Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda
Pomnik Pamięci
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pomnik Pamięci
Łuk z kamieni stanowiący symbol jedności Zakonu Feniksa w chwilach, gdy owa jedność wystawiona była na największą próbę, również ku pamięci odgonionych magicznych anomalii nękających Wielką Brytanię. Postawiono go po odejściu Bathildy Bagshot, by jej śmierć, ich przewodniczki, oraz śmierć wszystkich zaangażowanych w wielkie idee zakonników, nie została zapomniana oraz by przypominała o tym, że wciąż należało walczyć o wolność dla wszystkich magicznych i niemagicznych członków społeczności.
Pomnik Pamięci stoi na otoczonej lasem niewielkiej, okrągłej polanie blisko granicy z lasem.
Pomnik Pamięci stoi na otoczonej lasem niewielkiej, okrągłej polanie blisko granicy z lasem.
Choć spodziewał się emocjonalnego pożegnania ze strony Kerstin, to psychiczne przygotowanie wcale nie czyniło tej chwili łatwiejszą. Aurorzy wcześnie uczyli się, by - świadomie lub mniej - trzymać niektórych na dystans. Akcje nie były łatwiejsze, gdy w domu czekała zamartwiająca się kobieta. Ale nie dało się wybrać dystansu od własnej siostry, tym bardziej, gdy przejechała pół Anglii by być przy nich. I nie dało się nie mieć najgorszych myśli, gdy szło się nie tylko na zwykłą akcję, ale do gniazda wroga, do Tower. Z pełną świadomością, że nie można się wycofać, że to Just jest najważniejsza.
Nie pozwolił, by głos uwiązł mu w gardle. Musiał być silny, nie mógł dać Kerstin poznać, że rozważa najgorsze scenariusze. Znała go zresztą tak dobrze, że sama może się domyślić.
-Kocham cię. - szepnął po prostu, mocno przyciągając ją do siebie. Chciałby powiedzieć jej tyle rzeczy - żeby się nie martwiła, nie chodziła sama po zmroku, uważała na siebie, uważała na niektórych podrywaczy, żyła długo i była szczęśliwa. Wtedy jednak domyśliłaby się natychmiast, że coś jest nie tak, zmusił się więc do milczenia. Napisał jej list, w domu, na wszelki wypadek. W razie jego śmierci, sowa może dostarczy go do Oazy. -To ty na siebie uważaj, tutaj. Czekaj na nas i spróbuj nie zwariować z niecierpliwości. - pocałował siostrę w czoło.
Ckliwy moment przerwało mu nadejście Cedrika, który okazał wsparcie efektywnie i po męsku. Tonks uśmiechnął się blado, skinął głową.
-Dobrze mieć cię u boku. - rzucił krótko do przyjaciela, tylko tak umiejąc wyrazić niebywałą wdzięczność. Dearborn był solidnym wsparciem niczym skała, pomagając Michaelowi odnaleźć nadzieję już pierwszego dnia i ryzykując teraz własne życie, by iść po jego siostrę. -Kerstin, Gwen, to Cedric, mój przyjaciel z pracy. Jego siostra Lizzie też mieszka w Oazie. - szybko przedstawił kolegę dziewczynom, licząc, że może w trójkę będzie im raźniej. Cedric jednak nie został przy nich długo i szybko wcisnął mu miotłę w dłoń.
-Umm... - nie był wcale asem transmutacji, ale Dearborn już zostawił go z miotłą w dłoni. -Reducio. - westchnął, przykładając różdzkę do drewienka. Mimowolnie powiódł wzrokiem za Cedrikiem i ku swojemu zdziwieniu, zobaczył go przy Lydii, jednej z koleżanek Justine. Hmm.
Zanim zdążył się nad tym zastanowić, dostrzegł w oddali Vincenta i zmarszczył gniewnie brwi, a potem Gwen rzuciła mu się na szyję. Nie wiedział, co odpowiedzieć na jej prośbę-pytanie, powrót nie zależał przecież od niego. Na domiar złego, po raz pierwszy przeszło mu przez myśl (a w pamięci odezwało się mgliste wspomnienie łez podczas alkoholowej popijawy u Macmillanów), że panna Grey patrzy na niego jakoś... nie, na pewno mu się wydawało. Była dobrą przyjaciółką Kerstin, dlatego się martwiła. Prawda?
Łagodnie spojrzał jej w oczy, co było pewnym wyzwaniem, gdy tuliła głowę do jego obojczyka.
-Gwen, ja... - nie wiem, czy wrócę -...dziękuję. Za przyjaźń, którą darzysz Kerstin, mnie, nas. Opiekuj się nią, proszę. - poprosił, a potem nachylił się jej do ucha, by Kerrie nie słyszała. -W razie czego, dom jest pod Fideliusem, Kerstin go znajdzie - można go też sprzedać i skontaktować się z moimi znajomymi w Norwegii, wszystkie adresy tam mam. - musiał wydać ostatnie dyspozycje komuś, kto prężnie władał magią i znał się na czarodziejskich transakcjach. Przepraszam, Gwen. Wyobraził je sobie razem na norweskich fiordach, szczęśliwe, beztroskie, adorowane przez postawnych Wikingów - i trochę go to pokrzepiło.
Aż obok pojawiła się Hannah, a sam jej widok przypomniał mu, kto nie ma na razie szans na bezpieczną ucieczkę, kto sam porwał się na niemalże samobójczą misję. Nie było sensu jej od tego odwodzić, już próbował, no i była Hanią Wright - ale i tak, po raz pierwszy tego dnia, głos całkowicie uwiązł mu w gardle. Odsunął się delikatnie od Gwen i uścisnął mocno dłoń Hani (miło zdziwiony, że ta nie boi się go dotknąć, po... tamtym w sierpniu), spoglądając na nią jakoś...
...spostrzegawcza Kerstin mogła dostrzec, że jakoś szczególnie.
-Uważaj na siebie, Hannah. Proszę. - wydusił, nie wiedząc, że strach i jej zacisnął gardło. Spojrzał na nią jeszcze raz, być może po raz ostatni, gdy odwróciła się i poszła po eliksiry. Przymknął powieki, chcąc zachować ze sobą ten obraz i chcąc, by oczy przestały piec.
Wtem odezwał się Alexander. Michael zamrugał, wziął się w garść.
-Mamy wszystko, jesteśmy gotowi. - odezwał się, a potem jeszcze raz przytulił mocno Kerrie, położył dłoń na ramieniu Gwen, uścisnął rękę Charlie. -Dziękuję, Charlie. Za eliksiry i za... wszystko. To bardzo miłe, jeśli poczekacie wszystkie razem. Do zobaczenia. - wysilił się na ostatni uśmiech do dziewczyn, a potem dołączył do swojej grupy.
piszę pożegnanie na szybko, ale szczerze ;c
rzucam na Reducio miotły Cedrika
Nie pozwolił, by głos uwiązł mu w gardle. Musiał być silny, nie mógł dać Kerstin poznać, że rozważa najgorsze scenariusze. Znała go zresztą tak dobrze, że sama może się domyślić.
-Kocham cię. - szepnął po prostu, mocno przyciągając ją do siebie. Chciałby powiedzieć jej tyle rzeczy - żeby się nie martwiła, nie chodziła sama po zmroku, uważała na siebie, uważała na niektórych podrywaczy, żyła długo i była szczęśliwa. Wtedy jednak domyśliłaby się natychmiast, że coś jest nie tak, zmusił się więc do milczenia. Napisał jej list, w domu, na wszelki wypadek. W razie jego śmierci, sowa może dostarczy go do Oazy. -To ty na siebie uważaj, tutaj. Czekaj na nas i spróbuj nie zwariować z niecierpliwości. - pocałował siostrę w czoło.
Ckliwy moment przerwało mu nadejście Cedrika, który okazał wsparcie efektywnie i po męsku. Tonks uśmiechnął się blado, skinął głową.
-Dobrze mieć cię u boku. - rzucił krótko do przyjaciela, tylko tak umiejąc wyrazić niebywałą wdzięczność. Dearborn był solidnym wsparciem niczym skała, pomagając Michaelowi odnaleźć nadzieję już pierwszego dnia i ryzykując teraz własne życie, by iść po jego siostrę. -Kerstin, Gwen, to Cedric, mój przyjaciel z pracy. Jego siostra Lizzie też mieszka w Oazie. - szybko przedstawił kolegę dziewczynom, licząc, że może w trójkę będzie im raźniej. Cedric jednak nie został przy nich długo i szybko wcisnął mu miotłę w dłoń.
-Umm... - nie był wcale asem transmutacji, ale Dearborn już zostawił go z miotłą w dłoni. -Reducio. - westchnął, przykładając różdzkę do drewienka. Mimowolnie powiódł wzrokiem za Cedrikiem i ku swojemu zdziwieniu, zobaczył go przy Lydii, jednej z koleżanek Justine. Hmm.
Zanim zdążył się nad tym zastanowić, dostrzegł w oddali Vincenta i zmarszczył gniewnie brwi, a potem Gwen rzuciła mu się na szyję. Nie wiedział, co odpowiedzieć na jej prośbę-pytanie, powrót nie zależał przecież od niego. Na domiar złego, po raz pierwszy przeszło mu przez myśl (a w pamięci odezwało się mgliste wspomnienie łez podczas alkoholowej popijawy u Macmillanów), że panna Grey patrzy na niego jakoś... nie, na pewno mu się wydawało. Była dobrą przyjaciółką Kerstin, dlatego się martwiła. Prawda?
Łagodnie spojrzał jej w oczy, co było pewnym wyzwaniem, gdy tuliła głowę do jego obojczyka.
-Gwen, ja... - nie wiem, czy wrócę -...dziękuję. Za przyjaźń, którą darzysz Kerstin, mnie, nas. Opiekuj się nią, proszę. - poprosił, a potem nachylił się jej do ucha, by Kerrie nie słyszała. -W razie czego, dom jest pod Fideliusem, Kerstin go znajdzie - można go też sprzedać i skontaktować się z moimi znajomymi w Norwegii, wszystkie adresy tam mam. - musiał wydać ostatnie dyspozycje komuś, kto prężnie władał magią i znał się na czarodziejskich transakcjach. Przepraszam, Gwen. Wyobraził je sobie razem na norweskich fiordach, szczęśliwe, beztroskie, adorowane przez postawnych Wikingów - i trochę go to pokrzepiło.
Aż obok pojawiła się Hannah, a sam jej widok przypomniał mu, kto nie ma na razie szans na bezpieczną ucieczkę, kto sam porwał się na niemalże samobójczą misję. Nie było sensu jej od tego odwodzić, już próbował, no i była Hanią Wright - ale i tak, po raz pierwszy tego dnia, głos całkowicie uwiązł mu w gardle. Odsunął się delikatnie od Gwen i uścisnął mocno dłoń Hani (miło zdziwiony, że ta nie boi się go dotknąć, po... tamtym w sierpniu), spoglądając na nią jakoś...
...spostrzegawcza Kerstin mogła dostrzec, że jakoś szczególnie.
-Uważaj na siebie, Hannah. Proszę. - wydusił, nie wiedząc, że strach i jej zacisnął gardło. Spojrzał na nią jeszcze raz, być może po raz ostatni, gdy odwróciła się i poszła po eliksiry. Przymknął powieki, chcąc zachować ze sobą ten obraz i chcąc, by oczy przestały piec.
Wtem odezwał się Alexander. Michael zamrugał, wziął się w garść.
-Mamy wszystko, jesteśmy gotowi. - odezwał się, a potem jeszcze raz przytulił mocno Kerrie, położył dłoń na ramieniu Gwen, uścisnął rękę Charlie. -Dziękuję, Charlie. Za eliksiry i za... wszystko. To bardzo miłe, jeśli poczekacie wszystkie razem. Do zobaczenia. - wysilił się na ostatni uśmiech do dziewczyn, a potem dołączył do swojej grupy.
piszę pożegnanie na szybko, ale szczerze ;c
rzucam na Reducio miotły Cedrika
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 9
'k100' : 9
Denerwował się. Cichy lęk, ogniskujący gdzieś na wysokości mostka, zadomowił się w jego wnętrznościach już dzień wcześniej, naznaczając gesty i myśli szarpiącym zakończeniami nerwowymi napięciem; z jednej strony niczego nie chciał bardziej, jak już wyruszyć – z drugiej, gdyby tylko mógł, oddalałby ten moment w nieskończoność, desperacko kradnąc dla siebie ostatnie chwile względnego spokoju. Złudnego – w rzeczywistości od tygodni nie czuł się prawdziwie spokojny, bo jak mógłby? Świadomość, że Justine – jedna z nich, niemożliwa do zastąpienia część ich dziwnej, pozszywanej rodziny – znajdowała się w rękach wroga, nie była czymś, o czym można było po prostu zapomnieć; choć nie myślał o tym przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, pozostały mu czas zapełniając pracą, to wykręcającego trzewia strachu nie dało się zignorować. Od zawsze nienawidził bezczynności; bierne oczekiwanie męczyło go bardziej niż działanie, nadając upływającym dniom chaotyczności, a nocami nie pozwalając na odpłynięcie w sen.
