Grządki
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Grządki
Na kawałku terenu przylegającego do Kurnika zostały wytyczone grządki. Mieszkańcy domostwa starają się na nich – przy czym słowo starają jest tu słowem kluczowym – wyhodować część podstawowych warzyw, z których przyrządzane są posiłki. W zależności od sezonu można znaleźć tu różne rośliny, nigdy do końca nie wiadomo też, kto i co tu tak dokładnie posiał.
Zaklęcia ochronne:
Cave Inimicum, Mała twierdza, Oczobłysk, Tenuistis, Zawierucha
Cave Inimicum, Mała twierdza, Oczobłysk, Tenuistis, Zawierucha
Ostatnio zmieniony przez Alexander Farley dnia 02.03.21 22:15, w całości zmieniany 5 razy
Oczarowany tym pięknym snem, spoglądał na Isabellę coraz szerszymi oczyma. Nie chciał, by sen się kończył, by tyle pozostało niewypowiedziane i niedokończone. Miał smutne przeczucie, że w czerwcu nie będzie mógł nawet o niej śnić. Zgodnie z radą Keata i własnym rozsądkiem (wbrew pozorom, czasem bywał rozsądny!) usunął się przecież w cień, honorowo. Czy honor pozwoli mu marzyć o mężatce? Szlacheckie przywileje nie były dla niego żadną wartością, ale przysięgi małżeńskie już tak. Nawet te niechciane. A po tym co wypalił na Białym Moście, Isabella zasługiwała na spokój - nawet jeśli miała odnaleźć go w ramionach kogoś spokrewnionego ze zbrodniarzami wojennymi, brr. Była w końcu księżniczką z innego, okrutnego świata. Ale... ojejku, czy właśnie manifestowało się jego sumienie, czy zbytnio nagadał Isabelli za Mathieu? Czy gdzieś tam, smutna i samotna w murach jakiegoś pałacu, mogła uważać się za kogoś złego?! Przytłoczony i zmartwiony tymi smutnymi wątpliwościami (jego podświadomości, a jakże, choć speszona Bella wyglądała tak realnie!), rozdziawił aż usta, a potem zaczął gwałtownie kręcić głową.
-Jak mógłbym nie chcieć cię polubić?! Przecież ja cię kocham, Isabello... - wypalił głośno, wyraźnie i bez zastanowienia, choć niedawna rozmowa ze smutną opiekunką jednorożców mogła wpłynąć jakoś na jego szczerość. Nie chciał, by niespełniona i skrywana miłość zżerała go przez kolejną dekadę - a skoro nie mógł wyznać jej Isabelli, to mógł chociaż być szczery przed samym sobą. -Czy tego chcę, czy nie... - westchnął ciszej, bo co to w ogóle za (szlachecki) pomysł, by wybierać kogo się lubi lub kocha? Jeśli jego tata myślałby praktycznie, to nie żeniłby się z mugolką. Jeśli jego brat myślałby praktycznie to już dawno założyłby rodzinę z Sheltą, ale Will czasami w ogóle nie myślał. A jeśli on sam mógłby cokolwiek wybrać, to skupiłby się na karierze i Zakonie i czekał cierpliwie, aż któraś z byłych adoratorek Bertiego zwróci na niego uwagę.
Sen pozostawał bardziej nierealny od najśmielszych wyobrażeń Steffena, ale być może jego podświadomość kumała jednak co nieco z historii magii i szlacheckich sojuszy. W styczniu miał w końcu obsesję na punkcie losu zrywających zaręczyny arystokratek, ale potem... dał za wygraną.
-Och, nie tylko damy mają monopol na przyjemności! - wtrącił śmiało. -Ja na przykład, piłem już whiskey z lordem Macmillan, a teraz jestem zaproszony na jego wesele i nie mam co prawda partnerki, ale i tak chcę się dobrze bawić! - paplał, choć to okrutne, że pamiętał teraz o tym weselu ani o tym, że nie ma się w co ubrać. I o tym, że nie był gotów zaprosić jakiejkolwiek dziewczyny, do której nic nie czuje. Usiłował sobie wmówić, że poprosi na miejscu do tańca sympatyczną Hannah, ale w głębi duszy wiedział, że całe wesele spędzi na myśleniu o ślubie Isabelli i topieniu smutków w whiskey.
Aż... uświadomił sobie, że ciepłe dłonie Isabelli są jakieś realne, a potem sama lady Selwyn połaskotała go stokrotką i obwieściła mu, że...
-To nie sen?! - powtórzył, otwierając oczy jeszcze szerzej. -Naprawdę zerwałaś zaręczyny, odeszłaś od rodziny...tak jak Alex...i. zamieszkałaś z Alexem? - powtórzył powoli, chcąc upewnić się, że wszystko dobrze zrozumiał. Serce mówiło mu, że zrozumiał, a na jego usta powoli wkradał się niepohamowany uśmiech, od ucha do ucha...
...a potem na policzki wkradł się płomienny rumieniec, gdy tylko do Steffena dotarło, co powiedział zaledwie kilka sekund temu.
-Och! Isabello! Ja... przepraszam, myślałem, że to tak nierealne i cudown...nierealne, że naprawdę śnię! - wybąkał, z każdą chwilą rumieniąc się coraz bardziej. Nieporadnie poprawił stokrotkę za uchem, chcąc zająć ręce czymkolwiek. Wzrok błądził to od ponętnych ust, to w głębokie oczy, to na włosy i sukienkę Isabelli.
-Nie no, co ty, twoje włosy zawsze błyszczą, szczególnie teraz jak jesteśmy obsypani brokatem i ładnemu we wszystkim ładnie i... jak długo tutaj jesteś, Isabello? To... wszystko musi być dla Ciebie nowe, ojejku, przepraszam i jeszcze... wiesz, nie przejmuj się mną, albo słuchaj, czy możemy się spotkać od nowa i udawać że nie zrobiłem z siebie... - egoistycznego kretyna? We wszystkich poradnikach "Czarownicy" pisało, że po zerwaniu kobieta powinna dochodzić do siebie rok, a on właśnie zarzucił ją wyznaniem miłosnym! To na pewno ostatnie, czego teraz potrzebowała, biedna Isabella!
kostka gwałtownych emocji:
1 - nadchodzi Alex i wszystko słyszy!
2-30 - płonę ze wstydu, dosłownie. Z mojej różdżki wymyka się kilka ognistych iskierek, które upadają na trawę pod naszymi nogami. Grządki i Steffen potrzebują Balneo!
31-60 - kwitnę z radości, dosłownie. Z mojej różdżki wymyka się zmutowana wariacja zaklęcia wpływającego na porost kwiatów, upada w trawę i stoimy w stosie stokrotek.
61-79 - mój szczur Pimpuś nas obserwuje i płonie z zażenowania oraz chęci swatów, dosłownie. Wypada z trawy, tak abym potknął się o jego nogi i wpadł w ramiona Isabelli
80-99 - Pimpuś czai się w trawie, gdzie znalazł nowych szczurzych przyjaciół i popiskują ulubioną piosenkę Steffena
100 - niespodzianka?!
-Jak mógłbym nie chcieć cię polubić?! Przecież ja cię kocham, Isabello... - wypalił głośno, wyraźnie i bez zastanowienia, choć niedawna rozmowa ze smutną opiekunką jednorożców mogła wpłynąć jakoś na jego szczerość. Nie chciał, by niespełniona i skrywana miłość zżerała go przez kolejną dekadę - a skoro nie mógł wyznać jej Isabelli, to mógł chociaż być szczery przed samym sobą. -Czy tego chcę, czy nie... - westchnął ciszej, bo co to w ogóle za (szlachecki) pomysł, by wybierać kogo się lubi lub kocha? Jeśli jego tata myślałby praktycznie, to nie żeniłby się z mugolką. Jeśli jego brat myślałby praktycznie to już dawno założyłby rodzinę z Sheltą, ale Will czasami w ogóle nie myślał. A jeśli on sam mógłby cokolwiek wybrać, to skupiłby się na karierze i Zakonie i czekał cierpliwie, aż któraś z byłych adoratorek Bertiego zwróci na niego uwagę.
Sen pozostawał bardziej nierealny od najśmielszych wyobrażeń Steffena, ale być może jego podświadomość kumała jednak co nieco z historii magii i szlacheckich sojuszy. W styczniu miał w końcu obsesję na punkcie losu zrywających zaręczyny arystokratek, ale potem... dał za wygraną.
-Och, nie tylko damy mają monopol na przyjemności! - wtrącił śmiało. -Ja na przykład, piłem już whiskey z lordem Macmillan, a teraz jestem zaproszony na jego wesele i nie mam co prawda partnerki, ale i tak chcę się dobrze bawić! - paplał, choć to okrutne, że pamiętał teraz o tym weselu ani o tym, że nie ma się w co ubrać. I o tym, że nie był gotów zaprosić jakiejkolwiek dziewczyny, do której nic nie czuje. Usiłował sobie wmówić, że poprosi na miejscu do tańca sympatyczną Hannah, ale w głębi duszy wiedział, że całe wesele spędzi na myśleniu o ślubie Isabelli i topieniu smutków w whiskey.
Aż... uświadomił sobie, że ciepłe dłonie Isabelli są jakieś realne, a potem sama lady Selwyn połaskotała go stokrotką i obwieściła mu, że...
-To nie sen?! - powtórzył, otwierając oczy jeszcze szerzej. -Naprawdę zerwałaś zaręczyny, odeszłaś od rodziny...tak jak Alex...i. zamieszkałaś z Alexem? - powtórzył powoli, chcąc upewnić się, że wszystko dobrze zrozumiał. Serce mówiło mu, że zrozumiał, a na jego usta powoli wkradał się niepohamowany uśmiech, od ucha do ucha...
...a potem na policzki wkradł się płomienny rumieniec, gdy tylko do Steffena dotarło, co powiedział zaledwie kilka sekund temu.
-Och! Isabello! Ja... przepraszam, myślałem, że to tak nierealne i cudown...nierealne, że naprawdę śnię! - wybąkał, z każdą chwilą rumieniąc się coraz bardziej. Nieporadnie poprawił stokrotkę za uchem, chcąc zająć ręce czymkolwiek. Wzrok błądził to od ponętnych ust, to w głębokie oczy, to na włosy i sukienkę Isabelli.
-Nie no, co ty, twoje włosy zawsze błyszczą, szczególnie teraz jak jesteśmy obsypani brokatem i ładnemu we wszystkim ładnie i... jak długo tutaj jesteś, Isabello? To... wszystko musi być dla Ciebie nowe, ojejku, przepraszam i jeszcze... wiesz, nie przejmuj się mną, albo słuchaj, czy możemy się spotkać od nowa i udawać że nie zrobiłem z siebie... - egoistycznego kretyna? We wszystkich poradnikach "Czarownicy" pisało, że po zerwaniu kobieta powinna dochodzić do siebie rok, a on właśnie zarzucił ją wyznaniem miłosnym! To na pewno ostatnie, czego teraz potrzebowała, biedna Isabella!
kostka gwałtownych emocji:
1 - nadchodzi Alex i wszystko słyszy!
2-30 - płonę ze wstydu, dosłownie. Z mojej różdżki wymyka się kilka ognistych iskierek, które upadają na trawę pod naszymi nogami. Grządki i Steffen potrzebują Balneo!
31-60 - kwitnę z radości, dosłownie. Z mojej różdżki wymyka się zmutowana wariacja zaklęcia wpływającego na porost kwiatów, upada w trawę i stoimy w stosie stokrotek.
61-79 - mój szczur Pimpuś nas obserwuje i płonie z zażenowania oraz chęci swatów, dosłownie. Wypada z trawy, tak abym potknął się o jego nogi i wpadł w ramiona Isabelli
80-99 - Pimpuś czai się w trawie, gdzie znalazł nowych szczurzych przyjaciół i popiskują ulubioną piosenkę Steffena
100 - niespodzianka?!
