Pawie ogrody
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pawie ogrody
Przechodząc na tyły posiadłości można natknąć się na rozległe ogrody. Mnogość alejek potrafi stworzyć prawdziwy labirynt - czasem jednak warto się zgubić, ponieważ w tym zagubieniu można odnaleźć prawdziwe skarby. Interesujące rzeźby, ukryte przed wścibskim wzrokiem altanki czy imitacje różnorakich, smoczych jaj to tylko część z atrakcji tego miejsca. Oprócz równo wypielęgnowanych najrozmaitszych kwiatów oraz fikuśnie wykonanych żywopłotów, wędrowiec ma szansę spotkać dumnie kroczące po dróżkach pawie. Są one pupilkami lubujących dyplomację Greengrassów, sprowadzane doprawdy z różnorakich zakątków świata. Ot, taka atrakcja podczas leniwych popołudni na świeżym powietrzu.
Czuł posmak satysfakcji widząc, że tak - zdawać się mogło - niewiele mówiącym komentarzem wyprowadzić Elroya z równowagi. Naturalnie sam Roratio wychowany był przede wszystkim na dżentelmena i nawet nie śmiałby obrazić jakiejkolwiek damy. Tym bardziej więc nie naraziłby dobra i nienagannej reputacji Lilah.
Lilah.
Zdrobnienie, które od niedawna znajdowało się w słowniku Roratio, oczywiście za pozwoleniem jego właścicielki, wybiło się wśród skupionych wokół pojedynku myśli.
Chwyt, pod wpływem siły naparcia ostrza Elroya, rozluźnił się. I właściwie Rory spodziewał się kolejnego naparcia, na które wiedział, że nie będzie przygotowany, nie z dłonią w niewygodnej pozycji, która niepewnie jeszcze zaciskała się na rękojeści. Jednakże w tym momencie zatrzymał się z rękojeścią przy jego szczęce. Znieruchomiał, pozwalając uspokoić się przyśpieszonemu oddechowi.
Chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią. w kłykciach poczuł niemalże od razu echo wymierzonych w przeszłości ciosów. Nie spuszczał spojrzenia ze szwagra, można nawet powiedzieć, że całkiem podobała mu się ta różnica wzrostu, teraz widoczna znacznie bardziej.
- Jeżeli jest to czysto dżentelmeński pojedynek? Poza zasięgiem ręki. W innym wypadku, przeważnie w rękawie. A co do nieczystych zagrywek - tu przerwał na chwilę. W czasie rozmowy noga zdążyła przesunąć się między rozstawione stopy Elroya. Wystarczył gwałtowniejszy ruch kolanem w górę. Niezbyt dżentelmeńskie, ale z pewnością skuteczne. - tylko te, których mnie nauczyłeś - rzucił, odpuszczając. Nie chciał, aby za chwilę ktokolwiek suszył mu głowę o te kilka szczenięcych wybryków i paru sparingów w trakcie swoich samotnych eskapad.
- Insynuowanie mojego braku szacunku względem lady Delilah bolą mnie jeszcze bardziej niż ciosy ćwiczebnego miecza. Naprawdę tak nisko mnie oceniasz?- odparł z nieco teatralnie przesadzoną boleścią w głosie, która być może w jakimś stopniu była prawdziwa. Bo co jeżeli - całkowicie nieświadomie - okazał Lilah brak szacunku? Ugodził w jej honor, którego bez zawahania chroniłby własną piersią. - I chyba oboje wiemy, a z pewnością ty lepiej niż ktokolwiek inny, iż niewidomość lady Delilah wcale nie sprawia, że widzi mniej od nas - przynajmniej jeżeli chodziło o ludzi, w towarzystwie których się obracała. Czasem miał wrażenie, że widziała w ludziach znacznie więcej niż inni, których wzrok działał perfekcyjnie. I - chociaż ta opinia na czas nieokreślony miała pozostać jedynie dostępna dla jego myśli - miał wrażenie, że to czasem najbliżsi wymierzali jej największą niesprawiedliwość. W swojej trosce postrzegając ją głównie poprzez pewną niedogodność, jaką był brak zmysłu wzroku.
- To i to nie zawsze chce ze sobą współpracować - odparł, a na młodzieńczej twarzy odmalowała się frustracja. Kurs aurorski - ten temat zawsze odbijał mu się czkawką. Marzenie, które zawsze tylko tym pozostanie, niespełnionym marzeniem, odległym tak, że nawet nie czuł go pod opuszkami palców. - Jak ci się udało, wyhamować? - zagadnął. Chociaż spodziewał się odpowiedzi. Odpowiedzi dobrego lorda: małżeństwo miało poskromić dotąd nieposkramiany temperament.
Lilah.
Zdrobnienie, które od niedawna znajdowało się w słowniku Roratio, oczywiście za pozwoleniem jego właścicielki, wybiło się wśród skupionych wokół pojedynku myśli.
Chwyt, pod wpływem siły naparcia ostrza Elroya, rozluźnił się. I właściwie Rory spodziewał się kolejnego naparcia, na które wiedział, że nie będzie przygotowany, nie z dłonią w niewygodnej pozycji, która niepewnie jeszcze zaciskała się na rękojeści. Jednakże w tym momencie zatrzymał się z rękojeścią przy jego szczęce. Znieruchomiał, pozwalając uspokoić się przyśpieszonemu oddechowi.
Chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią. w kłykciach poczuł niemalże od razu echo wymierzonych w przeszłości ciosów. Nie spuszczał spojrzenia ze szwagra, można nawet powiedzieć, że całkiem podobała mu się ta różnica wzrostu, teraz widoczna znacznie bardziej.
- Jeżeli jest to czysto dżentelmeński pojedynek? Poza zasięgiem ręki. W innym wypadku, przeważnie w rękawie. A co do nieczystych zagrywek - tu przerwał na chwilę. W czasie rozmowy noga zdążyła przesunąć się między rozstawione stopy Elroya. Wystarczył gwałtowniejszy ruch kolanem w górę. Niezbyt dżentelmeńskie, ale z pewnością skuteczne. - tylko te, których mnie nauczyłeś - rzucił, odpuszczając. Nie chciał, aby za chwilę ktokolwiek suszył mu głowę o te kilka szczenięcych wybryków i paru sparingów w trakcie swoich samotnych eskapad.
- Insynuowanie mojego braku szacunku względem lady Delilah bolą mnie jeszcze bardziej niż ciosy ćwiczebnego miecza. Naprawdę tak nisko mnie oceniasz?- odparł z nieco teatralnie przesadzoną boleścią w głosie, która być może w jakimś stopniu była prawdziwa. Bo co jeżeli - całkowicie nieświadomie - okazał Lilah brak szacunku? Ugodził w jej honor, którego bez zawahania chroniłby własną piersią. - I chyba oboje wiemy, a z pewnością ty lepiej niż ktokolwiek inny, iż niewidomość lady Delilah wcale nie sprawia, że widzi mniej od nas - przynajmniej jeżeli chodziło o ludzi, w towarzystwie których się obracała. Czasem miał wrażenie, że widziała w ludziach znacznie więcej niż inni, których wzrok działał perfekcyjnie. I - chociaż ta opinia na czas nieokreślony miała pozostać jedynie dostępna dla jego myśli - miał wrażenie, że to czasem najbliżsi wymierzali jej największą niesprawiedliwość. W swojej trosce postrzegając ją głównie poprzez pewną niedogodność, jaką był brak zmysłu wzroku.
- To i to nie zawsze chce ze sobą współpracować - odparł, a na młodzieńczej twarzy odmalowała się frustracja. Kurs aurorski - ten temat zawsze odbijał mu się czkawką. Marzenie, które zawsze tylko tym pozostanie, niespełnionym marzeniem, odległym tak, że nawet nie czuł go pod opuszkami palców. - Jak ci się udało, wyhamować? - zagadnął. Chociaż spodziewał się odpowiedzi. Odpowiedzi dobrego lorda: małżeństwo miało poskromić dotąd nieposkramiany temperament.
Roratio J. Prewett
Zawód : dumny przedstawiciel swego rodu, utrapienie lorda nestora
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
owijam wokół palca wolny czas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pokiwał delikatnie głową na jego słowa - bo wolał mieć pewność, że w młodej głowie pozostawały te nauki i sztuczki. Widział przez ostatnie tygodnie ostrożność członków zakonu feniksa, aurorów i innych zaangażowanych w wojnę, która gnębiła Anglię. On sam wciąż się uczył tej ostrożności - wiedział, że powinien być czujni w każdym miejscu, o każdej porze, a jego rany na przedramionach, których nabawił się broniąc Derby, jedynie o tym mu przypominały. To były czasu, w których musieli uczyć się uważności na co dzień.
- Nawet podczas dżentelmeńskiego pojedynku trzymaj ją w kieszeni. To nie czas dżentelmeńskich pojedynków, Roratio - poradził mu, spokojnie się odsuwając od niego. Odłożył miecz na bok, bo wyraźnie powinni teraz skupić się na rozmowie - szczególnie tej na temat bezpieczeństwa Delilah.
- Jedyne co ci insynuuję to brak rozeznania w świecie, w jakim się znaleźliśmy i tego, że niewidoma lady wymaga jeszcze większej ochrony niż te, które posiadają tradycyjną wizję - odpowiedział zgodnie z prawdą. Nie uważał, że Delilah widziała mniej - widziała o wiele więcej, choć nie w standardowy sposób jak oni. A jednocześnie była o wiele bardziej narażona na niebezpieczeństwo, które mogło się pojawić. Wymagała odpowiedniej troski i opieki. - Nie wątpię, że ród Prewett dobrze wychowuje swoje dzieci, wszak wziąłem za żonę twoją siostrę, a jednak pamiętaj, że Anglia jest pogrążona w wojnie. I wiem doskonale, że moja droga siostra nie jest dzieckiem, które musi być zamknięte pod kloszem, a jednak jako jej starszy brat, tym bardziej w czasach wojny, muszę mieć na uwadze jej bezpieczeństwo - wyjaśnił, zastanawiając się przez moment, bo pytanie które zadał były Gryfon było istotne. Jak on sam wtedy wyhamował? Pracą w rezerwacie, wyprawami? Zwyczajnie zakochaniem się w Mare? Nie, jego proces zaczął się jeszcze wcześniej, kiedy jeszcze nie poznał swojej żony - niedługo po tym jak porzucił kurs aurorski.
Chociaż wspominając ostatnie odwiedziny w Dorset, czy na pewno kiedykolwiek wyhamował? Bardziej nauczył się panować nad swoim pędem i używać go do swoich celów.
- Chyba nawet do dzisiaj nie udało - odpowiedział, spoglądając na Roratio i dłonią wskazując wejście z powrotem do murów rezydencji. - Ale są rzeczy, które pomogły i pomagają mi wciąż. Praca, wyprawy z rezerwatem... Porzuciłem kurs aurorski na rzecz rezerwatu, dobrze się czułem przy smokach zawsze, i chociaż czasem żałuję, że nigdy nie dokończyłem kursu, nie wymieniłby tego na nic - przyznał, wchodząc do środka wciąż pięknie oszklonego pomieszczenia. Mieli stąd również wgląd na odaszony wybieg dla pawi, które odpoczywały w cieple, niewzruszone obecnością czarodziejów. Czasem tam, gdzie było wygodnie, było dobrze - chciało się pozostać w jednym miejscu, w tym bezpiecznym i znanym. A czasem potrzebowało się szukać czegoś dalej, czegoś co miało dostarczyć nowych uczuć i emocji.
- Są obowiązki, które musisz spełnić jako lord, nie muszę ci mówić na pewno o twoich przywilejach, bo zdajesz sobie z nich prawdę, prawda? O domu, w którym co noc śpisz, o tym że nie martwisz się o pełność własnego talerza. Mogłeś porzucić kurs aurorski, zdecydować się na inną pracę. To wszystko to są przywileje, ale teraz w czasie wojny pojawiają się nowe obowiązki, aby zadbać o własne ziemie. Jak się z tym czujesz? Dbaniem o ludzi, którzy mieszkają w Dorset? - zapytał spokojnie, zerkając w stronę młodego lorda. Obrócił się zaraz do niego w pełni. - Jeśli czujesz się na siłach, może powinieneś zaangażować się w działania wojenne? W osobistą pomoc wśród ludzi? Mi pomogło działanie na wyprawach, w warunkach które nie zawsze były piękne. Może tobie może pomóc działanie nie w rezydencji, a wśród ludzi, gdzieś w terenie?
- Nawet podczas dżentelmeńskiego pojedynku trzymaj ją w kieszeni. To nie czas dżentelmeńskich pojedynków, Roratio - poradził mu, spokojnie się odsuwając od niego. Odłożył miecz na bok, bo wyraźnie powinni teraz skupić się na rozmowie - szczególnie tej na temat bezpieczeństwa Delilah.
- Jedyne co ci insynuuję to brak rozeznania w świecie, w jakim się znaleźliśmy i tego, że niewidoma lady wymaga jeszcze większej ochrony niż te, które posiadają tradycyjną wizję - odpowiedział zgodnie z prawdą. Nie uważał, że Delilah widziała mniej - widziała o wiele więcej, choć nie w standardowy sposób jak oni. A jednocześnie była o wiele bardziej narażona na niebezpieczeństwo, które mogło się pojawić. Wymagała odpowiedniej troski i opieki. - Nie wątpię, że ród Prewett dobrze wychowuje swoje dzieci, wszak wziąłem za żonę twoją siostrę, a jednak pamiętaj, że Anglia jest pogrążona w wojnie. I wiem doskonale, że moja droga siostra nie jest dzieckiem, które musi być zamknięte pod kloszem, a jednak jako jej starszy brat, tym bardziej w czasach wojny, muszę mieć na uwadze jej bezpieczeństwo - wyjaśnił, zastanawiając się przez moment, bo pytanie które zadał były Gryfon było istotne. Jak on sam wtedy wyhamował? Pracą w rezerwacie, wyprawami? Zwyczajnie zakochaniem się w Mare? Nie, jego proces zaczął się jeszcze wcześniej, kiedy jeszcze nie poznał swojej żony - niedługo po tym jak porzucił kurs aurorski.
Chociaż wspominając ostatnie odwiedziny w Dorset, czy na pewno kiedykolwiek wyhamował? Bardziej nauczył się panować nad swoim pędem i używać go do swoich celów.
- Chyba nawet do dzisiaj nie udało - odpowiedział, spoglądając na Roratio i dłonią wskazując wejście z powrotem do murów rezydencji. - Ale są rzeczy, które pomogły i pomagają mi wciąż. Praca, wyprawy z rezerwatem... Porzuciłem kurs aurorski na rzecz rezerwatu, dobrze się czułem przy smokach zawsze, i chociaż czasem żałuję, że nigdy nie dokończyłem kursu, nie wymieniłby tego na nic - przyznał, wchodząc do środka wciąż pięknie oszklonego pomieszczenia. Mieli stąd również wgląd na odaszony wybieg dla pawi, które odpoczywały w cieple, niewzruszone obecnością czarodziejów. Czasem tam, gdzie było wygodnie, było dobrze - chciało się pozostać w jednym miejscu, w tym bezpiecznym i znanym. A czasem potrzebowało się szukać czegoś dalej, czegoś co miało dostarczyć nowych uczuć i emocji.
- Są obowiązki, które musisz spełnić jako lord, nie muszę ci mówić na pewno o twoich przywilejach, bo zdajesz sobie z nich prawdę, prawda? O domu, w którym co noc śpisz, o tym że nie martwisz się o pełność własnego talerza. Mogłeś porzucić kurs aurorski, zdecydować się na inną pracę. To wszystko to są przywileje, ale teraz w czasie wojny pojawiają się nowe obowiązki, aby zadbać o własne ziemie. Jak się z tym czujesz? Dbaniem o ludzi, którzy mieszkają w Dorset? - zapytał spokojnie, zerkając w stronę młodego lorda. Obrócił się zaraz do niego w pełni. - Jeśli czujesz się na siłach, może powinieneś zaangażować się w działania wojenne? W osobistą pomoc wśród ludzi? Mi pomogło działanie na wyprawach, w warunkach które nie zawsze były piękne. Może tobie może pomóc działanie nie w rezydencji, a wśród ludzi, gdzieś w terenie?
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Skinął jedynie głową. Owszem, jeżeli chodziło o pojedynki dla rozrywki, jak to bywało wcześniej, wręcz nieczystym zagraniem mogło być posiadanie różdżki. Teraz? Nie był już tego taki pewien, dlatego zawsze miał ją przy sobie. Chociaż nie chciał, to jego ciało przybrało nieco obronną postawę - nie do końca rozumiał nagły, werbalny atak ze strony Elroya. Oczywiście przemawiała przez niego młodzieńcza porywczość, dlatego nie powiedział, ani nie zrobił nic co mogłoby uchybić honorowi lorda Greengrass i pozostawiłoby skazę na ich relacji. Po prostu odstawił miecz na bok i wrócił spojrzeniem w stronę Elroya. Nie uciekał nim niczym wypłoszony podrostek, za którego - a przynajmniej miał takie wrażenie - nadal wielu w rodzinie go postrzegało.
- I ja nie jestem już dzieckiem, Elroyu - zaczął, bo miał wrażenie, że ta informacja, jakkolwiek oczywista by się nie wydawała, musiała między nimi wybrzmieć. - I wbrew temu co może się wydawać doskonale zdaje sobie sprawę z sytuacji w jakiej się znaleźliśmy - ciągnął dalej, spokojnym głosem, który nie pasował do końca do młodzieńczego ognia jakim rozbłysły niebieskie oczy młodego lorda. Ognia, który miał być źródłem energii do wszystkich jego działań, którymi na co dzień się nie chwalił. - Nie bardzo rozumiem do czego zmierzasz, szwagrze, ale jeżeli w tym momencie oczekujesz ode mnie deklaracji to ją otrzymasz. Ilekroć lady Delilah będzie potrzebowała ramienia, na którym będzie mogła polegać, otrzyma je. Ilekroć znajdzie się w Weymouth, ilekroć znajdzie się w moim towarzystwie gotów jestem bronić jej życia i honoru nawet jeżeli ceną, jaką przyszłoby mi za to zapłacić byłoby własne życie - niezwyczajna powaga wkradła się w słowa i na twarz młodego lorda. Nie bardzo rozumiał dlaczego jego szwagier skierował rozmowę na takie tory, ale sparafrazował dla niego tę samą obietnicę, którą złożył przed samą lady Delilah. Jeżeli nadejdzie taka potrzeba, on stanie u jej boku. - Bo tak dyktuje lordowski honor i osobista sympatia względem lady Delilah - dodał jeszcze. Być może jakby lekką sugestię, aby Elroy nigdy więcej nie podważał honoru zapisanego w genach Prewettów. W bohaterstwo pobrzmiewające w ich historii. Bo w tym momencie twierdził, że nie wątpił w wychowanie lordów Dorset, ale słowa zdawały się mówić zupełnie coś innego.
