przy remoncie na pewno przyda się para silnych, męskich rąk.
- Jeszcze raz chcę podkreślić, jak bardzo się cieszę, że znów mogłam cię spotkać. Naprawdę szczęśliwe to zrządzenie losu. - przeniosła wzrok z roślin bujnie porastających ogrody Prewettów z powrotem na twarz swojego rozmówcy - Tylko następnym razem mnie tak nie strasz, okej? Ostrzeż, że atakujesz tym swoim niedźwiedzim uściskiem. - była delikatną kobietą, tak? Jeszcze któregoś razu Halbert tak ją wystraszy, że mu Florence zemdleje! Chociaż Grey na pewno będzie wiedział co wtedy robić, nie zapomniał przecież lat spędzonych w Mungu. - Będę musiała już uciekać. Obiecujesz, że będziesz na siebie uważać? I pozdrów ode mnie Herberta, kiedy będziesz mieć okazję - myśląc o jednym Greyu nie można było zapomnieć o drugim. Florence nie była świadoma, że młodszy z braci powrócił ze swoich wojaży, choć zapewne miała się o tym niedługo dowiedzieć.
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Halbertowi nie trzeba było dwa razy powtarzać, pogawędka przy herbacie była dobrą okazją, by nadrobić stracony czas. To że kiedyś nie byli bliskimi przyjaciółmi nie oznaczało, że muszą na tym poprzestać. Towarzyskość była naturalną cechą Grey’a i choć kiedyś jego rozmowy krążyły głównie wokół jego własnej osoby, to z czasem nauczył się dawać sobie trochę na wstrzymanie, wszak najlepiej mówi się z tymi, przed którymi możemy się otworzyć, a nie tylko być zarzuconymi czyimś opowieściami.
Z czystym pechem nie było co dyskutować, tu pracę powinno się podjąć ze zdwojonym wysiłkiem, a przecież nie należało to do najłatwiejszych zadań. Toksykolog czasem zastanawiał się jakim człowiekiem by był, gdyby nie propozycja Archibalda, dla której porzucił pracę w szpitalu i cieszył się w duchu, że nie stał się zupełnie zgorzkniałym alchemikiem, zamkniętym w smętnych korytarzach Munga.
- Wybacz, zareagowałem pod wpływem impulsu. - Tyle mógł mieć na swoje usprawiedliwienie, więc odpowiedział zgodnie z prawdą. W żadnym wypadku nie chciał jej zrobić krzywdy, a tylko dać upust własnej radości na widok znajomej twarzy. - Wobec tego od razu ostrzegam, że będę cię ściskać i przy następnej okazji! - dodał ze śmiechem, ciesząc się, że sama nawiązała do kolejnego spotkania, bo wierzył, że nie mogła tego mówić wyłącznie z grzeczności. Na pewno by ją też ratował, gdyby stało się coś złego! Kiedyś panny często mdlały w jego objęciach, ale wolał gdy dochodziło do tego dzięki emocjom, a nie z niedotlenienia.
- Wrócił przed miesiącem do Anglii, mam nadzieję, że tym razem na nieco dłużej. - Jego uśmiech zbladł nieznacznie, gdy wspominał brata. Cieszył się, że Herbert znów był w domu, ich kontakt zdawał się nie rozluźnić się ani odrobinę, wciąż mogli ze sobą podjąć niemal każdy temat - a przynajmniej taką Hal miał nadzieję. Przez cały czas nieobecności młodszego Grey’a bracia wymieniali ze sobą listy, pilnując, by byli na bieżąco ze wszystkimi sprawami, jednak to, czego nie byli w stanie przekazać na skrawkach papieru, to fakt, jak bardzo zmieniali się sami. Halbert zdążył mocno spoważnieć i coraz trudniej było mu przypominać sobie o czerpaniu przyjemności z dnia codziennego. Mniej czasu spędzał na swojej pasji, odsuwając moment osiągnięcia tego, czego pragnął. Z górującym poczuciem obowiązku poświęcał się pracy i domowym obowiązkom. - Może chciałabyś nas kiedyś odwiedzić na Greengrove Farm? Nasze szklarnie nie są tak okazałe, jak te tutaj, ale liczę, że też ci się spodobają. - Także pomyślał o ponownym spotkaniu z Florence, bo pracy było dziś przed nim jeszcze trochę i nie zamierzał przetrzymywać tu czarownicy, odciągając ją od własnych obowiązków. - Muszę wracać do pracy, ale napiszę do ciebie! Będzie bez wymówek? - upewnił się, na powrót przywołując żartobliwy ton. - Miło było cię zobaczyć, Florence. - Skłonił się na pożegnanie, obdarowując ją ciepłym uśmiechem, po czym odszedł w kierunku wejścia do pobliskiej szklarni.
| zt dla Halberta
Z czystym pechem nie było co dyskutować, tu pracę powinno się podjąć ze zdwojonym wysiłkiem, a przecież nie należało to do najłatwiejszych zadań. Toksykolog czasem zastanawiał się jakim człowiekiem by był, gdyby nie propozycja Archibalda, dla której porzucił pracę w szpitalu i cieszył się w duchu, że nie stał się zupełnie zgorzkniałym alchemikiem, zamkniętym w smętnych korytarzach Munga.
- Wybacz, zareagowałem pod wpływem impulsu. - Tyle mógł mieć na swoje usprawiedliwienie, więc odpowiedział zgodnie z prawdą. W żadnym wypadku nie chciał jej zrobić krzywdy, a tylko dać upust własnej radości na widok znajomej twarzy. - Wobec tego od razu ostrzegam, że będę cię ściskać i przy następnej okazji! - dodał ze śmiechem, ciesząc się, że sama nawiązała do kolejnego spotkania, bo wierzył, że nie mogła tego mówić wyłącznie z grzeczności. Na pewno by ją też ratował, gdyby stało się coś złego! Kiedyś panny często mdlały w jego objęciach, ale wolał gdy dochodziło do tego dzięki emocjom, a nie z niedotlenienia.