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Steffen Cattermole' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 34
'k100' : 34
Nic nie było poukładane, nic nie wypełniało się punkt po punkcie zgodnie ze szlacheckim terminarzem. Niepodobny dawnym obyczajom był ten chaos. Choć niegdyś dość często zdarzało jej się wymijać zwinnie niektóre elementy planu, by przejść do tych ciekawszych, teraz czuła, że usadzone w duszy emocje kręciły się jak w wielkiej karuzeli. Nagłość, iskry, nieposkromione ciepło co rusz zaczepiające a to jej drobną dłoń, a to jej śliczny nosek, a za chwilę nawet i skromną myśl. Jakby cała się do czegoś wyrywała, jakby odkrywała motywacje, przy których wcześniej wstyd było zatrzymać się na dłużej. Teraz je tuliła, niewidzialnym ramieniem zgarniała bliżej, by mogły posłuchać bicia jej serca, by potrafiły między wierszami rozczytać uczucia ułożone w intymnych głębiach duszy. Takie, o których nie ośmieliła się pomyśleć wcześniej tak naprawdę. Przecież nie mogła. Nie mogła tak patrzeć na byle chłopca z miasteczka, byle czarodzieja, byle istnienie – niegodne obcowania z nią, wielką damą, płomieniem, nadzieją i dumą. Ale te ogniska już wygaszono, ledwo tliły się jeszcze resztki, stygło tamto ciepło, tamte idee i marzenia dalekie prawdzie. Steffen pozostawał taki nieskrępowany, taki prawdziwy, niepohamowany w okazywaniu zamiłowania dla… dla niej. Odważnie otwierał usta, odważnie spoglądał jej w oczy, choć pozornie zdawał się być młodzieńcem niezbyt obytym. Prowokował drżenie wewnątrz klatki piersiowej Isy, topił szlacheckie formy, które gniotły jej aurę o wiele ciaśniej niż gorsety. Opowiadał o tym głośno. Głoski jak to natrętne echo odbijały się od wnętrza jej głowy, łaskotały uszy, próbowały pognać stopy zanurzone w wilgotnych trawach. Przez chwilę gotowa była uwierzyć, że naprawdę śnią, że to uczucie może się stać niepowstrzymane, że mogą przyleć do siebie jak w pięknej miłosnej baśni, bo całe zło zostało już pokonane, więc pora na ten długi i szczęśliwy dopisek, na ślubną karocę odjeżdżającą w najpiękniejszych melodiach. Czy jeszcze istniało coś, czego powinna się bać? Czy istniały srogie głowy gotowe rozerwać jej szczęście? Bella, ta szczęśliwa Bella, której los wciąż podrzuca najmilsze podarki, której los podsunął chłopca o dużych, wdzięcznych oczach i nieskończonych pokładach słów. Kochał ją.
– Mnie… – szepnęła, jakby wypowiadała zaklęcie, w przejęciu, w potrzebie upewnienia się. Kocha mnie. Tak jej się to wydawało niemożliwe, kuriozalne. Tych kilka chwil, kiedy wcale nie była dla niego dobra, kiedy miotała się, walcząc z mocą pierwszego zauroczenia w chłopcu, który przecież nigdy nie był lordem. Zadziwiona zapomniała nawet o mruganiu, oddech utknął jej w płucach, zastygła jak piękny posąg w ogrodowych labiryntach. I chyba trochę świat stał się poplątany jeszcze bardziej, choć myślała, że to niemożliwe. Nie do końca potrafiła rozszyfrować własne uczucia, choć czuła, jak serce rwie się do uroczego Steffena. W pamięci jednak miała wciąż sylwetki i nauki, które dziwnie przydeptały jej pięty, gdy te chciały się unieść do dzielnego towarzysza. – Tak mi przykro, Steffenie, ale ja nie wiem, jak to się robi w tym świecie. Jak się… – jak się ludzie łączą w pary, jak się wie, że się kocha, jak się rozpoznaje w wirze emocje te najsilniejsze i najprawdziwsze, jak się… Chyba zapłonęła jej twarz aż po linie jasnych włosów. Już przecież się całowali, już przecież go tuliła i już przecież płakała rozczarowana niemożnością zbliżenia się do tego, co ukochała. Wiec może? – Naprawdę mnie kochasz? – Uniosła brodę, wbijając w niego zaskoczone spojrzenie. Przecież jemu nikt nie kazał, jego nikt dla niej nie wybrał. Jego mogła wybrać tylko sama. – Skąd to wszystko wiesz? Opowiedz mi, opowiedz mi, proszę. Czy to jest to… – urwała, by objąć jego dłoń. Mógł poczuć, jak drżała jej rączka rozpalona niemożliwym kłębowiskiem wrażeń. Pierwszy raz ktokolwiek wyznał jej coś takiego poza wszelką umową, poza sojuszem. A on robił to znów, kiedy już była wolna. Tak wiele teraz chciała zrobić, usta co rusz otwierały się, ale zamykały, nim zdołała cokolwiek powiedzieć. Czy to możliwe, że przez cały ten czas czuła to samo, że to miłość zdołała ją tu przywołać, wypędzić z pałaców, zaprowadzić do kurzej chatki, zachęcić do porzucenia diademu? Trzęsła się ze wstydu i niemożliwości odkrycia, właściwego rozszyfrowania tak silnych potrzeb serca.
– Pójdę z tobą! – wypaliła nagle, a potem błyskawicznie przystawiła dłoń do ust. Nie powinna, nie powinna się wpraszać. Może, może wcale nie miał ochoty, może wcale nie próbował sprytnie tego zasugerować, może… – O ile lord Macmillan zechce przyjąć zdrajczynię pod swoim dachem – dodała speszona. Przecież wyrzekła się szlacheckiego rodowodu. – O ile ty byś chciał – szepnęła, odwracając spojrzenie i znów odnajdując interesujące drzazgi drewutni. Przecież tak uwielbiała przyjęcia arystokratów, tańce, towarzyskie nowinki. Deszcz tęsknoty zmoczył jej wyprostowane plecy, a buzia postanowiła zatrzasnąć się na kłódkę, jakby wystarczająco dużo złych słów zdołała wypowiedzieć.
– To nie sen – powtórzyła za nim. Uśmiech rozpromienił jej zmartwioną jeszcze chwilę temu twarzyczkę. Wiatr nagle ochłodził rozgrzane lico, demolując uporządkowaną burzę loków na głowie panny Selwyn. Zaczęły przypominać to, co działo się głębiej, pod nimi. Nieujarzmione chaosy iskier. Skrępowanie panicza Cattermole sprawiło, że ta kurnikowa dama zaśmiała się trochę nieładnie. – Próbujesz mnie przeprosić za to, że mnie kochasz? Czy to znaczy, że wcale nie chciałeś tego powiedzieć? – zapytała rozbawiona, choć powinna przecież niepokoić się tym nagłym wycofaniem. Rzeka komplementów sprawiła, że między promieniami podglądającego ich słońca Steffen wydał się Belli jeszcze bardziej uroczy. Ten roztargniony obrazek zdołał przyćmić sporo wcześniejszych niepewność. Na niebie było zbyt jasno, by mogli martwić się ciemnością. – Od kilku dni. I tak bardzo, bardzo nie spodziewałam się ujrzeć ciebie znów, nie myślałam, że dalej byś chciał być przy mnie. – Potrząsnęła głową. – Zamierzam się przejmować. Tobą – oświadczyła bojowo. – Nie chce udawać, że ominęło mnie to wszystko. Jesteś taki pogodny, Steffenie. Jak kolorowy płomień migający milionem rozproszonych drobinek światła. Nie chcę o tobie zapominać. Nie chcę udawać… – powtórzyła, zbliżając się do rumianego chłopca jeszcze bardziej. Okrąg stokrotek wyrósł wokół nich, ale Isabella nawet nie spojrzała na kwiatową trawę. Właściwie to nie wiedziała, co próbuje zrobić i dlaczego nie potrafi powstrzymać ciała niebezpiecznie zbliżającego się do młodego łamacza klątw. Może właśnie o to chodziło. Może czuła, że wreszcie znalazła się przy kimś, kto mógł te szkaradne klątwy usunąć z niej samej. Złe wspomnienia, ucisk, niepewności, świat budowany na fałszywych emocjach. Teraz po prostu nie chciała udawać, stawiać granic. Pewne rzeczy działy się same, rozkwitały, dojrzewały, rozpalały się poza jakimś planem i bez niczyich rozkazów. Chyba nawet wbrew nim.
Może już wszystko wiedziała. A może odkryła to dopiero, gdy jej nos przypadkiem musnął jego brodę.
– Mnie… – szepnęła, jakby wypowiadała zaklęcie, w przejęciu, w potrzebie upewnienia się. Kocha mnie. Tak jej się to wydawało niemożliwe, kuriozalne. Tych kilka chwil, kiedy wcale nie była dla niego dobra, kiedy miotała się, walcząc z mocą pierwszego zauroczenia w chłopcu, który przecież nigdy nie był lordem. Zadziwiona zapomniała nawet o mruganiu, oddech utknął jej w płucach, zastygła jak piękny posąg w ogrodowych labiryntach. I chyba trochę świat stał się poplątany jeszcze bardziej, choć myślała, że to niemożliwe. Nie do końca potrafiła rozszyfrować własne uczucia, choć czuła, jak serce rwie się do uroczego Steffena. W pamięci jednak miała wciąż sylwetki i nauki, które dziwnie przydeptały jej pięty, gdy te chciały się unieść do dzielnego towarzysza. – Tak mi przykro, Steffenie, ale ja nie wiem, jak to się robi w tym świecie. Jak się… – jak się ludzie łączą w pary, jak się wie, że się kocha, jak się rozpoznaje w wirze emocje te najsilniejsze i najprawdziwsze, jak się… Chyba zapłonęła jej twarz aż po linie jasnych włosów. Już przecież się całowali, już przecież go tuliła i już przecież płakała rozczarowana niemożnością zbliżenia się do tego, co ukochała. Wiec może? – Naprawdę mnie kochasz? – Uniosła brodę, wbijając w niego zaskoczone spojrzenie. Przecież jemu nikt nie kazał, jego nikt dla niej nie wybrał. Jego mogła wybrać tylko sama. – Skąd to wszystko wiesz? Opowiedz mi, opowiedz mi, proszę. Czy to jest to… – urwała, by objąć jego dłoń. Mógł poczuć, jak drżała jej rączka rozpalona niemożliwym kłębowiskiem wrażeń. Pierwszy raz ktokolwiek wyznał jej coś takiego poza wszelką umową, poza sojuszem. A on robił to znów, kiedy już była wolna. Tak wiele teraz chciała zrobić, usta co rusz otwierały się, ale zamykały, nim zdołała cokolwiek powiedzieć. Czy to możliwe, że przez cały ten czas czuła to samo, że to miłość zdołała ją tu przywołać, wypędzić z pałaców, zaprowadzić do kurzej chatki, zachęcić do porzucenia diademu? Trzęsła się ze wstydu i niemożliwości odkrycia, właściwego rozszyfrowania tak silnych potrzeb serca.
– Pójdę z tobą! – wypaliła nagle, a potem błyskawicznie przystawiła dłoń do ust. Nie powinna, nie powinna się wpraszać. Może, może wcale nie miał ochoty, może wcale nie próbował sprytnie tego zasugerować, może… – O ile lord Macmillan zechce przyjąć zdrajczynię pod swoim dachem – dodała speszona. Przecież wyrzekła się szlacheckiego rodowodu. – O ile ty byś chciał – szepnęła, odwracając spojrzenie i znów odnajdując interesujące drzazgi drewutni. Przecież tak uwielbiała przyjęcia arystokratów, tańce, towarzyskie nowinki. Deszcz tęsknoty zmoczył jej wyprostowane plecy, a buzia postanowiła zatrzasnąć się na kłódkę, jakby wystarczająco dużo złych słów zdołała wypowiedzieć.
– To nie sen – powtórzyła za nim. Uśmiech rozpromienił jej zmartwioną jeszcze chwilę temu twarzyczkę. Wiatr nagle ochłodził rozgrzane lico, demolując uporządkowaną burzę loków na głowie panny Selwyn. Zaczęły przypominać to, co działo się głębiej, pod nimi. Nieujarzmione chaosy iskier. Skrępowanie panicza Cattermole sprawiło, że ta kurnikowa dama zaśmiała się trochę nieładnie. – Próbujesz mnie przeprosić za to, że mnie kochasz? Czy to znaczy, że wcale nie chciałeś tego powiedzieć? – zapytała rozbawiona, choć powinna przecież niepokoić się tym nagłym wycofaniem. Rzeka komplementów sprawiła, że między promieniami podglądającego ich słońca Steffen wydał się Belli jeszcze bardziej uroczy. Ten roztargniony obrazek zdołał przyćmić sporo wcześniejszych niepewność. Na niebie było zbyt jasno, by mogli martwić się ciemnością. – Od kilku dni. I tak bardzo, bardzo nie spodziewałam się ujrzeć ciebie znów, nie myślałam, że dalej byś chciał być przy mnie. – Potrząsnęła głową. – Zamierzam się przejmować. Tobą – oświadczyła bojowo. – Nie chce udawać, że ominęło mnie to wszystko. Jesteś taki pogodny, Steffenie. Jak kolorowy płomień migający milionem rozproszonych drobinek światła. Nie chcę o tobie zapominać. Nie chcę udawać… – powtórzyła, zbliżając się do rumianego chłopca jeszcze bardziej. Okrąg stokrotek wyrósł wokół nich, ale Isabella nawet nie spojrzała na kwiatową trawę. Właściwie to nie wiedziała, co próbuje zrobić i dlaczego nie potrafi powstrzymać ciała niebezpiecznie zbliżającego się do młodego łamacza klątw. Może właśnie o to chodziło. Może czuła, że wreszcie znalazła się przy kimś, kto mógł te szkaradne klątwy usunąć z niej samej. Złe wspomnienia, ucisk, niepewności, świat budowany na fałszywych emocjach. Teraz po prostu nie chciała udawać, stawiać granic. Pewne rzeczy działy się same, rozkwitały, dojrzewały, rozpalały się poza jakimś planem i bez niczyich rozkazów. Chyba nawet wbrew nim.
