Pawie ogrody
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Pawie ogrody
Przechodząc na tyły posiadłości można natknąć się na rozległe ogrody. Mnogość alejek potrafi stworzyć prawdziwy labirynt - czasem jednak warto się zgubić, ponieważ w tym zagubieniu można odnaleźć prawdziwe skarby. Interesujące rzeźby, ukryte przed wścibskim wzrokiem altanki czy imitacje różnorakich, smoczych jaj to tylko część z atrakcji tego miejsca. Oprócz równo wypielęgnowanych najrozmaitszych kwiatów oraz fikuśnie wykonanych żywopłotów, wędrowiec ma szansę spotkać dumnie kroczące po dróżkach pawie. Są one pupilkami lubujących dyplomację Greengrassów, sprowadzane doprawdy z różnorakich zakątków świata. Ot, taka atrakcja podczas leniwych popołudni na świeżym powietrzu.
| 01.04.
Dzień Głupców.
Powinna pomyśleć o tym wcześniej. Po raz kolejny obudzić w sobie duszę dziecka, nie bacząc na żadne konsekwencje - przecież to tylko niewinne żarty. Niestety, w ich sferach uważane za poważną skazę na honorze oraz wizerunku. Matka westchnęłaby ciężko, dramatycznie przy tym osłaniając stroskane, zmarszczone czoło; ojciec ściągnąłby niezadowolony brwi. Nie obyłoby się bez długiego, jakże patetycznego monologu o tym, co wolno, a co nie przystoi dobrze urodzonej damie. To nie tak, że Eunice pragnęła bezwzględnej wolności - nie robiła czego chciała, nie deptała imienia rodu na każdym kroku eleganckim obcasem obuwia, nie. Czasem, niekiedy tylko, potrzebowała odetchnąć. Poluzować ciasny gorset obowiązków, zatonąć w wyobraźni bez limitów. Pośmiać się nieco, odgonić burzowe chmury nadciągającej katastrofy. Nie była ślepa, widziała, co działo się poza Grove Street 12. Świat nie kończył się na pięknych ogrodach, wysokich murach zbudowanych z drogiego kruszcu, równo przystrzyżonych żywopłotach zasłaniających widoki. Sięgała wzrokiem dalej niżby chciała, aczkolwiek nie robiła z tym nic - nie potrafiła pomóc tym wszystkim potrzebującym. Nice nie należała do grona dyplomatów ani polityków, nie posiadała nawet własnych pieniędzy, o wszystko musiała prosić swego ojca; choć tak mogła wesprzeć tych w potrzebie. Datkami, niczego więcej nie umiała. Jakkolwiek arystokratka nie chciała pogodzić się z tą przykrą rzeczywistością, tak nie miała innego wyjścia.
Dlatego czuła się bezsilnie. Jak głupiec. Powinna zrzucić więc ten przykry ciężar, choćby na jeden dzień. Jeden dzień zabawy - to chyba nie tak wiele? Nawet świadomość, że inni nie mogli sobie na niego pozwolić, nie oderwała Greengrass od spełnienia swej porannej obietnicy. Zaplanowała wszystko, ponieważ tak się cudownie złożyło, że świętowali dziś urodziny jednego z jej bratanków. Doskonała to okazja do spłatania niewinnego psikusa. Zamiast prezentu jubilat otworzył pudełko, które obsypało go mieniącym się konfetti - tak, prosto w zdziwioną twarzyczkę. Dwunastolatek nie wyglądał na zachwyconego, acz złapawszy Eunice na nieudanych próbach wstrzymania śmiechu, postanowił, że tej zniewagi nie popuści! Och, wielka szkoda, gdy właściwy podarek miał znaleźć właściciela chwilę później; niestety, ta uroczysta chwila musiała zostać przełożona, gdy chłopiec zaczął wystrzeliwać z różdżki strumieniem chłodnej wody, wprost na sukienkę winowajczyni. Jak on tak mógł!
Z tego powodu Nice biegła ile tchu, aż wypadła wprost na pawie ogrody szukając schronienia. Pomimo krótkich nóżek oprawcy, ucieczka wcale nie należała do najprostszych! Młodzieniec zdążył nawet zmoczyć dół jej kreacji nim dotarła do jednej z alejek. Zobaczywszy sylwetkę ukochanej kuzynki podbiegła do niej, niezbyt elegancko ciągnąć kobietę za łokieć.
- Szybko, lord Greengrass oszalał! - zakrzyknęła, usiłując wraz z drugą szlachcianką uciec przed okrutnym losem przemoczonego stroju. Skrzat do tej pory pielęgnujący okoliczne kwiaty spojrzał się na czarownicę przerażony oraz zdziwiony jednocześnie, aczkolwiek odpuścił próbę pomocy widząc powód ucieczki. Nie dało się ukryć, że oprócz teatralnego przerażenia, Eunice nosiła na twarzy czysty wyraz rozbawienia. - Nic nie zrobiłam, przysięgam! - skłamała po drodze, coraz trudniej łapiąc oddech. Minęły kolejną rzeźbę nim kroki za nimi nieco ucichły; istniała szansa, że zdążyły zgubić atakującego nastolatka. Jednak czy to nie oznaczało, że teraz powinna spłatać psikusa Lorraine?
W istocie Dzień Głupców.
Dzień Głupców.
Powinna pomyśleć o tym wcześniej. Po raz kolejny obudzić w sobie duszę dziecka, nie bacząc na żadne konsekwencje - przecież to tylko niewinne żarty. Niestety, w ich sferach uważane za poważną skazę na honorze oraz wizerunku. Matka westchnęłaby ciężko, dramatycznie przy tym osłaniając stroskane, zmarszczone czoło; ojciec ściągnąłby niezadowolony brwi. Nie obyłoby się bez długiego, jakże patetycznego monologu o tym, co wolno, a co nie przystoi dobrze urodzonej damie. To nie tak, że Eunice pragnęła bezwzględnej wolności - nie robiła czego chciała, nie deptała imienia rodu na każdym kroku eleganckim obcasem obuwia, nie. Czasem, niekiedy tylko, potrzebowała odetchnąć. Poluzować ciasny gorset obowiązków, zatonąć w wyobraźni bez limitów. Pośmiać się nieco, odgonić burzowe chmury nadciągającej katastrofy. Nie była ślepa, widziała, co działo się poza Grove Street 12. Świat nie kończył się na pięknych ogrodach, wysokich murach zbudowanych z drogiego kruszcu, równo przystrzyżonych żywopłotach zasłaniających widoki. Sięgała wzrokiem dalej niżby chciała, aczkolwiek nie robiła z tym nic - nie potrafiła pomóc tym wszystkim potrzebującym. Nice nie należała do grona dyplomatów ani polityków, nie posiadała nawet własnych pieniędzy, o wszystko musiała prosić swego ojca; choć tak mogła wesprzeć tych w potrzebie. Datkami, niczego więcej nie umiała. Jakkolwiek arystokratka nie chciała pogodzić się z tą przykrą rzeczywistością, tak nie miała innego wyjścia.
Dlatego czuła się bezsilnie. Jak głupiec. Powinna zrzucić więc ten przykry ciężar, choćby na jeden dzień. Jeden dzień zabawy - to chyba nie tak wiele? Nawet świadomość, że inni nie mogli sobie na niego pozwolić, nie oderwała Greengrass od spełnienia swej porannej obietnicy. Zaplanowała wszystko, ponieważ tak się cudownie złożyło, że świętowali dziś urodziny jednego z jej bratanków. Doskonała to okazja do spłatania niewinnego psikusa. Zamiast prezentu jubilat otworzył pudełko, które obsypało go mieniącym się konfetti - tak, prosto w zdziwioną twarzyczkę. Dwunastolatek nie wyglądał na zachwyconego, acz złapawszy Eunice na nieudanych próbach wstrzymania śmiechu, postanowił, że tej zniewagi nie popuści! Och, wielka szkoda, gdy właściwy podarek miał znaleźć właściciela chwilę później; niestety, ta uroczysta chwila musiała zostać przełożona, gdy chłopiec zaczął wystrzeliwać z różdżki strumieniem chłodnej wody, wprost na sukienkę winowajczyni. Jak on tak mógł!
Z tego powodu Nice biegła ile tchu, aż wypadła wprost na pawie ogrody szukając schronienia. Pomimo krótkich nóżek oprawcy, ucieczka wcale nie należała do najprostszych! Młodzieniec zdążył nawet zmoczyć dół jej kreacji nim dotarła do jednej z alejek. Zobaczywszy sylwetkę ukochanej kuzynki podbiegła do niej, niezbyt elegancko ciągnąć kobietę za łokieć.
- Szybko, lord Greengrass oszalał! - zakrzyknęła, usiłując wraz z drugą szlachcianką uciec przed okrutnym losem przemoczonego stroju. Skrzat do tej pory pielęgnujący okoliczne kwiaty spojrzał się na czarownicę przerażony oraz zdziwiony jednocześnie, aczkolwiek odpuścił próbę pomocy widząc powód ucieczki. Nie dało się ukryć, że oprócz teatralnego przerażenia, Eunice nosiła na twarzy czysty wyraz rozbawienia. - Nic nie zrobiłam, przysięgam! - skłamała po drodze, coraz trudniej łapiąc oddech. Minęły kolejną rzeźbę nim kroki za nimi nieco ucichły; istniała szansa, że zdążyły zgubić atakującego nastolatka. Jednak czy to nie oznaczało, że teraz powinna spłatać psikusa Lorraine?
W istocie Dzień Głupców.
don't deny your fire my dear, just be who you are andburn
Eunice Greengrass
Zawód : smokolog
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
i need space
i need air
i need empty fields round me
and legs pounding along roads
and sleep
and animal existence
i need air
i need empty fields round me
and legs pounding along roads
and sleep
and animal existence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Kwiecień sam w sobie niósł coś magicznego. Wiosna dawała o sobie znać zmuszając przyrodę do ponowne przebudzenia się do życia. Bez dwóch zdań była to jej ulubiona pora roku. Prócz magii czuło się też w powietrzu wzrastającą nadzieję, a Merlin jeden jej świadkiem, że tego aktualnie wszyscy potrzebowali. Jakoś tak wcześniej nie miała zbytnio ochoty wyściubiać nosa z rodowej posiadłości Prewettów. Odkąd jej mąż został nestorem wszystko się skomplikowało. Mieli pod swoją pieczą o wiele więcej, a to łączyło się z obowiązkami, które z własnej lub nie własnej woli musiała sprawować. Nie tak, że czuła się tym przytłoczona, ale wśród tego całego zawirowania jakoś zabrakło jej energii na brak trosk, które kiedyś uwielbiała. Zwykle pożytkowała swój zapał do czynienia dobra. Dorywcza praca w Ministerstwie Magii czy kontrola wszelkich rezerwatów Wysp Brytyjskich była czymś co robiła z przyjemnością. Wojna zebrała swoje żniwo zabierając jej to co w życiu było dla niej naprawdę ważne. Sprostujmy oczywiście. Nie miała tu na myśli rzeczy naprawdę najważniejszych jak rodzina. Jej dzieci czy mąż stanowiły centrum jej świata i tak naprawdę nie potrafiłaby otworzyć oczu w rzeczywistości, w której ich nie ma. Jednak tak czy tak to co sprawia, że ciało przepełnia radość jest także ważne. Od zawsze wychodziła z założenia, że zdrowie psychiczne daje też zdrowie fizyczne. Jej babka wieszczka już dawien dawno dowiodła tego na własnej skórze, choć w jej dewizę wchodziły jeszcze litry alkoholu.