- Wrócił przed miesiącem do Anglii, mam nadzieję, że tym razem na nieco dłużej. - Jego uśmiech zbladł nieznacznie, gdy wspominał brata. Cieszył się, że Herbert znów był w domu, ich kontakt zdawał się nie rozluźnić się ani odrobinę, wciąż mogli ze sobą podjąć niemal każdy temat - a przynajmniej taką Hal miał nadzieję. Przez cały czas nieobecności młodszego Grey’a bracia wymieniali ze sobą listy, pilnując, by byli na bieżąco ze wszystkimi sprawami, jednak to, czego nie byli w stanie przekazać na skrawkach papieru, to fakt, jak bardzo zmieniali się sami. Halbert zdążył mocno spoważnieć i coraz trudniej było mu przypominać sobie o czerpaniu przyjemności z dnia codziennego. Mniej czasu spędzał na swojej pasji, odsuwając moment osiągnięcia tego, czego pragnął. Z górującym poczuciem obowiązku poświęcał się pracy i domowym obowiązkom. - Może chciałabyś nas kiedyś odwiedzić na Greengrove Farm? Nasze szklarnie nie są tak okazałe, jak te tutaj, ale liczę, że też ci się spodobają. - Także pomyślał o ponownym spotkaniu z Florence, bo pracy było dziś przed nim jeszcze trochę i nie zamierzał przetrzymywać tu czarownicy, odciągając ją od własnych obowiązków. - Muszę wracać do pracy, ale napiszę do ciebie! Będzie bez wymówek? - upewnił się, na powrót przywołując żartobliwy ton. - Miło było cię zobaczyć, Florence. - Skłonił się na pożegnanie, obdarowując ją ciepłym uśmiechem, po czym odszedł w kierunku wejścia do pobliskiej szklarni.
| zt dla Halberta
may the flowers remind us
why the rain was necessary
why the rain was necessary
Nie tak dawno temu byłam w Dorset, ale nie zajmowałam wtedy czasu kuzynowi Archibaldowi. W końcu, jakby nie patrzeć, teraz był nestorem. NESTOREM. Na pewno miał mało czasu z pewnością nie musiał - albo bardziej nie powinien - go tracić na mnie i na jakąś pogawędkę przy herbacie o niczym. Bo nic do niczego też prowadzić nie mogło. Więc skoro sam napisał z tym zaproszeniem i zapewnił solennie, że przeszkadzać mu nie będę. To zdecydowałam się przystać na propozycję, licząc też na to, że w tym czasie, który odnajdzie dla mnie uda też mi się poruszyć kilka tematów, które poszyć z nim chciałam. Znaczy czy kilka, to nie byłam pewna. Jeden na pewno. Dlatego w torbie - trochę już podniszczonej - torbie, miałam ze sobą też notatnik z którym właściwie się nie rozstawałam od jakiegoś czasu, praktycznie zawsze mając go ze sobą. To była moja skarbnica. Zarówno myśli, pomysłów, jak i wspomnień. Wszystkiego. Dosłownie wszystkiego. Jeśli mogłam, miałam też tam swoje małe skarby. Te, które się mieściły oczywiście. Nie działo się dobrze. Znaczy ogólnie działo się źle. Nie tylko w Devon, czy Dorset, ale w całej Anglii ogarniętej wojną. Nie potrafiłam tego zrozumieć. Znaczy, rozumiałam w czym leżał konflikt. Wuja Dim wyjaśnił mi wszystko i odpowiadał kiedy zadawałam kolejne pytania. Ale nie potrafiłam zrozumieć, jak można było tak sądzić, czy myśleć, jak myśleli Ci, co właśnie tylko magii uznawali wyższość.
W końcu nadeszła wyczekiwana sobota. Po krótkim śniadaniu zastanawiałam się chwilę, czy wziąć Montygona, ale stwierdziłam jednak, że skoro nie będzie mnie cały weekend, a on pozostanie w stajniach Dorset, to może lepiej, jeśli pozostanie tutaj. Zostawiłam z ciocią też Furię bo znała się na zwierzętach najlepiej, ale zaznaczyła, że to tylko w drodze wyjątku. Zadowolona byłam z tego, bo w sumie Furia zgodnie ze wskazówkami które dostałam, coraz mocniej panowała nad własnym iskrzeniem. A i mnie zdawała się lubić nadal. Tak, to była dobra droga w zwierzętach pokładać miłość całą. Zapomnieć o chłopakach.
Jak zwykle podziw trochę budziła cała budowla Prewettów, dom cioci prezentował się raczej zwyczajnie, gdyby jedno postawić obok drugiego. Ale pamiętałam też słowa Jamesa o tym, że to co miałam dla niego było luksusem. Może każdy postrzegał go inaczej. Każdy też żyć musiał z tym, co życie mu dało. Prawda? Jakoś tak wyszło. W końcu dotarłam do Dorset. Tym razem asystował mi - ku mojej udręce Walter - wujka nie było a ciocia powiedziała, żebym jeszcze po drodze weszła coś przekazać od niej coś pani Wondrel. Ale chyba za kare poprosiła Waltera, żeby mi towarzyszył. Przecież byłam w stanie do Dorset dotrzeć sama. Kiedy znaleźliśmy się na miejscu już, Walter coś tam na pożegnanie słów kilka powiedział i mnie zostawił. Pożegnałam go krótko, możliwie jak najprzyjemniej, a potem zostałam przejęta przez skrzata. Wędrując ku spotkaniu z Archibaldem próbowałam trochę porozmawiać, ale niewiele dostawałam w zamian, więc w połowie drogi jakoś już tylko się rozglądałam, odnajdując nowe rzeczy, których wcześniej po prostu nie dojrzałam. W końcu byłam już przed gabinetem, do którego zapukałam lekko, a później wsadziłam głowę uśmiechając się od ucha do ucha.