Tym razem wcale nie próbował – do uspokojenia myśli wystarczało mu towarzystwo Hannah; miał wrażenie, że w jej obecności odpoczywał bardziej niż wtedy, gdy bez celu przewracał się po łóżku, a mdlące obawy nieco bledły, nawet wtedy, gdy żadne z nich nic nie mówiło. Może nie było to konieczne; zapewnienia, że wszystko będzie dobrze i tak byłyby tylko pustymi słowami; nie potrzebował ich, nie zawierzyłby im – podobne obietnice znajdowały się daleko poza ich zasięgiem, nie mieli pojęcia, co miało ich spotkać. Jak się okazało – nie wiedzieli nawet, kiedy, bo wezwanie przyszło wcześniej niż przypuszczali, wywołując u niego jednocześnie ulgę, jak i nerwowe ukłucie paniki. Gdy przygotowywał się do wyjścia, całował śpiącą Amelię w czoło, zapinał koszulę, wkładał buty – miał wrażenie, że wszystko robi jednocześnie zbyt szybko i zbyt powoli; czas zdawał się zmienić konsystencję, zgubić porządek.
Obejrzał się za siebie tylko raz, starając się nie myśleć o tym, czy przypadkiem nie patrzy na skromną chatę po raz ostatni.
Nie poszedł pod pomnik od razu, na krótko rozstając się z Hannah przed chatą i odbijając w innym kierunku, w stronę portalu. Na Lydię zaczekał w ciszy, drżąc lekko na całym ciele, choć wcale nie było mu zbyt chłodno; witając się z nią, nawet nie starał się tego ukryć. Rozpaczliwe jeszcze możesz zmienić zdanie zatańczyło gdzieś na poziomie jego strun głosowych, ale nie wypowiedział tego na głos – zdając sobie sprawę, że robiłby to na próżno. – Weź wszystko, czego p-p-potrzebujesz Lily. Jesteśmy drużyną – odpowiedział pewnie, dostrzegając wahanie, z jakim sięgnęła po eliksir. – Coś leczniczego, może, czuwający st-t-trażnik też ci się przyda – dodał. Przeniósł spojrzenie na Charlene. – Witaj, Charlie – powiedział, uśmiechając się szczerze, choć w gesty wdarło się zdenerwowanie. Sam nie zabrał jeszcze niczego, rozglądając się wśród zgromadzonych członków Zakonu Feniksa i ich przyjaciół. Wiedział, że niektórzy przyszli się pożegnać, sam jednak jedynie ścisnął Lydię pokrzepiająco za ramię; do Tower mieli udać się razem. Kiedy podszedł do nich Cedric, skinął mu krótko głową, zaraz potem unosząc brwi w lekkim zaskoczeniu; nie oponował jednak, gdy zaczepił jego siostrę, zamiast tego oddalając się, żeby pozwolić im porozmawiać – najwyraźniej mieli o czym.
Odnalazłszy spojrzeniem Hannah, stojącą obok Asbjorna, skierował kroki w ich stronę. W kieszeni wciąż miał fiolkę eliksiru przeciwbólowego, który jakiś czas temu otrzymał od Charlene, ale zdawał sobie sprawę, że było to niewiele. – Siemasz, As – przywitał się, posyłając alchemikowi uśmiech; nie znali się za dobrze, pamiętał go jednak z poprzedniego spotkania. – Wezmę fiolkę czuwającego strażnika i k-k-kameleona, w porządku? – upewnił się, nim sięgnął po wskazane mikstury. Później głos zamarł mu gdzieś na poziomie strun głosowych. Z jednej strony miał wrażenie, że powinien zatrzymać się przy każdym, zamienić kilka słów, z drugiej – nie miał pojęcia, co mógłby powiedzieć. Nie ruszył się więc z miejsca, przenosząc spojrzenie na Hannah – również stojącą w milczeniu, z dłońmi opartymi o trzonek miotły. Uśmiechnął się, przełknął ślinę, opuścił wzrok – zawieszając go gdzieś na wysokości własnego buta, bezwiednie wiercącego czubkiem dziurę w ziemi. Był pewien, że mogła z niego czytać jak z otwartej księgi; z jakiegoś powodu wcale mu to nie przeszkadzało.
Podniesiony głos Alexandra przeciął ciszę; odwrócił się przez ramię, nie ruszając się jednak z miejsca. – Tak, już idę – odpowiedział. Czas znów się skurczył – po raz kolejny – więc nie marnował go już więcej, zamiast tego przekraczając dystans dzielący go od Hannah, żeby otoczyć ją ramionami i przyciągnąć do siebie, wystarczająco mocno, by sprawiało to wrażenie pożegnania, choć powtarzał sobie w głowie jak mantrę, że wcale nim nie było. Odetchnął powoli, przyciskając policzek do jej skroni, czując, jak kosmyki, które uwolniły się z prostego upięcia, łaskoczą go w nos; pachniała jak ona, znajomo, lasem i ciepłem. – Nie daj się zabić, co? Ani z-z-złapać – powiedział cicho, nachylając się do jej ucha. – W ogóle im się nie daj – dodał. Głos miał dziwnie zachrypnięty, ale nie miało to znaczenia, za moment mieli wyruszyć; przytulił ją jeszcze raz, wolną dłoń na moment wplątując w jej włosy, ustami muskając skroń. Później zrobił krok do tyłu, uśmiechnął się. – Widzimy się na k-k-kolacji? – rzucił. Żadne z nich nie było w stanie tego obiecać, ale niczego w tamtym momencie nie potrzebował tak, jak przytaknięcia.
| biorę czuwającego strażnika i kameleona od Asbjorna, przepraszam, jeśli kogoś pominęłam, ale z pracy dłubię po kryjomu
Tym razem wcale nie próbował – do uspokojenia myśli wystarczało mu towarzystwo Hannah; miał wrażenie, że w jej obecności odpoczywał bardziej niż wtedy, gdy bez celu przewracał się po łóżku, a mdlące obawy nieco bledły, nawet wtedy, gdy żadne z nich nic nie mówiło. Może nie było to konieczne; zapewnienia, że wszystko będzie dobrze i tak byłyby tylko pustymi słowami; nie potrzebował ich, nie zawierzyłby im – podobne obietnice znajdowały się daleko poza ich zasięgiem, nie mieli pojęcia, co miało ich spotkać. Jak się okazało – nie wiedzieli nawet, kiedy, bo wezwanie przyszło wcześniej niż przypuszczali, wywołując u niego jednocześnie ulgę, jak i nerwowe ukłucie paniki. Gdy przygotowywał się do wyjścia, całował śpiącą Amelię w czoło, zapinał koszulę, wkładał buty – miał wrażenie, że wszystko robi jednocześnie zbyt szybko i zbyt powoli; czas zdawał się zmienić konsystencję, zgubić porządek.
Obejrzał się za siebie tylko raz, starając się nie myśleć o tym, czy przypadkiem nie patrzy na skromną chatę po raz ostatni.
Nie poszedł pod pomnik od razu, na krótko rozstając się z Hannah przed chatą i odbijając w innym kierunku, w stronę portalu. Na Lydię zaczekał w ciszy, drżąc lekko na całym ciele, choć wcale nie było mu zbyt chłodno; witając się z nią, nawet nie starał się tego ukryć. Rozpaczliwe jeszcze możesz zmienić zdanie zatańczyło gdzieś na poziomie jego strun głosowych, ale nie wypowiedział tego na głos – zdając sobie sprawę, że robiłby to na próżno. – Weź wszystko, czego p-p-potrzebujesz Lily. Jesteśmy drużyną – odpowiedział pewnie, dostrzegając wahanie, z jakim sięgnęła po eliksir. – Coś leczniczego, może, czuwający st-t-trażnik też ci się przyda – dodał. Przeniósł spojrzenie na Charlene. – Witaj, Charlie – powiedział, uśmiechając się szczerze, choć w gesty wdarło się zdenerwowanie. Sam nie zabrał jeszcze niczego, rozglądając się wśród zgromadzonych członków Zakonu Feniksa i ich przyjaciół. Wiedział, że niektórzy przyszli się pożegnać, sam jednak jedynie ścisnął Lydię pokrzepiająco za ramię; do Tower mieli udać się razem. Kiedy podszedł do nich Cedric, skinął mu krótko głową, zaraz potem unosząc brwi w lekkim zaskoczeniu; nie oponował jednak, gdy zaczepił jego siostrę, zamiast tego oddalając się, żeby pozwolić im porozmawiać – najwyraźniej mieli o czym.
Odnalazłszy spojrzeniem Hannah, stojącą obok Asbjorna, skierował kroki w ich stronę. W kieszeni wciąż miał fiolkę eliksiru przeciwbólowego, który jakiś czas temu otrzymał od Charlene, ale zdawał sobie sprawę, że było to niewiele. – Siemasz, As – przywitał się, posyłając alchemikowi uśmiech; nie znali się za dobrze, pamiętał go jednak z poprzedniego spotkania. – Wezmę fiolkę czuwającego strażnika i k-k-kameleona, w porządku? – upewnił się, nim sięgnął po wskazane mikstury. Później głos zamarł mu gdzieś na poziomie strun głosowych. Z jednej strony miał wrażenie, że powinien zatrzymać się przy każdym, zamienić kilka słów, z drugiej – nie miał pojęcia, co mógłby powiedzieć. Nie ruszył się więc z miejsca, przenosząc spojrzenie na Hannah – również stojącą w milczeniu, z dłońmi opartymi o trzonek miotły. Uśmiechnął się, przełknął ślinę, opuścił wzrok – zawieszając go gdzieś na wysokości własnego buta, bezwiednie wiercącego czubkiem dziurę w ziemi. Był pewien, że mogła z niego czytać jak z otwartej księgi; z jakiegoś powodu wcale mu to nie przeszkadzało.
Podniesiony głos Alexandra przeciął ciszę; odwrócił się przez ramię, nie ruszając się jednak z miejsca. – Tak, już idę – odpowiedział. Czas znów się skurczył – po raz kolejny – więc nie marnował go już więcej, zamiast tego przekraczając dystans dzielący go od Hannah, żeby otoczyć ją ramionami i przyciągnąć do siebie, wystarczająco mocno, by sprawiało to wrażenie pożegnania, choć powtarzał sobie w głowie jak mantrę, że wcale nim nie było. Odetchnął powoli, przyciskając policzek do jej skroni, czując, jak kosmyki, które uwolniły się z prostego upięcia, łaskoczą go w nos; pachniała jak ona, znajomo, lasem i ciepłem. – Nie daj się zabić, co? Ani z-z-złapać – powiedział cicho, nachylając się do jej ucha. – W ogóle im się nie daj – dodał. Głos miał dziwnie zachrypnięty, ale nie miało to znaczenia, za moment mieli wyruszyć; przytulił ją jeszcze raz, wolną dłoń na moment wplątując w jej włosy, ustami muskając skroń. Później zrobił krok do tyłu, uśmiechnął się. – Widzimy się na k-k-kolacji? – rzucił. Żadne z nich nie było w stanie tego obiecać, ale niczego w tamtym momencie nie potrzebował tak, jak przytaknięcia.
| biorę czuwającego strażnika i kameleona od Asbjorna, przepraszam, jeśli kogoś pominęłam, ale z pracy dłubię po kryjomu
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nie wiedziała, czego powinna spodziewać się po tym nagłym wezwaniu. Informacja, że Justine wpadła w ręce wroga, skutecznie spędzała sen z powiek. Nie była na placu egzekucyjnym, nie widziała tego na własne oczy, musiała więc opierać się jedynie na przekazywanych z ust do ust opowieściach – te zaś nie brzmiały dobrze. Co robiła tam sama? I w jakim stanie była po tym miesiącu zamknięcia w Azkabanie…? Nie chciała się nawet nad tym zastanawiać. Ani na tym, co czuł teraz Michael, co czuli pozostali Tonksowie.
Skorzystała z okazji i dostała się do Oazy wraz z Lucindą – dobrze było ją widzieć, nawet w tak dołujących okolicznościach – posyłając dawnej koleżance z dormitorium blady, krzywy uśmiech. I za jej głowę wyznaczono niemałą nagrodę, brzmiało to tak nierealnie, wręcz idiotycznie. Kiedy ich życia tak bardzo się pokomplikowały…? Obserwowała zbierających się czarodziejów w milczeniu, mimowolnie trzymając się na uboczu, próbując opanować drżenie drażnionego chłodem ciała; było jeszcze wcześnie, lecz przecież nie mieli czasu do stracenia, tak przynajmniej została poinformowana. Podejrzewała, dlaczego padło na nią, co sprawiło, że została obdarzona kredytem zaufania wbrew stosunkowo krótkiej przynależności do grona sojuszników Zakonu – oby więc jej niecodzienne zdolności nie zawiodły, gdy będą przemierzać korytarze przygnębiającego więzienia. Nie chciałaby przecież, by ktokolwiek ją rozpoznał, ani tym bardziej, by cokolwiek poszło nie tak i to z jej winy. Stawka była zbyt wysoka, by pozwalać sobie na głupie, dyktowane nerwami błędy.
