Strych
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Strych
Stara, zakurzona graciarnia... ale nie na długo.
Zaklęcia ochronne: Cave Inimicum, Mała twierdza (okna), Tenuistis
Ostatnio zmieniony przez Alexander Farley dnia 13.10.20 12:46, w całości zmieniany 5 razy
Farley obserwował jak Louis podciąga się na okno, unosząc się na miotle w dość bliskiej odległości, dlatego kiedy tylko Bottem targnęło wprzód to uzdrowiciel prędko szarpnął trzonkiem miotły w tamtą stronę żeby zapewnić mugolowi oparcie. Okazało się to reakcją na wyrost, ale lepiej w tę stronę, prawda? Może gdyby bardziej asekurował Bertiego przy tamtym przerzucie, gdyby był z nim wtedy...
Nie, nie mógł o tym teraz myśleć. Zamrugał gwałtownie próbując oczyścić myśli, ale wtedy sprawy pokomplikowały się jeszcze mocniej, kiedy w szybie Alexander uchwycił kątem oka swoje odbicie. A przynajmniej tam, gdzie to odbicie powinno się znajdować, bo zamiast swojej twarzy ujrzał oblicze Ramseya Mulcibera. Farley zadrżał, przejęty tym co właśnie widział. Otworzył nieco szerzej oczy widząc, jak odbicie w szybie uśmiecha się perfidnie. Alexander miał wrażenie, że za chwilę dostanie napadu paniki, spadnie z miotły i umrze – co nie byłoby takie złe, bo tam na pewno nie było Mulcibera – kiedy odezwał się Lou. Alexander został wyrwany z transu i zamiast na szybie skupił się na sojącym na dachu chłopaku. Odetchnął głębiej i zbierając w sobie siłę posłał Louisowi nieco krzywy uśmiech.
– Dobrze, bo inaczej byłby z ciebie dżem – zażartował nieco nieporadnie, nie wkładając w to całego serca. Humor się go ostatnio nie trzymał za dobrze, zwłaszcza ze względu na nękające go halucynacje, powodowanie z tego powodu nieustannego zagrożenia dla najbliższych i dlatego, że z dnia na dzień w umyśle młodego Gwardzisty gościło coraz więcej coraz bardziej poważnych spraw, nie tylko tych dotyczących Zakonu.
Alexander pokierował miotłą w inną stronę, sunąc przy Louisie jak ten szedł po dachu, asekurując kompana i pilnując żeby ten nie poślizgnął się przypadkiem. Upadek z dachu dla czarodzieja był bolesny i powodował wiele nieprzyjemnych konsekwencji, ale bardziej krusi i delikatni mugole z łatwością mogli w ten sposób skręcić sobie kark. Farley wisiał w powietrzu w pobliżu cały czas kiedy Bott sprawdzał kawałek dachu po kawałku dachu, z niewypowiedzianym pytaniem na końcu języka unosząc brew kiedy ten podniósł się i wymamrotał coś pod nosem. Już miał pytać, kiedy ruch ręki Louisa zatrzymał go w pół oddechu. Papierosy były czymś, czego braku coraz częściej doświadczał na sklepowych półkach. Bardzo oszczędzał swoje własne i nie do końca chciał teraz poniekąd okradać Botta z jego zapasów, nawet jeżeli ten zaproponował to sam z siebie.
– Gdzie udało ci się je dostać? – zapytał po szybkim zlustrowaniu zawartości paczki, stwierdzając, że była ledwo napoczęta. Nie sięgnął jednak, na pewno nie jeszcze nie teraz kiedy jego pytanie pozostawało bez odpowiedzi.
Na sugestię w stronę użycia magii Alexander zareagował uniesieniem nieco brwi, jednak zaraz delikatnie pokręcił głową. – To nie do końca tak. Żeby coś naprawić muszę wiedzieć co dokładnie trzeba naprawić. I to raczej działa na coś pokroju przedmiotu, który przestał działać żeby przywrócić jego funkcjonowanie. Jak budujemy domy to możemy sobie pomagać lewitując rzeczy i nakazując młotkom wbijać gwoździe według naszej woli, ale musimy wiedzieć i widzieć co trzeba zrobić – próbował w miarę jasno wyjaśnić istotę działania zaklęć używanych do napraw i majsterkowania. – Ale mogę pomóc zdejmując dachówki – zaproponował, jedną rękę ściągając z trzonka i powoli wyciągając różdżkę, czekając na przyzwolenie od Botta, który w ostatnich tygodniach prezentował niezwykle wyraźną poprawę w temacie swojej fobii.
Nie, nie mógł o tym teraz myśleć. Zamrugał gwałtownie próbując oczyścić myśli, ale wtedy sprawy pokomplikowały się jeszcze mocniej, kiedy w szybie Alexander uchwycił kątem oka swoje odbicie. A przynajmniej tam, gdzie to odbicie powinno się znajdować, bo zamiast swojej twarzy ujrzał oblicze Ramseya Mulcibera. Farley zadrżał, przejęty tym co właśnie widział. Otworzył nieco szerzej oczy widząc, jak odbicie w szybie uśmiecha się perfidnie. Alexander miał wrażenie, że za chwilę dostanie napadu paniki, spadnie z miotły i umrze – co nie byłoby takie złe, bo tam na pewno nie było Mulcibera – kiedy odezwał się Lou. Alexander został wyrwany z transu i zamiast na szybie skupił się na sojącym na dachu chłopaku. Odetchnął głębiej i zbierając w sobie siłę posłał Louisowi nieco krzywy uśmiech.
– Dobrze, bo inaczej byłby z ciebie dżem – zażartował nieco nieporadnie, nie wkładając w to całego serca. Humor się go ostatnio nie trzymał za dobrze, zwłaszcza ze względu na nękające go halucynacje, powodowanie z tego powodu nieustannego zagrożenia dla najbliższych i dlatego, że z dnia na dzień w umyśle młodego Gwardzisty gościło coraz więcej coraz bardziej poważnych spraw, nie tylko tych dotyczących Zakonu.
Alexander pokierował miotłą w inną stronę, sunąc przy Louisie jak ten szedł po dachu, asekurując kompana i pilnując żeby ten nie poślizgnął się przypadkiem. Upadek z dachu dla czarodzieja był bolesny i powodował wiele nieprzyjemnych konsekwencji, ale bardziej krusi i delikatni mugole z łatwością mogli w ten sposób skręcić sobie kark. Farley wisiał w powietrzu w pobliżu cały czas kiedy Bott sprawdzał kawałek dachu po kawałku dachu, z niewypowiedzianym pytaniem na końcu języka unosząc brew kiedy ten podniósł się i wymamrotał coś pod nosem. Już miał pytać, kiedy ruch ręki Louisa zatrzymał go w pół oddechu. Papierosy były czymś, czego braku coraz częściej doświadczał na sklepowych półkach. Bardzo oszczędzał swoje własne i nie do końca chciał teraz poniekąd okradać Botta z jego zapasów, nawet jeżeli ten zaproponował to sam z siebie.
– Gdzie udało ci się je dostać? – zapytał po szybkim zlustrowaniu zawartości paczki, stwierdzając, że była ledwo napoczęta. Nie sięgnął jednak, na pewno nie jeszcze nie teraz kiedy jego pytanie pozostawało bez odpowiedzi.
Na sugestię w stronę użycia magii Alexander zareagował uniesieniem nieco brwi, jednak zaraz delikatnie pokręcił głową. – To nie do końca tak. Żeby coś naprawić muszę wiedzieć co dokładnie trzeba naprawić. I to raczej działa na coś pokroju przedmiotu, który przestał działać żeby przywrócić jego funkcjonowanie. Jak budujemy domy to możemy sobie pomagać lewitując rzeczy i nakazując młotkom wbijać gwoździe według naszej woli, ale musimy wiedzieć i widzieć co trzeba zrobić – próbował w miarę jasno wyjaśnić istotę działania zaklęć używanych do napraw i majsterkowania. – Ale mogę pomóc zdejmując dachówki – zaproponował, jedną rękę ściągając z trzonka i powoli wyciągając różdżkę, czekając na przyzwolenie od Botta, który w ostatnich tygodniach prezentował niezwykle wyraźną poprawę w temacie swojej fobii.
- I to taki, którego nikt nie chciałby rozsmarować na chlebie - odparłem na ten jego dżem, kiedy już złapałem odpowiednio równowagę. Nie przejąłem się też za bardzo poziomem żartu, bo sam też nim specjalnie nie grzeszyłem, szczególnie ostatnimi czasy.
- Straszne marnotrawstwo dżemu - dodałem i uśmiechnąłem się lekko, po czym zabrałem się do roboty. Byłoby dużo lepiej, gdyby usterkę było widać na pierwszy rzut oka, ale najwyraźniej moje nadzieje co do tego były płonne. Właściwie mogłem się tego spodziewać, skoro Lex wcześniej też nic nie zauważył.
Ech, trudno, nawet jeśli przyjdzie mi tu spędzić cały dzień, to znajdę i naprawię tę dziurę. No, ale przed tą całą zabawą papieros był konieczny. Tym bardziej, że nie paliłem już... od kilkunastu godzin? Nie, żebym był jakimś nałogowym palaczem (przynajmniej tak sobie powtarzałem), ale pracowanie przed porannym szlugiem to zbrodnia, serio.
Zaskoczyła mnie tylko ta powściągliwość Lexa. Halo, fajek się nie odmawia! Szczególe obecnie.
- Kojarzysz sklepik spożywczy pani Spencer? - zapytałem, bo nie byłem pewny na ile Alex orientuje się w rozmieszczeniu mugolskich przybytków w Dolinie Godryka. Z tego co wiedziałem, to Ida też raczej nie zaopatrywała się w tym spożywczaku, tylko na rynku czy u mniejszych gospodarzy. W międzyczasie zaś już wygrzebałem wolną ręką zapałki i wciąż z paczką papierosów w drugiej, zabrałem się za odpalanie szluga przy jednoczesnym kontynuowaniu moich wyjaśnień:
- To jak się kierujesz z głównego placu w stronę mostu. O! Praktycznie na przeciwko tej starej kamienicy zabitej dechami - poinstruowałem nie mając pojęcia, że ten zniszczony budynek to widzę tylko ja i inni niemagiczni mieszkańcy Doliny, a tak naprawdę to przytulny pub. Nieważne, dużo istotniejsze było, że już po chwili mogłem odetchnąć lekko gryzącym, a jednak nie mniej przynoszącym dziwną satysfakcję i błogość dymem. Nawet na moment przymknąłem ślepia. Dużo lepiej.
- No. No to w zeszłym tygodniu zepsuł im się dostawczak. W sumie nic wielkiego, sprzęgło się rozregulowało - wyjaśniłem machnąwszy przy tym ręką jak na coś błahego. - Dostałem za to trzy paczki fajek. Trzy, Lex - błysnąłem do niego zębami i wyciągnąłem paczkę w jego stronę jeszcze bardziej. - No bierz. Samemu to ani nie smakuje jak trzeba, ani niefajnie się pali - zachęciłem. Farley miał ostatnią szansę, bo zaraz schowałem papierosy z powrotem do kieszeni i sceptycznie spojrzałem na dach. Ech, szkoda, że nie dało się go naprawić, ot tak. Po prostu machnąć tym badylem i po sprawie - żadnego szukania, żadnego dłubania, tylko jedno słowo, gest i naprawione. Niestety, wychodziło na to, że takie rzeczy to tylko w bajkach, czarodzieje też musieli wiedzieć co dokładnie i gdzie jest zepsute, żeby przywrócić to do porządku...
Odetchnąłem znów dymem.
- W sumie zrozumiałe - przyznałem, bo to jedna z niewielu kwestii, które były dla mnie całkiem logiczne w świecie Alexa - a jednak trochę rozczarowujące - uśmiechnąłem się lekko nie tylko na brzmienie ostatniego ze słów. No trudno, to trzeba będzie sobie poradzić bez teg...o. Albo i nie.
Spojrzałem nieufnie na wyciąganą przez Lexa różdżkę, czując jak po plecach przechodzi mnie zimny dreszcz, po czym spojrzałem na dach zdecydowanie mocniej skupiając się na dachówkach niż na samym narzędziu w rękach kumpla. Tak, tak, sam to zaproponowałem, wiem. Teraz zaś minimalnie drżącą ręką przystawiłem znów papierosa do ust i zaciągnąłem się porządnie.
Skoro z wierzchu nie widać uszkodzeń na dachówkach, to faktycznie to by mogło pomóc.
Wypuściłem siwy obłok z płuc i kiwnąłem głową, odsuwając się lekko, co by zrobić Lexowi miejsce.
- Straszne marnotrawstwo dżemu - dodałem i uśmiechnąłem się lekko, po czym zabrałem się do roboty. Byłoby dużo lepiej, gdyby usterkę było widać na pierwszy rzut oka, ale najwyraźniej moje nadzieje co do tego były płonne. Właściwie mogłem się tego spodziewać, skoro Lex wcześniej też nic nie zauważył.
Ech, trudno, nawet jeśli przyjdzie mi tu spędzić cały dzień, to znajdę i naprawię tę dziurę. No, ale przed tą całą zabawą papieros był konieczny. Tym bardziej, że nie paliłem już... od kilkunastu godzin? Nie, żebym był jakimś nałogowym palaczem (przynajmniej tak sobie powtarzałem), ale pracowanie przed porannym szlugiem to zbrodnia, serio.
Zaskoczyła mnie tylko ta powściągliwość Lexa. Halo, fajek się nie odmawia! Szczególe obecnie.
- Kojarzysz sklepik spożywczy pani Spencer? - zapytałem, bo nie byłem pewny na ile Alex orientuje się w rozmieszczeniu mugolskich przybytków w Dolinie Godryka. Z tego co wiedziałem, to Ida też raczej nie zaopatrywała się w tym spożywczaku, tylko na rynku czy u mniejszych gospodarzy. W międzyczasie zaś już wygrzebałem wolną ręką zapałki i wciąż z paczką papierosów w drugiej, zabrałem się za odpalanie szluga przy jednoczesnym kontynuowaniu moich wyjaśnień:
- To jak się kierujesz z głównego placu w stronę mostu. O! Praktycznie na przeciwko tej starej kamienicy zabitej dechami - poinstruowałem nie mając pojęcia, że ten zniszczony budynek to widzę tylko ja i inni niemagiczni mieszkańcy Doliny, a tak naprawdę to przytulny pub. Nieważne, dużo istotniejsze było, że już po chwili mogłem odetchnąć lekko gryzącym, a jednak nie mniej przynoszącym dziwną satysfakcję i błogość dymem. Nawet na moment przymknąłem ślepia. Dużo lepiej.
- No. No to w zeszłym tygodniu zepsuł im się dostawczak. W sumie nic wielkiego, sprzęgło się rozregulowało - wyjaśniłem machnąwszy przy tym ręką jak na coś błahego. - Dostałem za to trzy paczki fajek. Trzy, Lex - błysnąłem do niego zębami i wyciągnąłem paczkę w jego stronę jeszcze bardziej. - No bierz. Samemu to ani nie smakuje jak trzeba, ani niefajnie się pali - zachęciłem. Farley miał ostatnią szansę, bo zaraz schowałem papierosy z powrotem do kieszeni i sceptycznie spojrzałem na dach. Ech, szkoda, że nie dało się go naprawić, ot tak. Po prostu machnąć tym badylem i po sprawie - żadnego szukania, żadnego dłubania, tylko jedno słowo, gest i naprawione. Niestety, wychodziło na to, że takie rzeczy to tylko w bajkach, czarodzieje też musieli wiedzieć co dokładnie i gdzie jest zepsute, żeby przywrócić to do porządku...
Odetchnąłem znów dymem.
- W sumie zrozumiałe - przyznałem, bo to jedna z niewielu kwestii, które były dla mnie całkiem logiczne w świecie Alexa - a jednak trochę rozczarowujące - uśmiechnąłem się lekko nie tylko na brzmienie ostatniego ze słów. No trudno, to trzeba będzie sobie poradzić bez teg...o. Albo i nie.
Spojrzałem nieufnie na wyciąganą przez Lexa różdżkę, czując jak po plecach przechodzi mnie zimny dreszcz, po czym spojrzałem na dach zdecydowanie mocniej skupiając się na dachówkach niż na samym narzędziu w rękach kumpla. Tak, tak, sam to zaproponowałem, wiem. Teraz zaś minimalnie drżącą ręką przystawiłem znów papierosa do ust i zaciągnąłem się porządnie.
Skoro z wierzchu nie widać uszkodzeń na dachówkach, to faktycznie to by mogło pomóc.
Wypuściłem siwy obłok z płuc i kiwnąłem głową, odsuwając się lekko, co by zrobić Lexowi miejsce.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Alexander prychnął w końcu cicho, kiedy Louis ciągnął ich krzywy i zupełnie niesmaczny żart o dżemie. Prawda była jednak taka, że to właśnie robiły z ludźmi trudne czasy: śmierć stawała się tylko kolejnym tematem tak codziennym, że żartowało się z niego na najróżniejsze i niekiedy dość absurdalne sposoby.
– Dżem z mugola. W niektórych kręgach rozchodziłby się jak ciepłe bułeczki – odważył się rzucić, ciekaw poniekąd, jak daleko byli w stanie wyjść za linię dobrego smaku i jakichś resztek przyzwoitości. Jako, że byli młodzi i czasem jeszcze szczeniackość rzucała im się na mózgi – nawet wielce odpowiedzialnemu i dojrzałemu Alexowi – to było możliwe, że to jeszcze nie był koniec historii pewnego bardzo słabego i mało śmiesznego żartu o dżemie.
Farley obserwował z boku przyjaciela, kiedy ten trudził się i pocił w czasie poszukiwania dziury, której wcześniej nie mógł zlokalizować Alexander na miotle. Czarodziej dogłębnie wierzył w to, że lada moment Louis wykrzyknie "aha!" i raz dwa pozbędą się problemu – w końcu Bott posiadał całkiem niezrozumiałe dla Farleya mugolskie umiejętności, które nieustannie zadziwiały młodego czarodzieja, choć ten jeszcze niedawno myślał, że o mugolach wie całkiem wiele. Tak więc, czekało go zaskoczenie. Wizja wczesnego popołudnia spędzonego na dachu w poszukiwani tajemniczej, nie możliwej do namierzenia usterki zdawała się coraz bardziej rzeczywista, nic więc nie powinno być dziwnego w tym, że Louis postanowił zapalić. Alexander nie dał jednak poczęstować się papierosem bez upewnienia się, czy jego współlokator aby na pewno nie odczuje tego jednego papierosa.
– Kojarzę, jeden z chłopaków od nich niedawno skręcił kostkę – potwierdził, bo choć miał gdzie nie gdzie schowane jeszcze trochę mugolskiej waluty to trzymał ją na naprawdę czarną godzinę. – I wiesz, że ta buda zabita dechami to jest pub? Tylko dla niemagicznych tak wygląda. Mogę cię tam w sumie wprowadzić jakbyś chciał – jeżeli uda mi się wyrwać i mieć czas żeby tam pójść, pomyślał, wzruszając ramionami dla podkreślenia tego, że to nie był żaden problem.
Słuchał dalej Botta, chociaż ten operował słownictwem, którego Farley nie do końca rozumiał. – Dostawczak czyli coś do dostaw? – zapytał, licząc na to, że przy okazji zostanie mu też objaśnione to tajemnicze sprzęgło. Zdecydował się też w końcu na poczęstowanie się papierosem, choć na początku jeszcze trzymał go chwilę w palcach, odpalając dopiero kiedy wyciągnął różdżkę. Na wyraz rozczarowania Louisa Alexander wyciągnął ku górze prawy kącik ust, unosząc przy tym lewą brew. To był niezwykle duży postęp, że mogli rozmawiać o magii ze swobodą, że Bott przywykł do mieszkania z czarodziejami i nie miał oporów przed choćby zjedzeniem czegoś przyrządzonego przy pomocy magii. Ostatnim szkopułem pozostawała tylko obecność różdżek. Mugol odwracał od nich wzrok za każdym razem, kiedy ktoś jakąś wyciągał.
