Droga na wzgórza
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Droga na wzgórza
Usytuowana na tyłach domu ścieżka prowadzi wprost na szczyt najbliższego wzniesienia. Idąc nią, można dotrzeć do polany dmuchawców, jednak po drodze znajduje się wiele rozwidleń — najczęściej wydeptanych przez okoliczne zwierzęta. Miejscami pozostaje zarośnięta, nie goszcząc przez długie lata żadnego człowieka, ale nie odbiera jej to ani trochę uroku. Tuż przy dróżce rośnie wiele dzikich gatunków ziół i roślin, które kiedyś były celem wypraw niejednego łowcy ingrediencji.
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Po chwili otworzyła oczy i przejrzała się w szybie najbliższego okna, by w reakcji westchnąć cicho, boleśnie. Znowu nic. Czy metamorfomagia naprawdę musiała płatać jej takie figle, odbierać zdolność do przemiany akurat teraz? Nie zamierzała się jednak poddawać, nie teraz, gdy znów miała próbować dostać się do Londynu; co prawda jeszcze nie w celu rejestracji różdżki, lecz wciąż nie powinna dać się rozpoznać. Odstawiła kubek z parującą kawą na parapet, przyglądając się sobie w oknie; przez krótką chwilę analizowała, co powinna zmienić i w jaki sposób, by upodobnić się do wyobrażonej kobiety. Kilka centymetrów mniej, trochę więcej ciała tu i ówdzie, dużo dłuższe włosy, do tego jaśniejsze... Grzywka, wystające kości policzkowe, zadarty nos; tym razem nie myślała o głosie czy tęczówkach, nie chciała stawiać sobie poprzeczki zbyt wysoko.
| ST 70-61
| ST 70-61
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Maeve Clearwater' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 9
'k100' : 9
I znów nic. Zmarszczyła brwi, próbując nie pozwolić irytacji przejąć nad sobą kontroli; to przecież nie mogło pomóc, nie z przemianą, nie z wycieczką do Londynu. Odetchnęła głębiej, by następnie wypuścić powietrze z cichym świstem. W oddali słyszała śpiew ptaków, bzyczenie owadów, szum liści; nikt jej nie przeszkadzał, miała doskonałe warunki do skupienia się tylko i wyłącznie na sobie. Upiła łyk kawy, po czym raz jeszcze przyjrzała się sobie w oknie, popuszczając wodze fantazji, zestawiając swój wygląd z tym, który chciała osiągnąć.
Uspokoiła oddech i zaczęła od początku, wyobrażając sobie inną budowę ciała, odmienne rysy twarzy i jaśniejszą, dużo dłuższą fryzurę z prostą grzywką. Tylko oczy powinny pozostać takie same, jej.
| ST 70-61
Uspokoiła oddech i zaczęła od początku, wyobrażając sobie inną budowę ciała, odmienne rysy twarzy i jaśniejszą, dużo dłuższą fryzurę z prostą grzywką. Tylko oczy powinny pozostać takie same, jej.
| ST 70-61
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Maeve Clearwater' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 38
'k100' : 38
- Na słodką Rowenę - warknęła do swojego odbicia; była rozczarowana. Dlaczego nie mogła się przemienić? Coś ją rozkojarzało? A może ktoś? Pokręciła nerwowo głową, próbując pozbyć się z niej wszystkiego, co nie było związane z postawionym przed sobą celem. Musiała upodobnić się do niższej, blondwłosej czarownicy, by stosunkowo bezpiecznie spacerować po ulicach Londynu. A przecież widziała wyraz jej twarzy, nie takiej dziewczęcej i delikatnej, widziała też wykrój ust, zadarty nos, czoło schowane za grzywką. Odetchnęła głębiej, wwiercając w szybę zdeterminowane, zdradzające zdenerwowane spojrzenie - i spróbowała po raz kolejny.
| ST 70-61
| ST 70-61
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Maeve Clearwater' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 63
'k100' : 63
Gwałtownie zamrugała, z nieopisaną ulgą przyglądając się zmienionej aparycji; wciąż była w stanie zmusić ciało do podporządkowania się woli, na szczęście. Przez dłuższą chwilę sprawdzała, czy wszystko było takie, jak to sobie wyobrażała, po czym dopiła kawę i wróciła do domu z zamiarem przygotowania się do podróży. Musiała upewnić się, że weźmie ze sobą wszystko, czego potrzebuje - może przy okazji sprawdzi, czy jej rzeczy dalej znajdowały się w porzuconym mieszkaniu na Cockerell Road?
| zt
| zt
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
| 5 V
Nie czuła się ostatnio najlepiej, dlatego też - choć z pewnością nie była specjalistką od eliksirów - postanowiła spróbować swych sił w uwarzeniu odpowiedniej mikstury, która mogłaby skutecznie poprawić samopoczucie i pozwolić na kontynuowanie nadrabiania zaległości z zakresu historii magii czy odpisywanie na listy. Zabrała więc książkę, którą znalazła w domowej biblioteczce Vane'ów, zwykły cynowy kociołek i paczuszkę z posiadanymi ingrediencjami, po czym ruszyła na łąkę, chcąc przy okazji wykorzystać, że pogoda była ładna - słoneczna i niemalże bezwietrzna. Po krótkim marszu usiadła w cieniu samotnego drzewa, otwierając tom na rozdziale o podstawowych eliksirach leczniczych i raz jeszcze przypomniała sobie, czego potrzebuje, by stworzyć Auxilik. Najważniejsza była wydzielina toksyczka, którą zdobyła jeszcze nim musiała uciekać z Londynu; dobrze, że nie zapomniała jej ze sobą zabrać, kiedy pospiesznie pakowała najważniejsze z posiadanych rzeczy. Oprócz serca potrzebowała jeszcze jednej ingrediencji zwierzęcej - spojrzała na odłożone na bok pióro Artemizji - i trzech roślinnych. Te na szczęście udało jej się zgromadzić z pomocą Pomony, jako doświadczona zielarka nie miała największych problemów, by skierować ją w odpowiednie miejsca i pomóc określić, czy trzymana w rękach zielenina to liście dębu, czy coś zgoła innego.
Kiedy już upewniła się, że może zaczynać, ustawiła przed sobą kociołek, po czym rozpaliła pod nim prostym zaklęciem. Krótkim ruchem różdżki wypełniła go wodą, by następnie zacząć dodawać zgromadzone składniki. Zaczęła od wydzieliny toksyczka, ostrożnie umieszczając ją w bulgoczącym cicho wywarze. Następnie dodała liście dębu, lawendę i kwiaty dyptamu. Na koniec dorzuciła pióro sowy, mieszając wywar we wskazanym kierunku. Czy tak właśnie powinien wyglądać...? Zmarszczyła brwi, zdziwiona zapachem, który wydobywał się z kociołka, lecz przecież i tak już nic nie mogła poradzić. Stosowała się do wszystkich wskazówek, które znalazła w przyniesionej ze sobą książce, miała więc nadzieję, że nie popełniła żadnego błędu i nie zmarnowała tym samym zużytych ingrediencji.
Po pewnym czasie zebrała się z miejsca i ruszyła w drogę powrotną, niosąc ze sobą swój lepszy lub gorszy twór.
| zt
ingrediencje: wydzielina toksyczka, pióro sowy, liście dębu, lawenda, kwiaty dyptamu
Nie czuła się ostatnio najlepiej, dlatego też - choć z pewnością nie była specjalistką od eliksirów - postanowiła spróbować swych sił w uwarzeniu odpowiedniej mikstury, która mogłaby skutecznie poprawić samopoczucie i pozwolić na kontynuowanie nadrabiania zaległości z zakresu historii magii czy odpisywanie na listy. Zabrała więc książkę, którą znalazła w domowej biblioteczce Vane'ów, zwykły cynowy kociołek i paczuszkę z posiadanymi ingrediencjami, po czym ruszyła na łąkę, chcąc przy okazji wykorzystać, że pogoda była ładna - słoneczna i niemalże bezwietrzna. Po krótkim marszu usiadła w cieniu samotnego drzewa, otwierając tom na rozdziale o podstawowych eliksirach leczniczych i raz jeszcze przypomniała sobie, czego potrzebuje, by stworzyć Auxilik. Najważniejsza była wydzielina toksyczka, którą zdobyła jeszcze nim musiała uciekać z Londynu; dobrze, że nie zapomniała jej ze sobą zabrać, kiedy pospiesznie pakowała najważniejsze z posiadanych rzeczy. Oprócz serca potrzebowała jeszcze jednej ingrediencji zwierzęcej - spojrzała na odłożone na bok pióro Artemizji - i trzech roślinnych. Te na szczęście udało jej się zgromadzić z pomocą Pomony, jako doświadczona zielarka nie miała największych problemów, by skierować ją w odpowiednie miejsca i pomóc określić, czy trzymana w rękach zielenina to liście dębu, czy coś zgoła innego.
Kiedy już upewniła się, że może zaczynać, ustawiła przed sobą kociołek, po czym rozpaliła pod nim prostym zaklęciem. Krótkim ruchem różdżki wypełniła go wodą, by następnie zacząć dodawać zgromadzone składniki. Zaczęła od wydzieliny toksyczka, ostrożnie umieszczając ją w bulgoczącym cicho wywarze. Następnie dodała liście dębu, lawendę i kwiaty dyptamu. Na koniec dorzuciła pióro sowy, mieszając wywar we wskazanym kierunku. Czy tak właśnie powinien wyglądać...? Zmarszczyła brwi, zdziwiona zapachem, który wydobywał się z kociołka, lecz przecież i tak już nic nie mogła poradzić. Stosowała się do wszystkich wskazówek, które znalazła w przyniesionej ze sobą książce, miała więc nadzieję, że nie popełniła żadnego błędu i nie zmarnowała tym samym zużytych ingrediencji.
Po pewnym czasie zebrała się z miejsca i ruszyła w drogę powrotną, niosąc ze sobą swój lepszy lub gorszy twór.
| zt
ingrediencje: wydzielina toksyczka, pióro sowy, liście dębu, lawenda, kwiaty dyptamu
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Maeve Clearwater' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 67
'k100' : 67
- Gdzie idziemy? Rose, nie mam na to ochoty. Mam dużo do zrobienia.
Zmęczony, zrezygnowany męski głos rozchodził się po okolicy, gdy jego niechętny właściciel stawiał krok za krokiem na ścieżce między łąkami. Z dłońmi wbitymi w garniturowe spodnie włóczył się za idącą z przodu kobietą, która zdawała się wcale nie przejmować gadaniem swojego towarzysza. Parła przed siebie, niekiedy zawracając, by przepchnąć przyjaciela dalej w spacer, który mieli odbyć. Ale on nie chciał wychodzić, nie chciał poświęcać czas czemuś, co aktualnie było na najniższym stopniu priorytetów - w końcu za jego plecami pozostały dzieci, nie tylko jego własne, lecz również i te hogwarckie. Dostał zadanie, żeby je chronić, żeby nie spuszczać z nich spojrzenia. List dyrektora Dippeta wyraźnie o tym wspominał, Jay zaś odpisał pozytywnie. A co teraz robił? Oddalał się od Upper Cottage w nieznanym sobie kierunku, wiedząc, że łamał dane wcześniej słowo. I chociaż ufał Grządce, szukał argumentów na to, żeby nie musieć iść dalej. To była pewna niespodzianka dla Melanie - gdy Vane pojawił się w Irlandii nie tylko ze swoimi chłopcami, uczniami, lecz również i skrzatem domowym. Jedna z wolnych istot żyjących na zamku zdecydowała się towarzyszyć profesorowi i odciążyć niejako dwójkę dorosłych w opiece nad sporą gromadką. Równocześnie przyniosła też niesamowitą energię do pustawego domostwa. Owszem, Roselyn pracowała nad nim i widać było, że zadbała o porządki, jednak była sama z Melanie. W ciągu dnia przebywała w lecznicy, musząc skupić się na pracy. A Upper Cottage w Killarney pozostawał głuchy na ludzkie głosy.
