Smoczy zagajnik
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Smoczy zagajnik
Smoczy zagajnik powstał stosunkowo niedawno, bo tuż po tym, jak część rezerwatu została zniszczona przez szalejące nad Wielką Brytanią anomalie, zmuszając władze Peak District do przeniesienia zamieszkujących główne terrarium smocząt. Najmłodsze smoki umieszczono w zagajniku, specjalnie wydzielony teren wyjątkowo ogradzając nie przeszklonymi ścianami, a ochronnymi zaklęciami, uniemożliwiającymi smoczętom oddalenie się poza wyznaczone granice. Obszar jest w dużej mierze zalesiony, ze sporej wielkości polaną pośrodku, na której młode smoki uczą się latać; na jej skraju znajduje się grota służąca za legowisko, a przepływający obok niej strumień w jednym miejscu rozlewa się szeroko, tworząc staw.
Na terenie zagajnika wzniesiono również altanę otoczoną zapewniającą niewidzialność barierą, która dla smokologów stanowi punkt obserwacyjny, pozwalający im na śledzenie zachowania smocząt bez ujawniania swojej obecności. Chociaż wstęp dla osób postronnych jest surowo wzbroniony, czasami zdarza się, że opiekunowie zgadzają się zabrać do zagajnika specjalnych, cieszących się zaufaniem gości.
Na terenie zagajnika wzniesiono również altanę otoczoną zapewniającą niewidzialność barierą, która dla smokologów stanowi punkt obserwacyjny, pozwalający im na śledzenie zachowania smocząt bez ujawniania swojej obecności. Chociaż wstęp dla osób postronnych jest surowo wzbroniony, czasami zdarza się, że opiekunowie zgadzają się zabrać do zagajnika specjalnych, cieszących się zaufaniem gości.
/20.02?
Pracowała tu już miesiąc z kawałkiem. Ten czas tak szybko leciał! Na początku musiała przyswoić zasady działania tego miejsca, więc w pierwszych dniach głównie siedziała w bibliotece i czytała, albo była oprowadzana przez kogoś ze starszych smokologów. Bo jeśli bywała tu wcześniej to tylko jako gość, nigdy pracownik. Dopiero jako pracownik przekonała się, że to, co widzą goście, to tylko ułamek prawdziwego piękna i majestatu rezerwatu.
Chociaż widziała już kilka zagranicznych rezerwatów i kilka miesięcy popracowała w tym norweskim, wciąż wielu rzeczy się uczyła. To, że miała już pewne doświadczenia i była córką uznanego smokologa było pomocne i bez tego pewnie by jej nie przyjęto. Ale wciąż była młoda, starsi pracownicy widzieli w niej ledwo opierzone pisklę i często patrzyli jej na ręce. Musiało minąć trochę, zanim dopuszczono ją nawet do tych najmłodszych i najmniej groźnych smoków. Musiała wciąż udowadniać swoją wartość i to, że wie co robi, ale wiedziała, że było warto. Smoki fascynowały ją odkąd pamiętała, czym wciąż wprawiała ludzi w konsternację. Wielu się dziwiło, że czemu nie jednorożce lub inne miłe, ładne stworzonka tylko ogromne, groźne, ziejące ogniem bestie. Chłopcom łatwiej wybaczano takie pasje, u dziewczyny uchodziło to za dziwactwo, nawet teraz, gdy była już dorosła.
Niedawno udzielono jej zgody na to, by mogła odwiedzać pisklęta, dokarmiać je i obserwować. Nie sama, a w towarzystwie, ale i tak była szczęśliwa, że zaufano jej i jej wiedzy na tyle, by mogła wreszcie bliżej poznać najmłodszych podopiecznych rezerwatu. Z bliska, a nie tylko z daleka. Powoli, małymi kroczkami mogła coraz więcej i cieszyło ją to. Dbała też o dobre relacje z innymi pracownikami, wiedząc że jest to niezbędne, żeby jej zaufali i na więcej jej pozwalali. Poza tym lubiła mieć do czynienia z innymi pasjonatami.
Większość ludzi powiedziałaby o tych smoczętach dużo rzeczy, ale na pewno nie to, że były piękne. Jednak serce Remi skradły od pierwszej chwili, kiedy je zobaczyła. I gdy powiedziano jej dziś, że może wziąć udział w karmieniu, miała ochotę podskoczyć.
Skrzynia z jedzeniem okazała się jednak ciężka, choć Remi pewnie podniosłaby ją, gdyby nie to, że miała jeszcze tackę z eliksirami, a potrzebowałaby obu rąk. Musiała znaleźć kogoś do pomocy, tym bardziej, że był to pewien wymóg, by nie została z psotnymi smoczętami sama.
- Przepraszam...? – zagaiła do napotkanego po drodze mężczyzny, niejakiego Matthew Botta, którego już kojarzyła, choć nie znała go jeszcze zbyt dobrze. Dopiero poznawała personel Peak District. Trącnęła stopą leżącą na ziemi skrzynkę. – Mógłbyś pomóc zabrać mi to do zagajnika z małymi smokami? – zwerbalizowała swoją prośbę. Matthew wyglądał na mięśniaka, przeniesienie takiej skrzynki musiało być dla niego bułką z masłem. Pewnie jeszcze dałby radę wziąć pod pachę i ją na dokładkę.
Pracowała tu już miesiąc z kawałkiem. Ten czas tak szybko leciał! Na początku musiała przyswoić zasady działania tego miejsca, więc w pierwszych dniach głównie siedziała w bibliotece i czytała, albo była oprowadzana przez kogoś ze starszych smokologów. Bo jeśli bywała tu wcześniej to tylko jako gość, nigdy pracownik. Dopiero jako pracownik przekonała się, że to, co widzą goście, to tylko ułamek prawdziwego piękna i majestatu rezerwatu.
Chociaż widziała już kilka zagranicznych rezerwatów i kilka miesięcy popracowała w tym norweskim, wciąż wielu rzeczy się uczyła. To, że miała już pewne doświadczenia i była córką uznanego smokologa było pomocne i bez tego pewnie by jej nie przyjęto. Ale wciąż była młoda, starsi pracownicy widzieli w niej ledwo opierzone pisklę i często patrzyli jej na ręce. Musiało minąć trochę, zanim dopuszczono ją nawet do tych najmłodszych i najmniej groźnych smoków. Musiała wciąż udowadniać swoją wartość i to, że wie co robi, ale wiedziała, że było warto. Smoki fascynowały ją odkąd pamiętała, czym wciąż wprawiała ludzi w konsternację. Wielu się dziwiło, że czemu nie jednorożce lub inne miłe, ładne stworzonka tylko ogromne, groźne, ziejące ogniem bestie. Chłopcom łatwiej wybaczano takie pasje, u dziewczyny uchodziło to za dziwactwo, nawet teraz, gdy była już dorosła.
Niedawno udzielono jej zgody na to, by mogła odwiedzać pisklęta, dokarmiać je i obserwować. Nie sama, a w towarzystwie, ale i tak była szczęśliwa, że zaufano jej i jej wiedzy na tyle, by mogła wreszcie bliżej poznać najmłodszych podopiecznych rezerwatu. Z bliska, a nie tylko z daleka. Powoli, małymi kroczkami mogła coraz więcej i cieszyło ją to. Dbała też o dobre relacje z innymi pracownikami, wiedząc że jest to niezbędne, żeby jej zaufali i na więcej jej pozwalali. Poza tym lubiła mieć do czynienia z innymi pasjonatami.
Większość ludzi powiedziałaby o tych smoczętach dużo rzeczy, ale na pewno nie to, że były piękne. Jednak serce Remi skradły od pierwszej chwili, kiedy je zobaczyła. I gdy powiedziano jej dziś, że może wziąć udział w karmieniu, miała ochotę podskoczyć.
Skrzynia z jedzeniem okazała się jednak ciężka, choć Remi pewnie podniosłaby ją, gdyby nie to, że miała jeszcze tackę z eliksirami, a potrzebowałaby obu rąk. Musiała znaleźć kogoś do pomocy, tym bardziej, że był to pewien wymóg, by nie została z psotnymi smoczętami sama.
- Przepraszam...? – zagaiła do napotkanego po drodze mężczyzny, niejakiego Matthew Botta, którego już kojarzyła, choć nie znała go jeszcze zbyt dobrze. Dopiero poznawała personel Peak District. Trącnęła stopą leżącą na ziemi skrzynkę. – Mógłbyś pomóc zabrać mi to do zagajnika z małymi smokami? – zwerbalizowała swoją prośbę. Matthew wyglądał na mięśniaka, przeniesienie takiej skrzynki musiało być dla niego bułką z masłem. Pewnie jeszcze dałby radę wziąć pod pachę i ją na dokładkę.
Zdecydowanie nie byłem jak większość pracujących tu ludzi bo tak właściwie lepiej sobie radziłem z ogarnianiem magazynu przynależącego do rezerwatu niż z samymi zamieszkującymi tu zwierzętami. Zamawianie, kompletowanie niezbędnych przyborów, czy załatwianie pewnych rzeczy bezpośrednich u dostawców, kontakt z tymi to było coś w czym się odnajdywałem ale nie zamierzałem się trzymać tylko tego bo przecież wiadomo było, że oczekuje się ode mnie tego, że będę swoją wiedzę o smokach pogłębiać tym bardziej skoro należałem do grupy wypadowej Blake'a. Głupio byłoby dostać delegacje na pochwycenie jakiegoś gada, nie wiem... przykładowo w Rosji i nigdy stamtąd już nie wrócić bo nie wiedziałem na jaki zasięg pluje ogniem taki czy inny gatunek. Nie uczyłem się więc z pasji, a potrzeby. Nie wiem, chyba mi jedynemu tu nie stawał na myśl o smokach tylko o wypłacie. Heh. Uśmiechnąłem się pod nosem, a potem przeniosłem uwagę na jakąś wątłą postać stojącą nieporadnie nad skrzynią. Zmarszczyłem czoło i podszedłem bliżej.
- Jeszcze nie masz za co, złotko - parsknąłem żartobliwie odsłaniając rząd białych zębów w rozbawieniu - Pewnie - rzuciłem zaraz wyciągając ręce z kieszeni skórzanej kurtki podszytem futrem. Chwyciłem za ranty skrzyni i z łatwością dźwignąłem gadzie smakołyki. Zapach surowego mięska pobudził nieco moje wilkołacze ślinianki ale nie było to coś z czym bym sobie nie dał rady. Obłapiłem skrzynię tak, by było mi wygodniej i kiwnąłem zachęcająco głową, że możemy już ruszać - Przydzielono cie już do opieki maluchami? Szybko ci poszło, musisz znać się na rzeczy, co - zagaiłem bo przecież iść przy kimś w kompletnej ciszy...? To nie dla mnie. Oczywiście jestem trochę zaskoczony bo nie pracuje tu jakoś długo ale to tylko wzmaga mój szczery podziw którym ją oblepiam - Jesteś całkiem sfiksowana na ich punkcie? W sensie smoków - wyciągnąłem na głos wniosek, chociaż tak po prawdzie w zasadzie bardziej podobne było to do niezobowiązującego pytania. Równie dobrze mógłbym powiedzieć, że zimową dziś mamy pogodę, jednak to już zdążyło mi się już znudzić tym bardziej, że śnieg nieprzerwanie nękał Anglię od miesięcy. Lody jakoś jednak trzeba było przełamywać.
- Jeszcze nie masz za co, złotko - parsknąłem żartobliwie odsłaniając rząd białych zębów w rozbawieniu - Pewnie - rzuciłem zaraz wyciągając ręce z kieszeni skórzanej kurtki podszytem futrem. Chwyciłem za ranty skrzyni i z łatwością dźwignąłem gadzie smakołyki. Zapach surowego mięska pobudził nieco moje wilkołacze ślinianki ale nie było to coś z czym bym sobie nie dał rady. Obłapiłem skrzynię tak, by było mi wygodniej i kiwnąłem zachęcająco głową, że możemy już ruszać - Przydzielono cie już do opieki maluchami? Szybko ci poszło, musisz znać się na rzeczy, co - zagaiłem bo przecież iść przy kimś w kompletnej ciszy...? To nie dla mnie. Oczywiście jestem trochę zaskoczony bo nie pracuje tu jakoś długo ale to tylko wzmaga mój szczery podziw którym ją oblepiam - Jesteś całkiem sfiksowana na ich punkcie? W sensie smoków - wyciągnąłem na głos wniosek, chociaż tak po prawdzie w zasadzie bardziej podobne było to do niezobowiązującego pytania. Równie dobrze mógłbym powiedzieć, że zimową dziś mamy pogodę, jednak to już zdążyło mi się już znudzić tym bardziej, że śnieg nieprzerwanie nękał Anglię od miesięcy. Lody jakoś jednak trzeba było przełamywać.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Smoki pasjonowały ją odkąd pamiętała. Nawet nie potrafiłaby wyodrębnić z pamięci jednego konkretnego powodu, dlaczego to się zaczęło. Po prostu tata opowiadał o smokach, a ona słuchała z fascynacją, chłonąc te informacje jak gąbka. Gdy nauczyła się czytać, to chętnie sięgała po pozycje o smokach, zaczynając od takich najprostszych z dużą ilością obrazków, które działały na jej wyobraźnię. Inne dziewczynki ekscytowały się jednorożcami i innymi milusimi stworzonkami, a ona największych wypieków na twarzy dostawała na myśl o smokach. Wielkich, pokrytych łuską i ziejących ogniem groźnych gadach, co zawsze ludzi szokowało. Nie potrafili pojąć, że dziewczynka może przejawiać takie zamiłowania, a jeśli ktoś liczył, że z wiekiem z tego wyrośnie... Spotkało go rozczarowanie, bo im Remi była starsza, tym bardziej zafiksowana na punkcie magizoologii, zwłaszcza smokologii.
Zawsze wydawało jej się, że w rezerwatach pracują tylko tacy ludzie jak ona, zafiksowani na punkcie smoków. Bo kto inny chciałby ryzykować poparzenia i inne urazy, obcując z tymi stworzeniami? Remi mimo swojej pasji nie była aż tak zaślepiona i miała świadomość tego, że smoki są niebezpieczne i praca z nimi jest ryzykowna.
