Strych
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Strych
Stara, zakurzona graciarnia... ale nie na długo.
Zaklęcia ochronne: Cave Inimicum, Mała twierdza (okna), Tenuistis
Ostatnio zmieniony przez Alexander Farley dnia 13.10.20 10:46, w całości zmieniany 5 razy
Jakoś... takie typowe romanse na domiar złego wierszowane, to nie była moja bajka. Wolałem futurystyczne opowieści o tym jak kiedyś może być, z czym trzeba będzie się wtedy zmierzyć i zupełnie świeże wizje na te przyszłe czasy. Romeo i Julia się w to kompletnie nie wpasowywało, choć jedno musiałem przyznać:
- Z tym akurat trafił w sedno - mruknąłem na kolejny cytat Juliana, choć na tyle cicho, że chyba bardziej do siebie niż do niego. Za to na pytanie o to co sam czytam, aż mi zalśniły oczy. Nooo! To teraz mogłem zacząć! Z uśmiechem już nawet otwierałem usta, ale Julian zaczął wymieniać kolejne nazwiska i chyba musiałem chwilę poczekać na swoją kolej.
- Shelley? Ta od Frankensteina? - upewniłem się, kiedy nagle z jego ust faktycznie padło coś znajomego. - Naprawdę? Czytałeś Frankensteina? - wypaliłem z niedowierzaniem. Sądziłem, że Francuz nie czyta nic prócz poezji i innych romansów, a tu proszę: najprawdziwsze science-fiction! No, jedno z pierwszych, ale wciąż! I Julian je znał! Niesamowite!
- O! Verne'a też znam! - ożywiłem się jeszcze bardziej. W prawdzie zarówno po Shelley jak i Verne'a sięgałem na samym początku swojej przygody z science-fiction, teraz raczej już mi się nie zdarzało, ale... Julian naprawdę ich znał! Nie mogłem się temu nadziwić.
- Łowcy meteorów, Z Ziemi na księżyc, Wokół księżyca, Świat do góry nogami...! - wymieniałem jak nakręcony. To wszystko książki, które czytałem jak jeszcze chyba mieszkaliśmy w Marston Green... teraz wydawały mi się tak odległym wspomnieniem...
- Z takich starszych to jeszcze dawno temu zaczytywałem się w Lewisie, ale to już bardziej fantastyka... kojarzysz go? - zagadnąłem zaciekawiony czy tego typu twórczość to też coś, co było znane Julianowi. - No, ale to wszystko to stare dzieje, teraz siedzę we współczesnych twórcach: Robert Heinlein, Ray Bradbury, Philip Dick... niesamowici są! Władcy marionetek, Kroniki marsjańskie, Kosmiczne marionetki... Dostaję te książki albo opowiadania w czasopismach prosto z Ameryki. Jak nie znasz, to chętnie ci pożyczę, pokazują kosmos i przyszłość z zupełnie innych stron, to prawdziwy odlot, mówię ci! - wyrzucałem z siebie słowa jak nakręcony, ale... och, no tak dawno nie miałem z kim o tym pogadać...! A Julian najwyraźniej przynajmniej liznął temat, a skoro tak...
- Mogę ci pożyczyć! Nie musi być o kosmosie, 451 stopni Fahrenheita mogłoby ci się spodobać. Albo Druga odmiana... jest dość mroczna, ale naprawdę intrygująca i chyba najlepsza na początek z twórczością Dicka, bo jest dość specyficzna i nie każdemu może przypaść do gustu... No i Władcy marionetek... to by nawet pasowało teraz, bo opowiada o inwazji Obcych, którzy opanowują umysły ludzi.
Jakoś tak mi się skojarzyło z tymi czarnoksięskimi zwyrodnialcami, którzy próbują obecnie przejąć władzę nad całą Wielką Brytanią. Alex i pozostali, którzy próbują ich powstrzymać, byliby tutaj amerykańskimi agentami...
Ech, literatura science-fiction to był dla mnie temat rzeka, mógłbym przegadać cały dzień i całą noc tylko o tym, nim w końcu padłbym ze zmęczenia, ale spokojnie, po drzemce wróciłbym do kontynuowania rozmowy o tych dziełach.
Kolejnym tematem rzeką była też astronomia i astrofizyka, więc kiedy Julian wyraził swoje zdziwienie różnicami w mapach nieba, pokiwałem energicznie głową.
- Też mnie to zdziwiło - przyznałem - ale im dłużej nad nimi ślęczę, tym bardziej przychylam się do teorii, że to różnice w narzędziach. Raz widziałem wasz teleskop w sklepie na ulicy Pokątnej i jest naprawdę dziwaczny. Niestety, nigdy nie miałem okazji obserwować nieba z jego pomocą, ale strasznie mnie ciekawi jaką dokładność by miał. I w ogóle... porównanie naszych metod badawczych kosmosu, to byłoby coś ekstra...! Gdyby zabrać wasz sprzęt do jakiegoś naszego obserwatorium astronomicznego... Łooo, to by było nieziemskie! - westchnąłem w końcu dając sobie czas na oddech.
Och, tyle emocjonujących tematów, a wszystko jak na złość zeszło na... astrologię, którą do tej pory traktowałem jako stek bzdur, którymi karmi się naiwniaków, żeby wyłudzić od nich kasę. Nie sądziłem, że wykształcony człowiek może mieć na nią inne spojrzenie, że JA mogę na nią kiedykolwiek spojrzeć inaczej... a tu proszę. I o ile przyznałem, że istnieje możliwość, żeby astrologia faktycznie miała coś wspólnego z prawdą, to... to Julek trochę odpłynął opowiadając o rzeczach, o których naprawdę nie miałem pojęcia - o magicznych właściwościach meteorytów, o numerologii... Co to w ogóle było - ta numerologia?
- Czekaj, czekaj, spokojnie... - przystopowałem go po pierwszej fali zdziwienia. - Jaka numero... co? Astrologia to nie jest po prostu wróżenie z gwiazd? I te jakieś horoskopy, które się wstawia do gazet? - zapytałem, bo do tej pory tak właśnie sądziłem. Co do tego miał pył księżycowy (skąd oni w ogóle mieli takie rzeczy?)? Nie miałem pojęcia. I wciąż nie byłem pewny czy chcę wiedzieć. Dla mnie to wciąż była kwestia wiary w takie rzeczy i podchodziłem do tematu dość ostrożnie. Może gdyby faktycznie były jakieś badania i dowody, że to wszystko prawda... tak, wtedy nie miałbym z tym problemu. A tak, chyba musiałem się z tym zapoznawać stopniowo. Od absolutnych podstaw. Ale to może później, bo przecież mieliśmy wyjść na dach obserwować Orionidy, prawda?
Przejąłem koc, jedzenie i picie, które popodawał mi Julian, a kiedy sam zaczął się do mnie wspinać, byłem obok w pogotowiu aż za dobrze pamiętając swoje pierwsze wyjście na dach. Uśmiechnąłem się też rozbawiony na to jego podsumowanie gracji.
- Wiem to z doświadczenia - przyznałem wesoło. Na szczęście moja pomoc nie była potrzebna i mogliśmy się spokojnie przenieść na rozłożony już przeze mnie koc na dachu. Faktycznie, ciepło nie było, ale ja niespecjalnie zwracałem na to uwagę. Nigdy zresztą nie zwracałem - ani na gorąc ani na chłód. Położywszy się na dachu mieliśmy doskonały widok na rozpościerające się nad naszymi głowami nocne niebo. Warunki do obserwacji gwiazd mieliśmy dosłownie wymarzone - nie było ani jednej chmury. Uśmiechnąłem się tym razem już bardziej do siebie lub kosmosu, który miałem teraz dosłownie na wyciągnięcie ręki. Tak mi się przynajmniej wydawało, kiedy faktycznie uniosłem dłoń, jakbym chciał dotknąć nieba. Poprowadziłem palec po lekkim łuku.
- Woźnica, Byk po waszemu... noso...Buchorożec, tak? Orion i Bliźnięta. To znaczy Wozak - zatrzymałem się na tych ostatnich - tam powinniśmy zaobserwować Orionidy - wytłumaczyłem cicho (mogłem mówić nawet szeptem i tak by usłyszał, bo wokół było jak makiem zasiał), bo od tego trzeba było zacząć. Nawet jeśli Julian potrafił znaleźć Oriona na nocnym niebie (wcale by mnie to nie zdziwiło, to bardzo charakterystyczny gwiazdozbiór), to przecież mu nie zaszkodzi, jak się w tym upewnię.
- Szkoda, że nie mam porządnego teleskopu... ładnie by było dziś widać Kompleks Oriona - westchnąłem cicho, kiedy zapytał jaką opowieścią go uraczę. - Chociaż i bez tego widać Wielką Mgławicę Oriona. Widzisz te trzy gwiazdy tworzące Pas Oriona? Są tak dobrze widoczne, bo to błękitne nadolbrzymy: Alnitak, Alnilam i Mintaka dużo większe i gorętsze od naszego Słońca... Jeśli spojrzysz niżej to dostrzeżesz przytroczony do pasa Miecz Oriona, a jak się lepiej przypatrzysz to zobaczysz, że nie tworzą go gwiazdy... jako takie. To raczej taka smuga, prawda? A nie pojedyncze punkty na niebie. To właśnie Wielka Mgławica Oriona. Stąd wygląda bardzo spokojnie, ot, niedobyty miecz, a tak naprawdę tam się wszystko kotłuje i gotuje, jest niewyobrażalnie gorąco, a wszystkie obiekty, które się tam znajdują, poruszają się z taką prędkością, że ludzkie oko nie byłoby w stanie tego zarejestrować z bliska. Dyski protoplanetarne, brązowe karły, gromady kuliste, chmury gazu i pyłów, zderzają się ze sobą, mieszają... prawdziwy, olbrzymi kocioł na niebie. Spektakularne widowisko... Chaotyczny taniec kosmosu towarzyszący narodzinom nowych gwiazd... - westchnąłem cicho. - Oddałbym wszystko, żeby móc to zobaczyć.
- Z tym akurat trafił w sedno - mruknąłem na kolejny cytat Juliana, choć na tyle cicho, że chyba bardziej do siebie niż do niego. Za to na pytanie o to co sam czytam, aż mi zalśniły oczy. Nooo! To teraz mogłem zacząć! Z uśmiechem już nawet otwierałem usta, ale Julian zaczął wymieniać kolejne nazwiska i chyba musiałem chwilę poczekać na swoją kolej.
- Shelley? Ta od Frankensteina? - upewniłem się, kiedy nagle z jego ust faktycznie padło coś znajomego. - Naprawdę? Czytałeś Frankensteina? - wypaliłem z niedowierzaniem. Sądziłem, że Francuz nie czyta nic prócz poezji i innych romansów, a tu proszę: najprawdziwsze science-fiction! No, jedno z pierwszych, ale wciąż! I Julian je znał! Niesamowite!
- O! Verne'a też znam! - ożywiłem się jeszcze bardziej. W prawdzie zarówno po Shelley jak i Verne'a sięgałem na samym początku swojej przygody z science-fiction, teraz raczej już mi się nie zdarzało, ale... Julian naprawdę ich znał! Nie mogłem się temu nadziwić.
- Łowcy meteorów, Z Ziemi na księżyc, Wokół księżyca, Świat do góry nogami...! - wymieniałem jak nakręcony. To wszystko książki, które czytałem jak jeszcze chyba mieszkaliśmy w Marston Green... teraz wydawały mi się tak odległym wspomnieniem...
- Z takich starszych to jeszcze dawno temu zaczytywałem się w Lewisie, ale to już bardziej fantastyka... kojarzysz go? - zagadnąłem zaciekawiony czy tego typu twórczość to też coś, co było znane Julianowi. - No, ale to wszystko to stare dzieje, teraz siedzę we współczesnych twórcach: Robert Heinlein, Ray Bradbury, Philip Dick... niesamowici są! Władcy marionetek, Kroniki marsjańskie, Kosmiczne marionetki... Dostaję te książki albo opowiadania w czasopismach prosto z Ameryki. Jak nie znasz, to chętnie ci pożyczę, pokazują kosmos i przyszłość z zupełnie innych stron, to prawdziwy odlot, mówię ci! - wyrzucałem z siebie słowa jak nakręcony, ale... och, no tak dawno nie miałem z kim o tym pogadać...! A Julian najwyraźniej przynajmniej liznął temat, a skoro tak...
- Mogę ci pożyczyć! Nie musi być o kosmosie, 451 stopni Fahrenheita mogłoby ci się spodobać. Albo Druga odmiana... jest dość mroczna, ale naprawdę intrygująca i chyba najlepsza na początek z twórczością Dicka, bo jest dość specyficzna i nie każdemu może przypaść do gustu... No i Władcy marionetek... to by nawet pasowało teraz, bo opowiada o inwazji Obcych, którzy opanowują umysły ludzi.
Jakoś tak mi się skojarzyło z tymi czarnoksięskimi zwyrodnialcami, którzy próbują obecnie przejąć władzę nad całą Wielką Brytanią. Alex i pozostali, którzy próbują ich powstrzymać, byliby tutaj amerykańskimi agentami...
Ech, literatura science-fiction to był dla mnie temat rzeka, mógłbym przegadać cały dzień i całą noc tylko o tym, nim w końcu padłbym ze zmęczenia, ale spokojnie, po drzemce wróciłbym do kontynuowania rozmowy o tych dziełach.
Kolejnym tematem rzeką była też astronomia i astrofizyka, więc kiedy Julian wyraził swoje zdziwienie różnicami w mapach nieba, pokiwałem energicznie głową.
- Też mnie to zdziwiło - przyznałem - ale im dłużej nad nimi ślęczę, tym bardziej przychylam się do teorii, że to różnice w narzędziach. Raz widziałem wasz teleskop w sklepie na ulicy Pokątnej i jest naprawdę dziwaczny. Niestety, nigdy nie miałem okazji obserwować nieba z jego pomocą, ale strasznie mnie ciekawi jaką dokładność by miał. I w ogóle... porównanie naszych metod badawczych kosmosu, to byłoby coś ekstra...! Gdyby zabrać wasz sprzęt do jakiegoś naszego obserwatorium astronomicznego... Łooo, to by było nieziemskie! - westchnąłem w końcu dając sobie czas na oddech.
Och, tyle emocjonujących tematów, a wszystko jak na złość zeszło na... astrologię, którą do tej pory traktowałem jako stek bzdur, którymi karmi się naiwniaków, żeby wyłudzić od nich kasę. Nie sądziłem, że wykształcony człowiek może mieć na nią inne spojrzenie, że JA mogę na nią kiedykolwiek spojrzeć inaczej... a tu proszę. I o ile przyznałem, że istnieje możliwość, żeby astrologia faktycznie miała coś wspólnego z prawdą, to... to Julek trochę odpłynął opowiadając o rzeczach, o których naprawdę nie miałem pojęcia - o magicznych właściwościach meteorytów, o numerologii... Co to w ogóle było - ta numerologia?
- Czekaj, czekaj, spokojnie... - przystopowałem go po pierwszej fali zdziwienia. - Jaka numero... co? Astrologia to nie jest po prostu wróżenie z gwiazd? I te jakieś horoskopy, które się wstawia do gazet? - zapytałem, bo do tej pory tak właśnie sądziłem. Co do tego miał pył księżycowy (skąd oni w ogóle mieli takie rzeczy?)? Nie miałem pojęcia. I wciąż nie byłem pewny czy chcę wiedzieć. Dla mnie to wciąż była kwestia wiary w takie rzeczy i podchodziłem do tematu dość ostrożnie. Może gdyby faktycznie były jakieś badania i dowody, że to wszystko prawda... tak, wtedy nie miałbym z tym problemu. A tak, chyba musiałem się z tym zapoznawać stopniowo. Od absolutnych podstaw. Ale to może później, bo przecież mieliśmy wyjść na dach obserwować Orionidy, prawda?
Przejąłem koc, jedzenie i picie, które popodawał mi Julian, a kiedy sam zaczął się do mnie wspinać, byłem obok w pogotowiu aż za dobrze pamiętając swoje pierwsze wyjście na dach. Uśmiechnąłem się też rozbawiony na to jego podsumowanie gracji.
- Wiem to z doświadczenia - przyznałem wesoło. Na szczęście moja pomoc nie była potrzebna i mogliśmy się spokojnie przenieść na rozłożony już przeze mnie koc na dachu. Faktycznie, ciepło nie było, ale ja niespecjalnie zwracałem na to uwagę. Nigdy zresztą nie zwracałem - ani na gorąc ani na chłód. Położywszy się na dachu mieliśmy doskonały widok na rozpościerające się nad naszymi głowami nocne niebo. Warunki do obserwacji gwiazd mieliśmy dosłownie wymarzone - nie było ani jednej chmury. Uśmiechnąłem się tym razem już bardziej do siebie lub kosmosu, który miałem teraz dosłownie na wyciągnięcie ręki. Tak mi się przynajmniej wydawało, kiedy faktycznie uniosłem dłoń, jakbym chciał dotknąć nieba. Poprowadziłem palec po lekkim łuku.
- Woźnica, Byk po waszemu... noso...Buchorożec, tak? Orion i Bliźnięta. To znaczy Wozak - zatrzymałem się na tych ostatnich - tam powinniśmy zaobserwować Orionidy - wytłumaczyłem cicho (mogłem mówić nawet szeptem i tak by usłyszał, bo wokół było jak makiem zasiał), bo od tego trzeba było zacząć. Nawet jeśli Julian potrafił znaleźć Oriona na nocnym niebie (wcale by mnie to nie zdziwiło, to bardzo charakterystyczny gwiazdozbiór), to przecież mu nie zaszkodzi, jak się w tym upewnię.
- Szkoda, że nie mam porządnego teleskopu... ładnie by było dziś widać Kompleks Oriona - westchnąłem cicho, kiedy zapytał jaką opowieścią go uraczę. - Chociaż i bez tego widać Wielką Mgławicę Oriona. Widzisz te trzy gwiazdy tworzące Pas Oriona? Są tak dobrze widoczne, bo to błękitne nadolbrzymy: Alnitak, Alnilam i Mintaka dużo większe i gorętsze od naszego Słońca... Jeśli spojrzysz niżej to dostrzeżesz przytroczony do pasa Miecz Oriona, a jak się lepiej przypatrzysz to zobaczysz, że nie tworzą go gwiazdy... jako takie. To raczej taka smuga, prawda? A nie pojedyncze punkty na niebie. To właśnie Wielka Mgławica Oriona. Stąd wygląda bardzo spokojnie, ot, niedobyty miecz, a tak naprawdę tam się wszystko kotłuje i gotuje, jest niewyobrażalnie gorąco, a wszystkie obiekty, które się tam znajdują, poruszają się z taką prędkością, że ludzkie oko nie byłoby w stanie tego zarejestrować z bliska. Dyski protoplanetarne, brązowe karły, gromady kuliste, chmury gazu i pyłów, zderzają się ze sobą, mieszają... prawdziwy, olbrzymi kocioł na niebie. Spektakularne widowisko... Chaotyczny taniec kosmosu towarzyszący narodzinom nowych gwiazd... - westchnąłem cicho. - Oddałbym wszystko, żeby móc to zobaczyć.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Uśmiech na twarzy młodego jasnowidza poszerzał się z każdym słowem wypowiedzianym przez Louisa. Nareszcie trafił na punkt zaczepienia, o którym mogli zacząć dywagacje. De Lapin nie wybrzydzał w kwestii literatury, chyba że była wyjątkowo źle napisana, choć nawet w pozornych błędach tlić się mógł żart i sprytna satyra. Nie odrzucał nowocześniejszych gatunków literackich, traktował je podobnie jak muzykę, jeśli sprawiało czytającemu radość, to czemu miałby to odrzucać? Czemu miałby negować czyjś twór tylko dlatego, że odstawał od ram nałożonych przez jakieś kanony? Niejednokrotnie historia pokazała, że to właśnie wychodzenie poza nie rozwijało i popychało do rozwoju, a czymże byłoby życie bez tego prądu. Jak nudne musiało być egzystowanie w jednym punkcie i usilne trzymanie się prętów własnej klatki? Paryżanie mieli tę frywolność we krwi i może właśnie dlatego to oni byli stolicą mody, literatury i sztuki – a przynajmniej we własnym mniemaniu. Przez wiele lat to język francuski stanowił trzon europejskiej kultury, rozszerzając jego bogactwo poza granice, aby sięgnąć odległych kolonii. – Oui! Pani Shelley pisała przepięknym językiem. Och, ile bym dał, aby móc ucałować jej dłonie i zamienić kilka słów, aby mogła mnie nimi ukołysać do snu – westchnął, rozmarzony. – Historia wyborna, iście nieprawdopodobna, a tak ludzka – podsumował, zdając się meandrować między wspomnieniami i rzeczywistością. Kochał tonąć w wyobrażeniach wydarzeń literackich, a jeszcze lepiej się bawił, gdy przekładał to wszystko na scenę we własnej głowie, gdy widział konkretnych aktorów, transmutowaną scenografię, a do wszystkiego wygrywała odpowiednia muzyka, stopniująca napięcie. Może powinien rozważyć założenie jakiegoś klubu teatralnego w dolinie? Mógłby pisać sztuki dla dzieci, tym samym odciągając od wojennych myśli. Brzmiało do nader ciekawie, aż przez to wszystko niemal zgubił wątek, chociaż wciąż spoglądał na Botta. Kiwał bezwiednie głową na te księżyce i inne planety, przechylając lekko głowę na bok, a tak na dobrą sprawę był zupełnie gdzie indziej. On już wystawiał Frankensteina w wersji dla dzieci, a właściwie satyrze ośmieszającej tego całego Lorda Voldemorta, szlachtę i Cronusa Malfoya. Widział czerwonego do granic możliwości aktora, który pieklił się nad brytyjską mapą, ze słowami na ustach: „przecież miało wyjść inaczej”, że świat miał paść do jego stóp, a tymczasem on stał się pośmiewiskiem. Odchodziło to już od prozy Shelley, a zyskiwało nowy wymiar, zaczynało łączyć między sobą gatunki i motywy, a by jak najbardziej ośmieszyć uzurpatora władzy. Mogę ci pożyczyć! Zamrugał kilkakrotnie oczami, wyrwany z marzeń snutych na jawie i uważnie spróbował wsłuchać się w ostatnie słowa Louisa, choć było mu niewyobrażalnie głupio, że chyba właśnie „przespał” wykład o literaturze! On! Tragedia! Och, jak nienawidził gdy sam siebie sabotował w towarzystwie. – Chętnie! – przystał ostatecznie na propozycję, kiwając powoli głową. Kimkolwiek był Dick, z pewnością musiał pisać ciekawie, jeśli wywoływał w Louisie, aż takie emocje. – Władcy marionetek brzmią intrygująco. Zawsze zastanawiało mnie, jak wielki tupet muszą mieć czarodzieje, aby używać legilimencji lub klątw niewybaczalnych – zastanowił się na głos. – Mam na myśli opanowywanie umysłów, ciekawi mnie w jakim ujęciu… Chwileczkę… Przez Obcych rozumiesz czarodziejów, tak? Czy… - zawahał się z zadawaniem pytania, bo tak właściwie nie miał pomysłów o kim innym mógłby mówić Louis. Julien znał pojęcie kosmitów, lecz uważał to raczej za bajki, podobnie jak mugole myśleli o jednorożcach, więc nawet nie przyszło mu do głowy ujęcie obcych w ten sposób.
Przy rozmowie o mapach był już znacznie bardziej skupiony, choć nie miał zbyt wiele do powiedzenia, bo mógł zaledwie jedynie zgadzać się z mugolskim młodzieńcem. Chociaż zaintrygował go aspekt tego, że Louis nigdy nie był w stanie obserwować nieba z pomocą magicznych urządzeń. Może pan Beckett miałby coś u siebie? A może Alex wiedział, gdzie na półwyspie znajdowało się jakieś obserwatorium, które mogłoby pomóc w poszerzeniu wiedzy mugola? Julien chętnie zwiedziłby okoliczne miasta i miejsca, skoro planowała zabawić na dłużej w Anglii, a kto wie? Może wcale nie było mu w ogóle przeznaczone, aby wracać do Paryża?
Rzecz jasna w kręgach czarodziejów, niektóre teorie nie były wciąż naukowo do końca przebadane, nawet sama astrologia stanowiła czasem zagadkowe kuriozum, niemniej jednak to ona zapoczątkowała badanie kosmosu. Ludzie od zarania dziejów upatrywali się znaków w układach planet, wróżąc i wieszcząc, dopiero potem zaczęto podchodzić do tego w bardziej astronomiczny sposób, a jednak łączyło się to na wielu płaszczyznach. Chciałby o tym wszystkim opowiedzieć, pokazać literaturę, która o tym prawiła, zabrać Louisa do swego profesora z Akademii Beauxbatons, aby ten wyjaśnił w klarowny sposób, na czym to wszystko polegało.
- Nie, to nie tylko to – zaśmiał się pod nosem. – Wiesz, że jestem w stanie przewidzieć pogodę? – zapytał. – Nie każdy to potrafi, a właśnie wiedza astrologiczna to umożliwia. Wytłumaczę ci na górze, jeśli będziesz chciał – zaoferował frywolnie, jak gdyby to była błahostka. Chociaż zdawał sobie sprawę, że rzucanie zaklęć przy Louisie mogło być ryzykowne, tak w gruncie rzeczy, jak inaczej mógłby pokazać, że ma rację? Poza tym nie tylko pogoda nie miała tajemnic przed de Lapinem. Cała przyszłość mogła mu się ukazać, rozdając wskazówki i tłumacząc wiele spraw. Czasem nawet sądził, że byłby ostatecznie wyjątkowo bezwartościowy bez swojego daru, przeciętny i nijaki. Któż wówczas zwracałby uwagę na jego dzieła? Westchnął na tę myśl delikatnie, a melancholia wymsknęła się z jego oddechu.
Chłód wydawał mu się wyjątkowo uszczypliwy i do głowy przyszła mu zaledwie jedna opcja na tę chwilę, której być może szanowny Bott nie zauważy. Julek uniósł się do pozycji siedzącej i wsunął dłoń do kieszeni płaszcza, łapiąc różdżkę, wysunął ją ostrożnie i delikatnie, tak aby Louis nie mógł jej dostrzec. Przymknął lekko powieki, skupiając się intensywnie, aby w myślach wypowiedzieć poprawnie inkantację, a nadgarstek wykonał odpowiedni gest. Caeli fluctus. Powietrze delikatnie zawibrowało, a de Lapin skrzywił się lekko, licząc, że przyjaciel niczego nie dostrzegł. Teraz wystarczyło odczekać kilka chwil, a temperatura powinna podnieść się samoistnie do góry – byleby nie zrobiło się za gorąco. Sprytnie schował różdżkę znów do kieszeni i sięgnął po kremowe piwo, wyciągając z tej samej kieszeni otwieracz. Czy on mógł przestać wkładać do tych kieszeni absolutnie wszystko? Najwyraźniej nie, wszak zaraz po otwarciu piwa, schował również kapsel do płaszcza. Zapomniawszy zapytać się przyjaciela, pociągnął łyk słodkiego napoju, a piwniczny chłód orzeźwienia dał mu się we znaki, rozlewając się po języku i gardle. Uśmiechnął się pod nosem, zerkając na Louisa, który zaczął wyrysowywać na niebie kierunki i położył się ponownie, przytrzymując butelkę z piwem na brzuchu. Wodził wzrokiem za dłonią przyjaciela, aż w końcu dotarł do miejsca, gdzie winny spadać gwiazdy. - Mhm… Wiesz, kim był Orion? – zagaił, przekręcając się lekko na bok i nie czekając na odpowiedź przyjaciela, postanowił zapoznać go z historią. – Według mitologii greckiej, był synem Posejdona i Euriale. Boga morza i gorgony. Podobno gdy kroczył po morskim dnie, jego głowa wystawała ponad wodą, ach… Grecy i ich mania wielkości… W każdym razie Orion podobno skonał od ukąszenia olbrzymiego Kwintopeda, dlatego na niebie go unika. Gdy gwiazdozbiór wschodzi, Orion zachodzi – uśmiechnął się, wskazując w kierunku, gdzie w obecnej chwili powinien znajdować się gwiazdozbiór kwintopeda – czyli skorpiona według mugoli. – Lecz na niebie znalazł się przez swe uczucie do Plejad, cór Atlasa. Ach, miłość… Wszystko zdaje się krążyć wokół niej – westchnął, podkładając dłoń pod głowę i wsłuchując się w słowa przyjaciela. Wodził wzrokiem za miejscami, o których mówił, oczami wyobraźni kierując sylwetkę beockiego myśliwego, gotowego do polowania na potwory spowijające nocne niebo. Jakimś dziwnym trafem wyobraził sobie Foxa w tej roli, który bohatersko przemierza nieboskłon i nie potrafił ukryć rozbawienia, lecz zaraz potem skupił się ponownie, aby wrócić do opowieści przyjaciela, wgłębiając się w kolejne gęstości materii. I wtedy do niego dotarło, niczym grom, o czym właściwie prawił Bott. Ciche westchnienie wyrwało się z jego ust na myśl o gęstych, kolorowych mgłach, niemal tak wrzących jak kolory z jego wizji. Oczy wyobraźni przemierzały mgławicę, dostrzegając w niej kształty, niemal prorocze. Choć przy niektórych terminach zgubił się absolutnie, tak zdążył stworzyć własne wyobrażenie – całkowicie błędne, lecz finezyjnie piętrzące się niczym bukiet. – Louis… – zaczął niepewnie, podnosząc się do pozycji siedzącej. – Czy to zjawisko… wywołać mogą czarne dziury? – zapytał, nie będąc do końca pewnym swojej konkluzji. – Zastanawiam się nad tym, ponieważ… – zerknął ponownie na niebo, wyobrażając sobie cały wszechświat przeniesiony na małą płaszczyznę. Pomniejszoną, godną odtworzenia… zupełnie tak, jak kiedyś młody de Lapin wytworzył czarną dziurę. – Wiesz, czym jest sztuka transmutacji? Ktoś ci to… tłumaczył? – zapytał niepewnie, nie chcąc psuć tej chwili, a jednocześnie wybitnie korciło go, aby przekazać przyjacielowi to, co miał na końcu języka.
Przy rozmowie o mapach był już znacznie bardziej skupiony, choć nie miał zbyt wiele do powiedzenia, bo mógł zaledwie jedynie zgadzać się z mugolskim młodzieńcem. Chociaż zaintrygował go aspekt tego, że Louis nigdy nie był w stanie obserwować nieba z pomocą magicznych urządzeń. Może pan Beckett miałby coś u siebie? A może Alex wiedział, gdzie na półwyspie znajdowało się jakieś obserwatorium, które mogłoby pomóc w poszerzeniu wiedzy mugola? Julien chętnie zwiedziłby okoliczne miasta i miejsca, skoro planowała zabawić na dłużej w Anglii, a kto wie? Może wcale nie było mu w ogóle przeznaczone, aby wracać do Paryża?
Rzecz jasna w kręgach czarodziejów, niektóre teorie nie były wciąż naukowo do końca przebadane, nawet sama astrologia stanowiła czasem zagadkowe kuriozum, niemniej jednak to ona zapoczątkowała badanie kosmosu. Ludzie od zarania dziejów upatrywali się znaków w układach planet, wróżąc i wieszcząc, dopiero potem zaczęto podchodzić do tego w bardziej astronomiczny sposób, a jednak łączyło się to na wielu płaszczyznach. Chciałby o tym wszystkim opowiedzieć, pokazać literaturę, która o tym prawiła, zabrać Louisa do swego profesora z Akademii Beauxbatons, aby ten wyjaśnił w klarowny sposób, na czym to wszystko polegało.
- Nie, to nie tylko to – zaśmiał się pod nosem. – Wiesz, że jestem w stanie przewidzieć pogodę? – zapytał. – Nie każdy to potrafi, a właśnie wiedza astrologiczna to umożliwia. Wytłumaczę ci na górze, jeśli będziesz chciał – zaoferował frywolnie, jak gdyby to była błahostka. Chociaż zdawał sobie sprawę, że rzucanie zaklęć przy Louisie mogło być ryzykowne, tak w gruncie rzeczy, jak inaczej mógłby pokazać, że ma rację? Poza tym nie tylko pogoda nie miała tajemnic przed de Lapinem. Cała przyszłość mogła mu się ukazać, rozdając wskazówki i tłumacząc wiele spraw. Czasem nawet sądził, że byłby ostatecznie wyjątkowo bezwartościowy bez swojego daru, przeciętny i nijaki. Któż wówczas zwracałby uwagę na jego dzieła? Westchnął na tę myśl delikatnie, a melancholia wymsknęła się z jego oddechu.