- Mam nadzieję, że poczułeś ją od razu. - tymi słowami się przywitałam do przyjemności nawiązując, rozchylając mocniej drzwi żeby wejść do środka. Na głowie miałam kapelusz, na udach czerwoną spódnicę w którą wchodziła biała koszula i palto w pomarańczowo czerwoną kartę. Weszłam do środka, na ziemi kładąc swoją torbę. Nie było w niej wiele. Ale też i wiele nie potrzebowałam. Ściągnęłam kapelusz, kładąc go na torbie. - Jesteś pewien, że nie przeszkadzam? - zapytałam jeszcze dla całkowitej pewności postanawiając uważnie obserwować czy nie krzywi się czy coś. Kuzyn Archie dobre miał serce, ale jednak nie chciałam wykorzystywać tej dobroci za bardzo. - Nie spotkałam ani babci ani dziadka po drodze. Szczęście miałam, czy gdzieś wybyli może? - zapytałam, uśmiechając się trochę porozumiewająco. Bo Babcia ostatnio już o tych kawalerów i w ogóle pytała. Roratio mnie wtedy uratował. Ale trochę sama nie wiedziałam co o tych pocałunkach myśleć. Więc wybrałam nie myśleć za bardzo, bo męża i tak nie chciałam. - W ogóle, odwiedzimy szklarnie? - zapytałam rozglądając się po gabinecie. Bo właściwie to chętnie bym zobaczyła to życie, co wzrastało właśnie. Ale no w głowie miałam, że jednak ze sprawami przyszłam dziś a nie dla rozrywki tylko.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Archibald ostatnio wpadł w wir pracy i nie mógł się z niego wydostać. Przesiadywał w swoim gabinecie zdecydowanie dłużej niż to było koniecznie i wypisał już chyba ze trzy pióra. Wbrew pozorom zima nie sprzyjała zapadnięciu w sen zimowy – wręcz przeciwnie, problemy z pogodą wpływały na tak wiele różnorakich czynników, że ciągle był zmuszony gasić przysłowiowy pożar. Niedawno uświadomił sobie, że strasznie przez to zaniedbał kontakty z rodziną, a już szczególnie z Nealą. Jego droga kuzynka tak wiele przeszła w ciągu ostatnich miesięcy, a on nawet nie znalazł wcześniej czasu, żeby wysłać jej list! Czuł z tego tytułu ogromne wyrzuty sumienia. Wszak był to winny Brendanowi, żeby sprawdzać, czy wszystko u niej w porządku. Był przekonany, że Bren zrobiłby to samo dla niego. Stąd wystosowane zaproszenie na weekend w Dorset, a także obietnica złożona samemu sobie, że od tej pory nie zaniedba obowiązków wobec rodziny.
– Neala! – Na jego twarzy zaraz pojawił się uśmiech, kiedy odkładał pióro z powrotem do kałamarza. Sowa zahukała kontrolnie, wymachując kilkukrotnie skrzydłami. – Nie, nie przeszkadzasz – zapewnił kolejny raz, wstając zza biurka. Dzisiaj ubrany był schludnie, ale nieszczególnie elegancko. Ot, brązowe spodnie i przyjemny w dotyku zielony sweter (Molly by go pochwaliła, zawsze zwracała uwagę na miękkość materiału noszonych ubrań). Wpierw otworzył klatkę z Baldomero i pozwolił mu polecieć na zwiady; wyraźnie potrzebował rozprostować skrzydła. – Szczerze mówiąc, nie wiem jakie mieli na dzisiaj plany. Może poszli na spacer? Na pewno spotkasz ich dzisiaj przy obiedzie – odparł, zamykając duże okno za jego biurkiem. Baldomero stawał się coraz mniejszą plamką na niebie. – Pięknie wyglądasz! Jak podróż? Bez problemów? – Wreszcie mógł całkiem skupić się na swoim gościu, zostawiając pracę gdzieś daleko z tyłu głowy. Podszedł bliżej i uściskał ją przyjaźnie, kolejny raz sobie przypominając, jak drobna i krucha była. – Zaraz poproszę służbę, żeby zaniosła torbę do twojego pokoju. Będziesz nocować we wschodnim skrzydle, chyba pamiętasz gdzie? Wszyscy mamy niedaleko swoje sypialnie – wytłumaczył pokrótce, wypuszczając ją z objęć. Zaraz jednak się zaśmiał, słysząc jej kolejne pytanie. – Oczywiście! Możemy tam iść chociażby teraz, już się dzisiaj nasiedziałem w gabinecie – skrzywił się lekko na myśl o stosie papierów za plecami. Ogarnął ich dzisiaj tyle ile mógł, reszta miała poczekać na początek nowego tygodnia. Postanowił cały weekend poświęcić na odpoczynek i zacieśnianie rodzinnych więzów, bo tak naprawdę kto miał mu tego zabronić? Coraz częściej sobie przypominał, że był sam dla siebie królem, a to nie oznaczało jedynie obowiązków, ale również przywileje. – O ile nie jesteś głodna po podróży, możemy najpierw coś przekąsić – zaproponował, otwierając drzwi od gabinetu. Puścił Nealę przodem, bo tak czy owak musieli zejść piętro niżej. Po drodze złapał służkę przemykającą długim korytarzem i poprosił ją o zajęcie się bagażem kuzynki. – Co w Devon? Opowiadaj! Mam wrażenie, że wieki się nie widzieliśmy – przyznał, dobrze wiedząc, że było w tym dużo jego własnej winy. Zresztą sam mógłby odwiedzić Weasley'ów, bo już naprawdę nie pamiętał kiedy ostatnio jego stopa stanęła na tych znajomych terenach. Wstyd za wstydem, Archibaldzie, wstyd pogania.