– Rozczarowujące, a jednak potrafi być spektakularne. Wiesz, że mojej kuzynce Lucindzie udało się zawiesić w powietrzu całą wieżę Big Bena? Unosi się przechylona nad Tamizą – wyszczerzył się nieco, ciekaw jak Louis zareaguje na taką rewelację.
Zabrał się jednak zaraz do pracy, unosząc dłoń dzierżącą różdżkę, z cichymi świśnięciami kręcąc nią wzory. Dachówka po dachówce odrywała się od dachu i zaczynała unosić w powietrzu nad powierzchnią dachu, na tyle by móc sprawdzić co działo się na pierwszej warstwie poszycia. – Powiedz mi jak zauważysz, bo mam też swoje granice ilościowe – rzucił mimochodem, wciąż skupiony na niewerbalnym lewitowaniu coraz większej ilości dachówek. Każda kolejna wymagała od niego jeszcze większego skupienia: co innego jedna, ewentualnie trzy, cztery sztuki, co innego zaś kilka metrów kwadratowych.
– Dżem z mugola. W niektórych kręgach rozchodziłby się jak ciepłe bułeczki – odważył się rzucić, ciekaw poniekąd, jak daleko byli w stanie wyjść za linię dobrego smaku i jakichś resztek przyzwoitości. Jako, że byli młodzi i czasem jeszcze szczeniackość rzucała im się na mózgi – nawet wielce odpowiedzialnemu i dojrzałemu Alexowi – to było możliwe, że to jeszcze nie był koniec historii pewnego bardzo słabego i mało śmiesznego żartu o dżemie.
Farley obserwował z boku przyjaciela, kiedy ten trudził się i pocił w czasie poszukiwania dziury, której wcześniej nie mógł zlokalizować Alexander na miotle. Czarodziej dogłębnie wierzył w to, że lada moment Louis wykrzyknie "aha!" i raz dwa pozbędą się problemu – w końcu Bott posiadał całkiem niezrozumiałe dla Farleya mugolskie umiejętności, które nieustannie zadziwiały młodego czarodzieja, choć ten jeszcze niedawno myślał, że o mugolach wie całkiem wiele. Tak więc, czekało go zaskoczenie. Wizja wczesnego popołudnia spędzonego na dachu w poszukiwani tajemniczej, nie możliwej do namierzenia usterki zdawała się coraz bardziej rzeczywista, nic więc nie powinno być dziwnego w tym, że Louis postanowił zapalić. Alexander nie dał jednak poczęstować się papierosem bez upewnienia się, czy jego współlokator aby na pewno nie odczuje tego jednego papierosa.
– Kojarzę, jeden z chłopaków od nich niedawno skręcił kostkę – potwierdził, bo choć miał gdzie nie gdzie schowane jeszcze trochę mugolskiej waluty to trzymał ją na naprawdę czarną godzinę. – I wiesz, że ta buda zabita dechami to jest pub? Tylko dla niemagicznych tak wygląda. Mogę cię tam w sumie wprowadzić jakbyś chciał – jeżeli uda mi się wyrwać i mieć czas żeby tam pójść, pomyślał, wzruszając ramionami dla podkreślenia tego, że to nie był żaden problem.
Słuchał dalej Botta, chociaż ten operował słownictwem, którego Farley nie do końca rozumiał. – Dostawczak czyli coś do dostaw? – zapytał, licząc na to, że przy okazji zostanie mu też objaśnione to tajemnicze sprzęgło. Zdecydował się też w końcu na poczęstowanie się papierosem, choć na początku jeszcze trzymał go chwilę w palcach, odpalając dopiero kiedy wyciągnął różdżkę. Na wyraz rozczarowania Louisa Alexander wyciągnął ku górze prawy kącik ust, unosząc przy tym lewą brew. To był niezwykle duży postęp, że mogli rozmawiać o magii ze swobodą, że Bott przywykł do mieszkania z czarodziejami i nie miał oporów przed choćby zjedzeniem czegoś przyrządzonego przy pomocy magii. Ostatnim szkopułem pozostawała tylko obecność różdżek. Mugol odwracał od nich wzrok za każdym razem, kiedy ktoś jakąś wyciągał.
– Rozczarowujące, a jednak potrafi być spektakularne. Wiesz, że mojej kuzynce Lucindzie udało się zawiesić w powietrzu całą wieżę Big Bena? Unosi się przechylona nad Tamizą – wyszczerzył się nieco, ciekaw jak Louis zareaguje na taką rewelację.
Zabrał się jednak zaraz do pracy, unosząc dłoń dzierżącą różdżkę, z cichymi świśnięciami kręcąc nią wzory. Dachówka po dachówce odrywała się od dachu i zaczynała unosić w powietrzu nad powierzchnią dachu, na tyle by móc sprawdzić co działo się na pierwszej warstwie poszycia. – Powiedz mi jak zauważysz, bo mam też swoje granice ilościowe – rzucił mimochodem, wciąż skupiony na niewerbalnym lewitowaniu coraz większej ilości dachówek. Każda kolejna wymagała od niego jeszcze większego skupienia: co innego jedna, ewentualnie trzy, cztery sztuki, co innego zaś kilka metrów kwadratowych.
O tak, ten żart stawał się z każdą chwilą coraz mniej smaczny i coraz bardziej zaskakujący... i w pewnym momencie nie byłem już do końca pewny czy to żart.
- Zaraz... w których kręgach? Mam się zacząć obawiać, że mieszkam w Kurniku tylko po to, żeby trafić do gara jak będę wystarczająco utuczony? - uniosłem brwi i choć po mojej twarzy błądził lekki uśmiech, to jednak gdzieś tam z tyłu głowy pojawiło mi się pytanie czy przypadkiem wśród czarodziejów nie ma jakichś kanibali. W sumie już się nauczyłem, że wszystko było możliwe - ludożercy również.
- Co ty gadasz? - uniosłem wyżej brwi na tą rewelację o pubie zaklętym w ruderze. - Zaczynam odnosić wrażenie, że każdy zrujnowany budynek to tak naprawdę pub czarodziejów - parsknąłem cicho. - Ale no... kiedyś możemy się wybrać - odparłem na propozycję dosyć luźno. - Chętnie zobaczyłbym jak to w takim razie wygląda naprawdę, ale... Zawsze możemy się napić tutaj, nie? - dodałem. Puby były w porządku... pod warunkiem, że spotykało się tam z grupą przyjaciół i znajomych, a skoro swoją grupę przyjaciół miałem w Kurniku, to jakoś mnie do pubów nie ciągnęło.
A, dostawczak. Z Lexem generalnie gadało mi się zawsze tak dobrze i na tyle ogarniał niemagiczny świat, że czasami zapominałem, że przecież w międzyczasie nie przestał być czarodziejem. A czarodzieje zapewne nie mają dostawczaków, pewnie towary same w magiczny sposób pojawiają się na półkach w czarodziejskich sklepach, czy coś.
- Tak, tak, taki duży samochód, w którym przewozi się na przykład towar do sklepu - pospieszyłem z wyjaśnieniem, a Lex w końcu zdecydował się na tego papierosa. I dobrze, zawsze raźniej jest palić w towarzystwie... chociaż po wyciągnięciu przez niego różdżki zacząłem spalać swojego szluga w takim tempie, że chyba zaraz będę musiał odpalić kolejnego. Koniecznie musiałem się skupić na czymś innym i na szczęście Lex przyszedł mi z pomocą.
- Big Ben lewituje? - powtórzyłem za kumplem z niedowierzaniem znów na niego patrząc, choć tym razem szeroko otwartymi oczami. Różdżka zeszła na drugi plan, teraz starałem się to sobie wyobrazić... choć w mojej głowie wyglądało to jak obrazek z komiksu, nie inaczej.
- I unosi się tak po prostu? Teraz? Przez cały czas? - nie mieściło mi się to pod czupryną. Tak, to zdecydowanie musiało wyglądać spektakularnie.
No, ale trzeba było się zabrać za robotę. Lewitujące dachówki to przecież pestka w porównaniu z latającym Big Benem, więc nie miałem się czego bać. Odetchnąłem więc jeszcze raz dymem papierosowym i zabrałem się za badanie poszycia dachu. Trochę to zajęło nim znalazłem nie dość, że pękniętą (praktycznie niewidocznie!) dachówkę, to jeszcze właśnie dziurę pod nią. Dachówka musiała od dawna przeciekać przy każdej ulewie, że woda zdążyła sobie wyżłobić przejście. Nic dziwnego, że przeciekało aż do mnie na strych.
Z pomocą Lexa uporaliśmy się jednak z usterką dość sprawnie, a zakończoną sukcesem akcję trzeba było uczcić kolejnym papierosem. Rozsiadłem się więc na dachu, opierając o komin i z zadowoleniem podziwiałem widoki z góry. Koszulki zdążyłem się pozbyć już chwilę temu, bo słońce grzało jak szalone. Może dzięki temu opalę sobie też trochę klatę? - płonne życzenia.
- Gdyby nie ta cała sytuacja - mruknąłem w pewnym momencie, mając na myśli oczywiście wojnę - to to by było fajne, tak sobie tutaj mieszkać, pracować, studiować... wieczorami wychodzić do tamtego pubu - opowiadałem. Nawet nie trudno mi to było sobie wyobrazić. Chociaż zapewne gdyby nie wojna, to mimo wszystko chyba przeniósłbym się z powrotem do stolicy. Jednak co miasto, to miasto, nie?
- Chociaż wiesz czego mi bardziej brakuje od pubów? - właśnie zdałem sobie z tego sprawę, gdy tak dumałem o tych miastach i barach. Popatrzyłem w jakiś nieokreślony punkt przed siebie, w rzeczywistości myślami uciekając kilka lat wstecz. - Klubów muzycznych - westchnąłem - i potańcówek.
Nie, żebym był tanecznym mistrzem (ani ze mnie mistrz, ani taneczny), ale lubiłem tamtą atmosferę, ludzi, którzy tam przychodzili, muzykę, którą grali...
Kłęby dymu w ciemnym pomieszczeniu, zapach alkoholu, fajek i kobiecych perfum. Rytm wybijany przez perkusję, cicha gitara w tle... Uśmiechnąłem się rozmarzony do jednego ze wspomnień. Wróciłem pamięcią do tego miękkiego i melodyjnego głosu, od którego momentalnie robiło mi się ciepło i przytulnie. Jak gdyby ktoś mi wsadzał w ręce gorącą czekoladę z chili, albo lepiej - kawę z chilli o silnym czekoladowym aromacie. O tak, to było dokładnie to porównanie, którego szukałem. Przymknąłem powieki nawet nie będąc tego świadom tak mocno utonąłem we wspomnieniach.
- Zaraz... w których kręgach? Mam się zacząć obawiać, że mieszkam w Kurniku tylko po to, żeby trafić do gara jak będę wystarczająco utuczony? - uniosłem brwi i choć po mojej twarzy błądził lekki uśmiech, to jednak gdzieś tam z tyłu głowy pojawiło mi się pytanie czy przypadkiem wśród czarodziejów nie ma jakichś kanibali. W sumie już się nauczyłem, że wszystko było możliwe - ludożercy również.
- Co ty gadasz? - uniosłem wyżej brwi na tą rewelację o pubie zaklętym w ruderze. - Zaczynam odnosić wrażenie, że każdy zrujnowany budynek to tak naprawdę pub czarodziejów - parsknąłem cicho. - Ale no... kiedyś możemy się wybrać - odparłem na propozycję dosyć luźno. - Chętnie zobaczyłbym jak to w takim razie wygląda naprawdę, ale... Zawsze możemy się napić tutaj, nie? - dodałem. Puby były w porządku... pod warunkiem, że spotykało się tam z grupą przyjaciół i znajomych, a skoro swoją grupę przyjaciół miałem w Kurniku, to jakoś mnie do pubów nie ciągnęło.
A, dostawczak. Z Lexem generalnie gadało mi się zawsze tak dobrze i na tyle ogarniał niemagiczny świat, że czasami zapominałem, że przecież w międzyczasie nie przestał być czarodziejem. A czarodzieje zapewne nie mają dostawczaków, pewnie towary same w magiczny sposób pojawiają się na półkach w czarodziejskich sklepach, czy coś.
- Tak, tak, taki duży samochód, w którym przewozi się na przykład towar do sklepu - pospieszyłem z wyjaśnieniem, a Lex w końcu zdecydował się na tego papierosa. I dobrze, zawsze raźniej jest palić w towarzystwie... chociaż po wyciągnięciu przez niego różdżki zacząłem spalać swojego szluga w takim tempie, że chyba zaraz będę musiał odpalić kolejnego. Koniecznie musiałem się skupić na czymś innym i na szczęście Lex przyszedł mi z pomocą.
- Big Ben lewituje? - powtórzyłem za kumplem z niedowierzaniem znów na niego patrząc, choć tym razem szeroko otwartymi oczami. Różdżka zeszła na drugi plan, teraz starałem się to sobie wyobrazić... choć w mojej głowie wyglądało to jak obrazek z komiksu, nie inaczej.
- I unosi się tak po prostu? Teraz? Przez cały czas? - nie mieściło mi się to pod czupryną. Tak, to zdecydowanie musiało wyglądać spektakularnie.
No, ale trzeba było się zabrać za robotę. Lewitujące dachówki to przecież pestka w porównaniu z latającym Big Benem, więc nie miałem się czego bać. Odetchnąłem więc jeszcze raz dymem papierosowym i zabrałem się za badanie poszycia dachu. Trochę to zajęło nim znalazłem nie dość, że pękniętą (praktycznie niewidocznie!) dachówkę, to jeszcze właśnie dziurę pod nią. Dachówka musiała od dawna przeciekać przy każdej ulewie, że woda zdążyła sobie wyżłobić przejście. Nic dziwnego, że przeciekało aż do mnie na strych.
Z pomocą Lexa uporaliśmy się jednak z usterką dość sprawnie, a zakończoną sukcesem akcję trzeba było uczcić kolejnym papierosem. Rozsiadłem się więc na dachu, opierając o komin i z zadowoleniem podziwiałem widoki z góry. Koszulki zdążyłem się pozbyć już chwilę temu, bo słońce grzało jak szalone. Może dzięki temu opalę sobie też trochę klatę? - płonne życzenia.
- Gdyby nie ta cała sytuacja - mruknąłem w pewnym momencie, mając na myśli oczywiście wojnę - to to by było fajne, tak sobie tutaj mieszkać, pracować, studiować... wieczorami wychodzić do tamtego pubu - opowiadałem. Nawet nie trudno mi to było sobie wyobrazić. Chociaż zapewne gdyby nie wojna, to mimo wszystko chyba przeniósłbym się z powrotem do stolicy. Jednak co miasto, to miasto, nie?
- Chociaż wiesz czego mi bardziej brakuje od pubów? - właśnie zdałem sobie z tego sprawę, gdy tak dumałem o tych miastach i barach. Popatrzyłem w jakiś nieokreślony punkt przed siebie, w rzeczywistości myślami uciekając kilka lat wstecz. - Klubów muzycznych - westchnąłem - i potańcówek.
Nie, żebym był tanecznym mistrzem (ani ze mnie mistrz, ani taneczny), ale lubiłem tamtą atmosferę, ludzi, którzy tam przychodzili, muzykę, którą grali...
Kłęby dymu w ciemnym pomieszczeniu, zapach alkoholu, fajek i kobiecych perfum. Rytm wybijany przez perkusję, cicha gitara w tle... Uśmiechnąłem się rozmarzony do jednego ze wspomnień. Wróciłem pamięcią do tego miękkiego i melodyjnego głosu, od którego momentalnie robiło mi się ciepło i przytulnie. Jak gdyby ktoś mi wsadzał w ręce gorącą czekoladę z chili, albo lepiej - kawę z chilli o silnym czekoladowym aromacie. O tak, to było dokładnie to porównanie, którego szukałem. Przymknąłem powieki nawet nie będąc tego świadom tak mocno utonąłem we wspomnieniach.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Farley spojrzał się na Louisa wpierw z zaskoczeniem, następnie z niedowierzaniem, a na końcu z rozbawieniem. No tak, właściwie to Bott mógł to wziąć całkiem na poważnie jeżeli tego prędko nie objaśni.
– Nie, nie, Merlinie to nie tak – parsknąłem lekko i pokręciłem głową. – To było z mojej strony bardzo niestosowne i zabrzmiało to całkowicie fatalnie. Był to, naturalnie, tyko niezbyt mądry żart – powiedział, a choć nie miał pojęcia o mugolskiej przypowiastce o Babie Jadze to trafił ze swoim beznadziejnym poczuciem humoru niezwykle blisko tego klimatu. Bertie pewnie by już dążył z dwadzieścia razy skomentować jak to można było lepiej i śmieszniej użyć słów w tej sytuacji.
Serce Alexandra ścisnęło się boleśnie na wspomnienie przyjaciela, a lekki cień prędko przemknął po jego rysach twarzy. Na szczęście rozmowa szła dalej, a młody czarodziej nie miał w ten sposób okazji do pogrążenia się całkowicie w czarnych myślach.
– To nie tak, że znów każdy budynek nieużywany przez mugoli przejmowany jest przez czarodziejów. Ale idę o zakład, że byłbyś pozytywnie zaskoczony naszą pomysłowością – powiedział i posłał majsterkowiczowi szeroki uśmiech. Alexander był dumny z tego, że był czarodziejem: i starał się pozostać wiernym swojemu pochodzeniu poprzez robienie tego, co leżało w jego honorze. Może i zdradził rodzinę, ale ideały którym teraz hołdowała nie zgadzały się z jego rozumem, godnością i rozumem. Fundament z którego się wyrastało nie mógł być w rozumieniu Farleya sztywną klatką – w tradycji i rodzinie powinno być coś z podpory, po której mogły piąć się pnącza. Selwynom tego zabrakło: wśród ich iskier nie było tej jednej, konkretnej, definiującej.
Pokiwał głową na kolejne pytanie towarzyszącego mu mugola, nie starając się jednak ukryć cichego westchnięcia, które wyrwało się młodemu uzdrowicielowi z gardła. – Pewnie, że możemy napić się tutaj. Ale kiedyś trzeba będzie zacząć wychodzić znów do ludzi – póki jeszcze jest do kogo, dodał w myślach. Gryzł się sam ze sobą, bo wiedział, że z jednej strony Louis miał jeszcze spory problem z magią, natomiast z drugiej nie był pewien kiedy ten iluzoryczny i nietrwały spokój dookoła nich runie jak domek z kart. Bo to, że runie było pewne: tylko czas pozostawał niewiadomą tego równania. I jeżeli nie uda im się powstrzymać Rycerzy to wtedy może nie być już dostawczaków, które Louis mógłby naprawiać. Mruknął tylko i skinął raz głową, że pojmuje ideę dużego samochodu do przewożenia towarów – raz czy dwa musiał je widzieć gdzieś na londyńskich ulicach zanim wszystko trafił szlag, zanim nadeszła Bezksiężycowa Noc.
Alex zaciągnął się przez to wszystko trochę bardziej nerwowo niż by tego sobie życzył, wypuszczając dym z płuc nie w spokojnej i wykalkulowanej manierze, a w dość chaotycznym wirze. Tytoniowe szarości unosiły się z delikatnym letnim wiatrem, który przynosił ulgę w lejących się z nieba promieni słońca. Wszystko wydawało się bardziej żywe w takich okolicznościach przyrody, jakby ktoś odpowiednio wyostrzył wszystkie kontury. Także i zadziwienie wymalowane na twarzy Louisa na wieść o lewitującym Big Benie było bardziej wyraziste. – Tak. Tak po prostu, przez cały czas. Jest przechylony i zatrzymany w locie ku ziemi – objaśnił bardziej szczegółową, czując wciąż dumę z kuzynki a także pewną satysfakcję tym, że był w stanie pokazać Bottowi te spektakularne aspekty magii, które wydawały się przyćmiewać chociaż chwilowo jego zwalczaną małymi kroczkami fobię przed wszystkim co czarodziejskie.