- Dzięki – powiedziała, gdy mężczyzna zgodził się przenieść skrzynkę. Ruszyła za nim, niosąc w ręku tackę z eliksirami, które polecono jej dodać do wody dla małych smoków. Był to najpewniej środek wzmacniający smoki, umiała już go rozpoznać po kolorze i zapachu. – Interesuję się smokami od dawna, a przed zaczęciem pracy tutaj pracowałam trochę w rezerwacie w Norwegii, gdzie też opiekowałam się najmłodszymi podopiecznymi – wyjaśniła; wiedziała, że okazano jej spore zaufanie i na pewno nie mogłaby tego robić, gdyby nie udowodniła swojej wiedzy. Ale nie była opiekunką maluchów na wyłączność, a jedną z kilku osób, które ich doglądały, zanosiły jedzenie i eliksiry, kiedy było to konieczne. Częściej po prostu je obserwowała, zazwyczaj w towarzystwie kogoś bardziej doświadczonego, ucząc się smoczych zachowań już od etapu pisklęcego. Nie wiadomo, kiedy pozwolą jej pracować ze starszymi osobnikami, o ile w ogóle kiedykolwiek pozwolą, choć z tego co słyszała, Greengrassowie byli dość postępowi i może nie będzie ich odrzucać wizja kobiety-smokologa, jak Remi udowodni że się zna i że posiada też dostateczne umiejętności magiczne i formę fizyczną, by można ją było wysłać w teren czy pozwolić wejść ze smokologami do tych części rezerwatu, gdzie zamieszkiwali dorośli, groźni podopieczni.
- A ty nie? – uniosła brwi, słysząc kolejne pytanie mężczyzny. – Smoki są... fascynujące. Wiem o nich dużo, a jednak ciągle potrafią mnie czymś zaskoczyć.
Dotarli do zagajnika z młodymi smokami, odgrodzonego ochronnymi zaklęciami, które miały zapobiec oddaleniu się smocząt poza wyznaczony dla nich obszar. Remi rozejrzała się dookoła, w końcu zauważając smoczęta pluskające się w pobliskim bajorku. Poprosiła Matta, by postawił pudło na ziemi.
- Jeśli nie pasja, to co sprowadza tutaj ciebie? – zapytała nagle, po czym zaproponowała: – Może chcesz nakarmić je ze mną?
Mięsa było dość sporo. Część może nawet zostanie smokom na później. Pisklęta były aktualnie daleko od poidła, więc mogła spokojnie tam podejść i wlać eliksir, po czym wróciła do Matta i skrzyni, po czym sięgnęła po pierwszy kawał mięsa.
Zawsze wydawało jej się, że w rezerwatach pracują tylko tacy ludzie jak ona, zafiksowani na punkcie smoków. Bo kto inny chciałby ryzykować poparzenia i inne urazy, obcując z tymi stworzeniami? Remi mimo swojej pasji nie była aż tak zaślepiona i miała świadomość tego, że smoki są niebezpieczne i praca z nimi jest ryzykowna.
- Dzięki – powiedziała, gdy mężczyzna zgodził się przenieść skrzynkę. Ruszyła za nim, niosąc w ręku tackę z eliksirami, które polecono jej dodać do wody dla małych smoków. Był to najpewniej środek wzmacniający smoki, umiała już go rozpoznać po kolorze i zapachu. – Interesuję się smokami od dawna, a przed zaczęciem pracy tutaj pracowałam trochę w rezerwacie w Norwegii, gdzie też opiekowałam się najmłodszymi podopiecznymi – wyjaśniła; wiedziała, że okazano jej spore zaufanie i na pewno nie mogłaby tego robić, gdyby nie udowodniła swojej wiedzy. Ale nie była opiekunką maluchów na wyłączność, a jedną z kilku osób, które ich doglądały, zanosiły jedzenie i eliksiry, kiedy było to konieczne. Częściej po prostu je obserwowała, zazwyczaj w towarzystwie kogoś bardziej doświadczonego, ucząc się smoczych zachowań już od etapu pisklęcego. Nie wiadomo, kiedy pozwolą jej pracować ze starszymi osobnikami, o ile w ogóle kiedykolwiek pozwolą, choć z tego co słyszała, Greengrassowie byli dość postępowi i może nie będzie ich odrzucać wizja kobiety-smokologa, jak Remi udowodni że się zna i że posiada też dostateczne umiejętności magiczne i formę fizyczną, by można ją było wysłać w teren czy pozwolić wejść ze smokologami do tych części rezerwatu, gdzie zamieszkiwali dorośli, groźni podopieczni.
- A ty nie? – uniosła brwi, słysząc kolejne pytanie mężczyzny. – Smoki są... fascynujące. Wiem o nich dużo, a jednak ciągle potrafią mnie czymś zaskoczyć.
Dotarli do zagajnika z młodymi smokami, odgrodzonego ochronnymi zaklęciami, które miały zapobiec oddaleniu się smocząt poza wyznaczony dla nich obszar. Remi rozejrzała się dookoła, w końcu zauważając smoczęta pluskające się w pobliskim bajorku. Poprosiła Matta, by postawił pudło na ziemi.
- Jeśli nie pasja, to co sprowadza tutaj ciebie? – zapytała nagle, po czym zaproponowała: – Może chcesz nakarmić je ze mną?
Mięsa było dość sporo. Część może nawet zostanie smokom na później. Pisklęta były aktualnie daleko od poidła, więc mogła spokojnie tam podejść i wlać eliksir, po czym wróciła do Matta i skrzyni, po czym sięgnęła po pierwszy kawał mięsa.
Poprawiłem uchwyt na skrzyni. Nie był to kłopot. Krok miałem sprężysty, energiczny. W sumie mogłem tak spacerować cały dzień. Było co prawda całkiem zimno, jednak w zasadzie trudno było o czas kiedy ostatnio nie było - i do tego się przyzwyczaiłem. Lubiłem pracę fizyczną i nie miałem w zwyczaju się od niej migać. Jeszcze lepiej było kiedy towarzyszyły jej jakieś nieustanne zmiany, kiedy trzeba było wykazywać się jakąś elastycznością. Hah, bez wątpienia bylem jak gorące żelazo, które nie zamierzało stygnąć!
- Norwegia, co... umiesz coś powiedzieć po norwesku? Kiedyś znałem takiego starego żeglarza co był właśnie Norwegiem. Wyglądał jakby został żywcem wycięty z okładki pierwszej lepszej książki o wikingach. Jak go usłyszałem to myślałem, że się krztusi, a ten gagatek próbował domówić piwa. Śmieszny język - uśmiechnąłem się na to wspomnienie - A renifera jadłaś? Jak smakuje - zagadywałem poniekąd z dociekliwości, poniekąd dlatego, że no przecież mogłem i lubiłem tego typu wartkie pogaduszki. Nie przeszkadzało mi to, że była młodsza czy też fakt, że w zasadzie się nie znaliśmy. Łatwo przychodziło mi przechodzenie na ty do każdego.
- Ach, cóż, no ogólnie to faktycznie robią wrażenie ale nie powiedziałbym, że czuję się gorzej jeżeli nie wiem o nich wszystkiego czy też właśnie jeżeli niczym nowym mnie nie zaskoczą. Takie trochę bydlackie zwierzaki którymi trzeba się zajmować jak chociażby takim kuguharem - też musisz wypełniać miskę po brzegi smakołykami, sprzątać jak napaskudzą na chacie, czy też uważać by nie skończyć z przeoraną pazurami twarzą kiedy smyrasz je po brzuchu - żachnąłem i wzruszyłem ramionami udowadniając tym samym, że jeżeli wydawałem się prostolinijnym człowiekiem to tak w zasadzie naprawdę nim byłem. Zwierzak to zwierzak.
- Bo ja wiem, pewnie to, że lubię mieć za co kopić sobie obiad lub opłacić mieszkanie - żartobliwa nuta mnie nie odpuszczała pomimo świadomości tego, że no nie mam na tyle szczęścia by pracować wyłącznie dla pasji czy przyjemności. Niektórzy pracowali po to by po prostu jakoś zawiązać koniec z końcem i ja należałem właśnie do tej grupy osób będąc gotowy robić w tym celu cokolwiek. Kiedyś dosłownie - Nie powiem i tak miałem szczęście. Pocztą pantoflową doszła do mnie wieść o tym, że szukają głupich nie bojących się pracy więc się pojawiłem. Nieźle płacą, do tego robią to na czas, a i szef wydaje się być w porządku. Jeśli to samo szczęście pozwoli utrzymać mi się tu dłużej to nie miałbym nic przeciwko - mruknąłem rozkładając zaraz skrzynię we wskazanym miejscu i przyglądając się chmarze młodych smocząt przypominających zgraję kur czekających na wyżerkę - Pewnie. Tylko musisz mi pokazać jak bo w zasadzie jestem tu bardziej od brudnej roboty - tak, ten gość którego wołają do zajmowania się sprawami magazynowymi, czy jakimiś wypadami za jakimiś sprawunkami w miasto to przeważnie ja. O samych smokach zaczynałem się dopiero uczyć.
- Norwegia, co... umiesz coś powiedzieć po norwesku? Kiedyś znałem takiego starego żeglarza co był właśnie Norwegiem. Wyglądał jakby został żywcem wycięty z okładki pierwszej lepszej książki o wikingach. Jak go usłyszałem to myślałem, że się krztusi, a ten gagatek próbował domówić piwa. Śmieszny język - uśmiechnąłem się na to wspomnienie - A renifera jadłaś? Jak smakuje - zagadywałem poniekąd z dociekliwości, poniekąd dlatego, że no przecież mogłem i lubiłem tego typu wartkie pogaduszki. Nie przeszkadzało mi to, że była młodsza czy też fakt, że w zasadzie się nie znaliśmy. Łatwo przychodziło mi przechodzenie na ty do każdego.
- Ach, cóż, no ogólnie to faktycznie robią wrażenie ale nie powiedziałbym, że czuję się gorzej jeżeli nie wiem o nich wszystkiego czy też właśnie jeżeli niczym nowym mnie nie zaskoczą. Takie trochę bydlackie zwierzaki którymi trzeba się zajmować jak chociażby takim kuguharem - też musisz wypełniać miskę po brzegi smakołykami, sprzątać jak napaskudzą na chacie, czy też uważać by nie skończyć z przeoraną pazurami twarzą kiedy smyrasz je po brzuchu - żachnąłem i wzruszyłem ramionami udowadniając tym samym, że jeżeli wydawałem się prostolinijnym człowiekiem to tak w zasadzie naprawdę nim byłem. Zwierzak to zwierzak.
- Bo ja wiem, pewnie to, że lubię mieć za co kopić sobie obiad lub opłacić mieszkanie - żartobliwa nuta mnie nie odpuszczała pomimo świadomości tego, że no nie mam na tyle szczęścia by pracować wyłącznie dla pasji czy przyjemności. Niektórzy pracowali po to by po prostu jakoś zawiązać koniec z końcem i ja należałem właśnie do tej grupy osób będąc gotowy robić w tym celu cokolwiek. Kiedyś dosłownie - Nie powiem i tak miałem szczęście. Pocztą pantoflową doszła do mnie wieść o tym, że szukają głupich nie bojących się pracy więc się pojawiłem. Nieźle płacą, do tego robią to na czas, a i szef wydaje się być w porządku. Jeśli to samo szczęście pozwoli utrzymać mi się tu dłużej to nie miałbym nic przeciwko - mruknąłem rozkładając zaraz skrzynię we wskazanym miejscu i przyglądając się chmarze młodych smocząt przypominających zgraję kur czekających na wyżerkę - Pewnie. Tylko musisz mi pokazać jak bo w zasadzie jestem tu bardziej od brudnej roboty - tak, ten gość którego wołają do zajmowania się sprawami magazynowymi, czy jakimiś wypadami za jakimiś sprawunkami w miasto to przeważnie ja. O samych smokach zaczynałem się dopiero uczyć.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Remi lubiła poznawać nowych ludzi, była też zwyczajnie ciekawa swoich współpracowników z rezerwatu. Starała się być miła dla każdego, nieważne, czy był smokologiem, czy tylko zwykłym pracownikiem pomocniczym. Była młoda i pełna zapału, poza tym z natury była osobą pozytywnie nastawioną do życia i do ludzi.
- Trochę umiem. Niezbyt biegle, ale poznałam podstawy – przyznała. Część pracowników tamtejszego rezerwatu mówiła po angielsku, ale nie wszyscy, więc przez te osiem miesięcy pobytu tam zadała sobie trud, by poznać przynajmniej podstawy komunikacji. Było to zbyt krótko by nauczyć się języka na zaawansowanym poziomie, ale rozumiała podstawowe zwroty, jeśli ktoś mówił powoli i wyraźnie i potrafiła też, choć pewnie nie perfekcyjnie pod względem gramatycznym, się wysłowić. – I miałam kiedyś okazję jeść, był... specyficzny, ale nie był zły. Do tamtejszej kuchni też trzeba było się przyzwyczaić i czasem lepiej było się nie zastanawiać, z czego coś jest zrobione – Na początku tamtejsze potrawy wydawały jej się dziwne, ale była osobą ciekawą nowości, więc odważnie próbowała tego, co jej dawano. – Widziałam też zorzę. – To była jedna z najpiękniejszych poza smokami rzeczy, które ujrzała w Norwegii.
Nie miała mu za złe tych pytań, cieszyła się, że nie musieli iść w niezręcznej ciszy. Zawsze lepiej było rozmawiać, nawet jeśli o błahostkach.
Zaśmiała się po jego kolejnych słowach. Musiała przyznać, że Matthew był całkiem zabawny.
- Każdy uczy się w swoim tempie i nikt, zaczynając poznawać smoki, nie od razu wie o nich wszystko. Ja też jeszcze nie wiem wszystkiego i nadal wielu rzeczy się uczę – przyznała; nie wstydziła się tego, miała przecież niecałe dwadzieścia dwa lata, gdzie jej tam do ojca czy innych ludzi, którzy pracowali przy smokach długie lata? Była młoda i choć wcześnie zaczęła swoją fascynację, musiało upłynąć znacznie więcej czasu, by jej wiedza stała się jeszcze obszerniejsza. – Ale tak, z każdym zwierzęciem trzeba sobie jakoś radzić. Te są po prostu trochę większe i mogą udrapać mocniej niż kuguchar. Nie mówiąc o zianiu ogniem.
Sama przekonała się, że nawet małe smoczęta mogą dość boleśnie podrapać. I o ile kuguchara można było oswoić i udomowić, jak się wiedziało jak to zrobić, smoki pozostawały dzikimi, nieoswojonymi stworzeniami. Choć teraz była dobra dla piskląt, karmiła je i doglądała, nadejdzie czas, kiedy staną się niebezpieczne i nie będą pamiętać dobroci opiekunów, a będą potężnymi bestiami wymagającymi dużej wiedzy, umiejętności i podejścia.