Może już wszystko wiedziała. A może odkryła to dopiero, gdy jej nos przypadkiem musnął jego brodę.
Steffen kątem oka zarejestrował wysyp stokrotek pod ich stopami, jego rozproszonej uwadze nie umknęło także, że różdżka dziwnie zamrowiła go pod palcami i najwyraźniej zaczęła żyć własnym życiem. Rozluźnił dłoń, pozwalając magicznemu drewnu opaść na ziemię i miękko wylądować wśród stokrotek. Po raz pierwszy w ciągu tego spotkania poczuł się zupełnie bezpieczny i zakorzeniony w realnym świecie. Isabella wyjaśniła w końcu, że to nie sen i że za rogiem nie czai się ani jej przyzwoitka ani (eks!!!)narzeczony ani złowieszcza ciotka. Magia nie była mu już potrzebna, życie stało się magią.
Serce łomotało mu chyba szybciej niż po pierwszej udanej przemianie w szczura (a to sporo znaczyło), na policzki wpełzły rumieńce zażenowania, oddech wstrzymał z przejęcia. Nie planował jej wyznawać miłości, nie na głos, nie dzisiaj. Jak zareaguje? Co, jeśli zepsuł wszystko z powodu własnej pochopności? To byłoby nieznośne, mieć do obwiniania tylko samego siebie. Po tym, jak Rosierowie i Selwynowie przestali być przeszkodą nie do pokonania, byłoby prawdziwą ironią, odstraszyć Isabellę od siebie. Speszony, spojrzał z napięciem na Isabellę, lękając się jej słów. Tak jej przykro, no jasne, dziewczyny zawsze tak mówią, jak odrzucają zaproszenie do tańca...
...ale Isabella nie zachowywała się tak, jak dziewczyny, które dają komuś kosza. Zachowywała się zupełnie niezrozumiale. Najpierw powtórzyła jego słowa, aż uszy zapłonęły mu na buraczkowo (dobrze, że miał przydługie włosy!), potem poprosiła go o opowieść, a potem sama złapała go za rękę! Steffen odruchowo splótł palce ich dłoni, wpatrując się w Bellę wielkimi oczyma.
-Ja... ciągle o tobie myślę. - wyznał cicho, zmuszając się do tego, by nie uciec wzrokiem od jej przenikliwego spojrzenia. -W sensie, zastanawiam się co u Ciebie i wspominam... tamte...miłe spotkania, a o Twoich zaręczynach próbowałem nie myśleć i nie pisać i się usunąć, ale i tak ciągle o tym myślałem i chyba złamało mi to serce, a teraz jesteś tu bez pierścionka na palcu i... to jest piękniejsze niż najpiękniejszy sen. W sensie, nie że jesteś już wolna, chociaż to też, ale że jesteś... bezpieczna. - szepnął, naiwnie upatrując bezpieczeństwa pod dachem Gwardzisty, a nie w zimnych murach arystokratycznych zamków. Sam kształtował w końcu własną moralność, nieco zradykalizowaną ostatnimi wydarzeniami politycznymi i utożsamiał teraz Zakon z dobrem, a Rycerzy i popierające ich rody ze złem. A Isabella była taka dobra!
Potem świat się zatrząsł i stało się coś niebywałego, coś bardziej zdumiewającego niż najdziwniejsze zwroty akcji w romansach polecanych przez "Czarownicę." Szlachcianka (eks szlachcianka?) zdecydowała się pójść z nim na wesele... i czy on dobrze kojarzył, czy zrobiła to jeszcze zanim zdążył ją zaprosić? Ojej! W wizji Isabelli wpraszającej się na czyiś ślub było coś tak uroczego, że trema Steffena nieco odpuściła i chłopak wreszcie uśmiechnął się szeroko.
-Jasne... JASNE, że bym chciał! - wypalił, mocniej ściskając dłoń Belli - a potem przytknął ją do ust i pocałował, kłaniając się kurtuazyjnie (zupełnie inaczej niż arystokraci, ale tak to sobie wyobrażał). -Isabello, to zaszczyt jeśli zechcesz mi towarzyszyć. - poprawił się, a potem na jego usta zabłąkał się zawadiacki uśmiech. -Piłem już ognistą i z lordem Anthonym i z nestorem Macmillanem, więc wierz mi, wszyscy będą uprzejmi dla mojej partnerki! Znaczy, weselnej partnerki! - znaczy... kim właściwie teraz byli?
-Och, ja... bo w gazetach piszą, że dziewczyny się boją, jak się im za szybko to powie... - wybąkał, gdy zaczęła go sprytnie ciągnąć za język. To jasne, że wcale nie chciał jej powiedzieć, że ją kocha i to jasne, że zarazem bardzo chciał to powiedzieć... to logiczne, prawda?
Oszołomiony jej wyznaniem (ona... nie wiedziała, czy on będzie chciał ją widzieć?! Jak to?!), aż chciał ująć jej drugą dłoń, ale przypomniał sobie, że wciąż ściska w niej wisiorek znaleziony przez niuchacza.
-A właśnie... przed chwilą niuchacz porzucił w trawie... patrz. - rozwarł pięść, pokazując Isabelli srebrny wisiorek ze szczurem. -Może chciałabyś go mieć? Na znak... nowych początków i... braku tajemnic, bo widzisz, ja... - wziął głęboki oddech, mając nadzieję, że niczego znowu nie zepsuje. -Wcześniej ci nie mówiłem... znaczy prawie nikomu nie mówiłem, bo to nielegalne, ale pytałaś jakim cudem widziałem cię na miotle w Hogwarcie, a ja niegrzecznie uniknąłem odpowiedzi i przepraszam... bo widzisz, jestem... animagiem. - bąknął, nie przyznając się jeszcze jakim animagiem, ale widać było, że to wisiorek ze srebrnym szczurem jakoś go poruszył i skłonił do wyznania.
Nie zdążył przekonać się, co Isabella sądzi o tej chwili szczerości - powinien poczekać, powinien dać jej czas, ale gdy jej nosek musnął jego brodę, Steffen zareagował instynktownie. I całe szczęście, że instynktownie, bo brakowało mu doświadczenia i jakby zaczął się namyślać, to wszystko by skomplikował. A tak, po prostu nachylił lekko głowę i złożył na ustach najdroższej Isabelli tęskny pocałunek - przeżywany nieskończoną ilość razy w wyobraźni, gdy Steff zastanawiał się, czy pocałunek w Pałacu Bealieu nie był zbyt nagły i wybrakowany. Wtedy zachował się nieodpowiednio, bo uciekł. A teraz nie zamierzał już nigdy uciekać.
Serce łomotało mu chyba szybciej niż po pierwszej udanej przemianie w szczura (a to sporo znaczyło), na policzki wpełzły rumieńce zażenowania, oddech wstrzymał z przejęcia. Nie planował jej wyznawać miłości, nie na głos, nie dzisiaj. Jak zareaguje? Co, jeśli zepsuł wszystko z powodu własnej pochopności? To byłoby nieznośne, mieć do obwiniania tylko samego siebie. Po tym, jak Rosierowie i Selwynowie przestali być przeszkodą nie do pokonania, byłoby prawdziwą ironią, odstraszyć Isabellę od siebie. Speszony, spojrzał z napięciem na Isabellę, lękając się jej słów. Tak jej przykro, no jasne, dziewczyny zawsze tak mówią, jak odrzucają zaproszenie do tańca...
...ale Isabella nie zachowywała się tak, jak dziewczyny, które dają komuś kosza. Zachowywała się zupełnie niezrozumiale. Najpierw powtórzyła jego słowa, aż uszy zapłonęły mu na buraczkowo (dobrze, że miał przydługie włosy!), potem poprosiła go o opowieść, a potem sama złapała go za rękę! Steffen odruchowo splótł palce ich dłoni, wpatrując się w Bellę wielkimi oczyma.
-Ja... ciągle o tobie myślę. - wyznał cicho, zmuszając się do tego, by nie uciec wzrokiem od jej przenikliwego spojrzenia. -W sensie, zastanawiam się co u Ciebie i wspominam... tamte...miłe spotkania, a o Twoich zaręczynach próbowałem nie myśleć i nie pisać i się usunąć, ale i tak ciągle o tym myślałem i chyba złamało mi to serce, a teraz jesteś tu bez pierścionka na palcu i... to jest piękniejsze niż najpiękniejszy sen. W sensie, nie że jesteś już wolna, chociaż to też, ale że jesteś... bezpieczna. - szepnął, naiwnie upatrując bezpieczeństwa pod dachem Gwardzisty, a nie w zimnych murach arystokratycznych zamków. Sam kształtował w końcu własną moralność, nieco zradykalizowaną ostatnimi wydarzeniami politycznymi i utożsamiał teraz Zakon z dobrem, a Rycerzy i popierające ich rody ze złem. A Isabella była taka dobra!
Potem świat się zatrząsł i stało się coś niebywałego, coś bardziej zdumiewającego niż najdziwniejsze zwroty akcji w romansach polecanych przez "Czarownicę." Szlachcianka (eks szlachcianka?) zdecydowała się pójść z nim na wesele... i czy on dobrze kojarzył, czy zrobiła to jeszcze zanim zdążył ją zaprosić? Ojej! W wizji Isabelli wpraszającej się na czyiś ślub było coś tak uroczego, że trema Steffena nieco odpuściła i chłopak wreszcie uśmiechnął się szeroko.
-Jasne... JASNE, że bym chciał! - wypalił, mocniej ściskając dłoń Belli - a potem przytknął ją do ust i pocałował, kłaniając się kurtuazyjnie (zupełnie inaczej niż arystokraci, ale tak to sobie wyobrażał). -Isabello, to zaszczyt jeśli zechcesz mi towarzyszyć. - poprawił się, a potem na jego usta zabłąkał się zawadiacki uśmiech. -Piłem już ognistą i z lordem Anthonym i z nestorem Macmillanem, więc wierz mi, wszyscy będą uprzejmi dla mojej partnerki! Znaczy, weselnej partnerki! - znaczy... kim właściwie teraz byli?
-Och, ja... bo w gazetach piszą, że dziewczyny się boją, jak się im za szybko to powie... - wybąkał, gdy zaczęła go sprytnie ciągnąć za język. To jasne, że wcale nie chciał jej powiedzieć, że ją kocha i to jasne, że zarazem bardzo chciał to powiedzieć... to logiczne, prawda?
Oszołomiony jej wyznaniem (ona... nie wiedziała, czy on będzie chciał ją widzieć?! Jak to?!), aż chciał ująć jej drugą dłoń, ale przypomniał sobie, że wciąż ściska w niej wisiorek znaleziony przez niuchacza.
-A właśnie... przed chwilą niuchacz porzucił w trawie... patrz. - rozwarł pięść, pokazując Isabelli srebrny wisiorek ze szczurem. -Może chciałabyś go mieć? Na znak... nowych początków i... braku tajemnic, bo widzisz, ja... - wziął głęboki oddech, mając nadzieję, że niczego znowu nie zepsuje. -Wcześniej ci nie mówiłem... znaczy prawie nikomu nie mówiłem, bo to nielegalne, ale pytałaś jakim cudem widziałem cię na miotle w Hogwarcie, a ja niegrzecznie uniknąłem odpowiedzi i przepraszam... bo widzisz, jestem... animagiem. - bąknął, nie przyznając się jeszcze jakim animagiem, ale widać było, że to wisiorek ze srebrnym szczurem jakoś go poruszył i skłonił do wyznania.