Małymi kroczkami, dachówka po dachówce radzili też sobie z dachem. Jak się okazało połączenie czarodzieja i mugola było niezwykle zgranym duetem, a chociaż po całej akcji obaj byli pięknie spoceni to wciąż mieli dostatecznie wiele czasu, aby na chwilę przycupnąć na dachu. Farley ostrożnie unikał wszelkich okien i błyszczących się powierzchni, kierując miotłę ku pochyłemu dachowi Kurnika, opadając zaraz ostrożnie na dachówki obok Louisa. Alexander zerkał z ukosa na negliżującego się Botta, przez chwilę bijąc się z myślami. Ostatecznie stwierdził jednak, że miło będzie wygrzać się na słońcu. I to poza wzrokiem niepożądanych osób – lepszej okazji nie mógł mieć. Ściągnął więc w końcu z siebie koszulę, a blizny na jego ciele zamigotały na przemian siatkami bladych i różowawo-czerwonych śladów. Bott miał szansę zobaczyć, jak zabliźniona lewa dłoń zamieniała się w całe zabliźnione ramię, a dalej ciągnie się pasem przez plecy aż do prawego biodra. Westchnął cicho – tak, gdyby nie ta cała sytuacja to zdecydowanie milsza byłaby ich rzeczywistość. Westchnął raz jeszcze.
– Poszedłbym do kina, wiesz? Jakby nie było tego co jest – wyznał, zerkając na Louisa, po czym położył się plackiem na koszuli, którą rozciągnął na gorących dachówkach. – Zabrałem raz Idę do kina samochodowego – zaśmiał się cicho, po czym podniósł ramię i przerzucił je sobie przez oczy. – To było naprawdę nie z tego świata. Wiesz, nie żałuję, że wydziedziczyli mnie z rodziny. Nie było tam dla mnie miejsca, a wszystkich na których mi zależało i tak mam przy sobie. W ostatecznym rozrachunku to poza górami złota w rodzinnym skarbcu i niewyobrażalnymi luksusami nie straciłem nic, a zyskałem bardzo wiele – powiedział, po czym zamilknął na chwilę. – Ale właściwie to bardziej niż na jedwabnych pościelach wolę leżeć sobie na dachu mojego własnego domu, z mugolem, którego mogę nazywać przyjacielem – powiedział, po czym uśmiechnął się i uniósł nieco rękę, spoglądając na moment na Botta. Trwało to jednak chwilę, bo zaraz uzdrowiciel spoważniał. – Mam w ogóle pewną sprawę do ciebie – zaczął, opierając się na łokciach i spoglądając na Louisa z namysłem.
– Nie, nie, Merlinie to nie tak – parsknąłem lekko i pokręciłem głową. – To było z mojej strony bardzo niestosowne i zabrzmiało to całkowicie fatalnie. Był to, naturalnie, tyko niezbyt mądry żart – powiedział, a choć nie miał pojęcia o mugolskiej przypowiastce o Babie Jadze to trafił ze swoim beznadziejnym poczuciem humoru niezwykle blisko tego klimatu. Bertie pewnie by już dążył z dwadzieścia razy skomentować jak to można było lepiej i śmieszniej użyć słów w tej sytuacji.
Serce Alexandra ścisnęło się boleśnie na wspomnienie przyjaciela, a lekki cień prędko przemknął po jego rysach twarzy. Na szczęście rozmowa szła dalej, a młody czarodziej nie miał w ten sposób okazji do pogrążenia się całkowicie w czarnych myślach.
– To nie tak, że znów każdy budynek nieużywany przez mugoli przejmowany jest przez czarodziejów. Ale idę o zakład, że byłbyś pozytywnie zaskoczony naszą pomysłowością – powiedział i posłał majsterkowiczowi szeroki uśmiech. Alexander był dumny z tego, że był czarodziejem: i starał się pozostać wiernym swojemu pochodzeniu poprzez robienie tego, co leżało w jego honorze. Może i zdradził rodzinę, ale ideały którym teraz hołdowała nie zgadzały się z jego rozumem, godnością i rozumem. Fundament z którego się wyrastało nie mógł być w rozumieniu Farleya sztywną klatką – w tradycji i rodzinie powinno być coś z podpory, po której mogły piąć się pnącza. Selwynom tego zabrakło: wśród ich iskier nie było tej jednej, konkretnej, definiującej.
Pokiwał głową na kolejne pytanie towarzyszącego mu mugola, nie starając się jednak ukryć cichego westchnięcia, które wyrwało się młodemu uzdrowicielowi z gardła. – Pewnie, że możemy napić się tutaj. Ale kiedyś trzeba będzie zacząć wychodzić znów do ludzi – póki jeszcze jest do kogo, dodał w myślach. Gryzł się sam ze sobą, bo wiedział, że z jednej strony Louis miał jeszcze spory problem z magią, natomiast z drugiej nie był pewien kiedy ten iluzoryczny i nietrwały spokój dookoła nich runie jak domek z kart. Bo to, że runie było pewne: tylko czas pozostawał niewiadomą tego równania. I jeżeli nie uda im się powstrzymać Rycerzy to wtedy może nie być już dostawczaków, które Louis mógłby naprawiać. Mruknął tylko i skinął raz głową, że pojmuje ideę dużego samochodu do przewożenia towarów – raz czy dwa musiał je widzieć gdzieś na londyńskich ulicach zanim wszystko trafił szlag, zanim nadeszła Bezksiężycowa Noc.
Alex zaciągnął się przez to wszystko trochę bardziej nerwowo niż by tego sobie życzył, wypuszczając dym z płuc nie w spokojnej i wykalkulowanej manierze, a w dość chaotycznym wirze. Tytoniowe szarości unosiły się z delikatnym letnim wiatrem, który przynosił ulgę w lejących się z nieba promieni słońca. Wszystko wydawało się bardziej żywe w takich okolicznościach przyrody, jakby ktoś odpowiednio wyostrzył wszystkie kontury. Także i zadziwienie wymalowane na twarzy Louisa na wieść o lewitującym Big Benie było bardziej wyraziste. – Tak. Tak po prostu, przez cały czas. Jest przechylony i zatrzymany w locie ku ziemi – objaśnił bardziej szczegółową, czując wciąż dumę z kuzynki a także pewną satysfakcję tym, że był w stanie pokazać Bottowi te spektakularne aspekty magii, które wydawały się przyćmiewać chociaż chwilowo jego zwalczaną małymi kroczkami fobię przed wszystkim co czarodziejskie.
Małymi kroczkami, dachówka po dachówce radzili też sobie z dachem. Jak się okazało połączenie czarodzieja i mugola było niezwykle zgranym duetem, a chociaż po całej akcji obaj byli pięknie spoceni to wciąż mieli dostatecznie wiele czasu, aby na chwilę przycupnąć na dachu. Farley ostrożnie unikał wszelkich okien i błyszczących się powierzchni, kierując miotłę ku pochyłemu dachowi Kurnika, opadając zaraz ostrożnie na dachówki obok Louisa. Alexander zerkał z ukosa na negliżującego się Botta, przez chwilę bijąc się z myślami. Ostatecznie stwierdził jednak, że miło będzie wygrzać się na słońcu. I to poza wzrokiem niepożądanych osób – lepszej okazji nie mógł mieć. Ściągnął więc w końcu z siebie koszulę, a blizny na jego ciele zamigotały na przemian siatkami bladych i różowawo-czerwonych śladów. Bott miał szansę zobaczyć, jak zabliźniona lewa dłoń zamieniała się w całe zabliźnione ramię, a dalej ciągnie się pasem przez plecy aż do prawego biodra. Westchnął cicho – tak, gdyby nie ta cała sytuacja to zdecydowanie milsza byłaby ich rzeczywistość. Westchnął raz jeszcze.
– Poszedłbym do kina, wiesz? Jakby nie było tego co jest – wyznał, zerkając na Louisa, po czym położył się plackiem na koszuli, którą rozciągnął na gorących dachówkach. – Zabrałem raz Idę do kina samochodowego – zaśmiał się cicho, po czym podniósł ramię i przerzucił je sobie przez oczy. – To było naprawdę nie z tego świata. Wiesz, nie żałuję, że wydziedziczyli mnie z rodziny. Nie było tam dla mnie miejsca, a wszystkich na których mi zależało i tak mam przy sobie. W ostatecznym rozrachunku to poza górami złota w rodzinnym skarbcu i niewyobrażalnymi luksusami nie straciłem nic, a zyskałem bardzo wiele – powiedział, po czym zamilknął na chwilę. – Ale właściwie to bardziej niż na jedwabnych pościelach wolę leżeć sobie na dachu mojego własnego domu, z mugolem, którego mogę nazywać przyjacielem – powiedział, po czym uśmiechnął się i uniósł nieco rękę, spoglądając na moment na Botta. Trwało to jednak chwilę, bo zaraz uzdrowiciel spoważniał. – Mam w ogóle pewną sprawę do ciebie – zaczął, opierając się na łokciach i spoglądając na Louisa z namysłem.
Parsknąłem cicho śmiechem (trochę faktycznie mi ulżyło, że jednak nie ma wśród czarodziejów ludożerców... Bo nie ma, prawda?).
- Całe szczęście, bo moglibyście się nie doczekać - odparłem rozbawiony, choć właściwie to wcale zabawne nie było. Ćwiczyłem! Naprawdę codziennie solidnie ćwiczyłem, ale wciąż nie widziałem tego żadnych efektów. Wyglądałem jak wątły, nieopierzony indyk (czy tam kurczak) i choć jeszcze do niedawna kompletnie mi to nie przeszkadzało, tak ostatnio... ech. Pobyt Anthony'ego w Kurniku, a teraz również Foxa, uświadomił mi jakie ze mnie chuchro. Alex to przynajmniej nadrabiał tym, że miał magię, nie? A ja? Miałem jakieś atuty? W sensie: takie, które przydałyby mi się podczas ewentualnego starcia z kimś, bo przecież mieliśmy wojnę. Teoretycznie mogłem kogoś znokautować gitarą, ale tylko w teorii właśnie, bo szkoda by mi było gitary. No, więc to by było na tyle z mojego bojowego przysposobienia. Musiałem się poprawić chociaż w ten sposób. Może powinienem dłużej ćwiczyć? Ech, ale wtedy będę miał jeszcze mniej czasu na astrofizykę...! Niech to czarna dziura pochłonie...
Co do pubów ukrytych w ruderach, zamyśliłem się nad słowami Lexa na moment, bo choć magia sama w sobie wciąż przyprawiała mnie o ciarki, tak samo odkrywanie miejsc, które dla mnie wyglądają inaczej, a w rzeczywistości są czymś zupełnie innym, wydawało mi się całkiem fascynujące.
- Nie ma takiego sposobu, co? Czegoś charakterystycznego, jakiegoś znaku takiego, że jakbym go znał, to wiedziałbym, że w tym miejscu jest coś ma...magicznego? - zapytałem, choć raczej znałem odpowiedź na to pytanie. Nikt by nie umieszczał żadnych znaków, bo czarodzieje i tak widzieli rzeczywistość, a dla takich jak ja nikt by specjalnie znaków nie robił. A szkoda, wtedy faktycznie mógłbym doceniać tą pomysłowość czarodziejów. I samodzielnie trafiać do ich pubów, choć... no właśnie. Choć przytaknąłem na to Lexowe "kiedyś trzeba będzie zacząć znów wychodzić do ludzi" i generalnie z wychodzeniem do ludzi nie miałem jako-takich problemów, to... na myśl, że znalazłbym się w zatłoczonym miejscu z obcymi czarodziejami pobladłem trochę, a żołądek skręcił mi się nieprzyjemnie. Odwróciłem też czym prędzej wzrok od kumpla, żeby nie zauważył tej mojej wstydliwej, bo pełnej tchórzostwa reakcji organizmu. I kosmicznie głupiej w dodatku. Tak, już byłem gotów wyruszać na poszukiwanie magicznych miejsc i szukać ich w ruinach kamienic, ale obcy człowiek z różdżką doprowadzał mnie o palpitację serca i mdłości. Brawo, bardzo logiczne, Lou. Tym bardziej, że wciąż tak naprawdę nie wiedziałem skąd mi się to wzięło. Ten strach w sensie. Nadal nie wróciły do mnie wspomnienia z tamtego okresu i zapewne już nie wrócą.
Na szczęście możliwość zaciągnięcia się papierosowym dymem działała na mnie równie kojąco, co zmiana tematu na lewitujący Big Ben. Dzięki temu wyobraźnią uciekłem właśnie do stolicy.
- Kosmos - podsumowałem - to jakby siła grawitacji zmalała punktowo tylko dla tego obiektu - dodałem. Ciekawe czy na ludzi i przedmioty znajdujące się w Big Benie też działa mniejsza grawitacja? Czy może ta lewitacja nie ma nic wspólnego z grawitacją? Ciekawe, ciekawe...
Po pracy przyszedł czas na zasłużony odpoczynek. I z zadowoleniem przyjąłem także i w tym aspekcie współudział Lexa. No i ten... jak ściągnął koszulkę, to nie umknęła mojej uwadze ta olbrzymia blizna... albo cały zespół blizn, cholera wie, bo się nie przypatrywałem dłużej. I nie pytałem. O takie rzeczy chyba nie powinno się pytać. Zresztą chwilę później zanurzyłem się w miłych wspomnieniach i o tym zapomniałem. Z wnętrza zatłoczonego klubu muzycznego wypełnionego śpiewem pewnej dziewczyny wyrwał mnie znienacka głos kumpla. Klub zniknął, jej loki i śniada cera również i znów znalazłem się na dachu Kurnika w lipcowym słońcu. Westchnąłem cicho, a że wyimaginowany zapach dymu papierosowego narobił mi smaka, znów sięgnąłem po paczkę. W takim tempie to spalę te fajki do końca tygodnia, ale... Ech, nieważne. Teraz naprawdę musiałem zapalić, a skoro tak, to wyciągnąłem też rękę z paczką do Lexa. Nie przerywałem jednak jego monologu i nie żałowałem, bo na koniec, kiedy nazwał mnie przyjacielem, nawet jakbym chciał, to nie umiałbym powstrzymać warg przed rozciągnięciem się w uśmiechu.
- Tak właśnie sądziłem - odezwałem się starając się brzmieć poważnie, choć ten mój uśmiech zapewne psuł cały efekt - że jedwabne pościele są przereklamowane - jeszcze bardziej się wyszczerzyłem do Lexa. - Ale no... cieszę się, że nie żałujesz - dodałem teraz już całkiem na serio. - Gdyby nie to, nie byłoby mnie tutaj - spojrzałem na niego z wdzięcznością. Gdyby nie to, mogłoby mnie już w ogóle nie być - to dodałem już tylko w myślach.
Miałem kupę szczęścia, że nasze drogi się przecięły, a potem już na dobre zaczęły przeplatać. Naprawdę wiele zawdzięczałem Lexowi, więcej niż komukolwiek innemu chyba i zapewne nigdy nie będę w stanie spłacić tego długu. Choć zamierzałem próbować.
- No? Dajesz - kiwnąłem głową, kiedy wspomniał o jakiejś sprawie. - Teraz, kiedy nazwałeś mnie przyjacielem, to nawet nie mam ci jak odmówić - rzuciłem w żartach. Nie, wcale nie miałem zamiaru mu niczego odmawiać.
- Całe szczęście, bo moglibyście się nie doczekać - odparłem rozbawiony, choć właściwie to wcale zabawne nie było. Ćwiczyłem! Naprawdę codziennie solidnie ćwiczyłem, ale wciąż nie widziałem tego żadnych efektów. Wyglądałem jak wątły, nieopierzony indyk (czy tam kurczak) i choć jeszcze do niedawna kompletnie mi to nie przeszkadzało, tak ostatnio... ech. Pobyt Anthony'ego w Kurniku, a teraz również Foxa, uświadomił mi jakie ze mnie chuchro. Alex to przynajmniej nadrabiał tym, że miał magię, nie? A ja? Miałem jakieś atuty? W sensie: takie, które przydałyby mi się podczas ewentualnego starcia z kimś, bo przecież mieliśmy wojnę. Teoretycznie mogłem kogoś znokautować gitarą, ale tylko w teorii właśnie, bo szkoda by mi było gitary. No, więc to by było na tyle z mojego bojowego przysposobienia. Musiałem się poprawić chociaż w ten sposób. Może powinienem dłużej ćwiczyć? Ech, ale wtedy będę miał jeszcze mniej czasu na astrofizykę...! Niech to czarna dziura pochłonie...
Co do pubów ukrytych w ruderach, zamyśliłem się nad słowami Lexa na moment, bo choć magia sama w sobie wciąż przyprawiała mnie o ciarki, tak samo odkrywanie miejsc, które dla mnie wyglądają inaczej, a w rzeczywistości są czymś zupełnie innym, wydawało mi się całkiem fascynujące.
- Nie ma takiego sposobu, co? Czegoś charakterystycznego, jakiegoś znaku takiego, że jakbym go znał, to wiedziałbym, że w tym miejscu jest coś ma...magicznego? - zapytałem, choć raczej znałem odpowiedź na to pytanie. Nikt by nie umieszczał żadnych znaków, bo czarodzieje i tak widzieli rzeczywistość, a dla takich jak ja nikt by specjalnie znaków nie robił. A szkoda, wtedy faktycznie mógłbym doceniać tą pomysłowość czarodziejów. I samodzielnie trafiać do ich pubów, choć... no właśnie. Choć przytaknąłem na to Lexowe "kiedyś trzeba będzie zacząć znów wychodzić do ludzi" i generalnie z wychodzeniem do ludzi nie miałem jako-takich problemów, to... na myśl, że znalazłbym się w zatłoczonym miejscu z obcymi czarodziejami pobladłem trochę, a żołądek skręcił mi się nieprzyjemnie. Odwróciłem też czym prędzej wzrok od kumpla, żeby nie zauważył tej mojej wstydliwej, bo pełnej tchórzostwa reakcji organizmu. I kosmicznie głupiej w dodatku. Tak, już byłem gotów wyruszać na poszukiwanie magicznych miejsc i szukać ich w ruinach kamienic, ale obcy człowiek z różdżką doprowadzał mnie o palpitację serca i mdłości. Brawo, bardzo logiczne, Lou. Tym bardziej, że wciąż tak naprawdę nie wiedziałem skąd mi się to wzięło. Ten strach w sensie. Nadal nie wróciły do mnie wspomnienia z tamtego okresu i zapewne już nie wrócą.
Na szczęście możliwość zaciągnięcia się papierosowym dymem działała na mnie równie kojąco, co zmiana tematu na lewitujący Big Ben. Dzięki temu wyobraźnią uciekłem właśnie do stolicy.
- Kosmos - podsumowałem - to jakby siła grawitacji zmalała punktowo tylko dla tego obiektu - dodałem. Ciekawe czy na ludzi i przedmioty znajdujące się w Big Benie też działa mniejsza grawitacja? Czy może ta lewitacja nie ma nic wspólnego z grawitacją? Ciekawe, ciekawe...