Chłód wydawał mu się wyjątkowo uszczypliwy i do głowy przyszła mu zaledwie jedna opcja na tę chwilę, której być może szanowny Bott nie zauważy. Julek uniósł się do pozycji siedzącej i wsunął dłoń do kieszeni płaszcza, łapiąc różdżkę, wysunął ją ostrożnie i delikatnie, tak aby Louis nie mógł jej dostrzec. Przymknął lekko powieki, skupiając się intensywnie, aby w myślach wypowiedzieć poprawnie inkantację, a nadgarstek wykonał odpowiedni gest. Caeli fluctus. Powietrze delikatnie zawibrowało, a de Lapin skrzywił się lekko, licząc, że przyjaciel niczego nie dostrzegł. Teraz wystarczyło odczekać kilka chwil, a temperatura powinna podnieść się samoistnie do góry – byleby nie zrobiło się za gorąco. Sprytnie schował różdżkę znów do kieszeni i sięgnął po kremowe piwo, wyciągając z tej samej kieszeni otwieracz. Czy on mógł przestać wkładać do tych kieszeni absolutnie wszystko? Najwyraźniej nie, wszak zaraz po otwarciu piwa, schował również kapsel do płaszcza. Zapomniawszy zapytać się przyjaciela, pociągnął łyk słodkiego napoju, a piwniczny chłód orzeźwienia dał mu się we znaki, rozlewając się po języku i gardle. Uśmiechnął się pod nosem, zerkając na Louisa, który zaczął wyrysowywać na niebie kierunki i położył się ponownie, przytrzymując butelkę z piwem na brzuchu. Wodził wzrokiem za dłonią przyjaciela, aż w końcu dotarł do miejsca, gdzie winny spadać gwiazdy. - Mhm… Wiesz, kim był Orion? – zagaił, przekręcając się lekko na bok i nie czekając na odpowiedź przyjaciela, postanowił zapoznać go z historią. – Według mitologii greckiej, był synem Posejdona i Euriale. Boga morza i gorgony. Podobno gdy kroczył po morskim dnie, jego głowa wystawała ponad wodą, ach… Grecy i ich mania wielkości… W każdym razie Orion podobno skonał od ukąszenia olbrzymiego Kwintopeda, dlatego na niebie go unika. Gdy gwiazdozbiór wschodzi, Orion zachodzi – uśmiechnął się, wskazując w kierunku, gdzie w obecnej chwili powinien znajdować się gwiazdozbiór kwintopeda – czyli skorpiona według mugoli. – Lecz na niebie znalazł się przez swe uczucie do Plejad, cór Atlasa. Ach, miłość… Wszystko zdaje się krążyć wokół niej – westchnął, podkładając dłoń pod głowę i wsłuchując się w słowa przyjaciela. Wodził wzrokiem za miejscami, o których mówił, oczami wyobraźni kierując sylwetkę beockiego myśliwego, gotowego do polowania na potwory spowijające nocne niebo. Jakimś dziwnym trafem wyobraził sobie Foxa w tej roli, który bohatersko przemierza nieboskłon i nie potrafił ukryć rozbawienia, lecz zaraz potem skupił się ponownie, aby wrócić do opowieści przyjaciela, wgłębiając się w kolejne gęstości materii. I wtedy do niego dotarło, niczym grom, o czym właściwie prawił Bott. Ciche westchnienie wyrwało się z jego ust na myśl o gęstych, kolorowych mgłach, niemal tak wrzących jak kolory z jego wizji. Oczy wyobraźni przemierzały mgławicę, dostrzegając w niej kształty, niemal prorocze. Choć przy niektórych terminach zgubił się absolutnie, tak zdążył stworzyć własne wyobrażenie – całkowicie błędne, lecz finezyjnie piętrzące się niczym bukiet. – Louis… – zaczął niepewnie, podnosząc się do pozycji siedzącej. – Czy to zjawisko… wywołać mogą czarne dziury? – zapytał, nie będąc do końca pewnym swojej konkluzji. – Zastanawiam się nad tym, ponieważ… – zerknął ponownie na niebo, wyobrażając sobie cały wszechświat przeniesiony na małą płaszczyznę. Pomniejszoną, godną odtworzenia… zupełnie tak, jak kiedyś młody de Lapin wytworzył czarną dziurę. – Wiesz, czym jest sztuka transmutacji? Ktoś ci to… tłumaczył? – zapytał niepewnie, nie chcąc psuć tej chwili, a jednocześnie wybitnie korciło go, aby przekazać przyjacielowi to, co miał na końcu języka.
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów. Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów
To naprawdę było niesamowite - że Julian znał książki, które sam czytałem, a przynajmniej kojarzył ich autorów! Dotąd nie sądziłem, że czarodzieje orientowali się w takich kwestiach. To znaczy... no dobra, niektórzy się orientowali, ale po Francuzie się tego nie spodziewałem. Najwyraźniej błędnie go oceniłem.
- Zaraz, zaraz, czekaj - przerwałem mu, kiedy zaczął opowiadać o autorce Frankensteina, bo właśnie zdałem sobie z czegoś sprawę. W teorii nie powinno mnie to dziwić (właśnie dlatego, że to Julian), ale w praktyce...
- Czytałeś Frankensteina... w oryginale? - zapytałem z niedowierzaniem. Wszystko wszystkim, no wiadomo, że znałem tą historię (kto nie znał?), były i książki dla dzieci o tym i film i chyba nawet jakiś komiks... ale ten oryginał-oryginał, to miał chyba ze sto lat... To się w ogóle dało czytać? Według Juliana najwyraźniej tak, ale on rozumiał też Szekspira, nie? Normalnie nad-człowiek. Pokręciłem z uznaniem głową. Ja zdecydowanie wolałem czytać bardziej współczesne książki, których język nie stwarzał mi problemów. Jakieś archaizmy, dziwaczne zwroty, poetyckie opisy na kilka stron, to nie była moja bajka. Wolałem wartką fabułę, zwroty akcji, wizje przyszłego świata, który choć na pozór malował się niesamowicie, to rodził przeróżne problemy.
- Super! - ucieszyłem się, gdy tylko Julian wyraził chęć pożyczenia moich książek. - Wierz mi, nie pożałujesz - zapewniłem go gorąco absolutnie o tym przekonany.
- Nie, nie, w tych książkach nie ma czarodziejów - szybko sprostowałem. - Obcy, czyli kosmici, cywilizacje pozaziemskie, UFO - wytłumaczyłem - ale osobiście widzę analogię między inwazją Obcych na Ziemię a atakiem czarnoksiężników na Londyn i całą Anglię - dodałem, bo chyba kolejnym z moich skrótów myślowych trochę Julianowi namieszałem. Teraz powinno być lepiej.
Co do astrologii i przepowiadania pogody to była kolejna rzecz, która mnie zaskoczyła. Aż uniosłem wyżej brwi na te nowe rewelacje. Z drugiej strony... może to była znów kwestia różnego nazewnictwa w mugolskim i czarodziejskim świecie? Może astrologia, którą ja (nie)znałem była zupełnie czymś innym dla czarodziejów? Skoro Julian sam powiedział, że to nie tylko wróżenie z gwiazd...?
- Nie chodzi ci przypadkiem o meteorologię? - zapytałem. Z tego co było mi wiadomo, to gwiazdy miały raczej nikły wpływ na pogodę, więc nazwa astrologia co najmniej byłaby tu wprowadzająca w błąd.
- Że na podstawie kształtu chmur i kierunku wiatru i takich tam da się wywnioskować czy jutro będzie ładnie czy będzie padać...? - opisałem to jak najlepiej umiałem. Na tym akurat też się nie znałem. Wiedziałem tylko, że częściowo można przewidzieć pogodę właśnie w taki sposób... no i że jest specjalistyczny sprzęt mierzący wszystkie parametry, ale co dokładnie i jak to potem odczytywać - nie miałem pojęcia.
- Jasne, chętnie posłucham - przyjąłem propozycję. Może dzięki temu nie będę sobie co wieczór robić nadziei na bezchmurne niebo w nocy...? Tylko wyjrzę przez okno, zobaczę jedną chmurę i będę wiedział jaka będzie widoczność za kilkanaście godzin...?
Kiedy znaleźliśmy się na dachu, a ja zatonąłem w hipnotyzującym widoku gwiazd, to reszta świata traciła dla mnie na ostrości i niewiele rzeczy mogło sprawić, żebym znów wrócił na Ziemię. W ten sposób żadnych zabiegów Juliana nawet nie zauważyłem - ani czarów, ani nawet zupełnie jawnego otwarcia piwa(?). Byłem już hen, hen, daleko poza ziemską atmosferą, minąłem planety układu słonecznego i mknąłem z prędkością światła od jednego gwiazdozbioru do następnego, aż...
- Hm...? - dopiero głos Juliana, wciąż niewyraźny i jakby z daleka sprawił, że znów wylądowałem na dachu Kurnika. - Orion? Nie wiem - przyznałem niechętnie. Jeśli rozchodziło się o postaci mitologiczne, to znałem te zupełnie podstawowe, a to i tak nikle. Za to zazwyczaj sam dopisywałem sobie historie do gwiazdozbiorów - to znacznie ułatwiało zapamiętywanie ich rozmieszczenia. Szczerze? Nie znałem chyba żadnego lepszego sposobu. Julian zaczął opowiadać historię Oriona, a ja tylko zmarszczyłem nos, bo ni w ząb nie pokryła się z moim wyobrażeniem. Był zakochanym olbrzymem uciekającym przed...
- Co to jest? Ten kwintoped? - zapytałem. - Tak naprawdę, nie na niebie - dodałem wreszcie odrywając na chwilę wzrok od kosmicznej otchłani, by spojrzeć na Juliana. - To jakieś zwierzę, tak? - wyjaśniałoby to ukąszenie. Po chwili znów powróciłem do wpatrywania się w niebo. Szczerze? Mogłem tak spędzać całą noc, po prostu się na nie gapiąc i wyobrażając sobie, że przemieszczam się po całym kosmosie... Jak można było w nocy spać, skoro nad głową miało się coś tak wspaniałego?
- Zawsze widziałem go jako wojownika, no bo ma miecz przytroczony do pasa - postanowiłem się podzielić swoją wizją Oriona z Julianem. - Jest w trakcie polowania. Jego Pies właśnie zwęszył Zająca, a Orion wyciąga strzałę, żeby wystrzelić z łuku, ale nie w Zająca, ale w szarżującego na nich Byka - opisałem całe zdarzenie, które widziałem w tym właśnie momencie na nieboskłonie, zatrzymane w jednym momencie jak na fotografii. Zmarszczyłem zabawnie nos i znów spojrzałem na Juliana.
- Wybacz, w mojej wersji nie ma nic o miłości - dodałem faktycznie trochę przepraszająco, choć jednocześnie lekko rozbawiony własnym spostrzeżeniem. Według Juliana wszystko krążyło wokół miłości... tymczasem w moich książkach i na mojej wersji nocnego nieba tej miłości były raczej szczątkowe ilości. Nie mam pojęcia jak to o mnie świadczyło... I czy w ogóle świadczyło, ale nie przejąłem się tym wielce, tylko wróciłem do opowieści o mgławicy. Znów zatonąłem myślami w kosmosie, znów płynąłem w przestworzach mijając brązowe karły i zanurzając się w chmurach pyłu i gazów... Tak jak i poprzednio z tej podróży wyrwał mnie głos Juliana.
- Czarne dziury? - powtórzyłem za nim zaskoczony, że zapytał właśnie o nie. - Czy czarna dziura może stworzyć mgławicę? - dodałem, nie będąc do końca pewny czy dobrze go zrozumiałem. Przy okazji przewróciłem się na bok, żeby mieć na niego lepszy widok. Głowę oparłem na zgiętej w łokciu ręce. Zmarszczyłem przy okazji brwi zastanawiając się chwilę nad odpowiedzią.
- Czarna dziura to właściwie przeciwieństwo mgławicy - odpowiedziałem ostrożnie. - W mgławicy dużo się dzieje, zazwyczaj jest widoczna tak jak Mgławica Oriona, bo raz, że jest duża, a dwa, że albo odbija światło gwiazd albo sama je emituje... no i rodzą się w niej nowe gwiazdy, a czarna dziura... - urwałem. - Czarne dziury to jedne z największych zagadek kosmosu. Są stosunkowo małe do swojej bardzo dużej masy i pochłaniają wszystko, co znajdzie się w ich pobliżu, łącznie ze światłem, dlatego tak ciężko je zaobserwować lub wykryć w jakiś inny sposób... A jak coś do nich wpadnie, to już nie może się wydostać. Istnieje teoria, że czarna dziura powstaje, kiedy umiera gwiazda - wciąż marszczyłem brwi nie bardzo wiedząc do czego Julian zmierzał i w jaki sposób przeskoczył myślami z mgławicy, o której opowiadałem, do czarnych dziur właśnie. A potem do transmutacji. Powoli pokręciłem głową.
- W fizyce to przemiana jednego pierwiastka w inny... Takie reakcje zachodzą między innymi w gwiazdach - odpowiedziałem kompletnie już tym wszystkim skonfundowany. - Do czego zmierzasz? - zapytałem wreszcie wprost mając wrażenie, że póki co tylko krążę po omacku wokół jakiegoś tematu, który łączyłby mgławice, czarne dziury i transmutację. Z jednej strony widziałem powiązanie między tymi zagadnieniami, ale z jakichś powodów miałem wrażenie, że kumplowi chodzi o coś zupełnie innego. Czy już wkraczaliśmy w sferę astrologii? Nie byłem pewny.
- Zaraz, zaraz, czekaj - przerwałem mu, kiedy zaczął opowiadać o autorce Frankensteina, bo właśnie zdałem sobie z czegoś sprawę. W teorii nie powinno mnie to dziwić (właśnie dlatego, że to Julian), ale w praktyce...
- Czytałeś Frankensteina... w oryginale? - zapytałem z niedowierzaniem. Wszystko wszystkim, no wiadomo, że znałem tą historię (kto nie znał?), były i książki dla dzieci o tym i film i chyba nawet jakiś komiks... ale ten oryginał-oryginał, to miał chyba ze sto lat... To się w ogóle dało czytać? Według Juliana najwyraźniej tak, ale on rozumiał też Szekspira, nie? Normalnie nad-człowiek. Pokręciłem z uznaniem głową. Ja zdecydowanie wolałem czytać bardziej współczesne książki, których język nie stwarzał mi problemów. Jakieś archaizmy, dziwaczne zwroty, poetyckie opisy na kilka stron, to nie była moja bajka. Wolałem wartką fabułę, zwroty akcji, wizje przyszłego świata, który choć na pozór malował się niesamowicie, to rodził przeróżne problemy.
- Super! - ucieszyłem się, gdy tylko Julian wyraził chęć pożyczenia moich książek. - Wierz mi, nie pożałujesz - zapewniłem go gorąco absolutnie o tym przekonany.
- Nie, nie, w tych książkach nie ma czarodziejów - szybko sprostowałem. - Obcy, czyli kosmici, cywilizacje pozaziemskie, UFO - wytłumaczyłem - ale osobiście widzę analogię między inwazją Obcych na Ziemię a atakiem czarnoksiężników na Londyn i całą Anglię - dodałem, bo chyba kolejnym z moich skrótów myślowych trochę Julianowi namieszałem. Teraz powinno być lepiej.
Co do astrologii i przepowiadania pogody to była kolejna rzecz, która mnie zaskoczyła. Aż uniosłem wyżej brwi na te nowe rewelacje. Z drugiej strony... może to była znów kwestia różnego nazewnictwa w mugolskim i czarodziejskim świecie? Może astrologia, którą ja (nie)znałem była zupełnie czymś innym dla czarodziejów? Skoro Julian sam powiedział, że to nie tylko wróżenie z gwiazd...?
- Nie chodzi ci przypadkiem o meteorologię? - zapytałem. Z tego co było mi wiadomo, to gwiazdy miały raczej nikły wpływ na pogodę, więc nazwa astrologia co najmniej byłaby tu wprowadzająca w błąd.
- Że na podstawie kształtu chmur i kierunku wiatru i takich tam da się wywnioskować czy jutro będzie ładnie czy będzie padać...? - opisałem to jak najlepiej umiałem. Na tym akurat też się nie znałem. Wiedziałem tylko, że częściowo można przewidzieć pogodę właśnie w taki sposób... no i że jest specjalistyczny sprzęt mierzący wszystkie parametry, ale co dokładnie i jak to potem odczytywać - nie miałem pojęcia.
- Jasne, chętnie posłucham - przyjąłem propozycję. Może dzięki temu nie będę sobie co wieczór robić nadziei na bezchmurne niebo w nocy...? Tylko wyjrzę przez okno, zobaczę jedną chmurę i będę wiedział jaka będzie widoczność za kilkanaście godzin...?
Kiedy znaleźliśmy się na dachu, a ja zatonąłem w hipnotyzującym widoku gwiazd, to reszta świata traciła dla mnie na ostrości i niewiele rzeczy mogło sprawić, żebym znów wrócił na Ziemię. W ten sposób żadnych zabiegów Juliana nawet nie zauważyłem - ani czarów, ani nawet zupełnie jawnego otwarcia piwa(?). Byłem już hen, hen, daleko poza ziemską atmosferą, minąłem planety układu słonecznego i mknąłem z prędkością światła od jednego gwiazdozbioru do następnego, aż...
- Hm...? - dopiero głos Juliana, wciąż niewyraźny i jakby z daleka sprawił, że znów wylądowałem na dachu Kurnika. - Orion? Nie wiem - przyznałem niechętnie. Jeśli rozchodziło się o postaci mitologiczne, to znałem te zupełnie podstawowe, a to i tak nikle. Za to zazwyczaj sam dopisywałem sobie historie do gwiazdozbiorów - to znacznie ułatwiało zapamiętywanie ich rozmieszczenia. Szczerze? Nie znałem chyba żadnego lepszego sposobu. Julian zaczął opowiadać historię Oriona, a ja tylko zmarszczyłem nos, bo ni w ząb nie pokryła się z moim wyobrażeniem. Był zakochanym olbrzymem uciekającym przed...
- Co to jest? Ten kwintoped? - zapytałem. - Tak naprawdę, nie na niebie - dodałem wreszcie odrywając na chwilę wzrok od kosmicznej otchłani, by spojrzeć na Juliana. - To jakieś zwierzę, tak? - wyjaśniałoby to ukąszenie. Po chwili znów powróciłem do wpatrywania się w niebo. Szczerze? Mogłem tak spędzać całą noc, po prostu się na nie gapiąc i wyobrażając sobie, że przemieszczam się po całym kosmosie... Jak można było w nocy spać, skoro nad głową miało się coś tak wspaniałego?
- Zawsze widziałem go jako wojownika, no bo ma miecz przytroczony do pasa - postanowiłem się podzielić swoją wizją Oriona z Julianem. - Jest w trakcie polowania. Jego Pies właśnie zwęszył Zająca, a Orion wyciąga strzałę, żeby wystrzelić z łuku, ale nie w Zająca, ale w szarżującego na nich Byka - opisałem całe zdarzenie, które widziałem w tym właśnie momencie na nieboskłonie, zatrzymane w jednym momencie jak na fotografii. Zmarszczyłem zabawnie nos i znów spojrzałem na Juliana.
- Wybacz, w mojej wersji nie ma nic o miłości - dodałem faktycznie trochę przepraszająco, choć jednocześnie lekko rozbawiony własnym spostrzeżeniem. Według Juliana wszystko krążyło wokół miłości... tymczasem w moich książkach i na mojej wersji nocnego nieba tej miłości były raczej szczątkowe ilości. Nie mam pojęcia jak to o mnie świadczyło... I czy w ogóle świadczyło, ale nie przejąłem się tym wielce, tylko wróciłem do opowieści o mgławicy. Znów zatonąłem myślami w kosmosie, znów płynąłem w przestworzach mijając brązowe karły i zanurzając się w chmurach pyłu i gazów... Tak jak i poprzednio z tej podróży wyrwał mnie głos Juliana.
- Czarne dziury? - powtórzyłem za nim zaskoczony, że zapytał właśnie o nie. - Czy czarna dziura może stworzyć mgławicę? - dodałem, nie będąc do końca pewny czy dobrze go zrozumiałem. Przy okazji przewróciłem się na bok, żeby mieć na niego lepszy widok. Głowę oparłem na zgiętej w łokciu ręce. Zmarszczyłem przy okazji brwi zastanawiając się chwilę nad odpowiedzią.
- Czarna dziura to właściwie przeciwieństwo mgławicy - odpowiedziałem ostrożnie. - W mgławicy dużo się dzieje, zazwyczaj jest widoczna tak jak Mgławica Oriona, bo raz, że jest duża, a dwa, że albo odbija światło gwiazd albo sama je emituje... no i rodzą się w niej nowe gwiazdy, a czarna dziura... - urwałem. - Czarne dziury to jedne z największych zagadek kosmosu. Są stosunkowo małe do swojej bardzo dużej masy i pochłaniają wszystko, co znajdzie się w ich pobliżu, łącznie ze światłem, dlatego tak ciężko je zaobserwować lub wykryć w jakiś inny sposób... A jak coś do nich wpadnie, to już nie może się wydostać. Istnieje teoria, że czarna dziura powstaje, kiedy umiera gwiazda - wciąż marszczyłem brwi nie bardzo wiedząc do czego Julian zmierzał i w jaki sposób przeskoczył myślami z mgławicy, o której opowiadałem, do czarnych dziur właśnie. A potem do transmutacji. Powoli pokręciłem głową.
- W fizyce to przemiana jednego pierwiastka w inny... Takie reakcje zachodzą między innymi w gwiazdach - odpowiedziałem kompletnie już tym wszystkim skonfundowany. - Do czego zmierzasz? - zapytałem wreszcie wprost mając wrażenie, że póki co tylko krążę po omacku wokół jakiegoś tematu, który łączyłby mgławice, czarne dziury i transmutację. Z jednej strony widziałem powiązanie między tymi zagadnieniami, ale z jakichś powodów miałem wrażenie, że kumplowi chodzi o coś zupełnie innego. Czy już wkraczaliśmy w sferę astrologii? Nie byłem pewny.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
- Pardon? – zamrugał oczami, niekoniecznie rozumiejąc, do czego właściwie w tej chwili pił młodzieniec. Oczywiście, że czytał Frankensteina w oryginale, jeśli był w stanie czytać po angielsku i autor danego dzieła pisał to w ten sposób, wówczas karygodnym byłoby sięganie po tłumaczenia, które niekoniecznie odzwierciedlałyby potęgę słowotwórczą pisarza. – Oczywiście, że tak. Miałbym czytać po francusku? – zaśmiał się, całkowicie nie łapiąc, o co chodziło przyjacielowi.
Dalsza rozmowa o literaturze przebiegała dosyć… dziwnie. O ile de Lapin wierzył, że nie pożałuje książek, tak słowa wypowiadane przez Louisa brzmiały nagle jak jeden wielki chaos, którego sprostowanie mogło się wiązać z kolejnymi momentami poświęconymi na krojenie chleba, a okruszków było coraz więcej i więcej. – UFO? To… jakiś skrót? – zapytał w końcu, chcąc uzyskać odpowiedź na najbardziej nurtującego go pytanie. Kosmici i pozaziemskie cywilizacje brzmiały jeszcze… jakoś, lecz UFO? Ubarwione Falujące Obłoki?
Meteorologia sugerowała, że była dziedziną naukową, lecz całkowicie niepojętą dla czarodzieja. Julien pokręcił przecząco głową, słuchając słów Louisa, aby zrozumieć, o czym dokładnie mówił. – Nie, to absolutnie nie to. Mówię tu o układach planet i ułożeniu gwiazd – uśmiechnął się niewinnie. Właściwie nigdy nie zastanawiał się nad tym, jak dokładnie działo się to, że pojmował ułożenie kątów na niebie, pozwalające z pomocą czaru przepowiedzieć mu to, co chciał. Oczywiście dla takich czarów, można wykorzystać karty, wahadełko, kulę lub cokolwiek innego, lecz w tym przypadku zwykle to astrologia stanowiła najwierniej oddające źródło stanu pogody. Wystarczyło jedynie dobrze rozumieć symbolikę i mowę gwiazd. – Wybornie! W takim razie sprawdzę, czy może nas czekać niespodziewana ulewa – zaoferował się, mając w głowie już plan, w jaki sposób ukryje przed Bottem swoją różdżkę, aby go nie denerwować. Nadal nie mógł przywyknąć do powstrzymywania się w używaniu zaklęć, choć wcześniej wydawało mu się, że przecież ich nie nadużywał, a właściwie wydawał się funkcjonować bez nich, tak dopiero przy Louisie zrozumiał, ile razy w ciągu doby potrzebował rzucić jakiś czar. Niemniej jednak ucieszyło go to, że przyjaciel nie spostrzegł rzuconego już na dachu czaru, a co chwilę temperatura zdawała się przyjemniejsza. Być może nie był to skwar, w którym można by było się prażyć, lecz teraz przynajmniej de Lapin nie musiał bać się, że którykolwiek z nich się rozchoruje.
Pytanie Botta zbiło go nieco z pantałyku, wszak magizoologia była dziedziną, w której absolutnie kulał. Jedynie kojarzył ryciny poszczególnych stworzeń, lecz czy więcej mógł coś o nich rzec? Niestety nie. Wciągnął głośniej powietrze, starając się wymyśleć jak powinien opisać ten dziwny obrazek, jakie widział kiedyś w podręczniku. Bynajmniej od opieki nad magicznymi stworzeniami, a od wróżbiarstwa. – Zwierzę. Szczerze powiedziawszy… nigdy nie widziałem go na własne oczy, tak realnie jak ciebie czy te nietoperze, które latają nad naszą głową. Dane mi było zaledwie oglądać go na rycinach, szczególnie tych, które prawiły o tym konkretnym gwiazdozbiorze. To dosyć… dziwne stworzenia, mające pięć nóg ze zdeformowanymi stopami, ogromne kły w szerokiej paszczy, a całe ich ciało pokrywa gęsta szczecina – opisał w skrócie, zastanawiając się nad działaniem tego potwora. Czy naprawdę był, aż tak niebezpieczny? Podrapał się po głowie, szukając możliwie odpowiednich słów na wyznanie okrutnej prawdy, o swej nikłej znajomości tematu. – Nigdy nie… frapowała mnie magizoologia, tak mówiąc szczerze – uśmiech zalśnił na jego twarz, a zaraz potem pomyślał o uroczej Sue, która mówiła mu dosyć często o magicznych stworzeniach i ogółem o zwierzętach. Czasami braki w wiedzy, nieco go… złościły, wszak przecież od czarodziejów posługujących się biegle transmutacją wymagano, chociażby podstawowej wiedzy – przemiana w zwierzęta była przecież jednym z działów. Jego nikła wiedza pozwalała, póki co na częściowe pojmowanie takich czarów, niemniej jednak czuł, że będzie potrzebował poszerzenia swej wiedzy, zapełnienia szuflad świadomości nowymi arkuszami, tym razem traktującymi o dziedzinie, do której nie miał ni głowy, ni ręki. Westchnął melancholijnie, słysząc odpowiedź Louisa, a potem parsknął śmiechem. – Właściwie to nie odbiega daleko od jego przedstawień mitologicznych, wiesz? – zagaił, zaciekawiony dalszą wizją młodego astronoma. – Orion był uzdolnionym myśliwym, polującym wraz z wiernym psem Syriuszem oraz zającem – tu wskazał na konkretne gwiazdy, przysuwając się lekko do przyjaciela, aby upewnić się, że mają podobny widok. – Lecz u nas nie walczy z Bykiem, a z Buchorożcem – oznajmił, wyrysowując koślawo kształt gwiazdozbioru na niebie. – Jest na wiecznym polowaniu i choćby ścigał, umykał, strzelał… nigdy boju nie skończy, uwięziony między teatrem gwiazd – westchnął wymownie. – Miłość go do tego doprowadziła… lecz w boju uczucia brak – zauważył i wydawało mu się, że trafnie udało mu się domknąć oba wyobrażenia, znajdujące w sobie podobieństwa.
Wrócił do siadu, gdy tylko kolejna dyskusja rozgrzała jego umysł. Podniósł jedną nogę wyżej, opierając o nią łokieć i kręcąc lekko nadgarstkiem z butelką kremowego piwa. Uważnie słuchał Botta, starając się doprowadzić swoje własne myśli, tańczące i wrzące pomysłami. – Tak, dokładnie to jest mym pytaniem – przytaknął, ciesząc się, że przyjaciel sam potrafił odnaleźć nurtujące kwestie. Skupił spojrzenie na nim, starając się dostrzegać zarys twarzy w pogrążającej ich ciemności. Gdyby nie fakt, że znajdowali się na dachu, tak obawiałby się tego co mogło czaić się w ostępach i cieniach lasów. – Największych zagadek… - mruknął cichutko pod nosem, zaraz za słowami Louisa, zaś kącik ust drgnął w ekscytacji. Mógłby mu to przecież pokazać, ot tak… skupić się jak kiedyś i w szczerym polu wytworzyć tę niszczycielską energię w mniejszej skali, zaburzającą grawitację. – Są jak… śmiertelna pułapka, czyż nie? – zapytał dla pewności, a zaraz potem wyprostował się, zaprzestając dalszego torturowania swych pleców i podparł się łokciem o dach, przyjmując właściwie pozycję bardzo podobną do Louisa. Tylko w jego drugiej dłoni wciąż sterczała butelka, wciąż czekająca, aż usta złożą na niej swój pocałunek w podzięce za kremowy smak piwa. – Tylko nie świruj, dobrze? – zaczął zapobiegawczo, wpatrując się w przyjaciela. – Techniki transmutacyjne mogą sięgać do… wielu płaszczyzn, poczynając od przemian materialnych przedmiotów w inne, przez ludzkie ciało do zmiany w zwierzę, aż w końcu… nawet do samej grawitacji – wytłumaczył, artykułując powoli i spokojnie. – Myślę, że wiesz już, do czego zmierzam – uśmiechnął się wręcz figlarnie, zupełnie jakby mówił coś nieprzyzwoitego. – Istnieją zaklęcia pozwalające manipulować siłą ciążenia, a także takie, które… wytwarzają miniaturową czarną dziurę – wypowiedział w końcu, chcąc iść dalej w swych rozważaniach. – Nie wiem natomiast, czy ktoś próbował to badać, lecz myślę, że w ten sposób można byłoby spróbować stworzyć gwiazdę... mgławicę... – jego oczy błyszczały z ekscytacji, choć w głębi serca wybitnie obawiał się własnych słów. Mógł nimi przerazić młodego mugola… a przecież chciał dobrze, chciał dać mu świadomość tego, że to wszystko było możliwe! Chciał pokazać mu kosmos tu na Ziemi, lecz do tego potrzebna była magia, której używanie wzmagało w Louise strach… Czemu los uwielbiał podkładać wszystkim kłody pod nogi? – Potrzebna byłaby z pewnością ekspertyza numerologiczna i odpowiednie ingrediencje… może sproszkowany meteoryt lub gwiezdny pył… dotykałeś kiedyś gwiezdnego pyłu, Louisie? Pan Beckett z pewnością ma go w jakiejś szufladzie – zauważył, zasypując mugola pytaniami. Dla niego to wszystko było takie proste, normalne i typowe, nawet nie zdawał sobie sprawy, jak wiele chaosu mógł wywołać w głowie młodzieńca. – Chciałbym stworzyć gwiazdę i patrzeć na to wszystko, o czym prawiłeś… - rozmarzył się, pociągając łyk kremowego piwa i z policzkami pełnymi napoju, skierował butelkę ku przyjacielowi, tym samym oferując gestem „poczęstunek”.
Dalsza rozmowa o literaturze przebiegała dosyć… dziwnie. O ile de Lapin wierzył, że nie pożałuje książek, tak słowa wypowiadane przez Louisa brzmiały nagle jak jeden wielki chaos, którego sprostowanie mogło się wiązać z kolejnymi momentami poświęconymi na krojenie chleba, a okruszków było coraz więcej i więcej. – UFO? To… jakiś skrót? – zapytał w końcu, chcąc uzyskać odpowiedź na najbardziej nurtującego go pytanie. Kosmici i pozaziemskie cywilizacje brzmiały jeszcze… jakoś, lecz UFO? Ubarwione Falujące Obłoki?
Meteorologia sugerowała, że była dziedziną naukową, lecz całkowicie niepojętą dla czarodzieja. Julien pokręcił przecząco głową, słuchając słów Louisa, aby zrozumieć, o czym dokładnie mówił. – Nie, to absolutnie nie to. Mówię tu o układach planet i ułożeniu gwiazd – uśmiechnął się niewinnie. Właściwie nigdy nie zastanawiał się nad tym, jak dokładnie działo się to, że pojmował ułożenie kątów na niebie, pozwalające z pomocą czaru przepowiedzieć mu to, co chciał. Oczywiście dla takich czarów, można wykorzystać karty, wahadełko, kulę lub cokolwiek innego, lecz w tym przypadku zwykle to astrologia stanowiła najwierniej oddające źródło stanu pogody. Wystarczyło jedynie dobrze rozumieć symbolikę i mowę gwiazd. – Wybornie! W takim razie sprawdzę, czy może nas czekać niespodziewana ulewa – zaoferował się, mając w głowie już plan, w jaki sposób ukryje przed Bottem swoją różdżkę, aby go nie denerwować. Nadal nie mógł przywyknąć do powstrzymywania się w używaniu zaklęć, choć wcześniej wydawało mu się, że przecież ich nie nadużywał, a właściwie wydawał się funkcjonować bez nich, tak dopiero przy Louisie zrozumiał, ile razy w ciągu doby potrzebował rzucić jakiś czar. Niemniej jednak ucieszyło go to, że przyjaciel nie spostrzegł rzuconego już na dachu czaru, a co chwilę temperatura zdawała się przyjemniejsza. Być może nie był to skwar, w którym można by było się prażyć, lecz teraz przynajmniej de Lapin nie musiał bać się, że którykolwiek z nich się rozchoruje.