Skinął głową. Chociaż sam nie chciał się do tego przyznać, to przez ostatni rok wiele zmian zaszło w jego charakterze. Od kiedy patrzył na świat przez pryzmat liczb, kiedy zagłębił się w sposoby zarządzania rodowym budżetem nabrał nieco odpowiedzialności, którą dalej przykrywał szerokim, beztroskim uśmiechem i młodzieńczą brawurą. Podążył za Elroyem do środka oszklonego pomieszczenia.
Nie mógł powstrzymać gorzkiego uśmiechu, na słowa szwagra, co potwierdzało, że niewiele jeszcze wiedział o rodzinie swojej żony.
- Mare powiedziała ci, że zrezygnowałem z kursu? Po roku błagania ówczesnego nestora cudem złożyłem aplikację, której nie przyjęto. Po tym nawet nie chciał słuchać o kolejnych podejściach do kursu - nadal czuł gorycz porażki, gdy wspominał ten okres.- Wiesz, że od roku siedzę przy biurku, zajmując się rodowym budżetem? Nigdy nie myślałem, że wyląduje za biurkiem. Więc tak, dbam o ludzi Dorset, dbam o swoją rodzinę. I zdaję sobie sprawę z obowiązków jakie na mnie ciążą. Bo walka na wojnie nie jest jedyną szlachetną formą pomocy w obliczu obecnej sytuacji - zakończył frazą, którą wielokrotnie w ostatnim czasie powtarzał swojej starszej siostrze. Przysiadł na palcach, opierając łokcie na kolanach i czekając, aż być może jeden paw zdecyduje się podejść bliżej. - Szczególnie, jeżeli jest się nieprzygotowanym, tworząc niepotrzebny ciężar dla tych dużo sprawniej władających różdżką. Dlatego się uczę. Trenuję. Aby w końcu, kiedy nadejdzie odpowiedni czas chwycić za różdżkę i stanąć do walki. Żeby ojcowie nie musieli osierocać dzieci, żeby kobiety nie stawały się wdowami- bo przecież za nim - obiektywnie patrząc na liczby - płakałoby mniej osób. Strata byłaby mniej dotkliwa. To przecież dzieci Archibalda i Lorraine, Elroya i Mare zadbają o odbudowanie świata. Roratio widział swoje pokolenie jako poświęcone wojnie. On nie osieroci dzieci, żadna lady po nim nie owdowieje, bo ich po prostu nie ma.
- I ja nie jestem już dzieckiem, Elroyu - zaczął, bo miał wrażenie, że ta informacja, jakkolwiek oczywista by się nie wydawała, musiała między nimi wybrzmieć. - I wbrew temu co może się wydawać doskonale zdaje sobie sprawę z sytuacji w jakiej się znaleźliśmy - ciągnął dalej, spokojnym głosem, który nie pasował do końca do młodzieńczego ognia jakim rozbłysły niebieskie oczy młodego lorda. Ognia, który miał być źródłem energii do wszystkich jego działań, którymi na co dzień się nie chwalił. - Nie bardzo rozumiem do czego zmierzasz, szwagrze, ale jeżeli w tym momencie oczekujesz ode mnie deklaracji to ją otrzymasz. Ilekroć lady Delilah będzie potrzebowała ramienia, na którym będzie mogła polegać, otrzyma je. Ilekroć znajdzie się w Weymouth, ilekroć znajdzie się w moim towarzystwie gotów jestem bronić jej życia i honoru nawet jeżeli ceną, jaką przyszłoby mi za to zapłacić byłoby własne życie - niezwyczajna powaga wkradła się w słowa i na twarz młodego lorda. Nie bardzo rozumiał dlaczego jego szwagier skierował rozmowę na takie tory, ale sparafrazował dla niego tę samą obietnicę, którą złożył przed samą lady Delilah. Jeżeli nadejdzie taka potrzeba, on stanie u jej boku. - Bo tak dyktuje lordowski honor i osobista sympatia względem lady Delilah - dodał jeszcze. Być może jakby lekką sugestię, aby Elroy nigdy więcej nie podważał honoru zapisanego w genach Prewettów. W bohaterstwo pobrzmiewające w ich historii. Bo w tym momencie twierdził, że nie wątpił w wychowanie lordów Dorset, ale słowa zdawały się mówić zupełnie coś innego.
Skinął głową. Chociaż sam nie chciał się do tego przyznać, to przez ostatni rok wiele zmian zaszło w jego charakterze. Od kiedy patrzył na świat przez pryzmat liczb, kiedy zagłębił się w sposoby zarządzania rodowym budżetem nabrał nieco odpowiedzialności, którą dalej przykrywał szerokim, beztroskim uśmiechem i młodzieńczą brawurą. Podążył za Elroyem do środka oszklonego pomieszczenia.
Nie mógł powstrzymać gorzkiego uśmiechu, na słowa szwagra, co potwierdzało, że niewiele jeszcze wiedział o rodzinie swojej żony.
- Mare powiedziała ci, że zrezygnowałem z kursu? Po roku błagania ówczesnego nestora cudem złożyłem aplikację, której nie przyjęto. Po tym nawet nie chciał słuchać o kolejnych podejściach do kursu - nadal czuł gorycz porażki, gdy wspominał ten okres.- Wiesz, że od roku siedzę przy biurku, zajmując się rodowym budżetem? Nigdy nie myślałem, że wyląduje za biurkiem. Więc tak, dbam o ludzi Dorset, dbam o swoją rodzinę. I zdaję sobie sprawę z obowiązków jakie na mnie ciążą. Bo walka na wojnie nie jest jedyną szlachetną formą pomocy w obliczu obecnej sytuacji - zakończył frazą, którą wielokrotnie w ostatnim czasie powtarzał swojej starszej siostrze. Przysiadł na palcach, opierając łokcie na kolanach i czekając, aż być może jeden paw zdecyduje się podejść bliżej. - Szczególnie, jeżeli jest się nieprzygotowanym, tworząc niepotrzebny ciężar dla tych dużo sprawniej władających różdżką. Dlatego się uczę. Trenuję. Aby w końcu, kiedy nadejdzie odpowiedni czas chwycić za różdżkę i stanąć do walki. Żeby ojcowie nie musieli osierocać dzieci, żeby kobiety nie stawały się wdowami- bo przecież za nim - obiektywnie patrząc na liczby - płakałoby mniej osób. Strata byłaby mniej dotkliwa. To przecież dzieci Archibalda i Lorraine, Elroya i Mare zadbają o odbudowanie świata. Roratio widział swoje pokolenie jako poświęcone wojnie. On nie osieroci dzieci, żadna lady po nim nie owdowieje, bo ich po prostu nie ma.
Roratio J. Prewett
Zawód : dumny przedstawiciel swego rodu, utrapienie lorda nestora
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
owijam wokół palca wolny czas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie oczekiwał od niego pięknych słów - choć dyskusja płynęła w żyłach Greengrassów. Oczekiwał od niego działań, które staną za jego słowami. Nie potrzebował zapewnień o tym jak się nie zachowa, kiedy najdzie potrzeba i że będzie traktował dobrze jego siostrę, bo nie oczekiwałby niczego innego od przedstawiciela rodu swojej żony. Wiedział, że nazwisko Prewett było szanowane wśród szlachty, choć w ostatnich latach świat zupełnie się wywrócił do góry nogami, a Archibald był poszukiwany listem gończym.
Czy on sam również tak skończy z czasem, kiedy za bardzo będzie się angażował i ingerował w przerwanie wojny? Nie, nie przerwanie, a zakończenie tej rzezi niewinnych, która miała miejsce na wyspach.
- Nie potrzebuję twoich słów, a potrzebuję twoich czynów - odpowiedział spokojnie, kiedy już stali w cieple pomieszczenia. - Składanie deklaracji jest proste, szczególnie kiedy wierzysz w swoje słowa - powiedział pewnie, bo i wielokrotnie on sam tego doznał, że te słowa płynące prosto z jego serca przychodziły mu z łatwością.
Spojrzał na niego ze zmartwieniem, kiedy przyznał, że na kurs się nie dostał. Nie był do końca pewny jak miał odpowiedzieć na to, bo sam znał wielu aurorów - przyjaźnił się z nimi, poznał ich podczas szkolnych lat czy później przypadkiem. Zaczął jednak szukać odpowiednich słów - zaczął się zastanawiać, choć z pewnością nie było to łatwe do wejścia w skórę dwudziestolatka, którego pomysł na życie właśnie się rozsypał w kawałkach.
Mógł porozmawiać z Archibaldem, bo w końcu aktualny nestor mógł być bardziej przychylny Roratio - wątpił, aby brat bratu próbował podrzucić kłody pod nogi.
- Odpowiada ci taki sposób? Siedzenie za biurkiem, dbanie o ludzi zza niego? - zapytał spokojnie. - Nie jestem pewny czy kiedykolwiek rozmawiałem z Mare o tym, dlaczego chciałem zostać aurorem, więc wydaje mi się, że mogłeś tego od niej nie usłyszeć - powiedział, odchrząkając nieco. - Może uznasz to za coś dziecinnego, ale miałem wtedy o połowę lat mniej. Przyznam, że wciąż jest to dla mnie ważne, ale już nie tak - urwał na moment, wiedząc że z tej perspektywy wyglądało to jak trywialny powód. - Nie chciałem zapisać się na kartach historii jako jeden z wielu Greengrassów. Zawód aurora tworzy szansę na zostanie kimś więcej, na dokonanie czegoś więcej... I może to by mnie zgubiło?
Skierował swoje kroki bliżej Roratia i zaraz również kucnął przy szybie, która umożliwiała im widok na pawia, do którego zaraz dołączyła mniej barwna samica. - Dlaczego chciałeś zostać aurorem? Chcesz spróbować ponownie? Archibald może by kręcił nosem na to, ale nie ma niczego, do czego byśmy go z twoją siostrą nie przekonali rozmową. Zaatakowany z dwóch stron, będzie musiał kapitulować - zapewnił, oferując młodemu lordowi swoje wsparcie w tej kwestii jeśli go potrzebował. Chociaż nie do końca rozumiał tego jak odmowa mogła podciąć skrzydła - może to było ze względu na wolność i dyskusję, którą jako Greengrass doświadczał od najmłodszych lat? Zawsze mógł wyrażać swoje zdanie, a jedyny nakaz jaki miał to odnajdywanie odpowiednich słów do tego.
- Oczywiście, że walka nie jest jedyną formą pomocy. Powiedz mi, jak często wychodzisz zza biurka, aby osobiście zjawić się w podlegających pod wasz ród wioskach i miasteczkach? - zapytał, choć jego ton nie był ostry. Jemu samemu zdawało się z wiekiem, że wiedział coraz mniej o tym, jakie decyzje i jakie działania powinien podejmować. Spuścił jednak zaraz wzrok, słysząc jego słowa o osieracaniu dzieci. Chciał czekać - rozumiał go doskonale, bo sam odczuwał niepewność i niemożność w działaniu. Jemu samemu wydawało się, że czekanie będzie odpowiednią decyzją, którą mógł podjąć. Popierał działanie Zakonu Feniksa - był na wezwanie Hardolda Longbottoma i innych zaufanych członków rebelii, która chciała walczyć o sprawiedliwość w pogrążonej wojnie Anglii. Ale to czekanie uderzyło go jeszcze mocniej niż mogłoby uderzyć kiedykolwiek.
- Czekałem dwa lata - powiedział, cicho wzdychając. - I przyszła noc piątego stycznia, tego roku... Myślisz, że mam odpowiednie umiejętności do podjęcia walki? - zapytał, zaciskając dłoń w pięść. Był zły na samą myśl o tym, co miało miejsce już ponad miesiąc temu, bo był to dzień, który przypominał mu o tym, że zawiódł wszystkich, których powinien bronić. Zacisnął szczękę. - Nikt nie rzuci cię w wir walki, jeśli czujesz się nieprzygotowany - ale Roratio, zawsze możesz być przygotowany lepiej. Zawsze, za każdym razem, kiedy spojrzysz na siebie, będziesz czuł, że nie jesteś gotowy na podjęcie walki, na podjęcie działania. Chcesz czekać na odpowiedni czas? A co jeśli to twój wróg cię zaskoczy? Co jeśli to on wybierze czas, który będzie dogodny dla niego, a nie dla ciebie? - zapytał, wciąż zamiast na szwagra wpatrując się w dwa pawie, które leniwie przechadzały się po wybiegu. Zdawały się być nieporuszone tą wojną - tak samo jak rezydencja, w której się znajdywali. A mimo to, piątego stycznia, Greengrassowie podjęli decyzję o odesłaniu swoich pociech na półwysep w nadziei, że jeśli dojdzie do najgorszego, tam będą bezpieczniejsze.
Nie był w stanie wtedy zapewnić im bezpieczeństwa. Nie dał rady obronić ich wszystkich przed tym co miało miejsce - nie był w stanie obronić ani czarodziejów, ani niemagicznych, ani nikogo innego. Zawiódł swoich ludzi, zawiódł jako lord Greengrass.
Wyciągnął zaraz przedramię, podwijając swój rękaw. Ukazała się oczom Roratio brzydka blizna przechodząca niebezpiecznie przez żyły Elroya.
- Nie byłem gotowy, kiedy udałem się z aurorem na obrzeża Derby, aby zabezpieczyć teren. Gdyby nie mój przyjaciel, mógłbym się tam wykrwawić. Czyny, nie słowa Roratio. Będę bronił Derbyshire i Staffordshire, a jeśli nadejdzie taka potrzeba, również Dorset. Jeśli czujesz, że twoja miejsce jest za biurkiem, niech tak będzie. Po wojnie, będziesz potrzebny, aby odbudować Anglię - powiedział bez grosza drwiny czy sarkazmu - mówił pewnie, bo właśnie tak uważał, że Roratio może być potrzebnym do odbudowy Anglii, kiedy to wszystko dobiegnie końca. - Mężowie i ojcowie nie przestaną walczyć, dlatego że młodzi podejmą różdżkę w walce. Będą walczyć, póki wojna się nie skończy, nawet jeśli nie są przygotowani.
Czy on sam również tak skończy z czasem, kiedy za bardzo będzie się angażował i ingerował w przerwanie wojny? Nie, nie przerwanie, a zakończenie tej rzezi niewinnych, która miała miejsce na wyspach.
- Nie potrzebuję twoich słów, a potrzebuję twoich czynów - odpowiedział spokojnie, kiedy już stali w cieple pomieszczenia. - Składanie deklaracji jest proste, szczególnie kiedy wierzysz w swoje słowa - powiedział pewnie, bo i wielokrotnie on sam tego doznał, że te słowa płynące prosto z jego serca przychodziły mu z łatwością.
Spojrzał na niego ze zmartwieniem, kiedy przyznał, że na kurs się nie dostał. Nie był do końca pewny jak miał odpowiedzieć na to, bo sam znał wielu aurorów - przyjaźnił się z nimi, poznał ich podczas szkolnych lat czy później przypadkiem. Zaczął jednak szukać odpowiednich słów - zaczął się zastanawiać, choć z pewnością nie było to łatwe do wejścia w skórę dwudziestolatka, którego pomysł na życie właśnie się rozsypał w kawałkach.
Mógł porozmawiać z Archibaldem, bo w końcu aktualny nestor mógł być bardziej przychylny Roratio - wątpił, aby brat bratu próbował podrzucić kłody pod nogi.
- Odpowiada ci taki sposób? Siedzenie za biurkiem, dbanie o ludzi zza niego? - zapytał spokojnie. - Nie jestem pewny czy kiedykolwiek rozmawiałem z Mare o tym, dlaczego chciałem zostać aurorem, więc wydaje mi się, że mogłeś tego od niej nie usłyszeć - powiedział, odchrząkając nieco. - Może uznasz to za coś dziecinnego, ale miałem wtedy o połowę lat mniej. Przyznam, że wciąż jest to dla mnie ważne, ale już nie tak - urwał na moment, wiedząc że z tej perspektywy wyglądało to jak trywialny powód. - Nie chciałem zapisać się na kartach historii jako jeden z wielu Greengrassów. Zawód aurora tworzy szansę na zostanie kimś więcej, na dokonanie czegoś więcej... I może to by mnie zgubiło?
Skierował swoje kroki bliżej Roratia i zaraz również kucnął przy szybie, która umożliwiała im widok na pawia, do którego zaraz dołączyła mniej barwna samica. - Dlaczego chciałeś zostać aurorem? Chcesz spróbować ponownie? Archibald może by kręcił nosem na to, ale nie ma niczego, do czego byśmy go z twoją siostrą nie przekonali rozmową. Zaatakowany z dwóch stron, będzie musiał kapitulować - zapewnił, oferując młodemu lordowi swoje wsparcie w tej kwestii jeśli go potrzebował. Chociaż nie do końca rozumiał tego jak odmowa mogła podciąć skrzydła - może to było ze względu na wolność i dyskusję, którą jako Greengrass doświadczał od najmłodszych lat? Zawsze mógł wyrażać swoje zdanie, a jedyny nakaz jaki miał to odnajdywanie odpowiednich słów do tego.
- Oczywiście, że walka nie jest jedyną formą pomocy. Powiedz mi, jak często wychodzisz zza biurka, aby osobiście zjawić się w podlegających pod wasz ród wioskach i miasteczkach? - zapytał, choć jego ton nie był ostry. Jemu samemu zdawało się z wiekiem, że wiedział coraz mniej o tym, jakie decyzje i jakie działania powinien podejmować. Spuścił jednak zaraz wzrok, słysząc jego słowa o osieracaniu dzieci. Chciał czekać - rozumiał go doskonale, bo sam odczuwał niepewność i niemożność w działaniu. Jemu samemu wydawało się, że czekanie będzie odpowiednią decyzją, którą mógł podjąć. Popierał działanie Zakonu Feniksa - był na wezwanie Hardolda Longbottoma i innych zaufanych członków rebelii, która chciała walczyć o sprawiedliwość w pogrążonej wojnie Anglii. Ale to czekanie uderzyło go jeszcze mocniej niż mogłoby uderzyć kiedykolwiek.
- Czekałem dwa lata - powiedział, cicho wzdychając. - I przyszła noc piątego stycznia, tego roku... Myślisz, że mam odpowiednie umiejętności do podjęcia walki? - zapytał, zaciskając dłoń w pięść. Był zły na samą myśl o tym, co miało miejsce już ponad miesiąc temu, bo był to dzień, który przypominał mu o tym, że zawiódł wszystkich, których powinien bronić. Zacisnął szczękę. - Nikt nie rzuci cię w wir walki, jeśli czujesz się nieprzygotowany - ale Roratio, zawsze możesz być przygotowany lepiej. Zawsze, za każdym razem, kiedy spojrzysz na siebie, będziesz czuł, że nie jesteś gotowy na podjęcie walki, na podjęcie działania. Chcesz czekać na odpowiedni czas? A co jeśli to twój wróg cię zaskoczy? Co jeśli to on wybierze czas, który będzie dogodny dla niego, a nie dla ciebie? - zapytał, wciąż zamiast na szwagra wpatrując się w dwa pawie, które leniwie przechadzały się po wybiegu. Zdawały się być nieporuszone tą wojną - tak samo jak rezydencja, w której się znajdywali. A mimo to, piątego stycznia, Greengrassowie podjęli decyzję o odesłaniu swoich pociech na półwysep w nadziei, że jeśli dojdzie do najgorszego, tam będą bezpieczniejsze.