Po pracy przyszedł czas na zasłużony odpoczynek. I z zadowoleniem przyjąłem także i w tym aspekcie współudział Lexa. No i ten... jak ściągnął koszulkę, to nie umknęła mojej uwadze ta olbrzymia blizna... albo cały zespół blizn, cholera wie, bo się nie przypatrywałem dłużej. I nie pytałem. O takie rzeczy chyba nie powinno się pytać. Zresztą chwilę później zanurzyłem się w miłych wspomnieniach i o tym zapomniałem. Z wnętrza zatłoczonego klubu muzycznego wypełnionego śpiewem pewnej dziewczyny wyrwał mnie znienacka głos kumpla. Klub zniknął, jej loki i śniada cera również i znów znalazłem się na dachu Kurnika w lipcowym słońcu. Westchnąłem cicho, a że wyimaginowany zapach dymu papierosowego narobił mi smaka, znów sięgnąłem po paczkę. W takim tempie to spalę te fajki do końca tygodnia, ale... Ech, nieważne. Teraz naprawdę musiałem zapalić, a skoro tak, to wyciągnąłem też rękę z paczką do Lexa. Nie przerywałem jednak jego monologu i nie żałowałem, bo na koniec, kiedy nazwał mnie przyjacielem, nawet jakbym chciał, to nie umiałbym powstrzymać warg przed rozciągnięciem się w uśmiechu.
- Tak właśnie sądziłem - odezwałem się starając się brzmieć poważnie, choć ten mój uśmiech zapewne psuł cały efekt - że jedwabne pościele są przereklamowane - jeszcze bardziej się wyszczerzyłem do Lexa. - Ale no... cieszę się, że nie żałujesz - dodałem teraz już całkiem na serio. - Gdyby nie to, nie byłoby mnie tutaj - spojrzałem na niego z wdzięcznością. Gdyby nie to, mogłoby mnie już w ogóle nie być - to dodałem już tylko w myślach.
Miałem kupę szczęścia, że nasze drogi się przecięły, a potem już na dobre zaczęły przeplatać. Naprawdę wiele zawdzięczałem Lexowi, więcej niż komukolwiek innemu chyba i zapewne nigdy nie będę w stanie spłacić tego długu. Choć zamierzałem próbować.
- No? Dajesz - kiwnąłem głową, kiedy wspomniał o jakiejś sprawie. - Teraz, kiedy nazwałeś mnie przyjacielem, to nawet nie mam ci jak odmówić - rzuciłem w żartach. Nie, wcale nie miałem zamiaru mu niczego odmawiać.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Chociaż żart był naprawdę nie za wysokich lotów to mimo wszystko czarny humor im dopisywał – ciężko było w końcu o coś bardziej radosnego kiedy okoliczności były takie a nie inne. Prychnął więc cicho i pokręcił głową jakby nie dowierzając temu, jak absurdalne wizje kulinarne właśnie roztoczyli. Każdy miał swój sposób na radzenie sobie z okolicznościami w jakich przyszło im żyć, lecz chociaż Louis nie był zniesmaczony tym kiepskim żartem – a nawet w nim współuczestniczył – to dziwne uczucie towarzyszyło jeszcze Farleyowi przez pewien czas. Dopiero zajęcie się pracą, a następnie przejście do trochę mniej kontrowersyjnych tematów zmyło z niego resztki zakłopotania.
Jak ognia unikał szyb, oczy zamykając szczelnie i pozwalając słońcu na wypalenie do reszty tego, o czym nie chciał myśleć. Zmarszczył się jednak bardziej na odpowiedź Louisa, cmokając lekko z dezaprobatą.
– Jaki byłby sens z ukrywaniem czegoś, jeżeli dałoby się to mimo wszystko odnaleźć? – zapytał retorycznie, poprawiając się nieznacznie na rozgrzanym dachu. Robiło mu się przyjemnie, jeszcze trochę i mógłby się tu zdrzemnąć: choć wtedy niewątpliwie potrzebowałby nieco pasty na oparzenia. Albo więcej niż nieco, bo i dla Louisa by się przydało jeżeli by się tu zasiedzieli. Musiał pilnować czasu, albo przynajmniej spróbować nie zgubić jego poczucia. – Choć teraz to i tak nie ma do końca znaczenia. Przestaliśmy być sekretem dla mugoli, teraz tylko chowamy się sami przed sobą – westchnął, myśląc o tym, że także i to miejsce było owinięte szczelnym kokonem zaklęć zapewniającym im choć odrobinę spokoju i prywatności w codziennym życiu. – Ale może dałoby się coś znaleźć albo wymyślić. Jakiś magiczny wynalazek, który byłby w stanie reagować na magię w otoczeniu. Coś jak fałszoskop, to taki przedmiot do wykrywania oszustów i krętaczy. Zaczyna gwizdać i wirować kiedy znajdziesz się w towarzystwie takiego, jak dla mnie mało dyskretne – wzruszył ramionami, po czym przeciągnął się leniwie. Takie roboty to on rozumiał.
Nie rozumiał za to tego, co mówił do niego Louis. – No, tak – przytaknął jednak, starając się chociaż udawać, że rozumiał coś z tego naukowego bełkotu. Jakaś grawitacja, punktowe spadki – to nie do końca były jego tematy, nawet w świecie magicznym nie zajmował się jakkolwiek astronomią. Leżało to za blisko eliksirowarstwa, a do tego młody uzdrowiciel podchodził z pewną rezerwą. Trącony otworzył oczy, lecz kiedy ujrzał wyciągniętą w swoją stronę paczkę papierosów to pokręcił głową, odmawiając. Już mu było dostatecznie ciepło od słońca żeby jeszcze się podpiekać, a zresztą wolał nie palić za dużo. Kto wie, kiedy papierosy skończą się całkiem? Wolałby wtedy nie musieć cierpieć katuszy odstawienia tytoniu. Ożywił się jednak zaraz, unosząc wyżej na łokciach. – Ha! Chyba nigdy nie spałeś w jedwabnej pościeli skoro tak mówisz. Pożyczę jakąś od Archibalda to zobaczysz. I zapłaczesz jak przyjdzie ją oddać – uniósł palec ku górze i zamachał nim, jakby przekazując, że pomni jego słowa. Zaraz jednak znów przyszło mu nieco opaść, kiedy temat zaczął meandrować w tematy około-pierwszokwietniowe. – Prawda – przyznał nieco przygaszony, bo masakra jaka dokonała się wtedy w Londynie przekraczała wszelkie pojęcie.
Westchnął cicho, a choć poruszany przez niego temat był również poważny to wciąż o wiele przyjemniejszy niż wspomnienia otarcia się o śmierć. Uśmiechnął się jednym kącikiem ust na to, że wyszedł mu tak nieumyślnie całkiem zręczny fortel na wzięcie przyjaciela pod włos. Wychodziło na to, że czym skorupka za młodu przesiąknie to nawet utrata pamięci nie wymaże.
– Chodzi o to – zaczął, po czym wziął oddech i kontynuował, ściszając jednak głos do szeptu – że noszę się z pewną decyzją od dość dawna i w końcu dojrzałem do tego, aby ją podjąć – powiedział, po czym spojrzał przelotnie na Louisa, zaraz przenosząc wzrok na rozpościerające się przed nimi korony drzew. – Miałem zapytać o to Bertiego, ale nie zdążyłem – głos mu się nieco załamał, a gardło ścisnęło na wspomnienie imienia zmarłego przyjaciela. – I myślę, że jesteś najlepszą osobą, która może go zastąpić – przyznał, po czym przerwał na moment by zaczerpnąć powietrza i wziąć dłuższy oddech. – Planuję oświadczyć się Idzie i byłbym zaszczycony gdybyś zechciał zostać moim świadkiem w czasie ceremonii – powiedział w końcu, spoglądając na mugola usadowionego obok niego na dachu. Miał wrażenie, że pokolenia jego szanownych zmarłych przodków właśnie przewróciły się w grobie, po raz kolejny zresztą z jego powodu. Nie obchodziło go to jednak: miał dość czasu by zastanowić się nad tym co oznaczało poproszenie mugola o zostanie świadkiem na czarodziejskim ślubie, co więcej ślubie kogoś, kto wywodził się z jednego ze starych, czarodziejskich rodów. Alexander nie mógł jednak dbać ani trochę mniej o to, co pomyślałby sobie ktoś, na czyjej opinii całkowicie mu nie zależało.
Jak ognia unikał szyb, oczy zamykając szczelnie i pozwalając słońcu na wypalenie do reszty tego, o czym nie chciał myśleć. Zmarszczył się jednak bardziej na odpowiedź Louisa, cmokając lekko z dezaprobatą.
– Jaki byłby sens z ukrywaniem czegoś, jeżeli dałoby się to mimo wszystko odnaleźć? – zapytał retorycznie, poprawiając się nieznacznie na rozgrzanym dachu. Robiło mu się przyjemnie, jeszcze trochę i mógłby się tu zdrzemnąć: choć wtedy niewątpliwie potrzebowałby nieco pasty na oparzenia. Albo więcej niż nieco, bo i dla Louisa by się przydało jeżeli by się tu zasiedzieli. Musiał pilnować czasu, albo przynajmniej spróbować nie zgubić jego poczucia. – Choć teraz to i tak nie ma do końca znaczenia. Przestaliśmy być sekretem dla mugoli, teraz tylko chowamy się sami przed sobą – westchnął, myśląc o tym, że także i to miejsce było owinięte szczelnym kokonem zaklęć zapewniającym im choć odrobinę spokoju i prywatności w codziennym życiu. – Ale może dałoby się coś znaleźć albo wymyślić. Jakiś magiczny wynalazek, który byłby w stanie reagować na magię w otoczeniu. Coś jak fałszoskop, to taki przedmiot do wykrywania oszustów i krętaczy. Zaczyna gwizdać i wirować kiedy znajdziesz się w towarzystwie takiego, jak dla mnie mało dyskretne – wzruszył ramionami, po czym przeciągnął się leniwie. Takie roboty to on rozumiał.
Nie rozumiał za to tego, co mówił do niego Louis. – No, tak – przytaknął jednak, starając się chociaż udawać, że rozumiał coś z tego naukowego bełkotu. Jakaś grawitacja, punktowe spadki – to nie do końca były jego tematy, nawet w świecie magicznym nie zajmował się jakkolwiek astronomią. Leżało to za blisko eliksirowarstwa, a do tego młody uzdrowiciel podchodził z pewną rezerwą. Trącony otworzył oczy, lecz kiedy ujrzał wyciągniętą w swoją stronę paczkę papierosów to pokręcił głową, odmawiając. Już mu było dostatecznie ciepło od słońca żeby jeszcze się podpiekać, a zresztą wolał nie palić za dużo. Kto wie, kiedy papierosy skończą się całkiem? Wolałby wtedy nie musieć cierpieć katuszy odstawienia tytoniu. Ożywił się jednak zaraz, unosząc wyżej na łokciach. – Ha! Chyba nigdy nie spałeś w jedwabnej pościeli skoro tak mówisz. Pożyczę jakąś od Archibalda to zobaczysz. I zapłaczesz jak przyjdzie ją oddać – uniósł palec ku górze i zamachał nim, jakby przekazując, że pomni jego słowa. Zaraz jednak znów przyszło mu nieco opaść, kiedy temat zaczął meandrować w tematy około-pierwszokwietniowe. – Prawda – przyznał nieco przygaszony, bo masakra jaka dokonała się wtedy w Londynie przekraczała wszelkie pojęcie.
Westchnął cicho, a choć poruszany przez niego temat był również poważny to wciąż o wiele przyjemniejszy niż wspomnienia otarcia się o śmierć. Uśmiechnął się jednym kącikiem ust na to, że wyszedł mu tak nieumyślnie całkiem zręczny fortel na wzięcie przyjaciela pod włos. Wychodziło na to, że czym skorupka za młodu przesiąknie to nawet utrata pamięci nie wymaże.
– Chodzi o to – zaczął, po czym wziął oddech i kontynuował, ściszając jednak głos do szeptu – że noszę się z pewną decyzją od dość dawna i w końcu dojrzałem do tego, aby ją podjąć – powiedział, po czym spojrzał przelotnie na Louisa, zaraz przenosząc wzrok na rozpościerające się przed nimi korony drzew. – Miałem zapytać o to Bertiego, ale nie zdążyłem – głos mu się nieco załamał, a gardło ścisnęło na wspomnienie imienia zmarłego przyjaciela. – I myślę, że jesteś najlepszą osobą, która może go zastąpić – przyznał, po czym przerwał na moment by zaczerpnąć powietrza i wziąć dłuższy oddech. – Planuję oświadczyć się Idzie i byłbym zaszczycony gdybyś zechciał zostać moim świadkiem w czasie ceremonii – powiedział w końcu, spoglądając na mugola usadowionego obok niego na dachu. Miał wrażenie, że pokolenia jego szanownych zmarłych przodków właśnie przewróciły się w grobie, po raz kolejny zresztą z jego powodu. Nie obchodziło go to jednak: miał dość czasu by zastanowić się nad tym co oznaczało poproszenie mugola o zostanie świadkiem na czarodziejskim ślubie, co więcej ślubie kogoś, kto wywodził się z jednego ze starych, czarodziejskich rodów. Alexander nie mógł jednak dbać ani trochę mniej o to, co pomyślałby sobie ktoś, na czyjej opinii całkowicie mu nie zależało.
Skinąłem głową nawet specjalnie nierozczarowany - zakładałem przecież z góry, że taką właśnie odpowiedź otrzymam. Oznaczanie ukrytego miejsca było bezsensowne. Gdyby to "oznaczenie" było efektem ubocznym czarowania danego budynku, miałoby rację bytu... ale cóż, widocznie i tego nie było. Trochę szkoda mimo wszystko.
Na dachu przyjemnie grzało i naprawdę miało się ochotę po prostu zamknąć oczy i się zdrzemnąć... to pierwsze nawet zrobiłem, ale nie na długo. Kiedy Lex zaczął mówić o czarodziejskim wynalazku mogącym wykrywać magię w otoczeniu, z powrotem otworzyłem oczy i spojrzałem na przyjaciela z ciekawością. To brzmiało naprawdę kosmicznie! I intrygująco. I całkiem przydatnie.
- Ktoś stworzył coś takiego? - właściwie pytałem jednocześnie i o to i o ten cały fałszoskop. Powtórzyłem sobie niemo jego nazwę kilka razy, żeby zapamiętać. Pierwszy raz o czymś takim słyszałem.
- Mało dyskretne - przyznałem - ale może dałoby się go zmodyfikować tak, żeby był cichszy i mniej się rzucał w oczy? Na przykład jakby tylko cicho brzęczał w kieszeni jak jakiś chrząszcz, czy coś...? Skoro da się stworzyć coś, co wykrywa oszustów, to zmiana sygnału alarmującego nie powinna stanowić dużego problemu - zamyśliłem się. To dopiero ciekawe urządzenie... Ech, gdyby tylko dało się wyjaśnić jego działanie w naukowy sposób, to kto wie, może i zwykli naukowcy potrafiliby coś takiego skonstruować? Niestety magia i nauka raczej rzadko szły ze sobą w parze.
Lex odmówił papierosa, ale ja się wcale nie wahałem. Nie było mi "za ciepło" na kolejnego fajka, to raz, a dwa - aż tak nie zawracałem sobie głowy tym, co będzie, jak szlugi i dostęp do nich się skończą. Obstawiałem, że może być ciężko z dostaniem ich tak, jak jest i teraz... ale żeby całkiem ich zabrakło? Nie, niemożliwe. Dlatego odpaliłem szluga i odetchnąłem kojony dymem, który raz po raz wypełniał moje płuca. Od razu lepiej.
Tylko zakrztusiłem się, kiedy podczas kolejnego zaciągania jednocześnie parsknąłem śmiechem na słowa Lexa.
- Khe, khe, to prawd-ha - przyznałem rozbawiony jeszcze trochę kasłając - jakoś nie miałem okazji khe... KHE...! spać w niczym jedwabnym. Albo nie wiedziałem, że to było jedwabne. Nie znam się na materiałach... ale też za żadnym nigdy nie płakałem - tego ostatniego akurat byłem pewny. Nawet po skórzanej kurtce taty - byłoby mi pewnie smutno ją stracić, ale żeby od razu płakać?
- W każdym razie ze mną pewnie nie byłoby problemu, gorzej z dziewczynami. Pewnie by już tej pościeli nie oddały - zauważyłem wyobrażając sobie Bellę i Idę kurczowo trzymające tą "niebiańską" pościel i szarpiące się o nią z właścicielem.
No, ale tak. Sprawa. Zamilkłem i zamieniłem się w słuch, bo Alex zaczął niemal konspiracyjnie szeptać. O jakiejś decyzji, którą podjął i że miał o to prosić Bertiego... szpilka smutku nieprzyjemnie wbiła mi się w serce, ale zanim na dobre pogrążyłem się w przygnębieniu na wspomnienie kuzyna, kolejne słowa Lexa sprawiły, że oczy aż mi błysnęły, a kąciki warg zaczęły niebezpiecznie unosić się w uśmiechu.
- Oświadczyć? - powtórzyłem jakimś cudem szeptem, choć przez radość jaka mnie wypełniła od końców palców u stóp po sam czubek głowy, wcale nie było mi łatwo tego nie wykrzyczeć. W jednej chwili nie potrzebowałem już do szczęścia tego całego papierosa i zagasiwszy niedopałek o jedną z dachówek, wyrzuciłem.
- Niech mnie rój Perseid pochłonie, Lex, ale kosmos! Tak się cieszę! - szczerzyłem się jak szalony i za nic nie mogłem przestać. Pewnie ten durny uśmiech nie zniknie mi do wieczora. Nie po takich wieściach.
- Ida na pewno będzie przeszczęśliwa. No i jasne, że chcę! I to JA jestem zaszczycony. Nie mam doświadczenia, nigdy nie uczestniczyłem w żadnym - zaczynałem mówić coraz głośniej z tych emocji, ale na szczęście w porę ugryzłem się w język i opanowałem na tyle, by wrócić do szeptu. - Ślubie. Ale niech Słońce eksploduje, Lex, zrobię wszystko, żeby był idealny!
Pierwszy ślub w moim życiu...! Ślub przyjaciela! I w dodatku miałem być świadkiem! Ja! Takich wieści kompletnie się nie spodziewałem, a co ciekawsze - nie spodziewałem się też, że do tego stopnia mnie ucieszą w tym mrocznym czasie.
[ztx2]
Na dachu przyjemnie grzało i naprawdę miało się ochotę po prostu zamknąć oczy i się zdrzemnąć... to pierwsze nawet zrobiłem, ale nie na długo. Kiedy Lex zaczął mówić o czarodziejskim wynalazku mogącym wykrywać magię w otoczeniu, z powrotem otworzyłem oczy i spojrzałem na przyjaciela z ciekawością. To brzmiało naprawdę kosmicznie! I intrygująco. I całkiem przydatnie.
- Ktoś stworzył coś takiego? - właściwie pytałem jednocześnie i o to i o ten cały fałszoskop. Powtórzyłem sobie niemo jego nazwę kilka razy, żeby zapamiętać. Pierwszy raz o czymś takim słyszałem.
- Mało dyskretne - przyznałem - ale może dałoby się go zmodyfikować tak, żeby był cichszy i mniej się rzucał w oczy? Na przykład jakby tylko cicho brzęczał w kieszeni jak jakiś chrząszcz, czy coś...? Skoro da się stworzyć coś, co wykrywa oszustów, to zmiana sygnału alarmującego nie powinna stanowić dużego problemu - zamyśliłem się. To dopiero ciekawe urządzenie... Ech, gdyby tylko dało się wyjaśnić jego działanie w naukowy sposób, to kto wie, może i zwykli naukowcy potrafiliby coś takiego skonstruować? Niestety magia i nauka raczej rzadko szły ze sobą w parze.
Lex odmówił papierosa, ale ja się wcale nie wahałem. Nie było mi "za ciepło" na kolejnego fajka, to raz, a dwa - aż tak nie zawracałem sobie głowy tym, co będzie, jak szlugi i dostęp do nich się skończą. Obstawiałem, że może być ciężko z dostaniem ich tak, jak jest i teraz... ale żeby całkiem ich zabrakło? Nie, niemożliwe. Dlatego odpaliłem szluga i odetchnąłem kojony dymem, który raz po raz wypełniał moje płuca. Od razu lepiej.
Tylko zakrztusiłem się, kiedy podczas kolejnego zaciągania jednocześnie parsknąłem śmiechem na słowa Lexa.