Pytanie Botta zbiło go nieco z pantałyku, wszak magizoologia była dziedziną, w której absolutnie kulał. Jedynie kojarzył ryciny poszczególnych stworzeń, lecz czy więcej mógł coś o nich rzec? Niestety nie. Wciągnął głośniej powietrze, starając się wymyśleć jak powinien opisać ten dziwny obrazek, jakie widział kiedyś w podręczniku. Bynajmniej od opieki nad magicznymi stworzeniami, a od wróżbiarstwa. – Zwierzę. Szczerze powiedziawszy… nigdy nie widziałem go na własne oczy, tak realnie jak ciebie czy te nietoperze, które latają nad naszą głową. Dane mi było zaledwie oglądać go na rycinach, szczególnie tych, które prawiły o tym konkretnym gwiazdozbiorze. To dosyć… dziwne stworzenia, mające pięć nóg ze zdeformowanymi stopami, ogromne kły w szerokiej paszczy, a całe ich ciało pokrywa gęsta szczecina – opisał w skrócie, zastanawiając się nad działaniem tego potwora. Czy naprawdę był, aż tak niebezpieczny? Podrapał się po głowie, szukając możliwie odpowiednich słów na wyznanie okrutnej prawdy, o swej nikłej znajomości tematu. – Nigdy nie… frapowała mnie magizoologia, tak mówiąc szczerze – uśmiech zalśnił na jego twarz, a zaraz potem pomyślał o uroczej Sue, która mówiła mu dosyć często o magicznych stworzeniach i ogółem o zwierzętach. Czasami braki w wiedzy, nieco go… złościły, wszak przecież od czarodziejów posługujących się biegle transmutacją wymagano, chociażby podstawowej wiedzy – przemiana w zwierzęta była przecież jednym z działów. Jego nikła wiedza pozwalała, póki co na częściowe pojmowanie takich czarów, niemniej jednak czuł, że będzie potrzebował poszerzenia swej wiedzy, zapełnienia szuflad świadomości nowymi arkuszami, tym razem traktującymi o dziedzinie, do której nie miał ni głowy, ni ręki. Westchnął melancholijnie, słysząc odpowiedź Louisa, a potem parsknął śmiechem. – Właściwie to nie odbiega daleko od jego przedstawień mitologicznych, wiesz? – zagaił, zaciekawiony dalszą wizją młodego astronoma. – Orion był uzdolnionym myśliwym, polującym wraz z wiernym psem Syriuszem oraz zającem – tu wskazał na konkretne gwiazdy, przysuwając się lekko do przyjaciela, aby upewnić się, że mają podobny widok. – Lecz u nas nie walczy z Bykiem, a z Buchorożcem – oznajmił, wyrysowując koślawo kształt gwiazdozbioru na niebie. – Jest na wiecznym polowaniu i choćby ścigał, umykał, strzelał… nigdy boju nie skończy, uwięziony między teatrem gwiazd – westchnął wymownie. – Miłość go do tego doprowadziła… lecz w boju uczucia brak – zauważył i wydawało mu się, że trafnie udało mu się domknąć oba wyobrażenia, znajdujące w sobie podobieństwa.
Wrócił do siadu, gdy tylko kolejna dyskusja rozgrzała jego umysł. Podniósł jedną nogę wyżej, opierając o nią łokieć i kręcąc lekko nadgarstkiem z butelką kremowego piwa. Uważnie słuchał Botta, starając się doprowadzić swoje własne myśli, tańczące i wrzące pomysłami. – Tak, dokładnie to jest mym pytaniem – przytaknął, ciesząc się, że przyjaciel sam potrafił odnaleźć nurtujące kwestie. Skupił spojrzenie na nim, starając się dostrzegać zarys twarzy w pogrążającej ich ciemności. Gdyby nie fakt, że znajdowali się na dachu, tak obawiałby się tego co mogło czaić się w ostępach i cieniach lasów. – Największych zagadek… - mruknął cichutko pod nosem, zaraz za słowami Louisa, zaś kącik ust drgnął w ekscytacji. Mógłby mu to przecież pokazać, ot tak… skupić się jak kiedyś i w szczerym polu wytworzyć tę niszczycielską energię w mniejszej skali, zaburzającą grawitację. – Są jak… śmiertelna pułapka, czyż nie? – zapytał dla pewności, a zaraz potem wyprostował się, zaprzestając dalszego torturowania swych pleców i podparł się łokciem o dach, przyjmując właściwie pozycję bardzo podobną do Louisa. Tylko w jego drugiej dłoni wciąż sterczała butelka, wciąż czekająca, aż usta złożą na niej swój pocałunek w podzięce za kremowy smak piwa. – Tylko nie świruj, dobrze? – zaczął zapobiegawczo, wpatrując się w przyjaciela. – Techniki transmutacyjne mogą sięgać do… wielu płaszczyzn, poczynając od przemian materialnych przedmiotów w inne, przez ludzkie ciało do zmiany w zwierzę, aż w końcu… nawet do samej grawitacji – wytłumaczył, artykułując powoli i spokojnie. – Myślę, że wiesz już, do czego zmierzam – uśmiechnął się wręcz figlarnie, zupełnie jakby mówił coś nieprzyzwoitego. – Istnieją zaklęcia pozwalające manipulować siłą ciążenia, a także takie, które… wytwarzają miniaturową czarną dziurę – wypowiedział w końcu, chcąc iść dalej w swych rozważaniach. – Nie wiem natomiast, czy ktoś próbował to badać, lecz myślę, że w ten sposób można byłoby spróbować stworzyć gwiazdę... mgławicę... – jego oczy błyszczały z ekscytacji, choć w głębi serca wybitnie obawiał się własnych słów. Mógł nimi przerazić młodego mugola… a przecież chciał dobrze, chciał dać mu świadomość tego, że to wszystko było możliwe! Chciał pokazać mu kosmos tu na Ziemi, lecz do tego potrzebna była magia, której używanie wzmagało w Louise strach… Czemu los uwielbiał podkładać wszystkim kłody pod nogi? – Potrzebna byłaby z pewnością ekspertyza numerologiczna i odpowiednie ingrediencje… może sproszkowany meteoryt lub gwiezdny pył… dotykałeś kiedyś gwiezdnego pyłu, Louisie? Pan Beckett z pewnością ma go w jakiejś szufladzie – zauważył, zasypując mugola pytaniami. Dla niego to wszystko było takie proste, normalne i typowe, nawet nie zdawał sobie sprawy, jak wiele chaosu mógł wywołać w głowie młodzieńca. – Chciałbym stworzyć gwiazdę i patrzeć na to wszystko, o czym prawiłeś… - rozmarzył się, pociągając łyk kremowego piwa i z policzkami pełnymi napoju, skierował butelkę ku przyjacielowi, tym samym oferując gestem „poczęstunek”.
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów. Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów
Powiedzieć mu, czy mu nie mówić? Z zakłopotaniem podrapałem się po potylicy, kiedy zapytał o czytanie Frankensteina po francusku.
- Nie, nie, chodzi o to, że... - Lou, czy naprawdę chcesz to powiedzieć? Wyjdziesz na kompletnego... - to strasznie stara książka i domyślam się, że dla takiego przeciętniaka jak ja, byłaby po prostu niezrozumiała - wypaliłem ignorując głos rozsądku(?) w swojej głowie. - Dla mnie równie dobrze mogłaby być napisana po francusku, zrozumiałbym z niej tyle samo - uśmiechnąłem się z zakłopotaniem wciąż międląc te włosy z tyłu głowy. No dobra, właśnie wychodziłem na totalnego głupka, ale... no taka była prawda, nie? Po prostu nie rozumiałem tego przestarzałego języka i tylko mi psuł czytanie niż cokolwiek innego.
Za to zaskoczyło mnie, że Julian nie znał słowa "UFO", a właściwie, tak, skrótu. Kiwnąłem twierdząco głową.
- Niezidentyfikowany Obiekt Latający - rozwinąłem, po czym zamyśliłem się na moment - ciekawe ilu czarodziejów na latających miotłach uznano dotąd po prostu za UFO - uśmiechnąłem się rozbawiony tym spostrzeżeniem. Czarodzieje jeszcze powinni latać na tych miotłach w jakichś zielonych kombinezonach i dopiero zrobiłoby się kosmicznie...
- Nie, no... Moment, co planety i gwiazdy mają do lokalnej pogody? - zapytałem, kiedy okazało się, że Julianowi z przepowiadaniem deszczu lub słońca wcale nie chodziło o meteorologię, tylko faktycznie tą całą astrologię... No, fakt, szczególnie jedna gwiazda miała wpływ na klimat naszej planety - Słońce - ale ono działało globalnie. A co do tego wszystkiego miałby, załóżmy... Jowisz? Nie mieściło mi się to w głowie. Ale tak, tym bardziej chciałem usłyszeć co Julian ma o tym zjawisku do powiedzenia. Może to jakiś aspekt nauki, który odkryli czarodzieje, a dla zwykłych ludzi wciąż pozostawał zagadką...?
Po pierwszej fali chłodu na zewnątrz chyba musiałem się przyzwyczaić do temperatury, bo im dłużej leżeliśmy na dachu tym mniej zwracałem na nią uwagę. I dobrze, bo obawiałem się, że trzeba będzie się kręcić i schodzić raz po raz na strych po kolejne warstwy ubrań, a tak można było się skupić na ważniejszych rzeczach - czyli niebie oczywiście i jego konstelacjach.
- Pięć nóg? - powtórzyłem za Julianem zaskoczony. Nie byłem ekspertem od zwierząt ani tych pospolitych ani magicznych... ale nawet mi pięć nóg wydało się dziwnym zjawiskiem. Reszta opisu tego całego kwintopeda wcale nie była lepsza. Zmarszczyłem nos.
- To nie brzmi jak coś, co kiedykolwiek chciałbym spotkać na swojej drodze - skwitowałem tylko. - Znaczy nie przejmuj się, nie jestem orłem nawet w zwykłej zoologii - dorzuciłem szybko, kiedy zakończył swój krótki wykład o tym dziwacznym stworzeniu. - Z magicznych zwierząt to mam do czynienia tylko z tymi, które są w Kurniku - żadne z nich też nie miało pięciu nóg i na szczęście wszystkie były w miarę przyjazne... nie licząc Geniusza, który wciąż mnie gryzł jak niefrasobliwie za bardzo się do niego zbliżałem. Nie, żebym robił to naumyślnie, to wina samego wozaka. Skąd mogłem wiedzieć, że akurat kiedy sięgam po sweter w szafce, to on tam śpi? Albo jest pod kołdrą jak akurat sam się kładę? A ostatnio przeszedł samego siebie chowając się w pudle gitary. Nie mam pojęcia jak on tam wlazł, naprawdę! Wciąż miałem zabandażowany nadgarstek po tym, jak się w niego wgryzł.
- No i raz z Alexem oswoiliśmy najprawdziwsze yeti - dodałem z niejaką dumą, choć zaraz spuściłem smętnie wzrok. Niestety ta historia nie miała szczęśliwego zakończenia.
- Polar był kochany, dogadywaliśmy się bez problemu, osłaniał mnie przed niebezpieczeństwem... niestety zginął ratując nam życie - zakończyłem ciszej, pociągając lekko nosem, po czym uniosłem wzrok z powrotem na nocne niebo i odszukałem na nim konstelację Małej Niedźwiedzicy. - Miał imię na cześć Polaris... ale teraz to raczej ona powinna nosić jego imię. Zasłużył, żeby znaleźć się na niebie w postaci gwiazdy... albo i całego gwiazdozbioru - stwierdziłem zupełnie szczerze. Ech, naprawdę szkoda było mi Polara... bohaterski wielkolud.
Przesunąłem spojrzeniem wracając ponownie do Oriona i wodząc wzrokiem na pokazywane przez przyjaciela kolejne konstelacje. Kiedy Julian tak o tym mówił, to faktycznie moja historia niewiele odbiegała od tej jego. Nawet uśmiechnąłem się na to wszystko mimo, że ostatnie zdanie brzmiało trochę zbyt poetycko, żebym mógł stwierdzić co tak właściwie miał na myśli.
- Może to nawet lepiej? - zagaiłem. - Że są tak zawieszeni... nikt nikomu nie zrobi tam krzywdy. Ani Orion nie ustrzeli Byka, ani Byk go nie poturbuje.
Dzięki temu chociaż na niebie panował względny spokój i ład, którego często brakowało na samej Ziemi. Chociaż nawet tam, daleko w kosmosie czyhały mroczne zagadki, które jeżyły włos na głowie. Jak na przykład czarne dziury.
- Nieskończona pułapka - dodałem, kiedy nazwał ją śmiertelną. - Zakrzywienie czasoprzestrzeni, z którego nigdy się nie wydostaniesz, nieważne jak bardzo byś próbował - wzdrygnąłem się na samo wyobrażenie takiego losu. Oczywiście było mocno przerysowane, z naukowego punktu byłoby zapewne tak jak mówił Julian - znalezienie się jakimś cudem w czarnej dziurze skończyłoby się po prostu śmiercią... - ale nie wiem czy to komiksy czy książki (czy po prostu zryty beret) sprawił, że widziałem to jak wieczne spadanie w wirze, ten wir niespodziewanie mnie wypluwał na powierzchnię, ale tylko po to, żeby znów wciągnąć do środka... i tak w nieskończoność... Ale nie, spokojnie, nie zamierzałem świrować. Nawet parsknąłem cicho śmiechem na jego słowa. Szczerze mówiąc z Julianem zżyłem się zaskakująco szybko (a może wcale nie tak zaskakująco?), ufałem mu i musiałby chyba zrobić coś faktycznie przerażającego, żeby mi znów odbiło. Tak przynajmniej sądziłem.
Z drugiej strony pierwszego października sądziłem, że bez strachu będę latał na miotle i wyszło jak wyszło, więc... Ech.
- Postaram się - odparłem tylko niemal pogodnie i podniosłem do siadu, sięgając po kromkę chleba i nabierając na niego dżem. I tak długo wytrzymałem bez jedzenia, a to wszystko tak kusząco czekało na konsumpcję... Zresztą po jedzeniu lepiej się myślało, nie? A teraz wkroczyliśmy na takie tematy, że bez tego to ani rusz. Trochę straszne... ale jednocześnie fascynujące. To zasługiwało na kromkę z dżemem. Swoją drogą bardzo smaczną! Jak ja dawno nie jadłem powideł!
- Chwiła - przerwałem mu akurat przełykając. Coś mi tu nie grało.
- Macie zaklęcie, które tworzy czarną dziurę? - zapytałem, bo fakt, to nie mieściło mi się w głowie. - Prawdziwą czarną dziurę? Taką, której istnienie wciąż jest podważane przez fizyków? Której jeszcze nikt nie zaobserwował? Której nic nie jest w stanie opuścić? Potrafisz wyczarować coś, co zagina czasoprzestrzeń? - unosiłem brwi coraz wyżej i wyżej. No dobra, teraz to trochę rozwalił system, a ja patrzyłem na niego wciąż nie będąc pewny, czy sobie ze mnie nie żartuje. Nie, nie wyglądał jakby żartował. Skrzyżowałem nogi prostując się w tym swoim siadzie. O jedzeniu zapomniałem.
- Robiłeś to już kiedyś? - tysiące pytań nasuwały mi się do głowy. Niby powinienem pamiętać, że magia rządziła się własnymi prawami... ale za każdym razem i tak potrafiła mnie zaskoczyć. - Jak wygląda? Jest w postaci kuli? Faktycznie wygląda jak ciało doskonale czarne? Jaka jest duża? Rozumiem, że nie pochłonęłaby Ziemi, bo już byłoby po nas, ale... jak...?
Zaraz, czy ja nie mówiłem czegoś o tym, że nie będę świrować?
- I macie zaklęcie, które tworzy miniaturową czarną dziurę, ale nie macie takiego tworzącego miniaturową gwiazdę? - to było jedno z ważniejszych pytań. Z naukowego punktu widzenia wydawało mi się, że stworzenie gwiazdy byłoby mniej problematyczne niż stworzenie czarnej dziury, która przecież wciąż pozostawała zagadką i... na dobrą sprawę tylko teorią.
- No i jak chciałbyś zamienić czarną dziurę w gwiazdę? - O to to to! Kolejne istotne pytanie, które nie mieściło mi się w głowie. Odwrotnie... to może jeszcze, ale w ten sposób? Żadna teoria nie mówiła o tym, co dzieje się z czarną dziurą później... To znaczy najprawdopodobniej ona tylko rośnie i rośnie, więc jak...
- Chcesz odwrócić proces, który w niej zachodzi? Zatrzymać zapadanie grawitacyjne i sprawić, że... zacznie wypluwać to, co połknęła? - przedziwna teoria. Sam fakt, że na Ziemi da się stworzyć czarną dziurę był dla mnie wciąż abstrakcyjny, a zmienianie czarnej dziury w gwiazdę to już była jazda bez trzymanki. Nic dziwnego, że zaoferowaną butelkę przyjąłem zupełnie machinalnie i pociągnąłem z niej solidny łyk piwa. Przynajmniej początkowo sądziłem, że piwa, ale szybko okazało się, że to bardziej smakowało jak jakiś rozmoknięty ekler albo coś... Nie wiem. Może było ciut za słodkie, chociaż... Upiłem jeszcze jeden łyk i uśmiechnąłem się, by zaraz sprawdzić etykietę. Ech te czarodziejskie wynalazki.
- Dobre - stwierdziłem i oddałem piwo kremowe Julianowi. - I nie dotykałem gwiezdnego pyłu... To znaczy zależy co masz na myśli, ale raczej nie. Skąd w ogóle pan Beckett miałby go mieć?
O Orionidach też już zdążyłem zapomnieć. Miałem w głowie tyle pytań, że... no, Julian mógł zapomnieć, że go gdziekolwiek puszczę dopóki nie odpowie mi na nie wszystkie, a szczerze mówiąc ta noc może się okazać na to za krótka.
- Nie, nie, chodzi o to, że... - Lou, czy naprawdę chcesz to powiedzieć? Wyjdziesz na kompletnego... - to strasznie stara książka i domyślam się, że dla takiego przeciętniaka jak ja, byłaby po prostu niezrozumiała - wypaliłem ignorując głos rozsądku(?) w swojej głowie. - Dla mnie równie dobrze mogłaby być napisana po francusku, zrozumiałbym z niej tyle samo - uśmiechnąłem się z zakłopotaniem wciąż międląc te włosy z tyłu głowy. No dobra, właśnie wychodziłem na totalnego głupka, ale... no taka była prawda, nie? Po prostu nie rozumiałem tego przestarzałego języka i tylko mi psuł czytanie niż cokolwiek innego.
Za to zaskoczyło mnie, że Julian nie znał słowa "UFO", a właściwie, tak, skrótu. Kiwnąłem twierdząco głową.
- Niezidentyfikowany Obiekt Latający - rozwinąłem, po czym zamyśliłem się na moment - ciekawe ilu czarodziejów na latających miotłach uznano dotąd po prostu za UFO - uśmiechnąłem się rozbawiony tym spostrzeżeniem. Czarodzieje jeszcze powinni latać na tych miotłach w jakichś zielonych kombinezonach i dopiero zrobiłoby się kosmicznie...
- Nie, no... Moment, co planety i gwiazdy mają do lokalnej pogody? - zapytałem, kiedy okazało się, że Julianowi z przepowiadaniem deszczu lub słońca wcale nie chodziło o meteorologię, tylko faktycznie tą całą astrologię... No, fakt, szczególnie jedna gwiazda miała wpływ na klimat naszej planety - Słońce - ale ono działało globalnie. A co do tego wszystkiego miałby, załóżmy... Jowisz? Nie mieściło mi się to w głowie. Ale tak, tym bardziej chciałem usłyszeć co Julian ma o tym zjawisku do powiedzenia. Może to jakiś aspekt nauki, który odkryli czarodzieje, a dla zwykłych ludzi wciąż pozostawał zagadką...?
Po pierwszej fali chłodu na zewnątrz chyba musiałem się przyzwyczaić do temperatury, bo im dłużej leżeliśmy na dachu tym mniej zwracałem na nią uwagę. I dobrze, bo obawiałem się, że trzeba będzie się kręcić i schodzić raz po raz na strych po kolejne warstwy ubrań, a tak można było się skupić na ważniejszych rzeczach - czyli niebie oczywiście i jego konstelacjach.
- Pięć nóg? - powtórzyłem za Julianem zaskoczony. Nie byłem ekspertem od zwierząt ani tych pospolitych ani magicznych... ale nawet mi pięć nóg wydało się dziwnym zjawiskiem. Reszta opisu tego całego kwintopeda wcale nie była lepsza. Zmarszczyłem nos.
- To nie brzmi jak coś, co kiedykolwiek chciałbym spotkać na swojej drodze - skwitowałem tylko. - Znaczy nie przejmuj się, nie jestem orłem nawet w zwykłej zoologii - dorzuciłem szybko, kiedy zakończył swój krótki wykład o tym dziwacznym stworzeniu. - Z magicznych zwierząt to mam do czynienia tylko z tymi, które są w Kurniku - żadne z nich też nie miało pięciu nóg i na szczęście wszystkie były w miarę przyjazne... nie licząc Geniusza, który wciąż mnie gryzł jak niefrasobliwie za bardzo się do niego zbliżałem. Nie, żebym robił to naumyślnie, to wina samego wozaka. Skąd mogłem wiedzieć, że akurat kiedy sięgam po sweter w szafce, to on tam śpi? Albo jest pod kołdrą jak akurat sam się kładę? A ostatnio przeszedł samego siebie chowając się w pudle gitary. Nie mam pojęcia jak on tam wlazł, naprawdę! Wciąż miałem zabandażowany nadgarstek po tym, jak się w niego wgryzł.
- No i raz z Alexem oswoiliśmy najprawdziwsze yeti - dodałem z niejaką dumą, choć zaraz spuściłem smętnie wzrok. Niestety ta historia nie miała szczęśliwego zakończenia.
- Polar był kochany, dogadywaliśmy się bez problemu, osłaniał mnie przed niebezpieczeństwem... niestety zginął ratując nam życie - zakończyłem ciszej, pociągając lekko nosem, po czym uniosłem wzrok z powrotem na nocne niebo i odszukałem na nim konstelację Małej Niedźwiedzicy. - Miał imię na cześć Polaris... ale teraz to raczej ona powinna nosić jego imię. Zasłużył, żeby znaleźć się na niebie w postaci gwiazdy... albo i całego gwiazdozbioru - stwierdziłem zupełnie szczerze. Ech, naprawdę szkoda było mi Polara... bohaterski wielkolud.
Przesunąłem spojrzeniem wracając ponownie do Oriona i wodząc wzrokiem na pokazywane przez przyjaciela kolejne konstelacje. Kiedy Julian tak o tym mówił, to faktycznie moja historia niewiele odbiegała od tej jego. Nawet uśmiechnąłem się na to wszystko mimo, że ostatnie zdanie brzmiało trochę zbyt poetycko, żebym mógł stwierdzić co tak właściwie miał na myśli.
- Może to nawet lepiej? - zagaiłem. - Że są tak zawieszeni... nikt nikomu nie zrobi tam krzywdy. Ani Orion nie ustrzeli Byka, ani Byk go nie poturbuje.
Dzięki temu chociaż na niebie panował względny spokój i ład, którego często brakowało na samej Ziemi. Chociaż nawet tam, daleko w kosmosie czyhały mroczne zagadki, które jeżyły włos na głowie. Jak na przykład czarne dziury.
- Nieskończona pułapka - dodałem, kiedy nazwał ją śmiertelną. - Zakrzywienie czasoprzestrzeni, z którego nigdy się nie wydostaniesz, nieważne jak bardzo byś próbował - wzdrygnąłem się na samo wyobrażenie takiego losu. Oczywiście było mocno przerysowane, z naukowego punktu byłoby zapewne tak jak mówił Julian - znalezienie się jakimś cudem w czarnej dziurze skończyłoby się po prostu śmiercią... - ale nie wiem czy to komiksy czy książki (czy po prostu zryty beret) sprawił, że widziałem to jak wieczne spadanie w wirze, ten wir niespodziewanie mnie wypluwał na powierzchnię, ale tylko po to, żeby znów wciągnąć do środka... i tak w nieskończoność... Ale nie, spokojnie, nie zamierzałem świrować. Nawet parsknąłem cicho śmiechem na jego słowa. Szczerze mówiąc z Julianem zżyłem się zaskakująco szybko (a może wcale nie tak zaskakująco?), ufałem mu i musiałby chyba zrobić coś faktycznie przerażającego, żeby mi znów odbiło. Tak przynajmniej sądziłem.
Z drugiej strony pierwszego października sądziłem, że bez strachu będę latał na miotle i wyszło jak wyszło, więc... Ech.
- Postaram się - odparłem tylko niemal pogodnie i podniosłem do siadu, sięgając po kromkę chleba i nabierając na niego dżem. I tak długo wytrzymałem bez jedzenia, a to wszystko tak kusząco czekało na konsumpcję... Zresztą po jedzeniu lepiej się myślało, nie? A teraz wkroczyliśmy na takie tematy, że bez tego to ani rusz. Trochę straszne... ale jednocześnie fascynujące. To zasługiwało na kromkę z dżemem. Swoją drogą bardzo smaczną! Jak ja dawno nie jadłem powideł!
- Chwiła - przerwałem mu akurat przełykając. Coś mi tu nie grało.
- Macie zaklęcie, które tworzy czarną dziurę? - zapytałem, bo fakt, to nie mieściło mi się w głowie. - Prawdziwą czarną dziurę? Taką, której istnienie wciąż jest podważane przez fizyków? Której jeszcze nikt nie zaobserwował? Której nic nie jest w stanie opuścić? Potrafisz wyczarować coś, co zagina czasoprzestrzeń? - unosiłem brwi coraz wyżej i wyżej. No dobra, teraz to trochę rozwalił system, a ja patrzyłem na niego wciąż nie będąc pewny, czy sobie ze mnie nie żartuje. Nie, nie wyglądał jakby żartował. Skrzyżowałem nogi prostując się w tym swoim siadzie. O jedzeniu zapomniałem.
- Robiłeś to już kiedyś? - tysiące pytań nasuwały mi się do głowy. Niby powinienem pamiętać, że magia rządziła się własnymi prawami... ale za każdym razem i tak potrafiła mnie zaskoczyć. - Jak wygląda? Jest w postaci kuli? Faktycznie wygląda jak ciało doskonale czarne? Jaka jest duża? Rozumiem, że nie pochłonęłaby Ziemi, bo już byłoby po nas, ale... jak...?
Zaraz, czy ja nie mówiłem czegoś o tym, że nie będę świrować?
- I macie zaklęcie, które tworzy miniaturową czarną dziurę, ale nie macie takiego tworzącego miniaturową gwiazdę? - to było jedno z ważniejszych pytań. Z naukowego punktu widzenia wydawało mi się, że stworzenie gwiazdy byłoby mniej problematyczne niż stworzenie czarnej dziury, która przecież wciąż pozostawała zagadką i... na dobrą sprawę tylko teorią.
- No i jak chciałbyś zamienić czarną dziurę w gwiazdę? - O to to to! Kolejne istotne pytanie, które nie mieściło mi się w głowie. Odwrotnie... to może jeszcze, ale w ten sposób? Żadna teoria nie mówiła o tym, co dzieje się z czarną dziurą później... To znaczy najprawdopodobniej ona tylko rośnie i rośnie, więc jak...
- Chcesz odwrócić proces, który w niej zachodzi? Zatrzymać zapadanie grawitacyjne i sprawić, że... zacznie wypluwać to, co połknęła? - przedziwna teoria. Sam fakt, że na Ziemi da się stworzyć czarną dziurę był dla mnie wciąż abstrakcyjny, a zmienianie czarnej dziury w gwiazdę to już była jazda bez trzymanki. Nic dziwnego, że zaoferowaną butelkę przyjąłem zupełnie machinalnie i pociągnąłem z niej solidny łyk piwa. Przynajmniej początkowo sądziłem, że piwa, ale szybko okazało się, że to bardziej smakowało jak jakiś rozmoknięty ekler albo coś... Nie wiem. Może było ciut za słodkie, chociaż... Upiłem jeszcze jeden łyk i uśmiechnąłem się, by zaraz sprawdzić etykietę. Ech te czarodziejskie wynalazki.
- Dobre - stwierdziłem i oddałem piwo kremowe Julianowi. - I nie dotykałem gwiezdnego pyłu... To znaczy zależy co masz na myśli, ale raczej nie. Skąd w ogóle pan Beckett miałby go mieć?
O Orionidach też już zdążyłem zapomnieć. Miałem w głowie tyle pytań, że... no, Julian mógł zapomnieć, że go gdziekolwiek puszczę dopóki nie odpowie mi na nie wszystkie, a szczerze mówiąc ta noc może się okazać na to za krótka.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
W pierwszej chwili na twarzy Francuza pojawiła się konsternacja, zupełnie jak gdyby stanął przed bardzo trudną numerologiczną zagadką. – Czyli nie czytałeś Shelley? – uśmiechnął się kącikiem ust, a zaraz potem roześmiał rozkosznie. Czyli o to chodziło w kwestii oryginału! Zaśmiał się nad własnym niezrozumieniem intencji przyjaciela i poklepał go po ramieniu. – Nonsens. Wierz mi, że poradziłbyś z nią sobie. Chyba mam jeden egzemplarz w Makówce, jeśli byś zechciał. Możemy wymienić się literaturą, o! – zaoferował się, starając przypomnieć sobie, gdzie ostatnio widział tę dziwaczną okładkę Frankensteina. Cioteczka miała tyle książek, zupełnie jak gdyby obrabowała bibliotekę!
Nie pojmował, dlaczego Bott tak nisko oceniał swe umiejętności czytania i przyswajania wiedzy - ogólnie przyjętej literatury. A może to de Lapin widział w nim więcej, niż było w rzeczywistości? Nie. Takie sugestie odrzucał na samym początku, wiara w ludzi była niezłomna i całe życie polegał w ten sposób na Alexie, więc dlaczego miałoby tak nie być w innych przypadkach? Każdy był wyjątkowy i unikatowy, a także zdolny do wszystkiego, wystarczyła odpowiednia motywacja i dobre chęci!
- Niezidentyfikowany Obiekt Latający – powtórzył. – Dziwna nazwa, można pod nią podpisać… większość cudów na niebie, nawet ptaka! – zaśmiał się, a zaraz potem pokiwał głową, przytakując na stwierdzenie Louisa. – Och, z pewnością setki, jeśli nie tysiące – pytanie jawiło się inne, ile razy mugole zdążyli udokumentować w jakiś sposób czarodzieja lub czarownicę na miotle? Choć teraz po zdjęciu kodeksu tajności… czy to miało, aż tak wielkie znaczenie?
Westchnął ciężko, słysząc kolejne pytanie przyjaciela względem wróżenia pogody i spojrzał na Botta spode łba. – Wytłumaczę ci na górze – powtórzył, parskając w końcu śmiechem. – Jeszcze się zdziwisz, Louisie Bott – podkreślił z kapką nonszalancji. Ech, tylko jak on machnie przy nim różdżką? W dodatku potwierdzenie jego słów przyjdzie dopiero na przestrzeni kolejnych dni, więc tak czy siak, będą oboje musieli poczekać na rezultaty.
Na szczęście czarodzieja mugolski przyjaciel najwyraźniej nie odczuł zmiany temperatury w takim stopniu, aby podejrzewać, że mogła być to magiczna igraszka. De Lapin dzięki temu mógł odrobinę poluźnić czerwony szalik, wciąż roznoszący wokół woń starych woluminów i dymu papierosowego. Z czasem ta druga woń przestała mu przeszkadzać, a nawet odnajdywał w niej miłe wspomnienia z pierwszych chwil gdy odwiedzał pokój Botta.
Machnął ręką na wspomnienie o kwintopedzie i pokręcił głową. – Zwierzęta to trudny dział, podziwiam, że panna Lovegood ma do tego głowę – westchnął, lekko błądząc oczami po nieboskłonie na wspomnienie jej sylwetki, oczu i głosu. Była urocza, jednak ciągle będąca gdzieś dalej, oderwana od jego komplementów i zalotów. Zdarzało się już niejednokrotnie, że takie cudne osoby, nie dostrzegały jego płomiennych spojrzeń, niemniej jednak nie oznaczało to, że musiał ich zaprzestawać, nawet jeśli ich nie doceniały.
- Yeti? – kojarzył nazwę, lecz ciężko było mu przypisać obraz do słów. Jednak nie dopytywał, a pozwolił przyjacielowi rozwinąć dalszą część myśli. Zamrugał kilkakrotnie, nie wierząc, cóż za historię właściwie słyszał, nawet przez moment zwątpił w jej prawdziwość, lecz przecież Louis, by go nie okłamał. Może żartował? Nie, nie… brzmiał nazbyt poważnie. Julienowi wręcz zabrakło odrobinę słów, aby skomentować tę przedziwną historię. W dodatku nadal nie wiedział do końca, czym było yeti – wielka małpa? Jeśli tak, to dziw go brał, że przy takim stworze Louis był w stanie zachować zimną krew, zaś przy machnięciu różdżką mógł wpadać w panikę. Przedziwny młodzieniec. Nie dopytywał, jak zginął Polar, a jedynie zwrócił spojrzenie ku gwiazdozbiorowi, w jaki wpatrywał się Louis. Może jednak powinien dopytać? A może pozostawić możliwość rozmowy o tym na inny moment? Wahał się zbyt długo, jak zawsze zresztą, aż temat po prostu ucichł.