Astronom podniósł twarz ku niebu, czując na skórze ciepłe promienie słońca. Jego przyjaciółka miała rację - dzień był cudowny. Ale dla czarodzieja liczyło się jedynie, żeby ukryć się przed tą jasnością, ponownie usiąść w swoim małym obserwatorium z cechami laboratorium i dokończyć odkrywanie kolejnych astronomicznych cudów. Przełom już nastąpił, ale należało to zbadać dokładniej. Zrobić kolejny krok w projekcie. Pochylić się nad ów kwestią i jak najprędzej spisać, zabezpieczyć całość i powysyłać do odpowiednich badaczy - przekazać serca Kaiowi i panu Rineheartowi. A później czekać na ciąg dalszy. Chociaż był wyczerpany zarwanymi nockami, jego serce wciąż przyspieszało na samą myśl o tym, co mogło się jeszcze wydarzyć podczas prac naukowych. Równie dobrze mogli zmienić postrzeganie całej historii magii, wiedzy człowieka o początku wszechświata lub odkryć cząstki czaru w meteorytach. Jakakolwiek z tych rzeczy osamotniona byłaby ogromnym sukcesem. Czymś, o czym każdy naukowiec marzył, lecz nie mógł osiągnąć w swoim krótkim, niedoświadczonym życiu. Jayden miał szczęście. Po prostu szczęście, skoro w wieku zaledwie trzydziestu lat stał na krawędzi niesamowite odkrycia. Wielu przed nim i wielu po nim na pewno miało starać się coś zmienić, ale czy z sukcesem na końcu? Czy on sam miał w ogóle poczuć dumę, skoro uciekał w pracę, w badania tak naprawdę tylko z jednego powodu? Jednego, bolesnego i okrutnie dojmującego. Który przejmował nad nim kontrolę przy najmniejszej okazji, nie odpuszczając profesorowi ani na moment. Jak chociażby teraz, gdy tak dobrze mu szło w odpędzaniu od siebie ów świadomości, lecz wystarczyło, by na chwilę stracił panowanie i... - Chcę wracać - powiedział cicho jakby do siebie, stając nagle w miejscu i wpatrując się w piasek na ścieżce. Chciał wracać. Musiał wracać. Musiał zająć myśli, żeby tylko nie zostać samemu z własną głową i nie czuć łez płynących po jego policzkach. Musiał zrobić wszystko, żeby tylko odzyskać spokój umysłu. Chciał wrócić i zatopić twarz w chłopięcych ciałkach, by odpłynąć w zupełnie inny świat. Świat determinacji, cierpienia oraz strachu przed przyszłością. Wszystko, byle tylko nie musieć mierzyć się z przeszłością i jej okrutnymi zagrywkami. Proszę. Muszę wracać.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Krok za krokiem brnęła dalej, nie pozwalając im się zatrzymać. Minęło kilka dni odkąd Jayden, jego synowie i uczniowie przybyli do Killarney. Wyczekiwała tego dnia. Miesiąc, to wcale nie była tak długa rozłąka. Nie tak długa jak na ich kryteria. Czas ten jednak zdawał się dłużyć w nieskończoność. Tam w Leśnej Lecznicy zostawiała swoje sprawy za sobą, przekraczając próg Upper Cottage nie było już jednak sposobu by te nie powracały. Spała w jego pokoju gościnnym, błąkała się po korytarzach jego rodzinnej posiadłości, a zewsząd otaczały ją elementy składające się na jego, ich domu. Była świadomość, że przeznaczeniem tego domostwa było zupełnie inne - miała go zamieszkiwać rodzina Vane’ów. Było tu pusto nie tylko przez wzgląd na nieobecność właściciela domu, ale przez brak ich wszystkich - jego żony, jego dzieci. Zamiast tego była tu ona, błąkająca się po jego czterech ścianach, pełniąca rolę strażniczki tego miejsca. Dobrze wiedziała, że tak wcale nie było. Miała zaopiekować się tym miejscem, jednak wiedziała że to ono miało opiekować się nią. Wszakże na nic mu teraz były jej porządki, gdy większą część roku spędzał w Szkocji. Mimo wszystko zajmowała się tym, próbując zająć swoje myśli i uczynić ten dom odrobinkę mniej pustym, gdy do niego w końcu powrócą. W ten niewielki sposób okazać swoją wdzięczność. Pozostawała z nim w kontakcie, chociaż spisane na papierze słowa były zaledwie imitacją konwersacji. Martwiła się - po prostu. Tym jak sobie radzą i nie tylko z codziennymi sprawunkami, ale tym jak Jayden radzi sobie z tym co go spotkało. Wszakże spadł na niego tak ogromny ciężar, taki na który nie miał czasu się przygotować. Jednego dnia miał pewność, że przez życie przejdą razem, a następnego pozostał tylko on, Samuel, Arden i Cassian. Zdawała sobie sprawę z tego jak ciężko prowadzić jest życie samemu, będąc tą odpowiedzialną za wszystko - za finanse, za ich dobrobyt, za wychowanie, czułość i dyscyplinę; za długą listę obowiązków, które kryły się za rolą matki i ojca. Być tym dwojgiem, chociaż wciąż pozostawało się jedną osobą. A przecież tak samo jak ona nie była tylko matką, tak samo on nie był tylko ojcem. Byli tylko zwykłymi ludźmi, którzy pełnili przeróżne role. Być może kiedyś ciężko było jej to dostrzec. Przez bardzo długi czas żyła tą jedną rolą. Była tym kim musiała być dla swojego dziecko - pracowała, wychowywała, myśli wypełniała tylko nią. Cały swój świat skupiła wokół niej i dalej tak było. Czasami zdawało jej się, że w lustrze nie widzi już nawet siebie. Patrzyła na tą samą twarz, te same rysy, z czasem dojrzalsze, pozbawione młodzieńczości. Jednak dostrzegała to jak mało było jej w niej. Bo czasami próbowała odgonić te części siebie, których nie akceptowała. Te części, które zdawały się ją osłabiać i tą część, która niegdyś cierpiała nie tylko przez wzgląd na brak ojca w życiu jej córki, ale przez jego brak w życiu Rose. Te uczucie z czasem stało się niewyraźne, mniej bolesne, dalej wrażliwe jak raz na jakiś czas dająca o sobie znak blizna. Niegdyś próbowała ją ukryć, schować nawet przed samą sobą. Dziś łatwiej było dostrzec, że przestała. Zaakceptowała ją jako jeden z elementów, na które się składała. Dostrzegła, że już dawno przestało jej go brakować. Przestał być częścią niej, chociaż wciąż pozostawał częścią jej życia - bo przecież zawsze będzie ojcem jej córki. Niegdyś zjadało ją to od środka. To co zawsze starała się ukryć. Myśli żrące jak oszalałe zwierzę. To że oprócz kwestionowania siebie jako osoby, która jest w stanie zapewnić dobrobyt swojemu dziecku, czuła się ze sobą źle jako kobieta - odrzucona jak zużyta zabawka, nie dość wartościowa by cokolwiek dla niej poświęcać, a czasami myśli uciekały ku tematom bardziej powierzchownym - zwątpieniu we własną atrakcyjność, kobiecość. Te uczucia zdawały się być tak mało ważne względem tego czemu trzeba było stawiać czoła każdego dnia. Kryła je w sobie, starając udusić. Jednak nie dało się tego uciszyć. To wciąż w niej było. Być może tak długo żywe i bolesne, bo nie chciała stawić temu czoła. Być może dalej nie chciała tego robić, jednak uczucia te wyblakły. Straciły swoją moc zadawania bólu. Bo bardziej niż przeszłością żyła tu i teraz, dni zdawało się być mniej, a każdy z nich był bardziej ważny. Nie chciała tracić już czasu, być może dlatego ten miesiąc zdawał się być tak długi - bo czasami bała się, że nie mają ich wystarczająco. I dostrzegała w Jaydenie tą cząstkę siebie. Nie ojca, nie profesora, nie przyjaciela, ale mężczyznę, który oprócz odpowiedzialności za swoje dzieci nosił w sobie zawód. To było tak poruszająco bliskie. Inne, zupełnie inne, jednak w jakimś sensie podobne. Chciała mu pomóc, zrobić coś co by ujęło trochę cierpienia. Chociaż zdawała sobie sprawę, że nie słowa leczyły, a czas i pogodzenie się z własnymi demonami. Nie potrafiła jednak tkwić w tej bezczynności, udawać, że nie widzi zmiany, próbować imitować normalność. Wiedziała, że nie chciał jej współczucia czy żeby traktowała go jak coś tak kruchego, że trzeba obnosić się z tym z najwyższą ostrożnością.
Czuła, że rośnie między nimi dystans. Czuła, że jest inny, bardziej odległy. Zamknięty w świecie obowiązków i zobowiązań. Nie winiła go w żaden sposób. Przecież na to składała się jego nowa rzeczywistość. Ale nie chciała, by się w tym całkowicie zatracił - żeby nie był jak ona, żeby życie nie uciekło mu przez palce. Było za wcześnie by się z tym godzić czy łatać rany. Chciała by czuł, że nie jest całkowicie sam, że jest w stanie wysłuchać i być może zrozumieć. Nawet jeśli teraz wydawała się być głucha i parła przed siebie, gdy on chciał wrócić do domu.
Odwróciła się gwałtownie, stając naprzeciwko przyjaciela. - Wiem - odparła, wbijając w niego spojrzenie - Wiem, że teraz wolisz być z dziećmi, z uczniami czy nawet pochylać się nad swoją pracą. Ale ktoś mi kiedyś powiedział, że nasze dzieci czują się dobrze, gdy my się tacy czujemy. Że dla nich musimy się starać poskładać. Wiem, że jeszcze bardzo długo nie będzie choćby dobrze. Jeśli chcesz wrócić nie mam jak cię zatrzymać, ale po prostu.. proszę cię. Chodź ze mną. Możemy nawet milczeć jeśli tak wolisz czy rozmawiać o wszystkim co wydaje się być teraz nieważne. Ale miej ten czas, gdy jesteś sobą. Nawet jeśli wcale nie chcesz i wszystko wydaje się być ważniejsze od tego. Ty też jesteś ważny. I musisz to wiedzieć - powiedziała, nie spuszczając wzroku z jego twarzy. Próbowała wymazać ze spojrzenia upartość, która towarzyszyła jej od samego początku. Oczywiście, że mógł odejść. Nie mogła go do niczego przymusić. Zablokować drogę powrotną czy siłą pociągnąć za sobą. Mogła jedynie wyciągnąć ku niemu dłoń, ale do niego należała decyzja czy chce ją przyjąć. Na brodę Merlina, miała nadzieję że będzie chciał, bo nie wiedziała w jaki sposób może go w tym wszystkim wesprzeć.
Czuła, że rośnie między nimi dystans. Czuła, że jest inny, bardziej odległy. Zamknięty w świecie obowiązków i zobowiązań. Nie winiła go w żaden sposób. Przecież na to składała się jego nowa rzeczywistość. Ale nie chciała, by się w tym całkowicie zatracił - żeby nie był jak ona, żeby życie nie uciekło mu przez palce. Było za wcześnie by się z tym godzić czy łatać rany. Chciała by czuł, że nie jest całkowicie sam, że jest w stanie wysłuchać i być może zrozumieć. Nawet jeśli teraz wydawała się być głucha i parła przed siebie, gdy on chciał wrócić do domu.