- No tak, to też jakaś motywacja – przyznała z uśmiechem. Ale nie potępiała go za to, wiedziała, że nie samą pasją się żyje i że każdy z nich musiał coś jeść, mieć gdzie mieszkać i w co się ubrać, a na to potrzeba było pieniędzy. Podejrzewała, że Greengrassowie całkiem nieźle płacili i ktoś szukający zarobku mógł z takiej pracy się utrzymać. – Cieszę się, że ja nie musiałam pracować tylko dla pieniędzy, a oprócz nich mam też możliwość robienia tego, co lubię.
Pewnie nie byłaby zbyt szczęśliwa, gdyby tak miała piastować nudną posadkę w ministerstwie i tym podobną rzecz. Zawsze ciągnęło ją do zwierząt, przepracowała też trochę w magicznym zoo, a potem, już po etapie podróży, wylądowała tutaj.
- W każdym razie, myślę że to odważny wybór, przyjść do rezerwatu smoków jeśli nie ma się hopla na ich punkcie – zauważyła. Na pewno nie każdy brałby to pod uwagę, większość ludzi bałaby się smoków i wolałaby bezpieczniejszą pracę.
Rozsądni ludzie się bali i mieli instynkt samozachowawczy. Remi też miała, też mierzyła siły na zamiary i nie robiła głupot, ale miała dość odwagi i samozaparcia, by chcieć pracować w rezerwacie smoków, a nie w hodowli pufków czy tego typu miejscu.
Teraz nadeszła kolej na nakarmienie smocząt. Remi pierwsza wzięła do ręki kawał mięsa.
- Jasne, pokażę ci – zaoferowała, gotowa poinstruować Matta. Kiedy pierwszy raz ją tu wpuszczono, bardziej doświadczony pracownik także pokazał jej, w jaki sposób podrzucać smokom jedzenie, żeby ich nie wystraszyć i żeby zauważyły mięso szybko, póki jeszcze było świeże. Wciąż były zbyt małe, by samodzielnie polować na coś większego od szczurów, więc póki co otrzymywały gotowe mięso. Gdy podrosną, pewnie zacznie się wpuszczanie do nich żywych ofiar. – Postaraj się po prostu w nie nie trafić, żeby ich nie wystraszyć. Rzuć blisko nich, ale nie bezpośrednio w nie – powiedziała, rzucając swój kawałek jakieś parę metrów od smoków, by mieć pewność, że od razu to zobaczą i poczują zapach surowego, krwistego mięsa. Jeden z nich, który zauważył jedzenie pierwszy, rzucił się w tamtą stronę, wymachując błoniastymi skrzydłami. Remi uśmiechnęła się na ten widok, choć pewnie patrzenie, jak smok pożera żywą ofiarę, nie byłoby już tak miłe. Do takich widoków będzie musiała przywyknąć.
- Trochę umiem. Niezbyt biegle, ale poznałam podstawy – przyznała. Część pracowników tamtejszego rezerwatu mówiła po angielsku, ale nie wszyscy, więc przez te osiem miesięcy pobytu tam zadała sobie trud, by poznać przynajmniej podstawy komunikacji. Było to zbyt krótko by nauczyć się języka na zaawansowanym poziomie, ale rozumiała podstawowe zwroty, jeśli ktoś mówił powoli i wyraźnie i potrafiła też, choć pewnie nie perfekcyjnie pod względem gramatycznym, się wysłowić. – I miałam kiedyś okazję jeść, był... specyficzny, ale nie był zły. Do tamtejszej kuchni też trzeba było się przyzwyczaić i czasem lepiej było się nie zastanawiać, z czego coś jest zrobione – Na początku tamtejsze potrawy wydawały jej się dziwne, ale była osobą ciekawą nowości, więc odważnie próbowała tego, co jej dawano. – Widziałam też zorzę. – To była jedna z najpiękniejszych poza smokami rzeczy, które ujrzała w Norwegii.
Nie miała mu za złe tych pytań, cieszyła się, że nie musieli iść w niezręcznej ciszy. Zawsze lepiej było rozmawiać, nawet jeśli o błahostkach.
Zaśmiała się po jego kolejnych słowach. Musiała przyznać, że Matthew był całkiem zabawny.
- Każdy uczy się w swoim tempie i nikt, zaczynając poznawać smoki, nie od razu wie o nich wszystko. Ja też jeszcze nie wiem wszystkiego i nadal wielu rzeczy się uczę – przyznała; nie wstydziła się tego, miała przecież niecałe dwadzieścia dwa lata, gdzie jej tam do ojca czy innych ludzi, którzy pracowali przy smokach długie lata? Była młoda i choć wcześnie zaczęła swoją fascynację, musiało upłynąć znacznie więcej czasu, by jej wiedza stała się jeszcze obszerniejsza. – Ale tak, z każdym zwierzęciem trzeba sobie jakoś radzić. Te są po prostu trochę większe i mogą udrapać mocniej niż kuguchar. Nie mówiąc o zianiu ogniem.
Sama przekonała się, że nawet małe smoczęta mogą dość boleśnie podrapać. I o ile kuguchara można było oswoić i udomowić, jak się wiedziało jak to zrobić, smoki pozostawały dzikimi, nieoswojonymi stworzeniami. Choć teraz była dobra dla piskląt, karmiła je i doglądała, nadejdzie czas, kiedy staną się niebezpieczne i nie będą pamiętać dobroci opiekunów, a będą potężnymi bestiami wymagającymi dużej wiedzy, umiejętności i podejścia.
- No tak, to też jakaś motywacja – przyznała z uśmiechem. Ale nie potępiała go za to, wiedziała, że nie samą pasją się żyje i że każdy z nich musiał coś jeść, mieć gdzie mieszkać i w co się ubrać, a na to potrzeba było pieniędzy. Podejrzewała, że Greengrassowie całkiem nieźle płacili i ktoś szukający zarobku mógł z takiej pracy się utrzymać. – Cieszę się, że ja nie musiałam pracować tylko dla pieniędzy, a oprócz nich mam też możliwość robienia tego, co lubię.
Pewnie nie byłaby zbyt szczęśliwa, gdyby tak miała piastować nudną posadkę w ministerstwie i tym podobną rzecz. Zawsze ciągnęło ją do zwierząt, przepracowała też trochę w magicznym zoo, a potem, już po etapie podróży, wylądowała tutaj.
- W każdym razie, myślę że to odważny wybór, przyjść do rezerwatu smoków jeśli nie ma się hopla na ich punkcie – zauważyła. Na pewno nie każdy brałby to pod uwagę, większość ludzi bałaby się smoków i wolałaby bezpieczniejszą pracę.
Rozsądni ludzie się bali i mieli instynkt samozachowawczy. Remi też miała, też mierzyła siły na zamiary i nie robiła głupot, ale miała dość odwagi i samozaparcia, by chcieć pracować w rezerwacie smoków, a nie w hodowli pufków czy tego typu miejscu.
Teraz nadeszła kolej na nakarmienie smocząt. Remi pierwsza wzięła do ręki kawał mięsa.
- Jasne, pokażę ci – zaoferowała, gotowa poinstruować Matta. Kiedy pierwszy raz ją tu wpuszczono, bardziej doświadczony pracownik także pokazał jej, w jaki sposób podrzucać smokom jedzenie, żeby ich nie wystraszyć i żeby zauważyły mięso szybko, póki jeszcze było świeże. Wciąż były zbyt małe, by samodzielnie polować na coś większego od szczurów, więc póki co otrzymywały gotowe mięso. Gdy podrosną, pewnie zacznie się wpuszczanie do nich żywych ofiar. – Postaraj się po prostu w nie nie trafić, żeby ich nie wystraszyć. Rzuć blisko nich, ale nie bezpośrednio w nie – powiedziała, rzucając swój kawałek jakieś parę metrów od smoków, by mieć pewność, że od razu to zobaczą i poczują zapach surowego, krwistego mięsa. Jeden z nich, który zauważył jedzenie pierwszy, rzucił się w tamtą stronę, wymachując błoniastymi skrzydłami. Remi uśmiechnęła się na ten widok, choć pewnie patrzenie, jak smok pożera żywą ofiarę, nie byłoby już tak miłe. Do takich widoków będzie musiała przywyknąć.
Ja sam nie miałem za specjalnie głowy do języków. Niby wychowywałem się w porcie, niby przetaczało się tam pół świata to jednak każdy bełkot i migowe wymachiwanie rękami znaczyło tyle co spadaj, więcej grogu, taniej nie znajdziesz. Bez względu na język wszystko zdawało się być klarowne, oczywiste.
- Specyficzny...czyli jaki? Bardziej jak ogniste szczury? Wieprzowina? Dziczyzna...? - jako, że lubiłem jeść mięsko to temat mnie zaciekawił na tyle, że poczułem potrzebę dowiedzenia się czegoś więcej o tej specyfice na tyle bym mógł sobie to wyobrazić - Zorza, co... - obudziłem jedno z nie tak znowu starych wspomnień - Widziałem raz jedną ze Szkocji. Takie milczące magiczne fajerwerki. Bajer - Nie zdarzało się to często i trzeba było mieć coś więcej niż zwykłe szczęście by akurat trafić na możliwość podziwiania tego spektaklu z Wysp, lecz byłem Bottem, a więc niektóre przymioty mi się należały z urodzenia - przykładowo własnie to kluczowe szczęście. Co poradzić.
- No, fakt - przytaknąłem jej bo faktycznie ze zwierzętami trzeba było sobie jakoś radzić bez względu na ich gabaryty czy inne dziwności - Też nie mam jednak takiego parcia by wskoczyć na głęboką wodę. W sensie odpowiada mi to przyuczanie się z doświadczenia innych, czy też swojego - byłem zdecydowanie praktykiem. Książkowa wiedza bała się mnie tak samo jak ja jej - W sumie mam pod opieką ghula i pomaga mi to trochę w rozumieniu smoków. Oczywiście wiem, że te drugie są nieporównywalnie mądrzejsze od tych pokraczaków no ale ani jednego, ani drugiego nie oswoisz, a ten punkt wspólny wydaje mi się tak całkiem istotny w tym wszystkim, co nie. I w sumie nie wiem czy opiekowanie się szkodnikiem nie jest czymś na wyrost. Bydlak zamieszkuje piwnicę ale fajny jest - zdradzam czując przyjemne szczypanie w klatce piersiowej, kiedy to przywoływałem wyleniałą, pomarszczoną jak zmurszały ziemniak główkę ghula ciamkającego ze smakiem podrzucane, ziemniaczane obierki.
Odwzajemniłem jej uśmiech. Pieniądz zawsze był dla mnie główną motywacją. Wychowywałem się na poły w porcie, na poły na Nokturnie. W każdym z tych miejsc połyskujący galeon miał większą wartość niż zwykła pasja bo to on potrafił kupić szczęście w mnogo oferowanej na brukowanych uliczkach postaci - narkotykach, alkoholu, hazardzie, uciechach, cudzej krzywdzie. Tam nie myślało się o przyszłości. Może dlatego ciągle nosiłem łatkę nieodpowiedzialnego dorosłego? Odwagi jednak w przeciwieństwie do dojrzałości mi nie brakowało. Uśmiechnąłem się szelmowsko, szeroko, tak jakbym wiedział o rzeczach o których chętnie bym jej opowiedział i pokazał jeżeli by tylko poprosiła - Bez przesady, skarbie, gdzie tam znowu to takie odważne. O rzeczach które wymagają prawdziwej odwagi, a które przeżyłem to ci dopiero mogę poopowiadać ale to najlepiej po pracy i przy czymś co grzeje trzustkę w te pełne mroźne dni - sugeruję balansowałem sprawnie gdzieś między skromnością, a próżnością pozwalając sobie na koniec puścić zalotne, perskie oczko.
Zaraz znaleźliśmy się zaraz przy wspomnianym wybiegu młodych gadów. Postawiłem skrzynie przykucając i przyglądając się instrukcjom karmienia. Nie wyglądało to na coś skomplikowanego. Wziąłem więc przygotowany ochłap mięska, wybrałem cel i spróbowałem podrzucić w jego stronę kawałek jedzonka...
- Specyficzny...czyli jaki? Bardziej jak ogniste szczury? Wieprzowina? Dziczyzna...? - jako, że lubiłem jeść mięsko to temat mnie zaciekawił na tyle, że poczułem potrzebę dowiedzenia się czegoś więcej o tej specyfice na tyle bym mógł sobie to wyobrazić - Zorza, co... - obudziłem jedno z nie tak znowu starych wspomnień - Widziałem raz jedną ze Szkocji. Takie milczące magiczne fajerwerki. Bajer - Nie zdarzało się to często i trzeba było mieć coś więcej niż zwykłe szczęście by akurat trafić na możliwość podziwiania tego spektaklu z Wysp, lecz byłem Bottem, a więc niektóre przymioty mi się należały z urodzenia - przykładowo własnie to kluczowe szczęście. Co poradzić.
- No, fakt - przytaknąłem jej bo faktycznie ze zwierzętami trzeba było sobie jakoś radzić bez względu na ich gabaryty czy inne dziwności - Też nie mam jednak takiego parcia by wskoczyć na głęboką wodę. W sensie odpowiada mi to przyuczanie się z doświadczenia innych, czy też swojego - byłem zdecydowanie praktykiem. Książkowa wiedza bała się mnie tak samo jak ja jej - W sumie mam pod opieką ghula i pomaga mi to trochę w rozumieniu smoków. Oczywiście wiem, że te drugie są nieporównywalnie mądrzejsze od tych pokraczaków no ale ani jednego, ani drugiego nie oswoisz, a ten punkt wspólny wydaje mi się tak całkiem istotny w tym wszystkim, co nie. I w sumie nie wiem czy opiekowanie się szkodnikiem nie jest czymś na wyrost. Bydlak zamieszkuje piwnicę ale fajny jest - zdradzam czując przyjemne szczypanie w klatce piersiowej, kiedy to przywoływałem wyleniałą, pomarszczoną jak zmurszały ziemniak główkę ghula ciamkającego ze smakiem podrzucane, ziemniaczane obierki.