Julien pokiwał bezwiednie głową, zgadzając się, że zawieszenie broni stanowił najlepsze z możliwych rozwiązać na nocnym niebie. Czy tylko tak, można było zachować pokój? Temat gwiazd zdawał się poruszać ich obu, choć de Lapin może nie był tak biegły, aby dotrzymać naukowym wojażom Botta, tak starał się jak tylko mógł. Ile radości wywołały więc w nim odpowiedzi…
Przygryzł lekko wargę, a policzki unosiły się w szczerym uśmiechu. – Louis! Obudził się w tobie poeta! – zauważył, słysząc jakże przepiękną sentencję z ust przyjaciela. Może to przez to wspólne spędzanie czasu? - Zakrzywienie czasoprzestrzeni, z którego nigdy się nie wydostaniesz, nieważne jak bardzo byś próbował – powtórzył pełen pasji i wdzięku, teatralizując gesty dłoni i wzniośle artykułując słowa. W jakiś pokrętny sposób był dumny ze słów Botta. Potem uśmiechnął się tajemniczo, a błysk w oczach zdradzał, że był absolutnie pewien, iż to zagadnienie przyciągnie uwagę Louisa. Oblizał lekko usta, spoglądając w dół i śmiejąc się delikatnie, nie złośliwie, czy szyderczo, a raczej nerwowo. Gromada pytań zbombardowała jego myśli, które w panice chciały ułożyć odpowiedź na każde pytanie, jednak jak miał to zrobić? Jak wyjaśnić bez czarowania? Ostatecznie stwierdził, że niewygodnie mu się leżało, toteż wrócił do siadu, aby zebrać myśli i przedstawić to wszystko przyjacielowi najjaśniej, jak potrafił. Ułożył otwartą butelkę między skrzyżowane nogi, tak aby piwo się nie wylało, a jednocześnie mógł mieć wolne obie dłonie. – Jeśli mówimy o tym samym zjawisku, to tak – przytaknął, a jego głowa zwiesiła się w dół, pozwalając opaść fali brązowych włosów. Zaraz potem wyprostował się, przeczesując palcami czuprynę do tyłu, aby móc dostrzec więcej. Żałował, że chociaż na chwilę nie mógł transmutować oczu ich obojgu, aby w ciemności móc w jakiś sposób zaprezentować teorię, o jaką mu chodziło. Bał się jednak, że wystraszy przyjaciela magią, więc prędko znalazł w głowie pomysł, lecz do jego realizacji potrzebował dłoni mugolskiego astronoma. Odchrząknął, przecierając dłonie o spodnie, aby wytrzeć je od wilgoci zbierającej się w powietrzu. Lewą dłoń wystawił przed siebie, opierając ją o kolano w oczekiwaniu na spełnienie prośby, która miała paść z ust jasnowidza. – Proszę, podaj mi dłoń – zabrzmiał niczym profesjonalny uzdrowiciel, przeprowadzający jedną z najważniejszych operacji w swoim – i pacjenta – życiu. Zaraz potem przesunął się bliżej Louisa, aby siedzieć do niego bokiem, a nie naprzeciw. Gdy tylko ręka przyjaciela znalazła się na dłoni Juliena, ten obrócił ją wnętrzem do nieba, przytrzymując jedną ręką od dołu, zaś drugą dotykając środka dłoni mugola, na skrzyżowaniu linii głowy oraz linii losu. Przycisnął delikatnie to miejsce środkowym palcem, nie podnosząc spojrzenia z ciemnych plam, jakimi były ich ciała w mroku nocy. – Gdy rzucasz zaklęcie, powstaje drobny, ciemny punkt, nie większy od perły. Idealnie czarny, będący płaszczyzną zawsze perfekcyjnie okrągłą, która, choć niewielka zdaje się swą siłą poszerzać pole zaburzenia grawitacyjnego wokół siebie – mówiąc to, zaczął kreślić palcem wskazującym coraz większe koła na dłoni Louisa. – W mgnieniu oka słyszysz trzask niewidocznej siły, która rozchodzi się po przestrzeni – rozłożył powoli swoje palce, równolegle do palców przyjaciela, a po chwili sprytnym ruchem zaczął je zwijać do środka, ściskając dłoń mugola w pięść, rzecz jasna z wyczuciem i delikatnością, aby nie zrobić mu krzywdy. – Ta siła, zaczyna w końcu ściągać wszystko wokół do tego punktu. Ludzi, kwiaty, drzewa, zwierzęta, domy, ściany… wszystko. Nie odpuszcza i nie pobłaża, ciągnie ku sobie i nie możesz się jej sprzeciwić – przytrzymał chwilę pięść Louisa w tym stanie. – Aż zaklęcie odpuszcza raptownie, nim zdąży strawić cokolwiek. Zaklęcie broni przed wchłonięciem, a czarna dziura jest stosunkowo zbyt mała, aby móc w pełni rozwinąć swój destrukcyjny potencjał. Ma przyciągnąć i skupić, lecz nie niszczy w pełni, nie wciąga do wnętrza siebie, do czerni, inaczej… - westchnął, puszczając dłoń przyjaciela i kierując swe ręce na chłodną butelkę kremowego piwa. – Inaczej mogłaby faktycznie spróbować pochłonąć wszystko wokół. Ktoś, kto wymyślał to zaklęcie, znał ograniczenia, lecz czasem zastanawiam się co by było gdyby czarna dziura mogła rozwinąć w ten sposób swój potencjał, gdyby nie znikała, po kilkusekundowym przyciągnięciu. Może tak naprawdę… już nas wchłonęła, a my istniejemy, gdyż w niej nie ma końca, a dalsza czasoprzestrzeń? Inny wymiar? – zapytał przestrzeń, podnosząc głowę do góry ku gwiazdozbiorowi Oriona. – Rzuciłem raz i byłem przerażony… - przyznał nostalgicznie, choć wyraźny szmer w jego głosie zdradzał, że nie było to zbyt przyjemne doświadczenie. – Staliśmy z Alexem za blisko i… cóż, złamałem mu wiodącą rękę, a sobie nogę – pokręcił głową z dezaprobatą i chłodną dłonią pomasował się po karku, zawstydzony samym sobą. Zawstydzony tym, że przyznał się do tego z taką łatwością, szczególnie komuś, kto obawiał się magii. – Przy okazji demolując spory kawałek lasu. W podręczniku do transmutacji brzmiało to znacznie łagodniej, a w rzeczywistości… czysty chaos, choć ukierunkowany – parsknął wątpiącym śmiechem. Przerażało go, czym mogły stać się niektóre zaklęcia, przecież wystarczyło machnąć różdżką, aby przynieść zagładę na cały świat. A czarna magia? Wzdrygnął się na myśl, cóż ona mogła czynić oraz jakie koszta musieli płacić ci, którzy odważyli się zgłębiać jej tajniki. Okrutni szaleńcy, złowrogie postaci niemające krztyny przyzwoitości.
Na kolejne pytanie rozprostował się nieco, kiwając głową na znak, że dokładnie było tak, jak prawił przyjaciel. – Owszem. A przynajmniej ja nie znam takiego zaklęcia… być może ktoś je zna, a może zaginęło w starych manuskryptach – wzruszył ramionami. – Zawsze można próbować je… wynaleźć, więc odpowiadając na twe pytanie to… tak, założyłem, że odśrodkowa siła, działająca z czarnej dziury, mogłaby wywołać to, o czym mówiłeś. Jednak przyszło to do mnie teraz, ot całkowicie zwiewna myśl, niepoparta nauką, a obserwacją zaklęcia. Skoro może niszczyć, to być może mogłaby… tworzyć? – uśmiechnął się, przyznając tym samym, że nie miał wiedzy, która mogłaby pomóc mu w znalezieniu argumentów dla własnej tezy. – Za mało wiem, by móc to sprecyzować – stwierdził, dobitniej wskazując na swe braki, a potem skupił się na rejonie, gdzie powinien wypatrywać gwiazd.
Przyjął piwo z powrotem, niemal natychmiast pociągając łyk trunku. Żal mu było, że miał ze sobą tylko jedną butelkę, lecz na więcej pozwolić sobie nie mógł i to nie tylko przez wzgląd na własne podejście do alkoholu, nawet tak niskoprocentowego, ale również przez kruszejące oszczędności. Za bogaty to on nie był… Uniósł brew, słysząc pytanie, a potem ponownie zaproponował przyjacielowi piwo. – Gwiezdnego i księżycowego pyłu, i bodajże… sproszkowanych meteorytów też… używa się do tworzenia świstoklików. Nie pytaj mnie jak dokładnie, sam nie wiem, Beckett mógłby ci wyjaśnić, jest w tym prawdziwym specjalistą – wytłumaczył, mrużąc lekko oczy, aby przypatrzeć się bardziej migoczącym punktom na nieboskłonie. Westchnął cicho, rozkoszując się tą chwilą, tak dziwnie kojąco błogą, której dawno nie było mu dane doświadczyć. Wszystko działo się ostatnio tak prędko, lecz teraz nagle zwolniło, szczególnie gdy spędzał czas z przyjacielem. Alex działał zresztą na niego bardzo podobnie, a mając ich obojgu u boku, młody jasnowidz czuł się, jak gdyby mógł przenosić góry. Uwielbiał czuć to zaufanie i bycie świadomym, że cokolwiek by się nie wydarzyło, tak może liczyć na nich. Oczy spostrzegły białe przecięcie, które zaraz zniknęło w odmętach ciemności. – Tam! – krzyknął podekscytowany, lecz gdy wskazał na spadającą gwiazdę, już jej nie było. – Widziałeś? – zapytał natychmiast, nie odrywając spojrzenia od nieba. – Była przepiękna – westchnął nostalgicznie. Nie chciał przegapić kolejnej, być może wówczas zdąży wypowiedzieć życzenie? Tylko jakie…
Nie pojmował, dlaczego Bott tak nisko oceniał swe umiejętności czytania i przyswajania wiedzy - ogólnie przyjętej literatury. A może to de Lapin widział w nim więcej, niż było w rzeczywistości? Nie. Takie sugestie odrzucał na samym początku, wiara w ludzi była niezłomna i całe życie polegał w ten sposób na Alexie, więc dlaczego miałoby tak nie być w innych przypadkach? Każdy był wyjątkowy i unikatowy, a także zdolny do wszystkiego, wystarczyła odpowiednia motywacja i dobre chęci!
- Niezidentyfikowany Obiekt Latający – powtórzył. – Dziwna nazwa, można pod nią podpisać… większość cudów na niebie, nawet ptaka! – zaśmiał się, a zaraz potem pokiwał głową, przytakując na stwierdzenie Louisa. – Och, z pewnością setki, jeśli nie tysiące – pytanie jawiło się inne, ile razy mugole zdążyli udokumentować w jakiś sposób czarodzieja lub czarownicę na miotle? Choć teraz po zdjęciu kodeksu tajności… czy to miało, aż tak wielkie znaczenie?
Westchnął ciężko, słysząc kolejne pytanie przyjaciela względem wróżenia pogody i spojrzał na Botta spode łba. – Wytłumaczę ci na górze – powtórzył, parskając w końcu śmiechem. – Jeszcze się zdziwisz, Louisie Bott – podkreślił z kapką nonszalancji. Ech, tylko jak on machnie przy nim różdżką? W dodatku potwierdzenie jego słów przyjdzie dopiero na przestrzeni kolejnych dni, więc tak czy siak, będą oboje musieli poczekać na rezultaty.
Na szczęście czarodzieja mugolski przyjaciel najwyraźniej nie odczuł zmiany temperatury w takim stopniu, aby podejrzewać, że mogła być to magiczna igraszka. De Lapin dzięki temu mógł odrobinę poluźnić czerwony szalik, wciąż roznoszący wokół woń starych woluminów i dymu papierosowego. Z czasem ta druga woń przestała mu przeszkadzać, a nawet odnajdywał w niej miłe wspomnienia z pierwszych chwil gdy odwiedzał pokój Botta.
Machnął ręką na wspomnienie o kwintopedzie i pokręcił głową. – Zwierzęta to trudny dział, podziwiam, że panna Lovegood ma do tego głowę – westchnął, lekko błądząc oczami po nieboskłonie na wspomnienie jej sylwetki, oczu i głosu. Była urocza, jednak ciągle będąca gdzieś dalej, oderwana od jego komplementów i zalotów. Zdarzało się już niejednokrotnie, że takie cudne osoby, nie dostrzegały jego płomiennych spojrzeń, niemniej jednak nie oznaczało to, że musiał ich zaprzestawać, nawet jeśli ich nie doceniały.
- Yeti? – kojarzył nazwę, lecz ciężko było mu przypisać obraz do słów. Jednak nie dopytywał, a pozwolił przyjacielowi rozwinąć dalszą część myśli. Zamrugał kilkakrotnie, nie wierząc, cóż za historię właściwie słyszał, nawet przez moment zwątpił w jej prawdziwość, lecz przecież Louis, by go nie okłamał. Może żartował? Nie, nie… brzmiał nazbyt poważnie. Julienowi wręcz zabrakło odrobinę słów, aby skomentować tę przedziwną historię. W dodatku nadal nie wiedział do końca, czym było yeti – wielka małpa? Jeśli tak, to dziw go brał, że przy takim stworze Louis był w stanie zachować zimną krew, zaś przy machnięciu różdżką mógł wpadać w panikę. Przedziwny młodzieniec. Nie dopytywał, jak zginął Polar, a jedynie zwrócił spojrzenie ku gwiazdozbiorowi, w jaki wpatrywał się Louis. Może jednak powinien dopytać? A może pozostawić możliwość rozmowy o tym na inny moment? Wahał się zbyt długo, jak zawsze zresztą, aż temat po prostu ucichł.
Julien pokiwał bezwiednie głową, zgadzając się, że zawieszenie broni stanowił najlepsze z możliwych rozwiązać na nocnym niebie. Czy tylko tak, można było zachować pokój? Temat gwiazd zdawał się poruszać ich obu, choć de Lapin może nie był tak biegły, aby dotrzymać naukowym wojażom Botta, tak starał się jak tylko mógł. Ile radości wywołały więc w nim odpowiedzi…
Przygryzł lekko wargę, a policzki unosiły się w szczerym uśmiechu. – Louis! Obudził się w tobie poeta! – zauważył, słysząc jakże przepiękną sentencję z ust przyjaciela. Może to przez to wspólne spędzanie czasu? - Zakrzywienie czasoprzestrzeni, z którego nigdy się nie wydostaniesz, nieważne jak bardzo byś próbował – powtórzył pełen pasji i wdzięku, teatralizując gesty dłoni i wzniośle artykułując słowa. W jakiś pokrętny sposób był dumny ze słów Botta. Potem uśmiechnął się tajemniczo, a błysk w oczach zdradzał, że był absolutnie pewien, iż to zagadnienie przyciągnie uwagę Louisa. Oblizał lekko usta, spoglądając w dół i śmiejąc się delikatnie, nie złośliwie, czy szyderczo, a raczej nerwowo. Gromada pytań zbombardowała jego myśli, które w panice chciały ułożyć odpowiedź na każde pytanie, jednak jak miał to zrobić? Jak wyjaśnić bez czarowania? Ostatecznie stwierdził, że niewygodnie mu się leżało, toteż wrócił do siadu, aby zebrać myśli i przedstawić to wszystko przyjacielowi najjaśniej, jak potrafił. Ułożył otwartą butelkę między skrzyżowane nogi, tak aby piwo się nie wylało, a jednocześnie mógł mieć wolne obie dłonie. – Jeśli mówimy o tym samym zjawisku, to tak – przytaknął, a jego głowa zwiesiła się w dół, pozwalając opaść fali brązowych włosów. Zaraz potem wyprostował się, przeczesując palcami czuprynę do tyłu, aby móc dostrzec więcej. Żałował, że chociaż na chwilę nie mógł transmutować oczu ich obojgu, aby w ciemności móc w jakiś sposób zaprezentować teorię, o jaką mu chodziło. Bał się jednak, że wystraszy przyjaciela magią, więc prędko znalazł w głowie pomysł, lecz do jego realizacji potrzebował dłoni mugolskiego astronoma. Odchrząknął, przecierając dłonie o spodnie, aby wytrzeć je od wilgoci zbierającej się w powietrzu. Lewą dłoń wystawił przed siebie, opierając ją o kolano w oczekiwaniu na spełnienie prośby, która miała paść z ust jasnowidza. – Proszę, podaj mi dłoń – zabrzmiał niczym profesjonalny uzdrowiciel, przeprowadzający jedną z najważniejszych operacji w swoim – i pacjenta – życiu. Zaraz potem przesunął się bliżej Louisa, aby siedzieć do niego bokiem, a nie naprzeciw. Gdy tylko ręka przyjaciela znalazła się na dłoni Juliena, ten obrócił ją wnętrzem do nieba, przytrzymując jedną ręką od dołu, zaś drugą dotykając środka dłoni mugola, na skrzyżowaniu linii głowy oraz linii losu. Przycisnął delikatnie to miejsce środkowym palcem, nie podnosząc spojrzenia z ciemnych plam, jakimi były ich ciała w mroku nocy. – Gdy rzucasz zaklęcie, powstaje drobny, ciemny punkt, nie większy od perły. Idealnie czarny, będący płaszczyzną zawsze perfekcyjnie okrągłą, która, choć niewielka zdaje się swą siłą poszerzać pole zaburzenia grawitacyjnego wokół siebie – mówiąc to, zaczął kreślić palcem wskazującym coraz większe koła na dłoni Louisa. – W mgnieniu oka słyszysz trzask niewidocznej siły, która rozchodzi się po przestrzeni – rozłożył powoli swoje palce, równolegle do palców przyjaciela, a po chwili sprytnym ruchem zaczął je zwijać do środka, ściskając dłoń mugola w pięść, rzecz jasna z wyczuciem i delikatnością, aby nie zrobić mu krzywdy. – Ta siła, zaczyna w końcu ściągać wszystko wokół do tego punktu. Ludzi, kwiaty, drzewa, zwierzęta, domy, ściany… wszystko. Nie odpuszcza i nie pobłaża, ciągnie ku sobie i nie możesz się jej sprzeciwić – przytrzymał chwilę pięść Louisa w tym stanie. – Aż zaklęcie odpuszcza raptownie, nim zdąży strawić cokolwiek. Zaklęcie broni przed wchłonięciem, a czarna dziura jest stosunkowo zbyt mała, aby móc w pełni rozwinąć swój destrukcyjny potencjał. Ma przyciągnąć i skupić, lecz nie niszczy w pełni, nie wciąga do wnętrza siebie, do czerni, inaczej… - westchnął, puszczając dłoń przyjaciela i kierując swe ręce na chłodną butelkę kremowego piwa. – Inaczej mogłaby faktycznie spróbować pochłonąć wszystko wokół. Ktoś, kto wymyślał to zaklęcie, znał ograniczenia, lecz czasem zastanawiam się co by było gdyby czarna dziura mogła rozwinąć w ten sposób swój potencjał, gdyby nie znikała, po kilkusekundowym przyciągnięciu. Może tak naprawdę… już nas wchłonęła, a my istniejemy, gdyż w niej nie ma końca, a dalsza czasoprzestrzeń? Inny wymiar? – zapytał przestrzeń, podnosząc głowę do góry ku gwiazdozbiorowi Oriona. – Rzuciłem raz i byłem przerażony… - przyznał nostalgicznie, choć wyraźny szmer w jego głosie zdradzał, że nie było to zbyt przyjemne doświadczenie. – Staliśmy z Alexem za blisko i… cóż, złamałem mu wiodącą rękę, a sobie nogę – pokręcił głową z dezaprobatą i chłodną dłonią pomasował się po karku, zawstydzony samym sobą. Zawstydzony tym, że przyznał się do tego z taką łatwością, szczególnie komuś, kto obawiał się magii. – Przy okazji demolując spory kawałek lasu. W podręczniku do transmutacji brzmiało to znacznie łagodniej, a w rzeczywistości… czysty chaos, choć ukierunkowany – parsknął wątpiącym śmiechem. Przerażało go, czym mogły stać się niektóre zaklęcia, przecież wystarczyło machnąć różdżką, aby przynieść zagładę na cały świat. A czarna magia? Wzdrygnął się na myśl, cóż ona mogła czynić oraz jakie koszta musieli płacić ci, którzy odważyli się zgłębiać jej tajniki. Okrutni szaleńcy, złowrogie postaci niemające krztyny przyzwoitości.
Na kolejne pytanie rozprostował się nieco, kiwając głową na znak, że dokładnie było tak, jak prawił przyjaciel. – Owszem. A przynajmniej ja nie znam takiego zaklęcia… być może ktoś je zna, a może zaginęło w starych manuskryptach – wzruszył ramionami. – Zawsze można próbować je… wynaleźć, więc odpowiadając na twe pytanie to… tak, założyłem, że odśrodkowa siła, działająca z czarnej dziury, mogłaby wywołać to, o czym mówiłeś. Jednak przyszło to do mnie teraz, ot całkowicie zwiewna myśl, niepoparta nauką, a obserwacją zaklęcia. Skoro może niszczyć, to być może mogłaby… tworzyć? – uśmiechnął się, przyznając tym samym, że nie miał wiedzy, która mogłaby pomóc mu w znalezieniu argumentów dla własnej tezy. – Za mało wiem, by móc to sprecyzować – stwierdził, dobitniej wskazując na swe braki, a potem skupił się na rejonie, gdzie powinien wypatrywać gwiazd.
Przyjął piwo z powrotem, niemal natychmiast pociągając łyk trunku. Żal mu było, że miał ze sobą tylko jedną butelkę, lecz na więcej pozwolić sobie nie mógł i to nie tylko przez wzgląd na własne podejście do alkoholu, nawet tak niskoprocentowego, ale również przez kruszejące oszczędności. Za bogaty to on nie był… Uniósł brew, słysząc pytanie, a potem ponownie zaproponował przyjacielowi piwo. – Gwiezdnego i księżycowego pyłu, i bodajże… sproszkowanych meteorytów też… używa się do tworzenia świstoklików. Nie pytaj mnie jak dokładnie, sam nie wiem, Beckett mógłby ci wyjaśnić, jest w tym prawdziwym specjalistą – wytłumaczył, mrużąc lekko oczy, aby przypatrzeć się bardziej migoczącym punktom na nieboskłonie. Westchnął cicho, rozkoszując się tą chwilą, tak dziwnie kojąco błogą, której dawno nie było mu dane doświadczyć. Wszystko działo się ostatnio tak prędko, lecz teraz nagle zwolniło, szczególnie gdy spędzał czas z przyjacielem. Alex działał zresztą na niego bardzo podobnie, a mając ich obojgu u boku, młody jasnowidz czuł się, jak gdyby mógł przenosić góry. Uwielbiał czuć to zaufanie i bycie świadomym, że cokolwiek by się nie wydarzyło, tak może liczyć na nich. Oczy spostrzegły białe przecięcie, które zaraz zniknęło w odmętach ciemności. – Tam! – krzyknął podekscytowany, lecz gdy wskazał na spadającą gwiazdę, już jej nie było. – Widziałeś? – zapytał natychmiast, nie odrywając spojrzenia od nieba. – Była przepiękna – westchnął nostalgicznie. Nie chciał przegapić kolejnej, być może wówczas zdąży wypowiedzieć życzenie? Tylko jakie…
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów. Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów
Czyli nie czytałeś Shelley? Pokręciłem głową, a kiedy Julian się zaśmiał, spuściłem dodatkowo wzrok w zakłopotaniu. No, tak jak przypuszczałem, wyszedłem na głąba. A przynajmniej tak mi się wydawało do momentu, kiedy nie poczułem przyjacielskiego klepnięcia po ramieniu i nie uniosłem spojrzenia na czarodzieja. Wcale nie wyglądał i nie brzmiał, jakby ze mnie kpił... Chociaż ja wcale nie byłem tak optymistyczny jak on, kiedy mówił, że poradziłbym sobie z Frankensteinem w oryginale. Z drugiej strony... propozycja wymienienia się książkami wydała mi się uczciwym układem, więc uśmiechnąłem się półgębkiem.
- Dobra, spróbuję... ale ostrzegam: jeśli nie będę rozumiał tego, co czytam, to przyjdę do ciebie i będziesz mi robił za tłumacza, zgoda? - uśmiechnąłem się szerzej, wyobrażając sobie właśnie taki obrazek jak ja siedzę w szkolnej ławce, a nade mną stoi Julian i tłumaczy zdanie po zdaniu z angielskiego na angielski tak, żebym zrozumiał. Dobrze, że wiedziałem o co chodzi w tej książce, dzięki temu faktycznie może nie będzie tak tragicznie...?
Co do rozwinięcia skrótu "UFO" zgodziłem się z Julkiem i kiwnąłem głową. Faktycznie można było pod to podciągnąć wszystko, a że nie wiedziałem skąd tak właściwie wzięło się to określenie, to już nie ciągnąłem tematu.
Pogoda dzisiejszej nocy zaskakująco nam się udała jak na koniec października. Ostatnio było już naprawdę chłodno, a z nieba zasnutego chmurami siąpiło niemal cały czas... To miło, że akurat dzisiaj, w okresie, w którym można było obserwować rój meteorów, pogoda okazała się tak łaskawa. Kto wie? Może kosmos rzeczywiście miał na nią wpływ tak jak mówił Julian? Żeby Wszechświat jeszcze zadziałał w ten sposób w dzień ślubu Idy i Alexa i naprawdę nie miałbym już więcej życzeń w tym roku...
Przytaknąłem na jego słowa na temat zwierząt... i panny Lovegood... i niemal synchronicznie z nim westchnąłem.
- W końcu ją poproszę o pomoc z Geniuszem - mruknąłem, bo faktycznie już od dłuższego czasu nosiłem się z takim zamiarem, ale wciąż coś mnie powstrzymywało - albo miałem coś do zrobienia, albo o tym zapominałem, albo... no, zawsze było coś. Tymczasem wozak stryjka stawał się coraz bardziej zdziczały, a ja kompletnie nie umiałem dojść z nim do jakiegokolwiek porozumienia. W Londynie to jeszcze jakoś, ale teraz? Jeśli kiedykolwiek chciałem mieć psa, to chyba powinienem umieć się zająć choćby tak małym zwierzakiem, jakim był Geniusz, nie? Wypadałoby. W końcu ją poproszę o tą pomoc. Może po weselu będę miał więcej czasu... i może sama Sue też wygospodaruje dla mnie chwilę...?
- Yeti - przytaknąłem z niejaką dumą na jego pytanie. - Puchaty, biały wielkolud. Ledwo mieścił się w pokoju! - opisałem pokrótce. Czasami sam nie wierzyłem, że tamta "przygoda" w warsztacie wydarzyła się naprawdę. To, co się tam działo spokojnie mogło być treścią jakiegoś snu... ale nie, nie było. Rzeczywiście zaprzyjaźniłem się z yetim, którego nazwałem Polar. Szkoda, że ta znajomość trwała tak krótko.
Szybko jednak porzuciłem temat zoologii wracając do tego, co nas tutaj przywiodło, na ten dach - do nocnego nieba. I teorii dotyczącej budzących grozę czarnych dziur. Nie spodziewałem się jednak, że z tej okazji zostanę nazwany poetą i rozbawiony tym sformułowaniem parsknąłem śmiechem. Kiedy mówiłem o czarnej dziurze jako nieskończonej pułapce, nie przyszło mi nawet do głowy, że to mogło brzmieć jakkolwiek poetycko, choć... kiedy to samo zdanie wymówił Julian...
- Po prostu wszystkie słowa, które padają z twoich ust, brzmią jak poezja - odparłem wciąż rozbawiony, ale jak najbardziej szczery. - Nawet jeśli to moje słowa - dodałem z uśmiechem. Tak, to o to musiało chodzić, bo gdzież mi do poety?
Przez ten cały śmiech nie dość, że ponownie się rozluźniłem, to jeszcze musiało mi się zrobić całkiem ciepło, bo ściągnąłem czapkę z głowy i położyłem ją na kocu obok siebie. Niesamowicie nam się udało z tą pogodą...! Aż trudno było uwierzyć, że to koniec października.
Poprawiłem się jeszcze, żeby mi się wygodniej siedziało i wbiłem w Juliana spojrzenie pełne napięcia w oczekiwaniu na odpowiedzi na wszystkie moje pytania. Zdziwiłem się więc, kiedy zamiast nich usłyszałem prośbę o podanie mu dłoni. Zmarszczyłem lekko brwi, ale bez wahania i zbędnego gadania podałem mu swoją rękę ciekaw po co mu właściwie była. Ten wieczór z każdą chwilą stawał się coraz bardziej intrygujący.
Spoglądałem na swoją dłoń ułożoną wnętrzem ku górze na dłoni Juliana i nawet w mroku nocy z łatwością dostrzegałem różnicę między nimi. W porównaniu ze smukłymi palcami czarodzieja, moja ręka wyglądała na nieproporcjonalnie dużą, dziwnie kanciastą i nieforemną. I nie wiem, nie mam bladego pojęcia czemu przeszło mi przez myśl, że musi być też strasznie szorstka i nieprzyjemna w dotyku. Zerknąłem jeszcze kontrolnie na twarz chłopaka w ciemnościach, ale nie dostrzegłem w niej niczego co sugerowałoby, że mu to przeszkadza. Zdawał się kompletnie nie zawracać sobie głowy takimi bzdurami. I słusznie. Ja też nie powinienem. Skupiłem się więc na tym, co obecnie bardziej czułem niż widziałem i na słowach Juliana, bo właśnie zaczął opowiadać o miniaturowej czarnej dziurze, którą można było wyczarować na Ziemi. Dosłownie chłonąłem cały opis, wyobrażając sobie wszystko o czym mówił, a w głowie rodziły mi się kolejne pytania, tysiące nowych, których jednak nie zadałem. Nie, wiedziałem, że na to jeszcze przyjdzie czas, a teraz chciałem usłyszeć jego opowieść od początku do końca. Właściwie zastygłem przy tym w bezruchu i tylko kiedy zaczął wodzić palcem po wnętrzu mojej dłoni, odruchowo lekko zgiąłem swoje palce. Po prostu w pierwszej chwili mnie to łaskotało. Szybko jednak zareagowałem i ponownie je rozprostowałem nie przerywając Julianowi i przyzwyczajając się do jego dotyku.
Generalnie to o czym mówił, chyba powinno mnie przerażać. Chociaż trochę. Chodziło o czarną dziurę. Wyczarowaną. Na Ziemi. Tymczasem wcale nie czułem lęku, wręcz przeciwnie: rosnącą fascynację całym zjawiskiem. Niewykluczone, że miał na to wpływ sposób, w jaki Julian mi to przedstawiał - kreśląc wszystko na mojej ręce, a potem zamykając ją w swoich dłoniach. Jak miałbym się bać czegoś takiego?
Milczałem jeszcze wciąż po tym, kiedy mnie puścił, tylko poruszyłem barkami, które w międzyczasie mi się spięły (może od tego siedzenia na twardym dachu) i ze dwa razy rozprostowałem i zgiąłem palce dłoni jeszcze przed chwilą będące modelem czarnej dziury.
Uśmiechnąłem się, kiedy wspomniał o życiu w czarnej dziurze jak w innym wymiarze. Teraz to miałem już pewność, że spodobają mu się książki science-fiction, w których z łatwością można znaleźć podobne teorie - z jednej strony bardzo abstrakcyjne, a z drugiej... jak bardzo rozszerzające nasze spojrzenie na wszystko co nas otacza? Uwielbiałem to uczucie, kiedy niejako opuszczałem swoje ciało tutaj na Ziemi i mknąłem w kosmos dalej i dalej, żeby spojrzeć na wszystko z innej perspektywy. To w jakiś sposób mnie wyzwalało i niejednokrotnie po prostu pomagało w podejmowaniu zwykłych, ludzkich decyzji.
Już otwierałem usta, żeby zapytać jeszcze o czarną dziurę, ale Julian zaczął opowiadać o tym jak sam ją wyczarował, więc szybko je zamknąłem i zamieniłem się w słuch. To faktycznie nie brzmiało już tak niewinnie, jak na początku. Może dałem się na to złudzenie nabrać tak jak Alex i Julian, kiedy postanowili rzucić tamto zaklęcie?
- Nie wiedziałeś z jaką siłą to może zadziałać... - odezwałem się w końcu, instynktownie go usprawiedliwiając. Jasne, nie zmieniało to faktu, że robienie czegoś takiego było nieodpowiedzialne, ale... umówmy się: który nastolatek jest odpowiedzialny?
- Dobrze, że tylko na tym się skończyło - dodałem o dziwo, całkiem pogodnie. Jakby faktycznie nie docierało do mnie, że to co się wtedy stało, było wynikiem zaklęcia. Magii, którą posłużył się Julian. Czy to też nie powinno mnie przerażać? Bo nie, nie przerażało. Zamiast widzieć w nim jakiegoś czarodziejskiego oprawcę... widziałem po prostu nastolatka, któremu strzelił durny pomysł do głowy. Z pewnością jeden z wielu... Widziałem po prostu siebie i wszystkie moje durne pomysły. Wbrew pozorom skalą obrażeń wcale się aż tak nie różniły, co tylko mnie rozbawiło i musiałem tłumić cichy chichot. Nie, nie, mieliśmy rozmawiać o czarnych dziurach, a nie o swoich młodzieńczych "osiągnięciach". Na to jeszcze przyjdzie czas, a ja przecież miałem tyle pytań!
- Czyli ta czarna dziura nic nie może wchłonąć...? - podsumowałem wracając do tematu ponownie skupiony. - I uważasz, że to zabezpieczenie magiczne tak sprawia, tak? A nie, że na przykład... że może to kwestia otoczenia, materii, która się wokół niej znajduje... Bo może istniejące teorie się po prostu mylą, może czarne dziury wcale nie są tym, za co mają je naukowcy? Może nie potrafią wchłonąć wszystkiego, ale tylko określony rodzaj materii...? - zastanowiłem się na głos. - To wyglądało jak przyciąganie magnesem opiłków żelaza? To, co znajdowało się najbliżej czarnej dziury... tak jakby zatrzymało się na jej powierzchni? Nie zostało przepuszczone dalej, tak? I kiedy czarna dziura znikła, wszystko opadło tam, gdzie akurat się znajdowało...? Dobrze to rozumiem? - spojrzałem pytająco na Juliana poprzez otaczający nas mrok. To byłoby naprawdę niesamowite zjawisko. Na jakiej zasadzie działało? Może czarna dziura ma jakąś błonę, jakąś powłokę półprzepuszczalną...? Dałoby się obliczyć siłę z jaką działa? Na pewno, to nawet byłoby całkiem proste, gdyby się zrobiło doświadczenie w odpowiednich, bezpiecznych warunkach.
Przemiana takiej czarnej dziury, o której mówił Julian, w gwiazdę, też była intrygującym pomysłem. Jeśli udałoby się zamknąć procesy, które odbywają się w gwiazdach, w takiej czarnej dziurze... to faktycznie mogłoby to nie być takie niebezpieczne, chaotyczne i gwałtowne jak tworzenie samej miniaturowej gwiazdy.