Odwróciła się gwałtownie, stając naprzeciwko przyjaciela. - Wiem - odparła, wbijając w niego spojrzenie - Wiem, że teraz wolisz być z dziećmi, z uczniami czy nawet pochylać się nad swoją pracą. Ale ktoś mi kiedyś powiedział, że nasze dzieci czują się dobrze, gdy my się tacy czujemy. Że dla nich musimy się starać poskładać. Wiem, że jeszcze bardzo długo nie będzie choćby dobrze. Jeśli chcesz wrócić nie mam jak cię zatrzymać, ale po prostu.. proszę cię. Chodź ze mną. Możemy nawet milczeć jeśli tak wolisz czy rozmawiać o wszystkim co wydaje się być teraz nieważne. Ale miej ten czas, gdy jesteś sobą. Nawet jeśli wcale nie chcesz i wszystko wydaje się być ważniejsze od tego. Ty też jesteś ważny. I musisz to wiedzieć - powiedziała, nie spuszczając wzroku z jego twarzy. Próbowała wymazać ze spojrzenia upartość, która towarzyszyła jej od samego początku. Oczywiście, że mógł odejść. Nie mogła go do niczego przymusić. Zablokować drogę powrotną czy siłą pociągnąć za sobą. Mogła jedynie wyciągnąć ku niemu dłoń, ale do niego należała decyzja czy chce ją przyjąć. Na brodę Merlina, miała nadzieję że będzie chciał, bo nie wiedziała w jaki sposób może go w tym wszystkim wesprzeć.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Gdy zaczynał swoje czuwanie w Hogwarcie jeszcze na początku wakacji, jego listy do Roselyn były inne. Dłuższe, cieplejsze, wyrażające uczucia w dobrze znanej im nucie. Nie ograniczał się w żaden sposób, by ukazać przyjaciółce wsparcie i wdzięczność za to, że doglądała jego ciężarnej żony, gdy on nie był w stanie. Interesowały go jej poczynania, nowa praca, samopoczucie córki. Był otwarty, szczery i chętny do rozmów. Wszak po ich kłótni i rozdzieleniu się pod koniec zeszłego roku zdali sobie sprawę, że bez względu na wszystko ich również dotykały spory. Mieli przed sobą tajemnice, mogli mieć inne zdania i ten pierwszy szok wywołany rozpadem był bolesny, jednak z czasem uczynił ich jeszcze silniejszymi. Bo nie potrafił się odwrócić od kobiety i uznać, że zatajona przez nią prawda musiała zostać ukarana w należyty sposób - jego odejściem. Vane zdawał sobie doskonale sprawę z faktu, że Roselyn była istotną wartością w jego życiu, jednak dopiero gdy jej zabrakło, dotarło do niego, że świadomość ów faktu nie przygotowała go na faktyczną pustkę. Najwidoczniej tak właśnie musiało się stać - że opuścili go wszyscy. Że on odsunął się od wszystkich. Pomona, Roselyn, wcześniej jeszcze Evey i Cyrus. Został sam ze swoim rozżaleniem i cierpieniem, rozumiejąc, że w życiu każdego człowieka musiała pojawić się chwila samotności. Nie tylko, żeby docenić dawnych towarzyszy, ale żeby również usłyszeć, zrozumieć samego siebie. Jayden od śmierci swoich kuzynek tak naprawdę nie analizował tego, co się z nim stało i w jaki sposób wpłynęło to na jego osobowość. Oczywiście - wiedział, że się zmienił, lecz nigdy nie dopuszczał do siebie głosów pojawiających się w jego głowie i próbujących na niego wpłynąć. Chyba bał się tego, czym się stawał i nieznanego rozpościerającego się przed nim. Jak wtedy podczas nauki oklumencji, gdy legilimentka wkradała się w jego umysł i wykradała wspomnienia dawnej wersji astronoma, które jednak wciąż były niesamowicie ważne dla mężczyzny próbującego ją zablokować. Mówiła mu, że powinien był odpuścić. Że się nie nadawał. Zbyt słaby. Zbyt mało... No, właśnie. Nie był wystarczająco silny psychicznie, by jeszcze dodatkowo próbować walczyć z tak okrutnie brutalną magią. Ale opanował zamykanie się przed nią, tylko czy zneutralizowanie wpływu obcego czarodzieja w jakikolwiek sposób równało się z ogrodzeniem od własnych uczuć? Własnego umysłu, który tworzył jedność z emocjami panującymi w głowie wspomnieniami. To tak jak gdyby Jayden był zarówno legilimentą chcącym wyszarpnąć obrazy, ale też oklumentą łaknącym uchronić resztę przed zgubą. Wymagało to szaleńczego nakładu pracy, energii i many, ale nie zamierzał przestawać. Wiedział, że musiał stanąć na wysokości zadania, bo inaczej stałby się kimś słabym. Za mało odpowiednim na zajmowanie się chociażby własnymi dziećmi, nie mówiąc już o dalszych zadaniach, które ciążyły na jego ramionach.
Dlatego pozostawał zajęty. Nie tylko fizycznie pracą, lecz również i mentalnie. Musiał rozszerzyć granice własnej obrony, chroniąc się przed sobą samym, a poszerzanie granic nie było takie proste. Czasami Jayden czuł się, jakby miało mu rozsadzić czaszkę lub że w jego ciele było za mało miejsca - jakby żyło w nim kilka bytów, jednak mógł to przewidzieć. Był gotowy na uciążliwości, które i tak były niczym w porównaniu z rzeczywistością. Ból był więc jego najmniejszym zmartwieniem - wszystko przechodziło jednak gdy był z chłopcami, a przy badaniach potrafił się w jakiś sposób wyłączyć i odepchnąć trud skupienia się na czymkolwiek. Nie potrafił jednak powiedzieć tego teraz - chociaż świeże powietrze i słońce sprawiało, że normalnie podziwiałby całą okolicę, ciesząc się chwilą. Jednak normalnie... Czy w ogóle mógł powiedzieć o tym, że cokolwiek było normalne? Gdy zatrzymał się i w końcu odezwał, przyłożył dłoń do twarzy, zupełnie jakby chciał zmyć tym samym zmęczenie. Nawet jego słowa przecież nie brzmiały naturalnie. Jego głos, zachowanie... Nic takie nie było, a w tym wszystkim obok była ona. Próbująca wspomóc go kobieta, która nie miała wobec niego żadnych zobowiązań... I tak zajmowała się jego domem, swoim dzieckiem, a teraz chciała to robić także z nim?
Nie drgnął, gdy się odezwała. Nie poruszył się, gdy mówiła. Ważył jej słowa ostrożnie, czekając na koniec i dopiero wtedy wyprostował się, odejmując dłoń od twarzy. Jakąś chwilę trwała między nimi cisza i jedynie wiatr pobudzał rozpuszczone, kobiece włosy do tańca, niosąc na swoim tchu ich zapach. Jaydenowi zawsze przypominały o początkach ich przyjaźni, gdy niezdarnie próbowali zapanować nad przypadkowymi, niefortunnymi zdarzeniami, które ich łączyły. Tłuczek, wylany na szaty sok z dyni, nieudana próba rzucenia zaklęcia, która skończyła się zepsutym podręcznikiem. I zawsze była tam jej twarz. Wyraźnie zarysowana, kiedyś zdająca się być zdecydowanie za duża do tego drobnego ciała. Niskie czoło, mała broda, brązowe oczy zmieniające barwę na złote, gdy odbijało się w nich słońce. Tak wiele wspomnień łączyło się z ów rysami, a jednak po raz pierwszy widział w nich to, co teraz. Proszę cię. Chodź ze mną. - Chcę... Chcę być sobą. Właśnie staram się to robić. Nie widzisz tego? - odpowiedział w końcu, badając spojrzeniem to należące do niej. Twardość, którą od niej wyczuwał, wpływała również na niego, bo chociaż nie atakowała go w żaden sposób, coś na wzór tarczy zaczęło wyrysowywać się między dwójką czarodziejów, zupełnie jakby automatyczny system ochronny zwany dystansem ponownie odpychał ich od siebie. - Staram się nie myśleć o tym wszystkim i normalnie funkcjonować. Uwierz mi. Chciałbym móc wyrzucić z siebie te wszystkie uczucia już teraz. Żeby być dla chłopców ojcem, na jakiego zasługują. Żeby przestać ciskać się między myślami o rzuceniu wszystkiego i szukaniu jej. Żeby nie być twoim zmartwieniem. Bo wiem, że nie mogę sobie pozwolić na dalszą niepewność. A ta praca... To odcięcie się jest aktualnie jedyną rzeczą, która pozwala mi uciec od własnego umysłu. Bo właśnie tego potrzebuję, żeby zacząć w jakikolwiek sposób funkcjonować wśród ludzi. Moich własnych dzieci... Robię to dla nich. - Urwał, zdając sobie sprawę, że postąpił krok w stronę przyjaciółki i patrzył na nią z góry, sprawiając równocześnie, że jego głos przybrał silniejszego tonu. Nie. To nie miała być kolejna kłótnia czy spór. Nie mógł pozwolić, by jego frustracja własnymi niepowodzeniami przełożyła się na relację z kimś, kto wciąż go wspierał i komu zależało na tym, by... No, właśnie... Co takiego? Wiedział, że Roselyn rozumiała lepiej niż ktokolwiek inny, jak wyglądało zawiedzenie się na drugiej osobie. Była jego przyjaciółką i chciała mu pomóc, a on jeszcze teraz chciał ją obrzucać czymś, na co nie zasługiwała? Nie, nie. Nie! Musiał przestać, uspokoić się, stłamsić emocje tak, jak się uczył zaprzeczać własnemu jestestwu. - Robię to dla nich... - powtórzył cicho, cofając się o krok. - Dla Melanie. Dla ciebie. - Czy tak ciężko było to dostrzec? Przecież starał się, by oni wszyscy byli bezpieczni i szczęśliwi. Żeby mógł z powrotem normalnie funkcjonować i skupić się na tym, co było aktualnie najważniejsze. I to nie był on sam. Owszem, jego spokój miał wpływać na chłopców, lecz nie robiłby tego, gdyby nie oni. Myliła się. To oni stali na pierwszym planie, a jego zadaniem było dbać o to, by już zawsze mogli się tak czuć. Zadbani, szczęśliwi. Po prostu docenieni... - Jesteście dla mnie ważni - dodał, uciekając wzrokiem od kobiety i czując, że ciężko mu się oddychało.
Dlatego pozostawał zajęty. Nie tylko fizycznie pracą, lecz również i mentalnie. Musiał rozszerzyć granice własnej obrony, chroniąc się przed sobą samym, a poszerzanie granic nie było takie proste. Czasami Jayden czuł się, jakby miało mu rozsadzić czaszkę lub że w jego ciele było za mało miejsca - jakby żyło w nim kilka bytów, jednak mógł to przewidzieć. Był gotowy na uciążliwości, które i tak były niczym w porównaniu z rzeczywistością. Ból był więc jego najmniejszym zmartwieniem - wszystko przechodziło jednak gdy był z chłopcami, a przy badaniach potrafił się w jakiś sposób wyłączyć i odepchnąć trud skupienia się na czymkolwiek. Nie potrafił jednak powiedzieć tego teraz - chociaż świeże powietrze i słońce sprawiało, że normalnie podziwiałby całą okolicę, ciesząc się chwilą. Jednak normalnie... Czy w ogóle mógł powiedzieć o tym, że cokolwiek było normalne? Gdy zatrzymał się i w końcu odezwał, przyłożył dłoń do twarzy, zupełnie jakby chciał zmyć tym samym zmęczenie. Nawet jego słowa przecież nie brzmiały naturalnie. Jego głos, zachowanie... Nic takie nie było, a w tym wszystkim obok była ona. Próbująca wspomóc go kobieta, która nie miała wobec niego żadnych zobowiązań... I tak zajmowała się jego domem, swoim dzieckiem, a teraz chciała to robić także z nim?