– Neala! – Na jego twarzy zaraz pojawił się uśmiech, kiedy odkładał pióro z powrotem do kałamarza. Sowa zahukała kontrolnie, wymachując kilkukrotnie skrzydłami. – Nie, nie przeszkadzasz – zapewnił kolejny raz, wstając zza biurka. Dzisiaj ubrany był schludnie, ale nieszczególnie elegancko. Ot, brązowe spodnie i przyjemny w dotyku zielony sweter (Molly by go pochwaliła, zawsze zwracała uwagę na miękkość materiału noszonych ubrań). Wpierw otworzył klatkę z Baldomero i pozwolił mu polecieć na zwiady; wyraźnie potrzebował rozprostować skrzydła. – Szczerze mówiąc, nie wiem jakie mieli na dzisiaj plany. Może poszli na spacer? Na pewno spotkasz ich dzisiaj przy obiedzie – odparł, zamykając duże okno za jego biurkiem. Baldomero stawał się coraz mniejszą plamką na niebie. – Pięknie wyglądasz! Jak podróż? Bez problemów? – Wreszcie mógł całkiem skupić się na swoim gościu, zostawiając pracę gdzieś daleko z tyłu głowy. Podszedł bliżej i uściskał ją przyjaźnie, kolejny raz sobie przypominając, jak drobna i krucha była. – Zaraz poproszę służbę, żeby zaniosła torbę do twojego pokoju. Będziesz nocować we wschodnim skrzydle, chyba pamiętasz gdzie? Wszyscy mamy niedaleko swoje sypialnie – wytłumaczył pokrótce, wypuszczając ją z objęć. Zaraz jednak się zaśmiał, słysząc jej kolejne pytanie. – Oczywiście! Możemy tam iść chociażby teraz, już się dzisiaj nasiedziałem w gabinecie – skrzywił się lekko na myśl o stosie papierów za plecami. Ogarnął ich dzisiaj tyle ile mógł, reszta miała poczekać na początek nowego tygodnia. Postanowił cały weekend poświęcić na odpoczynek i zacieśnianie rodzinnych więzów, bo tak naprawdę kto miał mu tego zabronić? Coraz częściej sobie przypominał, że był sam dla siebie królem, a to nie oznaczało jedynie obowiązków, ale również przywileje. – O ile nie jesteś głodna po podróży, możemy najpierw coś przekąsić – zaproponował, otwierając drzwi od gabinetu. Puścił Nealę przodem, bo tak czy owak musieli zejść piętro niżej. Po drodze złapał służkę przemykającą długim korytarzem i poprosił ją o zajęcie się bagażem kuzynki. – Co w Devon? Opowiadaj! Mam wrażenie, że wieki się nie widzieliśmy – przyznał, dobrze wiedząc, że było w tym dużo jego własnej winy. Zresztą sam mógłby odwiedzić Weasley'ów, bo już naprawdę nie pamiętał kiedy ostatnio jego stopa stanęła na tych znajomych terenach. Wstyd za wstydem, Archibaldzie, wstyd pogania.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Weymouth było w jakiś sposób znajome. Chociaż zdecydowanie zbyt duże, bym mogła je całkowicie i odpowiednio poznać. Zdecydowanie różniło się od znajomego i niewielkiego domu w Ottery. Ale jakoś nigdy nie żałowałam miejsca w którym przyszło mi otwierać oczy - czy była to niewielka kawalerka, którą wynajmował Brendan, czy dom cioteczki. Przyjmowałam po prostu to, co dostawałam, starając się z otoczenia wyciągnąć najwięcej jak tylko mogłam. Nie chciałam też zawadzać, bo to zdecydowanie było najgorsze uczucie, jakiego doświadczyć można było. Dlatego tak się upewniłam, czy z pewnością całą nie przeszkadzam na pewno. Archie jakby nie patrząc był teraz dość ważną personą a na jego barkach spoczywała odpowiedzialność za wielu ludzi.
- Kamień z serca spadł mi w istocie w takim razie. - ucieszyłam się, wchodząc głębiej do gabinetu w którym się znajdował a usta rozciągały mi się w uśmiechu. Ostatnie co chciałam, to przeszkadzać przecież. Mina mi trochę zrzedła na to spotkanie babci przy obiedzie. Zaplotłam dłonie przed sobą, żeby zaraz je rozpleść i unieść jedną z nich, żeby wziąć i odgarnąć na plecy rude kosmyki.
- A jest szansa, żebym nie siedziała obok? - zapytałam kuzyna zaciskając trochę zęby i robiąc przepraszającą minę. - Wiesz, miłuję ich obu. Ale ostatnio cudem uknęłam przed pytaniami o kawalerów. - wytłumaczyłam się wzdychając ciężko. Ostatnie czego chciałam to dalsze rozmawianie o kawalerach. Bo coś sobie postanowiłam, i zmieniać tych postanowień nie zamierzałam. Głównie dlatego, że wiedziałam, że miałam rację co do tego, żeby tych kawalerów zostawić jak najdalej się tylko da. Wolałam więc koło babci nie siadać, bo jak się domyślałam swojej tyrady na ten temat jeszcze nie skończyła i była w stanie wziąć i ją podjąć na nowo jak tylko odpowiednio blisko się znajdę. Więc dystans. Dystans był konieczny. - Z tym pięknie, to trochę nad wyrost. - zaśmiałam się lekko, miło połechtana machając lekceważąco ręką na to wszystko. Znaczy nie na wszystko, tylko na tą piękność całą. - Znaczy, mogę sama ją zanieść wieść. - powiedziałam do kuzyna, bo ta torba, to wcale nie była taka ciężka. Nie trzeba było kogoś specjalnie żeby wziąć i ją zanieść gdziekolwiek. - Zdaje mi się, że pamiętam. - zapowiedziałam jeszcze, no bo wschodnie skrzydło, jak nazwa mówiła, na wschodzie musiało być prawda? Chyba że Prewetty jakieś niezrozumienie poczucie humoru miały i wschodnie skrzydło na zachodzie wzięli i postawili. Raczej w to wątpiłam.
- Chodźmy więc, nie marnujmy nawet chwili! - ucieszyłam się, klaskając w swoje dłonie uradowana że coś więcej jeszcze dziś się dowiem i zobaczę. - Nie jestem, na jedzenie czas będzie. - zapowiedziałam machając na to lekko ręką. - Chyba że ty po tych papierach głód odczuwasz potężny na tyle, by musieć przystanek na posiłek zrobić. - bo nie chciałam, żeby z brzuchem pustym chodził a moja wizyta jedynie z głodem mu się kojarzyła. Już się energicznie zbierać do wyjścia zaczęłam, kiedy Arczie zadał jedno, istotne pytanie. Zatrzymałam się a rozweselenie zsunęło się z twarzy. - Ja… - zaczęłam spoglądając gdzieś w bok. Wydęłam na chwilę usta i zmarszczyłam brwi. - Ni-ie słyszałeś o powodziach? - zapytałam wracając spojrzeniem do Archibalda. Na koniec marca nawiedziły Devon nie przynosząc nic dobrego. - I o-o mrocznym znaku? - bo on też zawisł nad znanymi mi ziemiami. Poniekąd też w związku z tym w jakiś sposób chciałam się spotkać z kuzynem. - Właściwie, po części to też powód wizyty mojej. - powiedziałam zgodnie z prawdą rozplatając dłonie i prostując się trochę.
- Kamień z serca spadł mi w istocie w takim razie. - ucieszyłam się, wchodząc głębiej do gabinetu w którym się znajdował a usta rozciągały mi się w uśmiechu. Ostatnie co chciałam, to przeszkadzać przecież. Mina mi trochę zrzedła na to spotkanie babci przy obiedzie. Zaplotłam dłonie przed sobą, żeby zaraz je rozpleść i unieść jedną z nich, żeby wziąć i odgarnąć na plecy rude kosmyki.