Zamyśliłem się nad tym z powrotem kładąc na kocu i spoglądając w rozgwieżdżone niebo z ręką podłożoną pod głową. Znów odpłynąłem tam hen, hen daleko w przestrzeń kosmiczną. Tak wielu rzecz jeszcze nie wiedzieliśmy o własnym świecie, w którym żyjemy, tyle zagadek nas otacza, a my tylko błądzimy po nim po omacku szukając rozwiązań i tkwiąc w takiej właśnie, jak to ujął Julian, czarnej dziurze. Jak badać coś znajdując się w centrum zdarzeń i chaosu? Jak to zrobić bez odpowiednich narzędzi...? Czy jesteśmy, jako cała cywilizacja, skazani na życie w wiecznej niewiedzy? Czy kiedykolwiek uda nam się poznać odpowiedzi na wszystkie pytania?
Ze swojej kosmicznej wycieczki powróciłem, kiedy Julian znów się odezwał, tym razem na temat tego całego gwiezdnego pyłu i pana Becketta... Ponownie się podniosłem do siadu i sięgnąłem po oferowane mi piwo.
- Wiesz, teraz sobie tak myślę, że się myliłem - odezwałem się po chwili zastanowienia. - Kiedy pytałeś o to, czy dotykałem gwiezdnego pyłu... powinienem odpowiedzieć, że tak - spojrzałem na niego starając się za wszelką cenę ukryć błąkający mi się już po twarzy uśmiech. A że już dłużej nie potrafiłem utrzymać tej aury tajemniczości czy czegokolwiek co chciałem w tym momencie stworzyć, to po prostu przechyliłem się w stronę Juliana i bez ostrzeżenia potarmosiłem mu po przyjacielsku czuprynę. Zostawiłem go szybko w spokoju, ale nawet w ciemnościach widać było jaki był w tej chwili rozczochrany, co tylko bawiło mnie jeszcze bardziej. Teraz już jawnie szczerzyłem zęby w szerokim uśmiechu.
- Bo wiesz, tak naprawdę wszyscy jesteśmy stworzeni z gwiezdnego pyłu - zakończyłem wyraźnie z siebie zadowolony i pociągnąłem solidny łyk kremowego piwa.
Taka zresztą była prawda... choć miałem nadzieję, że pan Beckett jednak używa do tych całych gwizdoklików kosmicznego pyłu innego pochodzenia niż... ludzie czy zwierzęta. Ale tak, musiałem go koniecznie o to kiedyś wypytać.
Oddałem Julianowi butelkę i przyciągnąłem do niego bliżej tą część koca, na której znajdowało się jedzenie, bo chyba jeszcze nic nie tknął. Tymczasem ja zabrałem się za kończenie swojej kromki z dżemem, którą wcześniej porzuciłem na rzecz rozmowy o czarnych dziurach, a o której teraz na nowo sobie przypomniałem.
Naprawdę już dawno się tak dobrze nie bawiłem z nikim innym. To niesamowite, że niezależnie od okoliczności miałem wrażenie, że z Julianem znałem się od małego dzieciaka.
Przeżuwając uniosłem wzrok z powrotem na nocne niebo tak piękne i hipnotyzujące i pełne...
- Tak, ekhem! Tak! - odpowiedziałem momentalnie Julianowi dostrzegając dokładnie ten sam meteor. Tylko z tego wszystkiego zakrztusiłem się lekko kromką, ale nieważne, bo już po chwili przełknąłem ją całkiem z uśmiechem wpatrując się w niebo. No, nareszcie się zaczęło... Bo miałem nadzieję, że faktycznie się zaczęło i że teraz tych meteorów będzie już tylko więcej. Szkoda by było zawieść oczekiwania Juliana względem tej nocy, prawda?
Zerknąłem na niego jeszcze na moment.
Nie, o to chyba nie musiałem się martwić...
- Dobra, spróbuję... ale ostrzegam: jeśli nie będę rozumiał tego, co czytam, to przyjdę do ciebie i będziesz mi robił za tłumacza, zgoda? - uśmiechnąłem się szerzej, wyobrażając sobie właśnie taki obrazek jak ja siedzę w szkolnej ławce, a nade mną stoi Julian i tłumaczy zdanie po zdaniu z angielskiego na angielski tak, żebym zrozumiał. Dobrze, że wiedziałem o co chodzi w tej książce, dzięki temu faktycznie może nie będzie tak tragicznie...?
Co do rozwinięcia skrótu "UFO" zgodziłem się z Julkiem i kiwnąłem głową. Faktycznie można było pod to podciągnąć wszystko, a że nie wiedziałem skąd tak właściwie wzięło się to określenie, to już nie ciągnąłem tematu.
Pogoda dzisiejszej nocy zaskakująco nam się udała jak na koniec października. Ostatnio było już naprawdę chłodno, a z nieba zasnutego chmurami siąpiło niemal cały czas... To miło, że akurat dzisiaj, w okresie, w którym można było obserwować rój meteorów, pogoda okazała się tak łaskawa. Kto wie? Może kosmos rzeczywiście miał na nią wpływ tak jak mówił Julian? Żeby Wszechświat jeszcze zadziałał w ten sposób w dzień ślubu Idy i Alexa i naprawdę nie miałbym już więcej życzeń w tym roku...
Przytaknąłem na jego słowa na temat zwierząt... i panny Lovegood... i niemal synchronicznie z nim westchnąłem.
- W końcu ją poproszę o pomoc z Geniuszem - mruknąłem, bo faktycznie już od dłuższego czasu nosiłem się z takim zamiarem, ale wciąż coś mnie powstrzymywało - albo miałem coś do zrobienia, albo o tym zapominałem, albo... no, zawsze było coś. Tymczasem wozak stryjka stawał się coraz bardziej zdziczały, a ja kompletnie nie umiałem dojść z nim do jakiegokolwiek porozumienia. W Londynie to jeszcze jakoś, ale teraz? Jeśli kiedykolwiek chciałem mieć psa, to chyba powinienem umieć się zająć choćby tak małym zwierzakiem, jakim był Geniusz, nie? Wypadałoby. W końcu ją poproszę o tą pomoc. Może po weselu będę miał więcej czasu... i może sama Sue też wygospodaruje dla mnie chwilę...?
- Yeti - przytaknąłem z niejaką dumą na jego pytanie. - Puchaty, biały wielkolud. Ledwo mieścił się w pokoju! - opisałem pokrótce. Czasami sam nie wierzyłem, że tamta "przygoda" w warsztacie wydarzyła się naprawdę. To, co się tam działo spokojnie mogło być treścią jakiegoś snu... ale nie, nie było. Rzeczywiście zaprzyjaźniłem się z yetim, którego nazwałem Polar. Szkoda, że ta znajomość trwała tak krótko.
Szybko jednak porzuciłem temat zoologii wracając do tego, co nas tutaj przywiodło, na ten dach - do nocnego nieba. I teorii dotyczącej budzących grozę czarnych dziur. Nie spodziewałem się jednak, że z tej okazji zostanę nazwany poetą i rozbawiony tym sformułowaniem parsknąłem śmiechem. Kiedy mówiłem o czarnej dziurze jako nieskończonej pułapce, nie przyszło mi nawet do głowy, że to mogło brzmieć jakkolwiek poetycko, choć... kiedy to samo zdanie wymówił Julian...
- Po prostu wszystkie słowa, które padają z twoich ust, brzmią jak poezja - odparłem wciąż rozbawiony, ale jak najbardziej szczery. - Nawet jeśli to moje słowa - dodałem z uśmiechem. Tak, to o to musiało chodzić, bo gdzież mi do poety?
Przez ten cały śmiech nie dość, że ponownie się rozluźniłem, to jeszcze musiało mi się zrobić całkiem ciepło, bo ściągnąłem czapkę z głowy i położyłem ją na kocu obok siebie. Niesamowicie nam się udało z tą pogodą...! Aż trudno było uwierzyć, że to koniec października.
Poprawiłem się jeszcze, żeby mi się wygodniej siedziało i wbiłem w Juliana spojrzenie pełne napięcia w oczekiwaniu na odpowiedzi na wszystkie moje pytania. Zdziwiłem się więc, kiedy zamiast nich usłyszałem prośbę o podanie mu dłoni. Zmarszczyłem lekko brwi, ale bez wahania i zbędnego gadania podałem mu swoją rękę ciekaw po co mu właściwie była. Ten wieczór z każdą chwilą stawał się coraz bardziej intrygujący.
Spoglądałem na swoją dłoń ułożoną wnętrzem ku górze na dłoni Juliana i nawet w mroku nocy z łatwością dostrzegałem różnicę między nimi. W porównaniu ze smukłymi palcami czarodzieja, moja ręka wyglądała na nieproporcjonalnie dużą, dziwnie kanciastą i nieforemną. I nie wiem, nie mam bladego pojęcia czemu przeszło mi przez myśl, że musi być też strasznie szorstka i nieprzyjemna w dotyku. Zerknąłem jeszcze kontrolnie na twarz chłopaka w ciemnościach, ale nie dostrzegłem w niej niczego co sugerowałoby, że mu to przeszkadza. Zdawał się kompletnie nie zawracać sobie głowy takimi bzdurami. I słusznie. Ja też nie powinienem. Skupiłem się więc na tym, co obecnie bardziej czułem niż widziałem i na słowach Juliana, bo właśnie zaczął opowiadać o miniaturowej czarnej dziurze, którą można było wyczarować na Ziemi. Dosłownie chłonąłem cały opis, wyobrażając sobie wszystko o czym mówił, a w głowie rodziły mi się kolejne pytania, tysiące nowych, których jednak nie zadałem. Nie, wiedziałem, że na to jeszcze przyjdzie czas, a teraz chciałem usłyszeć jego opowieść od początku do końca. Właściwie zastygłem przy tym w bezruchu i tylko kiedy zaczął wodzić palcem po wnętrzu mojej dłoni, odruchowo lekko zgiąłem swoje palce. Po prostu w pierwszej chwili mnie to łaskotało. Szybko jednak zareagowałem i ponownie je rozprostowałem nie przerywając Julianowi i przyzwyczajając się do jego dotyku.
Generalnie to o czym mówił, chyba powinno mnie przerażać. Chociaż trochę. Chodziło o czarną dziurę. Wyczarowaną. Na Ziemi. Tymczasem wcale nie czułem lęku, wręcz przeciwnie: rosnącą fascynację całym zjawiskiem. Niewykluczone, że miał na to wpływ sposób, w jaki Julian mi to przedstawiał - kreśląc wszystko na mojej ręce, a potem zamykając ją w swoich dłoniach. Jak miałbym się bać czegoś takiego?
Milczałem jeszcze wciąż po tym, kiedy mnie puścił, tylko poruszyłem barkami, które w międzyczasie mi się spięły (może od tego siedzenia na twardym dachu) i ze dwa razy rozprostowałem i zgiąłem palce dłoni jeszcze przed chwilą będące modelem czarnej dziury.
Uśmiechnąłem się, kiedy wspomniał o życiu w czarnej dziurze jak w innym wymiarze. Teraz to miałem już pewność, że spodobają mu się książki science-fiction, w których z łatwością można znaleźć podobne teorie - z jednej strony bardzo abstrakcyjne, a z drugiej... jak bardzo rozszerzające nasze spojrzenie na wszystko co nas otacza? Uwielbiałem to uczucie, kiedy niejako opuszczałem swoje ciało tutaj na Ziemi i mknąłem w kosmos dalej i dalej, żeby spojrzeć na wszystko z innej perspektywy. To w jakiś sposób mnie wyzwalało i niejednokrotnie po prostu pomagało w podejmowaniu zwykłych, ludzkich decyzji.
Już otwierałem usta, żeby zapytać jeszcze o czarną dziurę, ale Julian zaczął opowiadać o tym jak sam ją wyczarował, więc szybko je zamknąłem i zamieniłem się w słuch. To faktycznie nie brzmiało już tak niewinnie, jak na początku. Może dałem się na to złudzenie nabrać tak jak Alex i Julian, kiedy postanowili rzucić tamto zaklęcie?
- Nie wiedziałeś z jaką siłą to może zadziałać... - odezwałem się w końcu, instynktownie go usprawiedliwiając. Jasne, nie zmieniało to faktu, że robienie czegoś takiego było nieodpowiedzialne, ale... umówmy się: który nastolatek jest odpowiedzialny?
- Dobrze, że tylko na tym się skończyło - dodałem o dziwo, całkiem pogodnie. Jakby faktycznie nie docierało do mnie, że to co się wtedy stało, było wynikiem zaklęcia. Magii, którą posłużył się Julian. Czy to też nie powinno mnie przerażać? Bo nie, nie przerażało. Zamiast widzieć w nim jakiegoś czarodziejskiego oprawcę... widziałem po prostu nastolatka, któremu strzelił durny pomysł do głowy. Z pewnością jeden z wielu... Widziałem po prostu siebie i wszystkie moje durne pomysły. Wbrew pozorom skalą obrażeń wcale się aż tak nie różniły, co tylko mnie rozbawiło i musiałem tłumić cichy chichot. Nie, nie, mieliśmy rozmawiać o czarnych dziurach, a nie o swoich młodzieńczych "osiągnięciach". Na to jeszcze przyjdzie czas, a ja przecież miałem tyle pytań!
- Czyli ta czarna dziura nic nie może wchłonąć...? - podsumowałem wracając do tematu ponownie skupiony. - I uważasz, że to zabezpieczenie magiczne tak sprawia, tak? A nie, że na przykład... że może to kwestia otoczenia, materii, która się wokół niej znajduje... Bo może istniejące teorie się po prostu mylą, może czarne dziury wcale nie są tym, za co mają je naukowcy? Może nie potrafią wchłonąć wszystkiego, ale tylko określony rodzaj materii...? - zastanowiłem się na głos. - To wyglądało jak przyciąganie magnesem opiłków żelaza? To, co znajdowało się najbliżej czarnej dziury... tak jakby zatrzymało się na jej powierzchni? Nie zostało przepuszczone dalej, tak? I kiedy czarna dziura znikła, wszystko opadło tam, gdzie akurat się znajdowało...? Dobrze to rozumiem? - spojrzałem pytająco na Juliana poprzez otaczający nas mrok. To byłoby naprawdę niesamowite zjawisko. Na jakiej zasadzie działało? Może czarna dziura ma jakąś błonę, jakąś powłokę półprzepuszczalną...? Dałoby się obliczyć siłę z jaką działa? Na pewno, to nawet byłoby całkiem proste, gdyby się zrobiło doświadczenie w odpowiednich, bezpiecznych warunkach.
Przemiana takiej czarnej dziury, o której mówił Julian, w gwiazdę, też była intrygującym pomysłem. Jeśli udałoby się zamknąć procesy, które odbywają się w gwiazdach, w takiej czarnej dziurze... to faktycznie mogłoby to nie być takie niebezpieczne, chaotyczne i gwałtowne jak tworzenie samej miniaturowej gwiazdy.
Zamyśliłem się nad tym z powrotem kładąc na kocu i spoglądając w rozgwieżdżone niebo z ręką podłożoną pod głową. Znów odpłynąłem tam hen, hen daleko w przestrzeń kosmiczną. Tak wielu rzecz jeszcze nie wiedzieliśmy o własnym świecie, w którym żyjemy, tyle zagadek nas otacza, a my tylko błądzimy po nim po omacku szukając rozwiązań i tkwiąc w takiej właśnie, jak to ujął Julian, czarnej dziurze. Jak badać coś znajdując się w centrum zdarzeń i chaosu? Jak to zrobić bez odpowiednich narzędzi...? Czy jesteśmy, jako cała cywilizacja, skazani na życie w wiecznej niewiedzy? Czy kiedykolwiek uda nam się poznać odpowiedzi na wszystkie pytania?
Ze swojej kosmicznej wycieczki powróciłem, kiedy Julian znów się odezwał, tym razem na temat tego całego gwiezdnego pyłu i pana Becketta... Ponownie się podniosłem do siadu i sięgnąłem po oferowane mi piwo.
- Wiesz, teraz sobie tak myślę, że się myliłem - odezwałem się po chwili zastanowienia. - Kiedy pytałeś o to, czy dotykałem gwiezdnego pyłu... powinienem odpowiedzieć, że tak - spojrzałem na niego starając się za wszelką cenę ukryć błąkający mi się już po twarzy uśmiech. A że już dłużej nie potrafiłem utrzymać tej aury tajemniczości czy czegokolwiek co chciałem w tym momencie stworzyć, to po prostu przechyliłem się w stronę Juliana i bez ostrzeżenia potarmosiłem mu po przyjacielsku czuprynę. Zostawiłem go szybko w spokoju, ale nawet w ciemnościach widać było jaki był w tej chwili rozczochrany, co tylko bawiło mnie jeszcze bardziej. Teraz już jawnie szczerzyłem zęby w szerokim uśmiechu.
- Bo wiesz, tak naprawdę wszyscy jesteśmy stworzeni z gwiezdnego pyłu - zakończyłem wyraźnie z siebie zadowolony i pociągnąłem solidny łyk kremowego piwa.
Taka zresztą była prawda... choć miałem nadzieję, że pan Beckett jednak używa do tych całych gwizdoklików kosmicznego pyłu innego pochodzenia niż... ludzie czy zwierzęta. Ale tak, musiałem go koniecznie o to kiedyś wypytać.
Oddałem Julianowi butelkę i przyciągnąłem do niego bliżej tą część koca, na której znajdowało się jedzenie, bo chyba jeszcze nic nie tknął. Tymczasem ja zabrałem się za kończenie swojej kromki z dżemem, którą wcześniej porzuciłem na rzecz rozmowy o czarnych dziurach, a o której teraz na nowo sobie przypomniałem.
Naprawdę już dawno się tak dobrze nie bawiłem z nikim innym. To niesamowite, że niezależnie od okoliczności miałem wrażenie, że z Julianem znałem się od małego dzieciaka.
Przeżuwając uniosłem wzrok z powrotem na nocne niebo tak piękne i hipnotyzujące i pełne...
- Tak, ekhem! Tak! - odpowiedziałem momentalnie Julianowi dostrzegając dokładnie ten sam meteor. Tylko z tego wszystkiego zakrztusiłem się lekko kromką, ale nieważne, bo już po chwili przełknąłem ją całkiem z uśmiechem wpatrując się w niebo. No, nareszcie się zaczęło... Bo miałem nadzieję, że faktycznie się zaczęło i że teraz tych meteorów będzie już tylko więcej. Szkoda by było zawieść oczekiwania Juliana względem tej nocy, prawda?
Zerknąłem na niego jeszcze na moment.
Nie, o to chyba nie musiałem się martwić...
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Nie potrafił pojąć, dlaczego ludzie tak uparcie twierdzili, że nie zrozumieją czegoś w słowach autora poezji, prozy, czy jakiegokolwiek innego utworu. Przecież zawsze można było zdawać pytania, sprawdzić czyjąś recenzję, nauczyć się pojmować sens znaczeń, niektórych słów! On, chociażby miewał ogrom problemów z pojmowanie mugolskiego nazewnictwa, lecz przecież ciągle pytał, próbował zrozumieć, więc co było w tym, aż takiego strasznego? Przekrzywił lekko głowę zszokowany widocznym zakłopotanie Botta – a wcale nie miał ku temu powodów! Ten połowiczny uśmiech, aż prosił się o dźgnięcie palcem drugiego policzka, aby ten również raczył wznieść się do góry, lecz Julien nie ośmielił się na ten gest. Szczególnie gdy potem padła propozycja, jaka samoistnie wywołała ten figlarny błysk w uśmiechu. – Zgoda. Będziemy więc tłumaczyć sobie wszystko wzajemnie – oznajmił, podnosząc, brodę wyżej, starając się niemal zagrać dystyngowaną postawę szlachcica, którego oboje znali. Dlaczego akurat stwierdził, że przedrzeźni trochę Lexa? Sam nie wiedział, lecz w tym wszystkim to było tak naturalne i proste, gdy obaj go znali. – A jeśli chcesz, to mogę nawet i ja ci poczytać, wyjaśniając słowo po słowie, choć sądzę, że prędko byś się zmęczył i doszedł do wniosku, że jednak poradziłbyś sobie bez mej pomocy – zamyślił się na głos, przysuwając rękę do brody. Pogładził się po niej lekko, prawie jakby wyimaginowane włosie faktycznie gdzieś tam było. – Wpadnij więc do mnie – jutro, pojutrze, kiedy chcesz – zaoferował, wierząc, że nie będzie czekał tygodniami na wizytę Botta, przecież mieszkali raptem kilka minut drogi od siebie. – Będzie mi szalenie miło cię gościć, zresztą… nie lubię siedzieć sam w Makówce – przyznał nico zakłopotany. Chociaż dom nie był gigantyczny, tak cisza przytłaczała młodego jasnowidza i być może też dlatego tak często wizytował w Kurniku.
Uniósł lekko brwi, zerkając w kierunku przyjaciela. – Geniusz zawsze taki był? – zapytał z ciekawości. Właściwie to bardzo niewiele wiedział o magicznych stworzeniach, nie był co prawda w tej kwestii całkowitym półgłówkiem, lecz na pewno zdawał sobie sprawę z podstaw, które wykładano w Akademii. Całe życie spędził w mieście – z nielicznymi wyjątkami – więc jedynie koty, psy i psidwaki stanowiły dla niego zwierzaki, o których miał większe pojęcie. To znaczy jak je nakarmić i nauczyć paru prostych sztuczek. O wozakach wiedział bardzo malutko, także wierzył, że panna Lovegood zgodzi się pomóc Louisowi, który ewidentnie potrzebował wskazówek. Natomiast Yeti brzmiało dosyć… dziwnie. Wielkolud w pokoju?
Pokręcił głową ze śmiechem wsłuchując się w kolejne słowa Botta. W pierwszej chwili nawet nie wiedział, czy przypadkiem się nie przesłyszał, wszak brzmiało to jak iście onieśmielający komplement. Potrzebował naprawdę więcej czasu, aby przyswoić do świadomości fakt słów Louisa. Ciepły dreszcz przemknął po jego łopatkach, wdrapując się powoli po karku, ażeby wreszcie dotrzeć do uszu i w końcu policzków, malując je różowym pyłkiem nieśmiałości. Przygryzł lekko wargę, zwieszając głowę – chociaż było ciemno, tak musiał zasłonić się woalką z loków, chociaż na momencik. Co miał mu odpowiedzieć? I dlaczego tak bardzo się zawstydził? Parsknął wreszcie śmiechem, przeczesując włosy i odgarniając je do tyłu. – Zawstydziłeś mnie, Louisie Bott – przyznał dosyć nieśmiało. – Dziękuję, myślę, że te słowa chciałby usłyszeć każdy poeta. – Oczywiście, każdy artysta pragnął słyszeć o finezji swej twórczości, nawet pozornie nieświadomej. Lecz nie wiedziała na ile dziękował tu jako pisarz, a na ile jako ktoś, komu serce zabiło szybciej z powodu miłych słów wypowiedzianych przez bliską osobę. Przyjaciela. Duszę. Bratnią? Zawiesił dłużej spojrzenie w okolicach twarzy Botta, pogrążając się przez chwilę tylko we własnych myślach. Dopiero ściągnięcie czapki jakimś cudem zbudziło go z letargu myśli i wtedy mechanicznie chciał ściągnąć szalik, lecz zamiast tego poprawił go nieco, zanurzając nos w zapachu starych stronic i… papierosów? Nie przepadał za nimi, lecz świadomość, że należały do Louisa, że był to jego zapach, zmieniała w dziwny sposób nastawienie młodzieńca.
Odpowiadanie na pytania nigdy nie było proste, niezależnie co stało obok znaku zapytania. Transmutacja i astronomia stanowiły niebywałą gałąź, lecz Julien nie posiadał ogromu wiedzy o kosmosie, a i jak widać, to młody mugol wydawał się bardziej obeznany w temacie masywnych kosmicznych obiektów, pochłaniających wszystko na swej drodze.
Ciepłe dłonie, pomimo chłodniejszego powietrza, wydawały się ogrzane słońcem – promienistym blaskiem padającym z nieba. Lecz ciemność jedynie krążyła wraz z powolnymi ruchami czarodzieja. Faktycznie dłonie poety wydawały się delikatniejsze, może nawet w jakimś stopniu kobiece? Choć daleko im było do wypielęgnowanych dłoni Isabelli, pachnących olejkami różnej maści, tak skóra artysty była miękka. Nie baczył jednak na te różnice, a skupił się na wyrysowywaniu idealnych kręgów, leciutko dotykając skóry przyjaciela, niemal krążąc jak po wodzie – miarowo i subtelnie, by nie zaburzyć idealnej tafli, mąconej skupionym, ciepłym oddechem słów wznoszących się pośród zawiłego rysunku – obrazu. Tłumaczył język magii, na język ciała, którym tak łatwiej było operować, aby nie przestraszyć niemagicznego przyjaciela. Nigdy tak naprawdę nie wnikał na ile wytworzona czarna dziura była faktycznym pożeraczem światów, lecz według podręcznikowych opisów – była zwana czarną dziurą, więc tej wiedzy się trzymał. Czując lekkie zgięcie, niemal natychmiast spróbował odnaleźć spojrzenie Botta i uśmiechnął się do niego pokrzepiająco. Wodził więc dalej słowami i palcem, rysując wizję, jaką wywołałoby zaklęcie, gdyby zostało rzucone. Gdy skończył, chciał zatrzymać dłoń na dłoni Louisa dłużej, lecz poczucie wstydu zmusiło go do zabrania rączki – prędzej, jak najprędzej. I ten dziwny ścisk w klatce piersiowej, którego sam właściwie nie rozumiał, przez cały ten czas, gdy tylko był obok. Może nabawiłem się nerwicy?
Westchnął ciężko, słysząc słowa Louisa i kiwnął głową machinalnie. – Nie wiedziałem, lecz wystarczyło, abym zatrzymał oko na dłużej w wersach podręcznika i moglibyśmy tego uniknąć… – stwierdził, doskonale zdając sobie sprawę z własnej głupoty. Pokiwał więc głową na słowa młodego Botta, postanawiając nie pogrążać się dalej w zawiłościach dosyć bolesnych wspomnień.
Rozbawiło go, jak niestrudzony w swych dociekaniach wydawał się Louis, a wyobrażenie czarnej dziury pochłaniało go najwyraźniej bez reszty. Rozumiał to, gdyby sam mógł zetknąć się z czymś takim, pytać o to i szukać odpowiedzi – zrobiłby to. Zresztą obaj byli do siebie wyjątkowo podobni, chociaż ciut różni, każdy wydawał się mieć przysłowiowego „kręćka” w innej dziedzinie. – Być może mógłbym, sądzę jednak, że potrzebowałbym podręcznika, aby wyjaśnić ci to dokładniej. Możliwe, że byłoby tam opisane, co dokładnie ją blokuje. Wybacz, mogłem namieszać ci tym w głowie – westchnął, lekko zawiedziony swoją decyzją o opowieści. Odrobinę żałował, a odrobinę nie, lecz czuł dziwne poczucie winy, nie mogąc opowiedzieć przyjacielowi wszystkiego. Słysząc pytanie, westchnął lekko i zadumał się na dłuższą chwilę. – Mniej-więcej. Hm… – zamyślił się na moment, a potem zerknął badawczo na Louisa. Wszak działało to jak magnes, a jednak wydawało się, jakoby zaraz miało pochłonąć wszystko, co ściągało. – Mógłbym… wyczarować jedną. Nie dziś! Oczywiście nie teraz, lecz gdy będziesz gotowy, gdy… bylibyśmy w bezpiecznej odległości. Może miałbyś jakiś… sprzęt do obserwacji? Chciałbyś? Mógłbyś ocenić to własnym, naukowym spojrzeniem, hm? – zaproponował, lecz nie czekał na odpowiedź. – Książki powinny również wiele wyjaśnić… hm… Czy Alex nie ma czegoś u siebie? Nie wspominał o transmutacji? – zagaił, zastanawiając się ja rozwiązać problem braku możliwości skonstruowania satysfakcjonującej odpowiedzi. Bardzo chciał mu powiedzieć wszystko, co wiedział, lecz w tym zakresie, tak specyficznym, jego wiedza posiadała dziury – szwajcarski ser, dobrze pachnący o odpowiednio żółciutkim kolorze, dający wrażenie pełnego, smakowitego kąska, a jednak są w nim dziury, które odbierają gramy produktu. Być może te istotne! – Mógłbym również wyczarować iluzję, jednak wtedy to będzie zaledwie iluzja. Magia… nie nauka, moje wyobrażenie – wyjaśniał. – Właściwie w ten sposób można wyczarować nawet to, o czym mówiłeś wcześniej… – dodał, chociaż nie był pewien, czy udałoby mu się przedstawić narodziny gwiazdy. Ale może dryfującą planetę? Miniaturowe słońce? A może przestrzeń z gwiazd? Może pasy komet krążące w układzie słonecznym? Opcji było wiele, lecz nie śmiał sięgać po różdżkę bez uprzedniej zgody Botta. – O-oczywiście, jeśli byś chciał, b-bo wiem, że… wiem – zakłopotał się i pociągnął natychmiast łyk z butelki, aby powstrzymać się przed potokiem słów. Zagubiony w tym jak bardzo chciał obdarować magią swego przyjaciela, niemal zapomniał o głównym celu, dla którego tu byli. Gwiazdy pięknie migotały, lecz dziwnym trafem i zbiegiem okoliczności Julien wydawał się pochłonięty tym, co kłębiło się w jego głowie. Poetycko zapatrzony, mógłby zostać uwieczniony przez malarza, który namalowałby jego oczy tak, aby zdradzały te myśli – piętrzące się gęstą lawą i wzburzonymi morskimi falami.
Zerknął na Bott podejrzliwie, gdy ten zaczął mówić o tym, że się mylił. Skonfundowany przechylił lekko głowę, badając spowitą mrokiem sylwetkę, chociaż wydawało mu się, że siedzieli już na dachu na tyle długo, by wzrok wreszcie przyzwyczaił się do ciemności na tyle mocno, by w lichym świetle widzieć charakterystyczne rysy twarzy. – Tak? – odparł zdumiony i nim zdążył wyrzec cokolwiek więcej, poczuł przyjacielską dłoń na swojej głowie. Najpierw chyba pobladł, a potem zaczerwienił, lecz noc skutecznie maskowała tęczę barw na jego licu. Zburzona czupryna, opadła na twarz Francuza, a myśli rozbiegły się w popłochu, zszokowane nie tyle, co samym gestem, a uczuciem, jakie wywołało. Nie był to pierwszy raz gdy Louis tak czynił, a za każdym razem Jules wydawał się przeżywać to w dziwnie bliskim aspekcie. Odliczał i cenił każdą sekundę tego co wywoływał ten gest, jednocześnie nie widząc szuflady, schowka czy pudełka, które pozwoliłoby mu sklasyfikować własne emocje. A może wcale nie musiał tego robić? Było to tak nowe uczucie, jakiego wydawało mu się, że nie doświadczył jeszcze przy nikim. Być może istniała szanse, że coś podobnego czuł lata temu, lecz przecież wytłumaczył to sobie… wyjaśnił! A teraz? Dlaczego było to tak podobne, a jednak silniejsze? Rozkołatane myśli spowodowały, że ciało zastygło w bezruchu, a zieleń traw spojrzenia przestała szumieć. Chwilowa cisza pozwoliła, aby Julien zdążył usłyszeć plus we własnych uszach, lecz zaraz kolejne słowa ocuciły go nieco, choć tak naprawdę uderzyły kolejną falą emocji, których znaczenia pojąć nie umiał. Zbłąkany cień uśmiechu przemknął przez wargi, a dłonie powoli uniosły się do góry, by bez słowa doprowadzić czuprynę do ładu. Przeciągnął palcami po potylicy, aż po kark, gdzie zatrzymał się i po paru sekundach, pozwolił opaść dłoniom na uda w bezsilności. – Czyli wszyscy jesteśmy częścią jednej wielkiej całości – zauważył, gdy wreszcie jego myśli ruszyły po torach standardowego myślenia. Choć dziwne uczucie wciąż przemykało po jego wnętrzu, napawając go bojaźnią, co mogło też nieść ze sobą. Jaki ładunek emocjonalny? Czy ten niestabilny eliksir miał wkrótce wybuchnąć? – To pocieszające – stwierdził, zerkając na talerz, który został przysunięty w jego kierunku. – Choć równie straszne. Ciekawe z kim tworzyłem gwiazdę… – zastanowił się na głos. Ze swoją rodziną? A może kimś, kogo znać nie chciał? Z której galaktyki przybył i cóż takiego widział, będąc jeszcze pyłem? – Oj, Gwiezdny Chłopcze… Nie zasnę dziś przez te dysputy – stwierdził z uśmiechem, zerkając na swego towarzysza. Wtem zalśnił mu w głowie cytat, który spowodował lekkie drżenie dłoni, a wzniesione oczy ku niebu, zaraz ukradkiem zerkały na przyjaciela. „Jeżeli ktoś kocha kwiat, który istnieje w jednym tylko egzemplarzu pośród milionów i milionów gwiazd, wystarczy mu patrzeć na te gwiazdy, a będzie szczęśliwy. Mówi sobie: „Mój kwiat jest gdzieś tam…”. Ale jeżeli baranek zje kwiat, to jakby dla niego nagle zgasły wszystkie gwiazdy!” Le Petit Prince. A gdzie był kwiat Juliena? Kim była jego gwiazda? Wzdrygnął się bojaźliwie, lekko odsuwając od Botta, jak gdyby przestraszony czymś, czego naprawdę nie rozumiał. Zlękniony gęsią skórką, która zatańczyła na ramionach, nie potrafił skupić się na jedzeniu, które go wołało. Jak miał jeść, gdy w głowie tak wiele się działo? Podciągnął więc wygodniej nogi i ułożył łokcie na kolanach, pozwalając głowie opaść na ramię. Leniwym spojrzenie spoglądał w niebo.