- Khe, khe, to prawd-ha - przyznałem rozbawiony jeszcze trochę kasłając - jakoś nie miałem okazji khe... KHE...! spać w niczym jedwabnym. Albo nie wiedziałem, że to było jedwabne. Nie znam się na materiałach... ale też za żadnym nigdy nie płakałem - tego ostatniego akurat byłem pewny. Nawet po skórzanej kurtce taty - byłoby mi pewnie smutno ją stracić, ale żeby od razu płakać?
- W każdym razie ze mną pewnie nie byłoby problemu, gorzej z dziewczynami. Pewnie by już tej pościeli nie oddały - zauważyłem wyobrażając sobie Bellę i Idę kurczowo trzymające tą "niebiańską" pościel i szarpiące się o nią z właścicielem.
No, ale tak. Sprawa. Zamilkłem i zamieniłem się w słuch, bo Alex zaczął niemal konspiracyjnie szeptać. O jakiejś decyzji, którą podjął i że miał o to prosić Bertiego... szpilka smutku nieprzyjemnie wbiła mi się w serce, ale zanim na dobre pogrążyłem się w przygnębieniu na wspomnienie kuzyna, kolejne słowa Lexa sprawiły, że oczy aż mi błysnęły, a kąciki warg zaczęły niebezpiecznie unosić się w uśmiechu.
- Oświadczyć? - powtórzyłem jakimś cudem szeptem, choć przez radość jaka mnie wypełniła od końców palców u stóp po sam czubek głowy, wcale nie było mi łatwo tego nie wykrzyczeć. W jednej chwili nie potrzebowałem już do szczęścia tego całego papierosa i zagasiwszy niedopałek o jedną z dachówek, wyrzuciłem.
- Niech mnie rój Perseid pochłonie, Lex, ale kosmos! Tak się cieszę! - szczerzyłem się jak szalony i za nic nie mogłem przestać. Pewnie ten durny uśmiech nie zniknie mi do wieczora. Nie po takich wieściach.
- Ida na pewno będzie przeszczęśliwa. No i jasne, że chcę! I to JA jestem zaszczycony. Nie mam doświadczenia, nigdy nie uczestniczyłem w żadnym - zaczynałem mówić coraz głośniej z tych emocji, ale na szczęście w porę ugryzłem się w język i opanowałem na tyle, by wrócić do szeptu. - Ślubie. Ale niech Słońce eksploduje, Lex, zrobię wszystko, żeby był idealny!
Pierwszy ślub w moim życiu...! Ślub przyjaciela! I w dodatku miałem być świadkiem! Ja! Takich wieści kompletnie się nie spodziewałem, a co ciekawsze - nie spodziewałem się też, że do tego stopnia mnie ucieszą w tym mrocznym czasie.
[ztx2]
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
24 października 1957
Bott obiecał deszcz spadających gwiazd i choć de Lapin początkowo myślał, że chłopak znów z niego żartuje, tak cała ta powaga, gdy mówił o tych naukowych aspektach, uświadomiła jasnowidza, że właściwie mógł być to całkiem przyjemny wieczór. Rzecz jasna, ani myślał przychodzić z pustymi rękami – choć u niego pustkami świeciło. Dostał jakieś przetwory od pani Irene mieszkającej po drugiej stronie wsi, lecz za dobrą wróżbę chętnie podzieliła się świeżutkimi powidłami owocowymi. Dwa słoiczki (każdy po sto gram), brzęczały w kieszeniach kwiecistego płaszcza, gdy Francuz przemierzał ścieżkę prowadzącą do Kurnika. Powoli zaczynało się ściemniać, a ciepłe słońce raczyło niebo finezyjnymi, kolorowymi plamami, jak gdyby chcąc obłaskawić zmęczone dusze w te ostatnie dni października, choć krztyną letniego blasku. Dzyń. Dzyń. Dzyń. Roznosiło się stukanie słoiczków z powidłami, aż w końcu znalazło to wszystko rytm, łącznie z cichym, wesołym nuceniem czarodzieja. Delikatna mgła zaczynała wisieć nad strumieniem, a ostatnie ptaki, które jeszcze nie odleciały do ciepłych krajów, szczebiotały wesolutko, wzbijając się raz po raz między gałęziami, bacznie spoglądając na kolorowe indywiduum oduczające się jaskrawością barw, dorównując niemal samemu niebu. Może był rajskim ptakiem? Sam czasem tak o sobie myślał, jak o kimś wyjątkowym, lecz zaraz potem sprowadzały go na ziemię myśli o rodzicach, o szacunku, jaki wtłaczali mu przez lata do głowy. Chociaż z drugiej strony rozpieszczali… Ech, to francuskie, bezstresowe wychowanie.
Stał przez chwilę jak półgłówek, wpatrując się w drzwi frontowe i rozważając, czy aby na pewno ogłaszanie swojej obecności wszem i wobec będzie stosowne, skoro na ten konkrety wieczór umówił się z Bottem. Chwycił mocniej butelkę kremowego piwa, decydując się na nietuzinkowe wejście. Co prawda nie miał do końca pomysłu, jak potem wdrapie się po ścianie domu, ale z pewnością nawoływanie do okna, będzie znacznie bardziej dramatyczne. A przecież życie było jedną, wielką sceną, prawda? Najwyżej potem wróci przed te nieszczęsne drzwi, jednak sam będzie w zgodzie ze sobą, a może i komuś humor poprawi swoim humorem? Słońce zniżało się coraz bardziej, a nieboskłon zaczynały pokrywać mieniące się punkciki, drżące w przestrachu, że baczne oko łypiące przez teleskop dostrzeże ich dziewiczą naturę.
Odchrząknął najpierw, zaś potem rozejrzał się po trawie w poszukiwaniu dogodnego kamyka. Nie mógł być za wielki – jeszcze wybiłby szybę, choć pewniejsze byłoby to, że po prostu nie dorzuci takiego ciężaru tak wysoko. Z drugiej strony zbyt mały mógłby nie narobić tyle hałasu, ile młodzieniec potrzebował do zwrócenia uwagi. Równie dobrze mógłby to być ptaszek, który nie zwróciłby w żaden sposób uwagi, prawda? Zdarza się, że zwierzę omylnie uderzy w szybę.
Ślimacza skorupka odpadała, kawałek doniczki, rozbite szkło? Julien pokręcił głową z dezaprobatą, a loki zafalowały burzliwie, dokładnie jak jego kłębiące się myśli, pragnące znaleźć również w tym czasie odpowiedni cytat. Szekspir? Musiał liczyć się z tym, że Bott, jako mugol, mógł nie znać czarodziejskiej literatury, o ile tę zwykłą też znał… Romeo i Julia? Aż takie cliché? Sam w siebie nie wierzył, ale chyba przystał na to w myślach. Gdy znalazł dogodny kamyczek – bordowy, malutki o chropowatej fakturze – odkrząknął, zamachnął się i rzucił, mając nadzieję, że dobrze zapamiętał, z którego okna spoglądał ostatnio na polanę.
- Lecz cicho! Co za blask strzelił tam z okna!
Ono jest wschodem, a Louis jest słońcem!
Wnijdź, cudne słońce, zgładź zazdrosną lunę – wyrecytował dramatycznie, wymachując butelką kremowego piwa. Nieliczne świerszcze przygrywały swoimi smyczkami dla stworzenia napięcia, a gwiazdy chichotały swymi błyskami na widok poczynań mizernego artysty.
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów. Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów
Było jeszcze ciut za jasno na obserwację innych gwiazd niż Słońce, a że cały dzień biegałem od domu do domu w poszukiwaniu kabli (wymyśliłem sobie kolejne zadanie na wesele, jakbym przypadkiem za bardzo ogarniał wszystko inne) to teraz uznałem, że należała mi się chwila odpoczynku z komiksem. Wprawdzie Kingsley nie przysłał mi żadnego nowego amerykańskiego dzieła od bardzo dawna... ale szczęśliwie przed ucieczką z Londynu spakowałem wszystkie komiksy, które do tej pory od niego dostałem. Wraz z książkami i gitarą stanowiły rzeczy, które spakowałem jako pierwsze. Co tam ubrania, co tam jedzenie, prawda? Musiałem ratować swoich ulubionych amerykańskich superbohaterów.
Nie przejmując się tym, że znałem tą historię na pamięć, leżałem na łóżku i strona po stronie śledziłem poczynania Kapitana Ameryki. Lubiłem go, bo na samym początku (zanim został superbohaterem) bardzo się z nim utożsamiałem. Ciekawe czy dałoby się stworzyć takie serum jakie on dostał. Tylko nie serum superżołnierza, tylko serum-czarodzieja. I byłbym taki Lex, Ida albo...
Coś zastukało o szybę i wyrwało mnie z zamyślenia (nie z czytania, bo już od kilku minut wgapiałem się w tą samą ilustrację walki Kapitana Ameryki Baronem Strucker'em), przez myśl mi przeszło, że to może sowa od Celine, ale gdy spojrzałem w stronę okna, nie zauważyłem żadnego ptaka. Właściwie nic nie zauważyłem. Może się przesłyszałem?
Ale jednak podniosłem się z wyrka i wyjrzałem przez okno. Powoli się ściemniało i pomyślałem o Julku, z którym przecież byłem umówiony... a potem nawet go zauważyłem. Tylko czemu stał pod Kurnikiem zamiast wejść do środka? Otworzyłem okno, bo niezrozumiale dla mnie gestykulował.
"...Louis jest słońcem!" - to usłyszałem na "dzień dobry" i parsknąłem śmiechem. No tak... Julian był... sobą. I mówił jak zwykle jakimiś wierszykami.
- Ciebie też dobrze widzieć - odparłem rozbawiony, po czym ręką mu pokazałem, żeby szedł do drzwi frontowych. Sam zaś odwróciłem się na pięcie i pomknąłem na parter, żeby mu otworzyć jak na gospodarza przystało. - O co chodzi z tą Luną? - zapytałem, kiedy już wpuściłem go do środka. - Jakaś dziewczyna jest o ciebie zazdrosna? - dodałem, bo tyle udało mi się wyczytać między (dosłownie) wierszami. - Zanim pójdziemy na górę... masz ochotę na coś do jedzenia albo picia? Mamy... - i tu zawiesiłem głos dobrze się zastanawiając co właściwie mamy pochowane w szafkach. - Kawę zbożową - to mieliśmy na pewno, bo zwykła (i jedyna słuszna) kawa już się skończyła i nie było widoków na jej dostawę. Straszna kicha, bez niej rano egzystowałem jak śnięta ryba.
- I... chleb - zakończyłem tą niesamowicie długą listę. Ech, i jak tu robić za dobrego gospodarza jak się nie ma nawet czym poczęstować gościa?
- Wybacz, ostatnio mamy straszną biedę, ale może jest też resztka sera...? Nie mam pojęcia ile będziemy czekać na Orionidy - przyznałem. Z takimi zjawiskami ciężko było trafić tak co do godziny, więc wcale bym się nie zdziwił, gdybyśmy w międzyczasie zgłodnieli. I właściwie moje własne słowa mnie przekonały, że niezależnie od tego czy Julian był głodny czy jeszcze nie, prowiant należało wziąć - jak się rozsiądziemy na dachu, to już nie ma opcji, żeby sobie robić jakieś przerwy, bo właśnie podczas takiej przerwy może być widoczny rój meteorów i to przegapimy. Tak więc dziarskim krokiem ruszyłem do kuchni po szamanie.
Nie przejmując się tym, że znałem tą historię na pamięć, leżałem na łóżku i strona po stronie śledziłem poczynania Kapitana Ameryki. Lubiłem go, bo na samym początku (zanim został superbohaterem) bardzo się z nim utożsamiałem. Ciekawe czy dałoby się stworzyć takie serum jakie on dostał. Tylko nie serum superżołnierza, tylko serum-czarodzieja. I byłbym taki Lex, Ida albo...
Coś zastukało o szybę i wyrwało mnie z zamyślenia (nie z czytania, bo już od kilku minut wgapiałem się w tą samą ilustrację walki Kapitana Ameryki Baronem Strucker'em), przez myśl mi przeszło, że to może sowa od Celine, ale gdy spojrzałem w stronę okna, nie zauważyłem żadnego ptaka. Właściwie nic nie zauważyłem. Może się przesłyszałem?
Ale jednak podniosłem się z wyrka i wyjrzałem przez okno. Powoli się ściemniało i pomyślałem o Julku, z którym przecież byłem umówiony... a potem nawet go zauważyłem. Tylko czemu stał pod Kurnikiem zamiast wejść do środka? Otworzyłem okno, bo niezrozumiale dla mnie gestykulował.
"...Louis jest słońcem!" - to usłyszałem na "dzień dobry" i parsknąłem śmiechem. No tak... Julian był... sobą. I mówił jak zwykle jakimiś wierszykami.
- Ciebie też dobrze widzieć - odparłem rozbawiony, po czym ręką mu pokazałem, żeby szedł do drzwi frontowych. Sam zaś odwróciłem się na pięcie i pomknąłem na parter, żeby mu otworzyć jak na gospodarza przystało. - O co chodzi z tą Luną? - zapytałem, kiedy już wpuściłem go do środka. - Jakaś dziewczyna jest o ciebie zazdrosna? - dodałem, bo tyle udało mi się wyczytać między (dosłownie) wierszami. - Zanim pójdziemy na górę... masz ochotę na coś do jedzenia albo picia? Mamy... - i tu zawiesiłem głos dobrze się zastanawiając co właściwie mamy pochowane w szafkach. - Kawę zbożową - to mieliśmy na pewno, bo zwykła (i jedyna słuszna) kawa już się skończyła i nie było widoków na jej dostawę. Straszna kicha, bez niej rano egzystowałem jak śnięta ryba.
- I... chleb - zakończyłem tą niesamowicie długą listę. Ech, i jak tu robić za dobrego gospodarza jak się nie ma nawet czym poczęstować gościa?
- Wybacz, ostatnio mamy straszną biedę, ale może jest też resztka sera...? Nie mam pojęcia ile będziemy czekać na Orionidy - przyznałem. Z takimi zjawiskami ciężko było trafić tak co do godziny, więc wcale bym się nie zdziwił, gdybyśmy w międzyczasie zgłodnieli. I właściwie moje własne słowa mnie przekonały, że niezależnie od tego czy Julian był głodny czy jeszcze nie, prowiant należało wziąć - jak się rozsiądziemy na dachu, to już nie ma opcji, żeby sobie robić jakieś przerwy, bo właśnie podczas takiej przerwy może być widoczny rój meteorów i to przegapimy. Tak więc dziarskim krokiem ruszyłem do kuchni po szamanie.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Uśmiech zarysował usta młodzieńca, a pocieszne z lekka nieobecne spojrzenie spoczęło na wychylającej się sylwetce. Jednak trafił z oknem, w dodatku tym razem korzystając nie z kart czy innych wróżb, a z własnej intuicji. Można rzec, że przez to wszystko był z siebie całkiem dumny.
Nie takiej odpowiedzi się spodziewał, mimowolnie robił sobie nadzieję na jakiś cytat Julii lub chociaż kontynuację tekstu Romea, lecz optymistyczna perspektywa zapadła się pod ziemię. Niemniej jednak zasłyszane słowa były również miłe, przyjazne wręcz i choć Julien chciał rzec to samo, tak wykonany gest zmusił go do westchnienia. Zwiesił lekko głowę, czyli jednak czekała go podróż do drzwi frontowych. Teraz dopiero zdał sobie sprawę, że gdyby wziął tę starą miotłę ciotki, to mógłby podlecieć do parapetu i cały teatr mógłby płynąć dalej w swej zawiłej epopei. Okręcił się tanecznym krokiem, aby dobrać oś kierunku, z którą miał podążyć i ruszył. Nie wiedział, ile tak stał pod drzwiami, ale chwilę potem gospodarz otworzył mu drzwi i choć de Lapin winien spoglądać na niego, tak jego wzrok powędrował za jego ramieniem, mimowolnie doszukując się we wnętrzu sylwetki Alexa. Dziwnym trafem jej nie dostrzegł, a potem bezwiednie wkroczył do wnętrza, próbując rozejrzeć się uważniej. Po przyjacielu nie było śladu. No trudno, czyli jednak nie pomęczy go swoim towarzystwem. Toteż skupił się na swojej nowej ofierze, a może raczej widzu? W każdym razie uniósł lekko brwi, słysząc pytanie, pierwej sądząc, że Louis najzwyczajniej w świecie żartuje sobie z niego. Dopiero kolejne pytanie uświadomiło go, że uroczy Bott, chyba naprawdę nie miał zielonego pojęcia o Szekspirze. – Nie czytałeś nigdy Romea i Julii? – zapytał najpierw, a potem pokręcił głową z niedowierzaniem. – Luna to księżyc, mon ami! A właściwie, w tym przypadku, o ile się nie mylę w interpretacji, wszak jest ich wiele, mowa tu o greckiej bogini uosabiającej księżyc, zazdrosnej o słoneczny blask Julii – wytłumaczył, biorąc pod uwagę oczywistość, że Louis załapał zmianę bohaterów na potrzeby kurnikowej inscenizacji pod oknem. Zamyślił się na chwilę i pokiwał głową bezwiednie na kolejne pytanie, choć do niego nie dotarło. Wędrował brzegiem podświadomości, zastanawiając się nad poprzednim pytaniem – tak, nadal. Coś tam w tle grzmiało o kawie zbożowej, jednak, zamiast na to odpowiedzieć, Julien doszedł w końcu do konsensusu z własnymi myślami. – Właściwie zazdrosna dziewczyna, to całkiem… poprawne stwierdzenie, lecz nie o mnie, a o ciebie – dodał, już po wymienionym chlebie. – Eeee… Słucham? Jaki chleb? – potrząsnął lekko głową, jak gdyby miało mu to pomóc oczyścić myśli. Zamiast tego z czupryny wysypał się jakiś zaschnięty kwiatek, który najpewniej znów zaplątał się mu we włosy gdy garbił się nad zawieszonymi przez ciocię ziółkami. – Ten chleb! O, świetnie się składa! Zabrałem powidła i kremowe piwo – zamachał butelką, a potem sięgnął po jeden ze słoiczków do kieszeni, pokazując zdobycz. Zaraz w jego głowie pojawił się obraz tostów, które jadał często na śniadanie w swoim rodzimym kraju. Powątpiewał jednak w to, że uda im się przypiec w jakikolwiek sposób pieczywo, lecz aż takim marudą nie był, żeby narzekać na brak idealnej chrupkości. – Ser i powidła brzmią wyśmienicie – stwierdził wesoło i pomaszerował za Louisem. – Orionidy wzięły się od Oriona, czyż nie? To w… gwiazdozbiorze Wozaka, prawda? Louis, nie chwaliłeś się pod, jakim gwiazdozbiorem się urodziłeś – mówił z przejęciem, stając w kuchni i opierając się o stół. Pozwolił nowemu przyjacielowi na całkowite zajęcie się przejrzeniem szafek w poszukiwaniu prowiantu – zresztą, choć mógł wiedzieć gdzie, co jest, tak wykorzystywał możliwość bycia gościem do maksimum. – Niech zgadnę… - wymruczał pod nosem, bacznie przyglądając się niemagicznemu. Lustrował go spojrzeniem, zaś w pamięci odwoływał się do wcześniej spędzonych chwil, próbując wyłuskać najważniejsze informacje z jego zachowania, mogące powiedzieć mu cokolwiek o jego astrologicznym aspekcie. Wróżbiarstwo wiązało się nierozerwalnie z horoskopami, więc wiedza w tym temacie była oczywista dla młodego czarodzieja. – Żądlibąk? – rzucił w eter, odsuwając się od stołu i podchodząc bliżej Botta. – A w księżycu Wozak – dodał, będąc absolutnie pewnym swej racji, choć chyba już na wstępie zapomniał, że te wszystkie nazwy mogły nic nie znaczyć dla kogoś, kto przywykł do mugolskiego nazewnictwa, które z kolei było obce dla czarodzieja.