Odwzajemniłem jej uśmiech. Pieniądz zawsze był dla mnie główną motywacją. Wychowywałem się na poły w porcie, na poły na Nokturnie. W każdym z tych miejsc połyskujący galeon miał większą wartość niż zwykła pasja bo to on potrafił kupić szczęście w mnogo oferowanej na brukowanych uliczkach postaci - narkotykach, alkoholu, hazardzie, uciechach, cudzej krzywdzie. Tam nie myślało się o przyszłości. Może dlatego ciągle nosiłem łatkę nieodpowiedzialnego dorosłego? Odwagi jednak w przeciwieństwie do dojrzałości mi nie brakowało. Uśmiechnąłem się szelmowsko, szeroko, tak jakbym wiedział o rzeczach o których chętnie bym jej opowiedział i pokazał jeżeli by tylko poprosiła - Bez przesady, skarbie, gdzie tam znowu to takie odważne. O rzeczach które wymagają prawdziwej odwagi, a które przeżyłem to ci dopiero mogę poopowiadać ale to najlepiej po pracy i przy czymś co grzeje trzustkę w te pełne mroźne dni - sugeruję balansowałem sprawnie gdzieś między skromnością, a próżnością pozwalając sobie na koniec puścić zalotne, perskie oczko.
Zaraz znaleźliśmy się zaraz przy wspomnianym wybiegu młodych gadów. Postawiłem skrzynie przykucając i przyglądając się instrukcjom karmienia. Nie wyglądało to na coś skomplikowanego. Wziąłem więc przygotowany ochłap mięska, wybrałem cel i spróbowałem podrzucić w jego stronę kawałek jedzonka...
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Remi też spędziła sporo czasu mieszkając w dzielnicy portowej, więc i jej dziwni ludzie nie byli obcy, choć z racji swojego wieku i płci, obracała się w nieco innym środowisku niż mężczyźni i ten męski światek znała głównie z opowieści.
- Trochę jak dziczyzna – podsumowała. – I tak, to był bajer – użyła jego określenia na to zachwycające zjawisko, które w Norwegii zdarzało się częściej niż w Anglii, zwłaszcza na północy kraju. Pewnych rzeczy stamtąd mimo wszystko jej w Anglii brakowało, tak samo jak tam brakowało jej niektórych rzeczy kojarzących się z domem.
- Zawsze to jakaś metoda. Dużo można się nauczyć, robiąc coś samemu lub patrząc, jak robią to inni – pokiwała głową. Żadne książki i sucha teoria nie mogły zastąpić praktycznych umiejętności. Taka wiedza zostawała też w głowie dłużej niż podręcznikowe definicje. Przynajmniej w głowie Remi, która, choć uwielbiała czytać o smokach, to też z największym entuzjazmem witała zajęcia praktyczne.
- Ghula? – zdziwiła się. Raczej rzadko kto lubił te stworzenia, zwykle uchodziły za szkodniki, których nie chciano w domach. Z pewnością jednak nie były tak niebezpieczne i inteligentne, jak smoki. A Remi była na tyle tolerancyjna i na tyle pełna sympatii do różnych stworzeń, że wizja ghula w piwnicy nie wydawała jej się czymś odrażającym, jak pewnie wydawałaby się sporej części jej koleżanek. Większość dziewcząt dziwiła się fascynacjom Remi.
- Ja mam tylko sowę, ale myślę o przygarnięciu jeszcze jakiegoś zwierzaka – przyznała. U ciotki mieszkały dwa koty, ale z nią zostały, a Remi zabrała do domu tylko sowę, poczciwą, wierną Lunę. – I większość ludzi boi się smoków i woli trzymać się z dala. Nie ma aż tak wielu śmiałków, którzy chcą z nimi pracować. – W każdym razie tak wyglądało to w rówieśniczym gronie Remi. Jej koledzy i koleżanki mieli różne pasje, ale panna Cattermole najbardziej marzyła o tym, by rozpocząć naukę na smokologa, co jej się udało. – Jestem ciekawa, co to za opowieści. Pewnie przeżyłeś sporo przygód? – zaciekawiła się, unosząc lekko brwi, bo nie wiedziała o nim zbyt wiele i nie miała pojęcia, jak wyglądało jego życie przed przyjściem do Peak District.
Patrzyła z zadowoleniem, jak mały smok zaczyna pałaszować kawał mięsa, który rzuciła. Widząc, jak Matthew próbuje iść w jej ślady, zachichotała, kiedy jego mięso spadło na ziemię przed nim, nawet nie mając szansy dolecieć do smoków. Nie było jednak w jej śmiechu nic złośliwego, wydawała się raczej rozczulona tą niezdarnością.
- W porządku, następnym razem się uda – powiedziała, po czym rzuciła kolejny kawałek, bliżej innego smoka, skoro ten pierwszy już jadł. Chciała, by wszystkie miały taki sam dostęp do jedzenia i żeby najsilniejsze pisklę nie próbowało zagarnąć wszystkiego dla siebie.
- Byłeś już kiedyś na jakiejś większej wyprawie, czy pracujesz tylko tu, na miejscu? – spytała nagle.
- Trochę jak dziczyzna – podsumowała. – I tak, to był bajer – użyła jego określenia na to zachwycające zjawisko, które w Norwegii zdarzało się częściej niż w Anglii, zwłaszcza na północy kraju. Pewnych rzeczy stamtąd mimo wszystko jej w Anglii brakowało, tak samo jak tam brakowało jej niektórych rzeczy kojarzących się z domem.
- Zawsze to jakaś metoda. Dużo można się nauczyć, robiąc coś samemu lub patrząc, jak robią to inni – pokiwała głową. Żadne książki i sucha teoria nie mogły zastąpić praktycznych umiejętności. Taka wiedza zostawała też w głowie dłużej niż podręcznikowe definicje. Przynajmniej w głowie Remi, która, choć uwielbiała czytać o smokach, to też z największym entuzjazmem witała zajęcia praktyczne.
- Ghula? – zdziwiła się. Raczej rzadko kto lubił te stworzenia, zwykle uchodziły za szkodniki, których nie chciano w domach. Z pewnością jednak nie były tak niebezpieczne i inteligentne, jak smoki. A Remi była na tyle tolerancyjna i na tyle pełna sympatii do różnych stworzeń, że wizja ghula w piwnicy nie wydawała jej się czymś odrażającym, jak pewnie wydawałaby się sporej części jej koleżanek. Większość dziewcząt dziwiła się fascynacjom Remi.
- Ja mam tylko sowę, ale myślę o przygarnięciu jeszcze jakiegoś zwierzaka – przyznała. U ciotki mieszkały dwa koty, ale z nią zostały, a Remi zabrała do domu tylko sowę, poczciwą, wierną Lunę. – I większość ludzi boi się smoków i woli trzymać się z dala. Nie ma aż tak wielu śmiałków, którzy chcą z nimi pracować. – W każdym razie tak wyglądało to w rówieśniczym gronie Remi. Jej koledzy i koleżanki mieli różne pasje, ale panna Cattermole najbardziej marzyła o tym, by rozpocząć naukę na smokologa, co jej się udało. – Jestem ciekawa, co to za opowieści. Pewnie przeżyłeś sporo przygód? – zaciekawiła się, unosząc lekko brwi, bo nie wiedziała o nim zbyt wiele i nie miała pojęcia, jak wyglądało jego życie przed przyjściem do Peak District.
Patrzyła z zadowoleniem, jak mały smok zaczyna pałaszować kawał mięsa, który rzuciła. Widząc, jak Matthew próbuje iść w jej ślady, zachichotała, kiedy jego mięso spadło na ziemię przed nim, nawet nie mając szansy dolecieć do smoków. Nie było jednak w jej śmiechu nic złośliwego, wydawała się raczej rozczulona tą niezdarnością.
- W porządku, następnym razem się uda – powiedziała, po czym rzuciła kolejny kawałek, bliżej innego smoka, skoro ten pierwszy już jadł. Chciała, by wszystkie miały taki sam dostęp do jedzenia i żeby najsilniejsze pisklę nie próbowało zagarnąć wszystkiego dla siebie.
- Byłeś już kiedyś na jakiejś większej wyprawie, czy pracujesz tylko tu, na miejscu? – spytała nagle.
Trochę odleciałem wyobrażając sobie jakiś kawałek długo pieczonej sarenki w majeranku z żurawinową konfiturą... Chyba powinienem jakoś niedługo odwiedzić ciocię składając jej zawczasu jakieś kulinarne wyzwanie. Tak, zdecydowanie to dobry pomysł.
- Ghula?
- No, też byliśmy zaskoczeni. To znaczy ja i kuzyn, kiedy żeśmy go odnaleźli. Nie jest to przecież mysz, czy kot którego można nie zauważyć. Tym bardziej kiedy pojawia się w piwnicy do której trzeba zejść cztery piętra. Początkowo myślałem, że to może poprzedni właściciel kamienicy - taki przykurczony i już lekko mumifikujący się za życia no ale wciąż żywy. Wzruszyłem niedbale ramionami. Co zrobić. No ale jakoś wszystko się ułożyło tak, że Erni mieszkał sobie w sympatycznej symbiozie z mieszkańcami Rudery: bawił i ujmował, a ci w zamian dokarmiali go smakołykami.
Łypnąłem na nią badawczo kiedy to wspomniała o świadomej chęci powiększenia zwierzyńca. No mi co prawda zwierzaki nie przeszkadzały ale nie bardzo miałem zapędy by się obarczać obowiązkami zwłaszcza teraz kiedy takie czasy były niepewne i równie dobrze jutro ktoś mógł wysadzić moją kamienicę. Bycie bezdomnym byłoby kłopotliwe tym bardziej ze sforą fantastycznych zwierząt u boku. Pomijałem fakt, że mnie samego nigdy nie było w zasadzie w domu - Może to i dobrze. Miałem przynajmniej mniejszą konkurencję przy zatrudnieniu - skwitowałem krótko na wspomnienie o tym, że niewielu pcha się w ten biznes i w zasadzie nie byłbym wyjątkiem gdyby nie to, że potrzebowałem pieniędzy i nadarzyła się okazja. Miałem farta.
Uśmiechnąłem się pod nosem. Nie bez kozery okraszałem potencjalne zaproszenie zalotną otoczką, która jednak dla Remi okazała się jednocześnie czymś niewidzialnym. Chyba była z kategorii tych niedoświadczonych, nieskorych do podjęcia lekkiego flirtu, a odbijająca się w jej oczach szczera, niewinna ciekawość jedynie mnie w tym utwierdzała. Czy przeżyłem sporo przygód? Hoho, hoho, ho... Wyszczerzyłem kły - Spotkanie z tobą mogłoby być jedną z nich - zafalowałem brwiami, a w głosie drgało filuterne rozbawienie - Tak na oko to chyba żyję trochę dłużej na tym świecie niż ty i cóż, zdecydowanie nie próżnuję w jego smakowaniu, a jak wiadomo wszystko co dobre staje się jeszcze lepsze w towarzystwie - bajerowałem dając się nosić lekko luźniejszej chwili. Dwuznaczność przygód bawiła mnie na równi z niewinnością Cattermole sprawiając, że czerpałem nie małą satysfakcję z ocierania się o jedno i drugie znaczenie wyczekując jej interpretacji. Kiedyś pójdę za to do piekła.
- No właśnie mam być przede wszystkim od wypraw ale te w zasadzie nie dzieją się tak często jak się wydaje, wiesz? Siedzę więc tu na miejscu. Jak na razie. Uczę się, pomagam i takie tam - sięgnąłem po te mięsko które spadło tak nieporadnie na ziemię dolatując donikąd. Strzepałem je jako-tako z resztek ziemi. Zacząłem nim majtać na nowo - I jak na razie byłem na jednej takiej wyprawie w Szkocji na początku grudnia. Może coś ci się obiło o uszy - rozbity transport z jajami i magicznymi zwierzakami gdzieś w Ben Nevis, akcja ratunkowa i te sprawy - Zamilkłem w skupieniu decydując się na wypuszczenie ochłapu w strategicznym momencie tak by ten doleciał niedaleko smoczątka co też tym razem się powiodło - Hah!
- Ghula?
- No, też byliśmy zaskoczeni. To znaczy ja i kuzyn, kiedy żeśmy go odnaleźli. Nie jest to przecież mysz, czy kot którego można nie zauważyć. Tym bardziej kiedy pojawia się w piwnicy do której trzeba zejść cztery piętra. Początkowo myślałem, że to może poprzedni właściciel kamienicy - taki przykurczony i już lekko mumifikujący się za życia no ale wciąż żywy. Wzruszyłem niedbale ramionami. Co zrobić. No ale jakoś wszystko się ułożyło tak, że Erni mieszkał sobie w sympatycznej symbiozie z mieszkańcami Rudery: bawił i ujmował, a ci w zamian dokarmiali go smakołykami.
Łypnąłem na nią badawczo kiedy to wspomniała o świadomej chęci powiększenia zwierzyńca. No mi co prawda zwierzaki nie przeszkadzały ale nie bardzo miałem zapędy by się obarczać obowiązkami zwłaszcza teraz kiedy takie czasy były niepewne i równie dobrze jutro ktoś mógł wysadzić moją kamienicę. Bycie bezdomnym byłoby kłopotliwe tym bardziej ze sforą fantastycznych zwierząt u boku. Pomijałem fakt, że mnie samego nigdy nie było w zasadzie w domu - Może to i dobrze. Miałem przynajmniej mniejszą konkurencję przy zatrudnieniu - skwitowałem krótko na wspomnienie o tym, że niewielu pcha się w ten biznes i w zasadzie nie byłbym wyjątkiem gdyby nie to, że potrzebowałem pieniędzy i nadarzyła się okazja. Miałem farta.
Uśmiechnąłem się pod nosem. Nie bez kozery okraszałem potencjalne zaproszenie zalotną otoczką, która jednak dla Remi okazała się jednocześnie czymś niewidzialnym. Chyba była z kategorii tych niedoświadczonych, nieskorych do podjęcia lekkiego flirtu, a odbijająca się w jej oczach szczera, niewinna ciekawość jedynie mnie w tym utwierdzała. Czy przeżyłem sporo przygód? Hoho, hoho, ho... Wyszczerzyłem kły - Spotkanie z tobą mogłoby być jedną z nich - zafalowałem brwiami, a w głosie drgało filuterne rozbawienie - Tak na oko to chyba żyję trochę dłużej na tym świecie niż ty i cóż, zdecydowanie nie próżnuję w jego smakowaniu, a jak wiadomo wszystko co dobre staje się jeszcze lepsze w towarzystwie - bajerowałem dając się nosić lekko luźniejszej chwili. Dwuznaczność przygód bawiła mnie na równi z niewinnością Cattermole sprawiając, że czerpałem nie małą satysfakcję z ocierania się o jedno i drugie znaczenie wyczekując jej interpretacji. Kiedyś pójdę za to do piekła.