Blondynka postanowiła, że ta wiosna nie będzie różnić się od tych przed wojną. Oczywiście musiała mieć w świadomości, że wiele rzeczy jest teraz dla niej niemożliwych, ale z drugiej strony nie widziała ciągłego siedzenia w domu jako najlepszego rozwiązania. Odwiedzanie rodziny, spotykanie się z najbliższymi przyjaciółmi, szukanie nowych pasji, a czasem nawet zagłębianie się w stare. Chcąc dotrzymać słowa wraz z początkiem kwietnia zjawiła się w posiadłości Greengrassów. Właśnie przechadzała się po pięknych ogrodach kiedy jej kuzynka pociągnęła ją w biegu za łokieć. Szlachcianka nie zdążyła zareagować bo Nice już zaczęła jej streszczać powód porwania. – Na harcujące skrzaty! Nie wiesz, że nie można denerwować nastolatków? – zaczęła spoglądając na kuzynkę, ale zaraz roześmiała się w głos. Kompletnie zapomniała, że właśnie obchodzili Dzień Głupców. – Schowajmy się tutaj – podpowiedziała ciągnąć teraz kuzynkę w stronę najwyższych krzaków. Niestety spódnicy nie mogły zbytnio ukryć. Czemu nikt nie wymyślił jeszcze zgrabniejszych modeli. – Cśś… - zaczęła kładąc palec na usta. Była gotowa przyjąć wodny pocisk na siebie.
Blondynka postanowiła, że ta wiosna nie będzie różnić się od tych przed wojną. Oczywiście musiała mieć w świadomości, że wiele rzeczy jest teraz dla niej niemożliwych, ale z drugiej strony nie widziała ciągłego siedzenia w domu jako najlepszego rozwiązania. Odwiedzanie rodziny, spotykanie się z najbliższymi przyjaciółmi, szukanie nowych pasji, a czasem nawet zagłębianie się w stare. Chcąc dotrzymać słowa wraz z początkiem kwietnia zjawiła się w posiadłości Greengrassów. Właśnie przechadzała się po pięknych ogrodach kiedy jej kuzynka pociągnęła ją w biegu za łokieć. Szlachcianka nie zdążyła zareagować bo Nice już zaczęła jej streszczać powód porwania. – Na harcujące skrzaty! Nie wiesz, że nie można denerwować nastolatków? – zaczęła spoglądając na kuzynkę, ale zaraz roześmiała się w głos. Kompletnie zapomniała, że właśnie obchodzili Dzień Głupców. – Schowajmy się tutaj – podpowiedziała ciągnąć teraz kuzynkę w stronę najwyższych krzaków. Niestety spódnicy nie mogły zbytnio ukryć. Czemu nikt nie wymyślił jeszcze zgrabniejszych modeli. – Cśś… - zaczęła kładąc palec na usta. Była gotowa przyjąć wodny pocisk na siebie.
nie zgłębi umysł - dobrze wiemczemuż dobro w nas przeplata się ze złem? czemuż miast wiecznego dnia - noc między dniem a dniem?
Lorraine Prewett
Zawód : znawca prawa & działacz na rzecz magicznych zwierząt
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
"Każdy zabija kiedyś to, co kocha -
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Zrobiła to. Jak zawsze zepchnęła wszelkie troski w zapomnienie. Chwilowe, ponieważ te wrócą do niej, gdy tylko znajdzie się sama. Nie chciała być sama, choć poniekąd nie miała innego wyjścia. Przyzwyczajała się powoli do nowej rzeczywistości, oswajała z najczarniejszymi scenariuszami. Niestety, w sercu nadal nosiła zagubioną iskrę nadziei - liczyła, że ta wreszcie zgaśnie przysypana zgliszczami determinacji. Na razie bez rezultatów. Łudziła się jednak, że wbrew wszelkim znakom na niebie i ziemi ten drobny płomyczek gasł, w końcu ile można czekać? Jak wiele przecierpieć, ile nocy wytęsknić? Nie, to już nigdy się nie zdarzy. Musiała ruszyć do przodu - w pojedynkę. Nie, właściwie to nie. Nadal posiadała rodzinę, najbliższe sercu osoby, to dla nich powinna starać się być lepszym człowiekiem. Każdego dnia. Także tego, dość newralgicznego, szalonego. Zapomniała już jak to jest być beztroskim dzieckiem. Bez względu na to jak mocno starała się powrócić do lekkich korzeni, tamtych zabaw oraz wspomnień, Eunice nie udawało się przezwyciężyć dorosłej codzienności. Natłoku obowiązków, wysnutych planów, wizji nieuchronnych zdarzeń nadciągających w zastraszającym tempie. Każde z nich wymagało niepodzielnej uwagi, najlepiej poświęconej dnia wczorajszego. Łapała krótkie oddechy w płuca, znów biegnąc, znów usiłując zrzucić z siebie zbędny balast - nauczyć się żyć od nowa. Zrozumieć, że ten nowy świat wcale nie musi być gorszy. Jedyną obawą pozostawał brak powodzenia przy realizacji skrupulatnie tkanego projektu mającego zaważyć na całej nadchodzącej przyszłości. To tym martwiła się najmocniej, to temu postanowiła poświęcić całą swą duszę oraz wolny czas - choć jeszcze nie teraz. Nie, kiedy możliwość pochwycenia pierwszego, wiosennego słońca znajdowała się na wyciągnięcie ręki. Czas spędzony z ukochanymi krewnymi zawsze pozwalał Nice na dostrzeżenie nowych perspektyw; serce uspokajało się powracając do domu. Czy potrzebowała czegoś więcej nad szczery uśmiech siostrzeńca świętującego przełomowe, dwunaste urodziny? Nie, dzisiaj nie. Wystarczył śmiech, gonitwa i zapach rozkwitających dookoła kwiatów.
Wkrótce także nieoczekiwany sojusznik skrywający się w eleganckich alejkach. Nie spodziewała się dzisiejszego dnia zastać tutaj Lorraine, acz z drugiej strony pozostawały przecież rodziną - może zwyczajnie zbyt mocno skoncentrowała się ostatnio na Greengrassach, może też nie chciała ulegać złudzeniom, że ktokolwiek miałby ochotę odwiedzić Grove Street 12. Całkowitym przypadkiem, rzecz jasna.
- Nie? Myślałam, że po to istnieją ciocie! Do denerwowania dorastających czarodziejów! - zdziwiła się szczerze, nie przerywając biegu. Mimowolnie przypomniała sobie o cioteczce Ursuli, która nie tylko tarmosiła za policzki, komentowała figurę i dopytywała o kawalera jeszcze przed wyjazdem bratanicy do Hogwartu, ale także strofowała ją na każdym kroku tłumacząc, że powinna coś robić całkowicie inaczej. Od tamtej pory Eunice żyła w przekonaniu, że właśnie od tego są te wszystkie spokrewnione z nią starsze kobiety. O nie, czy zamieniła się właśnie w lady Ulę?! Roweno, co za tragedia, przecież chciała jedynie sprawić siostrzeńcowi psikusa!
Z tak dramatycznymi myślami mierzyła się, gdy to tym razem jej towarzyszka przejęła stery, wkrótce doprowadzając obie kobiety do wysokich krzewów porastających ogrody. Szatynka fuknęła przy tym pod nosem na wystający dół sukni, jak zwykle niszczący każde dziewczęce marzenie o wolności. Odgłos stawianych kroków wzmógł się, natomiast strumień chłodnej wody niestety dotarł do rąbka sukni najdroższej kuzynki. O nie, ta zniewaga kropli wymaga! Nice wyskoczyła spomiędzy gałęzi niczym prawdziwy wojownik. - Pomszczę cię, lady Prewett! - zawołała jakże bohatersko nim delikatny strumień uwolnił się z końca wiśniowego drewna i pomknął ku oprawcy. Ten nie pozostał zresztą dłużny, chwilę później oblewając również ją. Co za zaciekła bitwa! - Szybko, znam skrót. - Znów pociągnęła kobiecy łokieć nim jeszcze i ona zdążyła oberwać wodnym pociskiem. Na szczęście nie musiały daleko biec nim dotarły do ukrytej za krzewami altanki. Eunice opadła ciężko na ławę, oddychając szybko, ale śmiejąc się pod nosem z całej tej sytuacji. Chwyciła też mokre końcówki włosów z zamiarem ich wysuszenia. - Dzieciaki, co? Pewnie masz to na co dzień - rzuciła żartobliwie. Spojrzenie pozostawało ciepłe, gdy wspominała o Miriam i Edwinie, wspaniałych maluchach. Uwielbiała ich kreatywność, często żałowała, że swoją zagubiła gdzieś po drodze. - Co u was? - spytała więc, chcąc nadrobić stracony czas.
Wkrótce także nieoczekiwany sojusznik skrywający się w eleganckich alejkach. Nie spodziewała się dzisiejszego dnia zastać tutaj Lorraine, acz z drugiej strony pozostawały przecież rodziną - może zwyczajnie zbyt mocno skoncentrowała się ostatnio na Greengrassach, może też nie chciała ulegać złudzeniom, że ktokolwiek miałby ochotę odwiedzić Grove Street 12. Całkowitym przypadkiem, rzecz jasna.
- Nie? Myślałam, że po to istnieją ciocie! Do denerwowania dorastających czarodziejów! - zdziwiła się szczerze, nie przerywając biegu. Mimowolnie przypomniała sobie o cioteczce Ursuli, która nie tylko tarmosiła za policzki, komentowała figurę i dopytywała o kawalera jeszcze przed wyjazdem bratanicy do Hogwartu, ale także strofowała ją na każdym kroku tłumacząc, że powinna coś robić całkowicie inaczej. Od tamtej pory Eunice żyła w przekonaniu, że właśnie od tego są te wszystkie spokrewnione z nią starsze kobiety. O nie, czy zamieniła się właśnie w lady Ulę?! Roweno, co za tragedia, przecież chciała jedynie sprawić siostrzeńcowi psikusa!
Z tak dramatycznymi myślami mierzyła się, gdy to tym razem jej towarzyszka przejęła stery, wkrótce doprowadzając obie kobiety do wysokich krzewów porastających ogrody. Szatynka fuknęła przy tym pod nosem na wystający dół sukni, jak zwykle niszczący każde dziewczęce marzenie o wolności. Odgłos stawianych kroków wzmógł się, natomiast strumień chłodnej wody niestety dotarł do rąbka sukni najdroższej kuzynki. O nie, ta zniewaga kropli wymaga! Nice wyskoczyła spomiędzy gałęzi niczym prawdziwy wojownik. - Pomszczę cię, lady Prewett! - zawołała jakże bohatersko nim delikatny strumień uwolnił się z końca wiśniowego drewna i pomknął ku oprawcy. Ten nie pozostał zresztą dłużny, chwilę później oblewając również ją. Co za zaciekła bitwa! - Szybko, znam skrót. - Znów pociągnęła kobiecy łokieć nim jeszcze i ona zdążyła oberwać wodnym pociskiem. Na szczęście nie musiały daleko biec nim dotarły do ukrytej za krzewami altanki. Eunice opadła ciężko na ławę, oddychając szybko, ale śmiejąc się pod nosem z całej tej sytuacji. Chwyciła też mokre końcówki włosów z zamiarem ich wysuszenia. - Dzieciaki, co? Pewnie masz to na co dzień - rzuciła żartobliwie. Spojrzenie pozostawało ciepłe, gdy wspominała o Miriam i Edwinie, wspaniałych maluchach. Uwielbiała ich kreatywność, często żałowała, że swoją zagubiła gdzieś po drodze. - Co u was? - spytała więc, chcąc nadrobić stracony czas.
don't deny your fire my dear, just be who you are andburn
Eunice Greengrass
Zawód : smokolog
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
i need space
i need air
i need empty fields round me
and legs pounding along roads
and sleep
and animal existence
i need air
i need empty fields round me
and legs pounding along roads
and sleep
and animal existence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Lorraine jako matka nauczyła się, że każde dziecko jest inne i myślenie, że ma się jakąkolwiek wiedzę na temat tego co przepełnia ich głowy jest błędne. Oczywiście nabrała przez te lata pewnej obławy. Okazało się, że podejście do dzieci miała we krwi, ale dopóki nie została matką to o tym nie wiedziała. Bardzo często ludziom wydaje się, że powinni być wzorem dla swoich dzieci, by mogły się uczyć wszystkiego co najlepsze wypierając przy tym te złe wzorce. Szlachcianka doskonale jednak zdawała sobie sprawę z tego, że to ona jako matka uczyła się od dzieci więcej niż oni mogli nauczyć się od niej. Tak bardzo zmieniła się przez te wszystkie lata. Nie wyobrażała sobie, że można kogoś kochać tak mocno jak ona kochała swoje urwisy. Nie wyobrażała sobie, że kiedykolwiek byłaby w stanie oddać swoje życie za drugą osobę. Oczywiście zawsze była pomocna, zawsze chroniła innych ludzi. Nie bez powodu była w Zakonie Feniksa. Przede wszystkim jednak chodziło tu o to by chronić właśnie tę dwójkę. Chciała mieć pewność, że będą mieli spokojne życie bez obrazu wojny za oknem. Już wystarczająco dzieciństwa im zmarnowano. I tak naprawdę nie wiedziała kiedy ta wojna się skończy, ale wolała walczyć o lepsze jutro dla nich niż nie robić nic.