Podobno zebrali się pod Pomnikiem Pamięci. Podobno symbolizował on jedność, upamiętniał zmarłych. Tak słyszała – wciąż uczyła się Oazy, dzisiaj zaś, po raz pierwszy, miała spotkać się z członkami Zakonu Feniksa, o których nigdy wcześniej nie słyszała. Jej wiedza na temat działalności organizacji była znacznie ograniczona, wciąż czuła się jak intruz, intruz powoli wypływający na nieznane wody. Musiała im jednak zaufać, a oni jej – na czas trwania tej wyprawy musieli być sobie wsparciem, solidnym i niezachwianym, tak jak ten pomnik. Kiedy na polanie zjawili się, jak podejrzewała, alchemicy, westchnęła cicho, po czym stłamsiła wewnętrzny opór i podeszła bliżej; nie powinna kierować się przyzwoitością, kiedy w grę wchodziło bezpieczeństwo wszystkich udających się do paszczy lwa. Próbowała uśmiechnąć się do Charlene, miała okazję poznać się na jej umiejętnościach, mimo to kroki skierowała ku nieznajomemu mężczyźnie, przy którym, przynajmniej w pierwszej chwili, zebrało się mniej czarodziejów. – Czy mogę wziąć po jednej porcji kameleona i eliksiru przeciwbólowego? – zapytała, próbując podchwycić przy tym wzrok rudowłosego mężczyzny. Obok widziała kilka znajomych twarzy; skinęła Hannah głową, obok niej rozpoznała też Billy'ego, którego pamiętała z feralnych wianków. Czy i oni mieli wziąć udział w realizacji tego szaleńczego planu?
| Jeśli mogę, to chciałabym zabrać od Asa:
- Kameleon (1 porcja)
- Eliksir przeciwbólowy (1 porcja)
Dziękuję! Ekwipunek doprecyzuję jak już ruszymy.
Skorzystała z okazji i dostała się do Oazy wraz z Lucindą – dobrze było ją widzieć, nawet w tak dołujących okolicznościach – posyłając dawnej koleżance z dormitorium blady, krzywy uśmiech. I za jej głowę wyznaczono niemałą nagrodę, brzmiało to tak nierealnie, wręcz idiotycznie. Kiedy ich życia tak bardzo się pokomplikowały…? Obserwowała zbierających się czarodziejów w milczeniu, mimowolnie trzymając się na uboczu, próbując opanować drżenie drażnionego chłodem ciała; było jeszcze wcześnie, lecz przecież nie mieli czasu do stracenia, tak przynajmniej została poinformowana. Podejrzewała, dlaczego padło na nią, co sprawiło, że została obdarzona kredytem zaufania wbrew stosunkowo krótkiej przynależności do grona sojuszników Zakonu – oby więc jej niecodzienne zdolności nie zawiodły, gdy będą przemierzać korytarze przygnębiającego więzienia. Nie chciałaby przecież, by ktokolwiek ją rozpoznał, ani tym bardziej, by cokolwiek poszło nie tak i to z jej winy. Stawka była zbyt wysoka, by pozwalać sobie na głupie, dyktowane nerwami błędy.
Podobno zebrali się pod Pomnikiem Pamięci. Podobno symbolizował on jedność, upamiętniał zmarłych. Tak słyszała – wciąż uczyła się Oazy, dzisiaj zaś, po raz pierwszy, miała spotkać się z członkami Zakonu Feniksa, o których nigdy wcześniej nie słyszała. Jej wiedza na temat działalności organizacji była znacznie ograniczona, wciąż czuła się jak intruz, intruz powoli wypływający na nieznane wody. Musiała im jednak zaufać, a oni jej – na czas trwania tej wyprawy musieli być sobie wsparciem, solidnym i niezachwianym, tak jak ten pomnik. Kiedy na polanie zjawili się, jak podejrzewała, alchemicy, westchnęła cicho, po czym stłamsiła wewnętrzny opór i podeszła bliżej; nie powinna kierować się przyzwoitością, kiedy w grę wchodziło bezpieczeństwo wszystkich udających się do paszczy lwa. Próbowała uśmiechnąć się do Charlene, miała okazję poznać się na jej umiejętnościach, mimo to kroki skierowała ku nieznajomemu mężczyźnie, przy którym, przynajmniej w pierwszej chwili, zebrało się mniej czarodziejów. – Czy mogę wziąć po jednej porcji kameleona i eliksiru przeciwbólowego? – zapytała, próbując podchwycić przy tym wzrok rudowłosego mężczyzny. Obok widziała kilka znajomych twarzy; skinęła Hannah głową, obok niej rozpoznała też Billy'ego, którego pamiętała z feralnych wianków. Czy i oni mieli wziąć udział w realizacji tego szaleńczego planu?
| Jeśli mogę, to chciałabym zabrać od Asa:
- Kameleon (1 porcja)
- Eliksir przeciwbólowy (1 porcja)
Dziękuję! Ekwipunek doprecyzuję jak już ruszymy.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wysiliłem się na imitację uśmiechu, gdy Michael odwrócił się ku mnie, chcąc dodać mu otuchy, choć w sztuce pocieszania byłem raczej marny. Zwróciłem spojrzenie ku drobnej, smukłej blondynce, którą przedstawił jako swoją drugą siostrę, Kerstin. Widywałem ją w Oazie niekiedy, dotąd jednak nie wiedziałem, że to kolejna panna Tonks. - Kerstin, miło mi cię poznać, szkoda, że w takich okolicznościach - powiedziałem, nie ukrywając swojego zawodu, że doszło do tego akurat teraz. W chwili poprzedzającej szturm, aby odbić ich siostrę z rąk wroga. To właściwie mogły być pierwsze i zarazem ostatnie słowa, które między sobą wymieniliśmy. Zostawiłem ich samych sobie, przypuszczając, że rodzeństwo może chcieć się pożegnać.
Nie ja jeden znalazlem się przy Moore'ach, stanęła tam także i Hannah, której skinąłem głową. Uniosłem rękę, celując w nią palcem, jakbym miał mieć na nią oko. - Uważaj na siebie. - Niewątpliwie była odważna, ale wszyscy podejmowaliśmy duże ryzyko. Zbyt duże dla Lydii, tak uważałem i to zamierzałem jej uświadomić, póki jeszcze była na to szansa. Zauważywszy uścisk dłoni między kobietami i ukradkowe spojrzenie Hannah, sam na dłuższy moment zmierzyłem ją znaczącym spojrzeniem, nie ukrywając przy tym zaciśniętych ust, w nadziei, że się speszy i nie będzie podsłuchiwać.
Odszedłem z Lydią kawałek dalej, oddzielając się od innych, by nie mieli szansy usłyszeć naszej rozmowy. Nie stawałem blisko, niech nie mają powodów do plotkowania, ale tak, aby usłyszała mój szept.
Cwana, pierwsza zaczęła, uprzedzając to, co chciałem powiedzieć. Nie była głupia, pewnie się spodziewała, ale ja i tak nie zamierzałem odpuscić.
- A powinnaś. Potrzebują cię tutaj, w Oazie, powinnaś zostać - wyszeptałem nieustępliwie, głosem stanowczym, świadczącym, że jestem święcie przekonany o słuszności własnych słów. - To zbyt niebezpieczne jak na pierwszy raz. - W przeciwieństwie do innych miała pierwszy raz się zmierzyć z wrogiem tak otwarcie. Nie chciałem, aby od razu pchała się w ręce zastępów strażników w Tower. - To twoja przyjaciółka, tak? Wyciągniemy ja, poradzimy sobie - ciągnąłem dalej, choć tego nie byłem już taki pewien. Właśnie dlatego chciałem, żeby została tutaj - i była bezpieczna. - Zostań - dodałem, spoglądając gdzieś ponad ramieniem Lydii, bo zamajaczył mi Alexander. Usłyszałem jak wykrzykuje nasze imiona. Spojrzałem znów Lydii w oczy, chwilę się wahałem, walcząc z samym z sobą, aby w końcu dodać: - Zostań tu, proszę.
Nie ja jeden znalazlem się przy Moore'ach, stanęła tam także i Hannah, której skinąłem głową. Uniosłem rękę, celując w nią palcem, jakbym miał mieć na nią oko. - Uważaj na siebie. - Niewątpliwie była odważna, ale wszyscy podejmowaliśmy duże ryzyko. Zbyt duże dla Lydii, tak uważałem i to zamierzałem jej uświadomić, póki jeszcze była na to szansa. Zauważywszy uścisk dłoni między kobietami i ukradkowe spojrzenie Hannah, sam na dłuższy moment zmierzyłem ją znaczącym spojrzeniem, nie ukrywając przy tym zaciśniętych ust, w nadziei, że się speszy i nie będzie podsłuchiwać.
Odszedłem z Lydią kawałek dalej, oddzielając się od innych, by nie mieli szansy usłyszeć naszej rozmowy. Nie stawałem blisko, niech nie mają powodów do plotkowania, ale tak, aby usłyszała mój szept.
Cwana, pierwsza zaczęła, uprzedzając to, co chciałem powiedzieć. Nie była głupia, pewnie się spodziewała, ale ja i tak nie zamierzałem odpuscić.
- A powinnaś. Potrzebują cię tutaj, w Oazie, powinnaś zostać - wyszeptałem nieustępliwie, głosem stanowczym, świadczącym, że jestem święcie przekonany o słuszności własnych słów. - To zbyt niebezpieczne jak na pierwszy raz. - W przeciwieństwie do innych miała pierwszy raz się zmierzyć z wrogiem tak otwarcie. Nie chciałem, aby od razu pchała się w ręce zastępów strażników w Tower. - To twoja przyjaciółka, tak? Wyciągniemy ja, poradzimy sobie - ciągnąłem dalej, choć tego nie byłem już taki pewien. Właśnie dlatego chciałem, żeby została tutaj - i była bezpieczna. - Zostań - dodałem, spoglądając gdzieś ponad ramieniem Lydii, bo zamajaczył mi Alexander. Usłyszałem jak wykrzykuje nasze imiona. Spojrzałem znów Lydii w oczy, chwilę się wahałem, walcząc z samym z sobą, aby w końcu dodać: - Zostań tu, proszę.
becomes law
resistance
becomes duty
– Ja również Charlene. – zdążył jeszcze dopowiedzieć pakując fiolki do poręcznej, skórzanej torby i odchodząc w upatrzone wcześniej, uboczne miejsce.
Coraz więcej znajomych twarzy gromadziło się na szerokiej polanie. Prezentowali różne nastroje, zmienne nastawienie. Krzątali się wokół siebie w poszukiwaniu natchnienia, dyskusji czy ostatniej, drobnej pomocy. Kończąc palenie szarawego, ziołowego niedopałka z uniesioną brwią przyglądał się wymownym, ckliwym scenom. Ludzie klepali się po plecach, ściskali wilgotne ręce, składali słowne obietnice, które nie miały przecież żadnego pokrycia. Skąd mogli wiedzieć, że naprawdę wszystko będzie dobrze? Jaką mieli pewność, że spotkają się w tym składzie ponownie? Nie zyskają ciężkich, śmiertelnych obrażeń? Że misja zakończy się sukcesem? Uniósł kącik ust w kpiącym półuśmiechu. Zgasił niedopałek o trawiastą wilgoć i westchnął ciężko kręcąc głową z niedowierzaniem. Prezentował realistyczny punkt widzenia. Nie szalał ze zbyt dużą dozą nadziei, choć rozpędzone serce dawało zupełnie inne, sprzeczne sygnały. Zdawał sobie sprawę z siły, zawzięcia i umiejętności blond więźnia. Gdzieś daleko, bardzo podświadomie czuł, że nie da się złamać, wpadnie na coś rewolucyjnego, po prostu przeżyje. Była silna, udowadniała to przecież nie raz. Zajmowała szczególną pozycję kształcona na nieuległą, twardą wojowniczkę. Nie wiedział do końca na co stać drugą stronę. Słyszał pojedyncze opowieści, pamiętał niektóre nazwiska, widział przed oczami prawie całą, bestialską egzekucję. Byli psychopatami, tego mógł być pewien.