- No właśnie mam być przede wszystkim od wypraw ale te w zasadzie nie dzieją się tak często jak się wydaje, wiesz? Siedzę więc tu na miejscu. Jak na razie. Uczę się, pomagam i takie tam - sięgnąłem po te mięsko które spadło tak nieporadnie na ziemię dolatując donikąd. Strzepałem je jako-tako z resztek ziemi. Zacząłem nim majtać na nowo - I jak na razie byłem na jednej takiej wyprawie w Szkocji na początku grudnia. Może coś ci się obiło o uszy - rozbity transport z jajami i magicznymi zwierzakami gdzieś w Ben Nevis, akcja ratunkowa i te sprawy - Zamilkłem w skupieniu decydując się na wypuszczenie ochłapu w strategicznym momencie tak by ten doleciał niedaleko smoczątka co też tym razem się powiodło - Hah!
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Zaśmiała się cicho, słysząc opowieść o ghulu w piwnicy.
- Grunt, że potraficie jakoś wzajemnie koegzystować – rzekła. Gorzej byłoby, gdyby jakiś zwierzęcy lokator był uciążliwy. Niektóre stworzenia, jak na przykład bahanki, były niepożądane nawet przez największych miłośników magicznej fauny. Remi jednak poważnie myślała nad przygarnięciem sobie jakiegoś zwierzątka, na przykład kota, pufka czy królika. Czegoś niedużego, co mogłoby jej towarzyszyć wieczorami w domowym zaciszu.
Znowu się uśmiechnęła, nieco bezwiednie, bo jej wzrok akurat śledził ruchy smocząt, których poczynania uważnie obserwowała, analizując ich zachowania. Nawet podczas takiej niezobowiązującej pogawędki nie zapominała o tym, co miała robić, a oprócz samego nakarmienia smocząt ważna była ich obserwacja, zwłaszcza z jej punktu widzenia osoby uczącej się. I gdyby tak dostrzegła jakieś nieprawidłowości, miała obowiązek o tym poinformować.
- Miałeś szczęście – podsumowała jego fakt załapania się do tej pracy. Bo pracowanie dla Greengrassów było całkiem niezłą opcją, lepszą niż bycie smokologiem w ministerstwie. Remi nie chciałaby się tam pchać, tym bardziej że tam jako kobieta raczej nie miałaby szans.
Może rzeczywiście czasem wychodziła z niej ta młodzieńcza niewinność i nieznajomość pewnych obszarów życia. Remi bowiem nie połapała się w aluzji mężczyzny, nadal postrzegając rozmowę jako pogawędkę dwóch zapoznających się świeżych współpracowników. Niezbyt się znała na flirtach, miała raczej prostolinijną naturę i nie zawsze dostrzegała to, co kryło się pod powierzchnią, zwłaszcza że nie znała Matta zbyt dobrze i nie wiedziała, że bywał dość... osobliwy. Dopiero, gdy znowu się odezwał, zaczęła zdawać sobie sprawę, że może jednak jego słowa miały jakieś ukryte drugie dno, choć nie wiedziała nadal, co o tym myśleć.
Przekrzywiła głowę nieco na bok, choć jej spojrzenie znowu na dłużej zatrzymało się na posilających się smokach, które bez trudu rozrywały mięso ostrymi zębami, i dopiero po chwili znów spojrzała na Matta.
- Proponujesz to wszystkim współpracownicom? – zapytała, niepewna, co o tym myśleć i co mężczyzna miał na celu. Chciał spotkać się z nią po pracy? Czy tylko ją bajerował, by sprawdzić, jak zareaguje? – Chętnie kiedyś posłucham więcej o twoich przygodach, ale na razie musimy dokończyć karmienie smoków – odpowiedziała więc, unosząc leciutko jedną brew; nie wątpiła, że jeszcze będą okazje do spotkania, i kto wie, może nawet kiedyś się skusi na to, by spotkać się z Mattem poza miejscem pracy. Nie była w końcu aż tak sztywna, by nie chcieć nawiązywać ze współpracownikami relacji innych niż rozmowy czysto zawodowe, ograniczone tylko do obowiązków w rezerwacie, choć rzecz jasna nie przeszło jej nawet przez myśl nic niestosownego, a co najwyżej nawiązywanie relacji koleżeńskich.
- Chciałabym kiedyś zostać zabrana na wyprawę – powiedziała. Była już na paru wyprawach z ojcem, owszem, ale teraz, kiedy już formalnie uczyła się na smokologa, miałoby to inny wymiar. No i świadczyłoby o tym, że pracodawcy wierzą w jej umiejętności i ufają jej na tyle, by jej pozwolić. – Słyszałam o niej co nieco. Szkoda, że nie mogłam wziąć udziału, ale może jeszcze przydarzą się nowe i może przy odrobinie szczęścia też pojadę. – Mówiąc to, rzuciła kolejny kawałek. Im smoczęta były większe, tym więcej jadły i niedługo taka nieduża skrzynka mięsa nie będzie wystarczać dla wszystkich.
Potem rzuciła jeszcze ostatni kawałek. Skrzynka była pusta.
- Dzięki za pomoc – podziękowała Mattowi za to, że się tu pofatygował wraz z nią, przeniósł jej skrzynkę, pomógł w karmieniu, a także zabawił rozmową podczas wypełniania obowiązków. – To chyba by było na tyle, chyba że chcesz jeszcze trochę na nie popatrzeć? Cudowne maluchy, lubię tu przychodzić i obserwować z dystansu ich poczynania. Kiedy nie wiedzą, że są obserwowane, zachowują się swobodniej. Trochę jak takie nieco większe kociaki lub szczenięta.
Co prawda małym smokom daleko były do tak uroczego wyglądu, i tylko takie pasjonatki jak Remi mogłyby nazwać je ślicznymi, ale wiele młodych zwierząt łączyła podobna skorość do figli i zabaw, nieważne, czy były to szczeniaki, czy smoki. Przez moment aż żałowała, że kiedyś przestaną być tak pokraczne i zabawne. Ale smoki, w przeciwieństwie do kotków i piesków, nie były domowymi pieszczochami, a dzikimi, dumnymi i potężnymi istotami. Gdy podrosną, będzie jej trudniej obserwować ich rozwój, chyba że do tego czasu rozwinie się jako smokolog na tyle, że dopuszczą ją do nieco starszych osobników.
- Grunt, że potraficie jakoś wzajemnie koegzystować – rzekła. Gorzej byłoby, gdyby jakiś zwierzęcy lokator był uciążliwy. Niektóre stworzenia, jak na przykład bahanki, były niepożądane nawet przez największych miłośników magicznej fauny. Remi jednak poważnie myślała nad przygarnięciem sobie jakiegoś zwierzątka, na przykład kota, pufka czy królika. Czegoś niedużego, co mogłoby jej towarzyszyć wieczorami w domowym zaciszu.
Znowu się uśmiechnęła, nieco bezwiednie, bo jej wzrok akurat śledził ruchy smocząt, których poczynania uważnie obserwowała, analizując ich zachowania. Nawet podczas takiej niezobowiązującej pogawędki nie zapominała o tym, co miała robić, a oprócz samego nakarmienia smocząt ważna była ich obserwacja, zwłaszcza z jej punktu widzenia osoby uczącej się. I gdyby tak dostrzegła jakieś nieprawidłowości, miała obowiązek o tym poinformować.
- Miałeś szczęście – podsumowała jego fakt załapania się do tej pracy. Bo pracowanie dla Greengrassów było całkiem niezłą opcją, lepszą niż bycie smokologiem w ministerstwie. Remi nie chciałaby się tam pchać, tym bardziej że tam jako kobieta raczej nie miałaby szans.
Może rzeczywiście czasem wychodziła z niej ta młodzieńcza niewinność i nieznajomość pewnych obszarów życia. Remi bowiem nie połapała się w aluzji mężczyzny, nadal postrzegając rozmowę jako pogawędkę dwóch zapoznających się świeżych współpracowników. Niezbyt się znała na flirtach, miała raczej prostolinijną naturę i nie zawsze dostrzegała to, co kryło się pod powierzchnią, zwłaszcza że nie znała Matta zbyt dobrze i nie wiedziała, że bywał dość... osobliwy. Dopiero, gdy znowu się odezwał, zaczęła zdawać sobie sprawę, że może jednak jego słowa miały jakieś ukryte drugie dno, choć nie wiedziała nadal, co o tym myśleć.
Przekrzywiła głowę nieco na bok, choć jej spojrzenie znowu na dłużej zatrzymało się na posilających się smokach, które bez trudu rozrywały mięso ostrymi zębami, i dopiero po chwili znów spojrzała na Matta.
- Proponujesz to wszystkim współpracownicom? – zapytała, niepewna, co o tym myśleć i co mężczyzna miał na celu. Chciał spotkać się z nią po pracy? Czy tylko ją bajerował, by sprawdzić, jak zareaguje? – Chętnie kiedyś posłucham więcej o twoich przygodach, ale na razie musimy dokończyć karmienie smoków – odpowiedziała więc, unosząc leciutko jedną brew; nie wątpiła, że jeszcze będą okazje do spotkania, i kto wie, może nawet kiedyś się skusi na to, by spotkać się z Mattem poza miejscem pracy. Nie była w końcu aż tak sztywna, by nie chcieć nawiązywać ze współpracownikami relacji innych niż rozmowy czysto zawodowe, ograniczone tylko do obowiązków w rezerwacie, choć rzecz jasna nie przeszło jej nawet przez myśl nic niestosownego, a co najwyżej nawiązywanie relacji koleżeńskich.
- Chciałabym kiedyś zostać zabrana na wyprawę – powiedziała. Była już na paru wyprawach z ojcem, owszem, ale teraz, kiedy już formalnie uczyła się na smokologa, miałoby to inny wymiar. No i świadczyłoby o tym, że pracodawcy wierzą w jej umiejętności i ufają jej na tyle, by jej pozwolić. – Słyszałam o niej co nieco. Szkoda, że nie mogłam wziąć udziału, ale może jeszcze przydarzą się nowe i może przy odrobinie szczęścia też pojadę. – Mówiąc to, rzuciła kolejny kawałek. Im smoczęta były większe, tym więcej jadły i niedługo taka nieduża skrzynka mięsa nie będzie wystarczać dla wszystkich.
Potem rzuciła jeszcze ostatni kawałek. Skrzynka była pusta.
- Dzięki za pomoc – podziękowała Mattowi za to, że się tu pofatygował wraz z nią, przeniósł jej skrzynkę, pomógł w karmieniu, a także zabawił rozmową podczas wypełniania obowiązków. – To chyba by było na tyle, chyba że chcesz jeszcze trochę na nie popatrzeć? Cudowne maluchy, lubię tu przychodzić i obserwować z dystansu ich poczynania. Kiedy nie wiedzą, że są obserwowane, zachowują się swobodniej. Trochę jak takie nieco większe kociaki lub szczenięta.
Co prawda małym smokom daleko były do tak uroczego wyglądu, i tylko takie pasjonatki jak Remi mogłyby nazwać je ślicznymi, ale wiele młodych zwierząt łączyła podobna skorość do figli i zabaw, nieważne, czy były to szczeniaki, czy smoki. Przez moment aż żałowała, że kiedyś przestaną być tak pokraczne i zabawne. Ale smoki, w przeciwieństwie do kotków i piesków, nie były domowymi pieszczochami, a dzikimi, dumnymi i potężnymi istotami. Gdy podrosną, będzie jej trudniej obserwować ich rozwój, chyba że do tego czasu rozwinie się jako smokolog na tyle, że dopuszczą ją do nieco starszych osobników.
Tak w sumie nie bardzo wiedziałem, jak tam się obecnie mieszkało z naszym bottowym szkodnikiem bo ten zamieszkiwał Ruderę, a moje spotkania z nim polegały na tym, że kilka razy w miesiącu otwierałem klapę prowadzącą do piwnicy, a ten na mnie charczał śliniąc się przy tym dość majestatycznie. Heh.
W swoje szczęście też nie wątpiłem, lecz mimo wszystko też dobrze padło, że docenili inne moje atuty niż te związane z wiedzą o magicznych stworzeniach. Najwidoczniej łatałem nimi jakąś dziurę w zespole do którego należałem, a który mimo wszystko w dalszym ciągu był dość skromny. Chyba faktycznie chętni do tej roboty nie pchali się drzwiami i oknami.
Z samą Remi gadało mi się całkiem gładko, a jak wiadomo dobrze jest się dogadywać z współpracownikami. No dobrze, może trochę popłynąłem z tym flirtowaniem, a potem tak się w zasadzie lekko z nią droczyłem w tym klimacie no ale hej - co złego to nie ja!
- Oczywiście, że nie - żachnąłem się udając oburzenie, by zaraz z rozbawieniem puścić jej figlarne oczko - Nie wszystkie są takie urodziwe - inna sprawa, że tak właściwie za dużego pola do popisu nie miałem. Praca tutaj była jak pływanie w testosteronie. Przydałaby się może jakaś zgrabniejsza księgowa lub sekretarka na przełamanie. Nie rozmyślałem nad tym za dużo zresztą w tym momencie, bo Remi sprowadziła koniec końców rozmowę do tematów związanych z pracą.
- Wiesz, może jest na to szansa w całkiem niedalekiej przyszłości. Na tej ostatniej były z nami takie dwie młodziutkie laseczki. Co prawda miały lżejsze i mniej niebezpieczne zadanie bo jednak warunki były ciężkie, ale swój wkład miały i nie były znów tak bardzo starsze od ciebie - nie żebym ja sam był z tego powodu zadowolony bo nie powiem, wspinając się na kolejne szczyty ciągle martwiłem się o Suse, która była przyjaciółką Bertiego. Co ja bym mu powiedział, gdyby została zjedzona lub umarła spadając z jakiejś przepaści...? Chyba dla własnego spokoju wolałbym by kolejna ekspedycja składała się z mniej kruchych i znajomych twarzy.
Smoki karmiłem całkiem zgrabnie, a przynajmniej już po trzeciej lub też czwartej próbie nie stanowiło to dla mnie większego wyzwania - podrzucane ochłapy lądowały tam gdzie miały, a nieco przerośnięte jaszczurki po krótkim szarpaniu połykały je na raz tylko po to by wysunięciami ozorka poszukiwać kolejnego kąska - Luz, polecam się - skwitowałem bo też to była dla mnie sama przyjemność - Byłoby fajnie ale też mam swoje obowiązki, głównie przy magazynie. Pewnie już się zastanawiają gdzie się znów pałętam ale było fajnie - dzięki, do kiedyśtam później - pożegnałem ją i podziękowałem bo też co nieco się nauczyłem od niej po czym ruszyłem w stronę administracyjnej części parku.
|zt
W swoje szczęście też nie wątpiłem, lecz mimo wszystko też dobrze padło, że docenili inne moje atuty niż te związane z wiedzą o magicznych stworzeniach. Najwidoczniej łatałem nimi jakąś dziurę w zespole do którego należałem, a który mimo wszystko w dalszym ciągu był dość skromny. Chyba faktycznie chętni do tej roboty nie pchali się drzwiami i oknami.