Na słowa kuzynki uśmiechnęła się szeroko. – Jakby się zastanowić to chyba masz rację. Wszystkie ciocie przyjęły tę zasadę. – odparła nie zatrzymując się nawet na chwile. Dopiero w tej chwili zdała sobie sprawę z tego, że mieli Dzień Głupca. Chyba miała szczęście, że akurat tego dnia wybrała się w odwiedziny. Nie chciała nawet myśleć co właśnie działo się w jej posiadłości. Dzieci na pewno nie darowałyby takiego dnia, a obecność wujków w domu sprawia, że jej dzieci jeszcze mocniej angażują się w kontakty z innymi. To musiała być rzeź.
Szlachcianka chciała się odsunąć, gdy strumień wody leciał w jej stronę, ale nie zdążyła tego zrobić i rąbek jej spódnicy zdążył oberwać. Roześmiała się jednak biegnąc dalej za kuzynką. Na pewno znała największe skróty w pawich ogrodach. Kiedy w końcu udało im się znaleźć odpowiednie schronienie blondynka wyprostowała się z uśmiechem. Na pytanie szlachcianki wzruszyła nieznacznie ramionami. – Było ciężko przez ostatnie miesiące, ale staram się myśleć pozytywnie. Może w końcu uda nam się wrócić do jakieś względnej normalności. Tak naprawdę zdążyłam się już przyzwyczaić do tego wszystkiego, powoli zapominam jakie jest życie bez tej całej wojennej otoczki. Żałuję jedynie, że moje dzieci nie będą mogły wspominać dzieciństwa tak jak my możemy je wspominać. – odparła wiedząc, że wchodzi na tematy, na które niekoniecznie chciałaby teraz rozmawiać. – Wierzę, że wszystko się jakoś jednak unormuje. Musi, prawda? Opowiedz lepiej co u ciebie ciekawego. Nie przyszłam tu przecież bez powodu. – zaśmiała się spoglądając na kuzynkę wyczekującym wzrokiem. Przyjmie wszystko. Nawet największe szlacheckie plotki.
Na słowa kuzynki uśmiechnęła się szeroko. – Jakby się zastanowić to chyba masz rację. Wszystkie ciocie przyjęły tę zasadę. – odparła nie zatrzymując się nawet na chwile. Dopiero w tej chwili zdała sobie sprawę z tego, że mieli Dzień Głupca. Chyba miała szczęście, że akurat tego dnia wybrała się w odwiedziny. Nie chciała nawet myśleć co właśnie działo się w jej posiadłości. Dzieci na pewno nie darowałyby takiego dnia, a obecność wujków w domu sprawia, że jej dzieci jeszcze mocniej angażują się w kontakty z innymi. To musiała być rzeź.
Szlachcianka chciała się odsunąć, gdy strumień wody leciał w jej stronę, ale nie zdążyła tego zrobić i rąbek jej spódnicy zdążył oberwać. Roześmiała się jednak biegnąc dalej za kuzynką. Na pewno znała największe skróty w pawich ogrodach. Kiedy w końcu udało im się znaleźć odpowiednie schronienie blondynka wyprostowała się z uśmiechem. Na pytanie szlachcianki wzruszyła nieznacznie ramionami. – Było ciężko przez ostatnie miesiące, ale staram się myśleć pozytywnie. Może w końcu uda nam się wrócić do jakieś względnej normalności. Tak naprawdę zdążyłam się już przyzwyczaić do tego wszystkiego, powoli zapominam jakie jest życie bez tej całej wojennej otoczki. Żałuję jedynie, że moje dzieci nie będą mogły wspominać dzieciństwa tak jak my możemy je wspominać. – odparła wiedząc, że wchodzi na tematy, na które niekoniecznie chciałaby teraz rozmawiać. – Wierzę, że wszystko się jakoś jednak unormuje. Musi, prawda? Opowiedz lepiej co u ciebie ciekawego. Nie przyszłam tu przecież bez powodu. – zaśmiała się spoglądając na kuzynkę wyczekującym wzrokiem. Przyjmie wszystko. Nawet największe szlacheckie plotki.
nie zgłębi umysł - dobrze wiemczemuż dobro w nas przeplata się ze złem? czemuż miast wiecznego dnia - noc między dniem a dniem?
Lorraine Prewett
Zawód : znawca prawa & działacz na rzecz magicznych zwierząt
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
"Każdy zabija kiedyś to, co kocha -
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Dzieci były abstrakcją. Czymś, o czym w ogóle nie myślała - o ile nie dotyczyło to chlubnej roli bycia ciocią, tę kochała ponad miarę i cieszyła się z każdej chwili spędzonej z siostrzeńcami, bratankami oraz maluchami dalszych krewnych. Obawiała się dnia, w którym zostanie zmuszona do poślubienia nieznajomego oraz konieczności założenia z nim rodziny. Nigdy dotąd nie przejmowała się tą wizją tak mocno, być może czując zalążki buntu rozkwitające we wrażliwym sercu, acz od jakiegoś czasu… ta myśl stała się dziwnie ciężka, denerwująca, trudna do udźwignięcia. Nic dziwnego, że wreszcie podjęła decyzję o walce z podobnym stanem rzeczy. Zamierzała bojować o niezależność do ostatniej kropli krwi, łudząc się, że rodzina uzna ją za zbyt cenną, żeby oddać ją komukolwiek innemu. W tym celu potrzebowała dowodów, efektów ciężkiej, wytężonej pracy. Właściwie nie rozmawiała na ten temat z nikim, bojąc się osądów. Czy Lorraine zrozumiałaby rozterki emocjonalnej Eunice? Przecież była matką, szczęśliwą, spełnioną kobietą kochającą swą rodzinę ponad życie, na pewno nie wyobrażała sobie egzystencji bez swych małych Prewettów. Tak jak bez wypełnienia szlacheckich obowiązków nakładanych od wieków na damy, a z którymi to Greengrass planowała zerwać. Oddać się wyłącznie pracy oraz rodowemu dziedzictwu. Brzmiało pięknie, nawet jeśli samotnie - jednak to tego pragnęła. Została złamana w więcej niż kilku miejscach, na domiar złego choroba, jaka trawiła szatynkę, pozostawała nieuleczalna. W pełni już zdiagnozowana, te trzy miesiące samotności otworzyły jej oczy na pewne sprawy, aczkolwiek to nie zmieniało okrucieństwa podjętych decyzji. Chciała od nich dziś uciec, ignorując fakt, że nie mogła tego robić w nieskończoność. Nie miała tyle czasu.
Z tego powodu biegała po ogrodach oraz ciągnęła kuzynkę za sobą. Z zamiarem uśpienia nieprzyjemnych myśli, kontrowersyjnych wyborów. Zamierzała poczuć się jak dziecko - na parę sekund. Dzięki temu nie myślała o przykrej, niepewnej przyszłości. Myślała jedynie o tym jak wspaniale jest biec po dobrze znanych alejkach, śmiać się beztrosko oraz oblewać wodą. Jak pięknie wyglądał świat poza więzieniem umysłu, na rześkiej wolności. Śmiała się docierając do altanki i uśmiechała się, gdy zapytała krewną o życie w Weymouth. Swoją drogą, zatęskniła za tamtymi terenami - w poprzednim roku niestety nie miała możliwości uczestnictwa w Festiwalu Lata, w tym natomiast… święto nie odbędzie się. Ostatnio Nice odnosiła wrażenie, że cały wszechświat sprzysiągł się przeciwko niej, że po prostu nic nie miało jej się udać - już nigdy, z niczym. Całe szczęście, że była zdeterminowaną, upartą wariatką, która pchała się nawet tam, gdzie jej nie chcieli. Walczyła do końca.
Nie tak, jak Lorraine, o czym nawet nie miała pojęcia. Świat zewnętrzny skrywał wiele nieodkrytych dotąd tajemnic i być może to lepiej, że nie dopuszczał Greengrassówny do siebie. Czy dałaby radę walczyć o świat w ramach Zakonu Feniksa? Czy podołałaby okrucieństwu wojny? Nie miała pewności. Zajęta wewnętrznymi burzami poświęcała tym zewnętrznym niewiele uwagi, pomimo martwiących działań nieuprawnionego rządu. Londyn w tym momencie wydawał się być jakiś nierealnie odległy…
Zadumała się na parę sekund, gdy odpowiedź w końcu przecięła wiosenne powietrze. Brzmiało to, jakby kuzynka czynnie uczestniczyła w wojennej zawierusze. Co więcej, jakby Prewettowie nie zdołali otoczyć najmłodszego pokolenia odpowiednim kokonem bezpieczeństwa - dlaczego? - Stało się coś, Lorri? - spytała więc z troską wymalowaną na twarzy. Przecież nie mogła wiedzieć o ich zaangażowaniu w walki na ulicach Wielkiej Brytanii. Właściwie w ogóle o niewielu sprawach posiadała świadomość; dla swojego dobra? - Oczywiście, że tak. Przetrwamy wszystko, nie tak łatwo nas pokonać - odparła łagodnie z pocieszającym uśmiechem. - Wszystko musi się kiedyś skończyć, natomiast zło nigdy nie tryumfuje na długo - orzekła, jakby była jakimś znawcą w tej materii. To na pewno przez te wszystkie książki… - Ciekawego - powtórzyła za czarownicą, ponownie odpływając myślami na kilka chwil. Rozważała jeszcze wszystkie za oraz przeciw… aż wreszcie wzięła głęboki wdech. - Mogę cię o coś zapytać? Potrzebuję rady, ale także dyskrecji - wyrzuciła z siebie wreszcie; policzki poczerwieniały nieco.
Z tego powodu biegała po ogrodach oraz ciągnęła kuzynkę za sobą. Z zamiarem uśpienia nieprzyjemnych myśli, kontrowersyjnych wyborów. Zamierzała poczuć się jak dziecko - na parę sekund. Dzięki temu nie myślała o przykrej, niepewnej przyszłości. Myślała jedynie o tym jak wspaniale jest biec po dobrze znanych alejkach, śmiać się beztrosko oraz oblewać wodą. Jak pięknie wyglądał świat poza więzieniem umysłu, na rześkiej wolności. Śmiała się docierając do altanki i uśmiechała się, gdy zapytała krewną o życie w Weymouth. Swoją drogą, zatęskniła za tamtymi terenami - w poprzednim roku niestety nie miała możliwości uczestnictwa w Festiwalu Lata, w tym natomiast… święto nie odbędzie się. Ostatnio Nice odnosiła wrażenie, że cały wszechświat sprzysiągł się przeciwko niej, że po prostu nic nie miało jej się udać - już nigdy, z niczym. Całe szczęście, że była zdeterminowaną, upartą wariatką, która pchała się nawet tam, gdzie jej nie chcieli. Walczyła do końca.