Nie był w stanie wtedy zapewnić im bezpieczeństwa. Nie dał rady obronić ich wszystkich przed tym co miało miejsce - nie był w stanie obronić ani czarodziejów, ani niemagicznych, ani nikogo innego. Zawiódł swoich ludzi, zawiódł jako lord Greengrass.
Wyciągnął zaraz przedramię, podwijając swój rękaw. Ukazała się oczom Roratio brzydka blizna przechodząca niebezpiecznie przez żyły Elroya.
- Nie byłem gotowy, kiedy udałem się z aurorem na obrzeża Derby, aby zabezpieczyć teren. Gdyby nie mój przyjaciel, mógłbym się tam wykrwawić. Czyny, nie słowa Roratio. Będę bronił Derbyshire i Staffordshire, a jeśli nadejdzie taka potrzeba, również Dorset. Jeśli czujesz, że twoja miejsce jest za biurkiem, niech tak będzie. Po wojnie, będziesz potrzebny, aby odbudować Anglię - powiedział bez grosza drwiny czy sarkazmu - mówił pewnie, bo właśnie tak uważał, że Roratio może być potrzebnym do odbudowy Anglii, kiedy to wszystko dobiegnie końca. - Mężowie i ojcowie nie przestaną walczyć, dlatego że młodzi podejmą różdżkę w walce. Będą walczyć, póki wojna się nie skończy, nawet jeśli nie są przygotowani.
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Czego zatem? Gdybyśmy brał mnie za kandydata na męża dla swojej siostry, mógłbym wyzwać cię na pojedynek o jej honor i serce. Dżentelmeński i szlachetny. Teraz jednak, muszę przyznać szwagrze, twoja ofensywna postawa mnie doprawdy zadziwia i wprowadza w niemałe zdumienie- może był w tym momencie za śmiały, jednak młodzieńcza żywiołowość nie pozwalała mu na dłuższe pozostanie w szponach niedomówień. Cenił sobie zdanie Elroya i jego jako lorda, wzór do naśladowania, jednakże w chwili obecnej roszczenia wysuwane przez gospodarza wydawały się młodszemu paniczowi co najmniej niecodzienne. Wierzył, że mogą mówić szczerze, dlatego nie owijał swoich wątpliwości w ozdobne wstęgi. Czyż po części naturalnie Elroy nie przyjął roli przewodnika względem młodszego brata swojej siostry? Zatem niech teraz rozjaśni przed nim tę kwestię, której jak dotąd nie potrafił pojąć samodzielnie. Cóż znaczyć miała jego postawa?
W ciszy słuchał słów wypowiadanych przez szwagra, wpatrując się w parę ptaków, które zaczęły wykonywać ruchy kompletnie niezrozumiałe dla niewprawionego oka Rory'ego. Przypominały mu parę tańczących szlachciców na jednym z bankietów. Lord dumnie prężący pierś, wystawiający swoje liczne zalety niczym pawi ogon, odciągają uwagę od jeszcze liczniejszych wad. - Jeszcze nie wiem. Tylko, że czy moje upodobania są aż tak ważne w obliczu obowiązku wobec rodu i wobec mieszkańców Dorset pod naszą opieką? Nie mam pojęcia, czy mi to odpowiada, ale na pewno jestem potrzebny. Mojemu rodowi, moim ludziom. Mojemu nestorowi - czy musiał mówić więcej? Roratio - chociaż niechętnie - musiał przyznać, że wojna weryfikowała wiele młodzieńczych marzeń, które musiały zostać odłożone na dalszy plan, schowane pod łózko w szczelnie zamkniętej szkatule, bo miał poczucie, że zajmując się rodową ekonomią, dbając o ich zapasy, o korzystne umowy, które w konsekwencji dawały im więcej za mniej, mogły pomóc znacznie więcej niż jeden powalony przez niego szmalcownik. Czy było to w zgodzie z płomiennym, wyrywającym się sercem? Nie. Czy w zgodzie z obowiązkiem i rozsądkiem jednego z lordów Dorset? Tak.
- Dlaczego chciałem zostać aurorem? Nie wiem czy wiesz, ale ostatnie lata w Hogwarcie minęły mi pod dyrekturą Grindelwalda. Nie był to najprzyjemniejszy okres dla uczniów, z pewnością. Pamiętam jedną Gryfonkę, kasztanowe włosy, krągła buzia i ciemne niczym węgle oczy, była może na drugim roku. Kuliła się w kącie przestraszona. Spędziłem z nią cała noc, opowiadałem historie, między innymi o bohaterstwie swoich przodków, bajki, żarty, wszystko, żeby przegonić z jej spojrzenia strach. I nic nie pomagało. Pamiętam, że wtedy, tak jak przy wielu innych okazjach w ciągu tych dwóch lat poczułem złość na swoją bezsilność. Paskudny czarnoksiężnik władał szkołą, a ja nic nie mogłem zrobić. A aurorzy mogli - przecież tym się zajmują, prawda? - nie sądził, że aż tak uda mu się otworzyć. Przełknąć gorycz porażki i odsłonić to, co kryło się za zdawać się mogło fanaberią młodego wieku. - Jednakże nie takiej pomocy dla innych wymaga ode mnie ród. To samo powiedział mi poprzedni nestor, to samo powiedzieli rodzice. To samo powiedział mi Archibald i z pewnością odpowie ci to samo moja najdroższa siostra Mare - i nie do końca był pewien, czy naprawdę chodziło faktycznie o rodowe wartości, czy o ciągnący się cień starszego brata, którego nigdy nie było mu dane poznać.
- Często. Gdybyś spytał mojej kochanej mateczki z pewnością stwierdziłaby, że zbyt często. Uczę się, doglądam ludzi i interesów. Słucham, czego potrzebują i staram się im to dać, siedząc przy tym... przy biurku - ale to nie wystarcza, to wciąż jest za mało, podszeptywał zdradliwy głosik, który często odciągał go od odpowiedzialności, którą tak ochoczo zobaczyć w nim chciało starszego rodzeństwo, a który teraz był żywo podsycany przez słowa szwagra, budzące młodzieńczą butę z i tak jedynie lekkiej drzemki.
Teraz to on zacisnął pięści, szczęka mocniej zarysowała się na bladych policzkach okraszonych piegami. W przypływie tej złości wstał i odsunął się raptownie na kilka kroków, stając plecami do nic nie robiących sobie z wojny ptaków. Był jedynie młodzieńcem, w którego uszach dzwoniła złość, ponieważ słowa zarzucające mu bierność paliły gorzej niż rozgrzane do czerwoności żelazo. Słowa wyrzucane przez Elroya niczym podmuch wiatru burzyły szkielet odpowiedzialnego lorda, o którego tak bardzo walczyła jego rodzina, niczym domek z kart. Ledwo zerknął na paskudne zranienie wijące się na przedramieniu lorda Greengrassa, ale bynajmniej nie z powodu obrzydzenia.
- Po raz kolejny podczas dzisiejszej rozmowy podajesz w wątpliwość honor mojej rodziny, szwagrze. I po raz kolejny pokazujesz jak mało o mnie sądzisz. Jest różnica między wychodzeniem do ataku a obroną przed nim. Ani sekundy nie zawaham się przed chwyceniem za różdżkę w obliczu zagrożenia dla mojej rodziny i moich ziem, ale jeżeli na chwilę obecną więcej dobra mogę uczynić zza biurka niech tak będzie. Mylnie odczytujesz moją adaptację do nowych warunków, w jakich przyszło mi się znaleźć z kapitulacją. Powiedz mi zatem szwagrze, bo zdaje się, że masz odpowiedź na każde pytanie. Co twym zdaniem mam uczynić? Sprzeciwić się woli nestora? Archibald jest teraz przede wszystkim moim nestorem, nie bratem. Mam podważać jego zdanie, rozbijać to, co powinno być zjednoczone w czasie wojny?- wziął oddech, posyłając bojowe spojrzenie w stronę Elroya, chociaż widać było, że tak jak szybko pojawiła się złość, tak szybko ustępowała ona świadomości irracjonalności wybuchu. - Widocznie istniał powód, dla którego nie zostałem przyjęty na kurs. Widocznie byli lepsi kandydaci na to miejsce. Widocznie nie było to moje miejsce, miejsce, w którym mogę uczynić najwięcej dobra - złość przeszła w pewnego rodzaju desperację, a może nawet rozpacz. Roratio nie miał tego luksusu co Elroy, nie do końca decydował o samym sobie. Chyba problemem młodego lorda był fakt, że to czego od niego oczekiwano nie szło w parze z tym, co uważał za słuszne. Starał się - nawet jeżeli widziano w nim jedynie młodzieńca o żywiołowym usposobieniu. A to staranie przejawiało się w czynach, ale być może nie takich, jakich oczekiwał od niego Elroy.
- Wybacz mi proszę, lordzie Greengrass, moje uniesienie. Podziwiam twoje poświęcenie dla obrony swoich ziem i niemniej jestem wdzięczny za zaoferowanie pomocy w obronie tych, znajdujących się pod protekcją rodu Prewett - jak często ostatnimi czasy ukrył buzującą w nim, ognistą bestię za formalnściami. Za wyuczonym układem mięśni twarzy będących następstwem słów kurtuazji wypowiedzianych grzecznym tonem. Ciężki czas przypadł na jego okres poszukiwanie siebie, widać to było jak na dłoni. Już nie chłopiec, ale czy można było go nazwać mężczyzną w pełnym znaczeniu tego słowa.
W ciszy słuchał słów wypowiadanych przez szwagra, wpatrując się w parę ptaków, które zaczęły wykonywać ruchy kompletnie niezrozumiałe dla niewprawionego oka Rory'ego. Przypominały mu parę tańczących szlachciców na jednym z bankietów. Lord dumnie prężący pierś, wystawiający swoje liczne zalety niczym pawi ogon, odciągają uwagę od jeszcze liczniejszych wad. - Jeszcze nie wiem. Tylko, że czy moje upodobania są aż tak ważne w obliczu obowiązku wobec rodu i wobec mieszkańców Dorset pod naszą opieką? Nie mam pojęcia, czy mi to odpowiada, ale na pewno jestem potrzebny. Mojemu rodowi, moim ludziom. Mojemu nestorowi - czy musiał mówić więcej? Roratio - chociaż niechętnie - musiał przyznać, że wojna weryfikowała wiele młodzieńczych marzeń, które musiały zostać odłożone na dalszy plan, schowane pod łózko w szczelnie zamkniętej szkatule, bo miał poczucie, że zajmując się rodową ekonomią, dbając o ich zapasy, o korzystne umowy, które w konsekwencji dawały im więcej za mniej, mogły pomóc znacznie więcej niż jeden powalony przez niego szmalcownik. Czy było to w zgodzie z płomiennym, wyrywającym się sercem? Nie. Czy w zgodzie z obowiązkiem i rozsądkiem jednego z lordów Dorset? Tak.
- Dlaczego chciałem zostać aurorem? Nie wiem czy wiesz, ale ostatnie lata w Hogwarcie minęły mi pod dyrekturą Grindelwalda. Nie był to najprzyjemniejszy okres dla uczniów, z pewnością. Pamiętam jedną Gryfonkę, kasztanowe włosy, krągła buzia i ciemne niczym węgle oczy, była może na drugim roku. Kuliła się w kącie przestraszona. Spędziłem z nią cała noc, opowiadałem historie, między innymi o bohaterstwie swoich przodków, bajki, żarty, wszystko, żeby przegonić z jej spojrzenia strach. I nic nie pomagało. Pamiętam, że wtedy, tak jak przy wielu innych okazjach w ciągu tych dwóch lat poczułem złość na swoją bezsilność. Paskudny czarnoksiężnik władał szkołą, a ja nic nie mogłem zrobić. A aurorzy mogli - przecież tym się zajmują, prawda? - nie sądził, że aż tak uda mu się otworzyć. Przełknąć gorycz porażki i odsłonić to, co kryło się za zdawać się mogło fanaberią młodego wieku. - Jednakże nie takiej pomocy dla innych wymaga ode mnie ród. To samo powiedział mi poprzedni nestor, to samo powiedzieli rodzice. To samo powiedział mi Archibald i z pewnością odpowie ci to samo moja najdroższa siostra Mare - i nie do końca był pewien, czy naprawdę chodziło faktycznie o rodowe wartości, czy o ciągnący się cień starszego brata, którego nigdy nie było mu dane poznać.
- Często. Gdybyś spytał mojej kochanej mateczki z pewnością stwierdziłaby, że zbyt często. Uczę się, doglądam ludzi i interesów. Słucham, czego potrzebują i staram się im to dać, siedząc przy tym... przy biurku - ale to nie wystarcza, to wciąż jest za mało, podszeptywał zdradliwy głosik, który często odciągał go od odpowiedzialności, którą tak ochoczo zobaczyć w nim chciało starszego rodzeństwo, a który teraz był żywo podsycany przez słowa szwagra, budzące młodzieńczą butę z i tak jedynie lekkiej drzemki.
Teraz to on zacisnął pięści, szczęka mocniej zarysowała się na bladych policzkach okraszonych piegami. W przypływie tej złości wstał i odsunął się raptownie na kilka kroków, stając plecami do nic nie robiących sobie z wojny ptaków. Był jedynie młodzieńcem, w którego uszach dzwoniła złość, ponieważ słowa zarzucające mu bierność paliły gorzej niż rozgrzane do czerwoności żelazo. Słowa wyrzucane przez Elroya niczym podmuch wiatru burzyły szkielet odpowiedzialnego lorda, o którego tak bardzo walczyła jego rodzina, niczym domek z kart. Ledwo zerknął na paskudne zranienie wijące się na przedramieniu lorda Greengrassa, ale bynajmniej nie z powodu obrzydzenia.
- Po raz kolejny podczas dzisiejszej rozmowy podajesz w wątpliwość honor mojej rodziny, szwagrze. I po raz kolejny pokazujesz jak mało o mnie sądzisz. Jest różnica między wychodzeniem do ataku a obroną przed nim. Ani sekundy nie zawaham się przed chwyceniem za różdżkę w obliczu zagrożenia dla mojej rodziny i moich ziem, ale jeżeli na chwilę obecną więcej dobra mogę uczynić zza biurka niech tak będzie. Mylnie odczytujesz moją adaptację do nowych warunków, w jakich przyszło mi się znaleźć z kapitulacją. Powiedz mi zatem szwagrze, bo zdaje się, że masz odpowiedź na każde pytanie. Co twym zdaniem mam uczynić? Sprzeciwić się woli nestora? Archibald jest teraz przede wszystkim moim nestorem, nie bratem. Mam podważać jego zdanie, rozbijać to, co powinno być zjednoczone w czasie wojny?- wziął oddech, posyłając bojowe spojrzenie w stronę Elroya, chociaż widać było, że tak jak szybko pojawiła się złość, tak szybko ustępowała ona świadomości irracjonalności wybuchu. - Widocznie istniał powód, dla którego nie zostałem przyjęty na kurs. Widocznie byli lepsi kandydaci na to miejsce. Widocznie nie było to moje miejsce, miejsce, w którym mogę uczynić najwięcej dobra - złość przeszła w pewnego rodzaju desperację, a może nawet rozpacz. Roratio nie miał tego luksusu co Elroy, nie do końca decydował o samym sobie. Chyba problemem młodego lorda był fakt, że to czego od niego oczekiwano nie szło w parze z tym, co uważał za słuszne. Starał się - nawet jeżeli widziano w nim jedynie młodzieńca o żywiołowym usposobieniu. A to staranie przejawiało się w czynach, ale być może nie takich, jakich oczekiwał od niego Elroy.
- Wybacz mi proszę, lordzie Greengrass, moje uniesienie. Podziwiam twoje poświęcenie dla obrony swoich ziem i niemniej jestem wdzięczny za zaoferowanie pomocy w obronie tych, znajdujących się pod protekcją rodu Prewett - jak często ostatnimi czasy ukrył buzującą w nim, ognistą bestię za formalnściami. Za wyuczonym układem mięśni twarzy będących następstwem słów kurtuazji wypowiedzianych grzecznym tonem. Ciężki czas przypadł na jego okres poszukiwanie siebie, widać to było jak na dłoni. Już nie chłopiec, ale czy można było go nazwać mężczyzną w pełnym znaczeniu tego słowa.
Roratio J. Prewett
Zawód : dumny przedstawiciel swego rodu, utrapienie lorda nestora
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
owijam wokół palca wolny czas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Działania, Roratio - westchnął, kręcąc delikatnie głową. - Myślisz, że pojedynek ze mną o honor i serce Delilah jest teraz twoim priorytetem? W Anglii, która jest pogrążona w wojnie? W momencie, w którym sojusze powinno się umacniać, chcesz się bić w imię miłości, której nikt nie stoi na przeszkodzie poza twoim własnym uporem? - zapytał, podnosząc na niego wzrok po chwili.
Nie był zawiedziony jego postawą - widział w nim gniew, widział, że rwał się do działania, ale był zagubiony. Lata temu, on również był zagubiony i niepewny, gdzie powinien się skierować - zostać aurorem czy jednak nie? Wrócić do rezerwatu? Zostać lordem, o którym nikt nie pamięta?
- Jeśli będziesz robił coś bez pasji, w końcu przestaniesz dbać o to, aby było to robione dobrze - przyznał, samemu w końcu nauczony, aby podnosić dyskusje i szukać - próbować, dyskutować, podważać i rozmawiać. Nauczono go, że próby są istotne w tym, aby coś osiągnąć. A on sam nie chciał pozostać na kartach historii jako jeden z wielu Greengrassów, zapomniany i niczego nie wnoszący.
Słuchał jednak brata swej żony, kiedy opowiadał o tym, jak wyglądał Hogwart. Bezsilność, to że zawiódł - tak doskonale znał smak tych uczuć, kiedy w Stoke-on-Trent zapłonęły stosy. Nie mógł nic wtedy zrobić, nie był w stanie. Zostali zaskoczeni i osaczeni - ich obłuda o bezpieczeństwie runęła kilka dni po wkroczeniu w nowy rok, który miał być dobry. Hogwart, szkoła do której przecież sam uczęszczał, zawsze była bezpiecznym miejscem dla uczniów - a jednak to wszystko dobiegło końca. Świat się zmieniał na gorsze.
- Aurorzy ryzykują swoje życie, każdego dnia walcząc na froncie - odpowiedział samemu znając część tych, którzy podjęli się walki teraz, i którzy pełnili swoje funkcje jeszcze przed wybuchem wojny. - To szlachetni i prawi ludzie, którzy odrzucili przywileje, kiedy mieli zostać trybikiem w maszynie. Robią to, co czują w sercu, że jest słuszne i do czego wzywają ich obowiązki.