Nie zdążył przekonać się, co Isabella sądzi o tej chwili szczerości - powinien poczekać, powinien dać jej czas, ale gdy jej nosek musnął jego brodę, Steffen zareagował instynktownie. I całe szczęście, że instynktownie, bo brakowało mu doświadczenia i jakby zaczął się namyślać, to wszystko by skomplikował. A tak, po prostu nachylił lekko głowę i złożył na ustach najdroższej Isabelli tęskny pocałunek - przeżywany nieskończoną ilość razy w wyobraźni, gdy Steff zastanawiał się, czy pocałunek w Pałacu Bealieu nie był zbyt nagły i wybrakowany. Wtedy zachował się nieodpowiednio, bo uciekł. A teraz nie zamierzał już nigdy uciekać.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Słowo za słowem, a między nimi delikatny prąd między połączonymi delikatnie ciałami. Czy również to czuł? To mrowienie wędrujące od zlepionych ze sobą tęsknotą palców, przez całą dłoń, aż do zbyt nerwowo wznoszącej się klatki piersiowej. Isabella trwała odurzona, przyjemnie, pachnąco, a przecież stokrotki nie pachniały! To jednak nie one, bo nagle odżyło za mocno wspomnienie bukietu białych kwiatów, ich smak, słodycz, którą poczuła, kiedy tylko znaleźli się w swoich ramionach. Zakazana bliskość brzmiała nadzwyczajnie ekscytująco. Wydawało jej się, że nigdy nie doświadczy czegoś takiego, że wolno jej będzie dzielić się tak intymnym, zmysłowym doświadczeniem jedynie z Mathieu. A to było jak potok uwolniony ze sztucznego koryta, to było jak drobny deszcz przynoszący ulgę w zbyt upalne południe. Każda niewidzialna kropla parzyła. Nie mogła oderwać wzroku, zapiekły ją uszy przez moc tego wyznania. Poczuła łaskotanie wysokiej trawy gdzieś na łydkach, gdzieś w cieniu sukienki. Świat zechciał się zatrzymać na parę chwil, kiedy to nie potrafiła złapać pełnego oddechu, ani też przestać tu być, przestać pochłaniać go spojrzeniem tak głębokim, jakby była zaczarowana. Coś zatrzepotało w żołądku, coś odebrało siłę w kolanach i tylko mocniej ścisnęła chłopięcą dłoń, jakby chciała mieć pewność, że on nigdzie nie ucieknie, że jest tak prawdziwy, jak moc tych słów.
Troszczył się o nią, choć wcale nie musiał. Była jego toksycznym wspomnieniem, rozczarowaniem serca, przykrą emocją, wypalała w nim dobro i niewinność. Tymi określeniami musiała się mentalnie, niewidzialnie dla niego zranić, bo wcześniej pomagały przetrwać, zniszczyć kiełkujące uczucie, przyjemnie muskające serce ciepło. Tymczasem teraz widziała, jak na nowo zaczynały iskrzyć się te ulubione oczy, jak odżywały poruszone jej obecnością. Ofiarował jej wyznanie tak piękne i brzmiące niezmącenie szczerze, oferował jej miłość, której spodziewała się już nigdy, przenigdy nie doświadczyć. Jakby wciąż na nią czekał, choć róża na palcu rozkwitała dumnie przez ostatnie miesiące. Och, Steffenie. Zakuło ją serce na myśl o tym, jak potwornie musiał się czuć. Właściwie to wiedziała, przeczuwała ogrom nieszczęśliwości, który wyniszczał go dzień za dniem. Może pragnęła, by przestał o niej myśleć, by zdołał ujrzeć swoje szczęście gdzieś daleko poza szlachciankowym obliczem. Ale on wciąż widział je w niej. Czy to nie brzmiało jak znakomita historia z najpiękniejszych baśni? – Jestem bezpieczna – odarła trochę zachrypnięta, jakby wypowiedzenie tego przyniosło niespodziewane trudności. Przełknęła ślinę, wciąż lekko unosiła brodę, wpatrując się w Steffka nazbyt intensywnie. – I chociaż nie wiem, co się ze mną teraz stanie i jak to będzie, to… wiesz, bardzo się cieszę, że jesteś tutaj, że powiedziałeś mi o tym wszystkim, to takie miłe, niespodziewane, przepiękne emocje. Przepraszam za każdy twój smutny dzień. Nie chcę już, by kiedykolwiek przeze mnie się tobie taki przytrafił – wyznała poruszona, a szczęka jej wyraźnie drgnęła. Mógł poczuć trzęsącą się dłoń w swoim uścisku. Mógł wejrzeć jeszcze głębiej i dostrzec, jak bardzo obawiała się mówić o tym, co sama czuje. Zupełnie jakby nie było jej wolno, choć przecież odtąd nie musiała istnieć pod czyjeś dyktando. Bała się jego krzywdy. I była chyba zakochana. Właściwie to nie wiedziała, bo jeśli kiedykolwiek wyobrażała sobie moc prawdziwej miłości, to nigdy nie było to wyobrażenie tak silne, jak teraźniejszy nastrój, kiedy to mogłaby przy mocniejszym porywie wiatru upaść prosto w morze stokrotek. – Dobrze, że tutaj jesteś – dodała ponownie, czując, że wypełniał podziurawioną rzeczywistość, do której się właśnie przedostała. – Wierzę ci, razem damy sobie jakoś radę, prawda? – podpytała na nowo rozradowana. Samo pytanie wydawało się jednak dziwnie szerokie, niekoniecznie odnoszące się do ewentualnego powodzenia podczas weselnej zabawy.
- Nie boję się – wymówiła nagle, chyba trochę zbyt odważnie. A może nawet weszła w mu w słowo? I chyba trochę się jednak przestraszyła, ale to był taki dobry, przejmujący strach. Nie umiała odpowiedzieć na to wyznanie, trwała wciąż w rozbiciu, między histerią a gigantyczną ekscytacją. Emocje łączyły się w buchającą mieszankę, niepewny wywar. Bała się, że jeszcze kilka bąbelków i nastąpi wybuch, a jednocześnie chciała, bardzo chciała zerknąć i sprawdzić, co się wydarzy.
Gdy wspomniał o naszyjniku, pokiwała lekko główką, uznając, że oto otrzymała najwspanialszy podarek, pierwszy w rozdziale o Isabelli Presley. No, może drugi, bo to, co ofiarował jej Alexander kilka dni temu, było najpiękniejszym, co mogło się jej przytrafić. Chociaż w tej chwili już nie była tego pewna. Lekko otworzyła usta, kiedy wspomniał o animagii. Nie zdążyła o tym pomyśleć dłużej, nie zdążyła nawet oburzyć się znów, jak na dziewczę przystało, na to podglądanie, chociaż tak naprawdę pragnęła dowiedzieć się jak najwięcej! Jej chło… Steffen był tak zdolny!
I tak bliski. Intensywnie zalała ją fala gorących płomyków, w zderzeniu przemknęło między nimi mnóstwo iskier, nad którymi wcale nie próbowała zapanować. Pocałował ją. Tym razem bez pośpiechu, ale wciąż z obietnicą. Tym razem miała się już spełnić. Lekko uniosły się dziewczęce pięty, lekko opatuliły się wokół chłopca jej dłonie, a pod przymkniętymi powiekami ujrzała fajerwerki piękniejsze od najlepszego pokazu rodu salamandry. Nie zgasły nawet wtedy, gdy wreszcie ich usta zdołały się rozłączyć.
zt x2
Troszczył się o nią, choć wcale nie musiał. Była jego toksycznym wspomnieniem, rozczarowaniem serca, przykrą emocją, wypalała w nim dobro i niewinność. Tymi określeniami musiała się mentalnie, niewidzialnie dla niego zranić, bo wcześniej pomagały przetrwać, zniszczyć kiełkujące uczucie, przyjemnie muskające serce ciepło. Tymczasem teraz widziała, jak na nowo zaczynały iskrzyć się te ulubione oczy, jak odżywały poruszone jej obecnością. Ofiarował jej wyznanie tak piękne i brzmiące niezmącenie szczerze, oferował jej miłość, której spodziewała się już nigdy, przenigdy nie doświadczyć. Jakby wciąż na nią czekał, choć róża na palcu rozkwitała dumnie przez ostatnie miesiące. Och, Steffenie. Zakuło ją serce na myśl o tym, jak potwornie musiał się czuć. Właściwie to wiedziała, przeczuwała ogrom nieszczęśliwości, który wyniszczał go dzień za dniem. Może pragnęła, by przestał o niej myśleć, by zdołał ujrzeć swoje szczęście gdzieś daleko poza szlachciankowym obliczem. Ale on wciąż widział je w niej. Czy to nie brzmiało jak znakomita historia z najpiękniejszych baśni? – Jestem bezpieczna – odarła trochę zachrypnięta, jakby wypowiedzenie tego przyniosło niespodziewane trudności. Przełknęła ślinę, wciąż lekko unosiła brodę, wpatrując się w Steffka nazbyt intensywnie. – I chociaż nie wiem, co się ze mną teraz stanie i jak to będzie, to… wiesz, bardzo się cieszę, że jesteś tutaj, że powiedziałeś mi o tym wszystkim, to takie miłe, niespodziewane, przepiękne emocje. Przepraszam za każdy twój smutny dzień. Nie chcę już, by kiedykolwiek przeze mnie się tobie taki przytrafił – wyznała poruszona, a szczęka jej wyraźnie drgnęła. Mógł poczuć trzęsącą się dłoń w swoim uścisku. Mógł wejrzeć jeszcze głębiej i dostrzec, jak bardzo obawiała się mówić o tym, co sama czuje. Zupełnie jakby nie było jej wolno, choć przecież odtąd nie musiała istnieć pod czyjeś dyktando. Bała się jego krzywdy. I była chyba zakochana. Właściwie to nie wiedziała, bo jeśli kiedykolwiek wyobrażała sobie moc prawdziwej miłości, to nigdy nie było to wyobrażenie tak silne, jak teraźniejszy nastrój, kiedy to mogłaby przy mocniejszym porywie wiatru upaść prosto w morze stokrotek. – Dobrze, że tutaj jesteś – dodała ponownie, czując, że wypełniał podziurawioną rzeczywistość, do której się właśnie przedostała. – Wierzę ci, razem damy sobie jakoś radę, prawda? – podpytała na nowo rozradowana. Samo pytanie wydawało się jednak dziwnie szerokie, niekoniecznie odnoszące się do ewentualnego powodzenia podczas weselnej zabawy.
- Nie boję się – wymówiła nagle, chyba trochę zbyt odważnie. A może nawet weszła w mu w słowo? I chyba trochę się jednak przestraszyła, ale to był taki dobry, przejmujący strach. Nie umiała odpowiedzieć na to wyznanie, trwała wciąż w rozbiciu, między histerią a gigantyczną ekscytacją. Emocje łączyły się w buchającą mieszankę, niepewny wywar. Bała się, że jeszcze kilka bąbelków i nastąpi wybuch, a jednocześnie chciała, bardzo chciała zerknąć i sprawdzić, co się wydarzy.
Gdy wspomniał o naszyjniku, pokiwała lekko główką, uznając, że oto otrzymała najwspanialszy podarek, pierwszy w rozdziale o Isabelli Presley. No, może drugi, bo to, co ofiarował jej Alexander kilka dni temu, było najpiękniejszym, co mogło się jej przytrafić. Chociaż w tej chwili już nie była tego pewna. Lekko otworzyła usta, kiedy wspomniał o animagii. Nie zdążyła o tym pomyśleć dłużej, nie zdążyła nawet oburzyć się znów, jak na dziewczę przystało, na to podglądanie, chociaż tak naprawdę pragnęła dowiedzieć się jak najwięcej! Jej chło… Steffen był tak zdolny!
I tak bliski. Intensywnie zalała ją fala gorących płomyków, w zderzeniu przemknęło między nimi mnóstwo iskier, nad którymi wcale nie próbowała zapanować. Pocałował ją. Tym razem bez pośpiechu, ale wciąż z obietnicą. Tym razem miała się już spełnić. Lekko uniosły się dziewczęce pięty, lekko opatuliły się wokół chłopca jej dłonie, a pod przymkniętymi powiekami ujrzała fajerwerki piękniejsze od najlepszego pokazu rodu salamandry. Nie zgasły nawet wtedy, gdy wreszcie ich usta zdołały się rozłączyć.
zt x2
stąd
W środku nocy na grządkach ciężko wylądowała miotła z zakrwawioną dziewczyną i rannym chłopakiem, oblepionym gęsimi piórami. Przylot do Doliny Godryka był jakimś koszmarem. Najpierw Steffen przekonał się, że gęsiom wcale nie jest łatwo latać, a potem obserwował jak Hannah coraz bardziej słania się na miotle. Gdy tylko wylecieli poza granice Londynu, poczuł zaś jak gęsie ciało zmienia formę na ludzką i musiał awaryjnie lądować. Bezradnym gęganiem skłonił do tego również Hanię, a potem przekonał ją do oddania mu dowodzenia nad miotłą. Nie był w lataniu równie biegły, co panna Wright, był też ranny - ale pomimo uporczywego kaszlu trzymał się lepiej niż Hania. Nie mógł ryzykować, że brunetka zemdleje mu w połowie drogi do domu.
Kurnik był w końcu domem Isabelli, a więc pośrednio i... jego? Nie zastanawiał się nad tym dogłębnie, ale to właśnie to miejsce przyszło mu na myśl jako pierwsze - zwłaszcza, że bywał tu już jako gość, że zaklęcia ochronne nie powinny objąć jego osoby. Wylądowali zresztą kilkanaście metrów od progu domu, w ogródku.