Migotliwy taniec świateł wydawał się odprężać, lecz myśli ciążyły młodemu poecie, na tyle mocno, że z trudem powstrzymywał się od zadawania pytań na głos. Do samego siebie, rzecz oczywista. Na szczęście smugi ogonów spadających gwiazd z czasem odciągnęły go na tyle od przejmującego nieporozumienia z własną duszą, że był w stanie sięgnąć po kawałek sera i kanapkę, aby czubek wysmarować solidną porcją powideł. Tak przygotowane cudo wpakował do buzi, zerkając na nieboskłon w poszukiwaniu kolejnych gwiazd. „Spójrzcie w niebo. Zapytajcie sami siebie: „Czy baranek zjadł różę, czy nie?”. Zobaczycie, jak wszystko się zmieni…” Westchnął lekko przed kolejnym kęsem kanapki, aż wreszcie gdy dotarł do połowy, odstawił ją ponownie na talerz. Każda gwiazda był jednym życzeniem – jednym i tym samym. Julien marzył, aby było dobrze, tak po prostu. Niewinne marzenie, chcące pokoju na świecie – normalności. Chciałby, aby każdy czarodziej mógł zasiąść z przyjaznym mugolem na dachu i obserwować gwiazdy w tak błogiej chwili.
Julien nawet nie wiedział, ile już czasu spędzili, wpatrując się w gwiazdy, lecz powoli Morfeusz przyzywał go do swej krainy, a przecież czekała go jeszcze podróż do Makówki. Wzdrygnął się nieco na myśl o ciemności, w którą musiałby wejść – chociaż na te kilka minut. – Ja… – zaczął, zerkając na ścieżkę w dole. – Chyba powinienem już iść – zauważył, a jego spojrzenie wreszcie padło na twarz przyjaciela. Nie chciał go zostawiać, może nawet nie umiał, a jednak… chyba powinien? Było już po północy, a może nawet i po pierwszej nad ranem? Nie wiedział, czas gdzieś rozpłynął się w odległej krainie migoczących punkcików.
Uniósł lekko brwi, zerkając w kierunku przyjaciela. – Geniusz zawsze taki był? – zapytał z ciekawości. Właściwie to bardzo niewiele wiedział o magicznych stworzeniach, nie był co prawda w tej kwestii całkowitym półgłówkiem, lecz na pewno zdawał sobie sprawę z podstaw, które wykładano w Akademii. Całe życie spędził w mieście – z nielicznymi wyjątkami – więc jedynie koty, psy i psidwaki stanowiły dla niego zwierzaki, o których miał większe pojęcie. To znaczy jak je nakarmić i nauczyć paru prostych sztuczek. O wozakach wiedział bardzo malutko, także wierzył, że panna Lovegood zgodzi się pomóc Louisowi, który ewidentnie potrzebował wskazówek. Natomiast Yeti brzmiało dosyć… dziwnie. Wielkolud w pokoju?
Pokręcił głową ze śmiechem wsłuchując się w kolejne słowa Botta. W pierwszej chwili nawet nie wiedział, czy przypadkiem się nie przesłyszał, wszak brzmiało to jak iście onieśmielający komplement. Potrzebował naprawdę więcej czasu, aby przyswoić do świadomości fakt słów Louisa. Ciepły dreszcz przemknął po jego łopatkach, wdrapując się powoli po karku, ażeby wreszcie dotrzeć do uszu i w końcu policzków, malując je różowym pyłkiem nieśmiałości. Przygryzł lekko wargę, zwieszając głowę – chociaż było ciemno, tak musiał zasłonić się woalką z loków, chociaż na momencik. Co miał mu odpowiedzieć? I dlaczego tak bardzo się zawstydził? Parsknął wreszcie śmiechem, przeczesując włosy i odgarniając je do tyłu. – Zawstydziłeś mnie, Louisie Bott – przyznał dosyć nieśmiało. – Dziękuję, myślę, że te słowa chciałby usłyszeć każdy poeta. – Oczywiście, każdy artysta pragnął słyszeć o finezji swej twórczości, nawet pozornie nieświadomej. Lecz nie wiedziała na ile dziękował tu jako pisarz, a na ile jako ktoś, komu serce zabiło szybciej z powodu miłych słów wypowiedzianych przez bliską osobę. Przyjaciela. Duszę. Bratnią? Zawiesił dłużej spojrzenie w okolicach twarzy Botta, pogrążając się przez chwilę tylko we własnych myślach. Dopiero ściągnięcie czapki jakimś cudem zbudziło go z letargu myśli i wtedy mechanicznie chciał ściągnąć szalik, lecz zamiast tego poprawił go nieco, zanurzając nos w zapachu starych stronic i… papierosów? Nie przepadał za nimi, lecz świadomość, że należały do Louisa, że był to jego zapach, zmieniała w dziwny sposób nastawienie młodzieńca.
Odpowiadanie na pytania nigdy nie było proste, niezależnie co stało obok znaku zapytania. Transmutacja i astronomia stanowiły niebywałą gałąź, lecz Julien nie posiadał ogromu wiedzy o kosmosie, a i jak widać, to młody mugol wydawał się bardziej obeznany w temacie masywnych kosmicznych obiektów, pochłaniających wszystko na swej drodze.
Ciepłe dłonie, pomimo chłodniejszego powietrza, wydawały się ogrzane słońcem – promienistym blaskiem padającym z nieba. Lecz ciemność jedynie krążyła wraz z powolnymi ruchami czarodzieja. Faktycznie dłonie poety wydawały się delikatniejsze, może nawet w jakimś stopniu kobiece? Choć daleko im było do wypielęgnowanych dłoni Isabelli, pachnących olejkami różnej maści, tak skóra artysty była miękka. Nie baczył jednak na te różnice, a skupił się na wyrysowywaniu idealnych kręgów, leciutko dotykając skóry przyjaciela, niemal krążąc jak po wodzie – miarowo i subtelnie, by nie zaburzyć idealnej tafli, mąconej skupionym, ciepłym oddechem słów wznoszących się pośród zawiłego rysunku – obrazu. Tłumaczył język magii, na język ciała, którym tak łatwiej było operować, aby nie przestraszyć niemagicznego przyjaciela. Nigdy tak naprawdę nie wnikał na ile wytworzona czarna dziura była faktycznym pożeraczem światów, lecz według podręcznikowych opisów – była zwana czarną dziurą, więc tej wiedzy się trzymał. Czując lekkie zgięcie, niemal natychmiast spróbował odnaleźć spojrzenie Botta i uśmiechnął się do niego pokrzepiająco. Wodził więc dalej słowami i palcem, rysując wizję, jaką wywołałoby zaklęcie, gdyby zostało rzucone. Gdy skończył, chciał zatrzymać dłoń na dłoni Louisa dłużej, lecz poczucie wstydu zmusiło go do zabrania rączki – prędzej, jak najprędzej. I ten dziwny ścisk w klatce piersiowej, którego sam właściwie nie rozumiał, przez cały ten czas, gdy tylko był obok. Może nabawiłem się nerwicy?
Westchnął ciężko, słysząc słowa Louisa i kiwnął głową machinalnie. – Nie wiedziałem, lecz wystarczyło, abym zatrzymał oko na dłużej w wersach podręcznika i moglibyśmy tego uniknąć… – stwierdził, doskonale zdając sobie sprawę z własnej głupoty. Pokiwał więc głową na słowa młodego Botta, postanawiając nie pogrążać się dalej w zawiłościach dosyć bolesnych wspomnień.
Rozbawiło go, jak niestrudzony w swych dociekaniach wydawał się Louis, a wyobrażenie czarnej dziury pochłaniało go najwyraźniej bez reszty. Rozumiał to, gdyby sam mógł zetknąć się z czymś takim, pytać o to i szukać odpowiedzi – zrobiłby to. Zresztą obaj byli do siebie wyjątkowo podobni, chociaż ciut różni, każdy wydawał się mieć przysłowiowego „kręćka” w innej dziedzinie. – Być może mógłbym, sądzę jednak, że potrzebowałbym podręcznika, aby wyjaśnić ci to dokładniej. Możliwe, że byłoby tam opisane, co dokładnie ją blokuje. Wybacz, mogłem namieszać ci tym w głowie – westchnął, lekko zawiedziony swoją decyzją o opowieści. Odrobinę żałował, a odrobinę nie, lecz czuł dziwne poczucie winy, nie mogąc opowiedzieć przyjacielowi wszystkiego. Słysząc pytanie, westchnął lekko i zadumał się na dłuższą chwilę. – Mniej-więcej. Hm… – zamyślił się na moment, a potem zerknął badawczo na Louisa. Wszak działało to jak magnes, a jednak wydawało się, jakoby zaraz miało pochłonąć wszystko, co ściągało. – Mógłbym… wyczarować jedną. Nie dziś! Oczywiście nie teraz, lecz gdy będziesz gotowy, gdy… bylibyśmy w bezpiecznej odległości. Może miałbyś jakiś… sprzęt do obserwacji? Chciałbyś? Mógłbyś ocenić to własnym, naukowym spojrzeniem, hm? – zaproponował, lecz nie czekał na odpowiedź. – Książki powinny również wiele wyjaśnić… hm… Czy Alex nie ma czegoś u siebie? Nie wspominał o transmutacji? – zagaił, zastanawiając się ja rozwiązać problem braku możliwości skonstruowania satysfakcjonującej odpowiedzi. Bardzo chciał mu powiedzieć wszystko, co wiedział, lecz w tym zakresie, tak specyficznym, jego wiedza posiadała dziury – szwajcarski ser, dobrze pachnący o odpowiednio żółciutkim kolorze, dający wrażenie pełnego, smakowitego kąska, a jednak są w nim dziury, które odbierają gramy produktu. Być może te istotne! – Mógłbym również wyczarować iluzję, jednak wtedy to będzie zaledwie iluzja. Magia… nie nauka, moje wyobrażenie – wyjaśniał. – Właściwie w ten sposób można wyczarować nawet to, o czym mówiłeś wcześniej… – dodał, chociaż nie był pewien, czy udałoby mu się przedstawić narodziny gwiazdy. Ale może dryfującą planetę? Miniaturowe słońce? A może przestrzeń z gwiazd? Może pasy komet krążące w układzie słonecznym? Opcji było wiele, lecz nie śmiał sięgać po różdżkę bez uprzedniej zgody Botta. – O-oczywiście, jeśli byś chciał, b-bo wiem, że… wiem – zakłopotał się i pociągnął natychmiast łyk z butelki, aby powstrzymać się przed potokiem słów. Zagubiony w tym jak bardzo chciał obdarować magią swego przyjaciela, niemal zapomniał o głównym celu, dla którego tu byli. Gwiazdy pięknie migotały, lecz dziwnym trafem i zbiegiem okoliczności Julien wydawał się pochłonięty tym, co kłębiło się w jego głowie. Poetycko zapatrzony, mógłby zostać uwieczniony przez malarza, który namalowałby jego oczy tak, aby zdradzały te myśli – piętrzące się gęstą lawą i wzburzonymi morskimi falami.
Zerknął na Bott podejrzliwie, gdy ten zaczął mówić o tym, że się mylił. Skonfundowany przechylił lekko głowę, badając spowitą mrokiem sylwetkę, chociaż wydawało mu się, że siedzieli już na dachu na tyle długo, by wzrok wreszcie przyzwyczaił się do ciemności na tyle mocno, by w lichym świetle widzieć charakterystyczne rysy twarzy. – Tak? – odparł zdumiony i nim zdążył wyrzec cokolwiek więcej, poczuł przyjacielską dłoń na swojej głowie. Najpierw chyba pobladł, a potem zaczerwienił, lecz noc skutecznie maskowała tęczę barw na jego licu. Zburzona czupryna, opadła na twarz Francuza, a myśli rozbiegły się w popłochu, zszokowane nie tyle, co samym gestem, a uczuciem, jakie wywołało. Nie był to pierwszy raz gdy Louis tak czynił, a za każdym razem Jules wydawał się przeżywać to w dziwnie bliskim aspekcie. Odliczał i cenił każdą sekundę tego co wywoływał ten gest, jednocześnie nie widząc szuflady, schowka czy pudełka, które pozwoliłoby mu sklasyfikować własne emocje. A może wcale nie musiał tego robić? Było to tak nowe uczucie, jakiego wydawało mu się, że nie doświadczył jeszcze przy nikim. Być może istniała szanse, że coś podobnego czuł lata temu, lecz przecież wytłumaczył to sobie… wyjaśnił! A teraz? Dlaczego było to tak podobne, a jednak silniejsze? Rozkołatane myśli spowodowały, że ciało zastygło w bezruchu, a zieleń traw spojrzenia przestała szumieć. Chwilowa cisza pozwoliła, aby Julien zdążył usłyszeć plus we własnych uszach, lecz zaraz kolejne słowa ocuciły go nieco, choć tak naprawdę uderzyły kolejną falą emocji, których znaczenia pojąć nie umiał. Zbłąkany cień uśmiechu przemknął przez wargi, a dłonie powoli uniosły się do góry, by bez słowa doprowadzić czuprynę do ładu. Przeciągnął palcami po potylicy, aż po kark, gdzie zatrzymał się i po paru sekundach, pozwolił opaść dłoniom na uda w bezsilności. – Czyli wszyscy jesteśmy częścią jednej wielkiej całości – zauważył, gdy wreszcie jego myśli ruszyły po torach standardowego myślenia. Choć dziwne uczucie wciąż przemykało po jego wnętrzu, napawając go bojaźnią, co mogło też nieść ze sobą. Jaki ładunek emocjonalny? Czy ten niestabilny eliksir miał wkrótce wybuchnąć? – To pocieszające – stwierdził, zerkając na talerz, który został przysunięty w jego kierunku. – Choć równie straszne. Ciekawe z kim tworzyłem gwiazdę… – zastanowił się na głos. Ze swoją rodziną? A może kimś, kogo znać nie chciał? Z której galaktyki przybył i cóż takiego widział, będąc jeszcze pyłem? – Oj, Gwiezdny Chłopcze… Nie zasnę dziś przez te dysputy – stwierdził z uśmiechem, zerkając na swego towarzysza. Wtem zalśnił mu w głowie cytat, który spowodował lekkie drżenie dłoni, a wzniesione oczy ku niebu, zaraz ukradkiem zerkały na przyjaciela. „Jeżeli ktoś kocha kwiat, który istnieje w jednym tylko egzemplarzu pośród milionów i milionów gwiazd, wystarczy mu patrzeć na te gwiazdy, a będzie szczęśliwy. Mówi sobie: „Mój kwiat jest gdzieś tam…”. Ale jeżeli baranek zje kwiat, to jakby dla niego nagle zgasły wszystkie gwiazdy!” Le Petit Prince. A gdzie był kwiat Juliena? Kim była jego gwiazda? Wzdrygnął się bojaźliwie, lekko odsuwając od Botta, jak gdyby przestraszony czymś, czego naprawdę nie rozumiał. Zlękniony gęsią skórką, która zatańczyła na ramionach, nie potrafił skupić się na jedzeniu, które go wołało. Jak miał jeść, gdy w głowie tak wiele się działo? Podciągnął więc wygodniej nogi i ułożył łokcie na kolanach, pozwalając głowie opaść na ramię. Leniwym spojrzenie spoglądał w niebo.
Migotliwy taniec świateł wydawał się odprężać, lecz myśli ciążyły młodemu poecie, na tyle mocno, że z trudem powstrzymywał się od zadawania pytań na głos. Do samego siebie, rzecz oczywista. Na szczęście smugi ogonów spadających gwiazd z czasem odciągnęły go na tyle od przejmującego nieporozumienia z własną duszą, że był w stanie sięgnąć po kawałek sera i kanapkę, aby czubek wysmarować solidną porcją powideł. Tak przygotowane cudo wpakował do buzi, zerkając na nieboskłon w poszukiwaniu kolejnych gwiazd. „Spójrzcie w niebo. Zapytajcie sami siebie: „Czy baranek zjadł różę, czy nie?”. Zobaczycie, jak wszystko się zmieni…” Westchnął lekko przed kolejnym kęsem kanapki, aż wreszcie gdy dotarł do połowy, odstawił ją ponownie na talerz. Każda gwiazda był jednym życzeniem – jednym i tym samym. Julien marzył, aby było dobrze, tak po prostu. Niewinne marzenie, chcące pokoju na świecie – normalności. Chciałby, aby każdy czarodziej mógł zasiąść z przyjaznym mugolem na dachu i obserwować gwiazdy w tak błogiej chwili.
Julien nawet nie wiedział, ile już czasu spędzili, wpatrując się w gwiazdy, lecz powoli Morfeusz przyzywał go do swej krainy, a przecież czekała go jeszcze podróż do Makówki. Wzdrygnął się nieco na myśl o ciemności, w którą musiałby wejść – chociaż na te kilka minut. – Ja… – zaczął, zerkając na ścieżkę w dole. – Chyba powinienem już iść – zauważył, a jego spojrzenie wreszcie padło na twarz przyjaciela. Nie chciał go zostawiać, może nawet nie umiał, a jednak… chyba powinien? Było już po północy, a może nawet i po pierwszej nad ranem? Nie wiedział, czas gdzieś rozpłynął się w odległej krainie migoczących punkcików.
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów. Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów
To bardziej chodziło o trudność odbioru jakiegoś dzieła... Jeśli było napisane przestarzałym językiem, to można było spędzić wiele czasu na odszukiwaniu znaczenia poszczególnych słów i tracić przez to przyjemność z samego czytania i zatracać sens ogółu. Julian najwyraźniej nie miał tego typu problemów, a ja... cóż, może powinienem więcej czytać, przyswajać więcej staroangielskiego słownictwa, ale... no, zazwyczaj strasznie mnie to męczyło, po prostu. Wolałem wiedzieć co się wydarzy dalej w fabule, niż zastanawiać się nad poszczególnymi słowami i... po prostu się zniechęcałem, co tu wiele kryć. Teraz miałem za swoje, bo wychodziłem przez to na głupka. Ale fakt: z tłumaczem obok nie stanowiłoby to już takiego wielkiego problemu, ba, jeśli tym tłumaczem miał być Julian... to wręcz zapowiadało się na mile spędzony czas z lekturą i przyjacielem. Mogło być coś lepszego?
Uśmiechnąłem się jeszcze szerzej, kiedy przystał na propozycję w wyjątkowo aktorskim stylu. Aż sam się dumnie wyprostowałem i niższym niż zazwyczaj głosem dodałem:
- A więc jesteśmy umówieni.
I nie, nie zamierzałem pozwolić Julkowi zbyt długo na siebie czekać tym bardziej po tym, jak dodał, że nie lubi siedzieć sam w domu. Wcale mu się nie dziwiłem, bo to nie leżało również w mojej naturze. Wyjątkowo źle wspominałem te samotne dni i wieczory w mieszkaniu stryja, kiedy starałem się po prostu nikomu nie zrobić krzywdy anomaliami. Odizolowany miałem kompana jedynie w postaci niezbyt towarzyskiego Geniusza, ale i tak byłem wdzięczny losowi, że ze mną był. Bez niego, pewnie całkiem bym zwariował, a tak to przynajmniej miałem do kogo gębę otworzyć. Nawet jeśli w odpowiedzi otrzymywałem same bluzgi.
Wtedy jednak wydawał mi się jakiś bardziej... przyjazny mimo wszystko, więc na pytanie Julka pokiwałem głową na boki niezdecydowany.
- I tak i nie - odpowiedziałem po chwili namysłu. - Mogę się mylić, ale wydaje mi się, że ma na to wpływ to... wiesz, trwałe uciszanie go. Fakt, kiedy może wydawać z siebie dźwięki, to biega po całym domu i przeklina, co z jednej stron jest irytujące, ale jest wtedy jakiś bardziej towarzyski - zmarszczyłem lekko nos porównując okres, kiedy Geniuszowi nie zamykała się jadaczka, do stanu obecnego.
- Nawet swego czasu sypiał ze mną w jednym łóżku i wcale mnie nie atakował, a teraz? A teraz rzadko się go widuje, zazwyczaj się zaszywa tak, że nie sposób go znaleźć, albo znajduje się go przez przypadek w zupełnie losowych miejscach i momentalnie zostaje się pogryzionym przez małą zezłoszczoną bestię... - wyjaśniłem. Ta teoria chyba nawet miała trochę sensu... To znaczy: gdybym to ja był uciszonym zaklęciem wozakiem, pewnie też bym się obraził na cały świat, że nic a nic nie mogę powiedzieć. Tylko nie byłem pewny czy Eugeniusz również myślał w ten sposób.
Nawet w mroku nocy dostrzegłem, że speszyłem Juliana swoimi słowami... i dopiero widząc jego reakcję zdałem sobie sprawę z tego, że może... faktycznie normalni ludzie nie mówią innym takich rzeczy? Szczególnie swoim przyjaciołom? Ba, nie wiem czy dziewczynie miałbym śmiałość powiedzieć coś takiego, a palnąłem to do Juliana i... Niech to jasny meteor strzeli...! Tak, to było dziwaczne. Czemu musiałem być takim idiotą?! Momentalnie zrobiło mi się głupio i potarłem dłonią o swój kark w zakłopotaniu, na szybko zastanawiając się jak wybrnąć z tej niezręcznej sytuacji. Brawo, Lou, teraz wszyscy są zakłopotani, powinieneś za to otrzymać jakiś order, syknąłem do siebie w myślach. I już otwierałem usta, żeby jakoś odkręcić własne słowa, ale nim zdążyłem cokolwiek zrobić, uśmiech sam uniósł kąciki moich warg, kiedy na moment, dosłownie momencik, zapatrzyłem się na uroczo zawstydzonego Juliena, a potem było już za późno, bo podziękował i... nie było już potrzeby, żeby cokolwiek odkręcać. Tak mi się przynajmniej wydawało, bo poczułem po prostu ulgę po jego słowach. Nie byłem pewny czy nie powiedział tego po prostu z grzeczności, ale nawet jeśli, to wcale nie poczułem się po nich jak dziwoląg wygadujący jakieś losowe, wprawiające innych w dyskomfort kwestie. Może nawet nie powiedział tego tylko z grzeczności...?
Było coś magicznego w tej chwili, w tym siedzeniu na dachu Kurnika nad głową mając bezkres granatu nieba, na którym ktoś rozrzucił niechlujnie migotliwe gwiazdy. Miałem wrażenie, że cała Ziemia sprowadziła się właśnie do naszego kawałka dachu, że byliśmy jednymi ludźmi, ba, jedynymi istotami na tej planecie, planetoidzie właściwie, stworzonej z dachówek. Mała wysepka na oceanie wszechświata... Miła myśl.
Wyciągnąłem rękę do Juliana, żeby położyć mu ją na ramieniu i lekko, po przyjacielsku go poklepać. Dla wsparcia. Po prostu.
- Każdy popełnia takie błędy: czegoś nie doczyta albo uważa się za eksperta w danej dziedzinie, chociaż dopiero co liznął jej podstawy. Mi też się to zdarzyło i to nie raz, ale nie można być dla siebie zbyt surowym. Najważniejsze to wyciągnąć z tego na przyszłość wnioski - dodałem miękko, zabierając wreszcie rękę. Teraz z tą przeszłością już nic nie byliśmy w stanie zrobić - ani ja, ani on - ale wciąż mieliśmy wpływ na przyszłość, prawda?
Mimo tego, że dotąd przez cały czas słuchałem przecież o wyczarowanej czarnej dziurze i że do tej pory rozmowa o tym nie obudziła we mnie niepokoju, tak mimo wszystko kiedy Julian wspomniał o tym, że może ją ponownie wyczarować, lodowaty dreszcz przebiegł mi po kręgosłupie od karku aż po kość ogonową. Przyjaciel już nic nie malował we wnętrzu mojej dłoni i nic nie odwróciło mojej uwagi w porę, kiedy wyobraźnia podsunęła mi obraz Juliana z różdżką w dłoni, a może nawet nie Juliana, tylko samą postać z różdżką i... Strach ścisnął moje wnętrzności, jakby w ostrzeżeniu przed tym, co może być następne. Tym razem jednak nie zamierzałem pozwolić by głupi atak paniki popsuł ten wieczór. Błyskawicznie uciekłem spojrzeniem i zatopiłem je w gwizdach nad naszymi głowami. Julek musiał mi wybaczyć, ale prawie go nie słuchałem przeskakując z jednej konstelacji na drugą z łatwością je rozpoznając i nazywając w myślach.
Dopiero kiedy uścisk w brzuchu całkiem zniknął, a ja powoli rozprostowałem zdrętwiałe od zaciskania w pięści palce, ponownie spojrzałem na Juliana. Tym razem przepraszająco.
Głupio się czułem i nieswojo przez to, że z jednej strony mógłbym doświadczyć czegoś, czego najprawdopodobniej nie doświadczył przede mną żaden niemagiczny chłopak, ale powstrzymywał mnie przed tym paniczny lęk, którego oddech raz po raz czułem na swoim karku jak wielkiego dzikiego zwierza, które tylko czekało aż popełnię jakiś błąd. Bardzo, bardzo żałowałem, że nie mogłem złapać teraz Juliena za rękę i z uśmiechem na twarzy powiedzieć: "po co czekać? Chodźmy to zrobić teraz!". Dawniej dokładnie tak bym zrobił, a w tej chwili? W tej chwili byłem zdolny jedynie do przepraszającego spojrzenia i wypowiedzenia cichego:
- Kiedyś - może nawet zbyt cichego, więc powtórzyłem nieznacznie głośniej: - Kiedyś to zrobimy - tym razem zabrzmiało to nawet dziarsko, zdecydowanie. Bo kiedyś się z tego wyleczę. Alex mi w tym pomagał, więc nie mogło być inaczej. Kiedyś obaj będą mogli przy mnie czarować, a ja nie będę czuł nawet cienia strachu... byłem tego niemal pewny.
No i masz, niedługo później chyba znów wprawiłem Juliana w zakłopotanie, choć tym razem wcale tego nie żałowałem i sobie tego nie wyrzucałem. Zamiast tego z uśmiechem na twarzy popijałem piwo przyglądając się zastygłemu w bezruchu Julkowi. Wyglądał jak pomnik oświetlony jedynie światłem gwiazd i księżyca. Pomnik rozczochranego młodzieńca na dachu Kurnika.
Uśmiechnąłem się jeszcze szerzej, kiedy znów tchnął życie w swoje ciało i zaczął się zastanawiać z kim mógł dzielić gwiazdę. Nie powiedziałem tego na głos, ale byłem pewny, że musiała to być najwspanialsza ze wszystkich gwiazd iskrząca się we wszystkich możliwych kolorach... radośnie chaotyczna, a jednocześnie łagodna, rozświetlająca mrok najdalszych zakątków kosmosu. Nie, z pewnością Julian nie musiał się martwić o to, z kim ją dzielił. To musiały być same radosne, piękne i dobre dusze.
Mógłbym tam siedzieć na tym dachu godzinami i wgapiać się w niebo mając najmilsze z możliwych towarzystwo. Z Julianem nawet jak milczeliśmy to było to milczenie z tych lekkich i naturalnych, pełnych zrozumienia. To nie była ta niezręczna cisza, kiedy nie wiesz co powiedzieć, a czujesz, że trzeba ją jakoś przerwać. Nie... ale przyzwyczajony do siedzenia po nocach, nie zwróciłem uwagi na to, że Julek mógł być po prostu zmęczony. Faktycznie, kompletnie zatraciłem poczucie czasu, bo zarazem rozmowa jak i meteory doszczętnie mnie pochłonęły. Dopiero kiedy przyjaciel się odezwał, zdałem sobie z tego wszystkiego sprawę i momentalnie potrząsnąłem głową.
- Nie ma mowy - odparłem stanowczo, ale faktycznie podniosłem się i powoli zacząłem zbierać rzeczy z dachu. Meteorów już i tak nie było widać od dłuższego czasu i musiało być późno.
- Zostaniesz na noc. U mnie w pokoju jest wystarczająco dużo miejsca. Dam ci coś na przebranie, chodź - uśmiechnąłem się zachęcająco. Bezsensu, żeby zmęczony szedł po nocy do pustej Makówki, skoro w Kurniku było wszystko, czego teraz potrzebował.
[ztx2]
Uśmiechnąłem się jeszcze szerzej, kiedy przystał na propozycję w wyjątkowo aktorskim stylu. Aż sam się dumnie wyprostowałem i niższym niż zazwyczaj głosem dodałem:
- A więc jesteśmy umówieni.
I nie, nie zamierzałem pozwolić Julkowi zbyt długo na siebie czekać tym bardziej po tym, jak dodał, że nie lubi siedzieć sam w domu. Wcale mu się nie dziwiłem, bo to nie leżało również w mojej naturze. Wyjątkowo źle wspominałem te samotne dni i wieczory w mieszkaniu stryja, kiedy starałem się po prostu nikomu nie zrobić krzywdy anomaliami. Odizolowany miałem kompana jedynie w postaci niezbyt towarzyskiego Geniusza, ale i tak byłem wdzięczny losowi, że ze mną był. Bez niego, pewnie całkiem bym zwariował, a tak to przynajmniej miałem do kogo gębę otworzyć. Nawet jeśli w odpowiedzi otrzymywałem same bluzgi.
Wtedy jednak wydawał mi się jakiś bardziej... przyjazny mimo wszystko, więc na pytanie Julka pokiwałem głową na boki niezdecydowany.
- I tak i nie - odpowiedziałem po chwili namysłu. - Mogę się mylić, ale wydaje mi się, że ma na to wpływ to... wiesz, trwałe uciszanie go. Fakt, kiedy może wydawać z siebie dźwięki, to biega po całym domu i przeklina, co z jednej stron jest irytujące, ale jest wtedy jakiś bardziej towarzyski - zmarszczyłem lekko nos porównując okres, kiedy Geniuszowi nie zamykała się jadaczka, do stanu obecnego.
- Nawet swego czasu sypiał ze mną w jednym łóżku i wcale mnie nie atakował, a teraz? A teraz rzadko się go widuje, zazwyczaj się zaszywa tak, że nie sposób go znaleźć, albo znajduje się go przez przypadek w zupełnie losowych miejscach i momentalnie zostaje się pogryzionym przez małą zezłoszczoną bestię... - wyjaśniłem. Ta teoria chyba nawet miała trochę sensu... To znaczy: gdybym to ja był uciszonym zaklęciem wozakiem, pewnie też bym się obraził na cały świat, że nic a nic nie mogę powiedzieć. Tylko nie byłem pewny czy Eugeniusz również myślał w ten sposób.
Nawet w mroku nocy dostrzegłem, że speszyłem Juliana swoimi słowami... i dopiero widząc jego reakcję zdałem sobie sprawę z tego, że może... faktycznie normalni ludzie nie mówią innym takich rzeczy? Szczególnie swoim przyjaciołom? Ba, nie wiem czy dziewczynie miałbym śmiałość powiedzieć coś takiego, a palnąłem to do Juliana i... Niech to jasny meteor strzeli...! Tak, to było dziwaczne. Czemu musiałem być takim idiotą?! Momentalnie zrobiło mi się głupio i potarłem dłonią o swój kark w zakłopotaniu, na szybko zastanawiając się jak wybrnąć z tej niezręcznej sytuacji. Brawo, Lou, teraz wszyscy są zakłopotani, powinieneś za to otrzymać jakiś order, syknąłem do siebie w myślach. I już otwierałem usta, żeby jakoś odkręcić własne słowa, ale nim zdążyłem cokolwiek zrobić, uśmiech sam uniósł kąciki moich warg, kiedy na moment, dosłownie momencik, zapatrzyłem się na uroczo zawstydzonego Juliena, a potem było już za późno, bo podziękował i... nie było już potrzeby, żeby cokolwiek odkręcać. Tak mi się przynajmniej wydawało, bo poczułem po prostu ulgę po jego słowach. Nie byłem pewny czy nie powiedział tego po prostu z grzeczności, ale nawet jeśli, to wcale nie poczułem się po nich jak dziwoląg wygadujący jakieś losowe, wprawiające innych w dyskomfort kwestie. Może nawet nie powiedział tego tylko z grzeczności...?
Było coś magicznego w tej chwili, w tym siedzeniu na dachu Kurnika nad głową mając bezkres granatu nieba, na którym ktoś rozrzucił niechlujnie migotliwe gwiazdy. Miałem wrażenie, że cała Ziemia sprowadziła się właśnie do naszego kawałka dachu, że byliśmy jednymi ludźmi, ba, jedynymi istotami na tej planecie, planetoidzie właściwie, stworzonej z dachówek. Mała wysepka na oceanie wszechświata... Miła myśl.
Wyciągnąłem rękę do Juliana, żeby położyć mu ją na ramieniu i lekko, po przyjacielsku go poklepać. Dla wsparcia. Po prostu.
- Każdy popełnia takie błędy: czegoś nie doczyta albo uważa się za eksperta w danej dziedzinie, chociaż dopiero co liznął jej podstawy. Mi też się to zdarzyło i to nie raz, ale nie można być dla siebie zbyt surowym. Najważniejsze to wyciągnąć z tego na przyszłość wnioski - dodałem miękko, zabierając wreszcie rękę. Teraz z tą przeszłością już nic nie byliśmy w stanie zrobić - ani ja, ani on - ale wciąż mieliśmy wpływ na przyszłość, prawda?