Nie drgnął, gdy się odezwała. Nie poruszył się, gdy mówiła. Ważył jej słowa ostrożnie, czekając na koniec i dopiero wtedy wyprostował się, odejmując dłoń od twarzy. Jakąś chwilę trwała między nimi cisza i jedynie wiatr pobudzał rozpuszczone, kobiece włosy do tańca, niosąc na swoim tchu ich zapach. Jaydenowi zawsze przypominały o początkach ich przyjaźni, gdy niezdarnie próbowali zapanować nad przypadkowymi, niefortunnymi zdarzeniami, które ich łączyły. Tłuczek, wylany na szaty sok z dyni, nieudana próba rzucenia zaklęcia, która skończyła się zepsutym podręcznikiem. I zawsze była tam jej twarz. Wyraźnie zarysowana, kiedyś zdająca się być zdecydowanie za duża do tego drobnego ciała. Niskie czoło, mała broda, brązowe oczy zmieniające barwę na złote, gdy odbijało się w nich słońce. Tak wiele wspomnień łączyło się z ów rysami, a jednak po raz pierwszy widział w nich to, co teraz. Proszę cię. Chodź ze mną. - Chcę... Chcę być sobą. Właśnie staram się to robić. Nie widzisz tego? - odpowiedział w końcu, badając spojrzeniem to należące do niej. Twardość, którą od niej wyczuwał, wpływała również na niego, bo chociaż nie atakowała go w żaden sposób, coś na wzór tarczy zaczęło wyrysowywać się między dwójką czarodziejów, zupełnie jakby automatyczny system ochronny zwany dystansem ponownie odpychał ich od siebie. - Staram się nie myśleć o tym wszystkim i normalnie funkcjonować. Uwierz mi. Chciałbym móc wyrzucić z siebie te wszystkie uczucia już teraz. Żeby być dla chłopców ojcem, na jakiego zasługują. Żeby przestać ciskać się między myślami o rzuceniu wszystkiego i szukaniu jej. Żeby nie być twoim zmartwieniem. Bo wiem, że nie mogę sobie pozwolić na dalszą niepewność. A ta praca... To odcięcie się jest aktualnie jedyną rzeczą, która pozwala mi uciec od własnego umysłu. Bo właśnie tego potrzebuję, żeby zacząć w jakikolwiek sposób funkcjonować wśród ludzi. Moich własnych dzieci... Robię to dla nich. - Urwał, zdając sobie sprawę, że postąpił krok w stronę przyjaciółki i patrzył na nią z góry, sprawiając równocześnie, że jego głos przybrał silniejszego tonu. Nie. To nie miała być kolejna kłótnia czy spór. Nie mógł pozwolić, by jego frustracja własnymi niepowodzeniami przełożyła się na relację z kimś, kto wciąż go wspierał i komu zależało na tym, by... No, właśnie... Co takiego? Wiedział, że Roselyn rozumiała lepiej niż ktokolwiek inny, jak wyglądało zawiedzenie się na drugiej osobie. Była jego przyjaciółką i chciała mu pomóc, a on jeszcze teraz chciał ją obrzucać czymś, na co nie zasługiwała? Nie, nie. Nie! Musiał przestać, uspokoić się, stłamsić emocje tak, jak się uczył zaprzeczać własnemu jestestwu. - Robię to dla nich... - powtórzył cicho, cofając się o krok. - Dla Melanie. Dla ciebie. - Czy tak ciężko było to dostrzec? Przecież starał się, by oni wszyscy byli bezpieczni i szczęśliwi. Żeby mógł z powrotem normalnie funkcjonować i skupić się na tym, co było aktualnie najważniejsze. I to nie był on sam. Owszem, jego spokój miał wpływać na chłopców, lecz nie robiłby tego, gdyby nie oni. Myliła się. To oni stali na pierwszym planie, a jego zadaniem było dbać o to, by już zawsze mogli się tak czuć. Zadbani, szczęśliwi. Po prostu docenieni... - Jesteście dla mnie ważni - dodał, uciekając wzrokiem od kobiety i czując, że ciężko mu się oddychało.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Odkąd została sama musiała być twardsza, silniejsza niż kiedykolwiek wcześniej. Wszakże nie rozchodziło się wtedy już tylko o nią, ale o Melanie. Dla niej musiała być w stanie odnajdywać się w tym chaosie, emocje chociaż rozszalałe, buzujące pod cienką skórą - nie mogły znaleźć ucieczki, bo jej świat przestał należeć już tylko do Rose. Dla niej musiała się zmienić, dla niej musiała trwać we wszelkich trudach Spędzała te uczucia na dno własnej świadomości, starając się je ukryć, zamknąć w kufrach i zapomnieć gdzie zostawiła klucz. One jednak żywiły się tą samotnością - roznosiły strach i skrywaną w środku złość, raz po raz podjadały pewność siebie, igrały z pozytywnymi odczuciami. Pozwoliła im dojrzewać, bo bała się dnia, w którym wypuści je na zewnątrz. Obawiała się konfrontacji. Ten jednak nie nadchodził, a ona budowała wokół siebie mur, który miał uchronić ją przed ich ucieczką. Mur, który tak samo bronił jak i potęgował uczucie samotności. Na jego kruchych fundamentach opierało się jej całe doczesne życie, ale im wyższy rósł tym słabszy się stawał, bardziej wrażliwy na pojedyncze ataki, burze które przetoczyły się przez jej świat w ostatnich miesiącach.
Musiał runąć, pozostawiając jedynie zarys słabych ścian. W letargu rzeczy ważniejszych zdawała się tego nie dostrzegać, samotne dnie spędzone na Old Place czy w Killarney przynosiły jednak świadomość zachodzących zmian - świadomość, że ich życia są wiotkie i ulotne i że czas stał się kapryśny. Nie było żadnej pewności, że miał być następny dzień czy miesiąc. Były chwile, których już nie chciała marnować, by żyć daleko od tych, których kochała najbardziej. To przecież robiła do tej pory - nawet dzieląc z nimi salon, kuchnię, pilnowała dystansu, który miał chronić przed konfrontacją z własnym wnętrzem. Była blisko, chociaż wciąż nieobecna; skupiona na zachowaniu sił i porządku. Nieświadomie odpychała, a tego już nie chciała robić. Nie ważnym więc było czy Jayden był w dalekiej Szkocji czy kilka pomieszczeń obok. Chciała, aby wiedział że jest w stanie być kimś kto będzie, w razie gdyby potrzebował pomocy z utrzymaniem równowagi, gdy na moment zabraknie mu gruntu.
Czuła, że teraz i ona spotyka się z murem. Tym razem nie tym jej własnym, a tym Jaydena. Starała się nie naciskać na jego ściany, bo sama wiedziała jak wielki dyskomfort to powodowało. On musiał opanować swoją własną burzę, a jej rola w tym była nikła. Nie chciała jednak, aby milczał - by dusił w sobie to wszystko jakby nie było nikogo kto miał wysłuchać. By utracił tą cząstkę siebie, która w jej oczach była tak bardzo wartościowa, składająca się na jego obraz.
Decydowała sama za siebie i chciała być tutaj. Właśnie w tym miejscu, zajmować się właśnie nim. To nie był wybór, który został jej narzucony, nikt nie wybrał go na jej przyjaciela. Zrobiła to sama wiele lat temu - podążając za śladem pechowych zdarzeń, które przecięły ich ścieżki i połączyły już dawno temu. Przez lata zmian prowadziły ich do tego właśnie miejsca - nie było w tym decyzji innych, wielkiego przeznaczenia. Byli po prostu oni. Dwoje ludzi, którzy przez lata stworzyli więź i na każdym kroku pozostawało to ich własnym wyborem. I teraz na to czy się o niego troszczyła nie mógł wpłynąć nawet on. Nie mógł uchronić jej przed tym, by zależało jej na jego spokoju ducha, szczęściu. Bo nie miała być tylko wtedy, by zetrzeć krew gdy oberwał tłuczkiem, ale też wtedy gdy jest znacznie ciężej, gdy ból rozciętej rany zdawał się być niczym. W tym świetle wszelkie niedogodności też tym były.
Obserwowała sylwetkę mężczyzny, którego znała praktycznie połowę własnego życia. Którą znała i wiele razy poznawała od nowa. Tak jak i teraz rozpoznając nowe brzmienia słów, nowe rysujące się na twarzy emocje. Te same jasne, niegdyś ciepłe i wesołe oczy, które mówiły już innym językiem. Wciąż ten sam, którego znała, ale już inny. Chciała, aby dał się jej też taki poznać - nawet jeśli sam nie do końca chciał takim być. To był wciąż on. Dziecięce obietnice nawet teraz miały swoją moc, nawet gdy byli już dorośli i mieli niezbyt wiele wspólnego z tamtymi dzieciakami.
Niezwerbalizowane protego zaczęło wić między nimi swoją tarczę. Wymierzoną w jej słowa, w ten moment, gdy naturalna upartość zdusiła łagodność. - Więc zrób to - odpowiedziała, śledząc własne odbicie w błękitnych oczach przyjaciela - Wyrzuć to z siebie już teraz. Daleko od domu, daleko od chłopców i daleko od niej. - Tak bardzo nie chciała go od siebie teraz odepchnąć, ostrożnie robiąc krok w jego kierunku nie chciała odstraszyć tylko wyjść mu naprzeciw. - To już nie twój wybór czy jesteś moim zmartwieniem, Jayden. Tylko mój. I ja chcę, żebyś nim był - chociaż wiatr plątał ciemne włosy, rozdmuchiwał poły wysłużonego płaszcza jej spojrzenie było stateczne, pewne własnych słów. Broda uniosiła się kilka cali wyżej, gdy spotkali się twarzą w twarz. - Wiesz, że znam to…. odcięcie, ucieczkę. Wiesz to, prawda? Znasz mnie i wiesz, że cały czas uciekałam i się broniłam. Przed wszystkim, nawet przed tym co było dobre. Wszystko po to, żeby mieć kontrolę nad własnym życiem, bo właśnie wtedy mogłam dać dla Melanie to czego potrzebowała. - Nigdy nie wypowiedziane myśli w końcu przepłynęły między wargami, odnajdując swoją ucieczkę. Jeszcze nie były straszne, nie tak bardzo jak kiedyś, gdy tak bardzo się ich bała. Być może dlatego, że skierowane do odpowiedniej osoby, w odpowiednim momencie. Miał prawo do wszystkiego co czuł. Miał prawo do strachu, złości, do rozżalenia i do tęsknoty za kobietą, którą kochał. Miał prawo pragnąć ją uratować, nawet jeśli tego nie mógł - barwy tej emocji były jej mniej znane, bo jej nie dane nigdy było ratować, tylko zaakceptować to co dostała od losu. - Ale to nigdy nie była odpowiedź. Tylko topienie się we własnym żalu, bo to nigdy nie opuszcza, tylko będzie pochłaniać cię od środka. Tu jesteśmy tylko my - więc mów o tym wszystkim o czym nie chcesz mówić, powiedz to na głos, a tam bądź tym kim chcesz być. Nie martw się teraz mną, proszę. Jestem pewna tego co mówię. Nie musisz mnie przed tym chronić. Pozwól mi chronić ciebie - już był daleko, mimo to dłoń sięgnęła po to jego, postępując krok w jego kierunku - Tylko my, mimo wszystko, jeśli chcesz to możemy milczeć, ale jeśli nie - jestem tu po to, żeby tego wysłuchać - ton przybrał łagodniejszej barwy, a dłoń nieznacznie zacisnęła się wokół jego palców.
Musiał runąć, pozostawiając jedynie zarys słabych ścian. W letargu rzeczy ważniejszych zdawała się tego nie dostrzegać, samotne dnie spędzone na Old Place czy w Killarney przynosiły jednak świadomość zachodzących zmian - świadomość, że ich życia są wiotkie i ulotne i że czas stał się kapryśny. Nie było żadnej pewności, że miał być następny dzień czy miesiąc. Były chwile, których już nie chciała marnować, by żyć daleko od tych, których kochała najbardziej. To przecież robiła do tej pory - nawet dzieląc z nimi salon, kuchnię, pilnowała dystansu, który miał chronić przed konfrontacją z własnym wnętrzem. Była blisko, chociaż wciąż nieobecna; skupiona na zachowaniu sił i porządku. Nieświadomie odpychała, a tego już nie chciała robić. Nie ważnym więc było czy Jayden był w dalekiej Szkocji czy kilka pomieszczeń obok. Chciała, aby wiedział że jest w stanie być kimś kto będzie, w razie gdyby potrzebował pomocy z utrzymaniem równowagi, gdy na moment zabraknie mu gruntu.