- A jest szansa, żebym nie siedziała obok? - zapytałam kuzyna zaciskając trochę zęby i robiąc przepraszającą minę. - Wiesz, miłuję ich obu. Ale ostatnio cudem uknęłam przed pytaniami o kawalerów. - wytłumaczyłam się wzdychając ciężko. Ostatnie czego chciałam to dalsze rozmawianie o kawalerach. Bo coś sobie postanowiłam, i zmieniać tych postanowień nie zamierzałam. Głównie dlatego, że wiedziałam, że miałam rację co do tego, żeby tych kawalerów zostawić jak najdalej się tylko da. Wolałam więc koło babci nie siadać, bo jak się domyślałam swojej tyrady na ten temat jeszcze nie skończyła i była w stanie wziąć i ją podjąć na nowo jak tylko odpowiednio blisko się znajdę. Więc dystans. Dystans był konieczny. - Z tym pięknie, to trochę nad wyrost. - zaśmiałam się lekko, miło połechtana machając lekceważąco ręką na to wszystko. Znaczy nie na wszystko, tylko na tą piękność całą. - Znaczy, mogę sama ją zanieść wieść. - powiedziałam do kuzyna, bo ta torba, to wcale nie była taka ciężka. Nie trzeba było kogoś specjalnie żeby wziąć i ją zanieść gdziekolwiek. - Zdaje mi się, że pamiętam. - zapowiedziałam jeszcze, no bo wschodnie skrzydło, jak nazwa mówiła, na wschodzie musiało być prawda? Chyba że Prewetty jakieś niezrozumienie poczucie humoru miały i wschodnie skrzydło na zachodzie wzięli i postawili. Raczej w to wątpiłam.
- Chodźmy więc, nie marnujmy nawet chwili! - ucieszyłam się, klaskając w swoje dłonie uradowana że coś więcej jeszcze dziś się dowiem i zobaczę. - Nie jestem, na jedzenie czas będzie. - zapowiedziałam machając na to lekko ręką. - Chyba że ty po tych papierach głód odczuwasz potężny na tyle, by musieć przystanek na posiłek zrobić. - bo nie chciałam, żeby z brzuchem pustym chodził a moja wizyta jedynie z głodem mu się kojarzyła. Już się energicznie zbierać do wyjścia zaczęłam, kiedy Arczie zadał jedno, istotne pytanie. Zatrzymałam się a rozweselenie zsunęło się z twarzy. - Ja… - zaczęłam spoglądając gdzieś w bok. Wydęłam na chwilę usta i zmarszczyłam brwi. - Ni-ie słyszałeś o powodziach? - zapytałam wracając spojrzeniem do Archibalda. Na koniec marca nawiedziły Devon nie przynosząc nic dobrego. - I o-o mrocznym znaku? - bo on też zawisł nad znanymi mi ziemiami. Poniekąd też w związku z tym w jakiś sposób chciałam się spotkać z kuzynem. - Właściwie, po części to też powód wizyty mojej. - powiedziałam zgodnie z prawdą rozplatając dłonie i prostując się trochę.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Archibald chyba pomału zapominał jak to jest mieć naście lat, ale Nela sympatycznie mu o tym przypominała. Z trudem powstrzymał śmiech, kiedy z jej ust padła prośba odnośnie obiadu – nawet by mu przez myśl nie przeszło, żeby nie sadzać jej w pobliżu dziadków, nie sądził, że bywają tak męczący. Inną sprawą był fakt, że bez przerwy zapominał ile Nela ma lat. A miała już prawie siedemnaście, co oznaczało pełnoletność. Pełnoletność! Czas zaczynał przelatywać mu przez palce. – Jasne, zaradzimy temu – odparł, bo powziął sobie za cel, żeby Nela przez te dwa dni czuła się w Weymouth swobodnie. Choćby miał zamknąć dziadków w altanie.
Machnął jedynie dłonią, ignorując jej próby nie robienia kłopotu. Zdawał sobie sprawę, że w Ottery żyło się inaczej – skromniej – ale w Weymouth zaniesienie bagażu do sypialni naprawdę nie było dla służby żadnym problemem. Poza tym chciał od razu zabrać Nelę ugościć, a nie biegać po pałacu w tę i we w tę. – Nie, coś tam jadłem w międzyczasie – nie potrafił się skupić na pracy bez przekąsek, dlatego skrzat ciągle mu coś donosił do gabinetu. Nie było to co prawda szczególnie zdrowe, ale gdyby miał przestrzegać wszystkich zaleceń teoretyków magomedycyny to chyba nie miałby na nic czasu.
Archibald zatrzymał się na przedostatnim schodku jak porażony prądem (już trochę wiedział co to jest), uświadamiając sobie, że jego słowa faktycznie mogły wybrzmieć niestosownie. – Oczywiście, że słyszałem – powiedział od razu, a na czole wyrysowała mu się podłużna zmarszczka, która pojawiała się tam coraz częściej. Ciężko było nie usłyszeć o tych wydarzeniach, szczególnie będąc na jego miejscu. – Chodziło mi bardziej o... dom – sprostował. O sytuację bezpośrednio w Ottery, o zdrowie domowników. Nie sądził, że będą poruszać poważniejsze tematy niż problemy dnia codziennego. Ponownie nie docenił Neli i tego, że jest już pełnoletnia. Wszystko widzi, wszystko rozumie, nic jej nie omija. Zszedł ze schodów, zmierzając w stronę tylnego wyjścia do ogrodów. Milczał przez krótką chwilę, ale w końcu doszedł do wniosku, że nie było sensu przekładać tej rozmowy na później. Przy wyjściu poprosił jeszcze skrzatkę o przyniesienie im dzbanka z czarną herbatą.
– Dobrze. W takim razie mów – zachęcił kuzynkę, kiedy szli wydeptaną ścieżką do górujących nad ogrodem szklarni. Już po drodze dało się zauważyć, że przyroda ożyła. Na drzewach pojawiły się pierwsze listki, a z trawy wychylały się pojedyncze kwiaty. Wkrótce zielone połacie miały się pokolorować od mnóstwa kwiatów, zamieniając monotonne obejście Weymouth w miejsce przypominające polną łąkę. Po wejściu do szklarni przywitał ich specyficzny zaduch wywołany wysoką temperaturą i mieszanką aromatycznych zapachów. Archibald od razu podwinął rękawy swetra, witając się z zaufanym ogrodnikiem, który akurat podlewał kiełkujące asfodelusy.