Nie takiej odpowiedzi się spodziewał, mimowolnie robił sobie nadzieję na jakiś cytat Julii lub chociaż kontynuację tekstu Romea, lecz optymistyczna perspektywa zapadła się pod ziemię. Niemniej jednak zasłyszane słowa były również miłe, przyjazne wręcz i choć Julien chciał rzec to samo, tak wykonany gest zmusił go do westchnienia. Zwiesił lekko głowę, czyli jednak czekała go podróż do drzwi frontowych. Teraz dopiero zdał sobie sprawę, że gdyby wziął tę starą miotłę ciotki, to mógłby podlecieć do parapetu i cały teatr mógłby płynąć dalej w swej zawiłej epopei. Okręcił się tanecznym krokiem, aby dobrać oś kierunku, z którą miał podążyć i ruszył. Nie wiedział, ile tak stał pod drzwiami, ale chwilę potem gospodarz otworzył mu drzwi i choć de Lapin winien spoglądać na niego, tak jego wzrok powędrował za jego ramieniem, mimowolnie doszukując się we wnętrzu sylwetki Alexa. Dziwnym trafem jej nie dostrzegł, a potem bezwiednie wkroczył do wnętrza, próbując rozejrzeć się uważniej. Po przyjacielu nie było śladu. No trudno, czyli jednak nie pomęczy go swoim towarzystwem. Toteż skupił się na swojej nowej ofierze, a może raczej widzu? W każdym razie uniósł lekko brwi, słysząc pytanie, pierwej sądząc, że Louis najzwyczajniej w świecie żartuje sobie z niego. Dopiero kolejne pytanie uświadomiło go, że uroczy Bott, chyba naprawdę nie miał zielonego pojęcia o Szekspirze. – Nie czytałeś nigdy Romea i Julii? – zapytał najpierw, a potem pokręcił głową z niedowierzaniem. – Luna to księżyc, mon ami! A właściwie, w tym przypadku, o ile się nie mylę w interpretacji, wszak jest ich wiele, mowa tu o greckiej bogini uosabiającej księżyc, zazdrosnej o słoneczny blask Julii – wytłumaczył, biorąc pod uwagę oczywistość, że Louis załapał zmianę bohaterów na potrzeby kurnikowej inscenizacji pod oknem. Zamyślił się na chwilę i pokiwał głową bezwiednie na kolejne pytanie, choć do niego nie dotarło. Wędrował brzegiem podświadomości, zastanawiając się nad poprzednim pytaniem – tak, nadal. Coś tam w tle grzmiało o kawie zbożowej, jednak, zamiast na to odpowiedzieć, Julien doszedł w końcu do konsensusu z własnymi myślami. – Właściwie zazdrosna dziewczyna, to całkiem… poprawne stwierdzenie, lecz nie o mnie, a o ciebie – dodał, już po wymienionym chlebie. – Eeee… Słucham? Jaki chleb? – potrząsnął lekko głową, jak gdyby miało mu to pomóc oczyścić myśli. Zamiast tego z czupryny wysypał się jakiś zaschnięty kwiatek, który najpewniej znów zaplątał się mu we włosy gdy garbił się nad zawieszonymi przez ciocię ziółkami. – Ten chleb! O, świetnie się składa! Zabrałem powidła i kremowe piwo – zamachał butelką, a potem sięgnął po jeden ze słoiczków do kieszeni, pokazując zdobycz. Zaraz w jego głowie pojawił się obraz tostów, które jadał często na śniadanie w swoim rodzimym kraju. Powątpiewał jednak w to, że uda im się przypiec w jakikolwiek sposób pieczywo, lecz aż takim marudą nie był, żeby narzekać na brak idealnej chrupkości. – Ser i powidła brzmią wyśmienicie – stwierdził wesoło i pomaszerował za Louisem. – Orionidy wzięły się od Oriona, czyż nie? To w… gwiazdozbiorze Wozaka, prawda? Louis, nie chwaliłeś się pod, jakim gwiazdozbiorem się urodziłeś – mówił z przejęciem, stając w kuchni i opierając się o stół. Pozwolił nowemu przyjacielowi na całkowite zajęcie się przejrzeniem szafek w poszukiwaniu prowiantu – zresztą, choć mógł wiedzieć gdzie, co jest, tak wykorzystywał możliwość bycia gościem do maksimum. – Niech zgadnę… - wymruczał pod nosem, bacznie przyglądając się niemagicznemu. Lustrował go spojrzeniem, zaś w pamięci odwoływał się do wcześniej spędzonych chwil, próbując wyłuskać najważniejsze informacje z jego zachowania, mogące powiedzieć mu cokolwiek o jego astrologicznym aspekcie. Wróżbiarstwo wiązało się nierozerwalnie z horoskopami, więc wiedza w tym temacie była oczywista dla młodego czarodzieja. – Żądlibąk? – rzucił w eter, odsuwając się od stołu i podchodząc bliżej Botta. – A w księżycu Wozak – dodał, będąc absolutnie pewnym swej racji, choć chyba już na wstępie zapomniał, że te wszystkie nazwy mogły nic nie znaczyć dla kogoś, kto przywykł do mugolskiego nazewnictwa, które z kolei było obce dla czarodzieja.
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów. Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów
Juliana chyba zaskoczyło moje pytanie... i przez myśl mi przeszło, że może już kiedyś wspominał o jakiejś Lunie i powinienem o niej pamiętać... ale zanim doszedłem do jakichś konkretnych wniosków, on zapytał o "Romeo i Julię". Co miał Jowisz do jabłka? No, ale czy czytałem...? Tytuł oczywiście był mi znany, jakże inaczej, w końcu chodziłem do szkoły swego czasu. Możliwe nawet, że mnie zmuszono do przeczytania tego dzieła...
- To to, gdzie na końcu wszyscy umierają, ożywają i znów umierają? - zaryzykowałem stwierdzenie. Coś tam mi świtało... ale nie byłem pewny. Te wszystkie poetyckie książki były dla mnie takie same. I tak samo zagmatwane - przez ten język właśnie. Jak gdyby nie dało się wszystkiego prosto napisać... jak prac astrofizycznych na przykład.
A potem Julian zaczął tłumaczyć o co chodziło z tą Luną i momentalnie pożałowałem, że w ogóle o to zapytałem. Czemu to nie mogła być po prostu dziewczyna? Tylko uosobienie księżyca w bogini czy jakoś tak... Ech, już się pogubiłem. Ale pokiwałem głową, żeby sobie nie myślał, że jestem głupi czy coś. Jasne, jasne, wszystko kumam. Tylko czy możemy już skończyć ten temat i przejść do tego, czy masz ochotę na tą kawę zbożową? - tak mi tylko przemknęło przez myśl.
Julian chyba jednak był wciąż w innym świecie, bo kontynuował swoją wypowiedź na temat Romea i Julii... lub tej bogini... albo dziewczyny-księżyca. Jak można było się w tym nie gubić? Jakim cudem on się w tym nie gubił?!
- O mnie? - powtórzyłem za nim rozbawiony, kiedy nagle uznał, że bogini Księżyca była zazdrosna o mnie. - Teraz to już odpłynąłeś - zauważyłem parskając wesołym śmiechem. Ale dobrze, bo przynajmniej doszliśmy w końcu do jakichś konkretów: zaraz zabrałem się za poszukiwanie chleba i sera (chociaż odniosłem wrażenie, że kiedy Julian mówił o serze i powidłach, to miał na myśli, żeby je jeść na raz. Nie, nie, musiało mi się tylko wydawać). I kiedy tak buszowałem po szafkach, temat w końcu zszedł na znajome mi tory, więc z ciekawością wysłuchałem Julka, po czym kiwnąłem głową.
- Z grubsza masz rację - przyznałem, zerkając na niego przez ramię. Zdążyłem znaleźć pół bochenka chleba i teraz szybko go kroiłem na kromki.
- Nazwa tego roju pochodzi od Oriona, ale Orion to już sam w sobie gwiazdozbiór. Konstelacja Wozaka, po mojemu - Bliźniąt - znajduje się obok - wyjaśniłem, przypominając sobie studiowane mapy nieba - moją i czarodziejską. Początkowo sporo kłopotu miałem by nad nimi pracować właśnie przez różną nomenklaturę, ale po tylu miesiącach ślęczenia nad nimi z grubsza ogarnąłem czarodziejskie nazwy.
Tylko już po chwili znów nie bardzo wiedziałem co miał na myśli z tymi urodzinami pod konstelacją. Spojrzałem na niego pytająco unosząc brwi. Przy okazji zaś pokrojony chleb przełożyłem na spory talerz. Obok wylądował kozi ser i tym samym wyżerkę mieliśmy gotową.
- Czy ty nie mówisz teraz o astrologii? - zapytałem nieufnie, kiedy postanowił zgadywać pod czym się urodziłem i w jakim księżycu. - Bo na niej to się kompletnie nie znam - przyznałem, co by nie miał wątpliwości w tym temacie. Właściwie już zdążyłem przywyknąć, że moi rozmówcy mylili astronomię z astrologią, to wcale nie było rzadkie. Problem polegał tylko na tym, że o ile pierwsze było dziedziną nauki, o tyle to drugie... no niczym nie było. Może jakąś formą zabawy, której zasad jednak nigdy nie dane mi było poznać.
- Wszystko mamy, chodź - uśmiechnąłem się do Juliana i z talerzem ruszyłem w stronę schodów, by wspiąć się po nich na samą górę. Od jego ostatniej wizyty niewiele się zmieniło w moim pokoju, tyle tylko, że książki z biurka ułożyłem w stosikach pod ścianą, a samo biurko podsunąłem pod okno dachowe, żeby było nam wygodnie wychodzić na dach.
- To to, gdzie na końcu wszyscy umierają, ożywają i znów umierają? - zaryzykowałem stwierdzenie. Coś tam mi świtało... ale nie byłem pewny. Te wszystkie poetyckie książki były dla mnie takie same. I tak samo zagmatwane - przez ten język właśnie. Jak gdyby nie dało się wszystkiego prosto napisać... jak prac astrofizycznych na przykład.
A potem Julian zaczął tłumaczyć o co chodziło z tą Luną i momentalnie pożałowałem, że w ogóle o to zapytałem. Czemu to nie mogła być po prostu dziewczyna? Tylko uosobienie księżyca w bogini czy jakoś tak... Ech, już się pogubiłem. Ale pokiwałem głową, żeby sobie nie myślał, że jestem głupi czy coś. Jasne, jasne, wszystko kumam. Tylko czy możemy już skończyć ten temat i przejść do tego, czy masz ochotę na tą kawę zbożową? - tak mi tylko przemknęło przez myśl.
Julian chyba jednak był wciąż w innym świecie, bo kontynuował swoją wypowiedź na temat Romea i Julii... lub tej bogini... albo dziewczyny-księżyca. Jak można było się w tym nie gubić? Jakim cudem on się w tym nie gubił?!
- O mnie? - powtórzyłem za nim rozbawiony, kiedy nagle uznał, że bogini Księżyca była zazdrosna o mnie. - Teraz to już odpłynąłeś - zauważyłem parskając wesołym śmiechem. Ale dobrze, bo przynajmniej doszliśmy w końcu do jakichś konkretów: zaraz zabrałem się za poszukiwanie chleba i sera (chociaż odniosłem wrażenie, że kiedy Julian mówił o serze i powidłach, to miał na myśli, żeby je jeść na raz. Nie, nie, musiało mi się tylko wydawać). I kiedy tak buszowałem po szafkach, temat w końcu zszedł na znajome mi tory, więc z ciekawością wysłuchałem Julka, po czym kiwnąłem głową.
- Z grubsza masz rację - przyznałem, zerkając na niego przez ramię. Zdążyłem znaleźć pół bochenka chleba i teraz szybko go kroiłem na kromki.
- Nazwa tego roju pochodzi od Oriona, ale Orion to już sam w sobie gwiazdozbiór. Konstelacja Wozaka, po mojemu - Bliźniąt - znajduje się obok - wyjaśniłem, przypominając sobie studiowane mapy nieba - moją i czarodziejską. Początkowo sporo kłopotu miałem by nad nimi pracować właśnie przez różną nomenklaturę, ale po tylu miesiącach ślęczenia nad nimi z grubsza ogarnąłem czarodziejskie nazwy.
Tylko już po chwili znów nie bardzo wiedziałem co miał na myśli z tymi urodzinami pod konstelacją. Spojrzałem na niego pytająco unosząc brwi. Przy okazji zaś pokrojony chleb przełożyłem na spory talerz. Obok wylądował kozi ser i tym samym wyżerkę mieliśmy gotową.
- Czy ty nie mówisz teraz o astrologii? - zapytałem nieufnie, kiedy postanowił zgadywać pod czym się urodziłem i w jakim księżycu. - Bo na niej to się kompletnie nie znam - przyznałem, co by nie miał wątpliwości w tym temacie. Właściwie już zdążyłem przywyknąć, że moi rozmówcy mylili astronomię z astrologią, to wcale nie było rzadkie. Problem polegał tylko na tym, że o ile pierwsze było dziedziną nauki, o tyle to drugie... no niczym nie było. Może jakąś formą zabawy, której zasad jednak nigdy nie dane mi było poznać.
- Wszystko mamy, chodź - uśmiechnąłem się do Juliana i z talerzem ruszyłem w stronę schodów, by wspiąć się po nich na samą górę. Od jego ostatniej wizyty niewiele się zmieniło w moim pokoju, tyle tylko, że książki z biurka ułożyłem w stosikach pod ścianą, a samo biurko podsunąłem pod okno dachowe, żeby było nam wygodnie wychodzić na dach.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
- To gdzie… Przepraszam, słucham? O czym… Och… Naprawdę kojarzysz to zaledwie z końca? – zapytał ze smutkiem w spojrzeniu. Nie wymuszonym, nie teatralnym, lecz z najprawdziwszym zmartwieniem, wyrwanym wprost z głębi serca. Szekspir był kanonem literatury, niezależnie czy komuś to odpowiadało, czy nie, należało go docenić i znać! Jeśli nie wszystkie dzieła to chociaż te najznamienitsze, będące pamiątką dla potomnych. Będące wybitnym odniesieniem dla porównań, a także służące poznaniu danej kultury. Julien do tej pory sądził, że każdy Anglik znał i doceniał tego wybitnego artystę, a utwory powstałe pod jego dłonią i myślą, zakotwiczone zostały w młodych umysłach już na poziomie wczesnej edukacji. - Mon dieu – wyszeptał, charakterystyczne francuskie przywołanie bóstwa, które nabył, przebywając w teatrze, gdzie dosyć często padały te słowa. Idea boga właściwie była wybitnie ciekawa, biorąc pod uwagę świat czarodziejów. Lecz w to, póki co, młody de Lapin wolał nie wnikać. Miał co prawda swoje własne, panteistyczne zapędy, lecz nie dzielił się nimi – tę jedną jedyną myśl wolał zachować zaledwie dla własnej świadomości.
Po minie Louisa zrozumiał, że nie powinien najwyraźniej drążyć szekspirowskiego tematu, niemagiczny wydawał się chcieć przemknąć przez ten temat jak najprędzej. Oboje byli jak otwarte księgi, które było nadzwyczajnie łatwo czytać. Szkoda tylko, że każda z ksiąg ich zachowań i osobowości była napisana zupełnie innym językiem. Wszystko to zdawało się wyjaśniać, dlaczego Louis nie pojmował porównania oraz wstawienia go w oknie Julii i obdarzenia go mocą lśnienia słonecznym blaskiem. Julien wzruszył z lekka smutno ramionami, poddając się w tej… sam nie wiedział nawet czym była próba objaśnienia swych intencji, tak zawile przemyślanych, a jednak – być może – bezsensownych.
Młody jasnowidz mógł odpływać zaledwie w ten sposób, wszak do samej głębszej wody się nie garnął. Choć mógł podziwiać majestatyczne trytony czy kelpie, tak sam obawiał się kąpieli w głębszych zbiornikach, a utrzymywanie się na powierzchni wody bez tonięcia, walcząc o każdy oddech, było nieprzyjemnym zajęciem, kiedy brakowało konkretnych umiejętności. Nie skomentował już tego jednak, a zaledwie uśmiechnął się pociesznie, spoglądając na Louisa tym swoim nieobecnym spojrzeniem, wiecznie zawieszonym w jakiejś niebanalnej przestrzeni pomiędzy światem realnym a tym w głowie.
- Bliźniąt? – skrzywił się z lekka, powtórzeniem starając się wyryć nazwę w pamięci. Cóż to było za przedziwne nazewnictwo dla ułożenia tegoż gwiazdozbioru. Pamiętał gdy jakiś czas temu zerkał na mapy w pokoju Botta, lecz wtedy nie zagłębiał się w nie na tyle, aby poznać je w taki sposób, jakby sobie tego życzył w tej chwili. – Fascynujące… - stwierdził, choć jego wcześniejsza mina mogłaby sugerować inną reakcję. – Zawsze trapiła mnie ta... różnica w nazwach, jakież to rodzi problemy! Podobno w Egipcie Woz-… Bliźnięta, symbolizowały kiełkujące ziarna. Ma to znacznie więcej sensu w Bliźniaczej interpretacji, choć Wozak może stanowić lepsze określenie właśnie w… astrologicznym aspekcie – dodał po dłuższej chwili, jak zwykle wracając do tematu, gdy ten wydawał się już wygasać. Oparł się biodrem o blat kuchenny po swojej zgadywance, przyglądając się, jak okruchy chleba roznosiły się coraz dalej i dalej z każdym podmuchem wiatru zainicjowanym przez ruch. – Drwisz ze mnie, Louisie? Jak możesz nie znać się na astrologii, przecież fascynują cię gwiazdy, migotliwe damy tańczące po nieboskłonie – zamrugał kilkakrotnie zszokowany. – Zdajesz sobie sprawę, drogi kolego, że to astrologia stworzyła astronomię? – zagaił, będąc pewnym swego stanowiska. Historia pokazała przecież, że to w starożytności z potrzeby magii wołającej z kosmosu, uczeni tamtych lat, dostrzegali zawiłości, łączące ciała niebieskie z losem ludzkim. – Te nauki łączą się w tańcu, magicznym i niemagicznym. Materialnym i niematerialnym. Nie mówię, że jedna umniejsza drugiej, lecz współgrają, tworząc naszą rzeczywistość – dodał niezobowiązująco, choć przeczuwał, że zderzenie z takimi słowami, może być dla Botta kubłem zimnej wody, wylanym wprost z drugiego piętra, prosto na naukową głowę. – Gdyby tak nie było, to czy stałbym tu dziś? – rzucił retorycznie, gdyż – dla niego – odpowiedź była oczywista. Schował słoiczki z powidłami do kieszeni, przez chwilę rozważając, czy nie powinien wziąć szklanek do piwa, z drugiej strony… mogli pić z jednej butelki, prawda? Nie trzeba będzie wówczas zmywać naczyń! Kiwnął głową i ruszył przed Louisem, ochoczo wskakując po schodach na górę. Tym razem był absolutnie pewien, gdzie miał iść, toteż mógł również przeczesać drogę, co by Wozak znów ich nie wystraszył, a tym razem mogłoby się to skończyć utratą koziego sera! Nie można było, aż tak ryzykować.