Z samą Remi gadało mi się całkiem gładko, a jak wiadomo dobrze jest się dogadywać z współpracownikami. No dobrze, może trochę popłynąłem z tym flirtowaniem, a potem tak się w zasadzie lekko z nią droczyłem w tym klimacie no ale hej - co złego to nie ja!
- Oczywiście, że nie - żachnąłem się udając oburzenie, by zaraz z rozbawieniem puścić jej figlarne oczko - Nie wszystkie są takie urodziwe - inna sprawa, że tak właściwie za dużego pola do popisu nie miałem. Praca tutaj była jak pływanie w testosteronie. Przydałaby się może jakaś zgrabniejsza księgowa lub sekretarka na przełamanie. Nie rozmyślałem nad tym za dużo zresztą w tym momencie, bo Remi sprowadziła koniec końców rozmowę do tematów związanych z pracą.
- Wiesz, może jest na to szansa w całkiem niedalekiej przyszłości. Na tej ostatniej były z nami takie dwie młodziutkie laseczki. Co prawda miały lżejsze i mniej niebezpieczne zadanie bo jednak warunki były ciężkie, ale swój wkład miały i nie były znów tak bardzo starsze od ciebie - nie żebym ja sam był z tego powodu zadowolony bo nie powiem, wspinając się na kolejne szczyty ciągle martwiłem się o Suse, która była przyjaciółką Bertiego. Co ja bym mu powiedział, gdyby została zjedzona lub umarła spadając z jakiejś przepaści...? Chyba dla własnego spokoju wolałbym by kolejna ekspedycja składała się z mniej kruchych i znajomych twarzy.
Smoki karmiłem całkiem zgrabnie, a przynajmniej już po trzeciej lub też czwartej próbie nie stanowiło to dla mnie większego wyzwania - podrzucane ochłapy lądowały tam gdzie miały, a nieco przerośnięte jaszczurki po krótkim szarpaniu połykały je na raz tylko po to by wysunięciami ozorka poszukiwać kolejnego kąska - Luz, polecam się - skwitowałem bo też to była dla mnie sama przyjemność - Byłoby fajnie ale też mam swoje obowiązki, głównie przy magazynie. Pewnie już się zastanawiają gdzie się znów pałętam ale było fajnie - dzięki, do kiedyśtam później - pożegnałem ją i podziękowałem bo też co nieco się nauczyłem od niej po czym ruszyłem w stronę administracyjnej części parku.
|zt
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Zarumieniła się lekko, słysząc, bądź co bądź, komplement. Ale zdawała sobie też sprawę, że nie było tu wielu kobiet, większość pracowników stanowili mężczyźni, co było prawdopodobnie dość typowe dla miejsc takich jak to, bo w zagranicznych rezerwatach również spotkała się z takimi proporcjami, a czarownice z reguły pracowały jako alchemiczki, rzadziej uczyły się na smokologów, ale podejrzewała, że może kiedyś ulegnie to zmianie, że takich dziewcząt jak ona z biegiem czasu będzie więcej. A ona musiała przetrzeć szlaki dla tych, które przyjdą po niej i także będą pragnęły uczyć się o smokach.
- To może i mnie się uda, gdy nadejdzie następna wyprawa – powiedziała z nadzieją. Nic nie było jej wiadomo o tym, by coś takiego miało być w najbliższym czasie, ale pewnie kiedyś doczeka i może uda jej się wkręcić, nawet gdyby miała wykonywać jakieś lżejsze zadania. Grunt, żeby tam pojechać i zdobyć nowe doświadczenia, a także przydać się pozostałym. Nie chciała zawadzać, dlatego do czasu wyprawy musiała przygotowywać się i uczyć tu, na miejscu. Szkoda, że ominęła ją ta poprzednia, ale jeszcze pewnie będą inne.
Chętnie wypytałaby Matthew bardziej szczegółowo o tamtą wyprawę, ale zdawała sobie sprawę, że oboje musieli wracać do swoich zadań. Może innym razem nadarzy się okazja, by dowiedzieć się więcej o szczegółach. Teraz on na pewno miał swoje obowiązki, od których się oderwał, by jej pomóc, a ona też miała swoje.
- Rozumiem. Może jeszcze kiedyś znowu się spotkamy, to wtedy chętnie usłyszę więcej o tej wyprawie. I o innych przygodach – powiedziała. Przez chwilę odprowadzała go wzrokiem, ale sama jeszcze trochę została tutaj, upewniając się, czy młode zjadły całe mięso, które im dali. Gdyby któreś jadło za mało lub nie miało apetytu, musiałaby to zgłosić, ale wyglądało na to, że wszystkim smoczętom dopisał głód i całe mięso zniknęło dość szybko. Skryta w osłoniętym punkcie obserwacyjnym patrzyła, jak jadły, a po skończeniu jeszcze chwilę obwąchiwały teren, by sprawdzić, czy niczego nie przeoczyły. Później, nieświadome tego, że nadal są obserwowane, wróciły do zabawy, a Remi podziwiała je, odnotowując w myślach co ciekawsze zachowania. Zależało jej na tym, by jak najlepiej poznać pisklęta, zaobserwować nie tylko szczegóły dotyczące ich wyglądu czy zdrowia, ale też zachowywania każdego z nich, by lepiej poznać ich indywidualne charaktery i co za tym idzie, lepiej je od siebie odróżniać.
Później także opuściła teren, by wrócić do części administracyjnej i poszukać kogoś, kto przydzieliłby jej kolejne zadanie do zrobienia.
/zt.
- To może i mnie się uda, gdy nadejdzie następna wyprawa – powiedziała z nadzieją. Nic nie było jej wiadomo o tym, by coś takiego miało być w najbliższym czasie, ale pewnie kiedyś doczeka i może uda jej się wkręcić, nawet gdyby miała wykonywać jakieś lżejsze zadania. Grunt, żeby tam pojechać i zdobyć nowe doświadczenia, a także przydać się pozostałym. Nie chciała zawadzać, dlatego do czasu wyprawy musiała przygotowywać się i uczyć tu, na miejscu. Szkoda, że ominęła ją ta poprzednia, ale jeszcze pewnie będą inne.
Chętnie wypytałaby Matthew bardziej szczegółowo o tamtą wyprawę, ale zdawała sobie sprawę, że oboje musieli wracać do swoich zadań. Może innym razem nadarzy się okazja, by dowiedzieć się więcej o szczegółach. Teraz on na pewno miał swoje obowiązki, od których się oderwał, by jej pomóc, a ona też miała swoje.
- Rozumiem. Może jeszcze kiedyś znowu się spotkamy, to wtedy chętnie usłyszę więcej o tej wyprawie. I o innych przygodach – powiedziała. Przez chwilę odprowadzała go wzrokiem, ale sama jeszcze trochę została tutaj, upewniając się, czy młode zjadły całe mięso, które im dali. Gdyby któreś jadło za mało lub nie miało apetytu, musiałaby to zgłosić, ale wyglądało na to, że wszystkim smoczętom dopisał głód i całe mięso zniknęło dość szybko. Skryta w osłoniętym punkcie obserwacyjnym patrzyła, jak jadły, a po skończeniu jeszcze chwilę obwąchiwały teren, by sprawdzić, czy niczego nie przeoczyły. Później, nieświadome tego, że nadal są obserwowane, wróciły do zabawy, a Remi podziwiała je, odnotowując w myślach co ciekawsze zachowania. Zależało jej na tym, by jak najlepiej poznać pisklęta, zaobserwować nie tylko szczegóły dotyczące ich wyglądu czy zdrowia, ale też zachowywania każdego z nich, by lepiej poznać ich indywidualne charaktery i co za tym idzie, lepiej je od siebie odróżniać.
Później także opuściła teren, by wrócić do części administracyjnej i poszukać kogoś, kto przydzieliłby jej kolejne zadanie do zrobienia.
/zt.
| 25 września
Rezerwat nigdy wcześniej nie wydawał mu się taki pusty.
Nie spotkał żywej duszy, przechodząc przez pomost widokowy i zagłębiając się w niższe partie zalesionych wzgórz, docierając doskonale sobie znaną ścieżką aż do niewielkiego zagajnika, w którym od paru miesięcy przebywały dorastające smoczęta. Teoretycznie nie było w tym nic dziwnego – tereny zajmowane przez Peak District były rozległe, a ze względu na późne popołudnie, większość opiekunów zdążyła już wrócić do Gniazda, żeby załatwić ostatnie administracyjne sprawy przed wyruszeniem do domu. Było ich mniej – pracowników i smokologów, bo wojna odcisnęła swoje piętno także i tutaj, w miejscu, które teoretycznie powinno być od niej odgrodzone. Częściowo może było – silna, ochronna magia, wciąż otaczała wzgórza rezerwatu, pogrążając je w ciszy i spokoju; pomiędzy drzewami nie świszczały zaklęcia, nie dudniły kroki siejących zniszczenie olbrzymów, a jednak – pustka, którą pozostawili po sobie znikający z dnia na dzień smokologowie była prawie namacalna, widoczna, niemożliwa do zapomnienia. Do tej pory nie posprzątano ich biurek; pozostawione same sobie, wyglądały tak, jakby ich właściciele dopiero co od nich odeszli – odstawione na bok kubki z wystającymi z nich końcówkami łyżeczek, rodzinne fotografie w ramkach, niedokończone raporty; oficjalnie zaginieni, unosili się w wypełnionych zwyczajnym gwarem pomieszczeniach niczym duchy, nie pozwalając pozostałym na całkowite porzucenie nadziei na to, że kiedyś wrócą. Z tego samego powodu nie szukano nikogo na ich zastępstwo – ale na dodatkową pracę nikt zdawał się nie narzekać; obowiązki pozbawione stałej opieki wykonywano bez zawahania i bez słowa sprzeciwu. Lojalność, której za czasów pokoju czasami brakowało, ożyła na nowo, gdy w oczy niemal wszystkich czarodziejów zajrzała wojna; trudno było znaleźć wśród pracowników rezerwatu takich, którzy w jakiś sposób nie odczuli jej osobiście – i to zdawało się scalać ich w całość, budząc w nich te najlepsze, uśpione na co dzień instynkty. Było w tym coś kojącego – w tym poczuciu przynależności, w życzliwych uśmiechach wymienianych na korytarzach, w drobnych uprzejmościach czynionych w ciągu dnia; a może zwyczajnie Percival zaczął zwracać na te drobnostki większą uwagę, bo jeśli coś mu w ostatnich tygodniach doskwierało, to była to właśnie samotność.
Tęsknił za Benjaminem.
Choć spędził za granicą kilka tygodni, przez jakiś czas przekonując nawet samego siebie, że mógł zostać tam na zawsze, to wreszcie dotarło do niego, że musiał wrócić. Nie tylko dlatego, że pozostawił po sobie dziesiątki niedokończonych spraw, że w Anglii wciąż dorastał jego syn; nie dlatego, że złożył wieczystą przysięgę Zakonowi Feniksa, który był coraz mocniej spychany do defensywy – i nie dlatego, że poza krajem nie był potrzebny. Gdyby chciał, zapewne mógłby poszukać sobie usprawiedliwień dla swojego wyjazdu, i pewnie nie musiałby szukać ich daleko – ale porzucenie warty teraz, w środku wojny, w sytuacji, gdy niemal wszystko, co kochał, znalazło się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, zbyt mocno smakowało ucieczką, by był w stanie dłużej udawać, że było inaczej. Nie mógł już uciekać – i nie chciał tego robić; jakkolwiek miała się skończyć ta walka, i gdziekolwiek miałaby go zaprowadzić, musiał dotrwać do jej końca.
Dlatego znów tu był – w rezerwacie, starając się nadrobić stracony czas, w pierwszym naturalnym odruchu zaczynając od sprawdzenia, jak miały się wyklute w czasie anomalii smoczęta. To nimi zajmował się przed wyjazdem, wraz z Benem i w konsultacji z Charlene starając się z ustalić, dlaczego chorowały; postawiona teza mówiła o zatruciu srebrem, wypłukiwanym z piasku w ich starym terrarium – dlatego przeniesiono je tutaj. Z raportów poczynionych pod jego nieobecność wynikało, że młode trójogony stopniowo wracały do zdrowia, choć wciąż jeszcze utrzymywały się u nich długotrwałe efekty choroby – utracone łuski nie odtworzyły się w całości, mimo że teoretycznie powinny już to zrobić, a jeden ze smoków pozostawał marudny i osowiały. Percival chciał więc zobaczyć je na własne oczy i sprawdzić, w jakim były stanie.
Początkowo skierował się do obserwacyjnej altany, chcąc spędzić kilka chwil na zwyczajnym przyglądaniu się zachowaniu smocząt z ukrycia. Zabrawszy ze sobą torbę z notatkami, rozłożył je już na miejscu, korzystając z niewidzialności, jaką zapewniały mu ochronne zaklęcia. Miał wrażenie, że bawiące się na polanie trójogony wyczuły jego obecność, bo na moment znieruchomiały, spoglądając czujnie w stronę altany – ale nie dostrzegłszy niczego, wróciły do przerwanych prób wzniesienia się w powietrze. Uczyły się latać – tak wynikało ze sprawozdań z ich rozwoju, i na to wyglądało też, gdy Percival zaczął im się przeglądać, nieświadomy bezwiednego uśmiechu, który wypłynął na jego usta. Zapomniał już, jak odprężająco potrafił działać na niego rezerwat – i jak bardzo brakowało mu tej pracy. Tutaj, w otoczeniu drzew, za naturalną barierą ze wzgórz, w towarzystwie smoków, był w stanie oddać się ulotnemu wrażeniu, że to wszystko, co działo się poza – terror siany przez zwolenników Malfoya, chciwe łapy ministerstwa wyciągające się po kolejne ziemie i wpływy – nie miało aż takiego znaczenia. To była iluzja, złudna i nieprawdziwa – było jedynie kwestią czasu, aż rozrastający się nad Anglią cień napłynie także nad Peak District – ale dobrze było uwierzyć w nią przynajmniej przez chwilę.