– Asfodelusy – szepnął, nie chcąc przeszkadzać w tej jakże ważnej czynności ani ogrodnikowi, ani kwiatom. – Wykorzystuje się je w wywarze żywej śmierci i eliksirze wiggenowym – pozwolił sobie na tę niewielką dygresję, żeby na chwilę odciążyć ich od przykrych tematów. – Eliksir wiggenowy pięknie pachnie lasem – podzielił się z kuzynką ciekawostką, kiwając głową ogrodnikowi na powitanie, kiedy ich zauważył w środku.
Machnął jedynie dłonią, ignorując jej próby nie robienia kłopotu. Zdawał sobie sprawę, że w Ottery żyło się inaczej – skromniej – ale w Weymouth zaniesienie bagażu do sypialni naprawdę nie było dla służby żadnym problemem. Poza tym chciał od razu zabrać Nelę ugościć, a nie biegać po pałacu w tę i we w tę. – Nie, coś tam jadłem w międzyczasie – nie potrafił się skupić na pracy bez przekąsek, dlatego skrzat ciągle mu coś donosił do gabinetu. Nie było to co prawda szczególnie zdrowe, ale gdyby miał przestrzegać wszystkich zaleceń teoretyków magomedycyny to chyba nie miałby na nic czasu.
Archibald zatrzymał się na przedostatnim schodku jak porażony prądem (już trochę wiedział co to jest), uświadamiając sobie, że jego słowa faktycznie mogły wybrzmieć niestosownie. – Oczywiście, że słyszałem – powiedział od razu, a na czole wyrysowała mu się podłużna zmarszczka, która pojawiała się tam coraz częściej. Ciężko było nie usłyszeć o tych wydarzeniach, szczególnie będąc na jego miejscu. – Chodziło mi bardziej o... dom – sprostował. O sytuację bezpośrednio w Ottery, o zdrowie domowników. Nie sądził, że będą poruszać poważniejsze tematy niż problemy dnia codziennego. Ponownie nie docenił Neli i tego, że jest już pełnoletnia. Wszystko widzi, wszystko rozumie, nic jej nie omija. Zszedł ze schodów, zmierzając w stronę tylnego wyjścia do ogrodów. Milczał przez krótką chwilę, ale w końcu doszedł do wniosku, że nie było sensu przekładać tej rozmowy na później. Przy wyjściu poprosił jeszcze skrzatkę o przyniesienie im dzbanka z czarną herbatą.
– Dobrze. W takim razie mów – zachęcił kuzynkę, kiedy szli wydeptaną ścieżką do górujących nad ogrodem szklarni. Już po drodze dało się zauważyć, że przyroda ożyła. Na drzewach pojawiły się pierwsze listki, a z trawy wychylały się pojedyncze kwiaty. Wkrótce zielone połacie miały się pokolorować od mnóstwa kwiatów, zamieniając monotonne obejście Weymouth w miejsce przypominające polną łąkę. Po wejściu do szklarni przywitał ich specyficzny zaduch wywołany wysoką temperaturą i mieszanką aromatycznych zapachów. Archibald od razu podwinął rękawy swetra, witając się z zaufanym ogrodnikiem, który akurat podlewał kiełkujące asfodelusy.
– Asfodelusy – szepnął, nie chcąc przeszkadzać w tej jakże ważnej czynności ani ogrodnikowi, ani kwiatom. – Wykorzystuje się je w wywarze żywej śmierci i eliksirze wiggenowym – pozwolił sobie na tę niewielką dygresję, żeby na chwilę odciążyć ich od przykrych tematów. – Eliksir wiggenowy pięknie pachnie lasem – podzielił się z kuzynką ciekawostką, kiwając głową ogrodnikowi na powitanie, kiedy ich zauważył w środku.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
To poważna sprawa była, kwestia pytań na które nie znałam odpowiedzi. Uwierała mnie a ja nie lubiłam, jak mnie coś bierze i uwiera. Zdecycowanie bardziej wolałam wiedzieć niż nie umieć nic powiedzieć. Z drugiej strony, odpowiedź gotową dla babci i dziadka już miałam, ale szczerze wątpiłam, że wezmą i na spokojnie to przyjmą tak jak powinni. Że zaakceptują i wezmą zrozumienie na postanowienie, które sama ze sobą zawarłam. Zdania zmieniać nie zamierzałam za nic w świecie. Nie zakocham się - co to to nie.
- Oh, twe słowa to miód na uszy moje! - ucieszyłam się zatrzymując się, żeby wziąć jego dłonie w sobie swoje i ścisnąć ze sobą posyłając krótki uśmiech skierowany zwyczajowo ku górze, bo głowę w tą stronę jak zawsze kierować musiałam. - Wolałabym by tematy te pozostały poza twoim stołem. - dodałam cofając się żeby złapać za swoją niewielką i już dość znoszoną walizkę, nadal jednak wystarczająco zadbaną by można było się z nią swobodnie poruszać. - Myślę, że odpowiedź mogła by ich nie ucieszyć. - dodałam jeszcze puszczając mu oko z zamiarem skierowania się do drzwi. Wędrowałam więc obok w nastroju dość dobrym póki Devon nie znalazło się na moich myślach na twarz przywołując strapienie. Wzięłam wdech i skinęłam krótko głową, by zaraz unieść brwi na krótką chwilę kiedy Archie formułował dokładniej myśl swoją. O dom mu chodziło. Wypuściłam powietrze wzruszając lekko ramionami. - Ottery z pewnością zastaniesz takie, jakim zostawiłeś je ostatnio. - zapewniłam, starając się na potwierdzenie uśmiechnąć, ale jakoś słabiej mi to wyszło niż wcześniej. Kiedy pojawiła się skrzatka zmierzyłam ją spojrzeniem a później oddałam też swoją walizkę, skoro do szklarni prosto się kierowaliśmy.