Mimo tego, że dotąd przez cały czas słuchałem przecież o wyczarowanej czarnej dziurze i że do tej pory rozmowa o tym nie obudziła we mnie niepokoju, tak mimo wszystko kiedy Julian wspomniał o tym, że może ją ponownie wyczarować, lodowaty dreszcz przebiegł mi po kręgosłupie od karku aż po kość ogonową. Przyjaciel już nic nie malował we wnętrzu mojej dłoni i nic nie odwróciło mojej uwagi w porę, kiedy wyobraźnia podsunęła mi obraz Juliana z różdżką w dłoni, a może nawet nie Juliana, tylko samą postać z różdżką i... Strach ścisnął moje wnętrzności, jakby w ostrzeżeniu przed tym, co może być następne. Tym razem jednak nie zamierzałem pozwolić by głupi atak paniki popsuł ten wieczór. Błyskawicznie uciekłem spojrzeniem i zatopiłem je w gwizdach nad naszymi głowami. Julek musiał mi wybaczyć, ale prawie go nie słuchałem przeskakując z jednej konstelacji na drugą z łatwością je rozpoznając i nazywając w myślach.
Dopiero kiedy uścisk w brzuchu całkiem zniknął, a ja powoli rozprostowałem zdrętwiałe od zaciskania w pięści palce, ponownie spojrzałem na Juliana. Tym razem przepraszająco.
Głupio się czułem i nieswojo przez to, że z jednej strony mógłbym doświadczyć czegoś, czego najprawdopodobniej nie doświadczył przede mną żaden niemagiczny chłopak, ale powstrzymywał mnie przed tym paniczny lęk, którego oddech raz po raz czułem na swoim karku jak wielkiego dzikiego zwierza, które tylko czekało aż popełnię jakiś błąd. Bardzo, bardzo żałowałem, że nie mogłem złapać teraz Juliena za rękę i z uśmiechem na twarzy powiedzieć: "po co czekać? Chodźmy to zrobić teraz!". Dawniej dokładnie tak bym zrobił, a w tej chwili? W tej chwili byłem zdolny jedynie do przepraszającego spojrzenia i wypowiedzenia cichego:
- Kiedyś - może nawet zbyt cichego, więc powtórzyłem nieznacznie głośniej: - Kiedyś to zrobimy - tym razem zabrzmiało to nawet dziarsko, zdecydowanie. Bo kiedyś się z tego wyleczę. Alex mi w tym pomagał, więc nie mogło być inaczej. Kiedyś obaj będą mogli przy mnie czarować, a ja nie będę czuł nawet cienia strachu... byłem tego niemal pewny.
No i masz, niedługo później chyba znów wprawiłem Juliana w zakłopotanie, choć tym razem wcale tego nie żałowałem i sobie tego nie wyrzucałem. Zamiast tego z uśmiechem na twarzy popijałem piwo przyglądając się zastygłemu w bezruchu Julkowi. Wyglądał jak pomnik oświetlony jedynie światłem gwiazd i księżyca. Pomnik rozczochranego młodzieńca na dachu Kurnika.
Uśmiechnąłem się jeszcze szerzej, kiedy znów tchnął życie w swoje ciało i zaczął się zastanawiać z kim mógł dzielić gwiazdę. Nie powiedziałem tego na głos, ale byłem pewny, że musiała to być najwspanialsza ze wszystkich gwiazd iskrząca się we wszystkich możliwych kolorach... radośnie chaotyczna, a jednocześnie łagodna, rozświetlająca mrok najdalszych zakątków kosmosu. Nie, z pewnością Julian nie musiał się martwić o to, z kim ją dzielił. To musiały być same radosne, piękne i dobre dusze.
Mógłbym tam siedzieć na tym dachu godzinami i wgapiać się w niebo mając najmilsze z możliwych towarzystwo. Z Julianem nawet jak milczeliśmy to było to milczenie z tych lekkich i naturalnych, pełnych zrozumienia. To nie była ta niezręczna cisza, kiedy nie wiesz co powiedzieć, a czujesz, że trzeba ją jakoś przerwać. Nie... ale przyzwyczajony do siedzenia po nocach, nie zwróciłem uwagi na to, że Julek mógł być po prostu zmęczony. Faktycznie, kompletnie zatraciłem poczucie czasu, bo zarazem rozmowa jak i meteory doszczętnie mnie pochłonęły. Dopiero kiedy przyjaciel się odezwał, zdałem sobie z tego wszystkiego sprawę i momentalnie potrząsnąłem głową.
- Nie ma mowy - odparłem stanowczo, ale faktycznie podniosłem się i powoli zacząłem zbierać rzeczy z dachu. Meteorów już i tak nie było widać od dłuższego czasu i musiało być późno.
- Zostaniesz na noc. U mnie w pokoju jest wystarczająco dużo miejsca. Dam ci coś na przebranie, chodź - uśmiechnąłem się zachęcająco. Bezsensu, żeby zmęczony szedł po nocy do pustej Makówki, skoro w Kurniku było wszystko, czego teraz potrzebował.
[ztx2]
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
14.10.
Do tej pory nie wiedziałem jak ciężko jest coś utrzymać w tajemnicy! Wprawdzie dobra, jak łaziłem po Pokątnej, albo jak mnie zamknęli w Tower i nie mogłem się przyznać, że jestem mugolem, to też było ciężko, ale ta obecna konspiracja była znacznie, znacznie gorsza! Póki co miałem proste zadanie - dać znać Julianowi (tak, wiem, że jego imię wymawia się inaczej, nieważne, język francuski to kompletnie nie moja bajka, więc Julien był dla mnie Julianem, koniec kropka) jak w Kurniku nie będzie ani Idy ani Lexa (a najlepiej nikogo). Odnosiłem jednak wrażenie, że mój drogi przyjaciel i jego luba jakby wyczuli nasze zamiary i jak na złość cały czas w Kurniku było jak nie jedno, to drugie. I miałem dziwne uczucie, że patrzą na mnie tak jakby wiedzieli, że coś knuję. Jakby wiedzieli wszystko. Aż miałem ochotę im się tłumaczyć, że to naprawdę nic złego, że to tylko taka niewinna niespodzianka, niech się już nie złoszczą i niech nie podejrzewają mnie o najgorsze, bo to przecież chodzi o... Albo to po prostu moja paranoja. Nieważne. Było ciężko. Chodziłem po Kurniku jak spłoszony i chowałem się po kątach jak tylko któreś z nich wchodziło do pomieszczenia, w którym się akurat znajdowałem, a potem szybko ulatniałem się najczęściej zaszywając na swoim bezpiecznym strychu. Nie, w ogóle moje zachowanie nie wzbudzało niczyich podejrzeń. Ani odrobinę. Ale co mogłem poradzić? Kiepski byłem w te klocki. Ukrywanie czegoś przed przyjaciółmi było dla mnie nie lada wyzwaniem. Poza tym czy oni nie potrafili czytać w myślach? Bo jak tak na mnie patrzyli, to miałem wrażenie, że tak...
Dziś też z naszego konspiracyjnego spotkania nic nie miało być, a przynajmniej nie w Kurniku - Ida miała dzień wolny, więc pewnie zabierze się za kucharzenie. Ja tymczasem postanowiłem przejść się do lecznicy i zabrać się za jej sprzątanie wcześniej niż popołudniu. Nawet już miałem wychodzić, kiedy na ścieżce prowadzącej do Kurnika zobaczyłem... jego. Juliana. Z gitarą.
Niech to czarna...
Szybki rachunek sumienia: czy ja się z nim na dziś umawiałem? Czy powiedziałem, że dziś Kurnik jest pusty?! Zamroczyło mnie na chwilę i sam już nie byłem pewny co mówiłem, a co nie. Spłoszony spojrzałem do kuchni, ale nikogo w niej nie było tak samo jak na całym parterze - było cicho. Blady jak ściana otwarłem drzwi na oścież akurat kiedy Julian znalazł się przed nimi.
- Co ty tu robisz? - wyszeptałem spanikowany. - Ida ma dziś wolne. Jest w Kurniku! Wydasz nas! - wyrzucałem z siebie szeptem wciąż nie wpuszczając go do środka. Głównie dlatego, że lekko sparaliżowany stałem w progu.
Do tej pory nie wiedziałem jak ciężko jest coś utrzymać w tajemnicy! Wprawdzie dobra, jak łaziłem po Pokątnej, albo jak mnie zamknęli w Tower i nie mogłem się przyznać, że jestem mugolem, to też było ciężko, ale ta obecna konspiracja była znacznie, znacznie gorsza! Póki co miałem proste zadanie - dać znać Julianowi (tak, wiem, że jego imię wymawia się inaczej, nieważne, język francuski to kompletnie nie moja bajka, więc Julien był dla mnie Julianem, koniec kropka) jak w Kurniku nie będzie ani Idy ani Lexa (a najlepiej nikogo). Odnosiłem jednak wrażenie, że mój drogi przyjaciel i jego luba jakby wyczuli nasze zamiary i jak na złość cały czas w Kurniku było jak nie jedno, to drugie. I miałem dziwne uczucie, że patrzą na mnie tak jakby wiedzieli, że coś knuję. Jakby wiedzieli wszystko. Aż miałem ochotę im się tłumaczyć, że to naprawdę nic złego, że to tylko taka niewinna niespodzianka, niech się już nie złoszczą i niech nie podejrzewają mnie o najgorsze, bo to przecież chodzi o... Albo to po prostu moja paranoja. Nieważne. Było ciężko. Chodziłem po Kurniku jak spłoszony i chowałem się po kątach jak tylko któreś z nich wchodziło do pomieszczenia, w którym się akurat znajdowałem, a potem szybko ulatniałem się najczęściej zaszywając na swoim bezpiecznym strychu. Nie, w ogóle moje zachowanie nie wzbudzało niczyich podejrzeń. Ani odrobinę. Ale co mogłem poradzić? Kiepski byłem w te klocki. Ukrywanie czegoś przed przyjaciółmi było dla mnie nie lada wyzwaniem. Poza tym czy oni nie potrafili czytać w myślach? Bo jak tak na mnie patrzyli, to miałem wrażenie, że tak...
Dziś też z naszego konspiracyjnego spotkania nic nie miało być, a przynajmniej nie w Kurniku - Ida miała dzień wolny, więc pewnie zabierze się za kucharzenie. Ja tymczasem postanowiłem przejść się do lecznicy i zabrać się za jej sprzątanie wcześniej niż popołudniu. Nawet już miałem wychodzić, kiedy na ścieżce prowadzącej do Kurnika zobaczyłem... jego. Juliana. Z gitarą.
Niech to czarna...
Szybki rachunek sumienia: czy ja się z nim na dziś umawiałem? Czy powiedziałem, że dziś Kurnik jest pusty?! Zamroczyło mnie na chwilę i sam już nie byłem pewny co mówiłem, a co nie. Spłoszony spojrzałem do kuchni, ale nikogo w niej nie było tak samo jak na całym parterze - było cicho. Blady jak ściana otwarłem drzwi na oścież akurat kiedy Julian znalazł się przed nimi.
- Co ty tu robisz? - wyszeptałem spanikowany. - Ida ma dziś wolne. Jest w Kurniku! Wydasz nas! - wyrzucałem z siebie szeptem wciąż nie wpuszczając go do środka. Głównie dlatego, że lekko sparaliżowany stałem w progu.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Pomysł napisania piosenki na ślub Idy i Alexa przyszedł jak grom z jasnego nieba, choć wydawało się to wszystko oczywistą oczywistością. Jak tak wspaniała uroczystość mogłaby być pozbawiona elementu artystycznego? Szczególnie gdy dobrać się miała do tego dwójka utalentowanych młodzieńców, chcących jak najlepiej oddać swą radość z tego święta. Choć oczywiście de Lapin nadal odrobinę dąsał się, że to nie on został świadkiem na ślubie – a przecież tyle z Alexem razem przeszli! Cała nauka w Beauxbatons, a ten nicpoń jeszcze o nim zapomniałby gdyby pewnie sam nie zjawił się rychło w czas. Niemniej jednak ugodzone włócznią Odyna ego, musiało przeboleć tę stratę, usunąć się w cień i pozwolić na to, aby kwitnące ogrody przyjaźni uknuły iście poetycką treść. Pokrętnie, przecząc logice, Julek dogadał się z Louisem na stworzenie utworu mającego zawstydzić, wróć! Zachwycić nowożeńców w ważnym dla nich dniu.
Tego dnia nie musiał stawiać tarota, a wizja przyszła o poranku, samoistnie. Migoczące domostwo wachlarzem barw, ujawniło pustkę – być może innego dnia przeraziłby go ten widok, lecz w obliczu ciepłych barw i dźwięków instrumentów, oznaczać to mogło zaledwie tylko jedno. To był ten dzień. Fusy z zasuszonych przez ciotkę ziół, układały się w konkretne wzory, potwierdzające owocne zbiory sztuki. Jeśli nie dziś, to kiedy?
Dostroił więc gitarę, zabrał manatki z Makówki i wybył kolejny raz w stronę Kurnika, czasem odnosząc niejasne wrażenie, że spędzał tam więcej czasu niż we własnym domu. Jednak czemuż się dziwić? To tam tętniło życie, a domek stojący pośród pól nie rozbrzmiewał młodzieńczym śmiechem.
Wprost z idealnym wyczuciem czasu, stanął przed drzwiami gdy powitał go widok jego ulubionego niemagicznego kolegi. – Bonjour! – wypalił tuż przed pytaniem bruneta, a zaraz potem uniósł brwi w zdziwieniu. Czasem nie pojmował, że ktoś mógł być nieprzyzwyczajony do jego… daru? – Jak to, co robię? Mieliśmy pisać pieśń dla naszych zakochanych gołębi, aby uradować ich serca w dniu ich… Słucham? Nie, Ida wybyła swym miękkim krokiem, pozostawiając Kurnik sam, znaczy pod twoją opieką – stwierdził pełen przekonania. Nie mógł się mylić, wizje rzadko kiedy się nie sprawdzały! A nie sprawdzały się z pewnością te, których doznawał w stanie nietrzeźwości, zaś abstynencję utrzymywał od… Na Merlina, zdał sobie sprawę, że bardzo dawno nie czuł smaku alkoholu w ustach. Zamrugał kilkakrotnie zdezorientowany, a potem oparł pudło gitary na bucie – bo przecież nie postawi instrumentu ot, tak na progu. Chwilka… czy oni właśnie witali się w progu? Francuz skrzywił się nieznacznie, ale wybaczył i sobie, i Louisowi to potknięcie. Być może pech tym razem nie uczepi się jego stóp. – Wracaj z orbity Ziemianinie. Będziemy tak patrzeć na siebie, czy raczysz rozchylić wrota domostwa, tak abym mógł przejść z mą lut-… gitarą? – zagaił, odrzucając brązowe fale loków do tyłu.
Tego dnia nie musiał stawiać tarota, a wizja przyszła o poranku, samoistnie. Migoczące domostwo wachlarzem barw, ujawniło pustkę – być może innego dnia przeraziłby go ten widok, lecz w obliczu ciepłych barw i dźwięków instrumentów, oznaczać to mogło zaledwie tylko jedno. To był ten dzień. Fusy z zasuszonych przez ciotkę ziół, układały się w konkretne wzory, potwierdzające owocne zbiory sztuki. Jeśli nie dziś, to kiedy?
Dostroił więc gitarę, zabrał manatki z Makówki i wybył kolejny raz w stronę Kurnika, czasem odnosząc niejasne wrażenie, że spędzał tam więcej czasu niż we własnym domu. Jednak czemuż się dziwić? To tam tętniło życie, a domek stojący pośród pól nie rozbrzmiewał młodzieńczym śmiechem.
Wprost z idealnym wyczuciem czasu, stanął przed drzwiami gdy powitał go widok jego ulubionego niemagicznego kolegi. – Bonjour! – wypalił tuż przed pytaniem bruneta, a zaraz potem uniósł brwi w zdziwieniu. Czasem nie pojmował, że ktoś mógł być nieprzyzwyczajony do jego… daru? – Jak to, co robię? Mieliśmy pisać pieśń dla naszych zakochanych gołębi, aby uradować ich serca w dniu ich… Słucham? Nie, Ida wybyła swym miękkim krokiem, pozostawiając Kurnik sam, znaczy pod twoją opieką – stwierdził pełen przekonania. Nie mógł się mylić, wizje rzadko kiedy się nie sprawdzały! A nie sprawdzały się z pewnością te, których doznawał w stanie nietrzeźwości, zaś abstynencję utrzymywał od… Na Merlina, zdał sobie sprawę, że bardzo dawno nie czuł smaku alkoholu w ustach. Zamrugał kilkakrotnie zdezorientowany, a potem oparł pudło gitary na bucie – bo przecież nie postawi instrumentu ot, tak na progu. Chwilka… czy oni właśnie witali się w progu? Francuz skrzywił się nieznacznie, ale wybaczył i sobie, i Louisowi to potknięcie. Być może pech tym razem nie uczepi się jego stóp. – Wracaj z orbity Ziemianinie. Będziemy tak patrzeć na siebie, czy raczysz rozchylić wrota domostwa, tak abym mógł przejść z mą lut-… gitarą? – zagaił, odrzucając brązowe fale loków do tyłu.
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów. Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów
Miałem wrażenie, że Julian w ogóle nie pojmował powagi sytuacji. Ja tu chodziłem jak na szpilkach po domu, a on co? Wpada z tym swoim beztroskim "bo szur" z gitarą i prawie nas wydał! I to nie tak, że się nie cieszyłem na jego widok, bo zdążyłem już Juliana polubić, ale...
- Ciiiiicho...! - szepnąłem ostro, bo Jules chyba nawet nie próbował zachować pozorów, że się przejmuje obecnością Idy w Kurniku. - Nie, nie, ja wiem co mamy robić, ale to naprawdę nie dzi... - wszedłem mu w słowo, ale i tak urwałem w pół zdania, kiedy dotarło do mnie co mówił tymi swoimi poetyckimi frazesami. - Co? Nie, nie... Ida ma dziś wolne, więc pewnie zaraz zejdzie do kuchni i będzie gotować - poprawiłem go, bo byłem tego pewny. - Gdyby wychodziła, to by mi dała znać - dodałem, choć już mniej pewnie. Ile razy się zdarzało, że krzyczała, że wychodzi, ale ja nie słyszałem, bo albo spałem albo byłem czymś tak pochłonięty, że nie zwracałem na to uwagi?
Tak czy inaczej Julian miał rację co do jednego - jeśli będziemy tak dalej stać na progu jak te dwa wysokie kołki, to prędzej czy później ktoś nas przyuważy i z konspiracji będą nici.
- Dobra, ale cicho - znów wyszeptałem i w końcu odsunąłem się od drzwi wpuszczając go do środka. - Przeprowadzę cię do mnie po cichu, może nie napatoczymy się na nikogo. A potem sprawdzę czy Ida jest - nakreśliłem mu po krótce plan działania, po czym dałem mu znak skinięciem głową, żeby szedł za mną po schodach na górę. Stopień po stopniu... na paluszkach... Zbliżając się nieubłaganie do pokoju Idy... Co jeśli ona tak po prostu wyjdzie i ich zaskoczy skradających się po schodach? Jaką wymówkę wymyślić? "Julian wpadł pokazać mi swoją gitarę"? To nie brzmi jakoś podejrzanie? Zaczęliśmy się wspinać już na drugie piętro, kiedy z któregoś pokoju wydobył się głuchy huk, jakby coś ciężkiego spadło na podłogę, po czym przez jedne z uchylonych drzwi wystrzelił podłużny, puchaty pocisk.
- Geniusz! - syknąłem na wozaka cicho, po czym bezceremonialnie złapałem Juliana za rękę i nie bawiąc się już w skradanie się rzuciłem krótkie: "chodu!" i pociągnąłem go biegiem na samą górę - na strych, w którym mieścił się mój pokój. Dopiero kiedy zamknąłem za nami drzwi zorientowałem się jak szybko bije mi serce, ale mniejsza o to. Przycisnąłem ucho do zamkniętych drzwi i nasłuchiwałem przez chwilę. W Kurniku panowała podejrzana cisza... albo to moje dudniące serce mnie ogłuszało. Na szczęście już się powoli uspokajało. Przytknąłem palec do ust, dając znać Julianowi, żeby jeszcze przez chwilę był cicho, po czym uchyliłem drzwi. Cisza. Nabrałem haust powietrza.
- IDA?! - wrzasnąłem na cały Kurnik... ale również odpowiedziała mi cisza. Zmarszczyłem brwi, ale ostatecznie odwróciłem się z powrotem do Juliana i ponownie zamknąłem drzwi.
- Dziwne, byłem pewny, że jest dziś w domu - mruknąłem na swoje usprawiedliwienie, ale szybko porzuciłem ten temat. - No to tak... witaj w moich skromnych progach - uśmiechnąłem się już znacznie bardziej rozluźniony niż jeszcze minutę czy dwie temu, a przy okazji machnąłem zamaszyście ręką na moje małe królestwo. W sumie nic wielkiego, ot, dość jasny pokój na poddaszu, pachnący wysuszonym drewnem i nutą dawno wypalonych tu papierosów. Nie miałem tu zbyt wiele rzeczy - było spore łóżko (które nawet przykryłem kocem), biurko pod oknem dachowym do połowy zawalone papierami, zeszytami i książkami z biblioteki uniwersyteckiej, teleskop, wyglądający jakby był złożony z przeróżnych części i który wyraźnie dużo już przeszedł. Tylko taśma klejąca zdawała się go utrzymywać przy "życiu". Na podłodze wciąż jeszcze po nocy leżały rozłożone dwie mapy nieba. Spod łóżka wystawał kufer, którego wyraźnie nie dało się domknąć z nadmiaru książek i komiksów. W najczarniejszym kącie pokoju znajdowała się nieśmiertelna kupka ciuchów, w których kiedyś już byłem i nie były wystarczająco czyste, by je poskładać i włożyć do szafki, a jednocześnie nie na tyle brudne, by je wyprać. Ot, normalny pokój. W przeciwnym kącie zaś stał wyraźnie wysłużony futerał na jeszcze bardziej wysłużoną gitarę i właśnie ku niemu się skierowałem.
- Muszę tu kiedyś przywlec jakiś fotel, ale jeszcze na żaden się nie napatoczyłem... więc spokojnie możesz usiąść na łóżku - powiedziałem jeszcze, wyciągając obdrapany i poobklejany instrument. Teoretycznie gdybym się postarał, to ta gitara od Kingsleya mogłaby wyglądać dużo lepiej... ale nie chciałem. Taka podobała mi się bardziej.
- Ciiiiicho...! - szepnąłem ostro, bo Jules chyba nawet nie próbował zachować pozorów, że się przejmuje obecnością Idy w Kurniku. - Nie, nie, ja wiem co mamy robić, ale to naprawdę nie dzi... - wszedłem mu w słowo, ale i tak urwałem w pół zdania, kiedy dotarło do mnie co mówił tymi swoimi poetyckimi frazesami. - Co? Nie, nie... Ida ma dziś wolne, więc pewnie zaraz zejdzie do kuchni i będzie gotować - poprawiłem go, bo byłem tego pewny. - Gdyby wychodziła, to by mi dała znać - dodałem, choć już mniej pewnie. Ile razy się zdarzało, że krzyczała, że wychodzi, ale ja nie słyszałem, bo albo spałem albo byłem czymś tak pochłonięty, że nie zwracałem na to uwagi?
Tak czy inaczej Julian miał rację co do jednego - jeśli będziemy tak dalej stać na progu jak te dwa wysokie kołki, to prędzej czy później ktoś nas przyuważy i z konspiracji będą nici.
- Dobra, ale cicho - znów wyszeptałem i w końcu odsunąłem się od drzwi wpuszczając go do środka. - Przeprowadzę cię do mnie po cichu, może nie napatoczymy się na nikogo. A potem sprawdzę czy Ida jest - nakreśliłem mu po krótce plan działania, po czym dałem mu znak skinięciem głową, żeby szedł za mną po schodach na górę. Stopień po stopniu... na paluszkach... Zbliżając się nieubłaganie do pokoju Idy... Co jeśli ona tak po prostu wyjdzie i ich zaskoczy skradających się po schodach? Jaką wymówkę wymyślić? "Julian wpadł pokazać mi swoją gitarę"? To nie brzmi jakoś podejrzanie? Zaczęliśmy się wspinać już na drugie piętro, kiedy z któregoś pokoju wydobył się głuchy huk, jakby coś ciężkiego spadło na podłogę, po czym przez jedne z uchylonych drzwi wystrzelił podłużny, puchaty pocisk.
- Geniusz! - syknąłem na wozaka cicho, po czym bezceremonialnie złapałem Juliana za rękę i nie bawiąc się już w skradanie się rzuciłem krótkie: "chodu!" i pociągnąłem go biegiem na samą górę - na strych, w którym mieścił się mój pokój. Dopiero kiedy zamknąłem za nami drzwi zorientowałem się jak szybko bije mi serce, ale mniejsza o to. Przycisnąłem ucho do zamkniętych drzwi i nasłuchiwałem przez chwilę. W Kurniku panowała podejrzana cisza... albo to moje dudniące serce mnie ogłuszało. Na szczęście już się powoli uspokajało. Przytknąłem palec do ust, dając znać Julianowi, żeby jeszcze przez chwilę był cicho, po czym uchyliłem drzwi. Cisza. Nabrałem haust powietrza.
- IDA?! - wrzasnąłem na cały Kurnik... ale również odpowiedziała mi cisza. Zmarszczyłem brwi, ale ostatecznie odwróciłem się z powrotem do Juliana i ponownie zamknąłem drzwi.
- Dziwne, byłem pewny, że jest dziś w domu - mruknąłem na swoje usprawiedliwienie, ale szybko porzuciłem ten temat. - No to tak... witaj w moich skromnych progach - uśmiechnąłem się już znacznie bardziej rozluźniony niż jeszcze minutę czy dwie temu, a przy okazji machnąłem zamaszyście ręką na moje małe królestwo. W sumie nic wielkiego, ot, dość jasny pokój na poddaszu, pachnący wysuszonym drewnem i nutą dawno wypalonych tu papierosów. Nie miałem tu zbyt wiele rzeczy - było spore łóżko (które nawet przykryłem kocem), biurko pod oknem dachowym do połowy zawalone papierami, zeszytami i książkami z biblioteki uniwersyteckiej, teleskop, wyglądający jakby był złożony z przeróżnych części i który wyraźnie dużo już przeszedł. Tylko taśma klejąca zdawała się go utrzymywać przy "życiu". Na podłodze wciąż jeszcze po nocy leżały rozłożone dwie mapy nieba. Spod łóżka wystawał kufer, którego wyraźnie nie dało się domknąć z nadmiaru książek i komiksów. W najczarniejszym kącie pokoju znajdowała się nieśmiertelna kupka ciuchów, w których kiedyś już byłem i nie były wystarczająco czyste, by je poskładać i włożyć do szafki, a jednocześnie nie na tyle brudne, by je wyprać. Ot, normalny pokój. W przeciwnym kącie zaś stał wyraźnie wysłużony futerał na jeszcze bardziej wysłużoną gitarę i właśnie ku niemu się skierowałem.
- Muszę tu kiedyś przywlec jakiś fotel, ale jeszcze na żaden się nie napatoczyłem... więc spokojnie możesz usiąść na łóżku - powiedziałem jeszcze, wyciągając obdrapany i poobklejany instrument. Teoretycznie gdybym się postarał, to ta gitara od Kingsleya mogłaby wyglądać dużo lepiej... ale nie chciałem. Taka podobała mi się bardziej.
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Nie pojmował irracjonalnego zachowania kolegi, wszak robienie takich scen leżało w jego zwyczaju, a nie względnie normalnego Louisa. Względnie. Idy w Kurniku nie było, a brak zaufania względem jego osoby, jakim wykazał się Bott był zaledwie z lekka irytującym, aczkolwiek śmiesznym widowiskiem. Parsknął lekko śmiechem, słysząc po raz kolejny „ciiiiiicho…!”, kręcąc głową z niedowierzaniem. Lecz dobrze, skoro niemagiczny miał taki kaprys, to Julien nie myślał sprawiać większych problemów. – No dobrze, jak sobie życzysz. Będę cicho – stwierdził rozbawiony, nie obniżając jednak głosu. Chociaż… może odrobinę. Zaledwie kilka decybeli. Wzruszył ramionami, przystając tym samym na propozycję, gdyż cóż innego mógł zrobić? Choć miał wiedzę i świadomość oglądu na sytuację, tak to pan gospodarz rządził w swym obejściu, a poczciwemu sąsiadowi niewiele było w tej kwestii do gadania. Złapał pewniej gitarę i na palcach zaczął iść za Bottem, przypatrując się fakturze jego ubrania, jak gdyby była czymś absurdalnie ciekawym. Nie przejmował się zbytnio możliwością nakrycia ich na tym niecnym uczynku spiskowania przeciwko młodej parze, skoro wiedział, że takowej szansy nie było. Pogrążył się więc w myślach względem samego wesela, no bo przecież po to tu przyszedł. Mieli ułożyć piosenkę, która stanie się sentymentalną pamiątką, rozczulającą serce każdego, kto choć raz przypomni sobie dźwięk strun i tekst… Och, ten tekst mógł być wyzwaniem. Pisanie poezji to jedno, lecz układanie pieśni było zupełnie inną bajką! Nie robił tego często, a i nawet odrobinę stresował się, że może… nie podołać temu zadaniu? Zwykle w teatrze posiadał wsparcie kompozytorów i starszych, bardziej doświadczonych pisarzy, zaś tu miał być sam. Chociaż nie, właściwie nie był w tym sam, miał przecież Louisa, czyż nie? Julien westchnął ciężko, a wraz z jego westchnieniem coś huknęło przeraźliwie – i nastał ten rzadki moment, w którym naprawdę wydawał się zaskoczony. Zamrugał kilkakrotnie, stając na schodach, jak gdyby właśnie stracił całą wiarę w siebie. Pomylił się? Nie, to nie mogła być prawda. Instrument niemal wyleciał mu z rąk, a widok wozaka nie ostudził jego rozszalałych myśli. – Geniusz? – powtórzył mimowolnie, nie rozumiejąc, jak takie nazewnictwo miało być adekwatne względem sytuacji. Przecież nie wpadł na to, że mogło być to imię. Kto nazwałby tak zwierzątko? Zresztą wozaki nie były typowymi pupilami, a w szczególności dla niemagicznych, więc łączenie faktów w plątaninie kurnikowych zawiłości było nadzwyczajnie trudne. Machinalnie ścisnął dłoń młodzieńca, pozwalając pociągnąć się w kierunku pokoju – innego wyboru nie miał. Miał się opierać? Ależ po co? Jedynie ciężko mu było nadążyć za Louisem, taszcząc ze sobą gitarę, lecz koniec końców wpadł do pokoju szczęśliwie. Zlustrował spojrzeniem rozdygotaną sylwetkę kolegi, a dziwny rodzaj uśmiechu zakwitł na wargach. Bawiło go, jak usilnie próbował zachować całą konspirację w tajemnicy, sam zaś rozluźnił się, zdając sobie sprawę, że nawet gdyby ich przyłapali, to przecież znalezienie wymówki byłoby dziecinnie proste. Pewnie by im nie uwierzyli, ale czy to ważne? Nie musieli wymagać od nich całkowitej prawdy, a tortur nikt na nich nie dokona! Póki nie zderzył się z rzeczywistością, to mógł wymyślać sobie w głowie, że podołałby kłamstwu. Julien nie czekając na żadne pozwolenie, położył gitarę na łóżku wraz z płaszczem i pozwolił Bottowi oswoić się z sytuacją po swojemu. Niech się wykrzyczy.
Tymczasem nastąpił krótki i szybki rekonesans pomieszczenia. Ciekawski de Lapin, jak zwykle musiał powęszyć za czymś ciekawym – bo przecież musiał wiedzieć wszystko na zaś, szczególnie jako osoba żyjąca na co dzień z przewidywanie przeszłości innym. Swoją drogą fascynującym było, jak wiele starszych pań było spragnionych jego proroczych słów.
Przechadzał się powoli, zastanawiając się, czy dziwna woń była zasługą Botta czy może kogoś innego. Julien nigdy nie pochwalał używek i brzydkich nawyków, a jeśli Louis miał z nimi jakikolwiek problem, musiał liczyć się z tym, że prędzej czy później zostanie skazany na umoralniające, poetyckie, wymyślne prelekcje – koniecznie z przykładami rysunkowymi - o tym cóż może stać się z powodu uzależnień. Nie, żeby de Lapin znał się na anatomii czy uzdrawianiu, ale od tego byłby chyba Alex, prawda? Wszak on z pewnością poparłby odpowiednio każdy argument Francuza. (A ten błędne wypowiedzi, najpewniej by naprostował.) W dłonie Juliena wpadł jeden z zeszytów, przemęczony zapiskami, w które najpewniej chłopak nie powinien zaglądać – a co jeśli Louis spisywał tam jakieś prywatne myśli? Nie zagłębiając się więc w lekturę, odłożył zeszyt na miejsce i zerknął na kolegę, zamykającego drzwi. – Mówiłem – stwierdził wesoło, bez zakrapiania tego wszystkiego jakimkolwiek zadzieraniem nosa. – Nie takie skromne – dodał, sięgając po gitarę Botta. Bez pardonu, po prostu ją porwał sprytnym ruchem z rąk właściciela. Uśmiechnął się pod nosem i przełożył pasek gitarowy na ramię, tak aby wygodnie złapać gryf, zaś drugą dłoń leniwie ułożyć na pudle. – Zdaje się wygodna – ocenił pod nosem, wymijając sprytnie mapy, aby przycupnąć na blacie biurka. Nie zignorował zaproszenia do spoczęcia na łóżku, ale tam leżała jego dziewczyna, wróć! Gitara, a póki co w ramionach miał inną kochankę. – Po cóż fotel, jak wszystko może być dogodnym siedziskiem? Biurko, podłoga… sterta ciuchów – mruczał pod nosem, przemykając po progach instrumentu, a drugą dłonią delikatnie muskając struny. Jego sposób gry zawsze był delikatny, nie lubił agresywnych melodii, wolał pieścić instrument, zupełnie tak jakby całował czule dłonie nadobnej damy. Chwilę pobrzdąkał, aż w końcu zsunął się z biurka. – Wybitna dama, o kojącym brzmieniu – przejechał dłonią po oklejeniach, zarysowując opuszkami palców nierówną fakturę. – Staruszka. Ileż lat ci śpiewa? – zagaił, zdejmując również z siebie instrument i oddając go w ręce właściciela. – Ach, pardon! Kobiet się o wiek nie pyta – palnął, wywracając oczami teatralnie, upominając samego siebie, zupełnie jakby instrument faktycznie był żywą istotą. Podciągnął rękawy paskowanego golfa, a zaraz potem rozpiął karminowy sweter – w Kurniku było jakoś cieplej niż w Makówce. Może było to kwestią budownictwa? – Od czego zaczynamy? Melodia? Słowa? A może uraczysz mnie opowieścią o tym jak to z Idą i Alexem było? Chciałbym… móc poznać ich l'histoire jak najlepiej – stwierdził, brodząc spojrzeniem w ciemnych oczach kolegi, jednocześnie będąc gdzieś indziej, na jakiejś wyspie twórczości, gdzie mógł dostroić się do rytmów fal obywających go inspiracją. W wizjach, paradoksalnie, nie widział dokładnej historii Alexa i Idy, zaledwie kojarzył jej postać.