Steffen szybko zsiadł z miotły i podtrzymał Hanię, która leciała mu już przez ręce. Usiłował nie dopuścić do tego, by dziewczyna osunęła się na ziemię, ale jedną ręką szukał własnej różdżki. A gdy tylko ją znalazł, skierował i różdżkę i wzrok w stronę okien.
-Ignis Fatuus. Khhhh...p...omocy!!! - krzyknął, krztusząc się coraz bardziej. Dlaczego z jego ust i płuc wydobywał się czarny dym?! Czy zdoła w ogóle cokolwiek wykrzesać ze swojej różdżki? Posłał czerwoną kulę światła w kierunku sypialni Isabelli, a po chwili namysłu zaczął próbować się skupić na satysfakcji, którą niosło mu zdejmowanie klątw. Na dumie mentora, który nauczył go wszystkiego w Ministerstwie, który chciał aby Steff wstąpił do Zakonu... ojej, czy aby na pewno Howard byłby dziś z niego dumny? Cattermole trzeźwo postanowił skupić myśli na czymś innym - na smaku pocałunków, które wymieniał z Isabellą w maju na podeptanych obecnie grządkach. Pomyślał przy tym o Alexandrze, usiłując nie zakłócić sobie tym piękna wspomnienia pieszczot wymienianych z kuzynką Farleya.
-Kh...Expecto Patronum! - syknął, chcąc posłać swoją świnkę morską w kierunku Gwardzisty.
Steffen: 81/216, -40 [55 tłuczone (klatka piersiowa, kolana, pośladki), 30 szarpane (lewe ramię, lewe udo), 45 (duszenie się z Plumosa, 15 co turę)
Hania: 23/333, -70 [53 tłuczone (nos, pośladki), 257(krwotok)]; 1/3 do utraty przytomności (-15 co post z Sangelio) [od kolejnego posta 2/3 do utraty przytomności i 8/333 ]
Ignis Fatuus bez kostki, rzucam na Expecto i się wydzieram
W środku nocy na grządkach ciężko wylądowała miotła z zakrwawioną dziewczyną i rannym chłopakiem, oblepionym gęsimi piórami. Przylot do Doliny Godryka był jakimś koszmarem. Najpierw Steffen przekonał się, że gęsiom wcale nie jest łatwo latać, a potem obserwował jak Hannah coraz bardziej słania się na miotle. Gdy tylko wylecieli poza granice Londynu, poczuł zaś jak gęsie ciało zmienia formę na ludzką i musiał awaryjnie lądować. Bezradnym gęganiem skłonił do tego również Hanię, a potem przekonał ją do oddania mu dowodzenia nad miotłą. Nie był w lataniu równie biegły, co panna Wright, był też ranny - ale pomimo uporczywego kaszlu trzymał się lepiej niż Hania. Nie mógł ryzykować, że brunetka zemdleje mu w połowie drogi do domu.
Kurnik był w końcu domem Isabelli, a więc pośrednio i... jego? Nie zastanawiał się nad tym dogłębnie, ale to właśnie to miejsce przyszło mu na myśl jako pierwsze - zwłaszcza, że bywał tu już jako gość, że zaklęcia ochronne nie powinny objąć jego osoby. Wylądowali zresztą kilkanaście metrów od progu domu, w ogródku.
Steffen szybko zsiadł z miotły i podtrzymał Hanię, która leciała mu już przez ręce. Usiłował nie dopuścić do tego, by dziewczyna osunęła się na ziemię, ale jedną ręką szukał własnej różdżki. A gdy tylko ją znalazł, skierował i różdżkę i wzrok w stronę okien.
-Ignis Fatuus. Khhhh...p...omocy!!! - krzyknął, krztusząc się coraz bardziej. Dlaczego z jego ust i płuc wydobywał się czarny dym?! Czy zdoła w ogóle cokolwiek wykrzesać ze swojej różdżki? Posłał czerwoną kulę światła w kierunku sypialni Isabelli, a po chwili namysłu zaczął próbować się skupić na satysfakcji, którą niosło mu zdejmowanie klątw. Na dumie mentora, który nauczył go wszystkiego w Ministerstwie, który chciał aby Steff wstąpił do Zakonu... ojej, czy aby na pewno Howard byłby dziś z niego dumny? Cattermole trzeźwo postanowił skupić myśli na czymś innym - na smaku pocałunków, które wymieniał z Isabellą w maju na podeptanych obecnie grządkach. Pomyślał przy tym o Alexandrze, usiłując nie zakłócić sobie tym piękna wspomnienia pieszczot wymienianych z kuzynką Farleya.
-Kh...Expecto Patronum! - syknął, chcąc posłać swoją świnkę morską w kierunku Gwardzisty.
Steffen: 81/216, -40 [55 tłuczone (klatka piersiowa, kolana, pośladki), 30 szarpane (lewe ramię, lewe udo), 45 (duszenie się z Plumosa, 15 co turę)
Hania: 23/333, -70 [53 tłuczone (nos, pośladki), 257(krwotok)]; 1/3 do utraty przytomności (-15 co post z Sangelio) [od kolejnego posta 2/3 do utraty przytomności i 8/333 ]
Ignis Fatuus bez kostki, rzucam na Expecto i się wydzieram
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Steffen Cattermole' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 78
'k100' : 78
Sen był czymś, czego zawsze mu brakowało. Ten deficyt wydawał się odwieczny i niemożliwy do zapełnienia, jak gdyby egzystencja Alexandra wiązała się niezmiennie z półksiężycowatymi cieniami pod oczami.
Sypiał różnie, nieregularnie; czasami potrafił na wznak przeleżeć całą noc, chwilę wytchnienia od świadomości odnajdując dopiero wtedy, gdy horyzont zaczynał jaskrawieć pod wpływem zbliżającego się świtu. Czasami wracał popołudniem i zasiadając nad magicznymi księgami tracił poczucie czasu, między kolejnymi stronami gubiąc gdzieś na drzemce cenne godziny.
Dzisiaj jednak było inaczej. Rzadko, ale zdarzało się, że Alexander odchodził w objęcia Morfeusza jeszcze nim jego głowa na dobre opadła na poduszkę. Ostatnie parę dni wyjątkowo mocno odcisnęło się na nim piętnem zmęczenia. Miał sporo dyżurów w lecznicy i nieustannie korzystał z magii, popychając granicę wyczerpania jeszcze kawałek dalej z każdym rzucanym zaklęciem, wliczając w to również te użyte w trakcie niezwykle wymagającego pojedynku, który wraz z Anthonym Macmillanem stoczył przeciwko Rycerzom Walpurgii na obrzeżach Londynu nie dalej niż dwa dni wcześniej.
Alexander był pogrążony w głębokim śnie, gdy ostre szarpnięcie magii rozcięło wyjątkowo przyjemne, senne mary. Te szybko jednak odeszły, gdy Alexander momentalnie zerwał się na równe nogi, w dłoni dzierżąc różdżkę. Ktoś był na posesji, nie w domu, ale blisko. Momentalnie Alexander ruszył do drzwi, kiedy od ścian pokoju odbiło się czerwone światło, na moment rozjaśniając mroki nocy. Z zewnątrz dobiegł go krzyk. Farley szarpnął za klamkę, zmieniając swój zamiar zbiegnięcia od razu po schodach w natychmiastowe skierowanie się do pokoju Isabelli.
Nie pukał, po prostu wpadł do sypialni z uniesioną różdżką, boso, w samym dole od piżamy, miotając dzikim spojrzeniem po pokoju, spodziewając się czegoś... po prostu złego: zamiast tego w powietrzu wisiały dogasające czerwone iskry, z każdą chwilą coraz słabsze i mniejsze. Nie doczekał ich zniknięcia, nie powiedział ani słowa, zamiast tego odwrócił się na pięcie i puścił w dół schodów, na parter, jednym susem przeskakując przedpokój i z impetem otwierając drzwi. Zeskoczył z ganka i wziął ostry zakręt, wypadając zza załomu w jednym płynnym ruchu, z różdżką uniesioną i skierowaną na ludzką sylwetkę, kiedy ta tylko weszła w jego pole widzenia.
– Expelliarmus! – wyrzucił z siebie, posyłając w kierunku nieproszonego gościa inkantację rozbrajającą. Dopiero gdy czar wydostał się z jego różdżki Alexander zwrócił uwagę na resztę otoczenia: na to, że sylwetki były dwie, lecz jedna opierała się o drugą tak mocno, że zdawały się niemal jednością. I to, że poza Cave Inimicum, które tolerowało tylko mieszkających na stałe w Kurniku, żadne z pozostałych zaklęć ochronnych nie zostało aktywowane. Parę kroków później niezwykle jasne światło księżyca na parę dni przed pełnią padło na twarze przybyłych, a Farley zatrzymał się, niepewny.
– Steffen? Hannah? – zaskoczenie było wyraźne, lecz prędko zniknęło. Farley nie zdążył nawet zirytować się i objechać Steffena za to, że używa zaklęcia ułatwiającego namierzanie pod domem, który za wszelką cenę ma nie zostać namierzony. W miarę jak Alexander znajdował się coraz bliżej dostrzegał bowiem więcej.
– Szlag – wyrwało mu się, po czym przyspieszył swoje ruchy i znalazł się przy Cattermole'u, łapiąc pannę Wright pod pachami i opierając jej plecy o siebie, tym samym zdejmując jej wagę ze Steffena. – Mówcie co się stało – powiedział nagląco, zaczynając cofać się z powrotem na ganek, pół niosąc, pół ciągnąc pannę Wright za sobą, zostawiając za nimi dwie delikatnie zarysowane kreski w miejscach, gdzie obcasy jej butów drapały o ziemię. Zakonniczka wydawała się nienaturalnie ciężka, do tego skóra Hannah była dziwnie twarda i szorstka; dopiero po chwili Alexander pojął, że musiała zostać poddana działaniu zaklęcia transmutującego ciało w kamień. Nie powstrzymywało to jednak czarownicy przed wykrwawianiem się w zastraszającym tempie: ciepła, gęsta ciecz zdążyła już oblepić i uzdrowiciela, znacząc jego spodnie i zabliźniony tors krwią, która w księżycowym świetle wydawała się prawie czarna.
| Tutaj jako zawodowy paranoik rzucam na zaklęcie
Sypiał różnie, nieregularnie; czasami potrafił na wznak przeleżeć całą noc, chwilę wytchnienia od świadomości odnajdując dopiero wtedy, gdy horyzont zaczynał jaskrawieć pod wpływem zbliżającego się świtu. Czasami wracał popołudniem i zasiadając nad magicznymi księgami tracił poczucie czasu, między kolejnymi stronami gubiąc gdzieś na drzemce cenne godziny.
Dzisiaj jednak było inaczej. Rzadko, ale zdarzało się, że Alexander odchodził w objęcia Morfeusza jeszcze nim jego głowa na dobre opadła na poduszkę. Ostatnie parę dni wyjątkowo mocno odcisnęło się na nim piętnem zmęczenia. Miał sporo dyżurów w lecznicy i nieustannie korzystał z magii, popychając granicę wyczerpania jeszcze kawałek dalej z każdym rzucanym zaklęciem, wliczając w to również te użyte w trakcie niezwykle wymagającego pojedynku, który wraz z Anthonym Macmillanem stoczył przeciwko Rycerzom Walpurgii na obrzeżach Londynu nie dalej niż dwa dni wcześniej.
Alexander był pogrążony w głębokim śnie, gdy ostre szarpnięcie magii rozcięło wyjątkowo przyjemne, senne mary. Te szybko jednak odeszły, gdy Alexander momentalnie zerwał się na równe nogi, w dłoni dzierżąc różdżkę. Ktoś był na posesji, nie w domu, ale blisko. Momentalnie Alexander ruszył do drzwi, kiedy od ścian pokoju odbiło się czerwone światło, na moment rozjaśniając mroki nocy. Z zewnątrz dobiegł go krzyk. Farley szarpnął za klamkę, zmieniając swój zamiar zbiegnięcia od razu po schodach w natychmiastowe skierowanie się do pokoju Isabelli.
Nie pukał, po prostu wpadł do sypialni z uniesioną różdżką, boso, w samym dole od piżamy, miotając dzikim spojrzeniem po pokoju, spodziewając się czegoś... po prostu złego: zamiast tego w powietrzu wisiały dogasające czerwone iskry, z każdą chwilą coraz słabsze i mniejsze. Nie doczekał ich zniknięcia, nie powiedział ani słowa, zamiast tego odwrócił się na pięcie i puścił w dół schodów, na parter, jednym susem przeskakując przedpokój i z impetem otwierając drzwi. Zeskoczył z ganka i wziął ostry zakręt, wypadając zza załomu w jednym płynnym ruchu, z różdżką uniesioną i skierowaną na ludzką sylwetkę, kiedy ta tylko weszła w jego pole widzenia.