Czuła, że teraz i ona spotyka się z murem. Tym razem nie tym jej własnym, a tym Jaydena. Starała się nie naciskać na jego ściany, bo sama wiedziała jak wielki dyskomfort to powodowało. On musiał opanować swoją własną burzę, a jej rola w tym była nikła. Nie chciała jednak, aby milczał - by dusił w sobie to wszystko jakby nie było nikogo kto miał wysłuchać. By utracił tą cząstkę siebie, która w jej oczach była tak bardzo wartościowa, składająca się na jego obraz.
Decydowała sama za siebie i chciała być tutaj. Właśnie w tym miejscu, zajmować się właśnie nim. To nie był wybór, który został jej narzucony, nikt nie wybrał go na jej przyjaciela. Zrobiła to sama wiele lat temu - podążając za śladem pechowych zdarzeń, które przecięły ich ścieżki i połączyły już dawno temu. Przez lata zmian prowadziły ich do tego właśnie miejsca - nie było w tym decyzji innych, wielkiego przeznaczenia. Byli po prostu oni. Dwoje ludzi, którzy przez lata stworzyli więź i na każdym kroku pozostawało to ich własnym wyborem. I teraz na to czy się o niego troszczyła nie mógł wpłynąć nawet on. Nie mógł uchronić jej przed tym, by zależało jej na jego spokoju ducha, szczęściu. Bo nie miała być tylko wtedy, by zetrzeć krew gdy oberwał tłuczkiem, ale też wtedy gdy jest znacznie ciężej, gdy ból rozciętej rany zdawał się być niczym. W tym świetle wszelkie niedogodności też tym były.
Obserwowała sylwetkę mężczyzny, którego znała praktycznie połowę własnego życia. Którą znała i wiele razy poznawała od nowa. Tak jak i teraz rozpoznając nowe brzmienia słów, nowe rysujące się na twarzy emocje. Te same jasne, niegdyś ciepłe i wesołe oczy, które mówiły już innym językiem. Wciąż ten sam, którego znała, ale już inny. Chciała, aby dał się jej też taki poznać - nawet jeśli sam nie do końca chciał takim być. To był wciąż on. Dziecięce obietnice nawet teraz miały swoją moc, nawet gdy byli już dorośli i mieli niezbyt wiele wspólnego z tamtymi dzieciakami.
Niezwerbalizowane protego zaczęło wić między nimi swoją tarczę. Wymierzoną w jej słowa, w ten moment, gdy naturalna upartość zdusiła łagodność. - Więc zrób to - odpowiedziała, śledząc własne odbicie w błękitnych oczach przyjaciela - Wyrzuć to z siebie już teraz. Daleko od domu, daleko od chłopców i daleko od niej. - Tak bardzo nie chciała go od siebie teraz odepchnąć, ostrożnie robiąc krok w jego kierunku nie chciała odstraszyć tylko wyjść mu naprzeciw. - To już nie twój wybór czy jesteś moim zmartwieniem, Jayden. Tylko mój. I ja chcę, żebyś nim był - chociaż wiatr plątał ciemne włosy, rozdmuchiwał poły wysłużonego płaszcza jej spojrzenie było stateczne, pewne własnych słów. Broda uniosiła się kilka cali wyżej, gdy spotkali się twarzą w twarz. - Wiesz, że znam to…. odcięcie, ucieczkę. Wiesz to, prawda? Znasz mnie i wiesz, że cały czas uciekałam i się broniłam. Przed wszystkim, nawet przed tym co było dobre. Wszystko po to, żeby mieć kontrolę nad własnym życiem, bo właśnie wtedy mogłam dać dla Melanie to czego potrzebowała. - Nigdy nie wypowiedziane myśli w końcu przepłynęły między wargami, odnajdując swoją ucieczkę. Jeszcze nie były straszne, nie tak bardzo jak kiedyś, gdy tak bardzo się ich bała. Być może dlatego, że skierowane do odpowiedniej osoby, w odpowiednim momencie. Miał prawo do wszystkiego co czuł. Miał prawo do strachu, złości, do rozżalenia i do tęsknoty za kobietą, którą kochał. Miał prawo pragnąć ją uratować, nawet jeśli tego nie mógł - barwy tej emocji były jej mniej znane, bo jej nie dane nigdy było ratować, tylko zaakceptować to co dostała od losu. - Ale to nigdy nie była odpowiedź. Tylko topienie się we własnym żalu, bo to nigdy nie opuszcza, tylko będzie pochłaniać cię od środka. Tu jesteśmy tylko my - więc mów o tym wszystkim o czym nie chcesz mówić, powiedz to na głos, a tam bądź tym kim chcesz być. Nie martw się teraz mną, proszę. Jestem pewna tego co mówię. Nie musisz mnie przed tym chronić. Pozwól mi chronić ciebie - już był daleko, mimo to dłoń sięgnęła po to jego, postępując krok w jego kierunku - Tylko my, mimo wszystko, jeśli chcesz to możemy milczeć, ale jeśli nie - jestem tu po to, żeby tego wysłuchać - ton przybrał łagodniejszej barwy, a dłoń nieznacznie zacisnęła się wokół jego palców.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
W jego oczach Roselyn zawsze była postacią silniejszą od niego samego. Silniejszą od wielu innych. Być może była nawet najsilniejszą ze wszystkich ludzi, których znał i wiedział, że nie mógł się mylić w tym aspekcie. Patrzył wszak na jej dorastanie - nie tylko obserwował to, jak się rozwijała, lecz był tego świadkiem. Dorastał wraz z nią, nie obawiając się nawet kroczyć w jej cieniu. Wracając wspomnieniami do okresu ich przyjaźni w czasach szkolnych, Jayden dostrzegał fakt równości, jaką względem siebie współdzielili, co dla wielu było niespotykane. Niespotykane było to, że w ogóle dostrzegali w sobie nawzajem kogoś, komu można było zaufać i kogoś, kto nie patrzył na narzucone przez społeczeństwo oczekiwania. Różnili się wszak praktycznie wszystkim, lecz największym grzechem w oczach reszty było to, że różnili się płcią. Wtedy Vane tego nie rozumiał, jednak nabierająca tempa relacja z Pomoną ukazała mu oblicza świata, których nie znał wcześniej - łącznie z tym, jak bardzo ograniczony był to świat. Czy gdyby zarówno Rose jak i on pochodzili z rodzin wpajających im od urodzenia taki obraz rzeczywistości, kiedykolwiek wytworzyliby ów bezcenną więź, jaką mieli aktualnie? Pozostawieni ze swoją wizją tego, co miało tworzyć właściwe życie, byliby zdolni do wyjścia poza granice? Wiedział, że byłoby to praktycznie niemożliwe i nic więc dziwnego, że inni patrzyli na nich niczym na wybryki natury. Niczym na największych dziwaków ze wszystkich... Ona zawsze niewielka, lecz waleczna Gryfonka i on wyższy Krukon, kujon z zawieruszonymi kawałkami papieru we włosach. Ich zainteresowania się rozmijały, zrozumienie tematów społecznych, jak i tych naukowych także. A mimo to byli zdolni do... No, właśnie. Do tego wszystkiego, co się między nimi wydarzyło. Przetrwali kilkanaście lat, nie wrzucając w miejsce najlepszego przyjaciela nikogo innego i nie zastępując siebie nawzajem nowym doświadczeniem. A przecież mogli - bez przerwy byli poddawani wątpliwościom; sami prowadzili również tak diametralnie różne od siebie dorosłe życia. Gdy ona zakładała rodzinę, on piął się po drabinie naukowej kariery. Gdy ona miała spełniać się jako matka, on widział swoją przyszłość wśród hogwarckich murów. Gdy ona zaczęła angażować się w leczenie ludzi poza Mungiem, on zaczął tworzyć pierwszy związek. Gdy chciała mu pomóc, on nie potrafił tej pomocy przyjąć, zamykając się w sobie... Mógł próbować wmawiać sobie, dlaczego w ogóle wciąż przy nim trwała, lecz doskonale znał odpowiedź. Osamotniona w świecie narzucającym kobietom od urodzenia odpowiednie schematy zachowań wybroniła się z tego, co na nią spadło i nie poddała się wtedy, gdy nią pogardzano. Od zawsze miała w sobie duszę wojowniczki, którą musiała wyczuć sortująca uczniów Tiara Przydziału pierwszego dnia w Szkole Magii i Czarodziejstwa. Przydzieliła ją do Gyffindoru, a Vane lepiej niż inni wiedział, że w sercu Roselyn znajdował się lew nie do przezwyciężenia.
Ujawniał się on również w momencie ich oderwania od codziennych obowiązków. Dokładnie na tych irlandzkich pagórkach, gdzie jeszcze niedawno znajdowali się państwo Vane - radośni, kompletnie zatraceni w sobie nawzajem, oczekujący przyjścia na świat pierwszego potomka. Lecz teraz byli tam tylko oni - dwójka przyjaciół nieumiejąca znaleźć wspólnego porozumienia w chaotycznych wydarzeniach, uczuciach i słowach. Mówili do siebie jednym językiem, a jednak nie rozumieli... Jayden pokręcił energicznie głową, słysząc słowa kobiety. - Nie chodzi mi o powiedzenie tego wszystkiego. Chodzi mi o to, co czuję. Nie mogę ci po prostu powiedzieć, że przestałem ją kochać i to się tak po prostu wydarzy. Bo... Bo tak. Nie chcę przestawać jej kochać, bo kocham ją najmocniej na świecie i zrobiłbym dla niej wszystko, ale musiałem wybrać. Musiałem, chociaż nie chciałem. I nienawidzę siebie za to. I nie wiem... Nie wiem, czy ona w ogóle jeszcze żyje, więc każdego dnia próbuję nie wyobrażać sobie, co się może dziać. Karmię się jak kompletny idiota złudną nadzieją na to, że kiedyś otworzę drzwi, a po drugiej stronie będzie stała ona. Że po prostu wróci do domu. Do mnie. To chciałaś usłyszeć, Rose? Że facet, którego uparcie się trzymasz, nie potrafił nawet zatrzymać przy sobie żony. - Nie panował nad swoim głosem ani wzbierającymi w nim emocjami. Zwyczajnie nie umiał mówić o czymś, co go tak dotykało w spokojny sposób. Zdawało mu się, że cały aż drżał od tego, co wraz z jego słowami przynosiły obrazy wspomnień - tych wspaniałych związanych z chwilami spędzonymi z Pomoną, lecz również i tych strasznych, w których jej brakowało. Odkąd zniknęła, Vane żył w ciągłym strachu i poczuciu winy za to, że jej nie szukał. Że nie wybiegł tamtej nocy, próbując ją odnaleźć. Że próbował żyć tak, jak dawniej, wiedząc o tym, że jego ukochana była ścigana listem gończym przez całą plejadę zwyroli. Koszmary gwałciły mu psychikę chorymi wizjami potrzebującej go Pomony, jednak za każdym razem gdy wstawał i łapał płaszcz oraz różdżkę, gotując się do wyjścia, z pokoju chłopców dobiegał cichy głosik. Westchnienie. Kichnięcie. Poruszenie delikatnie przesuwającego się ciałka. Jayden często łapał się na tym, że jego dłoń trzymała już za klamkę od drzwi wejściowych - tak był zdeterminowany do szukania żony, lecz... Zawsze odpuszczał. Zawsze się wycofywał, nieważne jak bardzo pękało mu serce. Nie. Nie był w stanie wyjść, bo porzuciłby ich własne dzieci. Zostawiłby je i już do końca niósłby w sobie poczucie winy względem nie tylko Pom, lecz również i trójki niewinnych chłopców dopiero rozpoczynających swoje istnienie. Za to też się nienawidził... Za to, że nie mógł ocalić ich wszystkich.