Jeszcze przez chwilę obserwował nadchodzące jednostki. Kolejne z nich stawały się coraz mniej rozpoznawalne; wyglądały na bardzo młode. Kim byli, czy też wybierali się na zaplanowaną odsiecz? Czy ojciec otrzymując listowną wiadomość będzie w to zaangażowany? Oddelegowanie do wspólnego zadania byłoby czymś przełomowym. Nie miał pojęcia jak wyglądałaby ich współpraca. Rudowłosy alchemik stanął z drugiej strony zbiorowiska zachęcając cicho do przyjmowania eliksirów. Mężczyzna uniósł głowę wyczekując na kawałek wolnej przestrzeni i siłowo dźwigając się do góry, ruszył w jego stronę. Nie spoglądał na nikogo, wymijał zbyt emocjonalne widowiska. Przechodząc obok ściśniętych grupek poczuł na sobie przeszywający, gniewny wzrok. Rosła postać, którą zarejestrował kątem oka śledziła jego kroki; nie miał ochoty na bezmyślne prowokacje. Był oddany tylko i wyłącznie zadaniu. Nie mógł się rozpraszać. Chcąc złożyć ręce na klatce piersiowej szybko się powstrzymał, gdyż gest mógłby zostać potraktowany jako niegrzeczny wobec nowo poznanej osoby: – Cześć… – zaczął niepewnie, chrapliwie, podnosząc bezbarwny wzrok na poważną twarz wytwórcy eliksirów. – Jestem Vincent. Czy posiadasz może eliksir kameleona? – zapytał, a gdy alchemik podał mu odpowiednią fiolkę, schował ją do reszty gromadzonego ekwipunku. Wrócił do bezpiecznego azylu po swoją miotłę. Do ust włożył kolejnego papierosa; dziwnym trafem pozwalał na chwilowe, utopijne odstresowanie. Zaraz potem jego imię rozbrzmiało echem po zamglonej polanie. Zmarszczył brwi i zbierając rzeczy ruszył w stronę nawołującej sylwetki. Po drodze dostrzegł Clearwater, która podobnie jak on, od niedawna zasilała szeregi organizacji. Westchnął ciężko i skinął do niej głową bez wymuszania niepotrzebnego uśmiechu. Stanął w wywołanej podgrupie, nieco dalej jakby w drugim rzędzie. Słyszał wszystko doskonale, pozostawał też widoczny. Założył ręce i powolnie wypalał duszący, tytoniowy skręt wypuszczając przy tym świszczące powietrze. Przyjrzał się grupie tylko raz. Miał przy sobie dobrych kompanów, zdolnych i rezolutnych czarodziejów Chyba nie powinien się martwić, prawda? Nadal nie wypowiadając zbyt wielu słów kiwną głową na pytanie Farleya. Czy miał wszystko? Ciężko powiedzieć. Wszystko okaże się już niedługo. Najważniejsza różdżka pozostała w boju - zawsze.
| biorę 1 porcję kameleona od Asa, ekwipunek przedstawię w kolejnym poście
[bylobrzydkobedzieladnie]
Coraz więcej znajomych twarzy gromadziło się na szerokiej polanie. Prezentowali różne nastroje, zmienne nastawienie. Krzątali się wokół siebie w poszukiwaniu natchnienia, dyskusji czy ostatniej, drobnej pomocy. Kończąc palenie szarawego, ziołowego niedopałka z uniesioną brwią przyglądał się wymownym, ckliwym scenom. Ludzie klepali się po plecach, ściskali wilgotne ręce, składali słowne obietnice, które nie miały przecież żadnego pokrycia. Skąd mogli wiedzieć, że naprawdę wszystko będzie dobrze? Jaką mieli pewność, że spotkają się w tym składzie ponownie? Nie zyskają ciężkich, śmiertelnych obrażeń? Że misja zakończy się sukcesem? Uniósł kącik ust w kpiącym półuśmiechu. Zgasił niedopałek o trawiastą wilgoć i westchnął ciężko kręcąc głową z niedowierzaniem. Prezentował realistyczny punkt widzenia. Nie szalał ze zbyt dużą dozą nadziei, choć rozpędzone serce dawało zupełnie inne, sprzeczne sygnały. Zdawał sobie sprawę z siły, zawzięcia i umiejętności blond więźnia. Gdzieś daleko, bardzo podświadomie czuł, że nie da się złamać, wpadnie na coś rewolucyjnego, po prostu przeżyje. Była silna, udowadniała to przecież nie raz. Zajmowała szczególną pozycję kształcona na nieuległą, twardą wojowniczkę. Nie wiedział do końca na co stać drugą stronę. Słyszał pojedyncze opowieści, pamiętał niektóre nazwiska, widział przed oczami prawie całą, bestialską egzekucję. Byli psychopatami, tego mógł być pewien.
Jeszcze przez chwilę obserwował nadchodzące jednostki. Kolejne z nich stawały się coraz mniej rozpoznawalne; wyglądały na bardzo młode. Kim byli, czy też wybierali się na zaplanowaną odsiecz? Czy ojciec otrzymując listowną wiadomość będzie w to zaangażowany? Oddelegowanie do wspólnego zadania byłoby czymś przełomowym. Nie miał pojęcia jak wyglądałaby ich współpraca. Rudowłosy alchemik stanął z drugiej strony zbiorowiska zachęcając cicho do przyjmowania eliksirów. Mężczyzna uniósł głowę wyczekując na kawałek wolnej przestrzeni i siłowo dźwigając się do góry, ruszył w jego stronę. Nie spoglądał na nikogo, wymijał zbyt emocjonalne widowiska. Przechodząc obok ściśniętych grupek poczuł na sobie przeszywający, gniewny wzrok. Rosła postać, którą zarejestrował kątem oka śledziła jego kroki; nie miał ochoty na bezmyślne prowokacje. Był oddany tylko i wyłącznie zadaniu. Nie mógł się rozpraszać. Chcąc złożyć ręce na klatce piersiowej szybko się powstrzymał, gdyż gest mógłby zostać potraktowany jako niegrzeczny wobec nowo poznanej osoby: – Cześć… – zaczął niepewnie, chrapliwie, podnosząc bezbarwny wzrok na poważną twarz wytwórcy eliksirów. – Jestem Vincent. Czy posiadasz może eliksir kameleona? – zapytał, a gdy alchemik podał mu odpowiednią fiolkę, schował ją do reszty gromadzonego ekwipunku. Wrócił do bezpiecznego azylu po swoją miotłę. Do ust włożył kolejnego papierosa; dziwnym trafem pozwalał na chwilowe, utopijne odstresowanie. Zaraz potem jego imię rozbrzmiało echem po zamglonej polanie. Zmarszczył brwi i zbierając rzeczy ruszył w stronę nawołującej sylwetki. Po drodze dostrzegł Clearwater, która podobnie jak on, od niedawna zasilała szeregi organizacji. Westchnął ciężko i skinął do niej głową bez wymuszania niepotrzebnego uśmiechu. Stanął w wywołanej podgrupie, nieco dalej jakby w drugim rzędzie. Słyszał wszystko doskonale, pozostawał też widoczny. Założył ręce i powolnie wypalał duszący, tytoniowy skręt wypuszczając przy tym świszczące powietrze. Przyjrzał się grupie tylko raz. Miał przy sobie dobrych kompanów, zdolnych i rezolutnych czarodziejów Chyba nie powinien się martwić, prawda? Nadal nie wypowiadając zbyt wielu słów kiwną głową na pytanie Farleya. Czy miał wszystko? Ciężko powiedzieć. Wszystko okaże się już niedługo. Najważniejsza różdżka pozostała w boju - zawsze.
| biorę 1 porcję kameleona od Asa, ekwipunek przedstawię w kolejnym poście
[bylobrzydkobedzieladnie]
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 03.11.20 21:59, w całości zmieniany 5 razy
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Jej poczucie siebie było z dala od spokoju – oczy, choć nierozszerzone, zdawały się subtelnie przejęte obawami, usta spierzchły wyraźnie, choć przecież niedawno zwilżała je zaparzoną naprędce kawą, skóra była blada, palce chłodne, niechętne do rozgrzania się pod wpływem zaciskania dłoni w pięści. Już od momentu, kiedy pochylił się nad jej łóżkiem, żeby zbudzić ją z płytkiego snu, obserwowała go, myśląc nad tematami ich ostatnich rozmów, nad ogrzanym pierścionkiem wyglądającym z jej serdecznego palca pomarańczowym, ognistym oczkiem, nad tym, jak bardzo się zmienił, od kiedy zobaczyła go po raz pierwszy. Podczas drogi nie odzywała się wiele, trzymała go za dłoń usilnie, uczepiła się jej, jakby była ostatnim bastionem równowagi w dzisiejszym dniu. Wspomnienia same pchały się pod powieki, przeplatały się ze sobą w przedziwnym tańcu zdającym się sugerować, że niedługo ich zabraknie. Nie zgadzała się z tym. Nie chciała się z tym zgadzać. Ale tyle razy przerabiała już ten temat, że ciało i umysł najwyraźniej zaczęły się przyzwyczajać. Pochwyciła jego drobne spojrzenia, gesty, uśmiechy w locie niczym zwiewane z wiatrem nasiona dmuchawca. Chciała zapamiętać każdy, na wszelki wypadek, choć w myślach powtarzała sobie, że to niemożliwe, żeby nie wrócił, że skoro fizycznie teraz przed nią stoi, to śmierć nie ma w nim żadnego interesu – jego odejście, zwłaszcza teraz, gdy byli sobie narzeczeni, było jak urwane z nieprawdopodobnej historii, bajki wręcz, bajań starych babek nad młodymi wnuczętami. Bo dzielni rycerze zawsze ginęli, gdy ratowali księżniczki ze smoczych pazurów.
Przejście do samej Oazy było nieco zaskakująco, ale, prócz wzdrygnięcia się, gdy opaska ciasno zawiązała się na jej oczach, nie protestowała. Ufała mu całą sobą – nawet wiedząc, co działo się na początku lipca. Gdy poczuła przed palcami u stóp coś niepokojąco niebezpiecznego, zacisnęła mocniej palce na dłoni Alexandra, zaraz szukając w niej oparcia drugą ręką. Gdy opaski opadły, mimowolnie odetchnęła, znów odnajdując spojrzenie narzeczonego. Narzeczonego. Jak to dziwacznie teraz brzmi. Czy to słowo miało teraz jakąkolwiek wartość? Kciukiem zataczała delikatnie kręgi na jego skórze, rozgrzewając ją przed punktem kulminacyjnym ich spotkania. Uśmiechnęła się o Charlene, gdy stanęli obok.
– Porozmawiamy później? – zapytała zaraz po Alexandrze, szukając momentu, kiedy zajmował się organizacją własnego ekwipunku.
Szedł na wojnę. Mój Merlinie. Teraz to do niej dotarło – w końcu. Zabrało z twarzy różane rumieńce spowodowane chłodem, jednocześnie poganiając krew jak biczem, wlewając w nią nagłą świadomość strachu. Bała się coraz bardziej, kiedy zabierał ją na bok, by mogli pożegnać się samotnie, bez niepotrzebnej uwagi innych. Skrzywiła się płaczliwie, ale poprzysięgła sobie, żeby płakać nie będzie, więc zacisnęła powieki, chcąc odgonić łzy. Podobny rezultat chciała uzyskać uśmiechając się na jego zapewnienie. Pokiwała energicznie głową, pociągnęła drobnym noskiem.
– Zrobisz wszystko, żeby wykonać zadanie. To wiem na pewno – udało jej się nawet roześmiać. Słodko-gorzki smak pocałunków i pożegnań nigdy nie należał do jej ulubionych. Objęła ramionami jego szyję, stając przy tym na palcach, oddając mu całą siebie, jednocześnie zabierając tyle samo – tyle uczucia, tyle jego obecności, ile mogła tylko nabrać do kieszeni. Ucałowała go w policzek, napierając na drugi z nic jasną dłonią. – Zadbaj o nich – kątem oka zgarniała gromadzących się czarodziejów. – Będą mieli tylko ciebie. – zanim odszedł, pocałowała go – mocno, tęsknie, żeby zabrał ze sobą jej smak, trzymał go w pamięci. – Będę na… nas was czekać. – na ciebie. Będę czekać na ciebie.
Jeszcze chwilę stała, patrząc za nim, ale gdy pył intymnej chwili opadł, otarła łzy i pewniejszym krokiem podeszła do tych, którzy nie brali udziału w zadaniu – do uzdrowicieli i alchemików. Stanęła obok Charlene, zerkając na nią w swoim lekarskim odruchu. W pobliżu wciąż czuła obecność Isabelli i Archibalda.
– Jak się czujesz? – spytała cicho, szeptem ledwie, nie chcąc, by ich rozmowa przeszkadzała innym.