Wiedział jak wymagania mogły ciążyć młodemu umysłowi - co powinien wybrać, którą ścieżkę i którą drogę? Jakie słowa mogły w pełni wyrazić jego myśli? Jak miał stanąć naprzeciwko tych, którzy twierdzili, że nie powinien czegoś robić? Ród Prewett podpierał swoje decyzje tragedią sprzed wielu lat, ale i innymi doświadczeniami - mieli swoje powody do pilnowania swoich dzieci zamiast puszczania ich na pierwszy front.
Kiedy Roratio się tak nagle i gwałtownie podniósł, Elroy uniósł brew do góry, nie spuszczając z niego spojrzenia. Ułożył zaraz dłonie przed sobą, słuchając tego, co też młodociany wybuch miał mu do zaprezentowania. Ile razy on sam wybuchał w podobny sposób, nie radząc sobie z emocjami, które nim targały? Wiedząc, że pochodzenie i wychowanie wymaga od niego, aby robić i zachowywać się w określony sposób. Mieli zasady, którymi musieli się kierować.
Ale słuchał go w milczeniu, dając mu przede wszystkim przestrzeń do wykrzyczenia i wypowiedzenia każdego słowa i każdej wątpliwości, która w nim się kotłowała. Jeśli mieli rozmawiać, musiał być wysłuchany - nawet jeśli przemawiały przez niego emocje czy w postaci złości, czy to w postaci butnej młodzieńczej dumy, która została urażona. Jeszcze nie mężczyzna, już nie chłopiec - zagubiony gdzieś pomiędzy, chcący działać, a jednak nie mogący podjąć się walki.
Gdyby mógł, gdyby rzeczywiście znał każdą odpowiedź, sam lata temu nie przechodziłby przez podobne problemy. Świat zdawał się różnić między tym, w którym dorastał Roratio, a w którym dorastał on sam - ale jednocześnie było tak wiele podobieństw. Nie znał odpowiedzi, których mógłby udzielić młodemu Prewettowi, to on sam musiał je odnaleźć.
- A czujesz, że twój brat, że twój nestor się myli w ocenie tego, czemu powinieneś się oddać? Na czym powinieneś się skupić? - zapytał ze spokojem, obserwując młodzieńca. Nie musieli dużo mówić przecież. Chciał mu pomóc, aby za kilka lat nie żałował podjętej przez siebie decyzji. Przecież widział po nim, że był inny - taki jak inni ze swojego rodu, a jednocześnie śmielszy i pozbawiony tego irracjonalnego, zakorzenionego w nich lęku.
Nie byli przecież tchórzami. Potrzeba była ogromnej odwagi, aby stanąć w obronie innych przed smokiem - spotkanie z bestią, nawet dla doświadczonego czarodzieja, było przerażającym. Ryzyko niepowodzenia istniało zawsze, ale smokolodzy je znali i wiedzieli jak to ryzyko zminimalizować.
Oni wtedy nie wiedzieli, a mimo to podjęli się walki, w której jeden z nich zginął.
Może nie powinien go podjudzać, może nie powinien go prowokować i zachęcać do buntu, ale on tego potrzebował. Dusił się za biurkiem - mógł być tego wręcz pewny po tym, jak gotował się w środku. Chciał działać, wiedząc, że nie będzie to pochwalone.
- Chcesz zostać jednym z wielu Prewettów, który siedział wśród roślin? Który zajął się finansami zza biurka? Chcesz zostać zapomniany wraz ze swoją śmiercią, wraz ze śmiercią swoich najbliższych? - zapytał, zbliżając się do niego i wyciągając dłoń w jego stronę, zaraz palcem wskazującym uderzając go lekko w klatkę piersiową. - Nie wymagam od ciebie poświęceń, nie wymagam od ciebie działań, które cię przerastają. Chcę, abyś działał zgodnie ze sobą - powiedział, opuszczając dłoń. - Peak District jest zawsze otwarte, tak jak mój gabinet dla ciebie. Jeśli zdecydujesz się na konfrontacje z lordem nestorem, jeśli będziesz jej pewny, wspomogę cię w taki sposób, w jaki tylko będę mógł - przyznał, choć będąc niższym od Roratia, ani na moment nie odpuszczając swojej wyprostowanej postury. Mówił głośno, pewnie, wyprostowany. Zdawał się być przez samą postawę większym czarodziejem niż w rzeczywistości.
- Nie przepraszaj na ziemiach Greengrassów za dyskusję, ani za rozmowę, Roratio, kiedy posiadasz argumenty. Co jest ważniejsze? Służba rodowi, czy służba sercu, kiedy te dwie rzeczy się nie spotykają? To nie jest pytanie, na które mam dla ciebie odpowiedź, to w twoim obowiązku jest znaleźć odpowiedź. Jeśli wyrazisz taką chęć, kiedy będę prowadził dalsze działania w Staffordshire i Derbyshire w terenie, z przyjemnością zaproszę cię do pomocy, abyś miał szansę zyskać doświadczenie i przekonać się o tym, jak pragniesz się kierować swoim życiem - powiedział pewnie, po tym powoli odwracając się w stronę jednych z drzwi, prowadzących wgłęb rezydencji.
- Czyny, a nie słowa, Roratio. Jeśli potrzebujesz chwili na zebranie myśli, nie krępuj się. Grove street jest domem dla każdego z przyjaciół naszego rodu, ale też i dla rodziny, a jesteśmy przede wszystkim szwagrami - powiedział po tym, wiedząc że młodzieniec prawdopodobnie potrzebuje chwili dla siebie, kierując się do wyjścia. Sam prawdopodobnie potrzebowałby, szczególnie dla ułożenia własnych myśli i ochłonięcia, dla przemyślenia tego, co właśnie miało miejsce. Nie musiał się śpieszyć przecież, choć mogło mu się wydawać, że świat go gonił - po części było tak, jednak nie musiał podejmować decyzji natychmiast. Powinien ją przemyśleć, aby móc być w zgodzie ze sobą - aby połączyć obowiązki z wołaniem serca.
Zt?
Nie był zawiedziony jego postawą - widział w nim gniew, widział, że rwał się do działania, ale był zagubiony. Lata temu, on również był zagubiony i niepewny, gdzie powinien się skierować - zostać aurorem czy jednak nie? Wrócić do rezerwatu? Zostać lordem, o którym nikt nie pamięta?
- Jeśli będziesz robił coś bez pasji, w końcu przestaniesz dbać o to, aby było to robione dobrze - przyznał, samemu w końcu nauczony, aby podnosić dyskusje i szukać - próbować, dyskutować, podważać i rozmawiać. Nauczono go, że próby są istotne w tym, aby coś osiągnąć. A on sam nie chciał pozostać na kartach historii jako jeden z wielu Greengrassów, zapomniany i niczego nie wnoszący.
Słuchał jednak brata swej żony, kiedy opowiadał o tym, jak wyglądał Hogwart. Bezsilność, to że zawiódł - tak doskonale znał smak tych uczuć, kiedy w Stoke-on-Trent zapłonęły stosy. Nie mógł nic wtedy zrobić, nie był w stanie. Zostali zaskoczeni i osaczeni - ich obłuda o bezpieczeństwie runęła kilka dni po wkroczeniu w nowy rok, który miał być dobry. Hogwart, szkoła do której przecież sam uczęszczał, zawsze była bezpiecznym miejscem dla uczniów - a jednak to wszystko dobiegło końca. Świat się zmieniał na gorsze.
- Aurorzy ryzykują swoje życie, każdego dnia walcząc na froncie - odpowiedział samemu znając część tych, którzy podjęli się walki teraz, i którzy pełnili swoje funkcje jeszcze przed wybuchem wojny. - To szlachetni i prawi ludzie, którzy odrzucili przywileje, kiedy mieli zostać trybikiem w maszynie. Robią to, co czują w sercu, że jest słuszne i do czego wzywają ich obowiązki.
Wiedział jak wymagania mogły ciążyć młodemu umysłowi - co powinien wybrać, którą ścieżkę i którą drogę? Jakie słowa mogły w pełni wyrazić jego myśli? Jak miał stanąć naprzeciwko tych, którzy twierdzili, że nie powinien czegoś robić? Ród Prewett podpierał swoje decyzje tragedią sprzed wielu lat, ale i innymi doświadczeniami - mieli swoje powody do pilnowania swoich dzieci zamiast puszczania ich na pierwszy front.
Kiedy Roratio się tak nagle i gwałtownie podniósł, Elroy uniósł brew do góry, nie spuszczając z niego spojrzenia. Ułożył zaraz dłonie przed sobą, słuchając tego, co też młodociany wybuch miał mu do zaprezentowania. Ile razy on sam wybuchał w podobny sposób, nie radząc sobie z emocjami, które nim targały? Wiedząc, że pochodzenie i wychowanie wymaga od niego, aby robić i zachowywać się w określony sposób. Mieli zasady, którymi musieli się kierować.
Ale słuchał go w milczeniu, dając mu przede wszystkim przestrzeń do wykrzyczenia i wypowiedzenia każdego słowa i każdej wątpliwości, która w nim się kotłowała. Jeśli mieli rozmawiać, musiał być wysłuchany - nawet jeśli przemawiały przez niego emocje czy w postaci złości, czy to w postaci butnej młodzieńczej dumy, która została urażona. Jeszcze nie mężczyzna, już nie chłopiec - zagubiony gdzieś pomiędzy, chcący działać, a jednak nie mogący podjąć się walki.
Gdyby mógł, gdyby rzeczywiście znał każdą odpowiedź, sam lata temu nie przechodziłby przez podobne problemy. Świat zdawał się różnić między tym, w którym dorastał Roratio, a w którym dorastał on sam - ale jednocześnie było tak wiele podobieństw. Nie znał odpowiedzi, których mógłby udzielić młodemu Prewettowi, to on sam musiał je odnaleźć.
- A czujesz, że twój brat, że twój nestor się myli w ocenie tego, czemu powinieneś się oddać? Na czym powinieneś się skupić? - zapytał ze spokojem, obserwując młodzieńca. Nie musieli dużo mówić przecież. Chciał mu pomóc, aby za kilka lat nie żałował podjętej przez siebie decyzji. Przecież widział po nim, że był inny - taki jak inni ze swojego rodu, a jednocześnie śmielszy i pozbawiony tego irracjonalnego, zakorzenionego w nich lęku.
Nie byli przecież tchórzami. Potrzeba była ogromnej odwagi, aby stanąć w obronie innych przed smokiem - spotkanie z bestią, nawet dla doświadczonego czarodzieja, było przerażającym. Ryzyko niepowodzenia istniało zawsze, ale smokolodzy je znali i wiedzieli jak to ryzyko zminimalizować.
Oni wtedy nie wiedzieli, a mimo to podjęli się walki, w której jeden z nich zginął.
Może nie powinien go podjudzać, może nie powinien go prowokować i zachęcać do buntu, ale on tego potrzebował. Dusił się za biurkiem - mógł być tego wręcz pewny po tym, jak gotował się w środku. Chciał działać, wiedząc, że nie będzie to pochwalone.
- Chcesz zostać jednym z wielu Prewettów, który siedział wśród roślin? Który zajął się finansami zza biurka? Chcesz zostać zapomniany wraz ze swoją śmiercią, wraz ze śmiercią swoich najbliższych? - zapytał, zbliżając się do niego i wyciągając dłoń w jego stronę, zaraz palcem wskazującym uderzając go lekko w klatkę piersiową. - Nie wymagam od ciebie poświęceń, nie wymagam od ciebie działań, które cię przerastają. Chcę, abyś działał zgodnie ze sobą - powiedział, opuszczając dłoń. - Peak District jest zawsze otwarte, tak jak mój gabinet dla ciebie. Jeśli zdecydujesz się na konfrontacje z lordem nestorem, jeśli będziesz jej pewny, wspomogę cię w taki sposób, w jaki tylko będę mógł - przyznał, choć będąc niższym od Roratia, ani na moment nie odpuszczając swojej wyprostowanej postury. Mówił głośno, pewnie, wyprostowany. Zdawał się być przez samą postawę większym czarodziejem niż w rzeczywistości.
- Nie przepraszaj na ziemiach Greengrassów za dyskusję, ani za rozmowę, Roratio, kiedy posiadasz argumenty. Co jest ważniejsze? Służba rodowi, czy służba sercu, kiedy te dwie rzeczy się nie spotykają? To nie jest pytanie, na które mam dla ciebie odpowiedź, to w twoim obowiązku jest znaleźć odpowiedź. Jeśli wyrazisz taką chęć, kiedy będę prowadził dalsze działania w Staffordshire i Derbyshire w terenie, z przyjemnością zaproszę cię do pomocy, abyś miał szansę zyskać doświadczenie i przekonać się o tym, jak pragniesz się kierować swoim życiem - powiedział pewnie, po tym powoli odwracając się w stronę jednych z drzwi, prowadzących wgłęb rezydencji.
- Czyny, a nie słowa, Roratio. Jeśli potrzebujesz chwili na zebranie myśli, nie krępuj się. Grove street jest domem dla każdego z przyjaciół naszego rodu, ale też i dla rodziny, a jesteśmy przede wszystkim szwagrami - powiedział po tym, wiedząc że młodzieniec prawdopodobnie potrzebuje chwili dla siebie, kierując się do wyjścia. Sam prawdopodobnie potrzebowałby, szczególnie dla ułożenia własnych myśli i ochłonięcia, dla przemyślenia tego, co właśnie miało miejsce. Nie musiał się śpieszyć przecież, choć mogło mu się wydawać, że świat go gonił - po części było tak, jednak nie musiał podejmować decyzji natychmiast. Powinien ją przemyśleć, aby móc być w zgodzie ze sobą - aby połączyć obowiązki z wołaniem serca.
Zt?
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- W takim razie musimy inaczej rozumieć to, czym jest działanie, drogi szwagrze - skwitował, ostatecznie dochodząc do wniosku, że nie będą w stanie osiągnąć w tej kwestii porozumienia. Widocznie to, czym od roku zajmował się Roratio, dbanie o budżet i finanse Weymouth a także Dorset nie znajdowało się pod pojęciem działania w oczach szwagra. Sam był zaskoczony bo do niedawna pewnie również prychnąłby pogardliwie - oczywiście w zaciszu własnych myśli i z dala od spojrzeń, bo lordowi nie wypadało takie zachowanie - gdyby ktoś twierdził, że w takiej sytuacji można było czynić wielkie dobro z odległości dębowego biurka. Teraz? Sam aktywnie działał, jako oręże wykorzystując nie różdżką czy miecz, ale ekonomię.
Nie odpowiedział już nic. Sprawa była bardziej zagmatwana, niźli mogłoby się wydawać. Jeszcze rok temu miał jasny cel - zostać aurorem nieważne jakim kosztem, nieważne jak wysoką cenę przyszłoby mu zapłacić. Teraz? Coraz częściej cień tej podekscytowanej iskierki pojawiał się w zaplątany w niespokojny błękit jego oczu - ten sam, który ogniście świecił, gdy opowiadał nestorowi o swoim planie na zostanie aurorem. Nie umiał też zdusić prawdziwego wybuchu radości, kiedy w końcu wpadał na rozwiązanie problemu, który bez słowa podsunął mu Archibald, jak tylko zorientował się, że na pergaminie znajduje się zbyt wiele cyfr. Może dlatego podjęcie decyzji, naciskanie na ponowne podejście do kursu nieco osłabło. Znalazł coś, co mogło być alternatywą, ale coś co jeszcze nie pochłaniało całej jego ambicji i całej energii wibrującej w każdym mięśniu jego ciała. Wszystkie te wątpliwości zbyt długo jednak pozostawały niewypowiedziane i ujrzały światło dzienne w obecności szwagra, który być może nie był właściwą osobą. Powinien to zostawić w obrębie rodziny.
Jego usta przed słowami wypowiedzianymi w gniewie zamknęła przyzwoitość. I tak powiedział zbyt wiele, zbyt wiele złości wylało się na ziemie Greengrassów, wsiąkając w nią, w przygaszoną zieleń trawy, w wychłodzoną ziemię. - Rodzina stoi ponad wszystkim, szwagrze. Czuję, że to nie pora na wewnętrzne spory i wierzę w ocenę Archibalda, nawet jeżeli czasem trudno jest mi zebrać cierpliwość, której to wymaga - podobno przyznanie się do swoich błędów było połową sukcesu. A przynajmniej jedną czwartą, to już coś. Później nie wypowiedział już ani słowa. Obawiał się obrazy gospodarza. Był niezwykle dumny ze swojego rodu i chociaż nie miał zamiaru kroczyć ścieżką magomedycyny czy zielarstwa to nie oznaczało, że ze spokojem znosił lekceważące komentarze skierowane w honor jego rodziny. - Jednym z wielu Prewettów, którzy w swojej pracy ratują życia chorych? To zaszczyt, którego mam nadzieję kiedyś będę godzien - poprawił go wcale nie tak subtelnie.
Skorzystał jednak z ciszy i chwili na przemyślenie, którą zaoferował mu Elroy. Usiadł na trawie mimo chłodu bijącego z ziemi i wpatrywał się w pawią parę, która niewzruszona była przez słowa wymienione między szwagrami słowa, przez wojnę niszczącą ludzkie życia nie tak daleko za murami Derby.
/zt
Nie odpowiedział już nic. Sprawa była bardziej zagmatwana, niźli mogłoby się wydawać. Jeszcze rok temu miał jasny cel - zostać aurorem nieważne jakim kosztem, nieważne jak wysoką cenę przyszłoby mu zapłacić. Teraz? Coraz częściej cień tej podekscytowanej iskierki pojawiał się w zaplątany w niespokojny błękit jego oczu - ten sam, który ogniście świecił, gdy opowiadał nestorowi o swoim planie na zostanie aurorem. Nie umiał też zdusić prawdziwego wybuchu radości, kiedy w końcu wpadał na rozwiązanie problemu, który bez słowa podsunął mu Archibald, jak tylko zorientował się, że na pergaminie znajduje się zbyt wiele cyfr. Może dlatego podjęcie decyzji, naciskanie na ponowne podejście do kursu nieco osłabło. Znalazł coś, co mogło być alternatywą, ale coś co jeszcze nie pochłaniało całej jego ambicji i całej energii wibrującej w każdym mięśniu jego ciała. Wszystkie te wątpliwości zbyt długo jednak pozostawały niewypowiedziane i ujrzały światło dzienne w obecności szwagra, który być może nie był właściwą osobą. Powinien to zostawić w obrębie rodziny.
Jego usta przed słowami wypowiedzianymi w gniewie zamknęła przyzwoitość. I tak powiedział zbyt wiele, zbyt wiele złości wylało się na ziemie Greengrassów, wsiąkając w nią, w przygaszoną zieleń trawy, w wychłodzoną ziemię. - Rodzina stoi ponad wszystkim, szwagrze. Czuję, że to nie pora na wewnętrzne spory i wierzę w ocenę Archibalda, nawet jeżeli czasem trudno jest mi zebrać cierpliwość, której to wymaga - podobno przyznanie się do swoich błędów było połową sukcesu. A przynajmniej jedną czwartą, to już coś. Później nie wypowiedział już ani słowa. Obawiał się obrazy gospodarza. Był niezwykle dumny ze swojego rodu i chociaż nie miał zamiaru kroczyć ścieżką magomedycyny czy zielarstwa to nie oznaczało, że ze spokojem znosił lekceważące komentarze skierowane w honor jego rodziny. - Jednym z wielu Prewettów, którzy w swojej pracy ratują życia chorych? To zaszczyt, którego mam nadzieję kiedyś będę godzien - poprawił go wcale nie tak subtelnie.