Pokiwałam krótko głową, kiedy pozwolił mi mówić. Ale nie zaczęłam od razu przesuwając spojrzeniem po drzewach na których widniały już pierwsze liście. Milczałam właściwie całą drogę do szklarni zajęta własnymi myślami. A może ubieraniem ich w odpowiednie zdania.
Zamrugałam kilka razy wyrwana z myśli własnych kiedy Archibal się odezwał. Dopiero uświadamiając sobie, że nogom pozwoliłam się nieść. Przekrzywiłam głowę wpatrując się w rośliny, które znajdowały się tuż przed nami. By zaraz nachylić się lekko ku nim. - Doprawdy wdzięczna jestem za pomoc, którą ofiarujecie nam wszystkie. - schyliłam na krótko głowę, podnosząc się do pionu. Splatając dłonie przed sobą. - Las zawsze kojarzy mi się z życiem. - powiedziałam w końcu spoglądając na Archibalda.
- Chciałabym coś zrobić. - zaczęłam marszcząc brwi, upór wstąpił mi na twarz. - Coś… Jakoś… pomóc. - dodałam trochę się gubiąc. - Jak wtedy w Wellswood. Wydaje mi się, że wszyscy tego potrzebowali. Ale nie tylko dla nas ale dla wszystkich. W sensie, poczucia jednością. Może nadziei. Nie sądzisz, że jej potrzeba nam najmocniej? - zapytałam ale nie czekałam na odpowiedź. - Boję się okrutnie… - przyznałam a w oczach zalśniły mi łzy. - Boję się, kuzynie, że kiedy ludziom złamią się serca, złamią się też dusze. A wtedy przestaną sobie ufać, sobie wierzyć, sobie pomagać, bo nie dostali pomocy, kiedy oni sami jej potrzebowali. Wtedy, wtedy nadejdzie koniec nas wszystkich. - warga mi zadrżała, a spojrzenie odnalazło oczy Archibalda. Czoło nadal pozostało zmarszczone a w słowach pobrzmiewała całkowita wiara w to co mówiłam. Devon stało silnie, bo ufało sobie wzajemnie. Ale nawet najsilniejszy człowiek, potrzebuje czasem pomocy i nadziei. - Czy w tym roku zorganizujecie Festiwal? - zapytałam nie uściślając czy nawiązuje do czegokolwiek, czy też nie.
- Oh, twe słowa to miód na uszy moje! - ucieszyłam się zatrzymując się, żeby wziąć jego dłonie w sobie swoje i ścisnąć ze sobą posyłając krótki uśmiech skierowany zwyczajowo ku górze, bo głowę w tą stronę jak zawsze kierować musiałam. - Wolałabym by tematy te pozostały poza twoim stołem. - dodałam cofając się żeby złapać za swoją niewielką i już dość znoszoną walizkę, nadal jednak wystarczająco zadbaną by można było się z nią swobodnie poruszać. - Myślę, że odpowiedź mogła by ich nie ucieszyć. - dodałam jeszcze puszczając mu oko z zamiarem skierowania się do drzwi. Wędrowałam więc obok w nastroju dość dobrym póki Devon nie znalazło się na moich myślach na twarz przywołując strapienie. Wzięłam wdech i skinęłam krótko głową, by zaraz unieść brwi na krótką chwilę kiedy Archie formułował dokładniej myśl swoją. O dom mu chodziło. Wypuściłam powietrze wzruszając lekko ramionami. - Ottery z pewnością zastaniesz takie, jakim zostawiłeś je ostatnio. - zapewniłam, starając się na potwierdzenie uśmiechnąć, ale jakoś słabiej mi to wyszło niż wcześniej. Kiedy pojawiła się skrzatka zmierzyłam ją spojrzeniem a później oddałam też swoją walizkę, skoro do szklarni prosto się kierowaliśmy.
Pokiwałam krótko głową, kiedy pozwolił mi mówić. Ale nie zaczęłam od razu przesuwając spojrzeniem po drzewach na których widniały już pierwsze liście. Milczałam właściwie całą drogę do szklarni zajęta własnymi myślami. A może ubieraniem ich w odpowiednie zdania.
Zamrugałam kilka razy wyrwana z myśli własnych kiedy Archibal się odezwał. Dopiero uświadamiając sobie, że nogom pozwoliłam się nieść. Przekrzywiłam głowę wpatrując się w rośliny, które znajdowały się tuż przed nami. By zaraz nachylić się lekko ku nim. - Doprawdy wdzięczna jestem za pomoc, którą ofiarujecie nam wszystkie. - schyliłam na krótko głowę, podnosząc się do pionu. Splatając dłonie przed sobą. - Las zawsze kojarzy mi się z życiem. - powiedziałam w końcu spoglądając na Archibalda.
- Chciałabym coś zrobić. - zaczęłam marszcząc brwi, upór wstąpił mi na twarz. - Coś… Jakoś… pomóc. - dodałam trochę się gubiąc. - Jak wtedy w Wellswood. Wydaje mi się, że wszyscy tego potrzebowali. Ale nie tylko dla nas ale dla wszystkich. W sensie, poczucia jednością. Może nadziei. Nie sądzisz, że jej potrzeba nam najmocniej? - zapytałam ale nie czekałam na odpowiedź. - Boję się okrutnie… - przyznałam a w oczach zalśniły mi łzy. - Boję się, kuzynie, że kiedy ludziom złamią się serca, złamią się też dusze. A wtedy przestaną sobie ufać, sobie wierzyć, sobie pomagać, bo nie dostali pomocy, kiedy oni sami jej potrzebowali. Wtedy, wtedy nadejdzie koniec nas wszystkich. - warga mi zadrżała, a spojrzenie odnalazło oczy Archibalda. Czoło nadal pozostało zmarszczone a w słowach pobrzmiewała całkowita wiara w to co mówiłam. Devon stało silnie, bo ufało sobie wzajemnie. Ale nawet najsilniejszy człowiek, potrzebuje czasem pomocy i nadziei. - Czy w tym roku zorganizujecie Festiwal? - zapytałam nie uściślając czy nawiązuje do czegokolwiek, czy też nie.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Archibald nie miał zamiaru rozmawiać z Nelą o kawalerach – nie jego zadaniem (na szczęście!) było znalezienie odpowiedniego kandydata. Nie uważał się też za odpowiednią osobę do dawania jakichkolwiek rad, wszak był dorosłym mężczyzną, który o rozterkach miłosnych nastolatki nie wiedział za wiele. Przerażała go myśl, że za kilka lat to Molly miała się mierzyć z podobnymi problemami. I chyba dlatego, wbrew sobie, postanowił pociągnąć ten temat. – Dlaczego miałaby ich nie ucieszyć? – Zapytał z lekka rozbawiony. A potem, już w szklarni, przyglądał się Neli z pewnym rozrzewnieniem, kiedy z taką czułością odzywała się do asfodelusów. – Mało kto darzy rośliny takim uczuciem – stwierdził, krzyżując dłonie na piersi. Wewnątrz szklarni było zdecydowanie duszniej niż na zewnątrz, ale lubił to uczucie, i nawet pojedyncze krople potu, skraplające się powoli na czole, zdawały mu się nigdy nie przeszkadzać.