Nie tak, jak Lorraine, o czym nawet nie miała pojęcia. Świat zewnętrzny skrywał wiele nieodkrytych dotąd tajemnic i być może to lepiej, że nie dopuszczał Greengrassówny do siebie. Czy dałaby radę walczyć o świat w ramach Zakonu Feniksa? Czy podołałaby okrucieństwu wojny? Nie miała pewności. Zajęta wewnętrznymi burzami poświęcała tym zewnętrznym niewiele uwagi, pomimo martwiących działań nieuprawnionego rządu. Londyn w tym momencie wydawał się być jakiś nierealnie odległy…
Zadumała się na parę sekund, gdy odpowiedź w końcu przecięła wiosenne powietrze. Brzmiało to, jakby kuzynka czynnie uczestniczyła w wojennej zawierusze. Co więcej, jakby Prewettowie nie zdołali otoczyć najmłodszego pokolenia odpowiednim kokonem bezpieczeństwa - dlaczego? - Stało się coś, Lorri? - spytała więc z troską wymalowaną na twarzy. Przecież nie mogła wiedzieć o ich zaangażowaniu w walki na ulicach Wielkiej Brytanii. Właściwie w ogóle o niewielu sprawach posiadała świadomość; dla swojego dobra? - Oczywiście, że tak. Przetrwamy wszystko, nie tak łatwo nas pokonać - odparła łagodnie z pocieszającym uśmiechem. - Wszystko musi się kiedyś skończyć, natomiast zło nigdy nie tryumfuje na długo - orzekła, jakby była jakimś znawcą w tej materii. To na pewno przez te wszystkie książki… - Ciekawego - powtórzyła za czarownicą, ponownie odpływając myślami na kilka chwil. Rozważała jeszcze wszystkie za oraz przeciw… aż wreszcie wzięła głęboki wdech. - Mogę cię o coś zapytać? Potrzebuję rady, ale także dyskrecji - wyrzuciła z siebie wreszcie; policzki poczerwieniały nieco.
don't deny your fire my dear, just be who you are andburn
Eunice Greengrass
Zawód : smokolog
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
i need space
i need air
i need empty fields round me
and legs pounding along roads
and sleep
and animal existence
i need air
i need empty fields round me
and legs pounding along roads
and sleep
and animal existence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Lorraine potrafiła doskonale zrozumieć rozterki młodej Nice. Mogło to brzmieć absurdalnie, ale przecież szlachcianka także stawała przed podobnymi wyborami i natrętnymi myślami jeszcze kilka lat wcześniej. Blondynka miała to szczęście zakochać się na zabój w mężczyźnie, którego rodzice wybrali jej na męża. Może nie wybrali co nie mieli większego wyboru. Pamiętała jak spotkali się z Archibaldem po raz pierwszy. Pamiętała też jak po tym jednym spotkaniu mężczyzna nie chciał ustąpić i robił wszystko by finalnie Lorraine została jego żoną. Miała szczęście, które w szlacheckich rodzinach zazwyczaj się nie zdarza. Zwykle kobiety dopiero po ślubie muszą nauczyć się kochać swojego męża, którego same prawdopodobnie nigdy by nie wybrały. Wiedziała, że to wszystko nie jest sprawiedliwe. Dawniej kobiety przyjmowały swoją rolę bez mrugnięcia okiem. Od dziecka wkładano im do głowy, że tak właśnie być powinno, że takie małżeństwo to największy dar, bo przecież każdy by chciał zostać żoną i matką. Innych ról nikt dla kobiet nie przygotowywał. Uważano, że są słabe i niepotrzebne, a kobiety cieszyły się, że w ogóle pełnią w arystokracji jakąkolwiek rolę. Lorraine sama całą sobą była za szlacheckimi korzeniami. Kochała historię rodów i z dumą nosiła swoje szlacheckie nazwisko bez względu na to czy brzmiało Abbott czy Prewett. Bez względu na wszystko potrafiła kobiety szanować i cenić. W pamięci miała swoją matkę, która choć była zmuszona do małżeństwa z jej ojcem to nigdy tego po sobie nie pokazała. Blondynka nawet nie wiedziała jakie jest jej prawdziwe stanowisko w tej sprawie. Miała wrażenie, że maska, którą założyła na twarz lata temu nadal na jej twarzy tkwiła. Był to przykład wszystkich kobiet, które musiały się dostosować do narzuconych im ról. To przykra rzeczywistość, której Lorraine nie chciała dla swojej kuzynki. Chciałaby zobaczyć w jej oczach prawdziwą miłość, a nie jedynie maskę założoną na twarz z powinności i obowiązku. Miała nadzieje, że jej się poszczęści tak jak i jej się poszczęściło. Choć doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że niepewność, która ciągle w niej tkwiła nie osłabnie. Jeszcze nie teraz.
Szlachcianka także lubiła chwile, w którym mogła zmienić się w dziecko. Ona przy swoich dzieciach bardzo często tak właśnie się czuła. Te wszystkie wymyślne zabawy, w których musiała uczestniczyć na nowo otworzyły w niej dziecięcą ciekawość i uważała, że nie ma w tym nic złego. Wojna jednak sprawiała, że wszystko było o wiele trudniejsze. Wszystko co piękne i dziecinne ulatywało. Fakt, że jej kuzynka nie musiała w tym uczestniczyć sprawiał, że czuła ulgę. Trochę jej tego nawet zazdrościła. – Nie – odpowiedziała szybko uśmiechając się przy tym delikatnie. – Wiesz, że jestem wrażliwcem. Po prostu przykro mi na to wszystko patrzeć, ale nic nie jesteśmy w stanie na to poradzić. Świat musi się zweryfikować sam, prawda? – zapytała. Ucieszyła się słysząc przekonanie w słowach czarownicy. Co do tego zła jednak nie byłaby taka pewna. Voldemort czuł się wyjątkowo dobrze w ich społeczeństwie i jakoś nie podejrzewała by szybko odpuścił.
Słysząc jej pytanie uniosła pytająco brew. – Oczywiście, że tak – odparła z przekonaniem. – Wiesz Nice, że zawsze możesz na mnie liczyć – dodała chcąc dodać jej otuchy w otwarciu się przed nią. Nie mogła być to błaha sprawa. Wystarczająco dobrze znała swoją kuzynkę by móc to stwierdzić.
Szlachcianka także lubiła chwile, w którym mogła zmienić się w dziecko. Ona przy swoich dzieciach bardzo często tak właśnie się czuła. Te wszystkie wymyślne zabawy, w których musiała uczestniczyć na nowo otworzyły w niej dziecięcą ciekawość i uważała, że nie ma w tym nic złego. Wojna jednak sprawiała, że wszystko było o wiele trudniejsze. Wszystko co piękne i dziecinne ulatywało. Fakt, że jej kuzynka nie musiała w tym uczestniczyć sprawiał, że czuła ulgę. Trochę jej tego nawet zazdrościła. – Nie – odpowiedziała szybko uśmiechając się przy tym delikatnie. – Wiesz, że jestem wrażliwcem. Po prostu przykro mi na to wszystko patrzeć, ale nic nie jesteśmy w stanie na to poradzić. Świat musi się zweryfikować sam, prawda? – zapytała. Ucieszyła się słysząc przekonanie w słowach czarownicy. Co do tego zła jednak nie byłaby taka pewna. Voldemort czuł się wyjątkowo dobrze w ich społeczeństwie i jakoś nie podejrzewała by szybko odpuścił.
Słysząc jej pytanie uniosła pytająco brew. – Oczywiście, że tak – odparła z przekonaniem. – Wiesz Nice, że zawsze możesz na mnie liczyć – dodała chcąc dodać jej otuchy w otwarciu się przed nią. Nie mogła być to błaha sprawa. Wystarczająco dobrze znała swoją kuzynkę by móc to stwierdzić.
nie zgłębi umysł - dobrze wiemczemuż dobro w nas przeplata się ze złem? czemuż miast wiecznego dnia - noc między dniem a dniem?
Lorraine Prewett
Zawód : znawca prawa & działacz na rzecz magicznych zwierząt
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
"Każdy zabija kiedyś to, co kocha -
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
18/02 powiedzmy??
Chłodne jeszcze, lutowe powietrze szczypało w policzki i wbijało malutkie igiełki w płuca z każdym zaczerpnięciem świeżego powietrza. A mimo wszystko Roratio odetchnął jakby z ulgą, gdy wyszedł z posiadłości, a jego stopy odziane w nieco lżejsze obuwie dotknęły trawy. Uwielbiał wizytować w Derby - z pewnością był jednym z najczęściej zaglądających tu krewnych Mare. Przede wszystkim nie spętany był ogromem obowiązków, a i te zawsze mógł nieznacznie przesunąć, wszystko aby odwiedzić swoja najdroższą siostrę oraz mieszkańców Derby, z którymi również udało mu się nawiązać bliską więź, a przynajmniej tak mu się wydawało. Nigdy nie musiał narzekać na brak zajęć podczas swoich zazwyczaj kilkudniowych wizyt. Mogło to zależeć od naturalnej otwartości Roratio, który w każdym towarzystwie odnalazłby się prędzej czy później, ale lubił wierzyć, że również Greenrassowie obdarzyli go sympatią.
Nie ukrywał, że na spotkania ze szwagrem zawsze czekał niczym chłopiec na przyjazd ulubionego krewnego bądź na odpakowanie prezentów. Chociaż uwielbiał swoją rodzinę i w dziwny, braterski sposób kochał Archibalda, to zdecydowanie w dzieciństwie brakowało mu przewodnika w sferach, w których dominowały atrybuty fizyczne. Zawsze sam był sobie kapitanem i okrętem podczas zabaw na świeżym powietrzu czy późniejszych starań o utrzymanie formy fizycznej. Związani kodeksem męskości z pewnością nie mieli o tym mówić głośno - a w każdym razie nie bez opustoszałej przynajmniej w połowie butelki ognistej - ale Elroy w ciągu tych siedmiu lat stał się mu właśnie takim przewodnikiem. Szczególnie, gdy podjął się szkolenia go w dziedzinie szermierki, o której prawdopodobnie niewielu lordów zafascynowanych medycyna chciało słuchać.
- Kiedy wypuszczacie tutaj te... no te śmieszne stworzenia z wachlarzem na eee, którymś końcu? - owszem w tym momencie wychodziła wiedza Roratio na temat wszelkiego rodzaju stworzeń. Naturalnie, że chodziło mu o pawie, po których zresztą ta część ogrodu nosiła swoja nazwę. I chociaż Rory uważał je za zabawne to jakoś nigdy nie udało mu się pochwycić ich nazwy. Może jeżeli Elroy powtórzyłby mu ją wystarczającą ilość razy. - Muszę przyznać, drogi szwagrze, obawiałem się, że już nie znajdziesz dla mnie czasu - rzucił nieco zaczepnie z szeroki, rozbawionym uśmiechem przyklejonym do twarzy.