Skorzystał jednak z ciszy i chwili na przemyślenie, którą zaoferował mu Elroy. Usiadł na trawie mimo chłodu bijącego z ziemi i wpatrywał się w pawią parę, która niewzruszona była przez słowa wymienione między szwagrami słowa, przez wojnę niszczącą ludzkie życia nie tak daleko za murami Derby.
/zt
Roratio J. Prewett
Zawód : dumny przedstawiciel swego rodu, utrapienie lorda nestora
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
owijam wokół palca wolny czas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
godzina trzynasta
Trzynaście dni i trzynaście zdechłych myszy.
Bezdomny kuguchar powoli wydawał się przyzwyczajać do myśli, że życie w niedalekiej odległości od Grove Street 12 nie jest wcale takie złe. Co gorsza — ku zakłopotanemu utrapieniu Mare — niezwykłemu, magicznemu kocisku udawało się przedzierać przez wszystkie zabezpieczenia, które chroniły dworek, dostawać się często do środka rezydencji i to tam — najczęściej pod drzwiami komnat małżeńskich — pozostawiać swej upatrzonej pani wyrazy swego uznania i kociej miłości. Pierwsze takie wydarzenie niemalże doprowadziło Mare do omdlenia. Krzyk, jaki wydała wtedy z piersi, zaalarmował nie tylko również powracającego do komnat męża, który prędko złapał ją w pasie i przeniósł przez próg (nad mysim truchłem) do środka, ale także rodową służbę, której zostało zlecone zadanie pozbycia się tegoż nietuzinkowego prezentu i przygotowanie uspokajającej mikstury. W stanie, w którym znajdowała się Mare, nosząca pod swym sercem przyszłego dziedzica swego męża, każdy stresor miał być eliminowany jak najprędzej, zgodnie z zaleceniami opiekującej się nią starej uzdrowicielki.
Kocię zostało więc przepędzone, wydawało się, że na dobre.
Tak się niestety nie stało. Uporczywe miauczenie nie odstępowało lady Greengrass nawet na sekundę — gdy zaszywała się w rodowej bibliotece, dochodziło zza okna wraz z dźwiękiem kropli uderzających w szybę. Może zwierzę było dzikie, nieudomowione, ale myśl, że miałoby spędzić dzień w takich warunkach, porwało serce szlachcianki, która zaleciła odnalezienie tego łobuza i sprawienie mu odpowiedniego schronienia. Gdy słudzy wrócili do biblioteki, przemoczeni do suchej nitki, oświadczyli, że zwierzę uciekło na powrót tam, skąd przyszło i że nie zdążyli go dogonić. Trudno.
Myszy jednak pojawiały się przez kolejne jedenaście dni, za każdym razem będąc powodem, dla którego jasne dłonie Mare drżały niekontrolowanie, a pod wieczór rozglądała się po pokojach szczególnie uważnie, wypatrując przynajmniej śladu szarego futra, czy nasłuchując niknącego w oddali miauknięcia.
Dlatego też postanowiła podjąć Rhennarda nie w pokojach, a w pawich ogrodach. Uzdrowicielka nakazała jej przecież odpowiednie dotlenianie, aktywność fizyczną tak często, jak tylko miała na to siłę. Początkowe zmęczenie, które towarzyszyło jej w pierwszych miesiącach ciąży, odchodziło w niepamięć, lecz zamiast tego coraz mocniej odznaczał się ciążowy brzuszek. Choć próbowała maskować go pod nieprzylegającymi sukniami, ciąża bliźniacza stanowiła większe wyzwanie dla organizmu niż pojedyncza. Na całe szczęście do tej pory wszystko przebiegało zgodnie z ustalonym planem i terminarzem, za wyjątkiem tych podłych myszy.
Ale nie musi się tym martwić dzisiaj, prawda?
Trafili na okno pogodowe — choć słońce nie wychodziło zza chmur, przynajmniej nie padało. Pawie przechadzały się leniwie po alejkach, raz po raz składając, to rozkładając swe ogony. I było w tym widoku coś niezwykle uspokajającego, w zieleni, niebieskościach, brązach i bielach, co nie przypominało burej barwy nękającego ją niemalże kuguchara. Oczekiwała Rhennarda na tyłach posiadłości, cierpliwie spędzając minuty na obserwacji ptaków i poobiednim wypoczynku, aż wreszcie nadszedł jej gość, w całej swej lordowskiej krasie.
— Rhennardzie, jakże miło widzieć cię w dobrym zdrowiu — łagodny uśmiech wystąpił na jej wargi, gdy podszedł bliżej. Ostrożnie wstała z jednego z miękkich krzeseł wystawionych tuż przy tylnych drzwiach rezydencji, wsunęła na dłonie rękawiczki, jak miała w zwyczaju robić to w trakcie podobnych wizyto—spacerów, po czym skłoniła lekko głowę przed mężczyzną, rękę odzianą w rękawiczce kładąc na sukni, na wysokości serca. — Mam nadzieję, że mój mąż nie wymęczył cię aż tak mocno, żebyś odmówił mi choć krótkiej rozmowy.
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Głowę miał jeszcze pełną słów, które wymienili dzisiaj z Elroyem. Szedł więc niespiesznie, pozwalając, by te swobodnie płynęły we świadomości i układały się na swoich miejscach, odpowiednich, wytyczonych ścieżkach prowadzących do konkretnych wniosków. Przedziwne, paradoksalne wrażenie - w jego głowie trwała teraz bitwa porównywalna do tych, które toczyły się na co dzień w Londynie i nawet już poza jego granicami, a na zewnątrz, tutaj w Derby, trwała cisza, unosił się dookoła spokój, który niemal można było pochwycić w dłonie i poczuć jego wiosenne ciepło. Spojrzał do góry, na chmury zasłaniające słońce - w niczym nie przypominały tych burzowych, tych zwiastujących nadciągające zło w jakiejkolwiek formie, nie ostrzegały przed tym, co zaraz nadejdzie. Po prostu były i swoją masą przesłoniły słońce, ot, pomyślałby sobie ktoś, żaden fenomen przyrodniczy. Gdzieś niedaleko zobaczył spieszącego się skrzata, za chwilę szybkim krokiem przemierzającą kolejne metry służkę. I poczuł, że gdzieś niedaleko nich toczy się wojna. Ta, która wkrada się do serc ludzi i rozrasta niewidzialną nicią między nimi, paraliżując w strachu, nie pozwalając nocy na odpoczynek, a dniu na spokojny przebieg zdarzeń. Poczuł przebiegający po karku dreszcz. To wszystko nie pasowało. Nie powinien tu być. Ciepło różdżki zawibrowało, jakby chciało mu powiedzieć, że to nie jest miejsce, w którym powinien się aktualnie znajdować.
Z ciężkich rozmyślań najpierw wyrwało go charakterystyczne zawołanie pawia - od razu pomyślał, że już szykowały się do okresu godowego - a zaraz po nim dostrzegł małą postać charakterystycznie ubranej służącej Greengrassów. Zapowiedziała, że lady Greengrass czeka na niego w ogrodzie, tuż za rogiem, i zaproponowała, że go zaprowadzi. Odmówił z lekkim, dostojnym uśmiechem, odpowiadając, że sam odnajdzie drogę. Wiedział kogo szuka - jej płomiennorude, tak charakterystyczne dla Prewettów włosy, wyraźnie odznaczały ją w tłumie innych, przeciętnych czarodziejów. Wciąż twierdził, że Elroy nie mógł lepiej ulokować swoich uczuć. Potrafił docenić kobiece piękno i tego akurat nigdy nie mógł i nie będzie mógł odmówić Mare. Nie mówiąc już nic o jej inteligencji, z której z rozkoszą korzystał, gdy mieli okazję porozmawiać. Jak tylko ją zobaczył, jego twarz rozjaśnił łagodny uśmiech. Skłonił przed nią głowę.
- Promieniejesz, lady Greengrass - dopiero teraz rozumiał sens tych słów. Kobiety w stanie błogosławionym niosły swoim wyglądem, swoim czarem, coś nieprawdopodobnego. Naprawdę życzył tego Cece. Odżyłaby. Ale to trudny temat. Nie tak jasny i klarowny, jak mógł się wydawać z wierzchu. - Twój mąż zajął mi głowę ważnymi tematami na tyle, że z chęcią przyjmę nieco lżejsze, a rozmowa z tobą to zawsze ogromna przyjemność. Jak się miewasz, Mare? Wolisz usiąść czy może docenimy uroki braku deszczowej aury w czasie krótkiego spaceru? - zaproponował jej swój łokieć, by mogła się podtrzymać.
Z ciężkich rozmyślań najpierw wyrwało go charakterystyczne zawołanie pawia - od razu pomyślał, że już szykowały się do okresu godowego - a zaraz po nim dostrzegł małą postać charakterystycznie ubranej służącej Greengrassów. Zapowiedziała, że lady Greengrass czeka na niego w ogrodzie, tuż za rogiem, i zaproponowała, że go zaprowadzi. Odmówił z lekkim, dostojnym uśmiechem, odpowiadając, że sam odnajdzie drogę. Wiedział kogo szuka - jej płomiennorude, tak charakterystyczne dla Prewettów włosy, wyraźnie odznaczały ją w tłumie innych, przeciętnych czarodziejów. Wciąż twierdził, że Elroy nie mógł lepiej ulokować swoich uczuć. Potrafił docenić kobiece piękno i tego akurat nigdy nie mógł i nie będzie mógł odmówić Mare. Nie mówiąc już nic o jej inteligencji, z której z rozkoszą korzystał, gdy mieli okazję porozmawiać. Jak tylko ją zobaczył, jego twarz rozjaśnił łagodny uśmiech. Skłonił przed nią głowę.
- Promieniejesz, lady Greengrass - dopiero teraz rozumiał sens tych słów. Kobiety w stanie błogosławionym niosły swoim wyglądem, swoim czarem, coś nieprawdopodobnego. Naprawdę życzył tego Cece. Odżyłaby. Ale to trudny temat. Nie tak jasny i klarowny, jak mógł się wydawać z wierzchu. - Twój mąż zajął mi głowę ważnymi tematami na tyle, że z chęcią przyjmę nieco lżejsze, a rozmowa z tobą to zawsze ogromna przyjemność. Jak się miewasz, Mare? Wolisz usiąść czy może docenimy uroki braku deszczowej aury w czasie krótkiego spaceru? - zaproponował jej swój łokieć, by mogła się podtrzymać.
Przywitał ją komplementem, jak na człowieka tegoż pokroju przystało. Drobny uśmiech zakwitł nieśmiało na wargach lady Greengrass, która powoli obniżyła skromnie wzrok, skinieniem głowy dziękując za miłe słowo. Sprawiedliwi lordowie Somerset takiż sam stosunek przejawiali przecież do słowa, choć Mare przewidywała, że tych mógł mieć Rhennard szczerze dosyć; zamiłowanie do dyskusji płynęło w końcu w żyłach Greengrassów równie gęsto i żwawo co honor i odwaga — a to te dwie ostatnie cechy pozwalały na stworzenie mostu łączącego ich z innymi rodami szlacheckimi, na przykład Abbottami. Samo zacięcie do walki słowem sprawiało jednak, że goście potrafili czuć się przytłoczeni ich ilością, w spojrzeniu lorda Rhennarda z łatwością odnalazła ślady tegoż przytłoczenia. Z przyjemnością stwierdziła zatem słuszność własnego pomysłu. Obojgu przyda się bowiem spacer, w dodatku w urokliwych okolicznościach przyrody zamkniętych na tyłach rezydencji w Derby.
— Po burzy wreszcie nadchodzi słońce; cieszę się, mogąc być nim dla mojej rodziny — może nie zabrzmiało to szczególnie skromnie, lecz słowa, które uciekały gładko z ust lady Mare, były prawdziwe. W zimę Derby było głodne dobrych wiadomości, kiełkujących powoli sukcesów, a te spływały do nich powoli, l e n i w i e wręcz, ani trochę nie gasząc pragnienia na lepsze. Dopiero wieść o wyczekiwaniu następnych Greengrassów wydała się na powrót tchnąć podmuch nadziei w rezydencję i wszystkich jej mieszkańców. Prawa dłoń Mare odruchowo ułożyła się na nieco widocznym już ciążowym brzuchu, na moment nawet spuściła na niego wzrok, lecz zaraz uśmiechnęła się szeroko, słysząc następne słowa gościa. — Nie wątpię, Elroy ma do tego talent niezwykły nawet jak na standardy naszej rodziny — krótki śmiech poniósł się w głąb ogrodów, nawet pomimo stłumienia przez przyłożoną do ust dłoń. Może i żartowała ze skłonności swego męża, wiedziała jednak, że gdy faktycznie płonął w nim ten ogień, gdy w oczach skrzyła zapalczywość i spędzał całe dnie (a raczej ich części, w których nie musiał przebywać w rezerwacie i poświęcać się tamtejszym obowiązkom) w ciszy swego gabinetu, miał ku temu istotny powód. Powód, dzięki któremu wymierne korzyści odniosą wszyscy — nigdy nie działali bowiem wyłącznie dla swego prywatnego zysku, zawsze przyświecał im dobrobyt ich ziem i mieszkańców, którzy je zamieszkiwali.
Z przyjemnością skorzystała z zaoferowanego ramienia, ostrożnie wsuwając pod nie swą dłoń. Choć czuła się naprawdę świetnie — jak na stan, w którym się znajdowała, przecież poranne mdłości powoli stawały się tylko echem przeszłości, bezpieczniej było liczyć na asystę, gdyby naprawdę opadła z sił.
— Korzystajmy z pogody i tego, że mam wreszcie więcej energii. Nawet nie wiesz, ile taki drobny człowiek może pochłaniać energii — bo i skąd miał wiedzieć? Mężczyźni, na przykładzie jej własnego męża, tylko bywali ogólnie świadomi tego, jak wielkim wysiłkiem było dla kobiet noszenie w sobie potomstwa. Ale im więcej Rhennard dowie się z tej wizyty, choćby w wyniku efektu ubocznego ich spotkania, tym lepiej dla jego drogiej Cece, gdy kiedyś uda im się doznać tegoż szczęścia. Nic nie wznosiło z ramion kobiet ciężaru tak, jak odpowiedzialny i opiekuńczy mężczyzna przy boku. — Jak sprawy miewają się w Somerset? Przekaż, proszę moje najszczersze pozdrowienia Cecile — mówiła, popełniając w tej chwili tylko jeden, choć kluczowy błąd. Spojrzenie, miast skupione czujnie na najbliższym otoczeniu, utkwiła w profilu lorda Abbott, bowiem niekoniecznie grzecznie było wygłaszanie podobnych pozdrowień, nie utrzymując kontaktu wzrokowego. Ale w wyniku tegoż zabiegu nie zauważyła nadchodzącej katastrofy przed tym, jak nastąpiła.
Trzy pawie zgromadzone na jednym z trawników zakrzyknęły alarmująco, by zaraz rozpierzchnąć się, każde w swoją stronę. Pośrodku nich — przez miejsce, w którym stały jeszcze chwilę wcześniej — przechadzał się bury kuguchar z czymś niebezpiecznie podobnym do upolowanej myszy w pysku. Zauważywszy Mare (i co istotniejsze — brak Elroya obok) przyspieszył kroku, poruszając się wręcz sprężyście—radośnie, aż wreszcie zatrzymał się na trasie spaceru lorda Rhennarda i lady Mare, temu ostatniemu rzucając pod nogi wyraz swych najwyższych sympatii w postaci martwej myszy. Sam usiadł niedaleko, podnosząc przednią łapę do góry, by przystąpić do czyszczenia skropionego jeszcze krwią futra językiem. [bylobrzydkobedzieladnie]
— Po burzy wreszcie nadchodzi słońce; cieszę się, mogąc być nim dla mojej rodziny — może nie zabrzmiało to szczególnie skromnie, lecz słowa, które uciekały gładko z ust lady Mare, były prawdziwe. W zimę Derby było głodne dobrych wiadomości, kiełkujących powoli sukcesów, a te spływały do nich powoli, l e n i w i e wręcz, ani trochę nie gasząc pragnienia na lepsze. Dopiero wieść o wyczekiwaniu następnych Greengrassów wydała się na powrót tchnąć podmuch nadziei w rezydencję i wszystkich jej mieszkańców. Prawa dłoń Mare odruchowo ułożyła się na nieco widocznym już ciążowym brzuchu, na moment nawet spuściła na niego wzrok, lecz zaraz uśmiechnęła się szeroko, słysząc następne słowa gościa. — Nie wątpię, Elroy ma do tego talent niezwykły nawet jak na standardy naszej rodziny — krótki śmiech poniósł się w głąb ogrodów, nawet pomimo stłumienia przez przyłożoną do ust dłoń. Może i żartowała ze skłonności swego męża, wiedziała jednak, że gdy faktycznie płonął w nim ten ogień, gdy w oczach skrzyła zapalczywość i spędzał całe dnie (a raczej ich części, w których nie musiał przebywać w rezerwacie i poświęcać się tamtejszym obowiązkom) w ciszy swego gabinetu, miał ku temu istotny powód. Powód, dzięki któremu wymierne korzyści odniosą wszyscy — nigdy nie działali bowiem wyłącznie dla swego prywatnego zysku, zawsze przyświecał im dobrobyt ich ziem i mieszkańców, którzy je zamieszkiwali.
Z przyjemnością skorzystała z zaoferowanego ramienia, ostrożnie wsuwając pod nie swą dłoń. Choć czuła się naprawdę świetnie — jak na stan, w którym się znajdowała, przecież poranne mdłości powoli stawały się tylko echem przeszłości, bezpieczniej było liczyć na asystę, gdyby naprawdę opadła z sił.
— Korzystajmy z pogody i tego, że mam wreszcie więcej energii. Nawet nie wiesz, ile taki drobny człowiek może pochłaniać energii — bo i skąd miał wiedzieć? Mężczyźni, na przykładzie jej własnego męża, tylko bywali ogólnie świadomi tego, jak wielkim wysiłkiem było dla kobiet noszenie w sobie potomstwa. Ale im więcej Rhennard dowie się z tej wizyty, choćby w wyniku efektu ubocznego ich spotkania, tym lepiej dla jego drogiej Cece, gdy kiedyś uda im się doznać tegoż szczęścia. Nic nie wznosiło z ramion kobiet ciężaru tak, jak odpowiedzialny i opiekuńczy mężczyzna przy boku. — Jak sprawy miewają się w Somerset? Przekaż, proszę moje najszczersze pozdrowienia Cecile — mówiła, popełniając w tej chwili tylko jeden, choć kluczowy błąd. Spojrzenie, miast skupione czujnie na najbliższym otoczeniu, utkwiła w profilu lorda Abbott, bowiem niekoniecznie grzecznie było wygłaszanie podobnych pozdrowień, nie utrzymując kontaktu wzrokowego. Ale w wyniku tegoż zabiegu nie zauważyła nadchodzącej katastrofy przed tym, jak nastąpiła.