A teraz ranił i bronił się przed kolejną osobą, która znaczyła dla niego tak wiele. Pozwól mi chronić ciebie. Zesztywniał cały na wypowiedziane przez kobietę słowa. - Nie traktuj mnie, jakbym był dzieckiem - odpowiedział twardo. - Dokładnie wszystko pamiętam. Pamiętam też, jak odsuwałaś mnie od siebie, chociaż chciałem dobrze. A może właśnie w tym rzecz? Może jesteś masochistką i myślisz, że zostając przy mnie, wyleczysz swoją przeszłość? Wynagrodzisz to, co się stało? Wynagrodzisz Melanie brak ojca? - Zaraz po tym jak to powiedział, pobladł, a z jego twarzy zniknęła złość. Pojawił się strach własnymi słowami. Wiedział, że miało ją to zaboleć. Uderzyć brutalnie, jednak nie powstrzymał tej całej frustracji, która w nim urosła. Nie potrafił i po raz pierwszy w życiu skierował ją na nią, chociaż przecież nie taka była jego intencja. Nie chciał krzywdzić jedynej osoby, która go wspierała, ale... Ale robił to. Kiedy przestali w ogóle rozmawiać? Lub właściwie czemu nie potrafili tego zrobić właśnie teraz? Przeczekać, zaakceptować, przestać naciskać na siebie nawzajem... Stonować emocje. - Ja... - zaczął zaraz, chcąc przeprosić za to, co powiedział, ale Roselyn podeszła do niego i złapała go za rękę. A Jayden... Jayden czuł, jak wszystko podeszło mu do gardła, gdy całe ciało dosłownie coś spetryfikowało. Wpatrywał się w szoku w ich złączone dłonie, starając się opanować nagłe przyspieszenie serca. Była blisko. Czuł ją tuż obok, bo bijące od niej ciepło ogrzewało również i jego mimo że dzień był przyjemny. Dlaczego więc przechodziły go na zmianę fale gorąca i zimna? Dreszcze. Czy naprawdę nie potrafili rozmawiać? A może prawda była inna? Leżała w zupełnie innym miejscu, niż tam gdzie szukali? Gdy tylko o tym pomyślał, brutalna szczerość uderzyła prosto w astronoma i Jayden zdał sobie sprawę, że tak naprawdę powinien był tę rozmowę przeprowadzać nie z Roselyn a z Pomoną. To z nią powinien się kłócić, to jej powinien wylewać swoje żale. To jej ciepło i dotyk powinien był czuć... - Ja nie mogę, Rose - powiedział i równocześnie wycofał się, zabierając również rękę z uścisku palców przyjaciółki. Wydawało mu się, że ten dotyk go parzył, nawet bardziej gdy się odsunął. Wystraszył się tego, że cały aż kipiał od emocji i poczuł coś, czego poczuć nie powinien. Tęsknił za kobiecą bliskością i ta tęsknota doprowadzała go na skraj świadomości. Teraz to wiedział, ale jakim kosztem? - Daj mi trochę czasu, ale... Nie teraz. - Nie konkretyzował nawet, co dokładnie miał na myśli, ale mówił dalej, unikając spojrzeniem twarzy przyjaciółki. By obronić się przed jej uważnym wzrokiem, ruszył przed siebie w kierunku szczytu niewielkiego pagórka, chcąc znaleźć się tam jak najszybciej. Zatrzymał się dopiero w momencie, w którym poczuł, że panika powoli z niego wylatywała, a wzrok zatrzymał się na jeziorze po drugiej stronie. Spokojnym i milczącym - niezmiennym od czasów jego dzieciństwa. Nie wiedział, ile zajęło Roselyn dołączenie do niego, ale mógł wyczuć z powrotem jej bliskość obok siebie. Akurat to potrafił bezbłędnie - powiedzieć, że jego przyjaciółka była niedaleko... - Jesteś w Zakonie, prawda? - spytał, nie potrafiąc na nią spojrzeć. - Stąd te wszystkie rzeczy, których nie mogłaś powiedzieć. I to zachowanie... Musiała odejść ode mnie żona, żebym to zrozumiał. Jestem taki ślepy... - powiedział cicho, czując równocześnie, jak do oczu napłynęły mu łzy.
Ujawniał się on również w momencie ich oderwania od codziennych obowiązków. Dokładnie na tych irlandzkich pagórkach, gdzie jeszcze niedawno znajdowali się państwo Vane - radośni, kompletnie zatraceni w sobie nawzajem, oczekujący przyjścia na świat pierwszego potomka. Lecz teraz byli tam tylko oni - dwójka przyjaciół nieumiejąca znaleźć wspólnego porozumienia w chaotycznych wydarzeniach, uczuciach i słowach. Mówili do siebie jednym językiem, a jednak nie rozumieli... Jayden pokręcił energicznie głową, słysząc słowa kobiety. - Nie chodzi mi o powiedzenie tego wszystkiego. Chodzi mi o to, co czuję. Nie mogę ci po prostu powiedzieć, że przestałem ją kochać i to się tak po prostu wydarzy. Bo... Bo tak. Nie chcę przestawać jej kochać, bo kocham ją najmocniej na świecie i zrobiłbym dla niej wszystko, ale musiałem wybrać. Musiałem, chociaż nie chciałem. I nienawidzę siebie za to. I nie wiem... Nie wiem, czy ona w ogóle jeszcze żyje, więc każdego dnia próbuję nie wyobrażać sobie, co się może dziać. Karmię się jak kompletny idiota złudną nadzieją na to, że kiedyś otworzę drzwi, a po drugiej stronie będzie stała ona. Że po prostu wróci do domu. Do mnie. To chciałaś usłyszeć, Rose? Że facet, którego uparcie się trzymasz, nie potrafił nawet zatrzymać przy sobie żony. - Nie panował nad swoim głosem ani wzbierającymi w nim emocjami. Zwyczajnie nie umiał mówić o czymś, co go tak dotykało w spokojny sposób. Zdawało mu się, że cały aż drżał od tego, co wraz z jego słowami przynosiły obrazy wspomnień - tych wspaniałych związanych z chwilami spędzonymi z Pomoną, lecz również i tych strasznych, w których jej brakowało. Odkąd zniknęła, Vane żył w ciągłym strachu i poczuciu winy za to, że jej nie szukał. Że nie wybiegł tamtej nocy, próbując ją odnaleźć. Że próbował żyć tak, jak dawniej, wiedząc o tym, że jego ukochana była ścigana listem gończym przez całą plejadę zwyroli. Koszmary gwałciły mu psychikę chorymi wizjami potrzebującej go Pomony, jednak za każdym razem gdy wstawał i łapał płaszcz oraz różdżkę, gotując się do wyjścia, z pokoju chłopców dobiegał cichy głosik. Westchnienie. Kichnięcie. Poruszenie delikatnie przesuwającego się ciałka. Jayden często łapał się na tym, że jego dłoń trzymała już za klamkę od drzwi wejściowych - tak był zdeterminowany do szukania żony, lecz... Zawsze odpuszczał. Zawsze się wycofywał, nieważne jak bardzo pękało mu serce. Nie. Nie był w stanie wyjść, bo porzuciłby ich własne dzieci. Zostawiłby je i już do końca niósłby w sobie poczucie winy względem nie tylko Pom, lecz również i trójki niewinnych chłopców dopiero rozpoczynających swoje istnienie. Za to też się nienawidził... Za to, że nie mógł ocalić ich wszystkich.
A teraz ranił i bronił się przed kolejną osobą, która znaczyła dla niego tak wiele. Pozwól mi chronić ciebie. Zesztywniał cały na wypowiedziane przez kobietę słowa. - Nie traktuj mnie, jakbym był dzieckiem - odpowiedział twardo. - Dokładnie wszystko pamiętam. Pamiętam też, jak odsuwałaś mnie od siebie, chociaż chciałem dobrze. A może właśnie w tym rzecz? Może jesteś masochistką i myślisz, że zostając przy mnie, wyleczysz swoją przeszłość? Wynagrodzisz to, co się stało? Wynagrodzisz Melanie brak ojca? - Zaraz po tym jak to powiedział, pobladł, a z jego twarzy zniknęła złość. Pojawił się strach własnymi słowami. Wiedział, że miało ją to zaboleć. Uderzyć brutalnie, jednak nie powstrzymał tej całej frustracji, która w nim urosła. Nie potrafił i po raz pierwszy w życiu skierował ją na nią, chociaż przecież nie taka była jego intencja. Nie chciał krzywdzić jedynej osoby, która go wspierała, ale... Ale robił to. Kiedy przestali w ogóle rozmawiać? Lub właściwie czemu nie potrafili tego zrobić właśnie teraz? Przeczekać, zaakceptować, przestać naciskać na siebie nawzajem... Stonować emocje. - Ja... - zaczął zaraz, chcąc przeprosić za to, co powiedział, ale Roselyn podeszła do niego i złapała go za rękę. A Jayden... Jayden czuł, jak wszystko podeszło mu do gardła, gdy całe ciało dosłownie coś spetryfikowało. Wpatrywał się w szoku w ich złączone dłonie, starając się opanować nagłe przyspieszenie serca. Była blisko. Czuł ją tuż obok, bo bijące od niej ciepło ogrzewało również i jego mimo że dzień był przyjemny. Dlaczego więc przechodziły go na zmianę fale gorąca i zimna? Dreszcze. Czy naprawdę nie potrafili rozmawiać? A może prawda była inna? Leżała w zupełnie innym miejscu, niż tam gdzie szukali? Gdy tylko o tym pomyślał, brutalna szczerość uderzyła prosto w astronoma i Jayden zdał sobie sprawę, że tak naprawdę powinien był tę rozmowę przeprowadzać nie z Roselyn a z Pomoną. To z nią powinien się kłócić, to jej powinien wylewać swoje żale. To jej ciepło i dotyk powinien był czuć... - Ja nie mogę, Rose - powiedział i równocześnie wycofał się, zabierając również rękę z uścisku palców przyjaciółki. Wydawało mu się, że ten dotyk go parzył, nawet bardziej gdy się odsunął. Wystraszył się tego, że cały aż kipiał od emocji i poczuł coś, czego poczuć nie powinien. Tęsknił za kobiecą bliskością i ta tęsknota doprowadzała go na skraj świadomości. Teraz to wiedział, ale jakim kosztem? - Daj mi trochę czasu, ale... Nie teraz. - Nie konkretyzował nawet, co dokładnie miał na myśli, ale mówił dalej, unikając spojrzeniem twarzy przyjaciółki. By obronić się przed jej uważnym wzrokiem, ruszył przed siebie w kierunku szczytu niewielkiego pagórka, chcąc znaleźć się tam jak najszybciej. Zatrzymał się dopiero w momencie, w którym poczuł, że panika powoli z niego wylatywała, a wzrok zatrzymał się na jeziorze po drugiej stronie. Spokojnym i milczącym - niezmiennym od czasów jego dzieciństwa. Nie wiedział, ile zajęło Roselyn dołączenie do niego, ale mógł wyczuć z powrotem jej bliskość obok siebie. Akurat to potrafił bezbłędnie - powiedzieć, że jego przyjaciółka była niedaleko... - Jesteś w Zakonie, prawda? - spytał, nie potrafiąc na nią spojrzeć. - Stąd te wszystkie rzeczy, których nie mogłaś powiedzieć. I to zachowanie... Musiała odejść ode mnie żona, żebym to zrozumiał. Jestem taki ślepy... - powiedział cicho, czując równocześnie, jak do oczu napłynęły mu łzy.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dawno temu ich dziecięce umysły nie znały konwenansów i jej wartości w ich społeczeństwie. Rozumiejąc świat w ten najprostszy sposób, nie znali jeszcze podziałów, wyższości jednych nad drugimi. W dotyku drobnych dłoni kryła się jedynie niewinność. Chłopiec i dziewczyna skryci wśród gęstych traw, wczesnowiosennym wieczorem obserwujący bezkres nieba. Zbyt późno dla uczniów. Z pewnością to musiał być ten jeden z jej dzikich pomysłów. Ciemne włosy jak wygnieciona poduszka wiły się pasmami pod głową przyjaciela, a tylko rozdrażnione fuknięcie ostrzegało przed kolejnym ruchem. Ramię w ramię, doszukując się konstelacji gwiazd, wskazując nowo poznane elementy otaczającego ich wszechświata. Wylewająca się z ich umysłów nadzieja, słowa wplecione w astronomiczne rozważania i opowieści o pragnieniach pójścia śladem matki. I narzekania. Oh, gdyby tylko eliksiry szły jej lepiej. Nietknięte dotykiem śmierci serce nie znało jeszcze chłodnego, paraliżującego strachu przed gniewnie buzującym kociołkiem zwiastującym jego wybuch. Aż w końcu pojęcie pewnych granic. Ona pierwsza miała je poznać. Czując, że serce chce uciec z piersi w milczącym oczekiwaniu na słowa, których nigdy miała nie usłyszeć. Nie od Jaydena, a od kolegi ze szkolnej ławy. Poznała mrowiący dotyk czyjejś skóry, wiedziała jak to jest czekać, pragnąć, tęsknić za czymś czego się nie posiadało. Dotyk przestał być niewinny, dokładnie tak samo jak dziecko powoli wkraczające w świat dorosłych. Jeszcze nie dość dojrzałe, by pojąć to w pełni. Cień kobiety wciąż śledzący sylwetkę dziewczęcia, by w końcu ją pochłonąć. Tam też była granica między nimi. Nią, Jaydenem, a innymi ludźmi. On znał te wszystkie jej historie, lepiej niż ktokolwiek inny. Łzy rozlane ciemnym tuszem, gdy ogień pochłonął ich dom, odebrał matkę. Gdy pierwszy raz czuła jego brak u boku, gdy w ciemnicy biblioteki rozproszonej jedynie blaskiem świec, uczyła się do egzaminów, walcząc ze wspomnieniem uśmiechu matki. W przelanych na pergamin słowach kryło się jego ciepło, światłość. I tym pozostał. Jej znacznie łatwiej przychodził gniew, w niej tkwiła jeszcze nie przygaszona dorosłością buta. Jayden miał w sobie blask, rozświetlał jej ciemności. Czasami zbyt łatwo dawała się jej ponieść. Czasami miała wrażenie jakby chronił ją przed tym mrokiem, przed przywarami jej charakteru. Znacznie lepiej odnajdywał się w kotłujących się w niej burzach.