Roratio J. Prewett
Zawód : dumny przedstawiciel swego rodu, utrapienie lorda nestora
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
owijam wokół palca wolny czas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Szczególnie w ostatnich czasach przyjął na siebie rolę, która była obciążająca - ilość obowiązków, świadomość że musi podnosić morale ludzi, którzy tracili bliskich na wojnie oraz zadbać o bezpieczeństwo własnych terenów nie była czymś, z czym nie mógł sobie poradzić, a jednocześnie były momenty, w których martwił się, że nie robił wystarczająco wiele. Może to właśnie to przyczyniło się, że mimo napiętego grafiku, nie mógł odmówić najmłodszemu z rodzeństwa swojej żony poświęcenia czasu na trening? Leon, Quentin czy Roratio byli lordami, których rodziny opowiedziały się przeciwko bezmyślnemu rozlewowi krwi niewinnych i bezbronnych, więc w przyszłości obowiązek walki może spaść i na ich ramiona. Musieli wiedzieć jak walczyć, magicznie ale również i fizycznie. On sam wciąż się uczył wiele, chociażby od swojego przyjaciela Samuela, który pokazywał mu w ostatnim czasie podstawy walki wręcz. Wciąż się wzdrygał na samą myśl o podobnym barbarzyńskim sposobie walki - a może były to ciarki zażenowania, kiedy pierwszy razy to Michael jeszcze za czasów Hogwartu złamał mu nos w tak bestialski sposób?
- Pavo cristatus - odpowiedział łacińską nazwą. - Pawie indyjskie, czy jak przyjęło się nazywać je po barwnie upierzonych samcach, pawie niebieskie, żyją w dżunglach w swoim naturalnym środowisku i ich ulubioną formą zdobywania pożywienia, mimo że te należące do nas są w hodowli, jest wciąż polowanie. Ich pokarm, a musisz wiedzieć że są wszystkożerne, jest wypuszczany w porach karmienia, choć przez względy na temperaturę, nie są skłonne opuszczać swoich zamkniętych wybiegów, rozumiesz, to są ich... - zawahał się, pamiętając, że w końcu Roratio nie miał takiej styczności ze zwierzętami jak on. Jak Saoirse określała kurniki? - ...ptasie komnaty. Mogą je opuszczać, kiedy zechcą, jednak nie są skłonne do tego przez wzgląd na niskie temperatury. Możemy później spojrzeć na oszklony wybieg od środka, mamy na nie podgląd gdyby cokolwiek złego się działo i była potrzebna interwencja.
Nie zwracał uwagi na to czy mówił za dużo, czy o czymś co nie było w zakresie zainteresowania młodego lorda - bo skoro zadał pytanie o jakiekolwiek stworzenie w obecności Elroya, powinien być przygotowany na wykład na jego temat. Była to w końcu nierozłączna część wszelkich wizyt.
Posłał jednak chłopcu ciepły uśmiech.
- Roratio, jesteśmy rodziną. Szczególnie w tych czasach, nie odmówiłbym spotkania, a tym bardziej pomocy w treningu twojej szermierki. Ja sam byłem na tyle szczęścia w tym zakresie, że posiadałem odpowiednich przeciwników w domu czy bliskiej rodzinie, również tych bliskich mojemu wieku, a naprawdę wątpię, aby Archibald był w stanie chociażby wykonać zamach mieczem, nie mówiąc już o pełnym treningu. - Nigdy nie pojmował zafascynowania Isaiaha roślinami, choć z tej fascynacji z pewnością na dobre wyszło mu zaprzyjaźnienie się z aktualnym nestorem Prewettów, a przez to i zachęcenie go podczas sabatu do poproszenia o taniec Mare.
A skoro młody Roratio poszukiwał wzorców w kwestiach, w których Archibald się nie specjalizował, Elroy nie miał zamiaru mu odmawiać. Same miecze również były już przygotowane nieopodal jednej z rzeźb smoczego jaja, konkretnie przedstawiającej jajo spiżobrzucha ukraińskiego - srebrne z przewijającą się czerwienią.
- Mam nadzieję, że nie zapomniałeś wiele od czasu naszego ostatniego pojedynku? - zapytał, chwytając za jeden z mieczy i zaraz przekazując go Roratio. Samemu złapał za drugi, odsuwając się na kilka kroków, łapiąc mocno rękojeść i unosząc ostrze.
- Wyprowadź atak, pilnuj swoich kroków. Nie zostawiaj żadnego otwarcia - upomniał go jeszcze, przypominając podstawy.
- Pavo cristatus - odpowiedział łacińską nazwą. - Pawie indyjskie, czy jak przyjęło się nazywać je po barwnie upierzonych samcach, pawie niebieskie, żyją w dżunglach w swoim naturalnym środowisku i ich ulubioną formą zdobywania pożywienia, mimo że te należące do nas są w hodowli, jest wciąż polowanie. Ich pokarm, a musisz wiedzieć że są wszystkożerne, jest wypuszczany w porach karmienia, choć przez względy na temperaturę, nie są skłonne opuszczać swoich zamkniętych wybiegów, rozumiesz, to są ich... - zawahał się, pamiętając, że w końcu Roratio nie miał takiej styczności ze zwierzętami jak on. Jak Saoirse określała kurniki? - ...ptasie komnaty. Mogą je opuszczać, kiedy zechcą, jednak nie są skłonne do tego przez wzgląd na niskie temperatury. Możemy później spojrzeć na oszklony wybieg od środka, mamy na nie podgląd gdyby cokolwiek złego się działo i była potrzebna interwencja.
Nie zwracał uwagi na to czy mówił za dużo, czy o czymś co nie było w zakresie zainteresowania młodego lorda - bo skoro zadał pytanie o jakiekolwiek stworzenie w obecności Elroya, powinien być przygotowany na wykład na jego temat. Była to w końcu nierozłączna część wszelkich wizyt.
Posłał jednak chłopcu ciepły uśmiech.
- Roratio, jesteśmy rodziną. Szczególnie w tych czasach, nie odmówiłbym spotkania, a tym bardziej pomocy w treningu twojej szermierki. Ja sam byłem na tyle szczęścia w tym zakresie, że posiadałem odpowiednich przeciwników w domu czy bliskiej rodzinie, również tych bliskich mojemu wieku, a naprawdę wątpię, aby Archibald był w stanie chociażby wykonać zamach mieczem, nie mówiąc już o pełnym treningu. - Nigdy nie pojmował zafascynowania Isaiaha roślinami, choć z tej fascynacji z pewnością na dobre wyszło mu zaprzyjaźnienie się z aktualnym nestorem Prewettów, a przez to i zachęcenie go podczas sabatu do poproszenia o taniec Mare.
A skoro młody Roratio poszukiwał wzorców w kwestiach, w których Archibald się nie specjalizował, Elroy nie miał zamiaru mu odmawiać. Same miecze również były już przygotowane nieopodal jednej z rzeźb smoczego jaja, konkretnie przedstawiającej jajo spiżobrzucha ukraińskiego - srebrne z przewijającą się czerwienią.
- Mam nadzieję, że nie zapomniałeś wiele od czasu naszego ostatniego pojedynku? - zapytał, chwytając za jeden z mieczy i zaraz przekazując go Roratio. Samemu złapał za drugi, odsuwając się na kilka kroków, łapiąc mocno rękojeść i unosząc ostrze.
- Wyprowadź atak, pilnuj swoich kroków. Nie zostawiaj żadnego otwarcia - upomniał go jeszcze, przypominając podstawy.
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Można powiedzieć, że lordowie pokolenia Roratio - ci młodzi i często jeszcze nierozważni chłopcy jedyne z wyglądu przypominający mężczyzn - byli przyszłością promugolskiej szlachty. I mimo braku doświadczenia mieli dużo miej do stracenia - na nich nie czekały żony z dziećmi, niespokojnie wyglądające przez okna rodowych rezydencji. Nie, a jednocześnie byli już zbyt dorośli, aby mateczki pilnowały każdego kroku i mogły chronić przed upadkiem. Ta dojrzałość była dopiero formowana - zarówno podczas długich wykładów Archibalda, godzin spędzonych nad papierzyskami wszelkiego rodzaju, jak i pod wpływem ćwiczebnego miecza Elroya. W dużej mierze to właśnie to starsze pokolenie wpływało na to jakimi lordami staną się ci młodzi panicze z wielkimi chęciami i odwrotnie proporcjonalną ilością wiedzy. Rory mógł uznawać się za szczęściarza - gdzie się nie obejrzał stał ktoś, kto mógł być mu przewodnikiem, a jeszcze miał na tyle oleju w głowie, aby z tej okazji skorzystać.
Nawet jeżeli - znowu szczególnie w obecności swojego lorda nestora - zdarzało mu się narzekać, albo kiedy w towarzystwie Elroya okazywał zbyt wielkie pokłady energii. Swoją droga to w pewnym sensie zabawne móc obserwować dynamicznie zmieniającą się relacje między szwagrami - przecież gdy Mare i Elroy przed obliczem oficjela, rodziny i szlacheckiej śmietanki powiedzieli sobie tak, Roratio był zaledwie krnąbrnym lordem zahaczającym głową o łokcie nowego męża swojej siostry, tak naprawdę dopiero przygotowując się do zaskakująco szybkiego wzrostu. Teraz? U boku Elroya stał ktoś niemalże zupełnie inny, za to sam lord Greengrass z perspektywy Roratio nie zmienił się znowuż aż tak bardzo.
Cierpliwie wysłuchał wykładu o pawiach bo tak miały nazywać się ptaki o wymyślnych ogonach, a raczej przekonując tą cierpliwość grał. Przecież mógł się spodziewać, że rozpoczęcie tematu związanego ze stworzeniami wiązało się z wykładem podobnym temu, które wielokrotnie dawał mu Fluvius w tematach około zielarskich. Zignorował również fakt - bo tak wypadało - że czuł się jakby szwagier mówił do Saoirse a nie do dwudziestojednoletniego młodzieńca. - Czemu nie, pamiętam je z pierwszej wizyty w Derby, o ile się nie mylę było to pierwsze lato po waszym ślubie - odparł z uśmiechem na propozycje zajrzenia do ptaków. Ten widok zawsze kojarzył mu się dosyć ciepło.
- No cóż, Archibald dużo lepiej macha piórem niżeli mieczem - zauważył, jakby usprawiedliwiając brata. Ale to prawda, wielu Prewettów zwróciło się w stronę magomedycyny i zielarstwa, wybierając tę ścieżkę dyktowaną przez rodową tradycję, zapominając nieco o męstwie i odwadze, której melodie wyraźnie wybrzmiewały w rodzinnej historii. - Mimo wszystko dziękuję, wiem, że czasy są ciężkie i obowiązków z pewnością nie ubywa - dodał na chwilę gubiąc na chwilę tę swoja młodzieńczą beztroskę i swobodę, która zdawać się mogło, była już wpisana w personę Roratio. Szybko jednak ta energetyczna iskierka wróciła do niebieskich oczu, kiedy Elroy podał jeden z mieczy. Obrócił go uważnie w dłoni jakby na nowo chcąc przyzwyczaić się do ciężaru oręża. Z pewnością w treningach pomagał mu fakt, że Roratio należał do osób fizycznie sprawnych. Pływanie oraz latanie na miotle co prawda wiodło prym, a nikłymi podstawami walki na pięści chwalić się nie zamierzał, niemniej jednak można było uznać, że podstawy miał naprawdę solidne. Gdy dłoń odpowiednio ułożyła się na rękojeści, uniósł miecz nieco wyżej.
Próbował podejść do ataku z głową, mając w głowie uwagi Elroya, na których dźwięk jedynie skinął głową. Jako, że przecież ćwiczyli jako dżentelmeni, należało zachować wszelkie zasady, dlatego Roratio z nieschodzącym z twarzy uśmiechem, ale skupieniem w oczach przyjął odpowiednią postawę. A gdy Elroy zrobił to samo, pojedynek można było uznać za rozpoczęty. Cierpliwość mogłaby nakazywać, żeby poczekać na pierwszy ruch przeciwnika, ale ta nigdy nie szła w parze z charakterem Rory'ego. I wyprowadził atak jako pierwszy. Jednakże technika jeszcze nie przykryła porywistego charakteru Roratio i chociaż wyprowadzony w stronę Elroya atak nie należał do najgorszych - w końcu już ćwiczyli od jakiegoś czasu - to w ruchach było coś zbyt niespokojnego, zbyt energicznego, jakby chciał jednym ciosem powalić przeciwnika, zapominając, że szermierka przypominała w pewnym sensie taniec. Koniec ćwiczebnej broni kierował się w prawy bok, który po zapewne zbyt szybkiej i nie do końca dokładnej analizie wydawał się być najsłabszym punktem i w wyjściowej pozycji Elroya.