Trzy pawie zgromadzone na jednym z trawników zakrzyknęły alarmująco, by zaraz rozpierzchnąć się, każde w swoją stronę. Pośrodku nich — przez miejsce, w którym stały jeszcze chwilę wcześniej — przechadzał się bury kuguchar z czymś niebezpiecznie podobnym do upolowanej myszy w pysku. Zauważywszy Mare (i co istotniejsze — brak Elroya obok) przyspieszył kroku, poruszając się wręcz sprężyście—radośnie, aż wreszcie zatrzymał się na trasie spaceru lorda Rhennarda i lady Mare, temu ostatniemu rzucając pod nogi wyraz swych najwyższych sympatii w postaci martwej myszy. Sam usiadł niedaleko, podnosząc przednią łapę do góry, by przystąpić do czyszczenia skropionego jeszcze krwią futra językiem. [bylobrzydkobedzieladnie]
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Ostatnio zmieniony przez Mare Greengrass dnia 03.10.22 11:14, w całości zmieniany 1 raz
Ogromnie cenił sobie przyjaźń z Elroyem, była tak samo ważna dla ich rodowych koligacji, jak i cenna dla samego Rhennarda. Problem leżał jednak w tym, że ich rozmowa toczyła się po torze, którego lord Abbott nie znał aż tak dobrze, jak konkretne ustawy i przepisy dotyczące bezpieczeństwa magicznych stworzeń. Dziwił się jednak, jak bardzo się one od siebie różniły, gdy uświadamiał sobie to w czasie rozmowy z lordem Greengrassem. Obecność Mare była prawdziwą ulgą dla spracowanego umysłu. Nie zamierzał teraz jednak narzekać na przyjaciela - prowokował dysputy na tematy ważne i za to winien mu był szacunek.
- Widzi potrzebę i natychmiast na nią odpowiada. „Niebo i ziemia przeminą, ale słowa moje nie przeminą”. Dumna dewiza wymaga odpowiedzialności ze strony tych, którzy noszą nazwisko obarczone jej ciężarem. Elroy doskonale odnajduje się w tej roli. W dodatku porusza kwestie, które nas, Abbottów, mocno dotyczą. Trafił jednak na człowieka, któremu bliższe są aspekty terenowe kudłoni niż, co teraz przyznaję ze smutkiem, ramy ustawodawcze dotyczące ludzi. - kącik ust drgnął ku górze w nieco nerwowym, cynicznym geście. Uważał to za pewien paradoks. Od kiedy tylko pamiętał, szedł w ślady dziadka i pragnął równości również dla tych, którzy sami bronić się nie mogli, kompletnie zapominając o tych stworzeniach, do którego gatunku sam przecież należał.
Z chęcią podjął zaoferowany spacer, wspierając Mare, jak tylko mógł. Nie miał zamiaru zawodzić Elroya w tak ważnej kwestii, jaką jest chwilowa ochrona jego żony - była w stanie szczególnym, brzemiennym, należało więc zwrócić na nią swoją całą uwagę. Chciał też wziąć coś dla siebie z tych kilku chwil, które spędzą razem. Wciąż wierzył, że Cecylie w końcu zajdzie w ciążę i spłodzi mu potomka, o jakim od dawna marzył, a jeśli już do tego dojdzie - jak powinien się zachować wobec niej? Czy była wtedy delikatniejsza? Słabsza? Drażliwa? Czy lepiej traktować ją z większą uwagą, czy tak, jak robił to na co dzień, zwyczajnie, bez zbędnych ruchów?
- W Somerset wiedzie się dobrze. Dzięki Archibaldowi jesteśmy bezpieczni - sojusz kornwalijski działa nie tylko na politykę hrabstw, ale przede wszystkim na mentalność ludzi. Służba co jakiś czas przynosi mi wieści głównie z Doliny Godryka, rozdano tam żywność potrzebującym. W Axbridge... jest lepiej. Od czasu ataku, który udaremniliśmy, ludzie wracają powoli do swoich domów. Widać w ich oczach niepewność jutra, ale staramy się dawać im to, czego potrzebują, żeby tam dotrzeć bez drżenia serca. - spojrzał na Mare, kiedy i ona przeniosła na niego wzrok, dostrzegając kątem oka jej profil. - Przekażę, oczywiście, Mare. Jeśli będziesz miała chwilę, może zajmiesz ją rozmową? Nie będziemy w najbliższym czasie niczego organizować na dworze, mam wrażenie, że nieco... nudzi jej się, jeśli tak to można nazwać. Nie do końca potrafię rozczytać jej ostatni humor.
Zmarszczył lekko brwi, usiłując przypomnieć sobie jej dzisiejszy wyraz twarzy, jakoś rozczytać, może tym razem udałoby mu się wysnuć jakieś wnioski. Przemyślenia przerwał mu dźwięk - dobrze zresztą znany, ptaki porozumiewały się podobnymi tonami ostrzegawczymi, nawet jeśli chodziło o inny rząd, rodzinę czy nawet sam gatunek. Rozejrzał się, szukając powodu zamieszania, mając już palce blisko kieszeni, w której skrywała się różdżka, ale nim zdążył po nią chwycić, ich oczom ukazał się kocur. Obserwował zwierzę, kiedy to zaczęło iść w ich stronę, natychmiast mocniej przyciągając Mare nieco za siebie, w razie ataku będąc pierwszym, którego on dosięgnie. Do incydentu nie doszło, a wszystko, co zobaczyli, to martwa mysz leżąca pod pantofelkami lady Greengrass. Tłusta, duża, brzydka mysz. Nie zrobiło to na nim wrażenia, znał podobne schematy, zwłaszcza pojawiające się u kotowatych (lub u srok i kruków).
- Ciekawe zdarzenie. To twój kuguchar? Zgaduję, że to on. Ma wyraźnie zarysowane uszy i jest znacznie większy, w dodatku charakterystycznie mruczy. - faktycznie mruczał i to tak głośno, że można byłoby to pomylić z lotem jakiegoś objedzonego nektarem trzmiela. - Musi cię bardzo lubić, skoro dzieli się z tobą tym, co upolował. Ba! Oddaje ci to w całości! - nie mógł powstrzymać się od cichego śmiechu. Ta cała sytuacja była wręcz kuriozalna!
- Widzi potrzebę i natychmiast na nią odpowiada. „Niebo i ziemia przeminą, ale słowa moje nie przeminą”. Dumna dewiza wymaga odpowiedzialności ze strony tych, którzy noszą nazwisko obarczone jej ciężarem. Elroy doskonale odnajduje się w tej roli. W dodatku porusza kwestie, które nas, Abbottów, mocno dotyczą. Trafił jednak na człowieka, któremu bliższe są aspekty terenowe kudłoni niż, co teraz przyznaję ze smutkiem, ramy ustawodawcze dotyczące ludzi. - kącik ust drgnął ku górze w nieco nerwowym, cynicznym geście. Uważał to za pewien paradoks. Od kiedy tylko pamiętał, szedł w ślady dziadka i pragnął równości również dla tych, którzy sami bronić się nie mogli, kompletnie zapominając o tych stworzeniach, do którego gatunku sam przecież należał.
Z chęcią podjął zaoferowany spacer, wspierając Mare, jak tylko mógł. Nie miał zamiaru zawodzić Elroya w tak ważnej kwestii, jaką jest chwilowa ochrona jego żony - była w stanie szczególnym, brzemiennym, należało więc zwrócić na nią swoją całą uwagę. Chciał też wziąć coś dla siebie z tych kilku chwil, które spędzą razem. Wciąż wierzył, że Cecylie w końcu zajdzie w ciążę i spłodzi mu potomka, o jakim od dawna marzył, a jeśli już do tego dojdzie - jak powinien się zachować wobec niej? Czy była wtedy delikatniejsza? Słabsza? Drażliwa? Czy lepiej traktować ją z większą uwagą, czy tak, jak robił to na co dzień, zwyczajnie, bez zbędnych ruchów?
- W Somerset wiedzie się dobrze. Dzięki Archibaldowi jesteśmy bezpieczni - sojusz kornwalijski działa nie tylko na politykę hrabstw, ale przede wszystkim na mentalność ludzi. Służba co jakiś czas przynosi mi wieści głównie z Doliny Godryka, rozdano tam żywność potrzebującym. W Axbridge... jest lepiej. Od czasu ataku, który udaremniliśmy, ludzie wracają powoli do swoich domów. Widać w ich oczach niepewność jutra, ale staramy się dawać im to, czego potrzebują, żeby tam dotrzeć bez drżenia serca. - spojrzał na Mare, kiedy i ona przeniosła na niego wzrok, dostrzegając kątem oka jej profil. - Przekażę, oczywiście, Mare. Jeśli będziesz miała chwilę, może zajmiesz ją rozmową? Nie będziemy w najbliższym czasie niczego organizować na dworze, mam wrażenie, że nieco... nudzi jej się, jeśli tak to można nazwać. Nie do końca potrafię rozczytać jej ostatni humor.
Zmarszczył lekko brwi, usiłując przypomnieć sobie jej dzisiejszy wyraz twarzy, jakoś rozczytać, może tym razem udałoby mu się wysnuć jakieś wnioski. Przemyślenia przerwał mu dźwięk - dobrze zresztą znany, ptaki porozumiewały się podobnymi tonami ostrzegawczymi, nawet jeśli chodziło o inny rząd, rodzinę czy nawet sam gatunek. Rozejrzał się, szukając powodu zamieszania, mając już palce blisko kieszeni, w której skrywała się różdżka, ale nim zdążył po nią chwycić, ich oczom ukazał się kocur. Obserwował zwierzę, kiedy to zaczęło iść w ich stronę, natychmiast mocniej przyciągając Mare nieco za siebie, w razie ataku będąc pierwszym, którego on dosięgnie. Do incydentu nie doszło, a wszystko, co zobaczyli, to martwa mysz leżąca pod pantofelkami lady Greengrass. Tłusta, duża, brzydka mysz. Nie zrobiło to na nim wrażenia, znał podobne schematy, zwłaszcza pojawiające się u kotowatych (lub u srok i kruków).
- Ciekawe zdarzenie. To twój kuguchar? Zgaduję, że to on. Ma wyraźnie zarysowane uszy i jest znacznie większy, w dodatku charakterystycznie mruczy. - faktycznie mruczał i to tak głośno, że można byłoby to pomylić z lotem jakiegoś objedzonego nektarem trzmiela. - Musi cię bardzo lubić, skoro dzieli się z tobą tym, co upolował. Ba! Oddaje ci to w całości! - nie mógł powstrzymać się od cichego śmiechu. Ta cała sytuacja była wręcz kuriozalna!
Gdyby Mare znała szczegóły rozmowy toczącej się między jej mężem a lordem Abbott, pewnie uśmiechnęłaby się od razu bardzo szeroko, podsumowując całość tego zdarzenia tym, że trafiła kosa na kamień. Podobnie bowiem, jak lord Rhennard, czuła się sama, próbując wytłumaczyć swemu mężowi nawet najbardziej podstawowe kwestie związane z anatomią człowieka, czy — ostatnimi czasy — przebiegiem własnej ciąży. Elroy miłował magiczne zwierzęta, smokom poświęcając zdecydowaną większość czasu, przez co instynktownie i podświadomie próbował porównywać uzyskiwane od żony informacje z tym, co sam już wiedział. Ostatecznie takie połączenie jedynie go myliło i poddawało pod władanie przypadkowi, ale Mare była czarownicą o dużej wyrozumiałości i jeszcze większej cierpliwości. Nawet, jeżeli miała powtarzać pewne zdania do znudzenia — kierując się rodową (od lat także jej własną) dewizą — będzie tak robić.
Stąd może wzięło się współczucie do Rhennarda, który w sposób podobny do jej męża związał swe życie z magicznymi stworzeniami. Gdy żywot swój oddawało się w pewnej części dla służby naturze, łatwo było pogubić się pomiędzy całym wysypem spraw ludzkich; i po to właśnie obu lordom były żony, wchodzące w takich przypadkach w nowe—stare role: przyjmujące gości i dbające o ich dobre samopoczucie po wymęczających rozmowach o kwestiach ważnych.
W dbaniu o nastrój Rhennard — jak na lorda przystało — nie odstępował jej kroku. Uwaga o kudłoniach sprawiła, że dłoń Mare na moment przylgnęła do ust wygiętych w radosnym uśmiechu, tłumiąc śmiech, który wydostał się spomiędzy warg. Było w tej uwadze zapewne więcej niż jedno tylko ziarno prawdy, ale ubrana została w sposób zaskakująco szczery, szczerym śmiechem musiała więc zostać obdarowana.
— Ufa ci, Rhennardzie — zaczęła, rozbawienie wciąż iskrzyło w zielonych oczach, ale spacerujący obok mężczyzna mógł bez wątpienia wyczuć, że wypowiadała się jak Prewett, ab imo pectore. — Nie tylko przez wzgląd na twe nazwisko, ale przede wszystkim przez to, że dałeś się poznać jako nasz przyjaciel. Twoja wiedza z zakresu prawoznawstwa jest nieoceniona, choćby miała różnić się dziedziną. Jak znam mego męża, a znam go bardzo dobrze — tutaj ściszyła na moment głos, a dzięki temu ten nabrał niższej barwy. — Nie zwróciłby się najpierw z tą kwestią do nikogo innego, niż ciebie. Z szacunku dla waszej więzi i dlatego, że wie, że nawet jeżeli nie byłbyś w stanie mu pomóc, poprowadziłbyś go ku komuś lub czemuś, kto by to potrafił.
Może słowa te wydawały się być oczywiste, lecz każdy zasługiwał kiedyś na wyłożenie mu prawdy w taki właśnie sposób. Mężczyźni również potrzebowali czasami walidacji, dostrzeżenia ich starań, a w trakcie wojny mniej było czasu na analizowanie każdej, nawet najdrobniejszej towarzyskiej okazji.
Słuchała dalej słów Rhennarda, kiwając kilkukrotnie głową w zamyśleniu. Uśmiechnęła się raz jeszcze — tym razem przede wszystkim z dumą, zasługi jej brata dla bezpieczeństwa Półwyspu Kornwalijskiego były nie do przecenienia. Niedługo później przybrała już bardziej poważny wyraz twarzy, analizując wszystkie informacje. Somerset jawiło się w końcu w oczach większości zwolenników Prawowitego Ministerstwa, tego podziemnego, jako jedno z niewielu prawdziwie bezpiecznych miejsc. Wiadomość o Axbridge była jednak dla niej nowa i już formowała pierwsze pytania, lecz było lepiej, podobnie przecież jak w Staffordshire. Nie doskonale, nie dobrze, ale l e p i e j, od czegoś trzeba było zacząć.
Na przykład od spotkania z lady Cecile?
— Nawet nie wiesz, ile radości wyrządzasz mi swoją prośbą. Jeszcze więcej mógłbyś osiągnąć tylko przez zgodę na podróż twej żony tutaj, do Derby. Z oczywistych względów — tutaj wzrok zsunął się powoli w dół, zatrzymując się na ledwie dwie sekundy na brzuchu damy — Zdecydowaliśmy z Elroyem, że lepiej będzie ograniczyć moje podróże. Jeszcze w lutym latałam na miotle, ale teraz? To proszenie się o kłopoty — zwłaszcza po tym, co zdarzyło się w Staffordshire. Ciężarna dama stanowiła łatwy cel nie tyle nawet dla szmalcowników, co potencjalny propagandowy sukces dla Rycerzy Walpurgii. Jasne odrzucenie propozycji układowej Malfoyów posypało sól na świeżą ranę. Przeciwników było więcej, nie można było dać się zwariować, lecz ciąża była dla Mare czasem, w którym ponownie musiała podejmować wybory z perspektywą długoterminową. — Ale na pewno w czerwcu zamierzam odwiedzić Weymouth, będziemy świętować kwitnienie paproci. Cece się nie przejmuj, dopiero wychodzimy z długiej i trudnej zimy, nie wspominając już o tym, co dzieje się wokół. Jeżeli jej humor związany jest z twoim zachowaniem, obiecuję wybadać delikatnie sprawę — nikt przecież nie zrozumie arystokratki równie dobrze, jak inna arystokratka.
Mare miała jeszcze kilka kwestii do podniesienia — tych ocierających się o możliwe powody niezrozumienia nastroju lady Abbott, opowiedzenia tego, cóż ostatnio działo się w rządzonych przez Greengrassów hrabstwach, a także takich, które na ten moment muszą pozostać tajemnicą. Żadna z nich nie została jednak tknięta wobec przeraźliwego pisku ptactwa, które natychmiast zaalarmowało uważną lady Mare. Jej ręka odruchowo zacisnęła się mocniej na podarowanym ramieniu szlachcica, zatrzymała się w miejscu i cofnęła nawet o krok, częściowo pragnąc ukryć się za Rhennardem, gdyby miała mieć miejsce rzecz prawdziwie straszna.
I stała się, bo kocisko naprawdę wydawało się Mare straszne. Gruba, tłusta mysz pod pantofelkami wprawiła, że pobladła znacząco, a usta zacisnęła w wąską kreskę: wszystko, byleby tylko nie pisnąć, znieść to upokorzenie z tak wielką godnością, jaka jej jeszcze w tej sytuacji pozostała.
I co teraz? Przeprosić? Powiedzieć, że to nie jej kuguchar? Obie wersje były możliwe do zrealizowania i nawet ta druga nie nosiła znamion kłamstwa, bo faktycznie kuguchar wciąż pozostawał bezdomny, a podrzucane przez niego prezenty nie sprawiały, by Mare miała większą chęć zajęcia się tym zwierzakiem. Przymknęła powieki, nie chcąc patrzeć na mysie truchło pod nogami, próbując nawet zignorować kugucharową obecność, ale ten mruczył tak głośno, że świadomość jego obecności wciąż ciążyła na ramionach szlachcianki, coś trzeba było z tym fantem zrobić...
— Uważa się za mojego — powiedziała powoli, wciąż z zamkniętymi oczami. Rhennard mógł zresztą poczuć, że poruszona tym krwawym widowiskiem zadrżała, drżała również dłoń, którą wpięła w niego dla asekuracji. — Przynajmniej tak twierdzi Elroy. Od trzynastu dni przynosi mi te myszy i nie może zrozumieć, że źródłem białka w mojej diecie nie jest m y s i n a — ostatnie słowo niemal wycedziła przez zaciśnięte zęby, dopiero zbierając się na odwagę, by po pierwsze — westchnąć przeciągle, po drugie zaś otworzyć oczy. Nie chcąc spoglądać na pozostałości po mysim żywocie, ani tym bardziej na kuguchara, który czyścił sobie teraz drugą łapę, a puszystym ogonem zamiatał resztki kurzu ze ścieżki, wzniosła wzrok na twarz Rhennarda. — Przepraszam, że musiałeś być tego świadkiem, służba próbowała przemówić mu do rozsądku, ale najwyraźniej nie byli szczególnie skuteczni...