Był przy niej, gdy stawiała pierwszy kroki jako oddzielony od rodzinnego gniazda byt. Oboje nosili nadzieje młodych. Jeszcze zbyt młodych by zdominować świat, ale w aspiracjach zgodni, że gdy nadejdzie ich czas świat będzie lepszym miejscem. Głupi. A potem pojawiło się coś co należało tylko do niej. Uczucia już obdarte z tamtych oczekiwań, obraz drugiej osoby dostępny na wyciągnięcie ręki, by mogła go poczuć, zrozumieć, być jego częścią. To również było głupie. Wtedy jednak zdawało się być takie dorosłe, niezbyt mądre, ale właściwe. Nie poradzili sobie z tym. Oboje. On zbyt mało odpowiedzialny, ona oczekująca zbyt wiele. Wtedy poznała gniew. Duszący. Bo przecież zasługiwała na więcej, prawda? Zatruwająca niewinność przestroga, by już nigdy nie ufać tak więcej. I chociaż nie rozumiał. Nie tak jak mógł teraz, to jednak wciąż był wtedy jej ciepłem, utraconą niewinnością. Tak bardzo była wściekła, że mu to teraz odebrano. Gniew zbudzony tym, że ktoś wziął sobie jego czyste serce i je podeptał. Te słowa nie miały jednak znaleźć ujścia. Nigdy. Przenigdy. Tą wściekłość miała znać tylko ona. Czy desperackim krokiem było chcieć to uratować? Chociaż tego namiastkę. Bo właśnie teraz, dzisiaj wiedziała, że nie patrzy już na chłopca, ale na mężczyznę. Jego barki przygniótł tak wielki ciężar, niemalże dostrzegała jak jego ramiona garbią się pod jego naporem. W spojrzeniu ciężko dostrzec dawne iskierki pasji, przykryte chłodem i dystansem. Chciała go spróbować odnaleźć. Chociaż cząstkę, bo przecież już nigdy nie miał być taki sam.
Nie oczekiwała niczego od jego słów. Nie kryły się w tym żadne wymagania, by Jayden powiedział jej coś właściwego, udzielił tej jedynej dobrej odpowiedzi. Jakże przecież mógł przestać kochać kobietę, której przysięgał miłość? Jakże mógł po prostu zapomnieć? Porzucić jej wspomnienie i pragnienie by odnaleźć, odzyskać wszystko to co utracił. To nie było tak proste. Nie było prostym przestać, a jeszcze trudniejszym było samemu tego chcieć.
Jego słowa przyniosły jednak jeszcze większy żal, bo winił się za to. Winił się za odejście, winił się, że temu nie zapobiegł. On - głowa rodziny - nie zapobiegł ciągowi wydarzeń. Ciężar oczekiwań był przerastający. Czyż nie to wpajali im od zarania ich żyć? Że mężczyzna miał być tym, który jest ostoją? On utrzymuje, on chroni, on decyduje. W mnogości konwenansów nie kryły się jedynie te, które mierzyły w kobiety. Od mężczyzn oczekiwano by byli nie do pokonania, a jednak wszyscy czy kobiety, czy mężczyźni byli tak samo ludzcy. Ale czy ona nie wpadła w tą samą pułapkę oczekując tego od Anthony’ego? Mimowolnie doszukując się w nim sił, by sprostać zadaniu. Nie doceniała siebie. Szukała w nim cech, których nie posiadał. Z kolei ona - kobieta, powinna mieć wszystkie przymioty, które mają go przy niej zatrzymać. Nie miała ich i przez bardzo długi czas jakąś częścią siebie winiła się za to. Musiały minąć lata, aby zrozumieć, że tamte decyzje należały tylko do Skamandera. Nie do niej. W jakże paskudnym położeniu by to jej nie stawiało. Nie ona, a on decydował. Tak też teraz i Jayden nie mógł temu zapobiec. - To nie tylko twoja odpowiedzialność. Ta by być pomimo wszystko razem. Tylko wasza wspólna. Nigdy nie powinieneś być wybierać pomiędzy dziećmi, a żoną - energiczny ruch głową, miał uciszyć inne słowa. Bo była bardzo wyraźna granica między nią, a Pomoną. Była granica między przyjaźnią, a więzią którą znało tylko ich małżeństwo. Nie mogła wchodzić z butami w ten świat i roznosić błoto, a przecież tego była tak bliska. Wyczuwając przyszłość swojej córki, wyobrażając sobie jej żal, przekładała go na jego dzieci. Córka bez ojca. Synowie bez matki. - Masz prawo do tych wszystkich uczuć. Do kochania. Tęsknoty. Ale nie twoim wyborem było podejmowanie tych decyzji. Przyrzekliście sobie i ten ciężar nie jest tylko twój. Robisz to co musisz robić, chociaż serce pragnie innych rzeczy. Jakże mógłbyś potrafić ją zatrzymać, jeśli ona tego nie chciała? Wiem, że to brzmi niesprawiedliwie, okrutnie, ale jeśli wpuszczamy do naszych żyć innych ludzi, to czasami musimy pogodzić się z tym, że oni decydują za nas. Wbrew nam - oddech zatrzymał się usta na kilka chwil. Nie chciała ranić. Nie chciała wymierzać mu kolejnych ciosów, chciała aby pojął, że nie tylko on zawinił. Że winił się za decyzję kogoś innego. Uciekła, wydając na świat jego synów. Jakże mógł się nienawidzić za swój wybór? Kochała ich. Nie potrafiła sobie wyobrazić matki, która nie kocha swoich dzieci. Jednak w oczach Rose małżeństwo i macierzyństwo było odpowiedzialnością. Nie tylko wybuchem wielkich uczuć. Czyż nie powinni dzielić strachu razem? Strachu przed listem gończym, szmalcownikami nową - powinni to wszystko rozwiązać . Odnaleźć wspólny front i jeśli jedynym wyjściem miało być odejściem, to powinna być wspólna decyzja. Nie narzucona z góry, pozostawiając go w bólu poczucia winy.
- Nie traktuje cię jako dziecko - weszła mu w słowa, nieświadoma dalszych słów. Słów, które w istocie zabolały. Następujące ciosy zamknięte w zdaniach zdawały się być precyzyjne. Jakby wiedział dokładnie, w które miejsce uderzyć, by wywołać odpowiedni skutek. Wiedział. Doskonale wiedział, które miejsca bolą, które miejsca ledwie się zrosły. Jednak najbardziej bolało zaufanie. Otwarcie się przed kimś, wiedza że zna tak dobrze, by móc wykorzystać te słabości przeciwko niej. Te właśnie te, gdy otwierała się i obawiała odrzucenia. Żal za Melanie i sprowadzenie ich relacji do roli zamiennika. - Wiem, że cierpisz, ale nie masz prawa tak do mnie mówić - bunt wymalował się w czerni spojrzenia, a dłoń, dokładnie ta sama która przed chwilą zaciskała palce na tych jego zaniechałą uścisku. Nie wiedziała kto puścił pierwszy - on porażony jej dotykiem czy ona odrzucona jego atakiem. Paradoksalnie w tym jednym byli zgodni. I pozwoliła mu odejść, przytłoczona złością i gniewem. Bez światła, które miało je ugasić. Przez chwilę obserwowała jego sylwetkę, oddalająca się. Coraz dalej i dalej. Nie miała zamiaru podążać w jego kierunku, ale wspomnienia sięgnęły daleko ku grudniowej nocy, gdy nie znaleźli w sobie akceptacji. On odwrócił się i odszedł, a ona nie poszła za nim. Z pewnością gdyby chodziłoby o kogoś innego tym razem również by tego nie zrobiła. Teraz zbyt bardzo bała się stracić. Tej cząstki samej siebie tkwiącej w jej najlepszym przyjacielu. Nadziei, niewinności i ciepła. Ale przede wszystkim jego. Nogi same podążyły jego śladem, wbrew wcześniejszym słowom, wbrew jej złości. - Tak naprawdę myślisz o nas? Że jesteś dla mnie zamiennikiem? Że szukam go w tobie byś mógł być tym dla Melanie? - zapytała, szukając spojrzenia przyjaciela. Bo przecież musiał wiedzieć, że to nie była prawda. Był dla niej czymś znacznie więcej niż to. Melanie była jej światem. Jayden zdawał się być jej podporą. Miejscem gdzie szukała sił i chciała mu je dawać, będąc tu. Starając się nie zawieść. Trwając w nic nie wartych obowiązkach, by miał poczucie, że ma kogoś tuż obok siebie. Kogoś kto nie chciał odejść mimo wszystko. Bo przecież właśnie to robili inni. Z różnych powodów, ale wciąż odchodzili. Oni byli stałą. Chciała być jego skałą, może pragnął znaleźć ją gdzieś indziej. Mogła to zaakceptować, ale nie mogła pozwolić mu być samemu.