Atmosfera nieco zgęstniała, kiedy Nela podzieliła się swoimi obawami. Archibald westchnął cicho, mimo wszystkie nie spodziewając się z jej ust takich słów, a tym bardziej ilości emocji, jaka wyraźnie nią wstrząsała. Zerknął na ogrodnika, który akurat przechodził do następnego pomieszczenia, jakby podświadomie wyczuł, że Archibald wolałby teraz pobyć sam z kuzynką. Jej obawy nie wzięły się znikąd i, prawdę mówiąc, często nawiedzały też Archibalda. Miał jednak zbyt wiele innych, bardziej namacalnych problemów, żeby przejmować się czymś takim jak brak zaufania. Choć może popełniał błąd; sytuacja u Greengrassów wyraźnie pokazała, jak ważne jest solidarne społeczeństwo. Nela pomimo młodego wieku też to zauważała. – Masz rację – zgodził się, wzruszając ramionami. – Każdy z nas potrzebuje nadziei i dowodu, że warto dalej walczyć – dodał, zawieszając wzrok na kuzynce, tak drobnej i wrażliwej, a jednak myślącej mądrzej od dziesiątek rosłych mężczyzn poza granicami Sojuszu. – Chciałbym, Nelu – nie zamierzał jej mydlić oczu, że to prosta i oczywista decyzja. – Ale jeszcze nie podjąłem decyzji. To impreza masowa, pełna przypadkowych ludzi. Nie chciałbym, żeby komukolwiek coś się stało. U nas na Półwyspie jest spokojniej, ale dalej trwa wojna. Dalej musimy być ostrożni – wyjaśnił, czując się paskudnie z faktem, że dzielił się z nią takimi wiadomościami. Ale musiała być świadoma niebezpieczeństw. – Kontaktowałem się ze specjalistami od zabezpieczeń. Sprawdzam co da się zrobić – dodał, żeby nie kończyć wypowiedzi na smutnym tonie. – Chodźmy do paproci – zaproponował nagle, ruszając w stronę wąskiego korytarza, który miał ich zaprowadzić do najcenniejszej części szklarni. Jednocześnie to była część, która najbardziej go odprężała. Paprocie jeszcze nie kwitły, ale już pojawiały się wśród listków pojedyncze pąki, które miały się otworzyć za dwa miesiące – jak zawsze w tym samym dniu i o tej samej porze. Cenił sobie tę przewidywalność.
– A co miałaś na myśli, mówiąc, że chcesz coś zrobić? W Devon na pewno przyda się twoje wsparcie – zauważył, kiedy obok nich zmaterializowała się skrzatka, zostawiając na stoliku dzbanek z herbatą i miskę herbatników. Archibald bez słowa rozlał herbatę do dwóch przygotowanych filiżanek.
Atmosfera nieco zgęstniała, kiedy Nela podzieliła się swoimi obawami. Archibald westchnął cicho, mimo wszystkie nie spodziewając się z jej ust takich słów, a tym bardziej ilości emocji, jaka wyraźnie nią wstrząsała. Zerknął na ogrodnika, który akurat przechodził do następnego pomieszczenia, jakby podświadomie wyczuł, że Archibald wolałby teraz pobyć sam z kuzynką. Jej obawy nie wzięły się znikąd i, prawdę mówiąc, często nawiedzały też Archibalda. Miał jednak zbyt wiele innych, bardziej namacalnych problemów, żeby przejmować się czymś takim jak brak zaufania. Choć może popełniał błąd; sytuacja u Greengrassów wyraźnie pokazała, jak ważne jest solidarne społeczeństwo. Nela pomimo młodego wieku też to zauważała. – Masz rację – zgodził się, wzruszając ramionami. – Każdy z nas potrzebuje nadziei i dowodu, że warto dalej walczyć – dodał, zawieszając wzrok na kuzynce, tak drobnej i wrażliwej, a jednak myślącej mądrzej od dziesiątek rosłych mężczyzn poza granicami Sojuszu. – Chciałbym, Nelu – nie zamierzał jej mydlić oczu, że to prosta i oczywista decyzja. – Ale jeszcze nie podjąłem decyzji. To impreza masowa, pełna przypadkowych ludzi. Nie chciałbym, żeby komukolwiek coś się stało. U nas na Półwyspie jest spokojniej, ale dalej trwa wojna. Dalej musimy być ostrożni – wyjaśnił, czując się paskudnie z faktem, że dzielił się z nią takimi wiadomościami. Ale musiała być świadoma niebezpieczeństw. – Kontaktowałem się ze specjalistami od zabezpieczeń. Sprawdzam co da się zrobić – dodał, żeby nie kończyć wypowiedzi na smutnym tonie. – Chodźmy do paproci – zaproponował nagle, ruszając w stronę wąskiego korytarza, który miał ich zaprowadzić do najcenniejszej części szklarni. Jednocześnie to była część, która najbardziej go odprężała. Paprocie jeszcze nie kwitły, ale już pojawiały się wśród listków pojedyncze pąki, które miały się otworzyć za dwa miesiące – jak zawsze w tym samym dniu i o tej samej porze. Cenił sobie tę przewidywalność.
– A co miałaś na myśli, mówiąc, że chcesz coś zrobić? W Devon na pewno przyda się twoje wsparcie – zauważył, kiedy obok nich zmaterializowała się skrzatka, zostawiając na stoliku dzbanek z herbatą i miskę herbatników. Archibald bez słowa rozlał herbatę do dwóch przygotowanych filiżanek.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Szklarnie
Szybka odpowiedź