- Zaczekaj przyjacielu, przecież mogę… - już chciał sięgać po różdżkę, aby przesunąć biurko z pomocą magii, lecz wyszło na to, że mogło obejść się bez tego. Krótkie westchnienie wyrwało się z jego ust, a potem położył butelkę na biurku. – Być może powinniśmy wziąć koc lub poduszki? Nie zamarzniemy tam? – zapytał, zerkając na łóżko. – Jeszcze się przeziębisz i Alex będzie zwalał winę na mnie… - zauważył, zastanawiając się, czy może nie powinien użyć już na górze jakiegoś zaklęcia. Niemniej jednak pustka świszczała w jego głowie, a przecież ogniska na dachu nie zrobi. Spalić dach, tak akurat przed ślubem? To by dopiero mu się zebrało…
Po minie Louisa zrozumiał, że nie powinien najwyraźniej drążyć szekspirowskiego tematu, niemagiczny wydawał się chcieć przemknąć przez ten temat jak najprędzej. Oboje byli jak otwarte księgi, które było nadzwyczajnie łatwo czytać. Szkoda tylko, że każda z ksiąg ich zachowań i osobowości była napisana zupełnie innym językiem. Wszystko to zdawało się wyjaśniać, dlaczego Louis nie pojmował porównania oraz wstawienia go w oknie Julii i obdarzenia go mocą lśnienia słonecznym blaskiem. Julien wzruszył z lekka smutno ramionami, poddając się w tej… sam nie wiedział nawet czym była próba objaśnienia swych intencji, tak zawile przemyślanych, a jednak – być może – bezsensownych.
Młody jasnowidz mógł odpływać zaledwie w ten sposób, wszak do samej głębszej wody się nie garnął. Choć mógł podziwiać majestatyczne trytony czy kelpie, tak sam obawiał się kąpieli w głębszych zbiornikach, a utrzymywanie się na powierzchni wody bez tonięcia, walcząc o każdy oddech, było nieprzyjemnym zajęciem, kiedy brakowało konkretnych umiejętności. Nie skomentował już tego jednak, a zaledwie uśmiechnął się pociesznie, spoglądając na Louisa tym swoim nieobecnym spojrzeniem, wiecznie zawieszonym w jakiejś niebanalnej przestrzeni pomiędzy światem realnym a tym w głowie.
- Bliźniąt? – skrzywił się z lekka, powtórzeniem starając się wyryć nazwę w pamięci. Cóż to było za przedziwne nazewnictwo dla ułożenia tegoż gwiazdozbioru. Pamiętał gdy jakiś czas temu zerkał na mapy w pokoju Botta, lecz wtedy nie zagłębiał się w nie na tyle, aby poznać je w taki sposób, jakby sobie tego życzył w tej chwili. – Fascynujące… - stwierdził, choć jego wcześniejsza mina mogłaby sugerować inną reakcję. – Zawsze trapiła mnie ta... różnica w nazwach, jakież to rodzi problemy! Podobno w Egipcie Woz-… Bliźnięta, symbolizowały kiełkujące ziarna. Ma to znacznie więcej sensu w Bliźniaczej interpretacji, choć Wozak może stanowić lepsze określenie właśnie w… astrologicznym aspekcie – dodał po dłuższej chwili, jak zwykle wracając do tematu, gdy ten wydawał się już wygasać. Oparł się biodrem o blat kuchenny po swojej zgadywance, przyglądając się, jak okruchy chleba roznosiły się coraz dalej i dalej z każdym podmuchem wiatru zainicjowanym przez ruch. – Drwisz ze mnie, Louisie? Jak możesz nie znać się na astrologii, przecież fascynują cię gwiazdy, migotliwe damy tańczące po nieboskłonie – zamrugał kilkakrotnie zszokowany. – Zdajesz sobie sprawę, drogi kolego, że to astrologia stworzyła astronomię? – zagaił, będąc pewnym swego stanowiska. Historia pokazała przecież, że to w starożytności z potrzeby magii wołającej z kosmosu, uczeni tamtych lat, dostrzegali zawiłości, łączące ciała niebieskie z losem ludzkim. – Te nauki łączą się w tańcu, magicznym i niemagicznym. Materialnym i niematerialnym. Nie mówię, że jedna umniejsza drugiej, lecz współgrają, tworząc naszą rzeczywistość – dodał niezobowiązująco, choć przeczuwał, że zderzenie z takimi słowami, może być dla Botta kubłem zimnej wody, wylanym wprost z drugiego piętra, prosto na naukową głowę. – Gdyby tak nie było, to czy stałbym tu dziś? – rzucił retorycznie, gdyż – dla niego – odpowiedź była oczywista. Schował słoiczki z powidłami do kieszeni, przez chwilę rozważając, czy nie powinien wziąć szklanek do piwa, z drugiej strony… mogli pić z jednej butelki, prawda? Nie trzeba będzie wówczas zmywać naczyń! Kiwnął głową i ruszył przed Louisem, ochoczo wskakując po schodach na górę. Tym razem był absolutnie pewien, gdzie miał iść, toteż mógł również przeczesać drogę, co by Wozak znów ich nie wystraszył, a tym razem mogłoby się to skończyć utratą koziego sera! Nie można było, aż tak ryzykować.
- Zaczekaj przyjacielu, przecież mogę… - już chciał sięgać po różdżkę, aby przesunąć biurko z pomocą magii, lecz wyszło na to, że mogło obejść się bez tego. Krótkie westchnienie wyrwało się z jego ust, a potem położył butelkę na biurku. – Być może powinniśmy wziąć koc lub poduszki? Nie zamarzniemy tam? – zapytał, zerkając na łóżko. – Jeszcze się przeziębisz i Alex będzie zwalał winę na mnie… - zauważył, zastanawiając się, czy może nie powinien użyć już na górze jakiegoś zaklęcia. Niemniej jednak pustka świszczała w jego głowie, a przecież ogniska na dachu nie zrobi. Spalić dach, tak akurat przed ślubem? To by dopiero mu się zebrało…
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów. Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów
Och, nie sądziłem, że kiedykolwiek nieznajomość Romea i Julii wprawi mnie w takie wyrzuty sumienia jak teraz, kiedy Julian posłał mi to spojrzenie.
- Nie, nie...! - zaprzeczyłem momentalnie, błyskawicznie przeczesując najczarniejsze zakątki mojego umysłu w poszukiwaniu tych szczątkowych informacji o dziele Szekspira. - No wiem przecież, że byli zakochani, ale nie mogli być razem...! - zapewniłem go gorąco. Nie dodałem już, że to był motyw przewodni chyba wszystkich tego typu dzieł. No, Julian, nie patrz na mnie tym smutnym wzrokiem pełnym rozczarowania... Wiem, że się kochali, tak? I że umarli. To chyba najważniejsze w tej książce...!
Ale tak, tak, należało jak najszybciej zejść z tego tematu, bo im więcej drążenia, tym bardziej by wychodziło jakim jestem ignorantem w stosunku do dzieł Szekspira... i innych. Za to astronomia...! O tak! O tym to można było rozmawiać!
- Żebyś wiedział...! - przyznałem mu głośno, wchodząc mu właściwie słowo, kiedy sam stwierdził, że różne nazewnictwo w astronomii jest uciążliwe. No niech to meteor trzaśnie, nie sądziłem, że ktokolwiek inny będzie w stanie mnie pod tym względem zrozumieć.
- Myślałem, że oszaleję jak próbowałem dojść do tego, która wasza nazwa odpowiada naszej...! Gdyby te mapy jeszcze były identyczne, to nie byłoby problemu, ale nasze mapy też się różnią... Nadal ślęczę nad rozpracowaniem tego skąd się biorą te różnice - zacząłem wyrzucać z siebie słowa coraz szybciej jak nakręcony, w końcu mogąc się tym podzielić z kimś, kto najwyraźniej też rozumiał ten problem. Przynajmniej tak mi się zdawało... ale zarzut jaki został mi niespodziewanie postawiony sprawił, że zwątpiłem. Jak to: jak mogłem się nie znać na astrologii? I co to w ogóle za teza, że astrologia stworzyła astronomię? Aż mnie zmroziło.
- Ała - powiedziałem, bo dosłownie mnie to zabolało fizycznie, ale czarodziej nie przestawał mówić o łączeniu astrologii z astronomią i mówił i mówił, a ja byłem w stanie tylko stać i kręcić głową coraz szybciej i szybciej. Nie, nie, nie, nie.
- Nie, Julian, wybacz, ale to zupełnie nie tak - wypaliłem w końcu. - Po pierwsze, jeśli można w ogóle o czymś takim mówić, to astronomia stworzyła astrologię... (chociaż zapewne niechcący) Bo to astrologia zapożyczyła sobie wiedzę, którą zdobyli astronomowie i dopisała do niej jakieś... (wymysły?) własne teorie. O nich się nie będę wypowiadał, bo ich nie znam. Ja się zajmuję nauką - astronomią, astrofizyką, kosmologią. A astrologia nie jest nauką - oświadczyłem stanowczo. Przecież tak właśnie było, prawda? Miałem rację. Tego mnie uczono i to było niepodważalne. Nie było żadnych błędów w moim rozumowaniu... No, z jednym wyjątkiem.
Kiedy wspinaliśmy się po schodach w zamyśleniu patrzyłem na plecy Juliana. No właśnie. On był tym wyjątkiem, teraz dopiero zrozumiałem co miał na myśli przez swoje pytanie retoryczne, które wcześniej kompletnie zignorowałem. I choć wszystko się we mnie dosłownie burzyło na tamte słowa Juliana, tak na chwilę musiałem spojrzeć na wszystko z jego punktu widzenia. Z punktu widzenia czarodzieja. Czy to było łatwe? Nie, ani trochę. Tym bardziej, że dotyczyło czegoś tak mi bliskiego i budzącego we mnie naprawdę silne emocje, do tej pory nie sądziłem nawet, że aż tak.
Kiedy znaleźliśmy się w moim pokoju, zatrzymałem się, przymknąłem na moment oczy, odetchnąłem spokojnie i zebrałem myśli.
- To znaczy: astrologia nie jest nauką... w moim świecie - poprawiłem się spokojnie, chociaż musiałem przyznać przed samym sobą, że miałem trudność, żeby te słowa w ogóle przeszły mi przez gardło. Trudno, musiałem oddać czarodziejom to co magiczne, prawda? Według mojego świata do tej pory nie istniało też coś takiego jak czary i to właśnie moja mugolska nauka zaprzeczała ich istnieniu i co? Czy widziałem magię? Czy jej doświadczyłem? Owszem. Przez chwilę byłem nawet jej źródłem! I choć mogło mi się to nie mieścić w głowie i mogłem czuć mdłości na samą myśl... nie mogłem zaprzeczyć, że astrologia mogła mieć prawo bytu, skoro istniały też czary.
- W moim świecie, jeśli teorii nie da się poprzeć badaniami, udowodnić za pomocą doświadczeń, obliczeń, pomiarów, obserwacji... to to nie jest nauka. Tak jak właśnie astrologia. Nie posiadamy narzędzi, żeby sprawdzić czy jej teorie są prawdziwe, więc pozostają tylko teoriami, niczym więcej - wyjaśniłem cierpliwie. - Więc nie uczą nas takich rzeczy ani w szkole ani na uniwersytetach i w rezultacie tak, po prostu się na niej nie znam - zakończyłem szczerze. Tak chyba było uczciwie... dla obu stron. Nieważne jak wciąż irracjonalnie mi to brzmiało - w tym momencie to był mój problem, a nie Juliana. Mojego ograniczenia i mojego zamknięcia się w swojej mugolskiej bańce. Czy to nie był najwyższy czas, żeby z niej wyjść? Zapomnieć o większości rzeczy, które mi wpojono? W innych kwestiach nie miałem z tym kłopotu, czemu więc w tej chwili mnie to tak uwierało, jakbym przymierzał cudze buty? Strasznie pstrokate, krzykliwe i nie w moim stylu. Niby w moim rozmiarze, ale obce i wciąż jeszcze nierozchodzone. Potrzebowałem czasu, żeby się do nich przyzwyczaić. Dlatego też z ulgą przyjąłem chwilową zmianę tematu.
- Tak, tak, weźmiemy koc. Mam jeden, ale powinien nam wystarczyć, co? I trzeba się ciepło ubrać. Chcesz coś na siebie jeszcze narzucić? Mam kilka swetrów - odpowiedziałem już otwierając którąś szafkę, bo sam musiałem wciągnąć na grzbiet jeden z nich. W samej koszulce bym nie wyłaził na dach pod koniec października, bez przesady. Właściwie... czapka też by się przydała. Sporadycznie w jakąś ubierałem, ale tam na górze siedząc cholera wie jak długo faktycznie mogę zmarznąć. Julian też.
- Już nie rób ze mnie takiego cherlaka! Ty też możesz się przeziębić - ofuknąłem go, bo wcale nie leżała mi rola chorowitego słabeusza. - Ja nie pamiętam już kiedy ostatnio chorowałem, możesz się o mnie nie martwić - dodałem ubierając przez głowę najcieplejszy z moich swetrów - gruby wełniany i stary jak świat, ale jakie to miało znaczenie? Na niego jeszcze ubrałem swoją nieśmiertelną skórzaną czarną kurtkę i po chwili namysłu sięgnąłem do walizki pod wepchniętą pod książki czapkę. No niech stracę. W Julka rzuciłem długim, czerwonym szalikiem i wyszczerzyłem do niego zęby w uśmiechu. No co? W sam raz do tego jego płaszczyka, nie?
- Dobra, zrobimy tak: wyjdę na górę, a ty podasz mi rzeczy i ci pomogę wejść na dach, ok? - nakreśliłem mu swój plan i nie czekając na jego odpowiedź zabrałem się za realizację. Robiłem to już tyle razy, że nabrałem wprawy, więc chwila-moment i już w oknie dachowym zamiast moich patykowatych nóg, znalazła się uśmiechnięta twarz i wyciągnięte ręce, gotowe do przejęcia koca, jedzenia i picia.
- Nie, nie...! - zaprzeczyłem momentalnie, błyskawicznie przeczesując najczarniejsze zakątki mojego umysłu w poszukiwaniu tych szczątkowych informacji o dziele Szekspira. - No wiem przecież, że byli zakochani, ale nie mogli być razem...! - zapewniłem go gorąco. Nie dodałem już, że to był motyw przewodni chyba wszystkich tego typu dzieł. No, Julian, nie patrz na mnie tym smutnym wzrokiem pełnym rozczarowania... Wiem, że się kochali, tak? I że umarli. To chyba najważniejsze w tej książce...!
Ale tak, tak, należało jak najszybciej zejść z tego tematu, bo im więcej drążenia, tym bardziej by wychodziło jakim jestem ignorantem w stosunku do dzieł Szekspira... i innych. Za to astronomia...! O tak! O tym to można było rozmawiać!
- Żebyś wiedział...! - przyznałem mu głośno, wchodząc mu właściwie słowo, kiedy sam stwierdził, że różne nazewnictwo w astronomii jest uciążliwe. No niech to meteor trzaśnie, nie sądziłem, że ktokolwiek inny będzie w stanie mnie pod tym względem zrozumieć.
- Myślałem, że oszaleję jak próbowałem dojść do tego, która wasza nazwa odpowiada naszej...! Gdyby te mapy jeszcze były identyczne, to nie byłoby problemu, ale nasze mapy też się różnią... Nadal ślęczę nad rozpracowaniem tego skąd się biorą te różnice - zacząłem wyrzucać z siebie słowa coraz szybciej jak nakręcony, w końcu mogąc się tym podzielić z kimś, kto najwyraźniej też rozumiał ten problem. Przynajmniej tak mi się zdawało... ale zarzut jaki został mi niespodziewanie postawiony sprawił, że zwątpiłem. Jak to: jak mogłem się nie znać na astrologii? I co to w ogóle za teza, że astrologia stworzyła astronomię? Aż mnie zmroziło.
- Ała - powiedziałem, bo dosłownie mnie to zabolało fizycznie, ale czarodziej nie przestawał mówić o łączeniu astrologii z astronomią i mówił i mówił, a ja byłem w stanie tylko stać i kręcić głową coraz szybciej i szybciej. Nie, nie, nie, nie.
- Nie, Julian, wybacz, ale to zupełnie nie tak - wypaliłem w końcu. - Po pierwsze, jeśli można w ogóle o czymś takim mówić, to astronomia stworzyła astrologię... (chociaż zapewne niechcący) Bo to astrologia zapożyczyła sobie wiedzę, którą zdobyli astronomowie i dopisała do niej jakieś... (wymysły?) własne teorie. O nich się nie będę wypowiadał, bo ich nie znam. Ja się zajmuję nauką - astronomią, astrofizyką, kosmologią. A astrologia nie jest nauką - oświadczyłem stanowczo. Przecież tak właśnie było, prawda? Miałem rację. Tego mnie uczono i to było niepodważalne. Nie było żadnych błędów w moim rozumowaniu... No, z jednym wyjątkiem.
Kiedy wspinaliśmy się po schodach w zamyśleniu patrzyłem na plecy Juliana. No właśnie. On był tym wyjątkiem, teraz dopiero zrozumiałem co miał na myśli przez swoje pytanie retoryczne, które wcześniej kompletnie zignorowałem. I choć wszystko się we mnie dosłownie burzyło na tamte słowa Juliana, tak na chwilę musiałem spojrzeć na wszystko z jego punktu widzenia. Z punktu widzenia czarodzieja. Czy to było łatwe? Nie, ani trochę. Tym bardziej, że dotyczyło czegoś tak mi bliskiego i budzącego we mnie naprawdę silne emocje, do tej pory nie sądziłem nawet, że aż tak.
Kiedy znaleźliśmy się w moim pokoju, zatrzymałem się, przymknąłem na moment oczy, odetchnąłem spokojnie i zebrałem myśli.
- To znaczy: astrologia nie jest nauką... w moim świecie - poprawiłem się spokojnie, chociaż musiałem przyznać przed samym sobą, że miałem trudność, żeby te słowa w ogóle przeszły mi przez gardło. Trudno, musiałem oddać czarodziejom to co magiczne, prawda? Według mojego świata do tej pory nie istniało też coś takiego jak czary i to właśnie moja mugolska nauka zaprzeczała ich istnieniu i co? Czy widziałem magię? Czy jej doświadczyłem? Owszem. Przez chwilę byłem nawet jej źródłem! I choć mogło mi się to nie mieścić w głowie i mogłem czuć mdłości na samą myśl... nie mogłem zaprzeczyć, że astrologia mogła mieć prawo bytu, skoro istniały też czary.
- W moim świecie, jeśli teorii nie da się poprzeć badaniami, udowodnić za pomocą doświadczeń, obliczeń, pomiarów, obserwacji... to to nie jest nauka. Tak jak właśnie astrologia. Nie posiadamy narzędzi, żeby sprawdzić czy jej teorie są prawdziwe, więc pozostają tylko teoriami, niczym więcej - wyjaśniłem cierpliwie. - Więc nie uczą nas takich rzeczy ani w szkole ani na uniwersytetach i w rezultacie tak, po prostu się na niej nie znam - zakończyłem szczerze. Tak chyba było uczciwie... dla obu stron. Nieważne jak wciąż irracjonalnie mi to brzmiało - w tym momencie to był mój problem, a nie Juliana. Mojego ograniczenia i mojego zamknięcia się w swojej mugolskiej bańce. Czy to nie był najwyższy czas, żeby z niej wyjść? Zapomnieć o większości rzeczy, które mi wpojono? W innych kwestiach nie miałem z tym kłopotu, czemu więc w tej chwili mnie to tak uwierało, jakbym przymierzał cudze buty? Strasznie pstrokate, krzykliwe i nie w moim stylu. Niby w moim rozmiarze, ale obce i wciąż jeszcze nierozchodzone. Potrzebowałem czasu, żeby się do nich przyzwyczaić. Dlatego też z ulgą przyjąłem chwilową zmianę tematu.
- Tak, tak, weźmiemy koc. Mam jeden, ale powinien nam wystarczyć, co? I trzeba się ciepło ubrać. Chcesz coś na siebie jeszcze narzucić? Mam kilka swetrów - odpowiedziałem już otwierając którąś szafkę, bo sam musiałem wciągnąć na grzbiet jeden z nich. W samej koszulce bym nie wyłaził na dach pod koniec października, bez przesady. Właściwie... czapka też by się przydała. Sporadycznie w jakąś ubierałem, ale tam na górze siedząc cholera wie jak długo faktycznie mogę zmarznąć. Julian też.