Przesunął się nieco, żeby lepiej widzieć, podczas gdy jeden z trójogonów rozłożył nieco niezdarnie skrzydła, jeszcze zbyt małe, by unieść go na dłużej – i rozpędził się, machając nimi chaotycznie. Zakończone ostrymi szponami nogi oderwały się od ziemi – na chwilę, na moment – po czym młody smok wylądował ponownie na trawie, wydając z siebie rozczulający skrzek – brzmiący na trochę podekscytowany, a trochę zawiedziony. Drugi bardzo szybko podążył jego śladem, próbując unieść się w powietrze z podobnym skutkiem – ale trzeci, trzymający się nieco na uboczu, nawet nie rozprostował skrzydeł, drapiąc jedynie pazurami ziemię. Percival od razu zauważył, że był mniejszy od swoich braci – a choć był taki już od początku, odkąd wykluł się z jaja, to wraz z upływem czasu ta różnica się nie wyrównała, jedynie się pogłębiając. Jego łuski były bledsze, rzadsze, a połacie gołej, pokrytej jaśniejszym nalotem skóry – znacznie bardziej widoczne. Poruszał się też wolniej, jakby zmęczony – a po przejściu paru kroków położył się w trawie, zwijając się jak do snu.
Percival odłożył na bok teczki ze sprawozdaniami, wychodząc z altany i decydując się obejrzeć smoka z bliska; trójogony zaskrzeczały ostrzegawczo na jego widok, ale – nienauczone jeszcze ostrożności – nie rozpierzchły się na boki, jedynie przyglądając mu się z zainteresowaniem. Gdy podszedł do najmniejszego z nich, ten uniósł łeb i kłapnął zębami, ale nie zrobił nic więcej – nie cofając się też, gdy mężczyzna przy nim przykucnął, z bliska przyglądając się jego oczom i grubej skórze. Skupiony na zadaniu, prawie nie zauważył nadejścia jednego z młodszych smokologów, dopóki ten nie zatrzymał się tuż obok; odwrócił się w reakcji na jego ciche kroki, zatrzymując spojrzenie na piegowatej twarzy i potarganych przez wiatr, jasnych włosach; musiał dopiero co przejść przez widokowy pomost. – Richards – przywitał się cicho, kiwając w jego stronę głową, po czym skinął ręką, żeby podszedł bliżej. – Zajmowałeś się nimi przez ostatnie tygodnie? – zapytał; wiedział, że smoczy zagajnik był pod jego opieką.
Młody czarodziej pokonał resztę dzielącego go od Percivala dystansu, po czym przykucnął obok, wyciągając rękę w stronę smoka. Wyglądało na to, że młody trójogon był przyzwyczajony do jego obecności, bo zareagował inaczej niż na pojawienie się starszego smokologa – uniósł łeb, wyciągając go w stronę Richardsa. – Blake – odpowiedział mężczyzna, jednocześnie przytakując w odpowiedzi na zadane pytanie. – Dobrze, że jesteś z powrotem, mamy z nimi coraz poważniejszy problem. Z tym jednym zwłaszcza, na pewno już zauważyłeś – dodał, wciąż tym samym, niezwykle spokojnym głosem. Percival zmarszczył brwi, aż pojawiła się między nimi głęboka, pionowa zmarszczka.
– Zakażenie nie ustępuje? – zapytał, choć widział już, że nie; im dłużej przyglądał się smoczęciu, tym wyraźniej to dostrzegał – jaśniejsze smugi przeplatane z szarością, oraz miejsca, w których skóra obeschła i zaczęła się łuszczyć. – Dostaje te same mieszanki alchemiczne, co reszta? – upewnił się, przenosząc spojrzenie w stronę młodszego opiekuna.
Richards przytaknął. – Prawie na nie nie reaguje. U reszty poprawa była od razu, ale jego organizm zdaje się je w jakiś sposób neutralizować. Nie mam bladego pojęcia, z czego to wynika – karmimy go tym samym, pije z tych samych źródeł, jest trzymany w tym samym otoczeniu. To musi być coś w jego organizmie, jakaś skaza, może genetyczna – wyjaśnił, z niepewnością wyraźnie odbijającą się w głosie. – Może rzuciłbyś okiem na jego badania? Pobraliśmy od niego w tamtym tygodniu próbki skóry, pazurów i łusek, ale nikt nie był w stanie wyciągnąć z tego żadnych sensownych wniosków – ciągnął dalej, posyłając Percivalowi pytające spojrzenie.
Percival się nie wahał. – Są w Gnieździe? – zapytał, przenosząc spojrzenie ze smoka na jego opiekuna. Richards kiwnął głową. – Chodź, przejrzymy je od razu. Może coś nam się wspólnie nasunie – zaproponował. Później podniósł się, z kieszeni podróżnego płaszcza wyciągając jeszcze kilka kawałków świeżego mięsa, które zabrał ze sobą wcześniej; zacmokał parę razy, chcąc zwrócić na siebie uwagę trójogonów, a później rzucił w ich stronę przekąskę; ruszyły ku niej od razu, dwa większe szybciej, ich mniejszy brat – z wyraźnym opóźnieniem, ledwie zdążając porwać dla siebie kawałek mięsa, nim to zniknęło w paszczach jego rodzeństwa. Percival westchnął przeciągle; musieli mu pomóc.
Ruszył w stronę pomostu, początkowo wolnym krokiem, a później – gdy młodszy smokolog go dogonił – znacznie szybszym. – Streść mi po drodze wszystko, co do tej pory udało wam się ustalić – poprosił; do przejścia mieli spory kawał drogi – nie było potrzeby, by ta miała upłynąć na milczeniu. Im szybciej uda im się ustalić, co właściwie dolegało młodemu smokowi, tym lepiej – a wspólne przegadanie tematu często kończyło się dostrzeżeniem istotnych szczegółów, które do tej pory im umykały.
| zt (1530 słów)
Rezerwat nigdy wcześniej nie wydawał mu się taki pusty.
Nie spotkał żywej duszy, przechodząc przez pomost widokowy i zagłębiając się w niższe partie zalesionych wzgórz, docierając doskonale sobie znaną ścieżką aż do niewielkiego zagajnika, w którym od paru miesięcy przebywały dorastające smoczęta. Teoretycznie nie było w tym nic dziwnego – tereny zajmowane przez Peak District były rozległe, a ze względu na późne popołudnie, większość opiekunów zdążyła już wrócić do Gniazda, żeby załatwić ostatnie administracyjne sprawy przed wyruszeniem do domu. Było ich mniej – pracowników i smokologów, bo wojna odcisnęła swoje piętno także i tutaj, w miejscu, które teoretycznie powinno być od niej odgrodzone. Częściowo może było – silna, ochronna magia, wciąż otaczała wzgórza rezerwatu, pogrążając je w ciszy i spokoju; pomiędzy drzewami nie świszczały zaklęcia, nie dudniły kroki siejących zniszczenie olbrzymów, a jednak – pustka, którą pozostawili po sobie znikający z dnia na dzień smokologowie była prawie namacalna, widoczna, niemożliwa do zapomnienia. Do tej pory nie posprzątano ich biurek; pozostawione same sobie, wyglądały tak, jakby ich właściciele dopiero co od nich odeszli – odstawione na bok kubki z wystającymi z nich końcówkami łyżeczek, rodzinne fotografie w ramkach, niedokończone raporty; oficjalnie zaginieni, unosili się w wypełnionych zwyczajnym gwarem pomieszczeniach niczym duchy, nie pozwalając pozostałym na całkowite porzucenie nadziei na to, że kiedyś wrócą. Z tego samego powodu nie szukano nikogo na ich zastępstwo – ale na dodatkową pracę nikt zdawał się nie narzekać; obowiązki pozbawione stałej opieki wykonywano bez zawahania i bez słowa sprzeciwu. Lojalność, której za czasów pokoju czasami brakowało, ożyła na nowo, gdy w oczy niemal wszystkich czarodziejów zajrzała wojna; trudno było znaleźć wśród pracowników rezerwatu takich, którzy w jakiś sposób nie odczuli jej osobiście – i to zdawało się scalać ich w całość, budząc w nich te najlepsze, uśpione na co dzień instynkty. Było w tym coś kojącego – w tym poczuciu przynależności, w życzliwych uśmiechach wymienianych na korytarzach, w drobnych uprzejmościach czynionych w ciągu dnia; a może zwyczajnie Percival zaczął zwracać na te drobnostki większą uwagę, bo jeśli coś mu w ostatnich tygodniach doskwierało, to była to właśnie samotność.
Tęsknił za Benjaminem.
Choć spędził za granicą kilka tygodni, przez jakiś czas przekonując nawet samego siebie, że mógł zostać tam na zawsze, to wreszcie dotarło do niego, że musiał wrócić. Nie tylko dlatego, że pozostawił po sobie dziesiątki niedokończonych spraw, że w Anglii wciąż dorastał jego syn; nie dlatego, że złożył wieczystą przysięgę Zakonowi Feniksa, który był coraz mocniej spychany do defensywy – i nie dlatego, że poza krajem nie był potrzebny. Gdyby chciał, zapewne mógłby poszukać sobie usprawiedliwień dla swojego wyjazdu, i pewnie nie musiałby szukać ich daleko – ale porzucenie warty teraz, w środku wojny, w sytuacji, gdy niemal wszystko, co kochał, znalazło się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, zbyt mocno smakowało ucieczką, by był w stanie dłużej udawać, że było inaczej. Nie mógł już uciekać – i nie chciał tego robić; jakkolwiek miała się skończyć ta walka, i gdziekolwiek miałaby go zaprowadzić, musiał dotrwać do jej końca.
Dlatego znów tu był – w rezerwacie, starając się nadrobić stracony czas, w pierwszym naturalnym odruchu zaczynając od sprawdzenia, jak miały się wyklute w czasie anomalii smoczęta. To nimi zajmował się przed wyjazdem, wraz z Benem i w konsultacji z Charlene starając się z ustalić, dlaczego chorowały; postawiona teza mówiła o zatruciu srebrem, wypłukiwanym z piasku w ich starym terrarium – dlatego przeniesiono je tutaj. Z raportów poczynionych pod jego nieobecność wynikało, że młode trójogony stopniowo wracały do zdrowia, choć wciąż jeszcze utrzymywały się u nich długotrwałe efekty choroby – utracone łuski nie odtworzyły się w całości, mimo że teoretycznie powinny już to zrobić, a jeden ze smoków pozostawał marudny i osowiały. Percival chciał więc zobaczyć je na własne oczy i sprawdzić, w jakim były stanie.
Początkowo skierował się do obserwacyjnej altany, chcąc spędzić kilka chwil na zwyczajnym przyglądaniu się zachowaniu smocząt z ukrycia. Zabrawszy ze sobą torbę z notatkami, rozłożył je już na miejscu, korzystając z niewidzialności, jaką zapewniały mu ochronne zaklęcia. Miał wrażenie, że bawiące się na polanie trójogony wyczuły jego obecność, bo na moment znieruchomiały, spoglądając czujnie w stronę altany – ale nie dostrzegłszy niczego, wróciły do przerwanych prób wzniesienia się w powietrze. Uczyły się latać – tak wynikało ze sprawozdań z ich rozwoju, i na to wyglądało też, gdy Percival zaczął im się przeglądać, nieświadomy bezwiednego uśmiechu, który wypłynął na jego usta. Zapomniał już, jak odprężająco potrafił działać na niego rezerwat – i jak bardzo brakowało mu tej pracy. Tutaj, w otoczeniu drzew, za naturalną barierą ze wzgórz, w towarzystwie smoków, był w stanie oddać się ulotnemu wrażeniu, że to wszystko, co działo się poza – terror siany przez zwolenników Malfoya, chciwe łapy ministerstwa wyciągające się po kolejne ziemie i wpływy – nie miało aż takiego znaczenia. To była iluzja, złudna i nieprawdziwa – było jedynie kwestią czasu, aż rozrastający się nad Anglią cień napłynie także nad Peak District – ale dobrze było uwierzyć w nią przynajmniej przez chwilę.
Przesunął się nieco, żeby lepiej widzieć, podczas gdy jeden z trójogonów rozłożył nieco niezdarnie skrzydła, jeszcze zbyt małe, by unieść go na dłużej – i rozpędził się, machając nimi chaotycznie. Zakończone ostrymi szponami nogi oderwały się od ziemi – na chwilę, na moment – po czym młody smok wylądował ponownie na trawie, wydając z siebie rozczulający skrzek – brzmiący na trochę podekscytowany, a trochę zawiedziony. Drugi bardzo szybko podążył jego śladem, próbując unieść się w powietrze z podobnym skutkiem – ale trzeci, trzymający się nieco na uboczu, nawet nie rozprostował skrzydeł, drapiąc jedynie pazurami ziemię. Percival od razu zauważył, że był mniejszy od swoich braci – a choć był taki już od początku, odkąd wykluł się z jaja, to wraz z upływem czasu ta różnica się nie wyrównała, jedynie się pogłębiając. Jego łuski były bledsze, rzadsze, a połacie gołej, pokrytej jaśniejszym nalotem skóry – znacznie bardziej widoczne. Poruszał się też wolniej, jakby zmęczony – a po przejściu paru kroków położył się w trawie, zwijając się jak do snu.
Percival odłożył na bok teczki ze sprawozdaniami, wychodząc z altany i decydując się obejrzeć smoka z bliska; trójogony zaskrzeczały ostrzegawczo na jego widok, ale – nienauczone jeszcze ostrożności – nie rozpierzchły się na boki, jedynie przyglądając mu się z zainteresowaniem. Gdy podszedł do najmniejszego z nich, ten uniósł łeb i kłapnął zębami, ale nie zrobił nic więcej – nie cofając się też, gdy mężczyzna przy nim przykucnął, z bliska przyglądając się jego oczom i grubej skórze. Skupiony na zadaniu, prawie nie zauważył nadejścia jednego z młodszych smokologów, dopóki ten nie zatrzymał się tuż obok; odwrócił się w reakcji na jego ciche kroki, zatrzymując spojrzenie na piegowatej twarzy i potarganych przez wiatr, jasnych włosach; musiał dopiero co przejść przez widokowy pomost. – Richards – przywitał się cicho, kiwając w jego stronę głową, po czym skinął ręką, żeby podszedł bliżej. – Zajmowałeś się nimi przez ostatnie tygodnie? – zapytał; wiedział, że smoczy zagajnik był pod jego opieką.
Młody czarodziej pokonał resztę dzielącego go od Percivala dystansu, po czym przykucnął obok, wyciągając rękę w stronę smoka. Wyglądało na to, że młody trójogon był przyzwyczajony do jego obecności, bo zareagował inaczej niż na pojawienie się starszego smokologa – uniósł łeb, wyciągając go w stronę Richardsa. – Blake – odpowiedział mężczyzna, jednocześnie przytakując w odpowiedzi na zadane pytanie. – Dobrze, że jesteś z powrotem, mamy z nimi coraz poważniejszy problem. Z tym jednym zwłaszcza, na pewno już zauważyłeś – dodał, wciąż tym samym, niezwykle spokojnym głosem. Percival zmarszczył brwi, aż pojawiła się między nimi głęboka, pionowa zmarszczka.