Przejście do samej Oazy było nieco zaskakująco, ale, prócz wzdrygnięcia się, gdy opaska ciasno zawiązała się na jej oczach, nie protestowała. Ufała mu całą sobą – nawet wiedząc, co działo się na początku lipca. Gdy poczuła przed palcami u stóp coś niepokojąco niebezpiecznego, zacisnęła mocniej palce na dłoni Alexandra, zaraz szukając w niej oparcia drugą ręką. Gdy opaski opadły, mimowolnie odetchnęła, znów odnajdując spojrzenie narzeczonego. Narzeczonego. Jak to dziwacznie teraz brzmi. Czy to słowo miało teraz jakąkolwiek wartość? Kciukiem zataczała delikatnie kręgi na jego skórze, rozgrzewając ją przed punktem kulminacyjnym ich spotkania. Uśmiechnęła się o Charlene, gdy stanęli obok.
– Porozmawiamy później? – zapytała zaraz po Alexandrze, szukając momentu, kiedy zajmował się organizacją własnego ekwipunku.
Szedł na wojnę. Mój Merlinie. Teraz to do niej dotarło – w końcu. Zabrało z twarzy różane rumieńce spowodowane chłodem, jednocześnie poganiając krew jak biczem, wlewając w nią nagłą świadomość strachu. Bała się coraz bardziej, kiedy zabierał ją na bok, by mogli pożegnać się samotnie, bez niepotrzebnej uwagi innych. Skrzywiła się płaczliwie, ale poprzysięgła sobie, żeby płakać nie będzie, więc zacisnęła powieki, chcąc odgonić łzy. Podobny rezultat chciała uzyskać uśmiechając się na jego zapewnienie. Pokiwała energicznie głową, pociągnęła drobnym noskiem.
– Zrobisz wszystko, żeby wykonać zadanie. To wiem na pewno – udało jej się nawet roześmiać. Słodko-gorzki smak pocałunków i pożegnań nigdy nie należał do jej ulubionych. Objęła ramionami jego szyję, stając przy tym na palcach, oddając mu całą siebie, jednocześnie zabierając tyle samo – tyle uczucia, tyle jego obecności, ile mogła tylko nabrać do kieszeni. Ucałowała go w policzek, napierając na drugi z nic jasną dłonią. – Zadbaj o nich – kątem oka zgarniała gromadzących się czarodziejów. – Będą mieli tylko ciebie. – zanim odszedł, pocałowała go – mocno, tęsknie, żeby zabrał ze sobą jej smak, trzymał go w pamięci. – Będę na… nas was czekać. – na ciebie. Będę czekać na ciebie.
Jeszcze chwilę stała, patrząc za nim, ale gdy pył intymnej chwili opadł, otarła łzy i pewniejszym krokiem podeszła do tych, którzy nie brali udziału w zadaniu – do uzdrowicieli i alchemików. Stanęła obok Charlene, zerkając na nią w swoim lekarskim odruchu. W pobliżu wciąż czuła obecność Isabelli i Archibalda.
– Jak się czujesz? – spytała cicho, szeptem ledwie, nie chcąc, by ich rozmowa przeszkadzała innym.
breathe
then begin again
then begin again
T… t… tak, oczywiście, że będzie. Już miała obiecywać Michaelowi, że zajmie się jego siostrą, że w ogóle nie musi się o nic martwić, że jak wróci… wrócą razem z Justine to zrobi im jajecznicę i że w ogóle przecież wszystko będzie dobrze. W ciepłym objęciu zdecydowanie wyższego od niej aurora na kilka chwil wszystko wydało się łatwiejsze, a brzmienie jego głosu koiło nerwy.
Ale wtedy Tonks zaczął wypowiadać kolejne słowa, a Gwen poczuła, jak ciarki przechodzą jej po plecach. Poczuła, jak jej ciałem wstrząsa szloch. Nie potrafiła już w pełni powtrzymać płaczu, choć próbowała zrobić to całą swoją siłą woli.
– Nawet tak nie mów – skarciła go. – Nie masz prawa w ten sposób myśleć, słyszysz? Macie w r ó c i ć – dodała, a jej noga drgnęła lekko, tak jakby panna Grey siłą woli powstrzymała się przed tupnięciem.
Co im po takiej informacji? Oczywiście, to dla Kerstin cenne, ale na Boga, przecież jeśli nie wrócą to będzie koniec… wszystkiego w gruncie rzeczy. Nie przeżyją tego, a na pewno nie z pełni sprawnymi umysłami. Gwen czuła, jak drży jej serce, a przez głowę przebiegają tony myśli. Od chęci zatrzymania Michaela siłą, przez oświadczenie, ze idzie z nimi i ją wcale nie obchodzi zdanie pozostałych (zaklęcie trwałego przylepca mogłoby się nadać?), po pragnienie, aby wyznawać gorące uczucie, które nigdy się nie ziści, jeśli wilkołak zginie w trakcie próby ratowania własnej siostry. Nic jednak z tego nie byłoby na miejscu.
Pozwoliła Michaelowi pożegnać się ze wszystkimi, trochę z boku obserwując, co się dzieje, czując się oderwana od rzeczywistości. Wciąż czuła szok spowodowanymi jego słowami, nie zwracając w pełni uwagi na otoczenie. Nogi miała jak z waty i ledwo zorientowała się, gdy Alexander zaczął zwoływać swoją grupę, do której należał Tonks.
– Michael, czekaj! – dodała w ostatnim, automatycznym wręcz odruchu, ale chyba było już za późno. Kocham cię? Czy to chciała powiedzieć?
Starając się uspokoić szloch cofnęła się w stronę Kerstin, obejmując jej drobne ciało i wtulając twarz w jej ramię. Wcale nie chciała patrzeć, jak odchodzą.
Ale wtedy Tonks zaczął wypowiadać kolejne słowa, a Gwen poczuła, jak ciarki przechodzą jej po plecach. Poczuła, jak jej ciałem wstrząsa szloch. Nie potrafiła już w pełni powtrzymać płaczu, choć próbowała zrobić to całą swoją siłą woli.
– Nawet tak nie mów – skarciła go. – Nie masz prawa w ten sposób myśleć, słyszysz? Macie w r ó c i ć – dodała, a jej noga drgnęła lekko, tak jakby panna Grey siłą woli powstrzymała się przed tupnięciem.
Co im po takiej informacji? Oczywiście, to dla Kerstin cenne, ale na Boga, przecież jeśli nie wrócą to będzie koniec… wszystkiego w gruncie rzeczy. Nie przeżyją tego, a na pewno nie z pełni sprawnymi umysłami. Gwen czuła, jak drży jej serce, a przez głowę przebiegają tony myśli. Od chęci zatrzymania Michaela siłą, przez oświadczenie, ze idzie z nimi i ją wcale nie obchodzi zdanie pozostałych (zaklęcie trwałego przylepca mogłoby się nadać?), po pragnienie, aby wyznawać gorące uczucie, które nigdy się nie ziści, jeśli wilkołak zginie w trakcie próby ratowania własnej siostry. Nic jednak z tego nie byłoby na miejscu.
Pozwoliła Michaelowi pożegnać się ze wszystkimi, trochę z boku obserwując, co się dzieje, czując się oderwana od rzeczywistości. Wciąż czuła szok spowodowanymi jego słowami, nie zwracając w pełni uwagi na otoczenie. Nogi miała jak z waty i ledwo zorientowała się, gdy Alexander zaczął zwoływać swoją grupę, do której należał Tonks.
– Michael, czekaj! – dodała w ostatnim, automatycznym wręcz odruchu, ale chyba było już za późno. Kocham cię? Czy to chciała powiedzieć?
Starając się uspokoić szloch cofnęła się w stronę Kerstin, obejmując jej drobne ciało i wtulając twarz w jej ramię. Wcale nie chciała patrzeć, jak odchodzą.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Mimo słów Billy’ego, wciąż jakby nie była pewna, czy może, jednak zaczęła się do tego powoli dostosowywać. Adaptować do nowych warunków. Myślała jeszcze nad tym, ile eliksirów mogłaby dobrać, ale nim zdołała zastanowić się porządnie nad jakimkolwiek leczniczym, Cedric postanowił zająć ich wspólny czas. Musiała przyznać szczerze sama przed sobą – nastawiła się bojowo na to, co mógł jej przekazać. Zbyt wiele razy usłyszała już od niego pobłażliwie „już ja widzę jak na siebie uważasz” i nie miała zamiaru wysłuchiwać podobnych frazesów – nie była dzieckiem, a już na pewno nie chciała być tak traktowana przez mężczyznę, z którymś niegdyś coś ją łączyło. Coś – zdawało jej się, że przez chwilę nie mogła bez niego żyć. Że kiedy odchodził, ona odchodziła razem z nim. A dzisiaj to wszystko wyglądało jak satyra, odbicie widziane w pobitym lustrze. Zacisnęła zęby na „potrzebują” – kto niby? Amelka? Tylko ona jedynie, ale w Oazie dobrze sobie radziła, Billy świetnie wychowywał swoją córkę i oddał ją w ramiona opiekunek, które dziećmi zajmowały się nie od dziś.
– Wiesz, kto mnie potrzebuje? Ona – tam – mówiła szeptem, to była rozmowa między nimi; oskarżycielsko wycelowała palec wskazujący w niebyt, gdzieś poza granice Oazy, poza granice morza, znad którego bryzę można było czuć nawet tutaj, z dala od wody. – I nie tylko mnie, potrzebuje nas wszystkich, bo inaczej zginie w tym parszywym Tower. Więc daj mi święty spokój i pozwól mi robić to, na co się zdecydowałam. Wiesz doskonale, że potrafię się wahać, ale nie cofam się, jeśli coś zadecyduję. Wiesz o tym – patrzyła na niego, spojrzeniem galopowała po jego twarzy, rysach, które tak dobrze znały opuszki jej palców, po oczach, w których mdła łuna księżyca mieszała kolory, kiedy jeszcze leżeli obok siebie, a ona mogła obserwować to ciekawe zjawisko, tonąć w nim z przyjemnością. Te czasy już minęły, tak czuła. A dzisiaj – mieli jeden cel, wspólny, na którym musieli skupić wszystkie siły.
Chciała odwrócić się na pięcie i odejść, urwać tę bezsensowną wymianę zdań, wołał ich Alexander… ale kiedy usłyszała to jedno „proszę” z jego ust, zatrzymała się w pół kroku. Proszę. On zawsze wymagał albo pozwalał, by prośby przybierały odpowiedni kształt tylko dzięki mniej stanowczemu tonowi głosu. Teraz kilka zgłosek nagle okazało się zupełnie innych, zlepione razem zdały się brzmieć jak inkantacja zaklęcia, które zmusiło ją do odwrócenia się z powrotem w jego stronę i spojrzenia mu w oczy z niedowierzaniem zaklętym w tęczówkach. Głos jej brata zwrócił jej duszę ziemi i w końcu zareagowała – pokręciła głową, ale powoli, jakby z… wahaniem. W końcu jednak szyja poruszyła się szybciej, pewniej. Nie cofnę się.
– Uważaj na siebie – to brzmiał za każdym razem tak samo naiwnie, nieważne, w jakich okolicznościach używała tego zwrotu. Uważaj na siebie. Przecież to krzyknęła mu, gdy biegł pomóc zakonnikom z horrorem rozgrywającym się na wybrzeżu Oazy. – Po prostu na siebie uważaj.
Odbiegła od niego bez czulszego pożegnania – nie mogła, nie mogli. Swoje kroki skierowała jeszcze w stronę obco brzmiącego głosu, instynktownie, jakby idąc w ślady brata. – Czuwający strażnik i… – rozejrzała się po fiolkach, które proponował. Kilka z nich nawet znała. Pochwyciła dwie z nich. – To eliksir wiggenowy, prawda? – zdradziła go barwa, doskonale znała go z bojówek, traktowali go tam jak zaklęte w buteleczce złoto. – Mogę? – posłała rudzielcowi pełen dziękujący uśmiech i pobiegła w stronę zgromadzonych wokół Farleya czarodziejów.
| chyba ostatecznie:
Czuwający strażnik (1 porcja, stat. 30, moc +10) [od Asa]
Eliksir wiggenowy (1 porcja, stat. 30, moc +15) [od Asa]
Eliksir kociego wzroku (1 porcja, stat. 28, moc +15) [od Charlene]
– Wiesz, kto mnie potrzebuje? Ona – tam – mówiła szeptem, to była rozmowa między nimi; oskarżycielsko wycelowała palec wskazujący w niebyt, gdzieś poza granice Oazy, poza granice morza, znad którego bryzę można było czuć nawet tutaj, z dala od wody. – I nie tylko mnie, potrzebuje nas wszystkich, bo inaczej zginie w tym parszywym Tower. Więc daj mi święty spokój i pozwól mi robić to, na co się zdecydowałam. Wiesz doskonale, że potrafię się wahać, ale nie cofam się, jeśli coś zadecyduję. Wiesz o tym – patrzyła na niego, spojrzeniem galopowała po jego twarzy, rysach, które tak dobrze znały opuszki jej palców, po oczach, w których mdła łuna księżyca mieszała kolory, kiedy jeszcze leżeli obok siebie, a ona mogła obserwować to ciekawe zjawisko, tonąć w nim z przyjemnością. Te czasy już minęły, tak czuła. A dzisiaj – mieli jeden cel, wspólny, na którym musieli skupić wszystkie siły.