- Już nie rób ze mnie takiego cherlaka! Ty też możesz się przeziębić - ofuknąłem go, bo wcale nie leżała mi rola chorowitego słabeusza. - Ja nie pamiętam już kiedy ostatnio chorowałem, możesz się o mnie nie martwić - dodałem ubierając przez głowę najcieplejszy z moich swetrów - gruby wełniany i stary jak świat, ale jakie to miało znaczenie? Na niego jeszcze ubrałem swoją nieśmiertelną skórzaną czarną kurtkę i po chwili namysłu sięgnąłem do walizki pod wepchniętą pod książki czapkę. No niech stracę. W Julka rzuciłem długim, czerwonym szalikiem i wyszczerzyłem do niego zęby w uśmiechu. No co? W sam raz do tego jego płaszczyka, nie?
- Dobra, zrobimy tak: wyjdę na górę, a ty podasz mi rzeczy i ci pomogę wejść na dach, ok? - nakreśliłem mu swój plan i nie czekając na jego odpowiedź zabrałem się za realizację. Robiłem to już tyle razy, że nabrałem wprawy, więc chwila-moment i już w oknie dachowym zamiast moich patykowatych nóg, znalazła się uśmiechnięta twarz i wyciągnięte ręce, gotowe do przejęcia koca, jedzenia i picia.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Wpatrywał się jeszcze przez chwilę w Botta, aż w końcu machnął ręką, lekko się uśmiechając. Nie miał mu za złe, że tego nie znał, jedynie było mu odrobinę żal, że nie mógł dzielić się swoją pasją. Westchnął lekko, a potem zaśmiał się, widząc pospiesznie tłumaczącego się Louisa. - To źle, że miłość, choć ślepa i głucha, idzie, gdzie zechce i czego chce słucha – zacytował w odpowiedzi, wznosząc dłoń ciut wyżej w teatralnym geście, zupełnie jakby gdzieś niedaleko stała Isabella, Susanne, Celine… lub inna piękna panna, którą mógłby wychwalać pod niebiosa. Zaraz potem zerknął na kolegę. – W wielkim… ogromnym wręcz skrócie masz rację. Żywili się wielką miłością, lecz śmierć rozdzieliła ich na koniec – streścił w swoim stylu. – Co w takim razie czytujesz, mon ami? Blake? Wilde? Poe? – wypalił nagle, a wyraźna ciekawość narastała w jego głosie z każdym wymienionym autorem. Przeszedł szybko na prozę, wiedząc, że nie każdemu poezja leżała w garści, szczególnie gdy stanowiła zawiłe kuriozum. – Hm… A może Mary Shelley? – zapytał z oczami błądzącymi w odległej przestrzeni, jakby starał się zajrzeć gdzieś dalej. Być może angielska pisarka, która stworzyła potwora, wpadała w gusta młodzieńca? Próbował ocenić jakim typem literatury mógł interesować się mugol, wyłuskując z odmętów pamięci tak wiele ksiąg, jakie napatoczyły mu się przez lata w dłoniach. – Verne? – zagaił, przypominając sobie jedną z powieści tego wybitnego, rodzimego pisarza, który zresztą nosił to samo imię co szanowny de Lapin. – „Le tour du monde en quatre-vingt jours”, „Voyage au centre de la Terre…” - bezwiednie wymienił tytuły po francusku, gdyż przywykł do czytania dzieł w swoim języku.
Pokiwał głową, dając znak, że absolutnie rozumie, jakim trudem było odmienne nazewnictwo na mapach. Choć sam nigdy nie podjął się dogłębnego studiowania tych mugolskich, tak przyjął to z perspektywy dwóch różnych języków. Często zderzał się z brakiem odpowiedniego słowa w angielskim, gdyż epopeję uczuć, jaką pragnął przekazać, urzeczywistniał jedynie francuski. – Różnią? – uniósł brwi w zdziwieniu, nie sądził, że to było możliwe. Przecież… wszyscy opierali się na podobnym starożytnym systemie, prawda? A okazało się, że najwyraźniej nie. W której mapie brakowało czego? Choć z pewnością byłyby to różnice, które dla kogoś takiego jak on mogłyby być mniej zauważalne, niż dla studenta astronomii. Wszak de Lapin ze swą wiedzą ograniczał się do głównych gwiazdozbiorów i planet.
W pierwszej chwili Julien sądził, że Louis zranił się nożem, lecz… nie. Zerknął pospiesznie na jego dłonie, a potem wrócił do ciepłych oczu, które skuł pewien rodzaj zlodowacenia, którego Francuz nie mógł zrozumieć. Przynajmniej dopóki Bott się nie odezwał. W pierwszej chwili zmarszczył brwi, a zaraz potem spoważniał, spuszczając spojrzenie na swoje własne buty. Nie chciał się kłócić, a młodzieniec był od niego… inny. Wychowywali się w dwóch różnych światach, a Lou nawet nie miał szansy poznać magii astrologii, więc nic dziwnego, że tak zareagował. Choć wyrzuty były w drugą stronę równie bolesne. – Ała – odpowiedział smutno, naśladując ton Bott sprzed kilku chwil, jednocześnie przytykając dłoń do piersi. Niewiele więcej był w stanie rzec, nie chcąc w żaden sposób urazić przyjaciela. Znał historię magii, mógł zaledwie w kilku argumentach zburzyć cały światopogląd niemagicznego młodzieńca, lecz przecież nie o to w tym wszystkim chodziło. Pokręcił głową, widocznie zrezygnowany – może oboje potrzebowali czasu na przetrawienie wspólnoty, jaką był dla nich nieboskłon?
Wzdrygnął się na dźwięk jego słów, gdy znaleźli się już w pokoju. Odrobinę jak spłoszony królik, który zaraz miał uciec i wskoczyć do swojej nory, uznając, że tylko tam będzie bezpieczny. Lecz to, o czym mówił gospodarz, wydawało się… zrozumiałe. Julien pokiwał głową, a zaraz potem cień zbłądzonego uśmiechu przemknął przez kąciki ust. Nie powstrzymywał Louisa, chciał usłyszeć co miał jeszcze do powiedzenia, tym samym będąc pozytywnie zaskoczonym. Natomiast gdy ten skończył, Julien przez dłuższą chwilę stał w ciszy, starając się ułożyć w głowie to, co chciałby przekazać Louisowi, lecz każda myśl zaraz sprowadzała się do kolejnych wyznań, którymi może wolał go nie straszyć? A może właśnie wtedy zrozumiałby, dlaczego astrologia gra tak ogromną rolę w życiu de Lapina. – Siła gwiazd i planet ma swe zastosowanie w przeróżny sposób. Sproszkowane meteoryty, pył księżycowy… To wszystko jest przesycone magią, którą wykorzystujemy wedle naszego uznania. Zaś na numerologii, która najpewniej brzmi dla ciebie irracjonalnie, bazuje ogrom teorii ogólnomagicznych i wiem… jest to dla ciebie… dziwne, specyficzne, odległe… - mówił, a w głowie zdał sobie sprawę, że niektóre zjawiska jednak były niewymierne. Jasnowidzenie, wróżby… Ech, dlaczego to musiało się nagle tak skomplikować? A przecież był już tak bliski, wytłumaczenia nawet samemu sobie, że nie ma między światami, aż tak gigantycznych różnic. - Lecz po to masz mnie, Alexa, Idę… piękną Isabellę, żeby móc pojąć to wszystko. Wzbić się ponad horyzont i wzlecieć ku gwiazdom, poznając ich kolejną stronę. Naturę wcześniej ukrytą, tak teraz pragnącą, abyś ją poznał – snuł wizję, w którą absolutnie wierzył. Czy gdyby mugole i czarodzieje nauczyli się w końcu współpracować, to świat nie wyglądałby lepiej? Bez kłamstw i oszustw. – To naturalne, że się przed tym bronimy, przed… poznaniem, lecz w tym tkwi całe piękno. Wciąż się uczymy i rozwijamy – uśmiechnął się, sądząc, że być może odrobinę zgubił się już w tym wszystkim. Lekkim ruchem poklepał przyjaciela po ramieniu, chcąc tym samym rzec, że przecież będzie kiedyś lepiej. – Ale dość już o tym! – podsumował, wiedząc, że najpewniej przyjdzie im jeszcze dziś wrócić do tego tematu.
- Très bien! – przyklasnął, zerkając na koc. Nie wyobrażał sobie siadać na chłodnym dachu, bez jakiejkolwiek izolacji przed zimnem. Latem byłoby inaczej, doskonale pamiętał ciepło bijące od nagrzanych szczytów paryskich kamienic. Wielokrotnie rodzice upominali go, aby nie chodził w takie miejsca, lecz on niczym niesforne kocisko, kochał wygrzewać się w promieniach słońca. Dziś natomiast, miał jedynie lśnić w blasku gwiazd i nadobnej Luny. – Sądzę, że dość odzienia mam pod płaszczem – stwierdził, rozchylając żółte poły. Pod spodem faktycznie była i koszula, i sweter, i jeszcze podkoszulek, którego nie było akurat widać, niemniej jednak wiedział na co się pisze. Jednak fakt, faktem, ani szalika, ani czapki nie miał, więc przeziębienie było możliwym scenariuszem. - Mogę, owszem. Touché – skłonił się lekko. – I tak będę – dodał zaraz, bo Julien zamartwiał się o przyjaciół nieustannie. W szczególności o Alexa, ale im dłużej przebywał w Anglii, tym szersze grono osób wpadało do kręgu tych, o których de Lapin pytał ciągle karty, fusy, kulę czy gwiazdy. Dostał szalikiem prosto w twarz i ledwo zdążył go złapać, nim ten wylądował na ziemi. Zaraz zaśmiał się i gdyby mógł to pokiwałby w kierunku Botta palcem, lecz dłonie miał zajęte miłym i miękkim materiałem. Wciągnął przyjemny zapach starych książek, a zaraz potem już skupił się na przysłuchiwaniu się, jaki to plan zdążył usnuć mugol. Wyglądając jak barwny motylek, w tym całym kolorowym odzieniu, pokiwał głową, a rozszalała czupryna zafalowała frywolnie. – Oui – zgodził się i ledwo zdążył sięgnąć po koc, a łeb Botta już sterczał z okna. – Jaki monsieur sprytny – zaśmiał się pod nosem, podając przyjacielowi pierwej koc, potem picie, a na końcu jedzenie. Zaraz za tym sam wlazł na biurko i najpierw położył dłonie na ramie okna, rozglądając się po okolicy. Było… cicho. Zupełnie cichutko, zaledwie gdzieniegdzie zdało się słyszeć, gdy coś umykało w krzakach. Wciągnął rześkie powietrze nosem i podciągnął się z trudem na dach. Pokracznie i niezdarnie, przez co właściwie wyłożył się na dachu zaraz po wgramoleniu. Leżał tak chwilę, śmiejąc się sam z siebie, a potem zadarł głowę, zerkając na Louisa. – Gracja ma różne formy – stwierdził ze szczyptą nonszalancji, przenosząc się na już rozłożony koc. Podparł się na łokciach, pozostając w pozycji na wpół leżącej i odchylił głowę, wydychając z płuc ciepłe powietrze. Para zawirował wraz z oddechem, tworząc ledwo widoczną chmurkę. Było chłodniej, niż się spodziewał, ale cóż, najwyżej zdobędzie się na odwagę i pokona jeszcze raz drogę dach-okno-pokój, aby wygrzebać coś z szafy Botta. Jednak na tę chwilę było w porządku. – Więc… - zaczął, zerkając z ukosa na Louisa. – Jaką opowieścią o nieboskłonie mnie uraczysz w oczekiwaniu na deszcz gwiazd?
Pokiwał głową, dając znak, że absolutnie rozumie, jakim trudem było odmienne nazewnictwo na mapach. Choć sam nigdy nie podjął się dogłębnego studiowania tych mugolskich, tak przyjął to z perspektywy dwóch różnych języków. Często zderzał się z brakiem odpowiedniego słowa w angielskim, gdyż epopeję uczuć, jaką pragnął przekazać, urzeczywistniał jedynie francuski. – Różnią? – uniósł brwi w zdziwieniu, nie sądził, że to było możliwe. Przecież… wszyscy opierali się na podobnym starożytnym systemie, prawda? A okazało się, że najwyraźniej nie. W której mapie brakowało czego? Choć z pewnością byłyby to różnice, które dla kogoś takiego jak on mogłyby być mniej zauważalne, niż dla studenta astronomii. Wszak de Lapin ze swą wiedzą ograniczał się do głównych gwiazdozbiorów i planet.
W pierwszej chwili Julien sądził, że Louis zranił się nożem, lecz… nie. Zerknął pospiesznie na jego dłonie, a potem wrócił do ciepłych oczu, które skuł pewien rodzaj zlodowacenia, którego Francuz nie mógł zrozumieć. Przynajmniej dopóki Bott się nie odezwał. W pierwszej chwili zmarszczył brwi, a zaraz potem spoważniał, spuszczając spojrzenie na swoje własne buty. Nie chciał się kłócić, a młodzieniec był od niego… inny. Wychowywali się w dwóch różnych światach, a Lou nawet nie miał szansy poznać magii astrologii, więc nic dziwnego, że tak zareagował. Choć wyrzuty były w drugą stronę równie bolesne. – Ała – odpowiedział smutno, naśladując ton Bott sprzed kilku chwil, jednocześnie przytykając dłoń do piersi. Niewiele więcej był w stanie rzec, nie chcąc w żaden sposób urazić przyjaciela. Znał historię magii, mógł zaledwie w kilku argumentach zburzyć cały światopogląd niemagicznego młodzieńca, lecz przecież nie o to w tym wszystkim chodziło. Pokręcił głową, widocznie zrezygnowany – może oboje potrzebowali czasu na przetrawienie wspólnoty, jaką był dla nich nieboskłon?
Wzdrygnął się na dźwięk jego słów, gdy znaleźli się już w pokoju. Odrobinę jak spłoszony królik, który zaraz miał uciec i wskoczyć do swojej nory, uznając, że tylko tam będzie bezpieczny. Lecz to, o czym mówił gospodarz, wydawało się… zrozumiałe. Julien pokiwał głową, a zaraz potem cień zbłądzonego uśmiechu przemknął przez kąciki ust. Nie powstrzymywał Louisa, chciał usłyszeć co miał jeszcze do powiedzenia, tym samym będąc pozytywnie zaskoczonym. Natomiast gdy ten skończył, Julien przez dłuższą chwilę stał w ciszy, starając się ułożyć w głowie to, co chciałby przekazać Louisowi, lecz każda myśl zaraz sprowadzała się do kolejnych wyznań, którymi może wolał go nie straszyć? A może właśnie wtedy zrozumiałby, dlaczego astrologia gra tak ogromną rolę w życiu de Lapina. – Siła gwiazd i planet ma swe zastosowanie w przeróżny sposób. Sproszkowane meteoryty, pył księżycowy… To wszystko jest przesycone magią, którą wykorzystujemy wedle naszego uznania. Zaś na numerologii, która najpewniej brzmi dla ciebie irracjonalnie, bazuje ogrom teorii ogólnomagicznych i wiem… jest to dla ciebie… dziwne, specyficzne, odległe… - mówił, a w głowie zdał sobie sprawę, że niektóre zjawiska jednak były niewymierne. Jasnowidzenie, wróżby… Ech, dlaczego to musiało się nagle tak skomplikować? A przecież był już tak bliski, wytłumaczenia nawet samemu sobie, że nie ma między światami, aż tak gigantycznych różnic. - Lecz po to masz mnie, Alexa, Idę… piękną Isabellę, żeby móc pojąć to wszystko. Wzbić się ponad horyzont i wzlecieć ku gwiazdom, poznając ich kolejną stronę. Naturę wcześniej ukrytą, tak teraz pragnącą, abyś ją poznał – snuł wizję, w którą absolutnie wierzył. Czy gdyby mugole i czarodzieje nauczyli się w końcu współpracować, to świat nie wyglądałby lepiej? Bez kłamstw i oszustw. – To naturalne, że się przed tym bronimy, przed… poznaniem, lecz w tym tkwi całe piękno. Wciąż się uczymy i rozwijamy – uśmiechnął się, sądząc, że być może odrobinę zgubił się już w tym wszystkim. Lekkim ruchem poklepał przyjaciela po ramieniu, chcąc tym samym rzec, że przecież będzie kiedyś lepiej. – Ale dość już o tym! – podsumował, wiedząc, że najpewniej przyjdzie im jeszcze dziś wrócić do tego tematu.
- Très bien! – przyklasnął, zerkając na koc. Nie wyobrażał sobie siadać na chłodnym dachu, bez jakiejkolwiek izolacji przed zimnem. Latem byłoby inaczej, doskonale pamiętał ciepło bijące od nagrzanych szczytów paryskich kamienic. Wielokrotnie rodzice upominali go, aby nie chodził w takie miejsca, lecz on niczym niesforne kocisko, kochał wygrzewać się w promieniach słońca. Dziś natomiast, miał jedynie lśnić w blasku gwiazd i nadobnej Luny. – Sądzę, że dość odzienia mam pod płaszczem – stwierdził, rozchylając żółte poły. Pod spodem faktycznie była i koszula, i sweter, i jeszcze podkoszulek, którego nie było akurat widać, niemniej jednak wiedział na co się pisze. Jednak fakt, faktem, ani szalika, ani czapki nie miał, więc przeziębienie było możliwym scenariuszem. - Mogę, owszem. Touché – skłonił się lekko. – I tak będę – dodał zaraz, bo Julien zamartwiał się o przyjaciół nieustannie. W szczególności o Alexa, ale im dłużej przebywał w Anglii, tym szersze grono osób wpadało do kręgu tych, o których de Lapin pytał ciągle karty, fusy, kulę czy gwiazdy. Dostał szalikiem prosto w twarz i ledwo zdążył go złapać, nim ten wylądował na ziemi. Zaraz zaśmiał się i gdyby mógł to pokiwałby w kierunku Botta palcem, lecz dłonie miał zajęte miłym i miękkim materiałem. Wciągnął przyjemny zapach starych książek, a zaraz potem już skupił się na przysłuchiwaniu się, jaki to plan zdążył usnuć mugol. Wyglądając jak barwny motylek, w tym całym kolorowym odzieniu, pokiwał głową, a rozszalała czupryna zafalowała frywolnie. – Oui – zgodził się i ledwo zdążył sięgnąć po koc, a łeb Botta już sterczał z okna. – Jaki monsieur sprytny – zaśmiał się pod nosem, podając przyjacielowi pierwej koc, potem picie, a na końcu jedzenie. Zaraz za tym sam wlazł na biurko i najpierw położył dłonie na ramie okna, rozglądając się po okolicy. Było… cicho. Zupełnie cichutko, zaledwie gdzieniegdzie zdało się słyszeć, gdy coś umykało w krzakach. Wciągnął rześkie powietrze nosem i podciągnął się z trudem na dach. Pokracznie i niezdarnie, przez co właściwie wyłożył się na dachu zaraz po wgramoleniu. Leżał tak chwilę, śmiejąc się sam z siebie, a potem zadarł głowę, zerkając na Louisa. – Gracja ma różne formy – stwierdził ze szczyptą nonszalancji, przenosząc się na już rozłożony koc. Podparł się na łokciach, pozostając w pozycji na wpół leżącej i odchylił głowę, wydychając z płuc ciepłe powietrze. Para zawirował wraz z oddechem, tworząc ledwo widoczną chmurkę. Było chłodniej, niż się spodziewał, ale cóż, najwyżej zdobędzie się na odwagę i pokona jeszcze raz drogę dach-okno-pokój, aby wygrzebać coś z szafy Botta. Jednak na tę chwilę było w porządku. – Więc… - zaczął, zerkając z ukosa na Louisa. – Jaką opowieścią o nieboskłonie mnie uraczysz w oczekiwaniu na deszcz gwiazd?
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów. Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Strych
Szybka odpowiedź