Nawet jeżeli - znowu szczególnie w obecności swojego lorda nestora - zdarzało mu się narzekać, albo kiedy w towarzystwie Elroya okazywał zbyt wielkie pokłady energii. Swoją droga to w pewnym sensie zabawne móc obserwować dynamicznie zmieniającą się relacje między szwagrami - przecież gdy Mare i Elroy przed obliczem oficjela, rodziny i szlacheckiej śmietanki powiedzieli sobie tak, Roratio był zaledwie krnąbrnym lordem zahaczającym głową o łokcie nowego męża swojej siostry, tak naprawdę dopiero przygotowując się do zaskakująco szybkiego wzrostu. Teraz? U boku Elroya stał ktoś niemalże zupełnie inny, za to sam lord Greengrass z perspektywy Roratio nie zmienił się znowuż aż tak bardzo.
Cierpliwie wysłuchał wykładu o pawiach bo tak miały nazywać się ptaki o wymyślnych ogonach, a raczej przekonując tą cierpliwość grał. Przecież mógł się spodziewać, że rozpoczęcie tematu związanego ze stworzeniami wiązało się z wykładem podobnym temu, które wielokrotnie dawał mu Fluvius w tematach około zielarskich. Zignorował również fakt - bo tak wypadało - że czuł się jakby szwagier mówił do Saoirse a nie do dwudziestojednoletniego młodzieńca. - Czemu nie, pamiętam je z pierwszej wizyty w Derby, o ile się nie mylę było to pierwsze lato po waszym ślubie - odparł z uśmiechem na propozycje zajrzenia do ptaków. Ten widok zawsze kojarzył mu się dosyć ciepło.
- No cóż, Archibald dużo lepiej macha piórem niżeli mieczem - zauważył, jakby usprawiedliwiając brata. Ale to prawda, wielu Prewettów zwróciło się w stronę magomedycyny i zielarstwa, wybierając tę ścieżkę dyktowaną przez rodową tradycję, zapominając nieco o męstwie i odwadze, której melodie wyraźnie wybrzmiewały w rodzinnej historii. - Mimo wszystko dziękuję, wiem, że czasy są ciężkie i obowiązków z pewnością nie ubywa - dodał na chwilę gubiąc na chwilę tę swoja młodzieńczą beztroskę i swobodę, która zdawać się mogło, była już wpisana w personę Roratio. Szybko jednak ta energetyczna iskierka wróciła do niebieskich oczu, kiedy Elroy podał jeden z mieczy. Obrócił go uważnie w dłoni jakby na nowo chcąc przyzwyczaić się do ciężaru oręża. Z pewnością w treningach pomagał mu fakt, że Roratio należał do osób fizycznie sprawnych. Pływanie oraz latanie na miotle co prawda wiodło prym, a nikłymi podstawami walki na pięści chwalić się nie zamierzał, niemniej jednak można było uznać, że podstawy miał naprawdę solidne. Gdy dłoń odpowiednio ułożyła się na rękojeści, uniósł miecz nieco wyżej.
Próbował podejść do ataku z głową, mając w głowie uwagi Elroya, na których dźwięk jedynie skinął głową. Jako, że przecież ćwiczyli jako dżentelmeni, należało zachować wszelkie zasady, dlatego Roratio z nieschodzącym z twarzy uśmiechem, ale skupieniem w oczach przyjął odpowiednią postawę. A gdy Elroy zrobił to samo, pojedynek można było uznać za rozpoczęty. Cierpliwość mogłaby nakazywać, żeby poczekać na pierwszy ruch przeciwnika, ale ta nigdy nie szła w parze z charakterem Rory'ego. I wyprowadził atak jako pierwszy. Jednakże technika jeszcze nie przykryła porywistego charakteru Roratio i chociaż wyprowadzony w stronę Elroya atak nie należał do najgorszych - w końcu już ćwiczyli od jakiegoś czasu - to w ruchach było coś zbyt niespokojnego, zbyt energicznego, jakby chciał jednym ciosem powalić przeciwnika, zapominając, że szermierka przypominała w pewnym sensie taniec. Koniec ćwiczebnej broni kierował się w prawy bok, który po zapewne zbyt szybkiej i nie do końca dokładnej analizie wydawał się być najsłabszym punktem i w wyjściowej pozycji Elroya.
Roratio J. Prewett
Zawód : dumny przedstawiciel swego rodu, utrapienie lorda nestora
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
owijam wokół palca wolny czas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czuł się odpowiedzialny za młode pokolenie - i nawet jeśli Roratio nie był aż tak młody, aby mógł być jego synem, to różnica wieku stanowczo była między nimi zauważalna. Nie był w stanie traktować go jeszcze jako mężczyzny, bo zbyt mocno pamiętał czasy, w których sam był wciąż niezdecydowany i roztrzepany. W wieku Roratio już podróżował po świecie, aby zgłębiać wiedzę o magicznych stworzeniach i szczególnie smokach, już wtedy podjął się pracy w rezerwacie, nie zawsze pięknej i ładnej czy odpowiedniej dla lorda, niejednokrotnie wymagającej fizycznie, ale to wszystko teraz w obliczu kryzysu, przynosiło swoje owoce. I chciał, choć w obliczu wojny sam musiał tak wiele się jeszcze nauczyć, przekazywać młodym jak najlepsze fundamenty do tego, aby mogli odbudować Anglię. Bo kto mógł wiedzieć jak wielu z tych, którzy teraz walczyli, przetrwa aby brać udział w tej odbudowie? Musieli walczyć o świat i o szansę dla tych, którzy byli w wieku Roratia - i dla tych młodszych, dla tych którzy dopiero mogli przyjść na ten świat, aby mieli szansę na podejmowanie własnych wyborów.
- Słowa są istotne, są narzędziem walki i dyskusji, a jednak są czasy i sytuacje, w których to magia i miecz może zdziałać więcej - odpowiedział spokojnie, zaraz jednak posyłając chłopcu ciepły uśmiech. - Nie mam na myśli, że Archibald robi niewiele, bo jest wręcz przeciwnie. Ale cieszy mnie, że ktoś z bliskiej rodziny mojej żony jednak jest zainteresowany szermierką.
Znał zapał lorda Prewetta aż za dobrze - pamiętał, kiedy on sam z Havelockiem sięgali po miecze i stawali do wspólnej walki, pamiętał kiedy w Hogwarcie cieszył się na każdą szansę na pojedynek czy to czarodziejski, czy w późniejszych latach mecz Quidditcha. Chociaż wtedy, za młodu, jego umysł wciąż był skażony przekonaniem, że był lepszy zarówno przez pochodzenie, jak i przynależność do domu węża. W niektórych momentach było dla niego nie do uwierzenia jak los potrafił się obrócić, a teraz nie tylko jego bliscy przyjaciele w dużej mierze pochodzili z niegdyś znienawidzonego Gryffondoru, ale również i kobieta którą pojął za żonę została wychowana odziana w czerwienie i złoto podczas swoich szkolnych lat.
Nie byli gorsi - nigdy nie byli. I z wiekiem potrafił to zrozumieć i przyznać się do własnych błędów, które popełniał za młodu. Był wdzięczny za każdego Gryfona, który walczył tak dzielnie jako auror, szczególnie w tych czasach, które wymagały jeszcze większych pokładów odwagi, a może i szaleństwa?
Uniósł odpowiednio ostrze, gotowy na nadciągając atak. Nawet jeśli wciąż odczuwał skutki czarnomagicznego zaklęcia wycelowanego w siebie już prawie miesiąc wcześniej, nie miał zamiaru ustępować i dawać po sobie dojrzeć, że nie był w najlepszej możliwej formie - zresztą, na prawdziwym polu walki nie zawsze można było liczyć na pełne wypoczęcie. Walka mogła zastać ich w każdym momencie, musieli być gotowi do obrony.
Przesunął stopę w bok, wyprowadzając blok. W ogrodzie rozniósł się brzęk uderzających o siebie ostrzy.
- Waż siły, planuj atak i obronę. Siła to nie wszystko, Roratio, musisz być szybki i rozważny - upomniał go, odpierając przez moment atak jeszcze bardziej na prawo. - Pilnuj postawy, jak stoisz na stopach - znów upomniał, samemu próbując odbić młodzieńca do tyłu swoim odbiciem ataku. Tuż po tym, kiedy tylko udało mu się zwiększyć dystans między nimi, wcale nie zwlekał z własnym atakiem, celując w lewe ramię Roratia.
- Dobrze rozłóż ciężar, nie skupiaj całej swojej siły na jednym ciosie. Nie możesz dać się ponieść chwili - znów go poinstruował, pilnując jednak jednocześnie swoich otwarć na atak, gotów do wykonany odpowiedniego uniku przed ostrzem szwagra.
- Słowa są istotne, są narzędziem walki i dyskusji, a jednak są czasy i sytuacje, w których to magia i miecz może zdziałać więcej - odpowiedział spokojnie, zaraz jednak posyłając chłopcu ciepły uśmiech. - Nie mam na myśli, że Archibald robi niewiele, bo jest wręcz przeciwnie. Ale cieszy mnie, że ktoś z bliskiej rodziny mojej żony jednak jest zainteresowany szermierką.
Znał zapał lorda Prewetta aż za dobrze - pamiętał, kiedy on sam z Havelockiem sięgali po miecze i stawali do wspólnej walki, pamiętał kiedy w Hogwarcie cieszył się na każdą szansę na pojedynek czy to czarodziejski, czy w późniejszych latach mecz Quidditcha. Chociaż wtedy, za młodu, jego umysł wciąż był skażony przekonaniem, że był lepszy zarówno przez pochodzenie, jak i przynależność do domu węża. W niektórych momentach było dla niego nie do uwierzenia jak los potrafił się obrócić, a teraz nie tylko jego bliscy przyjaciele w dużej mierze pochodzili z niegdyś znienawidzonego Gryffondoru, ale również i kobieta którą pojął za żonę została wychowana odziana w czerwienie i złoto podczas swoich szkolnych lat.
Nie byli gorsi - nigdy nie byli. I z wiekiem potrafił to zrozumieć i przyznać się do własnych błędów, które popełniał za młodu. Był wdzięczny za każdego Gryfona, który walczył tak dzielnie jako auror, szczególnie w tych czasach, które wymagały jeszcze większych pokładów odwagi, a może i szaleństwa?
Uniósł odpowiednio ostrze, gotowy na nadciągając atak. Nawet jeśli wciąż odczuwał skutki czarnomagicznego zaklęcia wycelowanego w siebie już prawie miesiąc wcześniej, nie miał zamiaru ustępować i dawać po sobie dojrzeć, że nie był w najlepszej możliwej formie - zresztą, na prawdziwym polu walki nie zawsze można było liczyć na pełne wypoczęcie. Walka mogła zastać ich w każdym momencie, musieli być gotowi do obrony.
Przesunął stopę w bok, wyprowadzając blok. W ogrodzie rozniósł się brzęk uderzających o siebie ostrzy.