Chciała odwrócić się na pięcie i odejść, urwać tę bezsensowną wymianę zdań, wołał ich Alexander… ale kiedy usłyszała to jedno „proszę” z jego ust, zatrzymała się w pół kroku. Proszę. On zawsze wymagał albo pozwalał, by prośby przybierały odpowiedni kształt tylko dzięki mniej stanowczemu tonowi głosu. Teraz kilka zgłosek nagle okazało się zupełnie innych, zlepione razem zdały się brzmieć jak inkantacja zaklęcia, które zmusiło ją do odwrócenia się z powrotem w jego stronę i spojrzenia mu w oczy z niedowierzaniem zaklętym w tęczówkach. Głos jej brata zwrócił jej duszę ziemi i w końcu zareagowała – pokręciła głową, ale powoli, jakby z… wahaniem. W końcu jednak szyja poruszyła się szybciej, pewniej. Nie cofnę się.
– Uważaj na siebie – to brzmiał za każdym razem tak samo naiwnie, nieważne, w jakich okolicznościach używała tego zwrotu. Uważaj na siebie. Przecież to krzyknęła mu, gdy biegł pomóc zakonnikom z horrorem rozgrywającym się na wybrzeżu Oazy. – Po prostu na siebie uważaj.
Odbiegła od niego bez czulszego pożegnania – nie mogła, nie mogli. Swoje kroki skierowała jeszcze w stronę obco brzmiącego głosu, instynktownie, jakby idąc w ślady brata. – Czuwający strażnik i… – rozejrzała się po fiolkach, które proponował. Kilka z nich nawet znała. Pochwyciła dwie z nich. – To eliksir wiggenowy, prawda? – zdradziła go barwa, doskonale znała go z bojówek, traktowali go tam jak zaklęte w buteleczce złoto. – Mogę? – posłała rudzielcowi pełen dziękujący uśmiech i pobiegła w stronę zgromadzonych wokół Farleya czarodziejów.
| chyba ostatecznie:
Czuwający strażnik (1 porcja, stat. 30, moc +10) [od Asa]
Eliksir wiggenowy (1 porcja, stat. 30, moc +15) [od Asa]
Eliksir kociego wzroku (1 porcja, stat. 28, moc +15) [od Charlene]
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ostatnio zmieniony przez Lydia Moore dnia 04.11.20 10:59, w całości zmieniany 1 raz
Szybkim krokiem podążała śladem reszty uzdrowicieli. Nie wiele jej było wiadomo o dzisiejszym przedsięwzięciu, nadesłana wiadomość świadczyła jednak o tym, że sprawa musiała być nie cierpiąca zwłoki. Mogła oprzeć się jedynie na słowach gwardzisty.
Spotkali się w Zakazanym Lesie, dokładnie tak jak zostało między nimi powiedziane. Obscuro miało chronić tajemnice Oazy. Gubiąc się w mroku, starała się nie oddalać od swoich towarzyszów, dłoń zacisnęła się na płaszczu Archibalda Prewetta. Było jej odrobinie niezręcznie, ale nie to było teraz najważniesze. Droga była wyboista i chociaż szli bardzo powoli, kilka razy zdarzyło jej się potknąć. Przez chwilę miała wrażenie, że na chwilę oddalili się od kroków reszty. Chociaż mogło jej się tak tylko wydawać. W mroku mogła posiłkować się jedynie pozostałymi zmysłami, zaciskając palce w ciasnym uścisku, by nie pozostać tu samej. Dopiero gdy Alexander zakończył działanie zaklęcia, poczuła ulgę. Próbowała nadążać za ich tempem, nie chcąc zbyt bardzo się oddalać od grupy.
W końcu pierwsze sylwetki zgromadzonych zaczęły rysować się w oddali. Zaczęła rozpoznawać znane twarze i dostrzegać te nowe. Spojrzenie na chwilę opadło na Maeve, a później na Michaela Tonksa. Dwa miesiące temu spotkali się Killarney, by przyjąć na barki obietnicę złożoną Jaydenowi. Kto by pomyślał, że kolejny raz spotkają się właśnie tutaj. Krzywy uśmiech wygiął blade, zziębnięte wargi, witając wiedźmią strażniczkę. Gdzieś dalej majaczyła się sylwetka Charlene, pomachała jej krótko, wiedząc że po wszystkim znajdą czas na zamienienie kilku słów. Bardzo długo jej nie widziała.
Spojrzenie jednak skupiło się na twarzy Hannah. Wiedziała, że kuzynka z pewnością nie będzie jedną z tych, którzy tu zostaną. Zbliżyła się do niej, a dłoń przelotnie zacisnęła się lekko na jej przedramieniu - Wracaj cała i zdrowa - powiedziała, poszukując jej wzroku. Zdawała jednak sobie sprawę z tego, że stało przed nimi zadanie i nie miała zamiaru jej rozpraszać.
Wzrokiem odnalazła resztę uzdrowicieli i podążyła w ich kierunku, by tam czekać na ewentualne instrukcje gwardzistów. Dłoń mimowolnie przesunęła się po kieszeni płaszcza, by poczuć kształt magnoliowej różdżki.
Spotkali się w Zakazanym Lesie, dokładnie tak jak zostało między nimi powiedziane. Obscuro miało chronić tajemnice Oazy. Gubiąc się w mroku, starała się nie oddalać od swoich towarzyszów, dłoń zacisnęła się na płaszczu Archibalda Prewetta. Było jej odrobinie niezręcznie, ale nie to było teraz najważniesze. Droga była wyboista i chociaż szli bardzo powoli, kilka razy zdarzyło jej się potknąć. Przez chwilę miała wrażenie, że na chwilę oddalili się od kroków reszty. Chociaż mogło jej się tak tylko wydawać. W mroku mogła posiłkować się jedynie pozostałymi zmysłami, zaciskając palce w ciasnym uścisku, by nie pozostać tu samej. Dopiero gdy Alexander zakończył działanie zaklęcia, poczuła ulgę. Próbowała nadążać za ich tempem, nie chcąc zbyt bardzo się oddalać od grupy.
W końcu pierwsze sylwetki zgromadzonych zaczęły rysować się w oddali. Zaczęła rozpoznawać znane twarze i dostrzegać te nowe. Spojrzenie na chwilę opadło na Maeve, a później na Michaela Tonksa. Dwa miesiące temu spotkali się Killarney, by przyjąć na barki obietnicę złożoną Jaydenowi. Kto by pomyślał, że kolejny raz spotkają się właśnie tutaj. Krzywy uśmiech wygiął blade, zziębnięte wargi, witając wiedźmią strażniczkę. Gdzieś dalej majaczyła się sylwetka Charlene, pomachała jej krótko, wiedząc że po wszystkim znajdą czas na zamienienie kilku słów. Bardzo długo jej nie widziała.
Spojrzenie jednak skupiło się na twarzy Hannah. Wiedziała, że kuzynka z pewnością nie będzie jedną z tych, którzy tu zostaną. Zbliżyła się do niej, a dłoń przelotnie zacisnęła się lekko na jej przedramieniu - Wracaj cała i zdrowa - powiedziała, poszukując jej wzroku. Zdawała jednak sobie sprawę z tego, że stało przed nimi zadanie i nie miała zamiaru jej rozpraszać.
Wzrokiem odnalazła resztę uzdrowicieli i podążyła w ich kierunku, by tam czekać na ewentualne instrukcje gwardzistów. Dłoń mimowolnie przesunęła się po kieszeni płaszcza, by poczuć kształt magnoliowej różdżki.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Zdarzały się dni, kiedy Kerstin była gadatliwa w tłumie przyjaznych sobie ludzi - ten jednak nie był jednym z nich. Ilekroć zauważała znajomą twarz, ilekroć ktoś zbliżał się do Michaela, aby go pożegnać, a przy tym szepnąć do niej parę słów, spinała się w sobie i wbijała wzrok w buty, nie potrafiąc znaleźć w głowie niczego, co mogłaby odpowiedzieć. Chciała tylko, by to się nareszcie skończyło, by czarodzieje wrócili ze szturmu, może nie cali i zdrowi, ale przynajmniej żywi. Pragnęła znów zobaczyć Just, równocześnie słabnąc na myśl o tym, w jakim siostra może znaleźć się stanie. Już teraz Kerstin była sobie w stanie wyobrazić jak brat siłą odciąga ją daleko, dopóki uzdrowiciele nie rozprawią się z ranami Justine - i wiedziała, że za nic nie będą w stanie powstrzymać jej przed dopadnięciem do Just pierwszej, musieliby ją najpierw pobić do nieprzytomności, żeby to osiągnąć.
Jedynie parę razy odważyła się unieść wzrok. Wtedy choćby, gdy Gwen uwiesiła się na ramionach Mike'a, ubierając w odważniejsze zdania te same słowa, które chodziły po głowie Kerstin. Jej ruda przyjaciółka była przeurocza i gdyby to zależało wyłącznie od niej, to by pewnie pchnęła brata, by pożegnał ją jakoś ładniej, ale jakiś czas temu przyrzekła sobie, że przestanie wtrącać się w decyzje Michaela w sprawach kobiet. Niech sobie radzi sam, choćby i miał robić rzeczy głupie.
- Zostań - szepnęła do niej tylko, na moment łapiąc dziewczynę za rękę, a drugą gładząc między uszami podirytowanego hałasem Toma.
Potem odwróciła się, akurat na czas, żeby dać się złapać w mocny uścisk Hani. Odpowiedziała na niego równie zapalczywie, uważając tylko, by nie zmiażdżyć kotka. Pociągając nosem, z trudem powstrzymywała łzy, ale skinęła głową w odpowiedzi i pozwoliła zetrzeć sobie resztki wilgoci z policzka.
- Ty też na siebie uważaj. - I wróć do domu, dodałaby, gdyby to był inny czas, teraz jednak mogła tylko patrzeć za dziewczyną z takim samym poczuciem nieuchronności, jakie dręczyło ją lata temu, gdy pierwszego dnia września widziała rodzeństwo rozbiegane i gotowe na pociąg.
Z tą różnicą, że oni byli w szkole bezpieczni.
Kiedy zbliżyli się do nich kolejni - przyjaciel Michaela, pan Cedric, któremu zdołała jedynie wstydliwie skinąć głową bez wyduszenia choć słowa, i Charlie, której ofertę skwitowała niepewnym wzruszeniem ramion i bladym uśmiechem - domyśliła się, że czasu zostało niewiele. Zakonnicy zaczęli się rozchodzić, zbijać w większe grupy, dyskutować o rzeczach poważniejszych niż jej lęki i wątpliwości. Nawet nie zauważyła, kiedy zaczęła drżeć, rozdarta między chęcią zrobienia awantury, a pragnieniem, by nareszcie zniknęli, by to wszystko stało się już na tyle ostateczne, że nie byłoby niczego do dodania.
Gwen nie miała tyle spokoju, a chociaż Kerry rozumiała dziewczynę każdą spanikowaną komórką ciała, musiała złapać ją mocno za łokieć i delikatniejszym ruchem przygarnąć do siebie.
- Nie - szepnęła. - Oni muszą pójść. On też. Wrócą. Zobaczysz, że wrócą. - Drugą ręką sięgnęła do włosów, rozpuściła je i pozwoliła nalecieć na oczy, zawirować w powietrzu, zostać schwytanym czarnymi łapkami Toma, gdy ten nareszcie wyswobodził je z pułapki.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Jedynie parę razy odważyła się unieść wzrok. Wtedy choćby, gdy Gwen uwiesiła się na ramionach Mike'a, ubierając w odważniejsze zdania te same słowa, które chodziły po głowie Kerstin. Jej ruda przyjaciółka była przeurocza i gdyby to zależało wyłącznie od niej, to by pewnie pchnęła brata, by pożegnał ją jakoś ładniej, ale jakiś czas temu przyrzekła sobie, że przestanie wtrącać się w decyzje Michaela w sprawach kobiet. Niech sobie radzi sam, choćby i miał robić rzeczy głupie.
- Zostań - szepnęła do niej tylko, na moment łapiąc dziewczynę za rękę, a drugą gładząc między uszami podirytowanego hałasem Toma.
Potem odwróciła się, akurat na czas, żeby dać się złapać w mocny uścisk Hani. Odpowiedziała na niego równie zapalczywie, uważając tylko, by nie zmiażdżyć kotka. Pociągając nosem, z trudem powstrzymywała łzy, ale skinęła głową w odpowiedzi i pozwoliła zetrzeć sobie resztki wilgoci z policzka.