– Expelliarmus! – wyrzucił z siebie, posyłając w kierunku nieproszonego gościa inkantację rozbrajającą. Dopiero gdy czar wydostał się z jego różdżki Alexander zwrócił uwagę na resztę otoczenia: na to, że sylwetki były dwie, lecz jedna opierała się o drugą tak mocno, że zdawały się niemal jednością. I to, że poza Cave Inimicum, które tolerowało tylko mieszkających na stałe w Kurniku, żadne z pozostałych zaklęć ochronnych nie zostało aktywowane. Parę kroków później niezwykle jasne światło księżyca na parę dni przed pełnią padło na twarze przybyłych, a Farley zatrzymał się, niepewny.
– Steffen? Hannah? – zaskoczenie było wyraźne, lecz prędko zniknęło. Farley nie zdążył nawet zirytować się i objechać Steffena za to, że używa zaklęcia ułatwiającego namierzanie pod domem, który za wszelką cenę ma nie zostać namierzony. W miarę jak Alexander znajdował się coraz bliżej dostrzegał bowiem więcej.
– Szlag – wyrwało mu się, po czym przyspieszył swoje ruchy i znalazł się przy Cattermole'u, łapiąc pannę Wright pod pachami i opierając jej plecy o siebie, tym samym zdejmując jej wagę ze Steffena. – Mówcie co się stało – powiedział nagląco, zaczynając cofać się z powrotem na ganek, pół niosąc, pół ciągnąc pannę Wright za sobą, zostawiając za nimi dwie delikatnie zarysowane kreski w miejscach, gdzie obcasy jej butów drapały o ziemię. Zakonniczka wydawała się nienaturalnie ciężka, do tego skóra Hannah była dziwnie twarda i szorstka; dopiero po chwili Alexander pojął, że musiała zostać poddana działaniu zaklęcia transmutującego ciało w kamień. Nie powstrzymywało to jednak czarownicy przed wykrwawianiem się w zastraszającym tempie: ciepła, gęsta ciecz zdążyła już oblepić i uzdrowiciela, znacząc jego spodnie i zabliźniony tors krwią, która w księżycowym świetle wydawała się prawie czarna.
| Tutaj jako zawodowy paranoik rzucam na zaklęcie
Zaczynało kręcić jej się w głowie, więc kiedy Steffen zaproponował, że przejmie ster, nie oponowała. Chwyciła się go tylko, gdy z gęsi powrócił do swojej normalnej postaci i oparła policzek o jego plecy, walcząc z przymykającymi się samoistnie oczami. Nie zauważyła, gdy droga minęła i znaleźli się gdzieś na czyiś grządkach. Nie zastanawiała też, dokąd ich poprowadził, to jakby nagle przestało mieć całkowicie znaczenie. Było jej już wszystko jedno. Z całych sił chciała zebrać się w sobie i ustać na nogach, gdy dotknęli ziemi i starała się tak bardzo, że dwóch pierwszych zaklęć niemalże nie zauważyła. Na moment poczuła spokój, gdy patronus w postaci świnki morskiej przemknął tuż obok niej i ruszył do domu.
Później błysnęło światło z przodu. Spojrzała w tamtą stronę, dopiero po czasie rozpoznając w cichym echu głos Alexandra. Nim zdążyła zareagować był już przy niej. Czuła, jak jej ciężkie ciało opiera się plecami o niego. Mokre ubranie szybko zawilgociło strój gwardzisty.
— Alex...— szepnęła, próbując jeszcze ustać na nogach, ale kolana miała jak z waty. Krew wciąż lała jej się z nosa. Nie była już pewna, czy był złamany, czy w ogóle go jeszcze miała — czy to przez trolla, czy może lord Black postanowił się zemścić za tamto. — Pomóż mu, proszę.— Obróciła głowę na Farleya, chwytając się jedną dłonią jego przedramienia, szukając w niej podparcia. Wciąż próbowała stanąć o własnych siłach, ale zamiast prostować sie, coraz bardziej wiotczała. — Steffen... zdejmij swoje zaklęcie ze mnie — poprosiła go. Skóra twarda jak kamień w niczym jej już nie pomoże, sprawiała jedynie, że była tak ciężka, że sama nie mogła ustać na nogach — a to właśnie temu zaklęciu przypisywała głównie swoją silną słabość. Chciała zrobić krok, była przecież silna. Była twarda, jak stuletni dąb rosnący niedaleko rodzinnego domu. Wiedziała, że raz radę, musiała. — Jest... w gorszym stanie — dodała, oceniając szybko stan Steffena. Słyszała mknące ku niemu zaklęcia, nie była nawet pewna, ile z tego go trafiło. Ona sobie poradzi. — Ja tylko... odpocznę.— Chwilę, jedną chwilę. Niech ją tylko posadzi gdzieś, weźmie kilka głębszych wdechów, słabość przejdzie. To ten nos musiał ją tak boleć. Troll uderzył ją mocno, pewnie i od tego kręciło jej się w głowie.
Zachwiała się, nogi się pod nią ugięły nagle. Wtedy też odczuła strach. Dopadło ją szybko i niespodziewanie. A co jeśli nie da rady? Jeśli jest źle, nie umiała oszukiwać samej siebie. Co jeśli umiera? Zrobiło jej się zimno. Bardzo zimno. I strasznie smutno. Zacisnęła palce na przedramieniu Alexa. Umrze. Szlag. Umrze. A nie zdążyła wciąż tyle zrobić.
— Powiedz Billy'emu...— zaczęła, spoglądając na Alexa, nabrała w usta powietrza, jeszcze ostatni raz myśląc, co właściwie chciała powiedzieć, ale nim zdążyła wyrazić do końca swe pragnienie, nastała szarość, a za nią ciemność.
| HP -7/333, -70 [53 tłuczone (nos, pośladki), 287(krwotok)]; 3/3 do utraty przytomności - Steff przyspieszył o jedną, więc analogicznie przyspieszam też; ja zt
Później błysnęło światło z przodu. Spojrzała w tamtą stronę, dopiero po czasie rozpoznając w cichym echu głos Alexandra. Nim zdążyła zareagować był już przy niej. Czuła, jak jej ciężkie ciało opiera się plecami o niego. Mokre ubranie szybko zawilgociło strój gwardzisty.
— Alex...— szepnęła, próbując jeszcze ustać na nogach, ale kolana miała jak z waty. Krew wciąż lała jej się z nosa. Nie była już pewna, czy był złamany, czy w ogóle go jeszcze miała — czy to przez trolla, czy może lord Black postanowił się zemścić za tamto. — Pomóż mu, proszę.— Obróciła głowę na Farleya, chwytając się jedną dłonią jego przedramienia, szukając w niej podparcia. Wciąż próbowała stanąć o własnych siłach, ale zamiast prostować sie, coraz bardziej wiotczała. — Steffen... zdejmij swoje zaklęcie ze mnie — poprosiła go. Skóra twarda jak kamień w niczym jej już nie pomoże, sprawiała jedynie, że była tak ciężka, że sama nie mogła ustać na nogach — a to właśnie temu zaklęciu przypisywała głównie swoją silną słabość. Chciała zrobić krok, była przecież silna. Była twarda, jak stuletni dąb rosnący niedaleko rodzinnego domu. Wiedziała, że raz radę, musiała. — Jest... w gorszym stanie — dodała, oceniając szybko stan Steffena. Słyszała mknące ku niemu zaklęcia, nie była nawet pewna, ile z tego go trafiło. Ona sobie poradzi. — Ja tylko... odpocznę.— Chwilę, jedną chwilę. Niech ją tylko posadzi gdzieś, weźmie kilka głębszych wdechów, słabość przejdzie. To ten nos musiał ją tak boleć. Troll uderzył ją mocno, pewnie i od tego kręciło jej się w głowie.
Zachwiała się, nogi się pod nią ugięły nagle. Wtedy też odczuła strach. Dopadło ją szybko i niespodziewanie. A co jeśli nie da rady? Jeśli jest źle, nie umiała oszukiwać samej siebie. Co jeśli umiera? Zrobiło jej się zimno. Bardzo zimno. I strasznie smutno. Zacisnęła palce na przedramieniu Alexa. Umrze. Szlag. Umrze. A nie zdążyła wciąż tyle zrobić.
— Powiedz Billy'emu...— zaczęła, spoglądając na Alexa, nabrała w usta powietrza, jeszcze ostatni raz myśląc, co właściwie chciała powiedzieć, ale nim zdążyła wyrazić do końca swe pragnienie, nastała szarość, a za nią ciemność.
| HP -7/333, -70 [53 tłuczone (nos, pośladki), 287(krwotok)]; 3/3 do utraty przytomności - Steff przyspieszył o jedną, więc analogicznie przyspieszam też; ja zt
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Ostatnio zmieniony przez Hannah Wright dnia 22.07.20 22:50, w całości zmieniany 1 raz
Śniło jej się coś. Coś dobrego. Ale kołysząca się na granicy świadomości i podświadomości wyobraźnia nie potrafiła nawinąć tych kilku chwil, ciepłych i miękkich jak zimowy szla ledwo wypluty przez druty, na cieniutką szpulę pamięci. Nie widziała żadnych obrazów, ale wrażenie pozostało, może nawet kojarzenie owego wrażenia z jedyną osobą, która ostatnio mogła je po sobie pozostawić. To przeraźliwie szybko zniknęło, kiedy do zaspanego umysłu wdarły się niepokojące dźwięki, miękki huk, jakby coś uderzało o ziemię. Uchyliła oczy natychmiast i szybko się rozejrzała, bezsensownie szukając źródła problemu we własnym pokoju – źrenice miały problem z ogniskowaniem się na jednym punkcie, przeraziła ją ciemność, jaka ją oblekła, za chwilę jednak panika zamieniła się w trzeźwą analizę. Wyrzut adrenaliny o wszystko zadbał. Głos Alexandra, przecież już znała go lepiej niż swój własny, znów zapalił ostrzegawcze światło. Natychmiast wstała z łóżka i narzuciła na kremową nocną koszulę ciepły sweter leżący na krześle, zaraz porywając spod poduszki magnoliowe drewno, chłodne, ale budzące się z nocy razem ze swoją właścicielką.
Wybiegła z pokoju i od razu skierowała bose stopy tam, skąd dobiegał dźwięk – do wejścia. Serce łomotało w piersi, analizujący wszystkie okoliczności mechanizm rozgrzany był do czerwoności, podsyłał wszystkie najgorsze scenariusze, które teraz, po niedawnych wyznaniach, wydawały się możliwe do spełnienia bardziej niż kiedykolwiek były i najprawdopodobniej będą.
– Alex? – zawołała cicho, niepewnie, bojąc się, że każdy głośniejszy ton mógłby zwrócić na nią uwagę napastnika. Kiedy zeskoczyła z ostatniego stopnia, okazało się, że żadnego nie było. Były tylko ofiary. Nie wiedziała, skąd się wzięli, ta dziewczyna i Steffen, kojarzyła go już, ani co razem przeżyli, ale ich stan wydawał się naprawdę zły. Zwłaszcza brunetki. – Obudził mnie hałas. Steffen, siadaj – pokierowała go do jadalnianego stołu, dokładnie do krzesła przy nim stojącego, prowadząc go do niego pod ramię. Spojrzała na kobietę, później na Alexandra, rozumiejąc już, że muszą sprawnie podzielić się zadaniami. Instynktownie wybrała na swój cel Steffena i kiedy tylko usiadł we wskazanym miejscu, złapała mocniej różdżkę i przyjrzała mu się uważniej – na tyle, by odnaleźć interesujące ją dolegliwości. Najbardziej palącą był świszczący oddech, ciężki, ciemny i płytki, ranami na udzie i ramieniu zajmie się za chwilę, jak tylko uda jej się udrożnić jego drogi oddechowe z zalegającej tam wciąż czarnej smoły. – Finite Incantatem.
| proszę mnie traktować jak żółtodzioba; próbuję zlikwidować Steffkowi plumosę :')
Wybiegła z pokoju i od razu skierowała bose stopy tam, skąd dobiegał dźwięk – do wejścia. Serce łomotało w piersi, analizujący wszystkie okoliczności mechanizm rozgrzany był do czerwoności, podsyłał wszystkie najgorsze scenariusze, które teraz, po niedawnych wyznaniach, wydawały się możliwe do spełnienia bardziej niż kiedykolwiek były i najprawdopodobniej będą.