- Waż siły, planuj atak i obronę. Siła to nie wszystko, Roratio, musisz być szybki i rozważny - upomniał go, odpierając przez moment atak jeszcze bardziej na prawo. - Pilnuj postawy, jak stoisz na stopach - znów upomniał, samemu próbując odbić młodzieńca do tyłu swoim odbiciem ataku. Tuż po tym, kiedy tylko udało mu się zwiększyć dystans między nimi, wcale nie zwlekał z własnym atakiem, celując w lewe ramię Roratia.
- Dobrze rozłóż ciężar, nie skupiaj całej swojej siły na jednym ciosie. Nie możesz dać się ponieść chwili - znów go poinstruował, pilnując jednak jednocześnie swoich otwarć na atak, gotów do wykonany odpowiedniego uniku przed ostrzem szwagra.
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W dziwnym wieku, niby stanie przejściowym, znajdował się Roratio. Chociaż z pewnością nie powinien być uznawany już za dziecko i nikt o zdrowych zmysłach zważywszy na jego aparycje by go tak nie nazwał, to nie widziano w nim jeszcze mężczyzny. Można uznać, że okrakiem siedział między tymi dwoma stanami, mając jeszcze ten przywilej młodzieńczego roztargnienia i pewnego rodzaju butności. A jednocześnie powolne wchodzenie w dojrzałość. Z pewnością pierwszą decyzją odpowiedzialną, której niewielu się spodziewało, było podjęcie się rozszyfrowania ekonomicznych zagadnień związanych z prowadzeniem posiadłości i dbaniem o ziemie Prewettów. Pamiętał ten dzień, kiedy bez niczyjej interwencji i bez zbędnych słów stanął przed biurkiem nestorskim, widząc za nim swojego brata. A przecież Rory zarzekał się, że nigdy nie usiądzie za biurkiem. Jak widać sytuacja może wiele rzeczy zmienić.
- Dobrze, że chociaż kogoś napawa to optymizmem - rzucił lekko. Już dawno przyzwyczaił się do tego, że każda tego typu aktywność przez jego matkę nazywana była wybrykiem. Utrata pierwszego syna rzuciła się bardzo długim cieniem na wychowanie reszty rodzeństwa, na czym chłopiec o energii i zapale Roratio.
Może to dobrze, że Roratio nie znał Elroya z lat szkolnych. Zapewne nie umiałby obdarzyć go swoją sympatią będą zagorzałym wręcz wrogiem Ślizgonów - szczególnie tych, którzy nosili głowy zdecydowanie za wysoko i swoją lepszość pokazywali w sposób niegodny szlachciców. Pewnie jeszcze kilka lat potrzebował, aby ta zajadła niechęć opadła i przestał postrzegać ludzi przez pryzmat podziału w Hogwarcie. Sam miał jeszcze trochę czasu, aby w pełni dorosnąć. Na razie jeszcze nikt nie nakładał na niego największej z odpowiedzialności: małżeństwa oraz ojcostwa. Chociaż miał wrażenie, że coraz częściej Mare i Archibald zerkają w jego stronę jakoś inaczej. Dziwnie. A może sam dopisywał sobie historię, której nie było.
Wbrew pozorom i powszechnie przyjętej opinii Roratio uczył się całkiem szybko. Niemalże od razu wprowadzał rady Elroya w życie. Coraz częściej nasuwały mu się analogie do tańca - szczególnie w kwestii pilnowania kroków. Przecież tancerzem był nie najgorszym, prawda? Musiał nauczyć się dostrzegać różne możliwości i podejmować odpowiednie. Dlatego, kiedy Elroy zaatakował, nie próbował robić uniku - szybkość przecież nie była jego zaletą - ale była nią siła. Dlatego zdecydował się na zablokowanie ostrza szwagra swoim. Podjął próbę odparcia ataku, jednocześnie poruszając się na stopach już lżej, nie tak topornie jak poprzednio. Mimo wszystko coś poszło nie tak i ćwiczebny miecz uderzył w lewe ramie Roratio, co odmalowało się grymasem na jego twarzy. - Postawa, kroki, rozłożony ciężar, zupełnie jak na naukach tańca - musiał bo by się udusił! Jednym z elementów pojedynków było słowne prowokowanie przeciwnika. To raczej nieintencjonalnie Roratio już opanował. Teraz nieco już pewniej stał na stopach czekając na odpowiedź szwagra, nawet jeżeli oddech nie był już tak spokojny jak na samym początku.
- Dobrze, że chociaż kogoś napawa to optymizmem - rzucił lekko. Już dawno przyzwyczaił się do tego, że każda tego typu aktywność przez jego matkę nazywana była wybrykiem. Utrata pierwszego syna rzuciła się bardzo długim cieniem na wychowanie reszty rodzeństwa, na czym chłopiec o energii i zapale Roratio.
Może to dobrze, że Roratio nie znał Elroya z lat szkolnych. Zapewne nie umiałby obdarzyć go swoją sympatią będą zagorzałym wręcz wrogiem Ślizgonów - szczególnie tych, którzy nosili głowy zdecydowanie za wysoko i swoją lepszość pokazywali w sposób niegodny szlachciców. Pewnie jeszcze kilka lat potrzebował, aby ta zajadła niechęć opadła i przestał postrzegać ludzi przez pryzmat podziału w Hogwarcie. Sam miał jeszcze trochę czasu, aby w pełni dorosnąć. Na razie jeszcze nikt nie nakładał na niego największej z odpowiedzialności: małżeństwa oraz ojcostwa. Chociaż miał wrażenie, że coraz częściej Mare i Archibald zerkają w jego stronę jakoś inaczej. Dziwnie. A może sam dopisywał sobie historię, której nie było.
Wbrew pozorom i powszechnie przyjętej opinii Roratio uczył się całkiem szybko. Niemalże od razu wprowadzał rady Elroya w życie. Coraz częściej nasuwały mu się analogie do tańca - szczególnie w kwestii pilnowania kroków. Przecież tancerzem był nie najgorszym, prawda? Musiał nauczyć się dostrzegać różne możliwości i podejmować odpowiednie. Dlatego, kiedy Elroy zaatakował, nie próbował robić uniku - szybkość przecież nie była jego zaletą - ale była nią siła. Dlatego zdecydował się na zablokowanie ostrza szwagra swoim. Podjął próbę odparcia ataku, jednocześnie poruszając się na stopach już lżej, nie tak topornie jak poprzednio. Mimo wszystko coś poszło nie tak i ćwiczebny miecz uderzył w lewe ramie Roratio, co odmalowało się grymasem na jego twarzy. - Postawa, kroki, rozłożony ciężar, zupełnie jak na naukach tańca - musiał bo by się udusił! Jednym z elementów pojedynków było słowne prowokowanie przeciwnika. To raczej nieintencjonalnie Roratio już opanował. Teraz nieco już pewniej stał na stopach czekając na odpowiedź szwagra, nawet jeżeli oddech nie był już tak spokojny jak na samym początku.
Roratio J. Prewett
Zawód : dumny przedstawiciel swego rodu, utrapienie lorda nestora
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
owijam wokół palca wolny czas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Porywczość nie była czymś, co sam Elroy potrafiłby ganić, bo sam nie raz i nie dwa miał z nią problemy. Starał się nad wszystkim panować, lecz zachowanie spokoju nie zawsze było łatwe w jego wypadku - czasem tracił cierpliwość, czasem zamykał się na cudze słowa i tłumaczenie, choć nie był już tym samym dwudziestoletnim chłopcem co piętnaście lat temu i doskonale widział, jak bardzo się zmienił od tamtego czasu, również i przez wpływ jego małżeństwa z Mare. To wszystko wpływało na jego życie - smoki, podróże, rodzina, a także i przyjaciele. Czuł się, jakby jako lord otaczał się ludźmi pochodzącymi z Gryffindoru oraz zdrajcami - ludźmi, którzy dla wielu nie byliby godni towarzystwa, przestępcami, ale to wszystko obróciło się w taki sposób dopiero w czasach wojny. Nie znał nikogo bardziej odważnego niż Fox czy Percival, którzy otwarcie się sprzeciwili swoim rodzinom, przypłacając to utratą wszystkiego, co posiadali, wraz z nazwiskiem. Michael czy Samuel za to oddali się w pełni swojej służbie, nawet jeśli samo bycie aurorem w tych czasach sprawiało, że byli wrogiem publicznym dla Londynu.
Naparł na Prewetta, kiedy ten wyprowadził blok i spróbował odbić jego uderzenie. Już po chwili Elroy mocniej naparł, w końcu dosięgając ramienia Roratia, choć w czas obrócił miecz płazem, bo nie zależało mu w końcu na dość znacznym uszkodzeniu młodszego lorda.
- Wyraźnie pokazuje to braki również i w twoich krokach tanecznych, może tłumaczy to również brak wybranki? - odpowiedział, wcale nie mając zamiaru oszczędzać szwagra i w potyczkach słownych, skoro ten je sam podjął. W końcu powinien wiedzieć, że Greengrassi są doskonale znani ze swoich dyskusji i zabawy słowem, które przyczyniają się do ich otwartości na nowy świat.
Elroy nigdy nie widział tak przejrzyście, jak ogromne szczęście miał, mogąc urodzić się właśnie jako lord Derbyshire i Staffordshire. Całe wychowanie, wszystkie decyzje które podjął w życiu, i na które miał pozwolenie. Nie był krytykowany za dziecka za wiele swoich wybryków i pomysłów - był krytykowany za zły dobór słownictwa poprzez przegrane dyskusje. Starsi rodu rozmawiali z nim jak i z jego rodzeństwem, niemalże ich zachęcając do stawiania się i bronienia swoich przekonań, ale również uczyli jak akceptować porażkę, kiedy taka nastąpiła.
Przed wyprowadzeniem kolejnego ciosu odsunął się jednak na krok, tworząc ponownie dystans między nimi.
- Lewo - rzucił, aby Roratio skupił się na tej stronie, choć mógł się prędko zorientować, że Elroy zawołał tę stronę jedynie dla zmyłki, wyprowadzając atak z prawej strony, samemu nieco się zniżając i celując w udo chłopaka. Nawet jeśli i on czuł powoli efekty ich pojedynku, nie mogli teraz skończyć i przerwać, żeby złapać nieco oddechu. Dla Roratia byłoby zresztą wstydem, gdyby nie nadążał za znacznie starszym kuzynem - a dla Elorya również sygnał, że musiałby znacznie bardziej przyłożyć się do pracy nad swoją kondycją. Słaby fizycznie opiekun smoków jest martwym magizoologiem w starciu ze swoimi podopiecznymi, więc stanowczo musiał pilnować swojej kondycji.
Naparł na Prewetta, kiedy ten wyprowadził blok i spróbował odbić jego uderzenie. Już po chwili Elroy mocniej naparł, w końcu dosięgając ramienia Roratia, choć w czas obrócił miecz płazem, bo nie zależało mu w końcu na dość znacznym uszkodzeniu młodszego lorda.
- Wyraźnie pokazuje to braki również i w twoich krokach tanecznych, może tłumaczy to również brak wybranki? - odpowiedział, wcale nie mając zamiaru oszczędzać szwagra i w potyczkach słownych, skoro ten je sam podjął. W końcu powinien wiedzieć, że Greengrassi są doskonale znani ze swoich dyskusji i zabawy słowem, które przyczyniają się do ich otwartości na nowy świat.
Elroy nigdy nie widział tak przejrzyście, jak ogromne szczęście miał, mogąc urodzić się właśnie jako lord Derbyshire i Staffordshire. Całe wychowanie, wszystkie decyzje które podjął w życiu, i na które miał pozwolenie. Nie był krytykowany za dziecka za wiele swoich wybryków i pomysłów - był krytykowany za zły dobór słownictwa poprzez przegrane dyskusje. Starsi rodu rozmawiali z nim jak i z jego rodzeństwem, niemalże ich zachęcając do stawiania się i bronienia swoich przekonań, ale również uczyli jak akceptować porażkę, kiedy taka nastąpiła.