- Ty też na siebie uważaj. - I wróć do domu, dodałaby, gdyby to był inny czas, teraz jednak mogła tylko patrzeć za dziewczyną z takim samym poczuciem nieuchronności, jakie dręczyło ją lata temu, gdy pierwszego dnia września widziała rodzeństwo rozbiegane i gotowe na pociąg.
Z tą różnicą, że oni byli w szkole bezpieczni.
Kiedy zbliżyli się do nich kolejni - przyjaciel Michaela, pan Cedric, któremu zdołała jedynie wstydliwie skinąć głową bez wyduszenia choć słowa, i Charlie, której ofertę skwitowała niepewnym wzruszeniem ramion i bladym uśmiechem - domyśliła się, że czasu zostało niewiele. Zakonnicy zaczęli się rozchodzić, zbijać w większe grupy, dyskutować o rzeczach poważniejszych niż jej lęki i wątpliwości. Nawet nie zauważyła, kiedy zaczęła drżeć, rozdarta między chęcią zrobienia awantury, a pragnieniem, by nareszcie zniknęli, by to wszystko stało się już na tyle ostateczne, że nie byłoby niczego do dodania.
Gwen nie miała tyle spokoju, a chociaż Kerry rozumiała dziewczynę każdą spanikowaną komórką ciała, musiała złapać ją mocno za łokieć i delikatniejszym ruchem przygarnąć do siebie.
- Nie - szepnęła. - Oni muszą pójść. On też. Wrócą. Zobaczysz, że wrócą. - Drugą ręką sięgnęła do włosów, rozpuściła je i pozwoliła nalecieć na oczy, zawirować w powietrzu, zostać schwytanym czarnymi łapkami Toma, gdy ten nareszcie wyswobodził je z pułapki.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Kerstin Tonks dnia 03.11.20 21:00, w całości zmieniany 1 raz
Nie powinienem był nigdy wracać do Tower.
Czasami widziałem ją w snach. Dziewczynę o ślicznej twarzy i pustych oczach, zimną i skatowaną, spoczywającą w moich ramionach. Wtedy nie dotarliśmy na czas - jedyne, co mogliśmy oddać Luno i Cressidzie to godny pochówek. W wznieść pomnik, taki jak ten, pod którym mieliśmy się spotkać.
Chciałem ruszać od razu, kiedy informacja o uwięzieniu Justine obiegła Zakon. Nie mogłem. Chwilowo odsunięty od obowiązków Gwardzisty nie miałem czynnego wpływu na sytuację. Może i słusznie - kilka tygodni nie wystarczyło, żebym przyswoił wszystkie zaległości, pozostawało mi więc czekać na wezwanie Kierana lub Alexanda. Wiele się zmieniło podczas mojej nieobecności. Wielu odeszło, wielu zaginęło, ale wciąż przybywali kolejni; nie tylko po schronienie, ale i gotowi stanąć do walki. Widziałem ich z oddali, powoli zmierzając w kierunku zbiórki. Jednych rozpoznałem od razu, innych widziałem na oczy pierwszy raz w życiu, ale byli też tacy, których dobrze było w końcu ujrzeć w gotowości do walki przeciwko Rycerzom Walpurgii, jak Cedrick czy Mike.
Chłód wrześniowego poranka szczypał mnie w policzki, które pokryły się szkarłatem, co zapewne odjęłoby mi kilka lat, gdyby nie spojrzenie. Poważne, zimne - zupełnie inne niż to, z którym wypłynąłem za ocean. Łatałem swoje serce już tyle razy, że te blizny w końcu musiały jakoś odciąć się na mojej prezencji. Nie miałem też szczególnie wielu powodów do dumy. Ponad półroczna absencja krążyła mi w żyłach jak trucizna, rozlewała się po każdym calu mojego ciała, podpowiadając cicho spierprzyłeś to. Zmitrężyłem czas, który być może lepiej wykorzystałbym tu, w Anglii, wychodząc na ulice z różdżką w ręku. Zmitrężyłem czas, który mogłem poświęcić Oscarowi, przyjaciołom. Czułem się jak intruz. Jak przyłapany na gorącym uczynku lis, z wycelowaną weń bronią. Ten chłód, ten dystans - to wszystko miało mnie ochronić. Dlatego zamiast ciepłego uśmiechu i ckliwych pożegnań każdego z Zakonników powitałem krótkim uściśnięciem dłoni, przedstawiając się tym, których nie znałem. Vincent, Lydia, William, Kerstin, Gwendolyn, Roselyn, Maeve. Tę ostatnią pamiętałem ze spotkania na wzgórzu zwołanego przez Bones. Idę natomiast zdążyłem już poznać w Kurniku.
- Dobrze widzieć, że twój talent się nie marnuje - zatrzymałem się obok Asbjorna, którego widok podniósł mnie na duchu; był w końcu duszą wydartą z ciemności, tym, który zabłądził - tym, któremu dałem drugą szansę. I nie zawiódł mnie, stając się żywym dowodem tego, że być może moja walka była czymś więcej niż wątłym zamkiem z piasku. Wziąłem od niego kilka eliksirów, po chwili odsuwając się na bok, z dala od wszystkich.
ekwipunek później, biorę od Asa:
- Antidotum na niepowszechne trucizny (1 porcja, stat. 31 nie biorę jednak, jak ktoś chce niech bierze!
- Mikstura buchorożca (1 porcja, stat. 31)
- Kameleon (1 porcja)
Czasami widziałem ją w snach. Dziewczynę o ślicznej twarzy i pustych oczach, zimną i skatowaną, spoczywającą w moich ramionach. Wtedy nie dotarliśmy na czas - jedyne, co mogliśmy oddać Luno i Cressidzie to godny pochówek. W wznieść pomnik, taki jak ten, pod którym mieliśmy się spotkać.
Chciałem ruszać od razu, kiedy informacja o uwięzieniu Justine obiegła Zakon. Nie mogłem. Chwilowo odsunięty od obowiązków Gwardzisty nie miałem czynnego wpływu na sytuację. Może i słusznie - kilka tygodni nie wystarczyło, żebym przyswoił wszystkie zaległości, pozostawało mi więc czekać na wezwanie Kierana lub Alexanda. Wiele się zmieniło podczas mojej nieobecności. Wielu odeszło, wielu zaginęło, ale wciąż przybywali kolejni; nie tylko po schronienie, ale i gotowi stanąć do walki. Widziałem ich z oddali, powoli zmierzając w kierunku zbiórki. Jednych rozpoznałem od razu, innych widziałem na oczy pierwszy raz w życiu, ale byli też tacy, których dobrze było w końcu ujrzeć w gotowości do walki przeciwko Rycerzom Walpurgii, jak Cedrick czy Mike.
Chłód wrześniowego poranka szczypał mnie w policzki, które pokryły się szkarłatem, co zapewne odjęłoby mi kilka lat, gdyby nie spojrzenie. Poważne, zimne - zupełnie inne niż to, z którym wypłynąłem za ocean. Łatałem swoje serce już tyle razy, że te blizny w końcu musiały jakoś odciąć się na mojej prezencji. Nie miałem też szczególnie wielu powodów do dumy. Ponad półroczna absencja krążyła mi w żyłach jak trucizna, rozlewała się po każdym calu mojego ciała, podpowiadając cicho spierprzyłeś to. Zmitrężyłem czas, który być może lepiej wykorzystałbym tu, w Anglii, wychodząc na ulice z różdżką w ręku. Zmitrężyłem czas, który mogłem poświęcić Oscarowi, przyjaciołom. Czułem się jak intruz. Jak przyłapany na gorącym uczynku lis, z wycelowaną weń bronią. Ten chłód, ten dystans - to wszystko miało mnie ochronić. Dlatego zamiast ciepłego uśmiechu i ckliwych pożegnań każdego z Zakonników powitałem krótkim uściśnięciem dłoni, przedstawiając się tym, których nie znałem. Vincent, Lydia, William, Kerstin, Gwendolyn, Roselyn, Maeve. Tę ostatnią pamiętałem ze spotkania na wzgórzu zwołanego przez Bones. Idę natomiast zdążyłem już poznać w Kurniku.
- Dobrze widzieć, że twój talent się nie marnuje - zatrzymałem się obok Asbjorna, którego widok podniósł mnie na duchu; był w końcu duszą wydartą z ciemności, tym, który zabłądził - tym, któremu dałem drugą szansę. I nie zawiódł mnie, stając się żywym dowodem tego, że być może moja walka była czymś więcej niż wątłym zamkiem z piasku. Wziąłem od niego kilka eliksirów, po chwili odsuwając się na bok, z dala od wszystkich.
ekwipunek później, biorę od Asa:
- Mikstura buchorożca (1 porcja, stat. 31)
- Kameleon (1 porcja)
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Ostatnio zmieniony przez Frederick Fox dnia 03.11.20 21:33, w całości zmieniany 1 raz
W wyznaczonym miejscu zbiórki zjawił się jako jeden z ostatnich, już od pierwszej chwili sunąc po wszystkich beznamiętnym spojrzeniem. Przystanął z boku, nie chcąc rujnować pożegnań innych, choć te w dużej mierze wydawały mu się niepotrzebne. Najwidoczniej inni potrzebowali dać w taki sposób upust swoim emocjom. O wiele bardziej doceniał ostatnie przygotowania, kiedy wszyscy rozważnie dobierali dla siebie różne mikstury do ekwipunku według własnych potrzeb. Sam milcząco zbliżył się do Charlene i pozwolił sobie zabrać jedną z fiolek umieszczony wraz z innymi eliksirami leczniczymi, rozpoznając specyfik po szmaragdowej barwie. – Wezmę jedno – wyrzucił z siebie niemrawo, dziękując szczerze poprzez krótkie skinienie głowy. Potem przeszedł w stronę Asbjorna, poniekąd ciekaw co przyjdzie mu znaleźć w jego zbiorach. Miał jakieś przeczucie, które okazało się trafne. Za takie eliksiry zwykle ludzi się wsadzało – pomyślał uszczypliwie, jednak nie podzielił się swoją konkluzją ze światem, kiedy tym razem niszczycielska mikstura mogła się im wyjątkowo przydać. Zerknął na Wright z nadzieją, że ta doskonale wie co bierze i co zamierza z tym zrobić, gdy dane im będzie ruszyć do walki. Oczywistym było, że prędzej czy później do starcia dojdzie, Rineheart wciąż rozważał możliwości grupy, którą miał dowodzić. Do ostatniej chwili starał się dopracować plan, choć wiedział, że rzeczywistość zweryfikuje wszystkie założenia. Na wszelki wypadek sięgnął po fiolki wypełnione miksturą buchorożca.
Czekał na Longbottoma i jego ostatnie wytyczne, w międzyczasie próbując zorientować się w tym, jakie nastroje dopisują osobom, co miały znaleźć się pod jego dowództwem. Hannah planowała przeciwników zagazować, Skamander pozostawał skupiony, Clearwater i Hensley też jeszcze uzupełniały swoje zapasy. Jego wzrok nie odnajdywał jednak Foxa, co strapiło go bardziej niż obecność w tym miejscu Vincenta. Ledwie zerknął na swojego syna, lecz nie ruszył w jego stronę, nie skierował ani jednego słowa. Opowiedział się po słusznej stronie, dobrze dla niego. Strapienie szybko zniknęło, kiedy tylko Frederick znalazł się pośród zgromadzonych.
– Jeszcze nie dostałem żadnego lusterka – odpowiedział Alexowi jako pierwszy, powątpiewając w to, czy okoliczności będą na tyle sprzyjające, aby mogli utrzymywać ze sobą stałą łączność. Lepiej jednak przygotować taki środek komunikacji niż nie przygotować wcale. – Do osób, które znajdą się pod moją komendą – zaczął spokojnie, nie potrzebując wymieniać ich imion, skoro Alex przywołał do siebie swoją grupę wcześniej. – Do nas należy odciągnięcie strażników, najlepiej byłoby wykurzyć ich na zewnątrz. Całkowita wizja naszych działań wyklaruje się w ciągu kilku najbliższych chwil, ale i tak wszystko zależy od tego na co natrafimy po drodze. Wierzę, że jesteście świadomi ryzyka. Działamy z głową na karku, bez zbędnego heroizmu – rzucił kilkoma ogólnikami, bez kwiecistych metafor, licząc na dyscyplinę w zespole. Jednocześnie nie mógł ukrócić u nikogo skłonności do podejmowania samodzielnych decyzji, po prostu ich kolejne inwencje musiały pozostawać spójne. Sukces osiągną wówczas, kiedy każde będzie wypełniać swoją część planu.
| biorę eliksir znieczulający od Charlene (1 porcja, stat. 46), miksturę buchorożca od Asa (2 porcje, moc +10)
Czekał na Longbottoma i jego ostatnie wytyczne, w międzyczasie próbując zorientować się w tym, jakie nastroje dopisują osobom, co miały znaleźć się pod jego dowództwem. Hannah planowała przeciwników zagazować, Skamander pozostawał skupiony, Clearwater i Hensley też jeszcze uzupełniały swoje zapasy. Jego wzrok nie odnajdywał jednak Foxa, co strapiło go bardziej niż obecność w tym miejscu Vincenta. Ledwie zerknął na swojego syna, lecz nie ruszył w jego stronę, nie skierował ani jednego słowa. Opowiedział się po słusznej stronie, dobrze dla niego. Strapienie szybko zniknęło, kiedy tylko Frederick znalazł się pośród zgromadzonych.