Tymczasem nastąpił krótki i szybki rekonesans pomieszczenia. Ciekawski de Lapin, jak zwykle musiał powęszyć za czymś ciekawym – bo przecież musiał wiedzieć wszystko na zaś, szczególnie jako osoba żyjąca na co dzień z przewidywanie przeszłości innym. Swoją drogą fascynującym było, jak wiele starszych pań było spragnionych jego proroczych słów.
Przechadzał się powoli, zastanawiając się, czy dziwna woń była zasługą Botta czy może kogoś innego. Julien nigdy nie pochwalał używek i brzydkich nawyków, a jeśli Louis miał z nimi jakikolwiek problem, musiał liczyć się z tym, że prędzej czy później zostanie skazany na umoralniające, poetyckie, wymyślne prelekcje – koniecznie z przykładami rysunkowymi - o tym cóż może stać się z powodu uzależnień. Nie, żeby de Lapin znał się na anatomii czy uzdrawianiu, ale od tego byłby chyba Alex, prawda? Wszak on z pewnością poparłby odpowiednio każdy argument Francuza. (A ten błędne wypowiedzi, najpewniej by naprostował.) W dłonie Juliena wpadł jeden z zeszytów, przemęczony zapiskami, w które najpewniej chłopak nie powinien zaglądać – a co jeśli Louis spisywał tam jakieś prywatne myśli? Nie zagłębiając się więc w lekturę, odłożył zeszyt na miejsce i zerknął na kolegę, zamykającego drzwi. – Mówiłem – stwierdził wesoło, bez zakrapiania tego wszystkiego jakimkolwiek zadzieraniem nosa. – Nie takie skromne – dodał, sięgając po gitarę Botta. Bez pardonu, po prostu ją porwał sprytnym ruchem z rąk właściciela. Uśmiechnął się pod nosem i przełożył pasek gitarowy na ramię, tak aby wygodnie złapać gryf, zaś drugą dłoń leniwie ułożyć na pudle. – Zdaje się wygodna – ocenił pod nosem, wymijając sprytnie mapy, aby przycupnąć na blacie biurka. Nie zignorował zaproszenia do spoczęcia na łóżku, ale tam leżała jego dziewczyna, wróć! Gitara, a póki co w ramionach miał inną kochankę. – Po cóż fotel, jak wszystko może być dogodnym siedziskiem? Biurko, podłoga… sterta ciuchów – mruczał pod nosem, przemykając po progach instrumentu, a drugą dłonią delikatnie muskając struny. Jego sposób gry zawsze był delikatny, nie lubił agresywnych melodii, wolał pieścić instrument, zupełnie tak jakby całował czule dłonie nadobnej damy. Chwilę pobrzdąkał, aż w końcu zsunął się z biurka. – Wybitna dama, o kojącym brzmieniu – przejechał dłonią po oklejeniach, zarysowując opuszkami palców nierówną fakturę. – Staruszka. Ileż lat ci śpiewa? – zagaił, zdejmując również z siebie instrument i oddając go w ręce właściciela. – Ach, pardon! Kobiet się o wiek nie pyta – palnął, wywracając oczami teatralnie, upominając samego siebie, zupełnie jakby instrument faktycznie był żywą istotą. Podciągnął rękawy paskowanego golfa, a zaraz potem rozpiął karminowy sweter – w Kurniku było jakoś cieplej niż w Makówce. Może było to kwestią budownictwa? – Od czego zaczynamy? Melodia? Słowa? A może uraczysz mnie opowieścią o tym jak to z Idą i Alexem było? Chciałbym… móc poznać ich l'histoire jak najlepiej – stwierdził, brodząc spojrzeniem w ciemnych oczach kolegi, jednocześnie będąc gdzieś indziej, na jakiejś wyspie twórczości, gdzie mógł dostroić się do rytmów fal obywających go inspiracją. W wizjach, paradoksalnie, nie widział dokładnej historii Alexa i Idy, zaledwie kojarzył jej postać.
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów. Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów
Julian spokojnie mógł buszować po moich zeszytach - niemal w całości były zapisane moimi notatkami z astronomii, astrofizyki czy kosmologii. Zeszyt z bardziej osobistymi rzeczami miałem tylko jeden - gruby brulion wrzucony gdzieś między komiksy. Z pewnością czarodziej będzie miał okazję oglądać go nie raz.
No dobrze, może i wyszło, że cała ta akcja ze skradaniem się, uciszaniem Julka, a potem sprintem po schodach była niepotrzebna... ale lepiej dmuchać na zimne, tak? Teraz, kiedy byliśmy bezpiecznie ukryci w pokoju, można było wyluzować i faktycznie zabrać się za to, co planowaliśmy - za pisanie piosenki. No... przynajmniej w teorii, bo gitara została mi dosłownie wyjęta z rąk. Spojrzałem zaskoczony na Juliana i choć w sercu pojawił mi się jakiś kompletnie irracjonalny niepokój o instrument, to jednak tak szybko jak się pojawił to i zniknął. Julian obchodził się z nią dużo delikatniej niż sam to robiłem - była więc w dobrych rękach. Przez chwilę przyglądałem się tej parze, ale kiedy chłopak zaczął grać po chwili odwróciłem się i schyliłem po tą walizkę spod łóżka w poszukiwaniu zeszytu. Zapisywałem w nim chwyty do piosenek czasami do tych popularnych, czasami moich autorskich. Teksty też się pojawiały, chociaż dużo lepiej czułem się mogąc tylko grać - nie uważałem śpiewu i tworzenie tekstów za swoją mocną stronę...
- Niby tak, można siedzieć na wszystkim - zgodziłem się, bo kto jak kto, ale ja nigdy w tym temacie nie wybrzydzałem - ale w fotelu mogłoby być po prostu wygodniej - dodałem. "...gościom" - to było w domyśle, ale skoro Julian miał takie podejście do siedziska jak i ja, to chyba nie miałem się czym przejmować.
Brulion wreszcie wpadł mi w ręce, więc komiksy i książki z powrotem upchałem w walizie i wsunąłem ją z powrotem pod łóżko. Dobrze. Jeszcze tylko ołówek i będzie można zaczynać.
Uśmiechnąłem się, kiedy Julian pochwalił moją gitarę, a kiedy ją oddał, poklepałem ją pieszczotliwe po pudle.
- I tak nie wiem dokładnie - odparłem co do wieku mojej damy - ale nie powinna się obrazić... - spojrzałem na nią i tym razem sam przesunąłem palcami po jej strunach. Wcale nie brzmiała, jakby miała się na mnie zezłościć.
- Myślę, że może być nawet naszą rówieśniczką - odparłem w końcu. - Już ją taką dostałem od przyjaciela... z osiem lat temu? - szmat czasu.
Podszedłem jeszcze do biurka, spomiędzy książek i zeszytów wyciągnąłem ołówek i wetknąwszy go sobie za ucho, wróciłem do Juliana i zająłem wolne miejsce na łóżku. Brulion rzuciłem między nas i głośno wypuściłem powietrze. Od czego zaczynamy? Dobre pytanie.
Oparłem się wygodniej o ścianę i spojrzałem na instrument, jakby szukając w nim odpowiedzi lub pomocy. Przejechałem dłonią po gryfie, po czym zacząłem od niechcenia grać jakąś prostą melodię. Palce miałem jakieś zesztywniałe... Cholera...! jak ja dawno tego nie robiłem! Odkąd przeniosłem się do Kurnika naprawdę rzadko sięgałem po gitarę! Teraz aż mi było głupio.
- Melodia zwykle jakoś sama do mnie przychodzi - odpowiedziałem w końcu. - Ze słowami będzie gorzej - przyznałem niechętnie, choć zaraz jakoś bystrzej spojrzałem na Juliana. Moment, moment!
- Ale ty pewnie jesteś w tym dobry, nie? Przez cały czas mówisz, jakbyś deklamował wiersz. Pisałeś już kiedyś piosenki? - zapytałem nie przestając błądzić palcami po strunach coraz bardziej bezwiednie. Zazwyczaj właśnie tak to się działo - brzdąkałem, brzdąkałem, aż nagle zaczynało to jakoś brzmieć. Dopracowywałem to i powstawała melodia. Z tekstem było gorzej, właściwie zwykle powstawał jak... jak... no, czułem coś do dziewczyny. Wiem, wiem, głupie, ale wtedy jakoś słowa same mi się układały. Tak było przy tej bezimiennej dziewczynie ze szkoły obok, tak było przy Becky (do czego starałem się nie przyznawać nawet przed samym sobą) i przy Maeve... Napisanie piosenki dla Alexa i Idy to naprawdę było wyzwanie.
- Zapewne cię zawiodę, ale nie znam szczegółów - odparłem na jego pytanie o ich historię. Sam nie wiem czemu przy tym uśmiechnąłem się głupkowato. No dobra, wiem dlaczego. Nieważne.
- Wiem, że pracowali razem w szpitalu i stamtąd się znali, a kiedy zaczęło się robić groźnie w Londynie, zamieszkała z nami tutaj dla bezpieczeństwa. Pracują razem w Lecznicy... sam nie wiem, wszystko to było tak naturalne, że w końcu Lex jej się oświadczył, tak oczywiste, jakby nie mogło być inaczej - zauważyłem mimochodem. - Jakby to było zapisane w gwiazdach - dodałem ciszej, bardziej do siebie niż do niego. Ja rzecz jasna nie wierzyłem w takie rzeczy... Ale tak się mówiło, nie? I ładnie brzmiało. I w ich przypadku wydawało się prawdziwe.
Przesunąłem rękę po gryfie i mocniej i szybciej uderzyłem w struny. Zwykle tak grałem - rock’n’rolla, a nie miłosne ballady.
- I to byłby całkiem niezły motyw, wiesz, z tym uzdrawianiem... że miłość jest najlepszym lekarstwem, czy coś takiego... tylko jak to ująć w słowa, żeby to nie było kiczowate? - spojrzałem na niego pytająco, bo może on wpadł na coś w międzyczasie? Z drugiej strony... czy nie każda piosenka o miłości była choć trochę kiczowata? Czy nie właśnie w tym tkwił urok tych piosenek?
No dobrze, może i wyszło, że cała ta akcja ze skradaniem się, uciszaniem Julka, a potem sprintem po schodach była niepotrzebna... ale lepiej dmuchać na zimne, tak? Teraz, kiedy byliśmy bezpiecznie ukryci w pokoju, można było wyluzować i faktycznie zabrać się za to, co planowaliśmy - za pisanie piosenki. No... przynajmniej w teorii, bo gitara została mi dosłownie wyjęta z rąk. Spojrzałem zaskoczony na Juliana i choć w sercu pojawił mi się jakiś kompletnie irracjonalny niepokój o instrument, to jednak tak szybko jak się pojawił to i zniknął. Julian obchodził się z nią dużo delikatniej niż sam to robiłem - była więc w dobrych rękach. Przez chwilę przyglądałem się tej parze, ale kiedy chłopak zaczął grać po chwili odwróciłem się i schyliłem po tą walizkę spod łóżka w poszukiwaniu zeszytu. Zapisywałem w nim chwyty do piosenek czasami do tych popularnych, czasami moich autorskich. Teksty też się pojawiały, chociaż dużo lepiej czułem się mogąc tylko grać - nie uważałem śpiewu i tworzenie tekstów za swoją mocną stronę...
- Niby tak, można siedzieć na wszystkim - zgodziłem się, bo kto jak kto, ale ja nigdy w tym temacie nie wybrzydzałem - ale w fotelu mogłoby być po prostu wygodniej - dodałem. "...gościom" - to było w domyśle, ale skoro Julian miał takie podejście do siedziska jak i ja, to chyba nie miałem się czym przejmować.
Brulion wreszcie wpadł mi w ręce, więc komiksy i książki z powrotem upchałem w walizie i wsunąłem ją z powrotem pod łóżko. Dobrze. Jeszcze tylko ołówek i będzie można zaczynać.
Uśmiechnąłem się, kiedy Julian pochwalił moją gitarę, a kiedy ją oddał, poklepałem ją pieszczotliwe po pudle.
- I tak nie wiem dokładnie - odparłem co do wieku mojej damy - ale nie powinna się obrazić... - spojrzałem na nią i tym razem sam przesunąłem palcami po jej strunach. Wcale nie brzmiała, jakby miała się na mnie zezłościć.
- Myślę, że może być nawet naszą rówieśniczką - odparłem w końcu. - Już ją taką dostałem od przyjaciela... z osiem lat temu? - szmat czasu.
Podszedłem jeszcze do biurka, spomiędzy książek i zeszytów wyciągnąłem ołówek i wetknąwszy go sobie za ucho, wróciłem do Juliana i zająłem wolne miejsce na łóżku. Brulion rzuciłem między nas i głośno wypuściłem powietrze. Od czego zaczynamy? Dobre pytanie.
Oparłem się wygodniej o ścianę i spojrzałem na instrument, jakby szukając w nim odpowiedzi lub pomocy. Przejechałem dłonią po gryfie, po czym zacząłem od niechcenia grać jakąś prostą melodię. Palce miałem jakieś zesztywniałe... Cholera...! jak ja dawno tego nie robiłem! Odkąd przeniosłem się do Kurnika naprawdę rzadko sięgałem po gitarę! Teraz aż mi było głupio.
- Melodia zwykle jakoś sama do mnie przychodzi - odpowiedziałem w końcu. - Ze słowami będzie gorzej - przyznałem niechętnie, choć zaraz jakoś bystrzej spojrzałem na Juliana. Moment, moment!
- Ale ty pewnie jesteś w tym dobry, nie? Przez cały czas mówisz, jakbyś deklamował wiersz. Pisałeś już kiedyś piosenki? - zapytałem nie przestając błądzić palcami po strunach coraz bardziej bezwiednie. Zazwyczaj właśnie tak to się działo - brzdąkałem, brzdąkałem, aż nagle zaczynało to jakoś brzmieć. Dopracowywałem to i powstawała melodia. Z tekstem było gorzej, właściwie zwykle powstawał jak... jak... no, czułem coś do dziewczyny. Wiem, wiem, głupie, ale wtedy jakoś słowa same mi się układały. Tak było przy tej bezimiennej dziewczynie ze szkoły obok, tak było przy Becky (do czego starałem się nie przyznawać nawet przed samym sobą) i przy Maeve... Napisanie piosenki dla Alexa i Idy to naprawdę było wyzwanie.
- Zapewne cię zawiodę, ale nie znam szczegółów - odparłem na jego pytanie o ich historię. Sam nie wiem czemu przy tym uśmiechnąłem się głupkowato. No dobra, wiem dlaczego. Nieważne.
- Wiem, że pracowali razem w szpitalu i stamtąd się znali, a kiedy zaczęło się robić groźnie w Londynie, zamieszkała z nami tutaj dla bezpieczeństwa. Pracują razem w Lecznicy... sam nie wiem, wszystko to było tak naturalne, że w końcu Lex jej się oświadczył, tak oczywiste, jakby nie mogło być inaczej - zauważyłem mimochodem. - Jakby to było zapisane w gwiazdach - dodałem ciszej, bardziej do siebie niż do niego. Ja rzecz jasna nie wierzyłem w takie rzeczy... Ale tak się mówiło, nie? I ładnie brzmiało. I w ich przypadku wydawało się prawdziwe.
Przesunąłem rękę po gryfie i mocniej i szybciej uderzyłem w struny. Zwykle tak grałem - rock’n’rolla, a nie miłosne ballady.
- I to byłby całkiem niezły motyw, wiesz, z tym uzdrawianiem... że miłość jest najlepszym lekarstwem, czy coś takiego... tylko jak to ująć w słowa, żeby to nie było kiczowate? - spojrzałem na niego pytająco, bo może on wpadł na coś w międzyczasie? Z drugiej strony... czy nie każda piosenka o miłości była choć trochę kiczowata? Czy nie właśnie w tym tkwił urok tych piosenek?
Make love music
Not war.
Not war.
Louis Bott
Zawód : Drugi Kogut Kurnika, dorywczo może coś naprawić
Wiek : 22
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Look up at the night sky
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
We are part of this universe,
we are in this universe,
but more important than both of those facts is that
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Mugol
Nieaktywni
Uśmiechnął się do siebie, słysząc odpowiedź Louisa, który chyba nie chciał dawać za wygraną, uznając, że fotel jest mu absolutnie niezbędny. Nie spierał się dalej, a skupił się na strunach i odpowiednim układaniu dłoni, nie chcąc zagłuszyć brzmienia swoimi niezdarnymi ruchami. Kątem oka przyglądał się poczynaniom Botta, a w melodii zdało się słyszeć gdy odwracał wzrok, a kiedy ponownie spoglądał na gryf w bacznym analizowaniu ruchów między progami instrumentu.
Gdy tylko oddał gitarę, to sam przeniósł się na łóżko do własnej kochanicy, chwytając ją czule w swe zgrabne palce. Sprytnie zsunął buty ze stóp, pozwalając, aby te wtoczyły się niedbale pod łóżko, ujawniając tym samym kolorowe skarpetki. Upstrzone w różnobarwne wzorki, a rzecz jasna, każda ze stóp miała swój własny kolorystyczny odpowiednik. Prawą oplatały malachitowo-limonkowe paseczki, zaś lewą purpurowy splot o słonecznych kropeczkach. Potem Julien podciągnął się dalej, stawiając poduszkę do pionu i opierając się o ścianę. Zaledwie chwilę udało mu się utrzymać pion, bo zjechał w dół, niemal kładąc się na pościeli. Zgiął jakoś tak, byle jak, nogi i przekręcił się odrobinę, aby mieć lepszy widok na Botta. – W prezencie? – zapytał, przyciskając do siebie własną gitarę i rozmyślając o jej historii. Właściwe była zwyczajna. Po paryskim teatrze walało się wiele instrumentów, a brak jednej z gitar nikomu nie wadził, toteż kilka lat temu młody Julien po prostu zabrał ją ze sobą. Koniec. Nikt nie zgłosił się po zgubę, zaś czarodziej postawił sobie za punkt honoru dbanie o nową własność, zdobytą za nic. Choć tak na dobrą sprawę większość tego co znajdowało się w teatrze było poniekąd jego własnością, właściwie jego rodziców, jednak niejednokrotnie prawili o tym, że to kiedyś ich syn przejmie teatr. Czasem przerażała go ta wizja, ilość spraw, którymi musiałby się zająć, jakie dokumenty potrzebowałyby jego podpisu, a przede wszystkim… musiałby dorosnąć. Delikatnie muskał struny, tak aby nie zagłuszały słów Louisa, zaś drugą ręką, która winna być na gryfie, muskał przyjemną fakturę koca. Zupełnie jak gdyby miał mieć pod ręką jakieś żywe stworzenie. W zasadzie w Paryżu dokarmiał dachowce czy uliczne burki, lecz nigdy nie miał własnego stworzenia – nie licząc sowy. Nieobecnym spojrzeniem wodził za kasztanową czupryną, ostatecznie przekrzywiając pytająco głowę, gdy dostrzegł ołówek za uchem. Po cóż tak robił? Przecież było to niepraktyczne, zupełnie jak picie herbaty z łyżeczką w kubku. Nie dopytywał jednak, a leniwie spróbował dosięgnąć zeszytu przeznaczonego na pisarskie twory. Choć mógłby wstać i najzwyczajniej w świecie wziąć brulion do ręki, tak zbyt wygodnie się ułożył, ażeby zniszczyć tę pozę! Nawet jeśli nie wyglądała najpiękniej i nie przywodziła na myśl hellenistycznych rzeźb, tak była wybitnie komfortowa. W końcu westchnął bezradnie, odkładając gitarę gdzieś na bok i niechętnie siadając po turecku, przy okazji garbiąc się, jakby zaraz miał straszyć w Notre-Dame. Przekartkował strony, aż znalazł tę odpowiednią, pustą i na środku. Dlaczego miałby zaczynać od przodu lub od tyłu, jeśli można było wygarnąć środek? Właściwie podobnie było z tortami, gdzie w każde urodziny – głównie swoje – chciał dostać środek torcika. Boki wydawały się mu zbyt suche i nijakie.
Kiwał głową, uważnie słuchając muzyki, jak i słów młodzieńca, poniekąd utożsamiając się z tym, że twór przychodzi sam. W jego przypadku tak było z poezją, prozą, pisaniem sztuk, wróżeniem czy… jasnowidzeniem. To ostatnie właściwie rządziło się całkowicie własnymi prawami, będąc niczym kocia przybłęda, zaglądająca do domostwa tylko wedle własnego uznania. Zaś opiekun, choć mógł tuczyć i oswajać stworzenie, tak nigdy nie dostąpił zaszczytu posiadania go. Było zbyt nieuchwytne. Dopiero pytanie przyciągnęło go z obłoków, po jakich dryfował myślami i jednocześnie speszył się widocznie, uciekając spojrzeniem gdzieś za okno. – Zdarzało się… – pokiwał w końcu głową, cicho wzdychając. – Lecz nie były to twory godne przyznania im mego własnego uznania. W teorii to jedna i ta sama gałąź, zaś w praktyce… - westchnął ponownie. – Nie należy się poddawać, ot co! Vouloir, c'est pouvoir, chcieć to móc – zaanonsował, pochylając się w kierunku Louisa i wyciągnął ołówek zza jego ucha, uśmiechając się szeroko, nie chcąc prosić kolegi o podanie pisarskiego narzędzia. Zbyt pięknie muskał instrument, aby mu przerywać na rzecz tego, co też Julien był w stanie zrobić sam.
Zszokował się nieco, słysząc, że Louis nie znał całej historii Idy i Alexa, sądził, że Bott był na tyle blisko z Fraleyem, że tę całą opowieść będzie mu w stanie streścić od początku do końca. Tymczasem zaskoczony, starał się wyłapać cokolwiek, co mogłoby posłużyć mu za ciekawy punkt zaczepienia. Oparł łokieć o kolano, a czubek ołówka, bezwiednie uderzał o usta, pukając do wrót mowy. Chwilę potem zanotował kilka słów, a później zakreślił niektóre w pętli. – Szpitalu św. Munga? – dopytał dla pewności. Kiedyś o nim słyszał, lecz kto wie, może nazwy się zmieniły lub powstał kolejny szpital? – Zapisane w gwiazdach… - wyszeptał, powtarzając za Louisem w zamyśleniu. Zaraz potem zapisał sentencję, uznając ją za całkiem… niezłą. Dobrą. Ładną. – Mhm… – wymruczał zgadzając się z kolejnymi słowami Botta, oddając kolejne zapiski na kartkę. Zbieranina słów, myśli, wrażeń i frazesów, mogąca uporządkować chaos twórczy, który powoli wkradał się ukradkiem w głowie poety. Zamyślił się, najwyraźniej odlatując już całkiem z ziemskiego padołu, wąchając chmur i słysząc szept elfich skrzydeł, trzepoczących magiczny rytm uczuć dzierżonych przez Alexa względem Idy. Choć Bott mógł sądzić, że de Lapin go nie słuchał, tak bytował równolegle zmysłami, aż w pewnej chwili skierował spojrzenie z gitary na twarz Louisa. – Powtórz to, proszę – mruknął, a potem zerknął ponownie na gitarę. – Tę melodię, jest… est magnifique – zauważył, a zaraz potem zerknął w notatki. Czy musiała być to powolna, melancholijna ballada? A może winna być to żywsza pieśń, którą każdy mógłby nieść na ustach podczas wesela? Zastukał ołówkiem o kartkę zeszytu i zebrał się z łóżka, aby zacząć przechadzać się po pokoju, próbując nucić do wygrywanych nut. – Miał dwadzieścia lat… Kiedy spotkał ją… Może więcej rok lub dwa – zaśpiewał pod nosem, wymijając mapę nieba – wszechświata. Notował intensywnie, robiąc pauzę co kilka kroków i zerkając na Louisa, jak gdyby jego widok pomagał mu zebrać myśli, a raczej słowa, jakie natychmiast potem nakreślał na kartce. Chodził z kąta w kąt, aż w końcu energicznie zamazał pół kartki, sfrustrowany własną nieudolnością. - Zerknij na to - oświadczył, podsuwając przyjacielowi zeszyt w dłonie, a zaraz potem przewalił się pokracznie przez jego długie nogi, aby usadowić się wygodnie przy poduszce. Złożył dłonie, łokcie oparł o kolana, a wzrok wbił w Botta, chłonąc jego reakcję, zielonym spojrzeniem omszałych tęczówek. - Brzmi trochę… prywatnie, wręcz intymnie… Tak mi się wydaje, lecz chyba o to chodziło?
Gdy tylko oddał gitarę, to sam przeniósł się na łóżko do własnej kochanicy, chwytając ją czule w swe zgrabne palce. Sprytnie zsunął buty ze stóp, pozwalając, aby te wtoczyły się niedbale pod łóżko, ujawniając tym samym kolorowe skarpetki. Upstrzone w różnobarwne wzorki, a rzecz jasna, każda ze stóp miała swój własny kolorystyczny odpowiednik. Prawą oplatały malachitowo-limonkowe paseczki, zaś lewą purpurowy splot o słonecznych kropeczkach. Potem Julien podciągnął się dalej, stawiając poduszkę do pionu i opierając się o ścianę. Zaledwie chwilę udało mu się utrzymać pion, bo zjechał w dół, niemal kładąc się na pościeli. Zgiął jakoś tak, byle jak, nogi i przekręcił się odrobinę, aby mieć lepszy widok na Botta. – W prezencie? – zapytał, przyciskając do siebie własną gitarę i rozmyślając o jej historii. Właściwe była zwyczajna. Po paryskim teatrze walało się wiele instrumentów, a brak jednej z gitar nikomu nie wadził, toteż kilka lat temu młody Julien po prostu zabrał ją ze sobą. Koniec. Nikt nie zgłosił się po zgubę, zaś czarodziej postawił sobie za punkt honoru dbanie o nową własność, zdobytą za nic. Choć tak na dobrą sprawę większość tego co znajdowało się w teatrze było poniekąd jego własnością, właściwie jego rodziców, jednak niejednokrotnie prawili o tym, że to kiedyś ich syn przejmie teatr. Czasem przerażała go ta wizja, ilość spraw, którymi musiałby się zająć, jakie dokumenty potrzebowałyby jego podpisu, a przede wszystkim… musiałby dorosnąć. Delikatnie muskał struny, tak aby nie zagłuszały słów Louisa, zaś drugą ręką, która winna być na gryfie, muskał przyjemną fakturę koca. Zupełnie jak gdyby miał mieć pod ręką jakieś żywe stworzenie. W zasadzie w Paryżu dokarmiał dachowce czy uliczne burki, lecz nigdy nie miał własnego stworzenia – nie licząc sowy. Nieobecnym spojrzeniem wodził za kasztanową czupryną, ostatecznie przekrzywiając pytająco głowę, gdy dostrzegł ołówek za uchem. Po cóż tak robił? Przecież było to niepraktyczne, zupełnie jak picie herbaty z łyżeczką w kubku. Nie dopytywał jednak, a leniwie spróbował dosięgnąć zeszytu przeznaczonego na pisarskie twory. Choć mógłby wstać i najzwyczajniej w świecie wziąć brulion do ręki, tak zbyt wygodnie się ułożył, ażeby zniszczyć tę pozę! Nawet jeśli nie wyglądała najpiękniej i nie przywodziła na myśl hellenistycznych rzeźb, tak była wybitnie komfortowa. W końcu westchnął bezradnie, odkładając gitarę gdzieś na bok i niechętnie siadając po turecku, przy okazji garbiąc się, jakby zaraz miał straszyć w Notre-Dame. Przekartkował strony, aż znalazł tę odpowiednią, pustą i na środku. Dlaczego miałby zaczynać od przodu lub od tyłu, jeśli można było wygarnąć środek? Właściwie podobnie było z tortami, gdzie w każde urodziny – głównie swoje – chciał dostać środek torcika. Boki wydawały się mu zbyt suche i nijakie.
Kiwał głową, uważnie słuchając muzyki, jak i słów młodzieńca, poniekąd utożsamiając się z tym, że twór przychodzi sam. W jego przypadku tak było z poezją, prozą, pisaniem sztuk, wróżeniem czy… jasnowidzeniem. To ostatnie właściwie rządziło się całkowicie własnymi prawami, będąc niczym kocia przybłęda, zaglądająca do domostwa tylko wedle własnego uznania. Zaś opiekun, choć mógł tuczyć i oswajać stworzenie, tak nigdy nie dostąpił zaszczytu posiadania go. Było zbyt nieuchwytne. Dopiero pytanie przyciągnęło go z obłoków, po jakich dryfował myślami i jednocześnie speszył się widocznie, uciekając spojrzeniem gdzieś za okno. – Zdarzało się… – pokiwał w końcu głową, cicho wzdychając. – Lecz nie były to twory godne przyznania im mego własnego uznania. W teorii to jedna i ta sama gałąź, zaś w praktyce… - westchnął ponownie. – Nie należy się poddawać, ot co! Vouloir, c'est pouvoir, chcieć to móc – zaanonsował, pochylając się w kierunku Louisa i wyciągnął ołówek zza jego ucha, uśmiechając się szeroko, nie chcąc prosić kolegi o podanie pisarskiego narzędzia. Zbyt pięknie muskał instrument, aby mu przerywać na rzecz tego, co też Julien był w stanie zrobić sam.
Zszokował się nieco, słysząc, że Louis nie znał całej historii Idy i Alexa, sądził, że Bott był na tyle blisko z Fraleyem, że tę całą opowieść będzie mu w stanie streścić od początku do końca. Tymczasem zaskoczony, starał się wyłapać cokolwiek, co mogłoby posłużyć mu za ciekawy punkt zaczepienia. Oparł łokieć o kolano, a czubek ołówka, bezwiednie uderzał o usta, pukając do wrót mowy. Chwilę potem zanotował kilka słów, a później zakreślił niektóre w pętli. – Szpitalu św. Munga? – dopytał dla pewności. Kiedyś o nim słyszał, lecz kto wie, może nazwy się zmieniły lub powstał kolejny szpital? – Zapisane w gwiazdach… - wyszeptał, powtarzając za Louisem w zamyśleniu. Zaraz potem zapisał sentencję, uznając ją za całkiem… niezłą. Dobrą. Ładną. – Mhm… – wymruczał zgadzając się z kolejnymi słowami Botta, oddając kolejne zapiski na kartkę. Zbieranina słów, myśli, wrażeń i frazesów, mogąca uporządkować chaos twórczy, który powoli wkradał się ukradkiem w głowie poety. Zamyślił się, najwyraźniej odlatując już całkiem z ziemskiego padołu, wąchając chmur i słysząc szept elfich skrzydeł, trzepoczących magiczny rytm uczuć dzierżonych przez Alexa względem Idy. Choć Bott mógł sądzić, że de Lapin go nie słuchał, tak bytował równolegle zmysłami, aż w pewnej chwili skierował spojrzenie z gitary na twarz Louisa. – Powtórz to, proszę – mruknął, a potem zerknął ponownie na gitarę. – Tę melodię, jest… est magnifique – zauważył, a zaraz potem zerknął w notatki. Czy musiała być to powolna, melancholijna ballada? A może winna być to żywsza pieśń, którą każdy mógłby nieść na ustach podczas wesela? Zastukał ołówkiem o kartkę zeszytu i zebrał się z łóżka, aby zacząć przechadzać się po pokoju, próbując nucić do wygrywanych nut. – Miał dwadzieścia lat… Kiedy spotkał ją… Może więcej rok lub dwa – zaśpiewał pod nosem, wymijając mapę nieba – wszechświata. Notował intensywnie, robiąc pauzę co kilka kroków i zerkając na Louisa, jak gdyby jego widok pomagał mu zebrać myśli, a raczej słowa, jakie natychmiast potem nakreślał na kartce. Chodził z kąta w kąt, aż w końcu energicznie zamazał pół kartki, sfrustrowany własną nieudolnością. - Zerknij na to - oświadczył, podsuwając przyjacielowi zeszyt w dłonie, a zaraz potem przewalił się pokracznie przez jego długie nogi, aby usadowić się wygodnie przy poduszce. Złożył dłonie, łokcie oparł o kolana, a wzrok wbił w Botta, chłonąc jego reakcję, zielonym spojrzeniem omszałych tęczówek. - Brzmi trochę… prywatnie, wręcz intymnie… Tak mi się wydaje, lecz chyba o to chodziło?
A on biegł wybrzeżami coraz innych światów. Odczłowieczając duszę i oddech wśród kwiatów
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Strych
Szybka odpowiedź