Stąd może wzięło się współczucie do Rhennarda, który w sposób podobny do jej męża związał swe życie z magicznymi stworzeniami. Gdy żywot swój oddawało się w pewnej części dla służby naturze, łatwo było pogubić się pomiędzy całym wysypem spraw ludzkich; i po to właśnie obu lordom były żony, wchodzące w takich przypadkach w nowe—stare role: przyjmujące gości i dbające o ich dobre samopoczucie po wymęczających rozmowach o kwestiach ważnych.
W dbaniu o nastrój Rhennard — jak na lorda przystało — nie odstępował jej kroku. Uwaga o kudłoniach sprawiła, że dłoń Mare na moment przylgnęła do ust wygiętych w radosnym uśmiechu, tłumiąc śmiech, który wydostał się spomiędzy warg. Było w tej uwadze zapewne więcej niż jedno tylko ziarno prawdy, ale ubrana została w sposób zaskakująco szczery, szczerym śmiechem musiała więc zostać obdarowana.
— Ufa ci, Rhennardzie — zaczęła, rozbawienie wciąż iskrzyło w zielonych oczach, ale spacerujący obok mężczyzna mógł bez wątpienia wyczuć, że wypowiadała się jak Prewett, ab imo pectore. — Nie tylko przez wzgląd na twe nazwisko, ale przede wszystkim przez to, że dałeś się poznać jako nasz przyjaciel. Twoja wiedza z zakresu prawoznawstwa jest nieoceniona, choćby miała różnić się dziedziną. Jak znam mego męża, a znam go bardzo dobrze — tutaj ściszyła na moment głos, a dzięki temu ten nabrał niższej barwy. — Nie zwróciłby się najpierw z tą kwestią do nikogo innego, niż ciebie. Z szacunku dla waszej więzi i dlatego, że wie, że nawet jeżeli nie byłbyś w stanie mu pomóc, poprowadziłbyś go ku komuś lub czemuś, kto by to potrafił.
Może słowa te wydawały się być oczywiste, lecz każdy zasługiwał kiedyś na wyłożenie mu prawdy w taki właśnie sposób. Mężczyźni również potrzebowali czasami walidacji, dostrzeżenia ich starań, a w trakcie wojny mniej było czasu na analizowanie każdej, nawet najdrobniejszej towarzyskiej okazji.
Słuchała dalej słów Rhennarda, kiwając kilkukrotnie głową w zamyśleniu. Uśmiechnęła się raz jeszcze — tym razem przede wszystkim z dumą, zasługi jej brata dla bezpieczeństwa Półwyspu Kornwalijskiego były nie do przecenienia. Niedługo później przybrała już bardziej poważny wyraz twarzy, analizując wszystkie informacje. Somerset jawiło się w końcu w oczach większości zwolenników Prawowitego Ministerstwa, tego podziemnego, jako jedno z niewielu prawdziwie bezpiecznych miejsc. Wiadomość o Axbridge była jednak dla niej nowa i już formowała pierwsze pytania, lecz było lepiej, podobnie przecież jak w Staffordshire. Nie doskonale, nie dobrze, ale l e p i e j, od czegoś trzeba było zacząć.
Na przykład od spotkania z lady Cecile?
— Nawet nie wiesz, ile radości wyrządzasz mi swoją prośbą. Jeszcze więcej mógłbyś osiągnąć tylko przez zgodę na podróż twej żony tutaj, do Derby. Z oczywistych względów — tutaj wzrok zsunął się powoli w dół, zatrzymując się na ledwie dwie sekundy na brzuchu damy — Zdecydowaliśmy z Elroyem, że lepiej będzie ograniczyć moje podróże. Jeszcze w lutym latałam na miotle, ale teraz? To proszenie się o kłopoty — zwłaszcza po tym, co zdarzyło się w Staffordshire. Ciężarna dama stanowiła łatwy cel nie tyle nawet dla szmalcowników, co potencjalny propagandowy sukces dla Rycerzy Walpurgii. Jasne odrzucenie propozycji układowej Malfoyów posypało sól na świeżą ranę. Przeciwników było więcej, nie można było dać się zwariować, lecz ciąża była dla Mare czasem, w którym ponownie musiała podejmować wybory z perspektywą długoterminową. — Ale na pewno w czerwcu zamierzam odwiedzić Weymouth, będziemy świętować kwitnienie paproci. Cece się nie przejmuj, dopiero wychodzimy z długiej i trudnej zimy, nie wspominając już o tym, co dzieje się wokół. Jeżeli jej humor związany jest z twoim zachowaniem, obiecuję wybadać delikatnie sprawę — nikt przecież nie zrozumie arystokratki równie dobrze, jak inna arystokratka.
Mare miała jeszcze kilka kwestii do podniesienia — tych ocierających się o możliwe powody niezrozumienia nastroju lady Abbott, opowiedzenia tego, cóż ostatnio działo się w rządzonych przez Greengrassów hrabstwach, a także takich, które na ten moment muszą pozostać tajemnicą. Żadna z nich nie została jednak tknięta wobec przeraźliwego pisku ptactwa, które natychmiast zaalarmowało uważną lady Mare. Jej ręka odruchowo zacisnęła się mocniej na podarowanym ramieniu szlachcica, zatrzymała się w miejscu i cofnęła nawet o krok, częściowo pragnąc ukryć się za Rhennardem, gdyby miała mieć miejsce rzecz prawdziwie straszna.
I stała się, bo kocisko naprawdę wydawało się Mare straszne. Gruba, tłusta mysz pod pantofelkami wprawiła, że pobladła znacząco, a usta zacisnęła w wąską kreskę: wszystko, byleby tylko nie pisnąć, znieść to upokorzenie z tak wielką godnością, jaka jej jeszcze w tej sytuacji pozostała.
I co teraz? Przeprosić? Powiedzieć, że to nie jej kuguchar? Obie wersje były możliwe do zrealizowania i nawet ta druga nie nosiła znamion kłamstwa, bo faktycznie kuguchar wciąż pozostawał bezdomny, a podrzucane przez niego prezenty nie sprawiały, by Mare miała większą chęć zajęcia się tym zwierzakiem. Przymknęła powieki, nie chcąc patrzeć na mysie truchło pod nogami, próbując nawet zignorować kugucharową obecność, ale ten mruczył tak głośno, że świadomość jego obecności wciąż ciążyła na ramionach szlachcianki, coś trzeba było z tym fantem zrobić...
— Uważa się za mojego — powiedziała powoli, wciąż z zamkniętymi oczami. Rhennard mógł zresztą poczuć, że poruszona tym krwawym widowiskiem zadrżała, drżała również dłoń, którą wpięła w niego dla asekuracji. — Przynajmniej tak twierdzi Elroy. Od trzynastu dni przynosi mi te myszy i nie może zrozumieć, że źródłem białka w mojej diecie nie jest m y s i n a — ostatnie słowo niemal wycedziła przez zaciśnięte zęby, dopiero zbierając się na odwagę, by po pierwsze — westchnąć przeciągle, po drugie zaś otworzyć oczy. Nie chcąc spoglądać na pozostałości po mysim żywocie, ani tym bardziej na kuguchara, który czyścił sobie teraz drugą łapę, a puszystym ogonem zamiatał resztki kurzu ze ścieżki, wzniosła wzrok na twarz Rhennarda. — Przepraszam, że musiałeś być tego świadkiem, służba próbowała przemówić mu do rozsądku, ale najwyraźniej nie byli szczególnie skuteczni...
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Na jego wargi wpełzł lekki uśmiech, kiedy zobaczył reakcję Mare na swoje słowa. Nie miał sobie nic do zarzucenia, poza tym zdawał sobie sprawę z tego, jak zabawnie to brzmiało. Jego rodzina od zawsze dbała o prawość wśród wszystkich, nieważne, czy były to zwierzęta, z czego znana była Modesta, czy czarodzieje, czym wsławił się starożytny Papinian. Samemu Rhennardowi bliżej było zawsze do tych pierwszych, co spotykało się swego czasu z pewnym rozbawieniem wśród gawiedzi.
- Bycie waszym przyjacielem to przywilej, droga Mare - uśmiech stał się ciepły, dobroduszny. - Ale również obowiązek. Jeden z najmilszych memu sercu. Zapewne nie zdajesz sobie sprawy z tak błahych spraw, ale twoje wsparcie dla Elroya daje mu codziennie nowe pokłady sił, które może wykorzystać na walkę o sprawy, o które dziś walczyć musimy.
Rebelia była sprawą niełatwą. Każdy z nich, czy Elroy, który, jak wydawało się Abbottowi, wkładał lwią część swojego czasu i sił w cały proces wyciągania Anglii z łap Rycerzy Walpurgii, czy Rhennard, który do tej pory stał jeszcze z boku i nie angażował się bezpośrednio w walkę, przeżywał to na swój sposób i każdego dnia musieli skądś brać siły na kolejne starcia, na kolejne decyzje, które należało podjąć szybko, ale z pełną świadomością konsekwencji. Trzymali ten ciężar na swoich ramionach i nie mogli pozwolić sobie na słabość, na zrzucenie go na czyjekolwiek ramiona, dlatego pocieszenie, dobre słowo padające z ust kobiety, było najlepszym lekiem. Spojrzał na Mare, gdy mówiła.
- Oczywiście, Mare. To doskonały pomysł. Zmiana miejsca dobrze jej zrobi. Nie pozwalam jej na tak częste wybywanie do Lancashire z wiadomych względów... podróże tam nie są bezpieczne, nie chcę ryzykować jej zdrowiem i życiem w żaden sposób - na twarzy pojawił się grymas determinacji. - Ale do was jest zdecydowanie bliżej, powietrze Derby dobrze jej zrobi. - tak sądził. Tak po prawdzie poruszał się w tych tematach po omacku, sądząc, że intuicja dobrze go prowadzi, ale w rzeczywistości mógł opowiadać lady Greengrass kocopoły. - Może chodzi... może chodzi o to, co moja matka mówi przy posiłkach. Nie ma chwili, w której nie upomni Cecylii, żeby ta zadbała o swój stan zdrowia, bo jej syn w końcu skończy bez potomka. - westchnął z ciężarem, który nosił już od kilku lat. Od momentu, w którym Ophelia umarła, a jej miejsce niespodziewanie zajęła Cece - sama obecność jej siostry przecież mu nie przeszkadzała, zdołał ją pokochać szczerze, choć na swój sposób, wychwalał jej urodę, w końcu córy Ollivanderów nią bezwstydnie grzeszyły. Chodziło o to, co czuła Cece. O jej ból, o presję, którą sam czuł, i o frustrację względem matki, którą również zaczęli dzielić. Mare udało się odwrócić jego uwagę od rozdrabniania się nad podobnymi problemami - właściwie o wiele skuteczniej dokonał tego kuguchar, który ich odwiedził. W kontaktach ze zwierzętami czuł się znacznie lepiej. Bez wahania więc przykucnął przy kocie i spróbował go obejrzeć, szukając w zakamarkach jego pyszczka, uszu i łap oznak chorób. Uszy nie były brudne, pyszczek, prócz oznak ledwo co upolowanej zdobyczy, też nie zdradzał nieprzyjemnych dolegliwości, a pazury, gdy kocur zaczął oblizywać sobie łapki z posoki, wydawały się ostre. Uśmiechnął się w rozbawieniu, gdy usłyszał słowa lady o mysinie. Wyborny żart!
- Elroy może mieć sporo racji. Kotowate, do których kuguchary należą, są bardzo kapryśną i tajemniczą rodziną w królestwie stworzeń. Na tyle, że nie do końca wiem, skąd pojawił się pod jego futrzastym łbem podobny pomysł... - zastanowił się. - Twoje służki albo skrzat nie karmili go ostatnio? Ciebie mógł wybrać jako swój obiekt westchnień całkiem przypadkowo albo zupełnie celowo - o tym mógłby nam tylko powiedzieć albo zwierzęcousty, albo sam zainteresowany. Swoją ofiarą mógł jeszcze chcieć zademonstrować ci, jak się poluje. - rozejrzał się za sługą, a gdy dostrzegł jednego z nich, gestem poprosił, by oczyścił drogę jemu i lady Mare. - Jeśli go dokarmiacie, to najlepiej przestać, może wtedy sam odejdzie. Nie będzie miał za co dziękować. - zwrócił w końcu uwagę na Mare, a nie na mruczącego jegomościa, karcąc się w myślach, że od początku tego spotkania powinien to zrobić. - Wszystko w porządku, lady? Pobladłaś. Może usiądźmy.
Cały czas trzymał jej ramię, zaniepokojony jej stanem. Nie chciał pozwalać sobie na niepotrzebny dotyk, który mógł zostać odebrany dwuznacznie, ale wiedział, że teraz zarejestrowałby jej pogarszające się z nagła samopoczucie i odpowiednio zareagował. Zaczął prowadzić ją w stronę zdobionej, drewnianej ławki, przy której wciąż kręciły się pawie - te odważniejsze jak mniemał.
- Bycie waszym przyjacielem to przywilej, droga Mare - uśmiech stał się ciepły, dobroduszny. - Ale również obowiązek. Jeden z najmilszych memu sercu. Zapewne nie zdajesz sobie sprawy z tak błahych spraw, ale twoje wsparcie dla Elroya daje mu codziennie nowe pokłady sił, które może wykorzystać na walkę o sprawy, o które dziś walczyć musimy.
Rebelia była sprawą niełatwą. Każdy z nich, czy Elroy, który, jak wydawało się Abbottowi, wkładał lwią część swojego czasu i sił w cały proces wyciągania Anglii z łap Rycerzy Walpurgii, czy Rhennard, który do tej pory stał jeszcze z boku i nie angażował się bezpośrednio w walkę, przeżywał to na swój sposób i każdego dnia musieli skądś brać siły na kolejne starcia, na kolejne decyzje, które należało podjąć szybko, ale z pełną świadomością konsekwencji. Trzymali ten ciężar na swoich ramionach i nie mogli pozwolić sobie na słabość, na zrzucenie go na czyjekolwiek ramiona, dlatego pocieszenie, dobre słowo padające z ust kobiety, było najlepszym lekiem. Spojrzał na Mare, gdy mówiła.
- Oczywiście, Mare. To doskonały pomysł. Zmiana miejsca dobrze jej zrobi. Nie pozwalam jej na tak częste wybywanie do Lancashire z wiadomych względów... podróże tam nie są bezpieczne, nie chcę ryzykować jej zdrowiem i życiem w żaden sposób - na twarzy pojawił się grymas determinacji. - Ale do was jest zdecydowanie bliżej, powietrze Derby dobrze jej zrobi. - tak sądził. Tak po prawdzie poruszał się w tych tematach po omacku, sądząc, że intuicja dobrze go prowadzi, ale w rzeczywistości mógł opowiadać lady Greengrass kocopoły. - Może chodzi... może chodzi o to, co moja matka mówi przy posiłkach. Nie ma chwili, w której nie upomni Cecylii, żeby ta zadbała o swój stan zdrowia, bo jej syn w końcu skończy bez potomka. - westchnął z ciężarem, który nosił już od kilku lat. Od momentu, w którym Ophelia umarła, a jej miejsce niespodziewanie zajęła Cece - sama obecność jej siostry przecież mu nie przeszkadzała, zdołał ją pokochać szczerze, choć na swój sposób, wychwalał jej urodę, w końcu córy Ollivanderów nią bezwstydnie grzeszyły. Chodziło o to, co czuła Cece. O jej ból, o presję, którą sam czuł, i o frustrację względem matki, którą również zaczęli dzielić. Mare udało się odwrócić jego uwagę od rozdrabniania się nad podobnymi problemami - właściwie o wiele skuteczniej dokonał tego kuguchar, który ich odwiedził. W kontaktach ze zwierzętami czuł się znacznie lepiej. Bez wahania więc przykucnął przy kocie i spróbował go obejrzeć, szukając w zakamarkach jego pyszczka, uszu i łap oznak chorób. Uszy nie były brudne, pyszczek, prócz oznak ledwo co upolowanej zdobyczy, też nie zdradzał nieprzyjemnych dolegliwości, a pazury, gdy kocur zaczął oblizywać sobie łapki z posoki, wydawały się ostre. Uśmiechnął się w rozbawieniu, gdy usłyszał słowa lady o mysinie. Wyborny żart!
- Elroy może mieć sporo racji. Kotowate, do których kuguchary należą, są bardzo kapryśną i tajemniczą rodziną w królestwie stworzeń. Na tyle, że nie do końca wiem, skąd pojawił się pod jego futrzastym łbem podobny pomysł... - zastanowił się. - Twoje służki albo skrzat nie karmili go ostatnio? Ciebie mógł wybrać jako swój obiekt westchnień całkiem przypadkowo albo zupełnie celowo - o tym mógłby nam tylko powiedzieć albo zwierzęcousty, albo sam zainteresowany. Swoją ofiarą mógł jeszcze chcieć zademonstrować ci, jak się poluje. - rozejrzał się za sługą, a gdy dostrzegł jednego z nich, gestem poprosił, by oczyścił drogę jemu i lady Mare. - Jeśli go dokarmiacie, to najlepiej przestać, może wtedy sam odejdzie. Nie będzie miał za co dziękować. - zwrócił w końcu uwagę na Mare, a nie na mruczącego jegomościa, karcąc się w myślach, że od początku tego spotkania powinien to zrobić. - Wszystko w porządku, lady? Pobladłaś. Może usiądźmy.
Cały czas trzymał jej ramię, zaniepokojony jej stanem. Nie chciał pozwalać sobie na niepotrzebny dotyk, który mógł zostać odebrany dwuznacznie, ale wiedział, że teraz zarejestrowałby jej pogarszające się z nagła samopoczucie i odpowiednio zareagował. Zaczął prowadzić ją w stronę zdobionej, drewnianej ławki, przy której wciąż kręciły się pawie - te odważniejsze jak mniemał.
gdybym ziarnka
choć nie wszystkie
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
— Jest to przywilej dwustronny, Rhennardzie — odpowiedziała mu niemal od razu, bez krzty zawahania. Przyjaźnie należało pielęgnować zawsze, była to jedna z tych lekcji, które szlachetnie urodzone dzieci odbierały jako pierwsze, zaraz po szanowaniu rodziców i dziedzictwa przodków. W czasie wojny postawa ta była szczególnie potrzebna, choć w warunkach rodu Greengrass dbanie o rozkwit stosunków między Derby a Doliną Godryka nigdy nie nosiło rangi obowiązku. Ich pokolenie zresztą miało niesamowite szczęście odnaleźć wspólny język bez pomocy protokołu dyplomatycznego, nie tylko dlatego, że wypada, ale przede wszystkim ze szczerych chęci i sympatii. To na nich właśnie budowało się, w ocenie Mare, najsilniejsze sojusze, często także znaczone małżeństwem. Może kiedyś, gdy los uśmiechnie się do małżeństwa Abbottów, gdy Cecile i Rhennard szczęśliwie zostaną rodzicami. Może całkiem niedługo.