– Alex? – zawołała cicho, niepewnie, bojąc się, że każdy głośniejszy ton mógłby zwrócić na nią uwagę napastnika. Kiedy zeskoczyła z ostatniego stopnia, okazało się, że żadnego nie było. Były tylko ofiary. Nie wiedziała, skąd się wzięli, ta dziewczyna i Steffen, kojarzyła go już, ani co razem przeżyli, ale ich stan wydawał się naprawdę zły. Zwłaszcza brunetki. – Obudził mnie hałas. Steffen, siadaj – pokierowała go do jadalnianego stołu, dokładnie do krzesła przy nim stojącego, prowadząc go do niego pod ramię. Spojrzała na kobietę, później na Alexandra, rozumiejąc już, że muszą sprawnie podzielić się zadaniami. Instynktownie wybrała na swój cel Steffena i kiedy tylko usiadł we wskazanym miejscu, złapała mocniej różdżkę i przyjrzała mu się uważniej – na tyle, by odnaleźć interesujące ją dolegliwości. Najbardziej palącą był świszczący oddech, ciężki, ciemny i płytki, ranami na udzie i ramieniu zajmie się za chwilę, jak tylko uda jej się udrożnić jego drogi oddechowe z zalegającej tam wciąż czarnej smoły. – Finite Incantatem.
| proszę mnie traktować jak żółtodzioba; próbuję zlikwidować Steffkowi plumosę :')
breathe
then begin again
then begin again
The member 'Ida Lupin' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 65
'k100' : 65
Nie zapamiętywała snów, chociaż czuła, że pod powiekami krystalizują się niesamowite opowieści, obrazy mogące przerażać i radować jednocześnie. Tak chyba się czuła od momentu przedostania się na drugą stronę lustra. Wpędzona w pułapkę skrajności, zadeptująca jeden zachwyt następnym i niepozwalająca sobie na przedłużające się kałuże zwątpienia, morza łez, w których zatopić się mogło dziewczęce marzenie. Nie tym razem, nie w rzeczywistości tak szerokiej, tak przyjemnie odżywiającej wszystkie zasuszone dotąd sny. Rozsypane wydarzenia, karuzele twarzy i długie pergaminy życiowych instrukcji owijały się wokół Belli – raz dodając jej skrzydeł, a innym razem podcinając zbyt naiwne wyobrażenia. Tymczasem widmo rewolucji skradało się. Może noc była jego największym sprzymierzeńcem, może pachniało jak trawy na miękkich grządkach, a może pachniało jak resztki zwietrzałych francuskich perfum dumnych dzieci Wendeliny.
Widziała go. Widziała postać bohatera gotowego uratować damę w chwili największego zagrożenia. Wbiegał nieustraszony do komnat, omijał uszczypliwe straże, czujnym wzrokiem wypatrywał wroga, a – choć jego serce drżało – nikt nie mógł pokonać mocy sojuszów zawiązanych miłością wiele lat temu. Wiele przed tym, zanim odkryli samo znaczenie tego świętego słowa. W sennych konturach wydawał się ruchomy, nagły. Wpełzał blisko i wybiegał, zanim zdążyła uczynić ten obraz bardziej wyraźnym. Rozsypane na poduszce loki obróciły się, a powieki lekko drgnęły. Odgłosy tragedii przyciągały ją, zaznaczały się w hałasie troski i bólu. Minęły się dwa spojrzenia. Isabella półświadomie wyłapała jedynie mignięcie, postać prawie odrealnioną. Był jednak prawdziwy, tak prawdziwy, jak poruszone odgłosy przelewające się do jej uszu falami niepokoju. Nasilały się. Otworzyła oczy, usiadła zbyt gwałtownie i prawie od razu poczuła lekki zawrót głowy. Coś się wydarzyło, coś tam na dole, coś niedaleko. Serce załomotało niebezpiecznie i natychmiast pomyślała o Alexandrze, który przecież jeszcze niedawno wkradał się do pojedynczych sennych obrazów. A jeśli wcale nie były to wizje nocnych mroków? Pod bosymi stopami damy podłoga zapiszczała, a falbany piżamowego stroju wytarły drewniane deski, kiedy w nagłym ruchu wychyliła się po różdżkę. Po schodach zbiegła szybko. Przerażenie rozpaliło się w jej oczach. Przecież słyszała opowieści o złych ludziach i zbrodniach, przecież nie byli już pod ochroną murów tamtego pałacu, przecież już nie spoglądał na nich nikt… Nikt prócz serc stojących na straży miłości i przyjaźni tego domu. Odkrywała to wszystko powoli, coraz jednak lepiej odnajdywała się pośród tej nowej rodziny.
Rodziny zastanej w ozdobie milionów krwistych kropel i przerażonych par oczu. W hałasie dramatu, którego nie spodziewała się ujrzeć. Strach jak niechciana woalka otulił jej buzię, kiedy tylko ujrzała cztery postacie. Najpierw Idę przy.. Steffenie wyglądającym, jakby wyrwał się z paszczy największego potwora. Zaraz potem Alexa wspierającego kobietę, za którą ciągnął się potok czerwonych wstążek. Wiedziała, co to znaczy, ale łzy jej stanęły w oczach, nim zdążyła dobrze się wszystkiemu przypatrzeć. Podbiegła do krzesła, na którym spoczął Steffek i pociągnęła mocniej nosem. – Ido.. Steffen. Steffenie, to naprawdę ty! Co się stało? – zapytała, odruchowo obejmując jego dłoń. Nie mógł jednak odpowiedzieć. Rany, potworne rany. Obydwoje byli w ciężkim stanie. Steffen ledwo mógł oddychać, a serce Belli łamało się za każdym razem, kiedy tylko spróbował. Jak dobrze, że trafili właśnie tutaj. Szok nie ustępował, Bella zadygotała, ale potem popatrzyła na Idę. – Chcę pomóc – oświadczyła natychmiast, głośno, gotowa do powołania do życia całej swojej wiedzy, która przez lata tkwiła w kajdanach arystokratycznych konwenansów. Zupełnie nie pomyślała o tym, że to nie jest dobry strój do spotkań z… chłopakiem. Ani że wyjęta z sennych obłoków wcale nie prezentuje się nienagannie. Myślała tylko o tym, jak bardzo obydwoje cierpieli. I należało natychmiast zająć się wstrętnymi ranami. A ta druga kobieta? Kim była? – Steffenie… zaopiekujemy się tobą, nie zostawię cię - Westchnęła, dotykając lekko brzegu jego twarzy, jakby dotyk mógł ukoić jego cierpienia. Bella wiedziała, że tak to nie działało. Ida zadziałała od razu, wydawała się tak spokojna. Jak można było być spokojnym? Isabella czuła się jak płomień złośliwie rozrywany przez wiatry. Chciała ratować bliskie jej dusze.
A kiedy ustały duszności, odetchnęła, spojrzenie natychmiast kierując na paskudne rany. Cokolwiek przeżył, to było straszne doświadczenie.
Widziała go. Widziała postać bohatera gotowego uratować damę w chwili największego zagrożenia. Wbiegał nieustraszony do komnat, omijał uszczypliwe straże, czujnym wzrokiem wypatrywał wroga, a – choć jego serce drżało – nikt nie mógł pokonać mocy sojuszów zawiązanych miłością wiele lat temu. Wiele przed tym, zanim odkryli samo znaczenie tego świętego słowa. W sennych konturach wydawał się ruchomy, nagły. Wpełzał blisko i wybiegał, zanim zdążyła uczynić ten obraz bardziej wyraźnym. Rozsypane na poduszce loki obróciły się, a powieki lekko drgnęły. Odgłosy tragedii przyciągały ją, zaznaczały się w hałasie troski i bólu. Minęły się dwa spojrzenia. Isabella półświadomie wyłapała jedynie mignięcie, postać prawie odrealnioną. Był jednak prawdziwy, tak prawdziwy, jak poruszone odgłosy przelewające się do jej uszu falami niepokoju. Nasilały się. Otworzyła oczy, usiadła zbyt gwałtownie i prawie od razu poczuła lekki zawrót głowy. Coś się wydarzyło, coś tam na dole, coś niedaleko. Serce załomotało niebezpiecznie i natychmiast pomyślała o Alexandrze, który przecież jeszcze niedawno wkradał się do pojedynczych sennych obrazów. A jeśli wcale nie były to wizje nocnych mroków? Pod bosymi stopami damy podłoga zapiszczała, a falbany piżamowego stroju wytarły drewniane deski, kiedy w nagłym ruchu wychyliła się po różdżkę. Po schodach zbiegła szybko. Przerażenie rozpaliło się w jej oczach. Przecież słyszała opowieści o złych ludziach i zbrodniach, przecież nie byli już pod ochroną murów tamtego pałacu, przecież już nie spoglądał na nich nikt… Nikt prócz serc stojących na straży miłości i przyjaźni tego domu. Odkrywała to wszystko powoli, coraz jednak lepiej odnajdywała się pośród tej nowej rodziny.
Rodziny zastanej w ozdobie milionów krwistych kropel i przerażonych par oczu. W hałasie dramatu, którego nie spodziewała się ujrzeć. Strach jak niechciana woalka otulił jej buzię, kiedy tylko ujrzała cztery postacie. Najpierw Idę przy.. Steffenie wyglądającym, jakby wyrwał się z paszczy największego potwora. Zaraz potem Alexa wspierającego kobietę, za którą ciągnął się potok czerwonych wstążek. Wiedziała, co to znaczy, ale łzy jej stanęły w oczach, nim zdążyła dobrze się wszystkiemu przypatrzeć. Podbiegła do krzesła, na którym spoczął Steffek i pociągnęła mocniej nosem. – Ido.. Steffen. Steffenie, to naprawdę ty! Co się stało? – zapytała, odruchowo obejmując jego dłoń. Nie mógł jednak odpowiedzieć. Rany, potworne rany. Obydwoje byli w ciężkim stanie. Steffen ledwo mógł oddychać, a serce Belli łamało się za każdym razem, kiedy tylko spróbował. Jak dobrze, że trafili właśnie tutaj. Szok nie ustępował, Bella zadygotała, ale potem popatrzyła na Idę. – Chcę pomóc – oświadczyła natychmiast, głośno, gotowa do powołania do życia całej swojej wiedzy, która przez lata tkwiła w kajdanach arystokratycznych konwenansów. Zupełnie nie pomyślała o tym, że to nie jest dobry strój do spotkań z… chłopakiem. Ani że wyjęta z sennych obłoków wcale nie prezentuje się nienagannie. Myślała tylko o tym, jak bardzo obydwoje cierpieli. I należało natychmiast zająć się wstrętnymi ranami. A ta druga kobieta? Kim była? – Steffenie… zaopiekujemy się tobą, nie zostawię cię - Westchnęła, dotykając lekko brzegu jego twarzy, jakby dotyk mógł ukoić jego cierpienia. Bella wiedziała, że tak to nie działało. Ida zadziałała od razu, wydawała się tak spokojna. Jak można było być spokojnym? Isabella czuła się jak płomień złośliwie rozrywany przez wiatry. Chciała ratować bliskie jej dusze.
A kiedy ustały duszności, odetchnęła, spojrzenie natychmiast kierując na paskudne rany. Cokolwiek przeżył, to było straszne doświadczenie.
Nie bronił się przed pędzącym w jego stronę Expelliarmusem - chyba zasłużył, a od pamiętnego popołudnia wśród grządek zaczął w pełni ufać mieszkańcom Kurnika. W maju był na tyle naiwny, by myśleć, że Morgana i Selwynowie mogli najechać to miejsce, ale nie rozumiał wtedy obecności Isabelli w progach Alexa. Teraz był pewien, że Gwardzista broni swojej rodziny jak najlepiej może. Może nieco naiwnie, sądził, że nie zastanie w tych progach wrogów.
-Przepraszam...khh!... - podniósł ręce do góry, chwiejąc się i kaszląc. -To...my... - potwierdził, gdy dobiegł do niego Alex.
-Byliśmy w Londynie... lord Black...Rycerze... - wykrztusił, krztusząc się. Schylił się po różdżkę, czując jak miękną mu kolana, a potem spróbował wziąć się w garść i podtrzymać Hanię za drugie ramię.
-N..nie, lepiej... - bąknął, czując pod palcami skórę twardą jak marmur. Spanikowany, posłał niepewne spojrzenie na Alexa. -Rzuciłem Saxio, dzięki temu jest wytrzymalsza, ale... nie wiem co, jeśli je zdejmę? - wymamrotał, bojąc się, że cofanie efektów transmutacji tylko pogorszy stan panienki Wright. Jeśli obrażenia pokonywały ją nawet teraz, gdy w teorii była o wiele wytrzymalsza, a w praktyce o wiele twardsza, to co się stanie gdy jej ciało wróci do normy?
Gdy dotarli do domu, zrozumiał już, że obudził wszystkich. Z zażenowaniem dał się posadzić Idzie przy jadalnianym stole, a potem odzyskał nagle zdolność swobodnego oddechu i posłał pannie Lupin smutno-wdzięczne spojrzenie.
-Dziękuję... - dlaczego, ach dlaczego, on był tak bezradny i bezużyteczny w sprawach tyczących się obrażeń i leczenia? Z niepokojem spojrzał na mdlejącą Hannah.
-Ona, zajmijcie się nią... oberwała bardziej! - zaprotestował, gdy dotarło do niego, że brunetka bezpodstawnie martwiła się o niego, on tu przecież nie mdlał. Jeszcze.