Jednak kolejne jego słowa przywołały tematy znacznie bardziej niepokorne, pytanie na które nie mogła odpowiedzieć. Nie chciała kłamać. Ba, nie potrafiłaby. Jednakże prawda była zbyt skomplikowana by mogła odpowiedzieć jednoznacznie na jego pytanie. Czy była w Zakonie? Nie. Jednak doskonale zdawała sobie sprawę z jego istnienia oraz wspomagała jego działania. Nie walką, a różdżką która potrafiła leczyć. - Owszem, są rzeczy o których nie mogę z tobą rozmawiać - powiedziała, wbijając wzrok w toń jeziora. Już ciężko było wymagać, by rozumiał to co kryło się w jej myślach. Jakże ciężko było prosić o zaufanie. - Robię to co potrafię najlepiej. Leczę. Pomagam tym, którzy mają problem po ucieczce z Londynu. I nie czuję się z tego powodu winna, Jay. Bo gdybym to była ja, gdybym ja nie miała nikogo - potrzebowałabym pomocy. Jeśli mogę coś od siebie dać, to właśnie robię. To właśnie nam pozostało - nadzieja, że nie ma jeszcze obojętności - powiedziała, bo w tym właśnie widziała swoją pomoc. Tym, że każda odrzucona dusza nie jest do końca sama. Że jest jeszcze ktoś kto przejmuje się ich losem, że istnieje w nich jeszcze człowieczeństwo i światłość. I właśnie tym miała zamiar się dzielić nawet jeśli niewiele z tego pozostawiała dla samej siebie. Nie było sensu kłamać i zapierać się w żywe oczy. Wieść o Zakonie rozeszła się po ich świecie za sprawą Proroka Codziennego, a twarze jej kuzynów znała cała Wielka Brytania. Nie było sensu uciekać przed tym powiązaniem. Jednakże wciąż istniały tajemnice, które znała ona i nie mogła mu powiedzieć. Bo przysięgła, że ich nie wyjawi. Musiał jej pod tym względem zaufać.
Był przy niej, gdy stawiała pierwszy kroki jako oddzielony od rodzinnego gniazda byt. Oboje nosili nadzieje młodych. Jeszcze zbyt młodych by zdominować świat, ale w aspiracjach zgodni, że gdy nadejdzie ich czas świat będzie lepszym miejscem. Głupi. A potem pojawiło się coś co należało tylko do niej. Uczucia już obdarte z tamtych oczekiwań, obraz drugiej osoby dostępny na wyciągnięcie ręki, by mogła go poczuć, zrozumieć, być jego częścią. To również było głupie. Wtedy jednak zdawało się być takie dorosłe, niezbyt mądre, ale właściwe. Nie poradzili sobie z tym. Oboje. On zbyt mało odpowiedzialny, ona oczekująca zbyt wiele. Wtedy poznała gniew. Duszący. Bo przecież zasługiwała na więcej, prawda? Zatruwająca niewinność przestroga, by już nigdy nie ufać tak więcej. I chociaż nie rozumiał. Nie tak jak mógł teraz, to jednak wciąż był wtedy jej ciepłem, utraconą niewinnością. Tak bardzo była wściekła, że mu to teraz odebrano. Gniew zbudzony tym, że ktoś wziął sobie jego czyste serce i je podeptał. Te słowa nie miały jednak znaleźć ujścia. Nigdy. Przenigdy. Tą wściekłość miała znać tylko ona. Czy desperackim krokiem było chcieć to uratować? Chociaż tego namiastkę. Bo właśnie teraz, dzisiaj wiedziała, że nie patrzy już na chłopca, ale na mężczyznę. Jego barki przygniótł tak wielki ciężar, niemalże dostrzegała jak jego ramiona garbią się pod jego naporem. W spojrzeniu ciężko dostrzec dawne iskierki pasji, przykryte chłodem i dystansem. Chciała go spróbować odnaleźć. Chociaż cząstkę, bo przecież już nigdy nie miał być taki sam.
Nie oczekiwała niczego od jego słów. Nie kryły się w tym żadne wymagania, by Jayden powiedział jej coś właściwego, udzielił tej jedynej dobrej odpowiedzi. Jakże przecież mógł przestać kochać kobietę, której przysięgał miłość? Jakże mógł po prostu zapomnieć? Porzucić jej wspomnienie i pragnienie by odnaleźć, odzyskać wszystko to co utracił. To nie było tak proste. Nie było prostym przestać, a jeszcze trudniejszym było samemu tego chcieć.
Jego słowa przyniosły jednak jeszcze większy żal, bo winił się za to. Winił się za odejście, winił się, że temu nie zapobiegł. On - głowa rodziny - nie zapobiegł ciągowi wydarzeń. Ciężar oczekiwań był przerastający. Czyż nie to wpajali im od zarania ich żyć? Że mężczyzna miał być tym, który jest ostoją? On utrzymuje, on chroni, on decyduje. W mnogości konwenansów nie kryły się jedynie te, które mierzyły w kobiety. Od mężczyzn oczekiwano by byli nie do pokonania, a jednak wszyscy czy kobiety, czy mężczyźni byli tak samo ludzcy. Ale czy ona nie wpadła w tą samą pułapkę oczekując tego od Anthony’ego? Mimowolnie doszukując się w nim sił, by sprostać zadaniu. Nie doceniała siebie. Szukała w nim cech, których nie posiadał. Z kolei ona - kobieta, powinna mieć wszystkie przymioty, które mają go przy niej zatrzymać. Nie miała ich i przez bardzo długi czas jakąś częścią siebie winiła się za to. Musiały minąć lata, aby zrozumieć, że tamte decyzje należały tylko do Skamandera. Nie do niej. W jakże paskudnym położeniu by to jej nie stawiało. Nie ona, a on decydował. Tak też teraz i Jayden nie mógł temu zapobiec. - To nie tylko twoja odpowiedzialność. Ta by być pomimo wszystko razem. Tylko wasza wspólna. Nigdy nie powinieneś być wybierać pomiędzy dziećmi, a żoną - energiczny ruch głową, miał uciszyć inne słowa. Bo była bardzo wyraźna granica między nią, a Pomoną. Była granica między przyjaźnią, a więzią którą znało tylko ich małżeństwo. Nie mogła wchodzić z butami w ten świat i roznosić błoto, a przecież tego była tak bliska. Wyczuwając przyszłość swojej córki, wyobrażając sobie jej żal, przekładała go na jego dzieci. Córka bez ojca. Synowie bez matki. - Masz prawo do tych wszystkich uczuć. Do kochania. Tęsknoty. Ale nie twoim wyborem było podejmowanie tych decyzji. Przyrzekliście sobie i ten ciężar nie jest tylko twój. Robisz to co musisz robić, chociaż serce pragnie innych rzeczy. Jakże mógłbyś potrafić ją zatrzymać, jeśli ona tego nie chciała? Wiem, że to brzmi niesprawiedliwie, okrutnie, ale jeśli wpuszczamy do naszych żyć innych ludzi, to czasami musimy pogodzić się z tym, że oni decydują za nas. Wbrew nam - oddech zatrzymał się usta na kilka chwil. Nie chciała ranić. Nie chciała wymierzać mu kolejnych ciosów, chciała aby pojął, że nie tylko on zawinił. Że winił się za decyzję kogoś innego. Uciekła, wydając na świat jego synów. Jakże mógł się nienawidzić za swój wybór? Kochała ich. Nie potrafiła sobie wyobrazić matki, która nie kocha swoich dzieci. Jednak w oczach Rose małżeństwo i macierzyństwo było odpowiedzialnością. Nie tylko wybuchem wielkich uczuć. Czyż nie powinni dzielić strachu razem? Strachu przed listem gończym, szmalcownikami nową - powinni to wszystko rozwiązać . Odnaleźć wspólny front i jeśli jedynym wyjściem miało być odejściem, to powinna być wspólna decyzja. Nie narzucona z góry, pozostawiając go w bólu poczucia winy.
- Nie traktuje cię jako dziecko - weszła mu w słowa, nieświadoma dalszych słów. Słów, które w istocie zabolały. Następujące ciosy zamknięte w zdaniach zdawały się być precyzyjne. Jakby wiedział dokładnie, w które miejsce uderzyć, by wywołać odpowiedni skutek. Wiedział. Doskonale wiedział, które miejsca bolą, które miejsca ledwie się zrosły. Jednak najbardziej bolało zaufanie. Otwarcie się przed kimś, wiedza że zna tak dobrze, by móc wykorzystać te słabości przeciwko niej. Te właśnie te, gdy otwierała się i obawiała odrzucenia. Żal za Melanie i sprowadzenie ich relacji do roli zamiennika. - Wiem, że cierpisz, ale nie masz prawa tak do mnie mówić - bunt wymalował się w czerni spojrzenia, a dłoń, dokładnie ta sama która przed chwilą zaciskała palce na tych jego zaniechałą uścisku. Nie wiedziała kto puścił pierwszy - on porażony jej dotykiem czy ona odrzucona jego atakiem. Paradoksalnie w tym jednym byli zgodni. I pozwoliła mu odejść, przytłoczona złością i gniewem. Bez światła, które miało je ugasić. Przez chwilę obserwowała jego sylwetkę, oddalająca się. Coraz dalej i dalej. Nie miała zamiaru podążać w jego kierunku, ale wspomnienia sięgnęły daleko ku grudniowej nocy, gdy nie znaleźli w sobie akceptacji. On odwrócił się i odszedł, a ona nie poszła za nim. Z pewnością gdyby chodziłoby o kogoś innego tym razem również by tego nie zrobiła. Teraz zbyt bardzo bała się stracić. Tej cząstki samej siebie tkwiącej w jej najlepszym przyjacielu. Nadziei, niewinności i ciepła. Ale przede wszystkim jego. Nogi same podążyły jego śladem, wbrew wcześniejszym słowom, wbrew jej złości. - Tak naprawdę myślisz o nas? Że jesteś dla mnie zamiennikiem? Że szukam go w tobie byś mógł być tym dla Melanie? - zapytała, szukając spojrzenia przyjaciela. Bo przecież musiał wiedzieć, że to nie była prawda. Był dla niej czymś znacznie więcej niż to. Melanie była jej światem. Jayden zdawał się być jej podporą. Miejscem gdzie szukała sił i chciała mu je dawać, będąc tu. Starając się nie zawieść. Trwając w nic nie wartych obowiązkach, by miał poczucie, że ma kogoś tuż obok siebie. Kogoś kto nie chciał odejść mimo wszystko. Bo przecież właśnie to robili inni. Z różnych powodów, ale wciąż odchodzili. Oni byli stałą. Chciała być jego skałą, może pragnął znaleźć ją gdzieś indziej. Mogła to zaakceptować, ale nie mogła pozwolić mu być samemu.
Jednak kolejne jego słowa przywołały tematy znacznie bardziej niepokorne, pytanie na które nie mogła odpowiedzieć. Nie chciała kłamać. Ba, nie potrafiłaby. Jednakże prawda była zbyt skomplikowana by mogła odpowiedzieć jednoznacznie na jego pytanie. Czy była w Zakonie? Nie. Jednak doskonale zdawała sobie sprawę z jego istnienia oraz wspomagała jego działania. Nie walką, a różdżką która potrafiła leczyć. - Owszem, są rzeczy o których nie mogę z tobą rozmawiać - powiedziała, wbijając wzrok w toń jeziora. Już ciężko było wymagać, by rozumiał to co kryło się w jej myślach. Jakże ciężko było prosić o zaufanie. - Robię to co potrafię najlepiej. Leczę. Pomagam tym, którzy mają problem po ucieczce z Londynu. I nie czuję się z tego powodu winna, Jay. Bo gdybym to była ja, gdybym ja nie miała nikogo - potrzebowałabym pomocy. Jeśli mogę coś od siebie dać, to właśnie robię. To właśnie nam pozostało - nadzieja, że nie ma jeszcze obojętności - powiedziała, bo w tym właśnie widziała swoją pomoc. Tym, że każda odrzucona dusza nie jest do końca sama. Że jest jeszcze ktoś kto przejmuje się ich losem, że istnieje w nich jeszcze człowieczeństwo i światłość. I właśnie tym miała zamiar się dzielić nawet jeśli niewiele z tego pozostawiała dla samej siebie. Nie było sensu kłamać i zapierać się w żywe oczy. Wieść o Zakonie rozeszła się po ich świecie za sprawą Proroka Codziennego, a twarze jej kuzynów znała cała Wielka Brytania. Nie było sensu uciekać przed tym powiązaniem. Jednakże wciąż istniały tajemnice, które znała ona i nie mogła mu powiedzieć. Bo przysięgła, że ich nie wyjawi. Musiał jej pod tym względem zaufać.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Droga na wzgórza
Szybka odpowiedź