Przed wyprowadzeniem kolejnego ciosu odsunął się jednak na krok, tworząc ponownie dystans między nimi.
- Lewo - rzucił, aby Roratio skupił się na tej stronie, choć mógł się prędko zorientować, że Elroy zawołał tę stronę jedynie dla zmyłki, wyprowadzając atak z prawej strony, samemu nieco się zniżając i celując w udo chłopaka. Nawet jeśli i on czuł powoli efekty ich pojedynku, nie mogli teraz skończyć i przerwać, żeby złapać nieco oddechu. Dla Roratia byłoby zresztą wstydem, gdyby nie nadążał za znacznie starszym kuzynem - a dla Elorya również sygnał, że musiałby znacznie bardziej przyłożyć się do pracy nad swoją kondycją. Słaby fizycznie opiekun smoków jest martwym magizoologiem w starciu ze swoimi podopiecznymi, więc stanowczo musiał pilnować swojej kondycji.
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie szata zdobi człowieka - to porzekadło idealnie odzwierciedlało sytuacje w jakiej się znaleźli. Nagle dla jednych zdrajca, dla drugich stał się bohaterem, a ten którego widziano jako wroga teraz stał się przyjacielem. Sam Roratio nie miał jeszcze możliwości zasmakować wojny, tej prawdziwej, dotykającej nie tylko ludzi w Dorset, których twarze wyryły się w jego pamięci, wypalając w niej piętno, za każdym razem gdy opuszczał mury rodowej posiadłości, ale wszystkich mieszkańców Wielkiej Brytanii - niezależnie od tego na jakim skrawku ziemi przyszło im żyć. Owszem, pewne jej skutki dotarły nawet na arystokrackie salony, zaglądały do ich garnków i zapasów, ale w dalszym ciągu to, co go spotkało nie mogło równać się z trudem walki podejmowanym przez aktywnie działających Zakonników, przez aurorów i wszystkich funkcjonariuszy, oficjeli, którzy poparli rządy Harolda Longbottoma.
- Och wypraszam sobie, lady Delilah nie zwykła narzekać na moje taneczne umiejętności - odparł zadziornie, nieco teatralnie dygając w tej krótkiej przerwie między wznowieniem pojedynku, a na twarz wpełzł mu nieco zuchwały uśmiech. Wziął sobie lordowskie rady do serca i z determinacją wprowadzał je w życie. Wychowanie szlachciców chociaż z pozoru podobne, różniło się w szczegółach. Roratio chowany był na gospodarza - znani ze swojej gościnności szczególnie podczas Festiwalu Lata Prewettowie dbali, aby następne pokolenia umiały podtrzymać tę tradycję. Dlatego być może Roratio nie miał cierpliwości do prowadzenia wyrachowanym dyskusji, nie władał argumentami jak mieczem w czasie konwersacji na poważne tematy, natomiast świetnie spisywał się jako mówca. Niezależnie od tego, czy komplementami przyprawiał blade lica panien o rumieńce czy zabawiał najmłodszych opowieścią o dzielnym lordzie rycerzu o płomiennym, który pokonał rozwścieczone lwy, aby uratować księżniczkę na wierzy. Tak, w tej roli czuł się naprawdę dobrze.
Kondycja Roratio nie mogła być najgorsza - często i regularnie urządzał sobie przebieżki na pobliskiej plaży, nie zważając na pogodowe niedogodności.
- Prawie się nabrałem - rzucił gdy - wyciągając lekcje z początków pojedynku - i zamiast blokować zrobił unik i niemalże od razu wyprowadził atak, tym razem jednak skupiając się na technice, a nie na sile zadanego ciosu; stopy pracowały dużo lżej, kroki były zdecydowanie mniej toporne. Ostrze celowało w lewy bok tuż pod żebra.
- Och wypraszam sobie, lady Delilah nie zwykła narzekać na moje taneczne umiejętności - odparł zadziornie, nieco teatralnie dygając w tej krótkiej przerwie między wznowieniem pojedynku, a na twarz wpełzł mu nieco zuchwały uśmiech. Wziął sobie lordowskie rady do serca i z determinacją wprowadzał je w życie. Wychowanie szlachciców chociaż z pozoru podobne, różniło się w szczegółach. Roratio chowany był na gospodarza - znani ze swojej gościnności szczególnie podczas Festiwalu Lata Prewettowie dbali, aby następne pokolenia umiały podtrzymać tę tradycję. Dlatego być może Roratio nie miał cierpliwości do prowadzenia wyrachowanym dyskusji, nie władał argumentami jak mieczem w czasie konwersacji na poważne tematy, natomiast świetnie spisywał się jako mówca. Niezależnie od tego, czy komplementami przyprawiał blade lica panien o rumieńce czy zabawiał najmłodszych opowieścią o dzielnym lordzie rycerzu o płomiennym, który pokonał rozwścieczone lwy, aby uratować księżniczkę na wierzy. Tak, w tej roli czuł się naprawdę dobrze.
Kondycja Roratio nie mogła być najgorsza - często i regularnie urządzał sobie przebieżki na pobliskiej plaży, nie zważając na pogodowe niedogodności.
- Prawie się nabrałem - rzucił gdy - wyciągając lekcje z początków pojedynku - i zamiast blokować zrobił unik i niemalże od razu wyprowadził atak, tym razem jednak skupiając się na technice, a nie na sile zadanego ciosu; stopy pracowały dużo lżej, kroki były zdecydowanie mniej toporne. Ostrze celowało w lewy bok tuż pod żebra.
Roratio J. Prewett
Zawód : dumny przedstawiciel swego rodu, utrapienie lorda nestora
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
owijam wokół palca wolny czas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wyraźnie wspomnienie najmłodszej siostry wywołało u niego momentalne zaskoczenie. W końcu był człowiekiem niezwykle rodzinnym - choć nie pokazywał tego w słowach, bo nigdy na ten temat nie był wylewny, to pokazywał to w czynach. Słuchał nie tylko tego, co jego rodzeństwo ma do powiedzenia, ale również nie postępował przeciwko ich woli - dbał o ich komfort, regularnie kiedy mógł sprawdzał jak czuje się najmłodsza z ich rodzeństwa, spędzał z nią czas podczas spacerów w ogrodach czy dołączał ze swoim śpiewem podczas jej praktyk na harfie.
Ale z pewnością nie był kimś, kto przeszedłby obojętnie obok takiego wyznania.
Zdawało się, że ostrze zaraz dosięgnie boku Elroya, choć ten dość prędko się opamiętał, wciąż pozostawiając słowa Roratio bez odpowiedzi, unosząc zaraz miecz do góry i unikając sprawnym piruetem w drugą stronę, w połowie przystępując do ataku i mocnym ciosem odbijając miecz najmłodszego szwagra bardziej na prawo i starając się naprzeć w niewygodny dla szwagra sposób tak, aby był zmuszony do wypuszczenia miecza - a przynajmniej znacznie poluźnił jego chwyt. Nie kończył jednak na tym, od razu gładko na stopach przemieszczając się nieco w lewo.
Pozwalał, aby ciężar miecza go poprowadził, ostrze poleciało bardziej w dół, z daleka od ciała Roratia co z jednej strony mogło zdawać się podstawowym błędem, gdyby nie fakt, że Elroy zaraz postanowił wyprowadzić cios w jego szczękę przy pomocy tyły rękojeści.
- Powiedzmy, że przegrywasz. Jakie miałbyś brudne zagrania w rękawie? Gdzie podczas pojedynku trzymasz różdżkę? W rękawie, w kieszeni? w torbie? - dopytał zaraz przerywanym ciężkim oddechem, bo i dla niego był to przyjemny wysiłek fizyczny, zatrzymując się jednak z mieczem tak, aby nie uszkodzić Roratia. Jeszcze tyle brakowało, aby Mare się martwiła i suszyła im głowy o to, że znów się pobili - choć siniaki były częścią treningu.
Spojrzał poważnie na młodego Prewetta.
- Lady Delilah jest niewidoma, więc jeśli chcesz urzekać ją w tańcu, mam nadzieję, że doskonale wiesz również jak ją chronić przed niebezpieczeństwem. Chyba, że postanowiłeś urażać honor lady rodu, u którego jesteś właśnie gościem? - zapytał uważnie, mając zamiar bronić swojej rodziny i nie dopuszczać do podobnych insynuacji.
- W każdym z wypadków, musisz pamiętać o tym, aby nie podejmować pochopnej decyzji. Nie zużywaj całej swojej siły na jeden atak, musisz ją lepiej rozłożyć. Pamiętaj o tym. Też kiedyś tak gnałem do przodu, na kursie aurorskim zawsze traktowałem wszystko jak wyścig. Chciałem być najsilniejszy, najszybszy... Ale to nie są zawody, pamiętaj. Czasem musisz być cierpliwy i panować nad tym - mówiąc to, zaraz wyciągnął rękę do Roratio, uderzając go palcem pierw w czoło, a później w klatkę piersiową - co dzieje się tutaj i tutaj.
Ale z pewnością nie był kimś, kto przeszedłby obojętnie obok takiego wyznania.
Zdawało się, że ostrze zaraz dosięgnie boku Elroya, choć ten dość prędko się opamiętał, wciąż pozostawiając słowa Roratio bez odpowiedzi, unosząc zaraz miecz do góry i unikając sprawnym piruetem w drugą stronę, w połowie przystępując do ataku i mocnym ciosem odbijając miecz najmłodszego szwagra bardziej na prawo i starając się naprzeć w niewygodny dla szwagra sposób tak, aby był zmuszony do wypuszczenia miecza - a przynajmniej znacznie poluźnił jego chwyt. Nie kończył jednak na tym, od razu gładko na stopach przemieszczając się nieco w lewo.
Pozwalał, aby ciężar miecza go poprowadził, ostrze poleciało bardziej w dół, z daleka od ciała Roratia co z jednej strony mogło zdawać się podstawowym błędem, gdyby nie fakt, że Elroy zaraz postanowił wyprowadzić cios w jego szczękę przy pomocy tyły rękojeści.
- Powiedzmy, że przegrywasz. Jakie miałbyś brudne zagrania w rękawie? Gdzie podczas pojedynku trzymasz różdżkę? W rękawie, w kieszeni? w torbie? - dopytał zaraz przerywanym ciężkim oddechem, bo i dla niego był to przyjemny wysiłek fizyczny, zatrzymując się jednak z mieczem tak, aby nie uszkodzić Roratia. Jeszcze tyle brakowało, aby Mare się martwiła i suszyła im głowy o to, że znów się pobili - choć siniaki były częścią treningu.
Spojrzał poważnie na młodego Prewetta.
- Lady Delilah jest niewidoma, więc jeśli chcesz urzekać ją w tańcu, mam nadzieję, że doskonale wiesz również jak ją chronić przed niebezpieczeństwem. Chyba, że postanowiłeś urażać honor lady rodu, u którego jesteś właśnie gościem? - zapytał uważnie, mając zamiar bronić swojej rodziny i nie dopuszczać do podobnych insynuacji.
- W każdym z wypadków, musisz pamiętać o tym, aby nie podejmować pochopnej decyzji. Nie zużywaj całej swojej siły na jeden atak, musisz ją lepiej rozłożyć. Pamiętaj o tym. Też kiedyś tak gnałem do przodu, na kursie aurorskim zawsze traktowałem wszystko jak wyścig. Chciałem być najsilniejszy, najszybszy... Ale to nie są zawody, pamiętaj. Czasem musisz być cierpliwy i panować nad tym - mówiąc to, zaraz wyciągnął rękę do Roratio, uderzając go palcem pierw w czoło, a później w klatkę piersiową - co dzieje się tutaj i tutaj.
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Pawie ogrody
Szybka odpowiedź