Na widok Isabelli zrobiło mu się bowiem trochę słabo - ale to mieszaniny ulgi, wstydu i poczucia winy. Jeszcze kilka minut temu oddałby wszystko, by ją zobaczyć, ale teraz zdał sobie sprawę, że chyba nie powinna go widzieć, nie w tym stanie.
-Bella. - szepnął, nie cofając dłoni, ale umykając spojrzeniem przed jej czułymi i smutnymi oczyma. Chciał się zapaść pod ziemię.
-Wszystko... już ze mną w porządku... - skłamał mężnie, choć na koszuli czuł ciepłą i ciągle płynącą krew z rany po rozszczepieniu.
-Przepraszam...khh!... - podniósł ręce do góry, chwiejąc się i kaszląc. -To...my... - potwierdził, gdy dobiegł do niego Alex.
-Byliśmy w Londynie... lord Black...Rycerze... - wykrztusił, krztusząc się. Schylił się po różdżkę, czując jak miękną mu kolana, a potem spróbował wziąć się w garść i podtrzymać Hanię za drugie ramię.
-N..nie, lepiej... - bąknął, czując pod palcami skórę twardą jak marmur. Spanikowany, posłał niepewne spojrzenie na Alexa. -Rzuciłem Saxio, dzięki temu jest wytrzymalsza, ale... nie wiem co, jeśli je zdejmę? - wymamrotał, bojąc się, że cofanie efektów transmutacji tylko pogorszy stan panienki Wright. Jeśli obrażenia pokonywały ją nawet teraz, gdy w teorii była o wiele wytrzymalsza, a w praktyce o wiele twardsza, to co się stanie gdy jej ciało wróci do normy?
Gdy dotarli do domu, zrozumiał już, że obudził wszystkich. Z zażenowaniem dał się posadzić Idzie przy jadalnianym stole, a potem odzyskał nagle zdolność swobodnego oddechu i posłał pannie Lupin smutno-wdzięczne spojrzenie.
-Dziękuję... - dlaczego, ach dlaczego, on był tak bezradny i bezużyteczny w sprawach tyczących się obrażeń i leczenia? Z niepokojem spojrzał na mdlejącą Hannah.
-Ona, zajmijcie się nią... oberwała bardziej! - zaprotestował, gdy dotarło do niego, że brunetka bezpodstawnie martwiła się o niego, on tu przecież nie mdlał. Jeszcze.
Na widok Isabelli zrobiło mu się bowiem trochę słabo - ale to mieszaniny ulgi, wstydu i poczucia winy. Jeszcze kilka minut temu oddałby wszystko, by ją zobaczyć, ale teraz zdał sobie sprawę, że chyba nie powinna go widzieć, nie w tym stanie.
-Bella. - szepnął, nie cofając dłoni, ale umykając spojrzeniem przed jej czułymi i smutnymi oczyma. Chciał się zapaść pod ziemię.
-Wszystko... już ze mną w porządku... - skłamał mężnie, choć na koszuli czuł ciepłą i ciągle płynącą krew z rany po rozszczepieniu.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wszystko działo się dość prędko – i nim Alexander zdążył odpowiedzieć Steffenowi, żeby ściągnął zaklęcie, obok pojawiła się Ida i zaciągnęła młodego łamacza klątw do wnętrza Kurnika. Tym sposobem Alex został z tyłu, pół niosąc i pół ciągnąć Hannah za sobą.
– O nie, sama mu powiesz – wszedł Hannah w słowo, lecz ten na wpół uszczypliwy komentarz został ucięty krótko, gdy czarownica w ramionach Alexa stała się martwą masą. Już od paru chwil ręce Farleya trzęsły się od wysiłku, lecz w tej chwili Gwardzista spotkał kres swojej siły – tej stricte fizycznej, naturalnie. Był szalenie zdolnym i pracowitym czarodziejem, to fakt. Nigdy jednak nie był wyjątkowo silny, posiadając naprawdę bardzo przeciętny poziom umięśnienia i wysportowania.
Tak więc w chwili, w której Hannah straciła przytomność Alexander poczuł, że jego ręce i plecy mówią pas. Ledwo zdążył opaść w dół i pół wyrżnąć w schodki prowadzące na ganek, a wpół na nich usiąść, zostając ciężko przygnieciony przemienioną w kamień Zakonniczką. Farley zaczął wić się jak wyciągnięta z ziemi dżdżownica, cal po calu uwalniając swoje ciało spod wciąż krwawiącej Hannah. Doprawdy, rozczulająca była prezentowana przez innych wiara w jego krzepę, ale wystarczyłby jeden rzut oka na nagi tors uzdrowiciela by zrozumieć, że była to wiara o raczej słabych fundamentach.
Alexander nie miał jednak czasu na zawstydzenie się tym, że tak właściwie upuścił Hannah (za co Benjamin pewnie niechcący upuściłby swoją pięść na twarz Farleya). Młody Gwardzista machnął różdżką, a ciało czarownicy uniosło się nad ziemię, po czym prędko przeniósł ją do pokoju dziennego i ułożył na pomarańczowej sofie, dbając o prawidłowe ułożenie jej głowy w celu zapobiegnięcia zakrztuszenia się. Za to całkowicie zignorował krew, która od razu zaczęła wsiąkać w kolorową tapicerkę.
W lepszym świetle był w stanie dokładniej ocenić obrażenia Hannah, z których największym była zdecydowanie utrata krwi. Jej skóra była dramatycznie blada, co sprawiało, że fioletowo-błękitne sińce na jej twarzy wyglądały tak, jakby ktoś domalował je farbą. Alexander nachylił się nad Hannah, badawczym spojrzeniem analizując krwotok z nosa, którego nienaturalna wręcz obfitość wskazywała na czarnomagiczną klątwę.
– Finite Incantatem! – Farley uniósł różdżkę i wymówił przeciwzaklęcie nad ciałem nieprzytomnej czarownicy. Momentalnie krwawienie zwolniło, zdawało się już wręcz nie istnieć, lecz Alexander wiedział, że czarnomagiczne klątwy tego rodzaju potrafią być niezwykle szpetne w swojej naturze. Prędko zaczął więc sprawdzać skuteczność zaklęcia, ignorując wszystko to, co działo się dookoła. Wrightówna znajdowała się w stanie krytycznym, zaś Steffen miał przy sobie dwie czarownice, które niewątpliwie były w stanie zapewnić mu potrzebną opiekę: wierzył w umiejętności Idy oraz w to, że Isabella zrobi wszystko, by jej pomóc. Natomiast Hannah miała w tej chwili tylko jego.
Zaklęcie okazało się szalenie skuteczne, nie tylko zdejmując zły urok, ale także całkowicie tamując krwotok: dalsze zasklepianie naczyń krwionośnych okazało się zbyteczne, pozwalając tym samym zająć się kwestią całkowitego, skrajnego wyczerpania organizmu. Szybka kalkulacja wystarczyła, by znaleźć szybszą metodę naprawczą niż gnanie do lecznicy po cały zapas eliksiru wzmacniającego krew, jaki posiadali. Alexander nabrał w płuca powietrza i skupił się na wspomnieniu swojej próby: jeziora skutego lodem i przykrytego warstwą śniegu, zlewającego się z horyzontem i pogrążonym w śnieżnej zamieci niebem. Widział niebieskie oczy okolone aureolą ze zmrożonych, rudych włosów, myśląc o pokładanej w nim wierze i nadziei. Zatopił się w mocy, która skrywała się w jego własnym wnętrzu, w krążącym w nim świetle. Trwało to trzy, może cztery sekundy; kiedy utworzył oczy wraz z wypuszczanym z płuc powietrzem z jego ust wyślizgnęła się dobrze znana inkantacja: – Expecto Patronum.
Alexander skierował różdżkę na nieruchome ciało Hannah, chcąc przekazać jej cząstkę najczystszej, najsilniejszej białej magii jaką widział świat; magii, która była w stanie zawrócić kogoś z drogi w ramiona śmierci.
| rzut na Finite; rzucam na Hanię leczniczego patronusa z mocy Zakonu (ST 35, pierwsze użycie w wątku)
– O nie, sama mu powiesz – wszedł Hannah w słowo, lecz ten na wpół uszczypliwy komentarz został ucięty krótko, gdy czarownica w ramionach Alexa stała się martwą masą. Już od paru chwil ręce Farleya trzęsły się od wysiłku, lecz w tej chwili Gwardzista spotkał kres swojej siły – tej stricte fizycznej, naturalnie. Był szalenie zdolnym i pracowitym czarodziejem, to fakt. Nigdy jednak nie był wyjątkowo silny, posiadając naprawdę bardzo przeciętny poziom umięśnienia i wysportowania.
Tak więc w chwili, w której Hannah straciła przytomność Alexander poczuł, że jego ręce i plecy mówią pas. Ledwo zdążył opaść w dół i pół wyrżnąć w schodki prowadzące na ganek, a wpół na nich usiąść, zostając ciężko przygnieciony przemienioną w kamień Zakonniczką. Farley zaczął wić się jak wyciągnięta z ziemi dżdżownica, cal po calu uwalniając swoje ciało spod wciąż krwawiącej Hannah. Doprawdy, rozczulająca była prezentowana przez innych wiara w jego krzepę, ale wystarczyłby jeden rzut oka na nagi tors uzdrowiciela by zrozumieć, że była to wiara o raczej słabych fundamentach.
Alexander nie miał jednak czasu na zawstydzenie się tym, że tak właściwie upuścił Hannah (za co Benjamin pewnie niechcący upuściłby swoją pięść na twarz Farleya). Młody Gwardzista machnął różdżką, a ciało czarownicy uniosło się nad ziemię, po czym prędko przeniósł ją do pokoju dziennego i ułożył na pomarańczowej sofie, dbając o prawidłowe ułożenie jej głowy w celu zapobiegnięcia zakrztuszenia się. Za to całkowicie zignorował krew, która od razu zaczęła wsiąkać w kolorową tapicerkę.
W lepszym świetle był w stanie dokładniej ocenić obrażenia Hannah, z których największym była zdecydowanie utrata krwi. Jej skóra była dramatycznie blada, co sprawiało, że fioletowo-błękitne sińce na jej twarzy wyglądały tak, jakby ktoś domalował je farbą. Alexander nachylił się nad Hannah, badawczym spojrzeniem analizując krwotok z nosa, którego nienaturalna wręcz obfitość wskazywała na czarnomagiczną klątwę.
– Finite Incantatem! – Farley uniósł różdżkę i wymówił przeciwzaklęcie nad ciałem nieprzytomnej czarownicy. Momentalnie krwawienie zwolniło, zdawało się już wręcz nie istnieć, lecz Alexander wiedział, że czarnomagiczne klątwy tego rodzaju potrafią być niezwykle szpetne w swojej naturze. Prędko zaczął więc sprawdzać skuteczność zaklęcia, ignorując wszystko to, co działo się dookoła. Wrightówna znajdowała się w stanie krytycznym, zaś Steffen miał przy sobie dwie czarownice, które niewątpliwie były w stanie zapewnić mu potrzebną opiekę: wierzył w umiejętności Idy oraz w to, że Isabella zrobi wszystko, by jej pomóc. Natomiast Hannah miała w tej chwili tylko jego.
Zaklęcie okazało się szalenie skuteczne, nie tylko zdejmując zły urok, ale także całkowicie tamując krwotok: dalsze zasklepianie naczyń krwionośnych okazało się zbyteczne, pozwalając tym samym zająć się kwestią całkowitego, skrajnego wyczerpania organizmu. Szybka kalkulacja wystarczyła, by znaleźć szybszą metodę naprawczą niż gnanie do lecznicy po cały zapas eliksiru wzmacniającego krew, jaki posiadali. Alexander nabrał w płuca powietrza i skupił się na wspomnieniu swojej próby: jeziora skutego lodem i przykrytego warstwą śniegu, zlewającego się z horyzontem i pogrążonym w śnieżnej zamieci niebem. Widział niebieskie oczy okolone aureolą ze zmrożonych, rudych włosów, myśląc o pokładanej w nim wierze i nadziei. Zatopił się w mocy, która skrywała się w jego własnym wnętrzu, w krążącym w nim świetle. Trwało to trzy, może cztery sekundy; kiedy utworzył oczy wraz z wypuszczanym z płuc powietrzem z jego ust wyślizgnęła się dobrze znana inkantacja: – Expecto Patronum.
Alexander skierował różdżkę na nieruchome ciało Hannah, chcąc przekazać jej cząstkę najczystszej, najsilniejszej białej magii jaką widział świat; magii, która była w stanie zawrócić kogoś z drogi w ramiona śmierci.
| rzut na Finite; rzucam na Hanię leczniczego patronusa z mocy Zakonu (ST 35, pierwsze użycie w wątku)
The member 'Alexander Farley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 30
'k100' : 30
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Grządki
Szybka odpowiedź