– Zakażenie nie ustępuje? – zapytał, choć widział już, że nie; im dłużej przyglądał się smoczęciu, tym wyraźniej to dostrzegał – jaśniejsze smugi przeplatane z szarością, oraz miejsca, w których skóra obeschła i zaczęła się łuszczyć. – Dostaje te same mieszanki alchemiczne, co reszta? – upewnił się, przenosząc spojrzenie w stronę młodszego opiekuna.
Richards przytaknął. – Prawie na nie nie reaguje. U reszty poprawa była od razu, ale jego organizm zdaje się je w jakiś sposób neutralizować. Nie mam bladego pojęcia, z czego to wynika – karmimy go tym samym, pije z tych samych źródeł, jest trzymany w tym samym otoczeniu. To musi być coś w jego organizmie, jakaś skaza, może genetyczna – wyjaśnił, z niepewnością wyraźnie odbijającą się w głosie. – Może rzuciłbyś okiem na jego badania? Pobraliśmy od niego w tamtym tygodniu próbki skóry, pazurów i łusek, ale nikt nie był w stanie wyciągnąć z tego żadnych sensownych wniosków – ciągnął dalej, posyłając Percivalowi pytające spojrzenie.
Percival się nie wahał. – Są w Gnieździe? – zapytał, przenosząc spojrzenie ze smoka na jego opiekuna. Richards kiwnął głową. – Chodź, przejrzymy je od razu. Może coś nam się wspólnie nasunie – zaproponował. Później podniósł się, z kieszeni podróżnego płaszcza wyciągając jeszcze kilka kawałków świeżego mięsa, które zabrał ze sobą wcześniej; zacmokał parę razy, chcąc zwrócić na siebie uwagę trójogonów, a później rzucił w ich stronę przekąskę; ruszyły ku niej od razu, dwa większe szybciej, ich mniejszy brat – z wyraźnym opóźnieniem, ledwie zdążając porwać dla siebie kawałek mięsa, nim to zniknęło w paszczach jego rodzeństwa. Percival westchnął przeciągle; musieli mu pomóc.
Ruszył w stronę pomostu, początkowo wolnym krokiem, a później – gdy młodszy smokolog go dogonił – znacznie szybszym. – Streść mi po drodze wszystko, co do tej pory udało wam się ustalić – poprosił; do przejścia mieli spory kawał drogi – nie było potrzeby, by ta miała upłynąć na milczeniu. Im szybciej uda im się ustalić, co właściwie dolegało młodemu smokowi, tym lepiej – a wspólne przegadanie tematu często kończyło się dostrzeżeniem istotnych szczegółów, które do tej pory im umykały.
| zt (1530 słów)
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
- 10 XII 1957 -
Ronja&Gabriel
Przez wysokie drzewa śmiało przemykały wydłużające się promienie grudniowego słońca, a u podstaw pni roiło się od odcisków gadzich łap. Im chłodniejsze powietrze, tym mniej chętnie smoki wylatywały na dłuższe wycieczki, przygotowując się do zimowego spoczynku na szerokich polach rezerwatu. Zagajnik zamieszkiwały najmłodsze z okazów, przeniesione tu dopiero po anomaliach i odpowiednio przystosowane do mniejszego obszaru niż otwarte pastwiska. Spojrzenie Ronji wahało się między krańcami zaśnieżonych polan a masywną altaną, do której zbliżała się z każdym krokiem wysokich kozaków. Długi, ciepły płaszcz podwinęła nieco w górę, tak by skrawki brązowej sukni na zakładkę nie ocierały się o wilgotne podłoże, kiedy powoli zmierzała w stronę znajomej sylwetki stojącej na kamiennym podeście. Miejsce stanowiące docelowo punkt obserwacyjny dla smokologów, okazyjnie pełnił rolę bazy spotkań dla pracowników Peak District i ich gości, zwłaszcza w mniej „ruchliwych” sezonach kiedy młode nie podchodziły tak blisko magicznej bariery, a obecność obcych w niczym nie przeszkadzała naturalnemu toku życia zwierząt. Ronja&Gabriel
Dlatego właśnie, kiedy Ronja w księdze gości zauważyła znajome nazwisko, chwilę później imię, o którym tak dawno nie słyszała, porzuciła pracownię badawczą na rzecz znalezienia dawnego aurora, o ironio również jej medycznego podopiecznego z czasów pracy w Ministerstwie. Czy Michael wiedział, że Gabriel pojawił się w okolicach? Nie miała pojęcia jak wyglądała ich relacja rodzinna, zwłaszcza po tym jak niedawno samego wilkołaka spotkała po kilku latach zupełnego milczenia. Spotkanie z młodsyzm Tonksem obfitowało w wiele niespodziewanych wydarzeń, o których konsekwencjach zmuszona była powiadomić Percivala, ale na szczęście po miesiącu od całego zajścia Derbyshire nie odnotowało żadnych innych szczególnie głośnych wypadków. Nigdy jednak nie można było mieć zbyt dużej pewności, toteż rozmowa z Gabrielem wydawała się odpowiednim pomysłem do wybadania sytuacji. Jak wiele w końcu miał wspólnego z Zakonem Feniksa, który chociaż nie otwarcie obecny w Derbyshire, bez wątpienia miał w hrabstwie aktywny ruch oporu. Z którym władza najwyraźniej pragnęła sobie poradzić szybciej lub wolniej, ku ewidentnym zaniepokojeniu Fancourt. Ostrożnie wytarła grzbiet dłoni w zarzucony na szyję długi fartuch uzdrowicielski, wybrudzony maziami ziołowymi i z kilkoma ewidentnymi plamami krwi. Wyglądała zatem najbardziej prezentowanie jak mogła zważywszy na swoją sytuację zatrudnienia, kiedy pokonała ostatnie kilka schodków dzielących ją od wnętrza altany i stanęła przy jej balustradzie. - Gabrielu, nie spodziewałam się ciebie tutaj. - Zaczęła, kiwając głową uprzejmie. Zaciekawiona, pozwoliła bursztynowym oczom szybko zlustrować mężczyznę, z pozoru wyglądającego dokładnie tak samo jak zapamiętała to z ich niegdysiejszych sesji. Postawny, wysoki i budzący pewnego rodzaju respekt, a może nawet strach. Im dalej, im głębiej wpatrywała się jednak w jego profil, tym bardziej widziała coś zupełnie obcego. Pustka i ciemność, której z pewnością nie było tam wcześniej, musiały stanowić dowody na przeżycia czarodzieja, o których Ronja nie miała najmniejszego pojęcia. To, czy zamierzał się wkrótce nimi podzielić zależało tylko od niego. Tymczasem, Fancourt oparła jasne dłonie o chłodną powierzchnię ogrodzenia, wdychając pewnie poznaczone aromatem żywicy powietrze. Ostatni raz przywędrowała do zagajnika podczas zeszłotygodniowej medytacji, a następnie szybkiemu sprawdzeniu stanu zamarzniętych sadzonek dzikich ziół. Bez drugiej osoby, kompana rozmów pogrążona była w typowym dla siebie stanie odcięcia od rzeczywistości. Obecność Tonksa wzbudzała zawodowe nawyki oraz troskę magipsychiatry, których nie miała okazji używać zbyt często podcza rutynowej pracy uzdrowiciela w rezerwacie.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie bywał tutaj często, a w każdym razie tak mu się wydawało. Ostatnio łapał się na tym, że nie pamiętał wszystkiego ze swojego „pierwszego życia”. Było to nader niepokojące, co dodatkowo podsycało jego niepewność i poniekąd również strach. Nie podobało mu się to na tyle bardzo, że postanowił wykonać krok, na który nie spodziewał się, że się odważy.
Ronja pomogła mu się pozbierać po śmierci przyjaciela. Rozmowa z nią w przeszłości sprawiła, że uporządkował priorytety, odnalazł nową drogę. Miał nadzieję, że tym razem będzie podobnie. Choć kilkumiesięczne odosobnienie trochę pomogło i teraz kiedy na nowo połączył się z rodzeństwem czuł się pewniej, to jednak nadal nawiedzały go koszmary i różne dziwne myśli. Znalezienie panny Fancourt zajęło mu trochę czasu. Dowiedział się, że nie pracowała już dla Ministerstwa to było już coś, potem połączył ze sobą kilka pobocznych informacji, zdobył kilka adresów kilka nazwisk i w końcu namierzył ją w Rezerwacie Trójnogów Edlaskich. Nie wnikał dlaczego wylądowała akurat tutaj, ale mimo wszystko trochę go to ciekawiło. Była świetnym magispychiatrą, wielu, jego zdaniem, mogło jej pozazdrościć talentu, dlatego wychodził z założenia, że Ministerstwo straciła bardzo dobrego specjalistę.
Nie zapowiedział się, to nie było w jego stylu. Przewidywał, że Ronja jako osoba, która miała z aurorami czy strażnikami nie raz do czynienia będzie wiedziała co zrobić gdy zobaczy jego nazwisko w księdze, do której wpisał się gdy tylko wszedł na teren Rezerwatu. Po tej czynności nogi pokierowały go same. Miejsce, w którym się zatrzymał zrobiło na nim wrażenie. Emanowało spokojem, jednocześnie będąc miejscem obserwacji dla specjalistów. Sam takowym nie był, wiedział o smokach bardzo mało, a raczej tyle ile powinien, jak to sobie powtarzał. Biorąc pod uwagę, że kiedy pracował jaki strażnik zajmował się szeroko rozumianym przemytem, więc musiał mieć wiedzę na szeroką skalę, jednak od smoków mieli kogoś innego w ekipie, więc na nich się specjalnie nie skupiał.
Słysząc za sobą kroki obrócił się lekko, a widząc znajomą twarz, której nie widywał od wielu lat, mimowolnie uśmiechną się delikatnie.
- Dzień dobry Ronjo. – powiedział spokojnie kiwając w jej kierunku głową, po czym zrobił krok w tył i obrócił się do niej przodem.
Przyglądał się jej chwilę w milczeniu. Nie widzieli się dobrych kilka lat, ale jego zdaniem nie zmieniła się. Zawsze podobała mu się jej uroda, wyróżniająca się w tłumie. Gabriel zawsze był fanem kobiet, w każdej był w stanie odnaleźć piękno to niepowtarzalne, której inna kobieta nie posiadała.
- Nie ukrywam, że sam nie spodziewałem się, że się tutaj pojawię…a jednak jestem. – odparł opierając się o balustradę obok niej i patrząc na nią ze spokojem wymalowanym na twarzy.
Jego oczom brakowało tego blasku co kiedyś, to było pewne. Stracił wiele przez te lata, przede wszystkim życie i to wpłynęło na niego najbardziej, wydobywając na wierzch mrok i pewnego rodzaju ponuractwo, którego usilnie starał się pozbyć.
- Ciężko cię znaleźć muszę powiedzieć. – dodał po chwili nie odrywając od niej wzroku.
Ronja pomogła mu się pozbierać po śmierci przyjaciela. Rozmowa z nią w przeszłości sprawiła, że uporządkował priorytety, odnalazł nową drogę. Miał nadzieję, że tym razem będzie podobnie. Choć kilkumiesięczne odosobnienie trochę pomogło i teraz kiedy na nowo połączył się z rodzeństwem czuł się pewniej, to jednak nadal nawiedzały go koszmary i różne dziwne myśli. Znalezienie panny Fancourt zajęło mu trochę czasu. Dowiedział się, że nie pracowała już dla Ministerstwa to było już coś, potem połączył ze sobą kilka pobocznych informacji, zdobył kilka adresów kilka nazwisk i w końcu namierzył ją w Rezerwacie Trójnogów Edlaskich. Nie wnikał dlaczego wylądowała akurat tutaj, ale mimo wszystko trochę go to ciekawiło. Była świetnym magispychiatrą, wielu, jego zdaniem, mogło jej pozazdrościć talentu, dlatego wychodził z założenia, że Ministerstwo straciła bardzo dobrego specjalistę.
Nie zapowiedział się, to nie było w jego stylu. Przewidywał, że Ronja jako osoba, która miała z aurorami czy strażnikami nie raz do czynienia będzie wiedziała co zrobić gdy zobaczy jego nazwisko w księdze, do której wpisał się gdy tylko wszedł na teren Rezerwatu. Po tej czynności nogi pokierowały go same. Miejsce, w którym się zatrzymał zrobiło na nim wrażenie. Emanowało spokojem, jednocześnie będąc miejscem obserwacji dla specjalistów. Sam takowym nie był, wiedział o smokach bardzo mało, a raczej tyle ile powinien, jak to sobie powtarzał. Biorąc pod uwagę, że kiedy pracował jaki strażnik zajmował się szeroko rozumianym przemytem, więc musiał mieć wiedzę na szeroką skalę, jednak od smoków mieli kogoś innego w ekipie, więc na nich się specjalnie nie skupiał.
Słysząc za sobą kroki obrócił się lekko, a widząc znajomą twarz, której nie widywał od wielu lat, mimowolnie uśmiechną się delikatnie.
- Dzień dobry Ronjo. – powiedział spokojnie kiwając w jej kierunku głową, po czym zrobił krok w tył i obrócił się do niej przodem.
Przyglądał się jej chwilę w milczeniu. Nie widzieli się dobrych kilka lat, ale jego zdaniem nie zmieniła się. Zawsze podobała mu się jej uroda, wyróżniająca się w tłumie. Gabriel zawsze był fanem kobiet, w każdej był w stanie odnaleźć piękno to niepowtarzalne, której inna kobieta nie posiadała.
- Nie ukrywam, że sam nie spodziewałem się, że się tutaj pojawię…a jednak jestem. – odparł opierając się o balustradę obok niej i patrząc na nią ze spokojem wymalowanym na twarzy.
Jego oczom brakowało tego blasku co kiedyś, to było pewne. Stracił wiele przez te lata, przede wszystkim życie i to wpłynęło na niego najbardziej, wydobywając na wierzch mrok i pewnego rodzaju ponuractwo, którego usilnie starał się pozbyć.
- Ciężko cię znaleźć muszę powiedzieć. – dodał po chwili nie odrywając od niej wzroku.
Between life and death
you will find your true self, you will know what you are and what you never expected to be
Gabriel Tonks
Zawód : Szpieg
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony - no nie powiedziałbym.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Smoczy zagajnik
Szybka odpowiedź