Lecz jeszcze nie teraz.
— Zwierzał ci się z tego, czy to twoja uprzejma obserwacja? — spytała miękko, może tylko delikatnie podchwytliwie, ciekawa była bowiem, czy Elroy naprawdę potrafił wyrażać nawet tak delikatne myśli na głos. Nie miała wątpliwości, że jej obecność szczególnie przyczyniała się do wzrostu jego morale. Gdy przekazywała mu wieści o ciąży, zaznaczyła przecież, że wiele musi się zmienić, że Elroy musiał uważać na siebie i swój stan jeszcze bardziej, niż przed tym wszystkim; mąż odwdzięczał się jej miłością własną, na wszelkie sposoby — przede wszystkim uczynkiem, lecz nierzadko i słowem. Ale w zgodzie z etykietą robił to wtedy, gdy mógł sobie na to pozwolić, przede wszystkim w prywatności dworku lub małżeńskich komnat. Nie sądziła, że mąż mógłby być aż tak skory do wyznań.
— Lancashire nie jest równie bezpieczne co wasze Somerset, ale i to może się szybko zmienić — zauważyła, na moment przybierając bardziej zamyślony wyraz twarzy, a Rhennard z łatwością mógł skojarzyć sobie ten grymas z tym samym, który zdobił często twarz Archibalda, choć zanim dochodził do właściwego sobie, naukowego rozdrażnienia. — Ollivanderowie długo nie opowiadali się po konkretnej stronie — jak my, dodała w myślach, wypowiadając się spokojnie, choć powoli. Gdyby zrobili to szybciej — tak lordowie Lancashire, jak i ród władający nad Derbyshire i Staffordshire — pewnie mogliby cieszyć się większą stabilizacją, taką jak w Northumberland, czy na Półwyspie. Stracony czas można było wyłącznie nadganiać, próbować robić wszystko, by zapewnić mieszkańcom i sobie jak największe bezpieczeństwo. — Ale z rozmów z teściową, nie wiem, czy pamiętasz, matka Elroya była niegdyś lady Ollivander, przebijają się głównie dobre wieści. Ale muszę skorzystać z nadarzającej się okazji i prosić cię, byś zgadzał się na wojaże Cece do Derby tak często, jak tylko cię o to poprosi — pałała do lady Abbott szczególnym rodzajem sympatii, jej towarzystwo na pewno pozytywnie wpłynęłoby także na nastrój Delilah, o dobroczynnym wpływie powietrza nad Derby nie wspominając.
Ciepły uśmiech zsunął się z jej twarzy dopiero, gdy Rhennard wspomniał o komentarzach, które do Cecile kierowała jej teściowa. Okrutne, zupełnie nie na miejscu — myślała, gdy w jej wnętrzu budził się duch Greengrassów, do lotu zrywał się czarno—zielony motyl, gotowy na słowną konfrontację, na bitwę na argumenty, do sztuki, do której przygotowywano panów na Derby przez całe ich życie. Emocje — współczucie w trudnej przecież sztuce odnalezienia się w nowej roli żon, niezgoda na komentarze równie niewybredne jak te, którymi podzielił się z nią Rhennard — sprawiły, że klatka piersiowa Mare uniosła się w wielkim wdechu do góry.
Słowa układały się powoli na języku i wybrzmiałyby, gdyby nie przeciągłe miauknięcie, które rozniosło się w najbliższej okolicy. Kuguchar najwyraźniej pragnął, by wybranka doceniła jego starania, w końcu tak się natrudził...
— Jeszcze tego brakowało — szepnęła dramatycznie na wzmiankę o zwierzęcoustym, który mógł pomóc im dojść do źródła przyczyn, dla których akurat to Mare została w oczach kuguchara tym z mieszkańców Grove Street 12, który zasługiwał na najwięcej miłości, również w tej zdechłomysiej postaci. — Obawiam się, że nie mamy wśród służących nikogo, kto mógłby porozumiewać się z... Jak to nazwałeś... Kotowatymi? — nie znała się szczególnie na magicznych stworzeniach; jej zainteresowania oscylowały przede wszystkim wokół spraw ludzkich, stanowiąc przeciwność tych Rhennardowych. — O niektórych rzeczach warto nie wiedzieć — dodała jeszcze, niemal zupełnie zrezygnowana, a przez to dość słabym głosem. Na słowa o zasiądnięciu skinęła głową, zgadzając się na odprowadzenie na ławkę. Miała nadzieję, że odpoczynek od widoku mysiego truchła przyniesie jej nieco ukojenia, dlatego też zasiadła powoli na ławce, próbując doprowadzić swój oddech do należytego porządku. W jej stanie powinna o siebie dbać szczególnie mocno.
— Dziękuję. Niekoniecznie dobrze znoszę widok krwi — wyznała, uśmiechając się przy tym słabo. Choć interesowała się uzdrawianiem i miała w swej kolekcji wiele atlasów anatomicznych z różnego rodzaju, dość szczegółowymi rycinami, widok krwi na żywo zawsze odejmował jej sił. Kuguchar natomiast nie zamierzał odstępować od spacerowiczów. Pozostawiwszy mysz na ścieżce, sprężystym krokiem udał się w leniwy spacer za lordem Abbott i lady Greengrass, ostatecznie — chyba niezauważony — układając się obok pantofelków lady Mare i zadzierając burą głowę do góry, pomrukując raz za razem, wyraźnie z siebie zadowolony.
Lecz jeszcze nie teraz.
— Zwierzał ci się z tego, czy to twoja uprzejma obserwacja? — spytała miękko, może tylko delikatnie podchwytliwie, ciekawa była bowiem, czy Elroy naprawdę potrafił wyrażać nawet tak delikatne myśli na głos. Nie miała wątpliwości, że jej obecność szczególnie przyczyniała się do wzrostu jego morale. Gdy przekazywała mu wieści o ciąży, zaznaczyła przecież, że wiele musi się zmienić, że Elroy musiał uważać na siebie i swój stan jeszcze bardziej, niż przed tym wszystkim; mąż odwdzięczał się jej miłością własną, na wszelkie sposoby — przede wszystkim uczynkiem, lecz nierzadko i słowem. Ale w zgodzie z etykietą robił to wtedy, gdy mógł sobie na to pozwolić, przede wszystkim w prywatności dworku lub małżeńskich komnat. Nie sądziła, że mąż mógłby być aż tak skory do wyznań.
— Lancashire nie jest równie bezpieczne co wasze Somerset, ale i to może się szybko zmienić — zauważyła, na moment przybierając bardziej zamyślony wyraz twarzy, a Rhennard z łatwością mógł skojarzyć sobie ten grymas z tym samym, który zdobił często twarz Archibalda, choć zanim dochodził do właściwego sobie, naukowego rozdrażnienia. — Ollivanderowie długo nie opowiadali się po konkretnej stronie — jak my, dodała w myślach, wypowiadając się spokojnie, choć powoli. Gdyby zrobili to szybciej — tak lordowie Lancashire, jak i ród władający nad Derbyshire i Staffordshire — pewnie mogliby cieszyć się większą stabilizacją, taką jak w Northumberland, czy na Półwyspie. Stracony czas można było wyłącznie nadganiać, próbować robić wszystko, by zapewnić mieszkańcom i sobie jak największe bezpieczeństwo. — Ale z rozmów z teściową, nie wiem, czy pamiętasz, matka Elroya była niegdyś lady Ollivander, przebijają się głównie dobre wieści. Ale muszę skorzystać z nadarzającej się okazji i prosić cię, byś zgadzał się na wojaże Cece do Derby tak często, jak tylko cię o to poprosi — pałała do lady Abbott szczególnym rodzajem sympatii, jej towarzystwo na pewno pozytywnie wpłynęłoby także na nastrój Delilah, o dobroczynnym wpływie powietrza nad Derby nie wspominając.
Ciepły uśmiech zsunął się z jej twarzy dopiero, gdy Rhennard wspomniał o komentarzach, które do Cecile kierowała jej teściowa. Okrutne, zupełnie nie na miejscu — myślała, gdy w jej wnętrzu budził się duch Greengrassów, do lotu zrywał się czarno—zielony motyl, gotowy na słowną konfrontację, na bitwę na argumenty, do sztuki, do której przygotowywano panów na Derby przez całe ich życie. Emocje — współczucie w trudnej przecież sztuce odnalezienia się w nowej roli żon, niezgoda na komentarze równie niewybredne jak te, którymi podzielił się z nią Rhennard — sprawiły, że klatka piersiowa Mare uniosła się w wielkim wdechu do góry.
Słowa układały się powoli na języku i wybrzmiałyby, gdyby nie przeciągłe miauknięcie, które rozniosło się w najbliższej okolicy. Kuguchar najwyraźniej pragnął, by wybranka doceniła jego starania, w końcu tak się natrudził...
— Jeszcze tego brakowało — szepnęła dramatycznie na wzmiankę o zwierzęcoustym, który mógł pomóc im dojść do źródła przyczyn, dla których akurat to Mare została w oczach kuguchara tym z mieszkańców Grove Street 12, który zasługiwał na najwięcej miłości, również w tej zdechłomysiej postaci. — Obawiam się, że nie mamy wśród służących nikogo, kto mógłby porozumiewać się z... Jak to nazwałeś... Kotowatymi? — nie znała się szczególnie na magicznych stworzeniach; jej zainteresowania oscylowały przede wszystkim wokół spraw ludzkich, stanowiąc przeciwność tych Rhennardowych. — O niektórych rzeczach warto nie wiedzieć — dodała jeszcze, niemal zupełnie zrezygnowana, a przez to dość słabym głosem. Na słowa o zasiądnięciu skinęła głową, zgadzając się na odprowadzenie na ławkę. Miała nadzieję, że odpoczynek od widoku mysiego truchła przyniesie jej nieco ukojenia, dlatego też zasiadła powoli na ławce, próbując doprowadzić swój oddech do należytego porządku. W jej stanie powinna o siebie dbać szczególnie mocno.
— Dziękuję. Niekoniecznie dobrze znoszę widok krwi — wyznała, uśmiechając się przy tym słabo. Choć interesowała się uzdrawianiem i miała w swej kolekcji wiele atlasów anatomicznych z różnego rodzaju, dość szczegółowymi rycinami, widok krwi na żywo zawsze odejmował jej sił. Kuguchar natomiast nie zamierzał odstępować od spacerowiczów. Pozostawiwszy mysz na ścieżce, sprężystym krokiem udał się w leniwy spacer za lordem Abbott i lady Greengrass, ostatecznie — chyba niezauważony — układając się obok pantofelków lady Mare i zadzierając burą głowę do góry, pomrukując raz za razem, wyraźnie z siebie zadowolony.
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Jakkolwiek to nie brzmiało - wojna to dobry czas na zacieśnianie więzów albo zrywanie ich, jeśli intuicja albo głęboka argumentacja pokaże na horyzoncie czarodzieja niezaufanego. Cenił w Derby możliwość dokonania jednak pogłębiania relacji, żłobień dokonywanych w tym cennym sojuszu ciężką ręką zaufania, siły i przyjaźni.
- Obserwacja - zza ust wymknął się cichy śmiech. - Różnica wieku jest spora między nami, więc z czasów Hogwartu, gdzie w młodym czarodzieju zmienia się najwięcej, pamiętać go nie mogę, ale mam wrażenie, że był bardziej zatwardziały, Mare, zanim cię poznał. Teraz dostrzega więcej, ale nie jest tak porywczy, a stosunku do dzieci jest opiekuńczy. Oddałaś mu drobinę swojej wrażliwości, lady, i wyszło mu to na zdrowie, cokolwiek by nie mówił. Nie musisz mu tego powtarzać, istnieje spora szansa, że uzna tę cechę za niepotrzebną - znów cichy śmiech, tym razem jednak ukryty między rozciągniętymi w uśmiechu wargami.
Zaczynał szukać w tym swojej winy - w losie Cece. Oczywiście, że wszystko zaczęło się od niego. To on miał zostać mężem Ophelii, to ona był kartą przetargową między rodami, to on miał zawiązać między nimi ważny sojusz, cenną lojalność. Finalnie to on wziął sobie rękę Cecylie jako swojej żony, włożył na jej palec złoty pierścień i obiecał wierność, jednocześnie wciąż marząc, wciąż pamiętając uśmiechniętą twarz Ophelii, gdy obiecywał jej wspólne życie. A potem było tylko gorzej. Jego wyjazd do Francji musiał odbić się na jej zdrowiu, w końcu pozostawił ją samo z teściami, ze swoją rodziną - nie było problemów z jej podróżami do Lancashire, jeszcze, ale była już panią Abbott, nie panną Ollivander. Wziął głęboki wdech, czując, jak po skórze na karku przebiega dreszcz. Nie chciał źle.
Ale wyszło jak wyszło.
- Tak, Lancashire, mimo wielu problemów, podnosi się raz za razem i wciąż jest tam więcej ludzi stojących po naszej stronie barykady. Martwią mnie jednak hrabstwa, które ich, i jednocześnie również i was z uwagi na nieduży dystans, ciasno otulają. To wciąż istotne zagrożenie, a takiej przewagi sił nie zniszczy się krótką inicjatywą. Trzeba do tego ludzi. Mimo wszystko - będę zachęcał Cece do odwiedzin. Z pasją zadba o twoją różdżkę, o moją pyta się niemal codziennie - kąciki ust powędrowały ostrożnie ku górze, ciężar omówionych tematów nie pozwolił im na pełną prezentację swoich talentów, nie pozwolił na rozjaśnienie twarzy, uśmiech nie dotarł do oczu. Zdawało mu się czasem, że różdżki to jedyny temat, jaki jego żonę trzymał przy zdrowych zmysłach przy problemach, jakich codziennie doświadczała, dlatego, ilekroć go podnosiła, z chęcią odpowiadał, pytał z zaciekawieniem, co robi i do czego służy ten dziwnie pachnący specyfik w słoiczku. Poczuł, jak serce zabiło mu mocniej, krew zakotłowała delikatnie. Kochał ją. Nie od zawsze, ale szczerze. I w sposób, którego sam nie potrafił wyjaśnić.
Miauknięcie kuguchara wyrwało go z rozmyślań, może to i dobrze. Wziął głęboki wdech, jakby chciał wyłączyć się z poprzedniego seansu wspomnień. Uważał na Mare, obserwując ją badawczo, kiedy podprowadzał ją pod ławkę. Służbie, nim zniknęła, nakazał przynieść chłodnej wody. Ta została podana na tacy, z której Rhennard ujął szklane naczynie i nalał do niego napoju.
- Niewiedza jest błogosławieństwem, owszem - z pocieszającym uśmiechem oddał lady pucharek. - Napij się, poczujesz się lepiej. - zerknął na kuguchara, kiedy był już pewien, że zabezpieczył Mare jak tylko mógł. - Jest przy tobie bardzo spokojny. Ponoć kotowate same wybierają sobie ludzi, którymi chcą się otaczać. To też mógł być gwóźdź do... kociego schronienia.
Pokręcił z rozbawieniem głową.
- Obserwacja - zza ust wymknął się cichy śmiech. - Różnica wieku jest spora między nami, więc z czasów Hogwartu, gdzie w młodym czarodzieju zmienia się najwięcej, pamiętać go nie mogę, ale mam wrażenie, że był bardziej zatwardziały, Mare, zanim cię poznał. Teraz dostrzega więcej, ale nie jest tak porywczy, a stosunku do dzieci jest opiekuńczy. Oddałaś mu drobinę swojej wrażliwości, lady, i wyszło mu to na zdrowie, cokolwiek by nie mówił. Nie musisz mu tego powtarzać, istnieje spora szansa, że uzna tę cechę za niepotrzebną - znów cichy śmiech, tym razem jednak ukryty między rozciągniętymi w uśmiechu wargami.
Zaczynał szukać w tym swojej winy - w losie Cece. Oczywiście, że wszystko zaczęło się od niego. To on miał zostać mężem Ophelii, to ona był kartą przetargową między rodami, to on miał zawiązać między nimi ważny sojusz, cenną lojalność. Finalnie to on wziął sobie rękę Cecylie jako swojej żony, włożył na jej palec złoty pierścień i obiecał wierność, jednocześnie wciąż marząc, wciąż pamiętając uśmiechniętą twarz Ophelii, gdy obiecywał jej wspólne życie. A potem było tylko gorzej. Jego wyjazd do Francji musiał odbić się na jej zdrowiu, w końcu pozostawił ją samo z teściami, ze swoją rodziną - nie było problemów z jej podróżami do Lancashire, jeszcze, ale była już panią Abbott, nie panną Ollivander. Wziął głęboki wdech, czując, jak po skórze na karku przebiega dreszcz. Nie chciał źle.
Ale wyszło jak wyszło.
- Tak, Lancashire, mimo wielu problemów, podnosi się raz za razem i wciąż jest tam więcej ludzi stojących po naszej stronie barykady. Martwią mnie jednak hrabstwa, które ich, i jednocześnie również i was z uwagi na nieduży dystans, ciasno otulają. To wciąż istotne zagrożenie, a takiej przewagi sił nie zniszczy się krótką inicjatywą. Trzeba do tego ludzi. Mimo wszystko - będę zachęcał Cece do odwiedzin. Z pasją zadba o twoją różdżkę, o moją pyta się niemal codziennie - kąciki ust powędrowały ostrożnie ku górze, ciężar omówionych tematów nie pozwolił im na pełną prezentację swoich talentów, nie pozwolił na rozjaśnienie twarzy, uśmiech nie dotarł do oczu. Zdawało mu się czasem, że różdżki to jedyny temat, jaki jego żonę trzymał przy zdrowych zmysłach przy problemach, jakich codziennie doświadczała, dlatego, ilekroć go podnosiła, z chęcią odpowiadał, pytał z zaciekawieniem, co robi i do czego służy ten dziwnie pachnący specyfik w słoiczku. Poczuł, jak serce zabiło mu mocniej, krew zakotłowała delikatnie. Kochał ją. Nie od zawsze, ale szczerze. I w sposób, którego sam nie potrafił wyjaśnić.
Miauknięcie kuguchara wyrwało go z rozmyślań, może to i dobrze. Wziął głęboki wdech, jakby chciał wyłączyć się z poprzedniego seansu wspomnień. Uważał na Mare, obserwując ją badawczo, kiedy podprowadzał ją pod ławkę. Służbie, nim zniknęła, nakazał przynieść chłodnej wody. Ta została podana na tacy, z której Rhennard ujął szklane naczynie i nalał do niego napoju.
- Niewiedza jest błogosławieństwem, owszem - z pocieszającym uśmiechem oddał lady pucharek. - Napij się, poczujesz się lepiej. - zerknął na kuguchara, kiedy był już pewien, że zabezpieczył Mare jak tylko mógł. - Jest przy tobie bardzo spokojny. Ponoć kotowate same wybierają sobie ludzi, którymi chcą się otaczać. To też mógł być gwóźdź do... kociego schronienia.
Pokręcił z rozbawieniem głową.
gdybym ziarnka
choć nie wszystkie
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Pawie ogrody
Szybka odpowiedź