– Jeszcze nie dostałem żadnego lusterka – odpowiedział Alexowi jako pierwszy, powątpiewając w to, czy okoliczności będą na tyle sprzyjające, aby mogli utrzymywać ze sobą stałą łączność. Lepiej jednak przygotować taki środek komunikacji niż nie przygotować wcale. – Do osób, które znajdą się pod moją komendą – zaczął spokojnie, nie potrzebując wymieniać ich imion, skoro Alex przywołał do siebie swoją grupę wcześniej. – Do nas należy odciągnięcie strażników, najlepiej byłoby wykurzyć ich na zewnątrz. Całkowita wizja naszych działań wyklaruje się w ciągu kilku najbliższych chwil, ale i tak wszystko zależy od tego na co natrafimy po drodze. Wierzę, że jesteście świadomi ryzyka. Działamy z głową na karku, bez zbędnego heroizmu – rzucił kilkoma ogólnikami, bez kwiecistych metafor, licząc na dyscyplinę w zespole. Jednocześnie nie mógł ukrócić u nikogo skłonności do podejmowania samodzielnych decyzji, po prostu ich kolejne inwencje musiały pozostawać spójne. Sukces osiągną wówczas, kiedy każde będzie wypełniać swoją część planu.
| biorę eliksir znieczulający od Charlene (1 porcja, stat. 46), miksturę buchorożca od Asa (2 porcje, moc +10)
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Uśmiechnęła się, lekko, na tyle na ile potrafiła, do Michaela, żegnanego przez rudą czarownicę, zasłaniającego drobną, zmartwioną siostrę. Kiwnęła mu głową na znak, że będzie dobrze. Poradzi sobie, da radę. Choć to była pierwsza tak poważna misja, tak ważne i niebezpieczne zadanie jakiego się podjęła, uczestnictwa w grupach zadaniowych była dziś pewna bardziej niż czegokolwiek innego. Skinęła głową Maeve w geście powitania. Cieszyła się, że do nich dołączyła, mogła ich wesprzeć. Pokiwała też Charlie i Roselyn, przytakując niemo. Wrócą, oni wszyscy. Muszą. Cokolwiek na nich czeka tam w środku, cokolwiek się wydarzy. Naiwnie łapała się myśli, że wrócą cali i zdrowi. Niepoprawnie szukała pozytywnych myśli i nadziei. A przecież mieli wejść prosto w paszczę lwa.
Westchnęła głośno, obserwując wszystkie pożegnania, zerkając na Lydię i Cedrca przez chwilę, wiedząc już doskonale, że nie byli obcymi sobie ludźmi. Dobrze, że szła tam z nimi. Z bratem i człowiekiem, którego kochała. Obaj mogli mieć na nią oko. Kiedy Billy stanął przy niej poczuła, jak coś ściska jej żołądek. Zerknęła na niego, niepewna co właściwe chce mu powiedzieć, nim się rozdzielą. Objęła go mocno jedną ręką, drugą wciąż trzymając miotłę. Palce zacisnęła na jego ubraniu, gniotąc je w pięści — gdyby tylko mogła, nie puszczałaby jej wcale. Ten zapach i to ciepło będzie towarzyszyć jej w późniejszych godzinach. Będzie przypominać jej o tym, że powinna być rozważna. Bo musiała, bo chciała wrócić żywa.
— Coś ty, spetryfikuję kilku śmierdzieli i wracam — mruknęła, starając się brzmieć pewnie. Chciała by tak to wyglądało; by można było wejść, spacyfikować strażników, narobić właściwego szumu i po prostu wrócić. Ale oni byli wyszkoleni, obyci ze stawiającymi opór, mieli doświadczenie w walce. W przeciwieństwie do niej. Ona za to szła w towarzystwie najlepszych, najdzielniejszych. Zrobi co tylko uznają za słuszne, każda różdżka mogąca odmienić bieg zdarzeń była na wagę złota, a ona radziła sobie coraz lepiej. Przyda się, była tego pewna. Kto mógł zrobić większy szum wokół siebie niż ona? — Ale ty gotujesz — dodała, uśmiechając się lekko, gdy odsunęła się, by na niego jeszcze popatrzeć. Dłonią pogładziła czule jego policzek i nabrawszy powietrza w płuca minęła go, by podejść do Kierana. Ze swojej torby wyciągnęła bardzo delikatnie lusterko podarowane jej przez Williama.
— Panie Rineheart — podała mu je, jednocześnie robiąc porządek w ciasnej torbie z dwoma fiolkami wziętymi od alchemika. Spojrzała na swojego dzisiejszego szefa i wzięła głęboki oddech. Odciągną ich wszystkich od drugiej grupy. Zrobią wszystko, by zwiększyć ich szanse, by skupić na sobie ich uwagę. Wszystko.
Obróciła głowę w kierunku Freda, zawieszając na nim wzrok. Dobrze, że tu był. Cały i zdrowy.
Westchnęła głośno, obserwując wszystkie pożegnania, zerkając na Lydię i Cedrca przez chwilę, wiedząc już doskonale, że nie byli obcymi sobie ludźmi. Dobrze, że szła tam z nimi. Z bratem i człowiekiem, którego kochała. Obaj mogli mieć na nią oko. Kiedy Billy stanął przy niej poczuła, jak coś ściska jej żołądek. Zerknęła na niego, niepewna co właściwe chce mu powiedzieć, nim się rozdzielą. Objęła go mocno jedną ręką, drugą wciąż trzymając miotłę. Palce zacisnęła na jego ubraniu, gniotąc je w pięści — gdyby tylko mogła, nie puszczałaby jej wcale. Ten zapach i to ciepło będzie towarzyszyć jej w późniejszych godzinach. Będzie przypominać jej o tym, że powinna być rozważna. Bo musiała, bo chciała wrócić żywa.
— Coś ty, spetryfikuję kilku śmierdzieli i wracam — mruknęła, starając się brzmieć pewnie. Chciała by tak to wyglądało; by można było wejść, spacyfikować strażników, narobić właściwego szumu i po prostu wrócić. Ale oni byli wyszkoleni, obyci ze stawiającymi opór, mieli doświadczenie w walce. W przeciwieństwie do niej. Ona za to szła w towarzystwie najlepszych, najdzielniejszych. Zrobi co tylko uznają za słuszne, każda różdżka mogąca odmienić bieg zdarzeń była na wagę złota, a ona radziła sobie coraz lepiej. Przyda się, była tego pewna. Kto mógł zrobić większy szum wokół siebie niż ona? — Ale ty gotujesz — dodała, uśmiechając się lekko, gdy odsunęła się, by na niego jeszcze popatrzeć. Dłonią pogładziła czule jego policzek i nabrawszy powietrza w płuca minęła go, by podejść do Kierana. Ze swojej torby wyciągnęła bardzo delikatnie lusterko podarowane jej przez Williama.
— Panie Rineheart — podała mu je, jednocześnie robiąc porządek w ciasnej torbie z dwoma fiolkami wziętymi od alchemika. Spojrzała na swojego dzisiejszego szefa i wzięła głęboki oddech. Odciągną ich wszystkich od drugiej grupy. Zrobią wszystko, by zwiększyć ich szanse, by skupić na sobie ich uwagę. Wszystko.
Obróciła głowę w kierunku Freda, zawieszając na nim wzrok. Dobrze, że tu był. Cały i zdrowy.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Widziałem na jej twarzy bojowy wyraz, bunt i upór były na niej wymalowane tak otwarcie i jawnie, jakby miała z miejsca zaprzeczyć wszystkiemu co powiem, a każdy mój trud był z góry skazany na porażkę. Mimo to z jakiegoś powodu i tak uparcie próbowałem przemówić jej do rozsądku, sięgając po mało chwalebne argumenty, gdy odwoływałem się do poczucia obowiązku wobec bliskich w Oazie w nadziei, że wrażliwość nakaże Lydii tu zostać. Desperacko jak tonący chwytałem się brzytwy, nie będąc z tego dumnym, ale skoro kończył się czas, a nie ugrałem nawet nic, to postanowiłem spróbować nawet tego.
Nie patrzyłem, gdy wskazała gdzieś w przestrzeń oskarżycielsko palcem, zamiast tego uparcie spoglądając w niebieskie oczy.
- Pomyśl jak będzie się czuła, gdy ty zginiesz w parszywym Tower - spróbowałem jeszcze, choć tak - doskonale wiedziałem, że jeśli na coś się zdecyduje, to się nie wycofa. Była uparta jak osioł i załamywałem nad tym ręce, ale ja byłem chyba jeszcze bardziej uparty. Trwałoby to może nawet i dłużej, nie zwykłem odpuszczać, zwłaszcza, gdy miałem pewność, że mam słuszność, gdyby nie głos Alexandra, wzywający nas do siebie.
Nie zwykłem prosić, to prawda, nie w takich sytuacjach. Słowo proszę z trudem przechodziło mi przez gardło w chwilach innych, gdy wymagała tego uprzejmość - prośba o sól przy obiedzie, czy poproszenie kobiety do tańca. Naprawdę jednak chciałem, żeby została, nie była jeszcze na to wszystko gotowa, podejmowała ryzyko o wiele większe niż inni - i nie chciałem myśleć co będzie, kiedy właśnie ona tam zginie.
I mimo, że dostrzegłem w jej oczach wahania, kiedy odwróciła się jeszcze ku mnie, to i tak wiedziałem, że ta walka z góry była skazana na porażkę i cud się nie stanie, niezależnie od tego, co by się stało. Zacisnąłem usta tak mocno, że wargi zbielały całkiem, nie ukrywając złości i zawodu, skinąwszy jedynie głową na radę, bym na siebie uważał - jeśli to jej doda otuchy.
W chwili, gdy ona podeszła jeszcze do rudowłosego truciciela, ja podszedłem do Michaela, przy którym leżała moja niezmniejszona wciąż miotła.
- I tak dzięki - mruknąłem, biorąc ją w ręce, po czym zbliżyłem się do Farleya. - Mam wszystko - potwierdziłem. Wiele ze sobą nie wziąłem. Cztery fiolki eliksirów ukryte w kieszeniach szaty i różdżkę. Nic wartościowego więcej nie znalazłem.
Nie patrzyłem, gdy wskazała gdzieś w przestrzeń oskarżycielsko palcem, zamiast tego uparcie spoglądając w niebieskie oczy.
- Pomyśl jak będzie się czuła, gdy ty zginiesz w parszywym Tower - spróbowałem jeszcze, choć tak - doskonale wiedziałem, że jeśli na coś się zdecyduje, to się nie wycofa. Była uparta jak osioł i załamywałem nad tym ręce, ale ja byłem chyba jeszcze bardziej uparty. Trwałoby to może nawet i dłużej, nie zwykłem odpuszczać, zwłaszcza, gdy miałem pewność, że mam słuszność, gdyby nie głos Alexandra, wzywający nas do siebie.
Nie zwykłem prosić, to prawda, nie w takich sytuacjach. Słowo proszę z trudem przechodziło mi przez gardło w chwilach innych, gdy wymagała tego uprzejmość - prośba o sól przy obiedzie, czy poproszenie kobiety do tańca. Naprawdę jednak chciałem, żeby została, nie była jeszcze na to wszystko gotowa, podejmowała ryzyko o wiele większe niż inni - i nie chciałem myśleć co będzie, kiedy właśnie ona tam zginie.
I mimo, że dostrzegłem w jej oczach wahania, kiedy odwróciła się jeszcze ku mnie, to i tak wiedziałem, że ta walka z góry była skazana na porażkę i cud się nie stanie, niezależnie od tego, co by się stało. Zacisnąłem usta tak mocno, że wargi zbielały całkiem, nie ukrywając złości i zawodu, skinąwszy jedynie głową na radę, bym na siebie uważał - jeśli to jej doda otuchy.
W chwili, gdy ona podeszła jeszcze do rudowłosego truciciela, ja podszedłem do Michaela, przy którym leżała moja niezmniejszona wciąż miotła.
- I tak dzięki - mruknąłem, biorąc ją w ręce, po czym zbliżyłem się do Farleya. - Mam wszystko - potwierdziłem. Wiele ze sobą nie wziąłem. Cztery fiolki eliksirów ukryte w kieszeniach szaty i różdżkę. Nic wartościowego więcej nie znalazłem.
becomes law
resistance
becomes duty
Pomnik Pamięci
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda