Wyjście na taras
AutorWiadomość
Wyjście na taras
Z jednej strony domu znajduje się obszerny taras, umiejscowiony zaraz nad wodą, która obmywa niższe partie domu. Drzwiczki nie są do końca szczelne, dlatego nie raz, silniejszy podmuch wiatru otwiera je. Deski skrzypią pod nogami, informując o czasie, jaki upłynął już w tym miejscu. Jednak żadnemu z domowników zdaje się to nie przeszkadzać. W powietrzu, od morza czuć słony zapach, których przynosi podmuch wiatru. Powietrze jest czyste i przyjemne.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
19 maj
Powoli przyzwyczajała się do nowego miejsca. Zapachu wiatru, który szedł znad wody, której kiedyś tak okropnie się bała. Bywało coraz cieplej, a magia pozwalała odgrodzić się od zimniejszych podmuchów. Siedziała na tarasie układając nogi na drugim z krzeseł, na kolanach miała rozłożoną kolejną z ksiąg traktującą o Obronie Przed Czarną Magią. Opasłe tomiszcze, którego nie dało się trzymać zbyt długo w dłoniach ze względu na ciężar, teraz leżało na jej nogach, gdy ona sama unosiła kubek z letnią już herbatą czytając o wszystkim tym, do czego przyuczała się już od dawna. Rozwikłanie zagadki odpowiedniej transfiguracji do zaklęć ochronny było właściwie przed nią. Praktycznie na wyciągnięcie ręki, dlatego nie przestawała. Nie spodziewała się dzisiaj wiadomości, nie zaplanowała też wyjść. Ale kiedy jaśniejąca sylwetka zatańczyła przed nią uniosła głowę by spojrzeć na jelenia pokaźnych rozmiarów.
Hannah była tego pewna, a głos, który wydostał się z patronusa tylko potwierdził jej przypuszczenia. Słyszała niepokój, a może nawet przerażenie, które kryło się pomiędzy kolejnymi słowami. Odłożyła kubek na bok, a jej brwi same unosiły się ku górze, kiedy słuchała kolejno padających zdań.
- [b]Durnie.[/i] - mruknęła kręcąc w niezadowoleniu głową. Zabili ludzi, żeby zdobyć miasto i nazywać je ich. Tak bardzo chcieli je oczyścić. A teraz w jego środku rzucali szatańskie pożogi. Zsunęła się z krzesła stając pewnie na nogach. Uniosła rękę i przesunęła nią po czole. Szlag. Zatrzymanie pożogi było cholernie trudne, jej samej nie udało się ostatnim razem. Uniosła różdżkę najpierw zamierzając przywołać swojego patronusa i w miarę możliwości przekazać Wright instrukcje, które byłby w stanie pomóc im w tym momencie. Ale tego tak naprawdę nie było wiele. Wzięła wdech skupiając się na kształcie i melodii feniksa. Swoistym hymnie, nadziei, obietnicy lepszej przyszłości.
- Expecto Patronum. - wypowiedziała pewnie, dokładnie, wykonując odpowiedni gest różdżką. Pierwsze, musiała posłać wiadomość. Potem spróbować zdążyć na czas.
| st 35
Powoli przyzwyczajała się do nowego miejsca. Zapachu wiatru, który szedł znad wody, której kiedyś tak okropnie się bała. Bywało coraz cieplej, a magia pozwalała odgrodzić się od zimniejszych podmuchów. Siedziała na tarasie układając nogi na drugim z krzeseł, na kolanach miała rozłożoną kolejną z ksiąg traktującą o Obronie Przed Czarną Magią. Opasłe tomiszcze, którego nie dało się trzymać zbyt długo w dłoniach ze względu na ciężar, teraz leżało na jej nogach, gdy ona sama unosiła kubek z letnią już herbatą czytając o wszystkim tym, do czego przyuczała się już od dawna. Rozwikłanie zagadki odpowiedniej transfiguracji do zaklęć ochronny było właściwie przed nią. Praktycznie na wyciągnięcie ręki, dlatego nie przestawała. Nie spodziewała się dzisiaj wiadomości, nie zaplanowała też wyjść. Ale kiedy jaśniejąca sylwetka zatańczyła przed nią uniosła głowę by spojrzeć na jelenia pokaźnych rozmiarów.
Hannah była tego pewna, a głos, który wydostał się z patronusa tylko potwierdził jej przypuszczenia. Słyszała niepokój, a może nawet przerażenie, które kryło się pomiędzy kolejnymi słowami. Odłożyła kubek na bok, a jej brwi same unosiły się ku górze, kiedy słuchała kolejno padających zdań.
- [b]Durnie.[/i] - mruknęła kręcąc w niezadowoleniu głową. Zabili ludzi, żeby zdobyć miasto i nazywać je ich. Tak bardzo chcieli je oczyścić. A teraz w jego środku rzucali szatańskie pożogi. Zsunęła się z krzesła stając pewnie na nogach. Uniosła rękę i przesunęła nią po czole. Szlag. Zatrzymanie pożogi było cholernie trudne, jej samej nie udało się ostatnim razem. Uniosła różdżkę najpierw zamierzając przywołać swojego patronusa i w miarę możliwości przekazać Wright instrukcje, które byłby w stanie pomóc im w tym momencie. Ale tego tak naprawdę nie było wiele. Wzięła wdech skupiając się na kształcie i melodii feniksa. Swoistym hymnie, nadziei, obietnicy lepszej przyszłości.
- Expecto Patronum. - wypowiedziała pewnie, dokładnie, wykonując odpowiedni gest różdżką. Pierwsze, musiała posłać wiadomość. Potem spróbować zdążyć na czas.
| st 35
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 61
'k100' : 61
Kiedy biała magia powoływała do życia jej obrońcę, myśli Tonks mknęły już dalej. Koziorożec pojawił się przed nią, a ona spojrzała na niego na chwilę wydymając usta. Teraz, całkowicie wzgardzona, zdradzona, pozostawiona sama sobie miała za każdym razem przypominać sobie o uczuciu do Skamandera. Tęskniła za swoim dawnym patronusem, ale nie wątpiła, żeby miał powrócić do swojej wcześniejszej formy. Musiała skupić się na tym, co było najważniejsze. Wiadomość, informacja, instrukcje. Wzięła wdech w płuca, przymykając na chwilę powieki.
- Spróbuj najpierw Pluviasso, a później Nebula exstinguere. Finite będzie cholernie wymagające w przypadku pożogi. Zaklęcie pola antymagicznego zatrzyma jej rozprzestrzenianie na chwilę, tylko przy okazji zatrzyma działanie całej magii. Spróbuj ostrzec ludzi i dać im czas na ucieczkę. Ale nie kosztem własnego życia, Hannah. Co za durnie. Postaram się zjawić możliwie jak najszybciej. - co wcale nie mogło być proste, kiedy brało się pod uwagę to, jak trudno było do Londynu się dostać i gdzie znajdowała się teraz. Zacisnęła usta w wąską kreskę. Mimo wszystko musiała spróbować. Londyn jak dla niej, mógł obrócić się w popiół, nie chciała jednak, żeby ginęli tam ludzie, którzy nie byli niczemu winni poza tym, że znaleźli się w złym miejscu. Co było dość ironiczne, biorąc pod uwagę fakt, że większość z nich znajdowała się we własnym domu. Naprawdę, teraz już nigdzie nie było bezpiecznie. Weszła do domu narzucając na ramiona płaszcz, leżący na szafce pas z eliksirami przepięła na biodrach, później skierowała kroki do wyjścia, zatrzymując się przy wieszakach skąd ściągnęła miotłę. Mogła wejść na Londyn przejść wejście do kanałów, które przejęła razem z Keatonem na początku kwietnia, teleportować się pod nie, przejść i spróbować pomóc. Choć nie wiedziała, jakich zniszczeń zdąży dokonać czarnomagiczne zaklęcie w czasie, kiedy ona będzie próbować się dostać na miejsce. Wszystko miało się dopiero okazać.
| zt
- Spróbuj najpierw Pluviasso, a później Nebula exstinguere. Finite będzie cholernie wymagające w przypadku pożogi. Zaklęcie pola antymagicznego zatrzyma jej rozprzestrzenianie na chwilę, tylko przy okazji zatrzyma działanie całej magii. Spróbuj ostrzec ludzi i dać im czas na ucieczkę. Ale nie kosztem własnego życia, Hannah. Co za durnie. Postaram się zjawić możliwie jak najszybciej. - co wcale nie mogło być proste, kiedy brało się pod uwagę to, jak trudno było do Londynu się dostać i gdzie znajdowała się teraz. Zacisnęła usta w wąską kreskę. Mimo wszystko musiała spróbować. Londyn jak dla niej, mógł obrócić się w popiół, nie chciała jednak, żeby ginęli tam ludzie, którzy nie byli niczemu winni poza tym, że znaleźli się w złym miejscu. Co było dość ironiczne, biorąc pod uwagę fakt, że większość z nich znajdowała się we własnym domu. Naprawdę, teraz już nigdzie nie było bezpiecznie. Weszła do domu narzucając na ramiona płaszcz, leżący na szafce pas z eliksirami przepięła na biodrach, później skierowała kroki do wyjścia, zatrzymując się przy wieszakach skąd ściągnęła miotłę. Mogła wejść na Londyn przejść wejście do kanałów, które przejęła razem z Keatonem na początku kwietnia, teleportować się pod nie, przejść i spróbować pomóc. Choć nie wiedziała, jakich zniszczeń zdąży dokonać czarnomagiczne zaklęcie w czasie, kiedy ona będzie próbować się dostać na miejsce. Wszystko miało się dopiero okazać.
| zt
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
noc z 12-13 lipca
Dnie mijały szybciej, niż by tego rzeczywiście chciała. Ledwie kilka dni po ślubie Anthony’ego i Rii na jej parapecie znalazła się sowa niosąca wieści bardziej, niż złe. Ostatnie niepowodzenia sprawiały, że ciężarem, który miała na ramionach czuła się bardziej przytłoczona niż wcześniej. Niezmiennie czując się winną. Nie umiała sobie poradzić z ostatnią naprzemienna huśtawką nastrojów. Nie potrafiła znaleźć równowagi między własnymi uczuciami, jak zwykle popadając ze skrajności w skrajność. Tęskniła za Skamanderem, coraz dosadniej uświadamiając sobie, że wyczekiwanie na możliwość zobaczenia go ponownie jest praktycznie niemożliwie. Wracała nad brzeg, próbując znaleźć odpowiedź, ale ta zdawała się zostać zmyta przez wodę i deszcz. Posiadała jedynie strzępki informacji, które wcale nie napawały optymizmem. Teraz jeszcze trudniej było jej odpuścić uczucie, które ją pętało, którego chwytała się rozpaczliwie bojąc się odpuścić. Z drugiej strony z majaczyła sylwetka Rinehearta. Robiła krok w przód, by później na nowo wycofać się. Niby pozostawała w ruchu, jednak niezmiennie miała wrażenie, że mimo wszystko niezmiennie znajduje się w tym samym miejscu. Im więcej czasu miała dla siebie, tym bardziej gubiła się, jeśli chodziło o to, co dotyczyło jej samej. Dlatego radziła sobie tak, jak robiła to zawsze. Narzucała tempo, które nie pozwalało na to, by znalazła się choć jedna zgubiona chwila, która mogłaby pomknąć w kierunku czegoś innego niż określony wcześniej cel. Jak najmniej myśleć o sobie, skupiać się na tym, co trzeba było zrobić. A do zrobienia przecież było wiele. A to coś w Oazie, a to coś w Starej Chacie. Patrol dla Longbottoma, albo ten z ramienia Zakonu. Na wieczór zazwyczaj zmęczenie zagrniało ją, a koszmary budziły w nocy kilka razy. Minęło trochę czasu, od kiedy Hannah stała się jej współlokatorką i od kiedy pojawiła się potrzeba, żeby zabezpieczyć to, co dla niej było najważniejsza. Zwłaszcza po tym, czego dowiedziała się podczas wesela. Hannah włożyła w sklep nie tylko wiele serce ale i z zrobiła wszystko, żeby ten nie upadł mimo zmieniającego się świata i rynku. Chociaż, jeśli miała być szczera miała nadzieję, że Wright więcej nie będzie zadłużać się u jakiś nieznajomych z portu. Myśl o tym nadal sprawiała, że kręciła mimowolnie głową. Pomimo samego sklepu zabezpieczenia potrzebował też nowy dom w Exmoor. Nawet nie pytała ile czasu jej brat odkładał pieniądze na ten dom. Ale obecnie nie mogli korzystać ani z tego, który posiadał wcześniej, ani z tego na Manor Road i poniekąd była mu wdzięczna, że myślał też o nich wszystkich. Ona, większość własnych funduszy przeznaczała na Zakon nie bardzo myśląc o takich sprawach. Mogła przecież przespać się wszędzie.
- Kupiłam alkohol. - powiedziała do przyjaciółki, kiedy ta zeszła na dół obserwując jak obchodzi nieśpiesznie posesję. Z wewnątrz widać było magiczne światła, a wokół panował już mrok. Sporo alkoholu. W płóciennych siatkach znajdowała się zarówno ognista, jak i wino. - I ciastka. - bo to było równie ważne. - Tylko najpierw zajmę się tym, co przekładałam na później. - mruknęła, przestępując kolejny krok. Była pewna, że Hannah rozpozna jej ruchy, podobne wykonywała pod sklepem. Spokojnie, wymierzone, zdające się ruszać o odpowiednią odległość. Nie mniej i nie więcej. I taka była też prawda. Zaklęcie Fideliusa, było cholernie ciężkie. Zajmowało też cholernie dużo czasu. Po prawdzie, sprawiało jej jeszcze trudności. Wcześniej, próbnie obejmowała nim mniejsze powierzchnie, ale rzeczy, miejsca takie, jak sklep Wright, czy cały ich dom kosztowało ją nie lada wysiłku. I było to widoczne. Mimo, że ruchów nie wykonywała wiele, widocznie była zmęczona. Minuta, dwie trzy, a później kolejna, kolejne łączyły się ze sobą, kiedy oblekła miejsce białą magią. Dobrze, wiedziała, że tak. W końcu całość dzieła została zakończona. Podwinęła końcówkę różdżki, jakby zrywając niewidzialne połączenie. A budynek zniknął z pola widzenia dla Wright stojącej obok. Zrobiła wszystko, co chciała, choć nie było to łatwe. Strażnikami uczyniła siebie oraz starszych braci. - No dobrze, Wirght. - powiedziała podchodząc do niej i zarzucając jej rękę na ramiona. - Wybrzeże Exmoor, Somerset, Wrzosowa Przystań. Nasz dom. - przedstawiła jej, jakby ta nie miała pojęcia o czym mowa. A budynek na nowo stał się dla niej widoczny. - Jak umrę zostaniesz Strażnikiem razy dwa. - dodała, zabierając rękę, żeby wbić jej lekko w bok łokieć. Uniosła ręce do góry, żeby spleść je ze sobą i przeciągnąć się. Obróciła głową i coś dosłownie strzyknęła cicho. - Na dworze, czy na łóżko? - zapytała zawieszając tęczówki na Wright. Dzisiaj i tak musiała poczekać na powrót rodzeństwa, więc nie istniała możliwość, żeby gdziekolwiek szła.
| nakładam Zaklęcie Fideliusa na cały dom - strażnicy Just, Gabriel Michael
[bylobrzydkobedzieladnie]
Dnie mijały szybciej, niż by tego rzeczywiście chciała. Ledwie kilka dni po ślubie Anthony’ego i Rii na jej parapecie znalazła się sowa niosąca wieści bardziej, niż złe. Ostatnie niepowodzenia sprawiały, że ciężarem, który miała na ramionach czuła się bardziej przytłoczona niż wcześniej. Niezmiennie czując się winną. Nie umiała sobie poradzić z ostatnią naprzemienna huśtawką nastrojów. Nie potrafiła znaleźć równowagi między własnymi uczuciami, jak zwykle popadając ze skrajności w skrajność. Tęskniła za Skamanderem, coraz dosadniej uświadamiając sobie, że wyczekiwanie na możliwość zobaczenia go ponownie jest praktycznie niemożliwie. Wracała nad brzeg, próbując znaleźć odpowiedź, ale ta zdawała się zostać zmyta przez wodę i deszcz. Posiadała jedynie strzępki informacji, które wcale nie napawały optymizmem. Teraz jeszcze trudniej było jej odpuścić uczucie, które ją pętało, którego chwytała się rozpaczliwie bojąc się odpuścić. Z drugiej strony z majaczyła sylwetka Rinehearta. Robiła krok w przód, by później na nowo wycofać się. Niby pozostawała w ruchu, jednak niezmiennie miała wrażenie, że mimo wszystko niezmiennie znajduje się w tym samym miejscu. Im więcej czasu miała dla siebie, tym bardziej gubiła się, jeśli chodziło o to, co dotyczyło jej samej. Dlatego radziła sobie tak, jak robiła to zawsze. Narzucała tempo, które nie pozwalało na to, by znalazła się choć jedna zgubiona chwila, która mogłaby pomknąć w kierunku czegoś innego niż określony wcześniej cel. Jak najmniej myśleć o sobie, skupiać się na tym, co trzeba było zrobić. A do zrobienia przecież było wiele. A to coś w Oazie, a to coś w Starej Chacie. Patrol dla Longbottoma, albo ten z ramienia Zakonu. Na wieczór zazwyczaj zmęczenie zagrniało ją, a koszmary budziły w nocy kilka razy. Minęło trochę czasu, od kiedy Hannah stała się jej współlokatorką i od kiedy pojawiła się potrzeba, żeby zabezpieczyć to, co dla niej było najważniejsza. Zwłaszcza po tym, czego dowiedziała się podczas wesela. Hannah włożyła w sklep nie tylko wiele serce ale i z zrobiła wszystko, żeby ten nie upadł mimo zmieniającego się świata i rynku. Chociaż, jeśli miała być szczera miała nadzieję, że Wright więcej nie będzie zadłużać się u jakiś nieznajomych z portu. Myśl o tym nadal sprawiała, że kręciła mimowolnie głową. Pomimo samego sklepu zabezpieczenia potrzebował też nowy dom w Exmoor. Nawet nie pytała ile czasu jej brat odkładał pieniądze na ten dom. Ale obecnie nie mogli korzystać ani z tego, który posiadał wcześniej, ani z tego na Manor Road i poniekąd była mu wdzięczna, że myślał też o nich wszystkich. Ona, większość własnych funduszy przeznaczała na Zakon nie bardzo myśląc o takich sprawach. Mogła przecież przespać się wszędzie.
- Kupiłam alkohol. - powiedziała do przyjaciółki, kiedy ta zeszła na dół obserwując jak obchodzi nieśpiesznie posesję. Z wewnątrz widać było magiczne światła, a wokół panował już mrok. Sporo alkoholu. W płóciennych siatkach znajdowała się zarówno ognista, jak i wino. - I ciastka. - bo to było równie ważne. - Tylko najpierw zajmę się tym, co przekładałam na później. - mruknęła, przestępując kolejny krok. Była pewna, że Hannah rozpozna jej ruchy, podobne wykonywała pod sklepem. Spokojnie, wymierzone, zdające się ruszać o odpowiednią odległość. Nie mniej i nie więcej. I taka była też prawda. Zaklęcie Fideliusa, było cholernie ciężkie. Zajmowało też cholernie dużo czasu. Po prawdzie, sprawiało jej jeszcze trudności. Wcześniej, próbnie obejmowała nim mniejsze powierzchnie, ale rzeczy, miejsca takie, jak sklep Wright, czy cały ich dom kosztowało ją nie lada wysiłku. I było to widoczne. Mimo, że ruchów nie wykonywała wiele, widocznie była zmęczona. Minuta, dwie trzy, a później kolejna, kolejne łączyły się ze sobą, kiedy oblekła miejsce białą magią. Dobrze, wiedziała, że tak. W końcu całość dzieła została zakończona. Podwinęła końcówkę różdżki, jakby zrywając niewidzialne połączenie. A budynek zniknął z pola widzenia dla Wright stojącej obok. Zrobiła wszystko, co chciała, choć nie było to łatwe. Strażnikami uczyniła siebie oraz starszych braci. - No dobrze, Wirght. - powiedziała podchodząc do niej i zarzucając jej rękę na ramiona. - Wybrzeże Exmoor, Somerset, Wrzosowa Przystań. Nasz dom. - przedstawiła jej, jakby ta nie miała pojęcia o czym mowa. A budynek na nowo stał się dla niej widoczny. - Jak umrę zostaniesz Strażnikiem razy dwa. - dodała, zabierając rękę, żeby wbić jej lekko w bok łokieć. Uniosła ręce do góry, żeby spleść je ze sobą i przeciągnąć się. Obróciła głową i coś dosłownie strzyknęła cicho. - Na dworze, czy na łóżko? - zapytała zawieszając tęczówki na Wright. Dzisiaj i tak musiała poczekać na powrót rodzeństwa, więc nie istniała możliwość, żeby gdziekolwiek szła.
| nakładam Zaklęcie Fideliusa na cały dom - strażnicy Just, Gabriel Michael
[bylobrzydkobedzieladnie]
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Ostatnio zmieniony przez Justine Tonks dnia 23.06.21 22:04, w całości zmieniany 3 razy
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Złe nowiny przychodziły niespodziewanie; jak burza nadciągająca nad szkockie klify. Nawałnica niosąca wielkie, lodowate fale, będące w stanie skruszyć nawet kamień od tysięcy lat walczący z bezlitosnym żywiołem. Skamander zniknął dawno, ale była ostatnią osobą, która wierzyłaby w najgorsze. Billy odszedł, choć nigdy nie uwierzyłaby, że do tego w ogóle dojdzie — powrócił. Chociaż zdążyła pogodzić się z myślą, że już nigdy go nie zobaczy; że wyjechał z wyższej konieczności, zostawiając dotychczasowe życie za sobą. Wróciła też Jackie, choć bała się, że spotkało ją coś złego. Pojawiła się cała i zdrowa, przynosząc ze sobą ulgę i wielkie szczęście. Nie grzebała zmarłych za życia. Naiwnie być może wierzyła, że wszyscy powrócą; wszyscy Ci, co do do których nie mieli pewności. Nie pozwalała jej myśleć o najgorszym. Widziała w oczach Tonks, że godzi się z losem; spisuje mężczyznę, którego kochała na straty. Nie pozwalała jej na takie myślenie, ale nie narzucała ślepej wiary nachalnie. Gdziekolwiek Skamander był i cokolwiek teraz robił, ta historia miała już swój finał. Musiała dać mu odejść, cokolwiek to oznaczało. Swoją żałobę już przeżyła, nie chciała, by przechodziła przez to kolejny raz. Zaglądała do niej nocami, by pogłaskać ją po włosach, chwycić za rękę, gdy rzucała się na łóżku targana złymi snami. Przykryć ją kołdrą, aż po szyję, kiedy odkopywała się, a później drżała z zimna. Wiatr tutaj, na wybrzeżu, potrafił być okrutny, szczególnie nocami, kiedy nie zamykała okna. Wiedziała, że stara się być twarda, zając nie tylko głowę, ale też dłonie czymś, co pogrąży ją w myślach innych od poczucia straty. Kolejnej. Dotkliwszej i boleśniejszej. Była silna. Widziała to. Na barkach niosła wielkie brzemię, potrzebowała kogoś, kto otoczy ją opieką i w ciszy weźmie go z niej, nie wymagając przy tym przyznania się do posiadania słabości. Potrzebowała kogoś, kto rozchyli ramiona i pozwoli jej ciemną nocą skryć się w nich tak, by nikt nie widział, jak ucieka do najgłębszych odmętów własnej wrażliwości. Była człowiekiem. Była kobietą. Była jej przyjaciółką. Ale choćby starała się jej dać wszystko to, czego jej brakowało — nie była w stanie.
A w końcu ze złych wieści przyszły te pewne, ostateczne. O śmierci Bertiego. Choć początkowo pragnęła wierzyć, że to tylko ministerialna propaganda, szybko potwierdziło się najgorsze. Obraz chłopca, mężczyzny, czarodzieja o niezliczonych talentach i wyjątkowo pogodnym nastawieniu do świata wciąż pojawiał jej się przed oczami. Ale taka właśnie była wojna. Wiedziała, że zamiast pielęgnować w sobie ból i poczucie beznadziejności, musiały walczyć o resztki szczęścia i nadziei i sprawiać, by ten dzień nie był ostatnim.
Zeszła boso, czując dziwną rozkosz w stawianiu gołych stóp na drewnianych deskach zarówno domu, jak i chłodniejszego tarasu. Okryta swetrem, z gołymi nogami, bo już w piżamie, oplotła się rękami. Rozglądając dookoła, zatrzymała wzrok na Tonks.
— Czyli zamierzasz nas sponiewierać — zerknęła sugestywnie na torby, które nie ukrywały wcale przeznaczonej na ten wieczór ilości. Nie protestowała. Upijanie się w jej towarzystwie miało jakiś zbawienny wpływ. Był śmiech, był płacz, a na końcu ulga. Obie tego potrzebowały.
Odsunęła się od niej, odchodząc na trawę, pozwalając jej zająć się tym, co musiała zrobić. Wciąż była pod wrażeniem jej umiejętności. Rzadko miała okazję ujrzeć na własne oczy, jak wiele potrafiła — i wstyd przyznać, ale dotąd nie doceniała jej. Była naprawdę potężną czarownicą. Dom zniknął jej z oczu, a po chwili pojawił się znów. — Masz jakąś listę osób, które wiedzą lub mogą wiedzieć o tym miejscu?— spytała jeszcze trzeźwo. Teraz tu mieszkała, teraz to też była jej tajemnica. Ostatnio mnożyło się ich na potęgę. — Nie ma takiego umierania. Masz jeszcze trochę do zrobienia. — Poruszyła brwiami sugestywnie. — Zostańmy na tarasie — ruszyła w tamtą stronę, zabierając ze sobą jedną z toreb. — Pogoda jest dziś akuratna — nie było na tyle ciepło, by upiły się w oka mgnieniu, ani na tyle zimno, by zamarzły. A jeśli usną, ktoś na pewno je odholuje do środka. Znając życie, byłby to Mike.
Przystanęła przy balustradzie, spoglądając przed siebie, wyjęła butelkę z winem, ale to ognistą otwarła. Miała jeszcze w pokoju tą, którą wygrała na weselu Anthony'ego. Zostawiła ją na specjalną okazję. Może miała nastąpić dzisiaj.
— To chyba jedno z najładniejszych miejsc, w jakich byłam— powiedziała w końcu, podając jej butelkę. — Przyniosę szklanki — zaproponowała równie szybko i zniknęła w środku. Nie brała ze sobą różdżki, wzięła za to szklanki, koc i dwie poduszki pod pachami, by mogły wygodnie zakotwiczyć na rogu tarasu.
A w końcu ze złych wieści przyszły te pewne, ostateczne. O śmierci Bertiego. Choć początkowo pragnęła wierzyć, że to tylko ministerialna propaganda, szybko potwierdziło się najgorsze. Obraz chłopca, mężczyzny, czarodzieja o niezliczonych talentach i wyjątkowo pogodnym nastawieniu do świata wciąż pojawiał jej się przed oczami. Ale taka właśnie była wojna. Wiedziała, że zamiast pielęgnować w sobie ból i poczucie beznadziejności, musiały walczyć o resztki szczęścia i nadziei i sprawiać, by ten dzień nie był ostatnim.
Zeszła boso, czując dziwną rozkosz w stawianiu gołych stóp na drewnianych deskach zarówno domu, jak i chłodniejszego tarasu. Okryta swetrem, z gołymi nogami, bo już w piżamie, oplotła się rękami. Rozglądając dookoła, zatrzymała wzrok na Tonks.
— Czyli zamierzasz nas sponiewierać — zerknęła sugestywnie na torby, które nie ukrywały wcale przeznaczonej na ten wieczór ilości. Nie protestowała. Upijanie się w jej towarzystwie miało jakiś zbawienny wpływ. Był śmiech, był płacz, a na końcu ulga. Obie tego potrzebowały.
Odsunęła się od niej, odchodząc na trawę, pozwalając jej zająć się tym, co musiała zrobić. Wciąż była pod wrażeniem jej umiejętności. Rzadko miała okazję ujrzeć na własne oczy, jak wiele potrafiła — i wstyd przyznać, ale dotąd nie doceniała jej. Była naprawdę potężną czarownicą. Dom zniknął jej z oczu, a po chwili pojawił się znów. — Masz jakąś listę osób, które wiedzą lub mogą wiedzieć o tym miejscu?— spytała jeszcze trzeźwo. Teraz tu mieszkała, teraz to też była jej tajemnica. Ostatnio mnożyło się ich na potęgę. — Nie ma takiego umierania. Masz jeszcze trochę do zrobienia. — Poruszyła brwiami sugestywnie. — Zostańmy na tarasie — ruszyła w tamtą stronę, zabierając ze sobą jedną z toreb. — Pogoda jest dziś akuratna — nie było na tyle ciepło, by upiły się w oka mgnieniu, ani na tyle zimno, by zamarzły. A jeśli usną, ktoś na pewno je odholuje do środka. Znając życie, byłby to Mike.
Przystanęła przy balustradzie, spoglądając przed siebie, wyjęła butelkę z winem, ale to ognistą otwarła. Miała jeszcze w pokoju tą, którą wygrała na weselu Anthony'ego. Zostawiła ją na specjalną okazję. Może miała nastąpić dzisiaj.
— To chyba jedno z najładniejszych miejsc, w jakich byłam— powiedziała w końcu, podając jej butelkę. — Przyniosę szklanki — zaproponowała równie szybko i zniknęła w środku. Nie brała ze sobą różdżki, wzięła za to szklanki, koc i dwie poduszki pod pachami, by mogły wygodnie zakotwiczyć na rogu tarasu.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Dostarczanie przesyłek poza granicami Londynu albo w ogóle poza granicami hrabstwa, traktowała jak prawdziwy przywilej. Na te kilka chwil, kiedy podróżowała między lasami i polami, mogła zapomnieć o czającym się za każdym rogiem niebezpieczeństwie, mogła zapomnieć o wiecznie zapalonej żarówce czujności i lekko wrzucić na luz, pozwolić Kelpie jechać niemal samej, lekko tylko kierując ją, kiedy musiały zmienić drogę. Dostarczyła właśnie ostatnią z nich, największą – pakę z kilkoma kocami, ubraniami i jedzeniem, które miały służyć zgromadzonym w wiosce blisko Exmoor mugolakom. Zeszło jej tam trochę, bo kiedy już wręczała kobiecie zawiniątko, ta podjęła rozmowę i Lydia nawet się nie obejrzała, kiedy została zaproszona na herbatę. Czerpała dziwną, surową radość z takich chwil, kiedy ludzie nagle byli sobą, a nie zwierzętami zmuszonymi do ciągłej ucieczki, nie czarodziejami, którym zabraniało się żyć. I paradoksalnie te momenty bolały też najbardziej, bo przypominały o tym, co zostało utracone. Przeraziła się, kiedy po zerknięciu za zroszoną plamami szybę okazało się, że wieczór już dawno zmył z siebie barwy zachodzącego słońca ostrzegając o zbliżającej się nocy. Wciąż była w Somerset, ale dotarcie do Exmoor zajmie jej dwie godziny, może trzy. I znowu się spóźni. Pożegnała się z czarodziejami w pośpiechu, ale uparli się, że nie mogła wyjść ot tak – w dłonie dali pudełko z włożonym w nie ciastem bezowym, prostym, słodkim. Podziękowali za wszystko i dopiero wtedy puścili wolno.
Kelpie przyzwyczajona była już do wieczornej jazdy, nie boczyła się więc, nie wypuszczała powietrze przez nozdrza grożąc obrażalskim podejściem do przyjaciółki. Dotarły do Exmoor razem, przekazane przez Justine współrzędne okazały się w miarę proste do zlokalizowania. Problemem jedynie okazał się być… dom. Ponoć jedyny w okolicy. Ponoć spory, z widokiem na ocean. A tu ani widu, ani słychu.
– Robią sobie z nas żarty, co? – spytała Kelpie, oglądając się dookoła siebie. Klacz potrząsnęła łbem, zastrzygła uszami, jakby w zaniepokojeniu. Magia. Zwierzęta ją czuły. Ale magia mogła też oznaczać psikusy. Nie sądziła, że teraz, kiedy spokojne czasy były tylko pusto brzmiącą nazwą, wzięło im się na humorystyczne wybryki, ale kto je tam wie… – JUSTYNA MALINA NIE ŚPIEWA JAK CELESTYNA. HANKA FIRANKA MA ZA DOMEM BARANKA – krzyk miał być donośny, był, może pod ostatnimi sylabami nieco się skrzywił, zakołysał na wietrze, bo była już nieco zmęczona, ale to nie zniszczyło całego efektu. – Mam tak krzyczeć dalej, czy wyjdziecie w końcu z tych krzaków? – bo były tam jakieś krzaki. Wyglądał na głóg. Dereń. Nie. To coś innego. Ale było ich kilka, całkiem pokaźnych. Wystarczyło jedno zaklęcie i nagle świat stawał się twoją zasłoną. Przez głowę przemknęła jej jeszcze jedna myśl, na tym terenie może abstrakcyjna, ale w tych czasach – uzasadniona. Wyciągnęła schowaną w torbie przy pasie różdżkę i zacisnęła na niej palce. Kelpie coraz bardziej irytowała się zaistniałą sytuacją i tym, że, zarówno jak Lydia, nie miała pojęcia, co się dzieje.
Kelpie przyzwyczajona była już do wieczornej jazdy, nie boczyła się więc, nie wypuszczała powietrze przez nozdrza grożąc obrażalskim podejściem do przyjaciółki. Dotarły do Exmoor razem, przekazane przez Justine współrzędne okazały się w miarę proste do zlokalizowania. Problemem jedynie okazał się być… dom. Ponoć jedyny w okolicy. Ponoć spory, z widokiem na ocean. A tu ani widu, ani słychu.
– Robią sobie z nas żarty, co? – spytała Kelpie, oglądając się dookoła siebie. Klacz potrząsnęła łbem, zastrzygła uszami, jakby w zaniepokojeniu. Magia. Zwierzęta ją czuły. Ale magia mogła też oznaczać psikusy. Nie sądziła, że teraz, kiedy spokojne czasy były tylko pusto brzmiącą nazwą, wzięło im się na humorystyczne wybryki, ale kto je tam wie… – JUSTYNA MALINA NIE ŚPIEWA JAK CELESTYNA. HANKA FIRANKA MA ZA DOMEM BARANKA – krzyk miał być donośny, był, może pod ostatnimi sylabami nieco się skrzywił, zakołysał na wietrze, bo była już nieco zmęczona, ale to nie zniszczyło całego efektu. – Mam tak krzyczeć dalej, czy wyjdziecie w końcu z tych krzaków? – bo były tam jakieś krzaki. Wyglądał na głóg. Dereń. Nie. To coś innego. Ale było ich kilka, całkiem pokaźnych. Wystarczyło jedno zaklęcie i nagle świat stawał się twoją zasłoną. Przez głowę przemknęła jej jeszcze jedna myśl, na tym terenie może abstrakcyjna, ale w tych czasach – uzasadniona. Wyciągnęła schowaną w torbie przy pasie różdżkę i zacisnęła na niej palce. Kelpie coraz bardziej irytowała się zaistniałą sytuacją i tym, że, zarówno jak Lydia, nie miała pojęcia, co się dzieje.
Zajmowała się wieloma rzeczami, wrzucała się w wir pracy, żeby nie pozwolić by jej myśli pomknęły zbyt daleko. Relacja z Vincentem zdawała się przypominać huśtawkę. Raz na górze, raz całkowicie na dole. Co prawda wytłumaczył się jeszcze podczas wesela Rii i Anthony’ego. Ale niepewność nadal w niej pozostawała i rosła wraz z każdym dniem, kiedy nie było żadnych informacji o Samuelu. Trudno jej było połapać się w tym wszystkim. A może nie chciała wchodzić głębiej, woląc udawać, że problemy, przynajmniej te dotyczące jej samej w ogóle nie istnieją.
- Oh. Siebie na pewno. - stwierdziła zgodnie z prawdą. - Potrzebuję oddechu. A przez fideliusa nikt nie przejdzie. - potrzebowała, chociaż chwili. Jednej, krótkiej. Wojna nie robiła sobie od świata przerwy, ale ona była jedynie człowiekiem. Nikim więcej. Nikim mniej. Zgodnie ze swoimi słowami, zajęła się najpierw nałożeniem zaklęcia ochronnego. Tkała magię spokojnie, czując jak zmęczenie sięga jej uniesionych ramion, a wysiłek przynosi też fizyczny ciężar. Kiedy skończyła oddychała ciężej, ale i tak poszło jej lepiej i sprawniej, niż za pierwszym razem.
- Niewielu o nim wie. - stwierdziła po chwili, unosząc rękę do góry żeby przeczesać nią włosy. - To było rozsądne przenieść się kiedy trzy czwarte z nas zdezerterowało z Ministerstwa, zwłaszcza, że Kerrie postanowiła zostać. - złapała za jedną z toreb ruszając za przyjaciółką w kierunku domu. - Niezła z nas gromadka, dwie terrorystki, dwóch byłych aurorów i mugol. - podsumowała krótko. To nie tak, że otaczali wcześniej tajemnicą miejsce w którym żyli, bo w domu starali się żyć jak zawsze. Ale nie mówili też o nim wszystkim. Na kolejne słowa wywróciła oczami. - Nie zamierzam się podkładać specjalnie. - stwierdziła w odpowiedzi wchodząc po drewnianych schodkach na taras nie mając powodu żeby nie zgodzić się z postanowieniem Hannah. - Będziemy widzieć jak reszta wróci. - dodała jeszcze do pozytywów pozostania na dworze. Poprosiła Mike, żeby zgarnął z lecznicy Kerstin przy pomocy świstoklika, a Gabriel też niedługo powinien wrócić. Sama podeszła do balustrady, opierając się o nią łokciami.
- Najbardziej lubię to, że obok kwitną wrzosy. - przyznała zgodnie z prawdą, zgadzając się jednocześnie z tym że jest tutaj naprawdę pięknie. Czasem, kiedy wracała do domu i siadała na tarasie z kubkiem herbaty miała wrażenie, jakby tutaj nie mogło spotkać ich nic złego. To nie było jednak prawdą, czyż nie? Nie w obecnej chwili i obecnym czasie, kiedy to byli na celowniku ich przeciwników. Nie miała pojęcia, jak mogliby na nich trafić, ale to przecież też nie mogło być aż tak trudne. Po spotkaniu jej, śledzić miejsce do którego się wybiera, kiedy akurat podróżuje miotłą. Albo skorzystać z czegoś innego, co było dostępne i pomocne. Choć sama nie była pewna, czym to mogłoby być. Skinęła Hannah głową, gdy ta zdecydowała się wejść do domu po szkło, odbierając butelkę. Nie napiła się z niej, postanawiając poczekać, skoro w całość miały być zaangażowane szklanki.
Czas mijał wśród rozmowy na razie jeszcze błahej, niewiele znaczącej. W międzyczasie Kerstin wróciła z Michaelem, więc Justine zeszła, żeby podzielić się z nimi tajemnicą ich domu. Wróciła siadając, by unieść rękę i podrapać się po nosie. Już otwierała usta, żeby coś powiedzieć kiedy do jej uszy doszedł znajomy głos. A może bardziej krzyk. Uniosła brwi spoglądając na Hannah, żeby jej wargi rozciągnął uśmiech. Podniosła się, wychodząc zza barierę.
- Nie musisz obwieszczać całemu światu, że nie umiem śpiewać. - powiedziała, kiedy jej sylwetka została już widoczna. Niepewnie spojrzała na konisko. Mimo, że Aiden nauczył ją jeździć konno, nadal nie miała to tych zwierząt zaufania. Podeszła do kobiety i objęła ją ramionami, przytulając krótko. Odwróciła się w stronę domu.
- Wybrzeże Exmoor, Somerset, Wrzosowa Przystań. - wypowiedziała, dopuszczając do tajemnicy kobietę, a nowy dom, który zamieszkiwali pojawił się przed jej oczami. - Stwierdziłyśmy, że zostaniemy na tarasie. Mamy alkohol i ciastka. - poruszyła brwiami wskazując dłonią w stronę Wright, która siedziała w jego rogu. - Chodź, musimy sporo nadrobić. - dodała jeszcze sama wskakując na drewniane schodki by zająć swoje wcześniejsze miejsce. Jednak nie usiadła wchodząc do domu po kolejną szklankę. Z którą zaraz pojawiła się ponownie.
- Oh. Siebie na pewno. - stwierdziła zgodnie z prawdą. - Potrzebuję oddechu. A przez fideliusa nikt nie przejdzie. - potrzebowała, chociaż chwili. Jednej, krótkiej. Wojna nie robiła sobie od świata przerwy, ale ona była jedynie człowiekiem. Nikim więcej. Nikim mniej. Zgodnie ze swoimi słowami, zajęła się najpierw nałożeniem zaklęcia ochronnego. Tkała magię spokojnie, czując jak zmęczenie sięga jej uniesionych ramion, a wysiłek przynosi też fizyczny ciężar. Kiedy skończyła oddychała ciężej, ale i tak poszło jej lepiej i sprawniej, niż za pierwszym razem.
- Niewielu o nim wie. - stwierdziła po chwili, unosząc rękę do góry żeby przeczesać nią włosy. - To było rozsądne przenieść się kiedy trzy czwarte z nas zdezerterowało z Ministerstwa, zwłaszcza, że Kerrie postanowiła zostać. - złapała za jedną z toreb ruszając za przyjaciółką w kierunku domu. - Niezła z nas gromadka, dwie terrorystki, dwóch byłych aurorów i mugol. - podsumowała krótko. To nie tak, że otaczali wcześniej tajemnicą miejsce w którym żyli, bo w domu starali się żyć jak zawsze. Ale nie mówili też o nim wszystkim. Na kolejne słowa wywróciła oczami. - Nie zamierzam się podkładać specjalnie. - stwierdziła w odpowiedzi wchodząc po drewnianych schodkach na taras nie mając powodu żeby nie zgodzić się z postanowieniem Hannah. - Będziemy widzieć jak reszta wróci. - dodała jeszcze do pozytywów pozostania na dworze. Poprosiła Mike, żeby zgarnął z lecznicy Kerstin przy pomocy świstoklika, a Gabriel też niedługo powinien wrócić. Sama podeszła do balustrady, opierając się o nią łokciami.
- Najbardziej lubię to, że obok kwitną wrzosy. - przyznała zgodnie z prawdą, zgadzając się jednocześnie z tym że jest tutaj naprawdę pięknie. Czasem, kiedy wracała do domu i siadała na tarasie z kubkiem herbaty miała wrażenie, jakby tutaj nie mogło spotkać ich nic złego. To nie było jednak prawdą, czyż nie? Nie w obecnej chwili i obecnym czasie, kiedy to byli na celowniku ich przeciwników. Nie miała pojęcia, jak mogliby na nich trafić, ale to przecież też nie mogło być aż tak trudne. Po spotkaniu jej, śledzić miejsce do którego się wybiera, kiedy akurat podróżuje miotłą. Albo skorzystać z czegoś innego, co było dostępne i pomocne. Choć sama nie była pewna, czym to mogłoby być. Skinęła Hannah głową, gdy ta zdecydowała się wejść do domu po szkło, odbierając butelkę. Nie napiła się z niej, postanawiając poczekać, skoro w całość miały być zaangażowane szklanki.
Czas mijał wśród rozmowy na razie jeszcze błahej, niewiele znaczącej. W międzyczasie Kerstin wróciła z Michaelem, więc Justine zeszła, żeby podzielić się z nimi tajemnicą ich domu. Wróciła siadając, by unieść rękę i podrapać się po nosie. Już otwierała usta, żeby coś powiedzieć kiedy do jej uszy doszedł znajomy głos. A może bardziej krzyk. Uniosła brwi spoglądając na Hannah, żeby jej wargi rozciągnął uśmiech. Podniosła się, wychodząc zza barierę.
- Nie musisz obwieszczać całemu światu, że nie umiem śpiewać. - powiedziała, kiedy jej sylwetka została już widoczna. Niepewnie spojrzała na konisko. Mimo, że Aiden nauczył ją jeździć konno, nadal nie miała to tych zwierząt zaufania. Podeszła do kobiety i objęła ją ramionami, przytulając krótko. Odwróciła się w stronę domu.
- Wybrzeże Exmoor, Somerset, Wrzosowa Przystań. - wypowiedziała, dopuszczając do tajemnicy kobietę, a nowy dom, który zamieszkiwali pojawił się przed jej oczami. - Stwierdziłyśmy, że zostaniemy na tarasie. Mamy alkohol i ciastka. - poruszyła brwiami wskazując dłonią w stronę Wright, która siedziała w jego rogu. - Chodź, musimy sporo nadrobić. - dodała jeszcze sama wskakując na drewniane schodki by zająć swoje wcześniejsze miejsce. Jednak nie usiadła wchodząc do domu po kolejną szklankę. Z którą zaraz pojawiła się ponownie.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Patrzyła na nią, kiedy przygotowywała zaklęcie, zabezpieczała dom, tworzyła magiczną sieć, która stopniowo zajmowała cały teren. Nie chciała jej przeszkadzać, ale pragnęła się też uczyć. Być może kiedyś, któregoś dnia, będzie mogła pochwalić się czymś podobnym. Wiedzą i umiejętnościami tak wielkimi, jak jej przyjaciółka, choć jej droga nie była taka od samego początku. Osiągnęła wiele w przeciągu ostatnich lat, a teraz; może szczególnie teraz, odkąd mieszkała z nią, widziała jak wiele się zmieniło.
— To potężna magia — skwitowała krótko, pozwalając jej już działać i obserwując jej starania. Nie dało się jednak ukryć, że w końcu się tym znudziła. Nie dlatego, że ją to nie interesowało. Nie była w stanie tego powtórzyć, a nakładanie zabezpieczeń było żmudne. To, co robiła teraz Tonks, było wyjątkowo trudne i choć próbowała zapamiętać każdy ruch i każdy cichy szept, zgubiła się gdzieś w połowie. Spojrzała więc na wodę. Jej obecność ją uspokajała. Jej szum ją wyciszał nieporównywalnie z niczym innym. Nawet gotowanie nie działało na nią w ten sposób. Patrzyła przez dłuższy czas jak uderza o dolne partie domu, o skały i wycofuje się, niby nieśmiało, a potem uderza ze zdwojoną siłą znów; jak krople słonej wody rozbryzgują się na boki, rozdzielają, a potem łączą znów w chłodną falę powracającą do morza.
— Mhm — mruknęła, zerkając na Tonks, a później spoglądając przez otwarte drzwi na wnętrze domu. — Niebezpieczne, pamiętaj! — Uniosła palec do góry, podkreślając napis widniejący na plakatach. Szczególnie ją to wtedy przejęło. Była uznana za niebezpieczną. Jednocześnie przypomniała sobie o Charlie, która została podpisana w ten sam sposób i westchnęła ciężko, ze smutkiem. Nie mogła wyzbyć się ostatniej melancholii. Ale alkohol mógł być dobrym lekarstwem na spadek nastroju. — I twój brat wilkołak — dodała jeszcze, zerkając na Tonks przelotnie. Nie powiedziała jednak nic więcej o tym. — Vincent tu już był? — spytała, kiedy wspomniała o wrzosach. Nie wiedząc czemu, te kwiaty kojarzyły mu się już z nim, z tym bukietem, który przysłał Tonks wtedy i zaproszeniem na wyjątkową randkę, na którą sama ją namawiała.
Nie dało się nie słyszeć krzyku, jaki rozniósł się po wybrzeżu. Słyszała go w domu, kiedy wyciągała szklanki, usłyszała też na tarasie chwilę później, kiedy kładła wszystko na podłogę. Spojrzała na Tonks sugestywnie, doskonale wiedząc, kto przybył — spóźniony, co prawda, ale przybył. Uśmiechnęła się pod nosem lekko i wróciła do domu, bosymi stopami krocząc po drewnianej podłodze w stronę własnej sypialni, skąd wzięła jeszcze dwie poduszki. Polubiła to miejsce. Ten dom, pełen rodzinnych śmiechów, rozmów. Ciepła i przytulności. To wybrzeże za jego świeżość, nietuzinkowość, która pozwalała jej na przyglądanie się wszystkiemu z dystansu, jakby była w stanie wyjść z własnego ciała i stanąć obok. Obserwować z boku siebie i wszystkich, którzy ją otaczali. A może była to kwestia ostatnich dni, w trakcie których tak wiele się działo.
Usiadła przy balustradzie, na poduszce, głowę oparła o drewno i spojrzała znów na fale. Do szklanek już rozlała alkohol. Były trzy — kiedy więc Lydia zjawiła się na tarasie obróciła ku niej głowę i uśmiechnęła się szerzej.
— Zgubiłaś adres, czy zatrzymał cię po drodze jakiś przystojny klient i zapomniałaś o tym spotkaniu?— spytała, chwytając jedną ze szklanek i podając jej, bez wstawania z wygodnej, miękkiej poduszki. Pośladki wciąż bolały ją po ostatnim pojedynku.
— To potężna magia — skwitowała krótko, pozwalając jej już działać i obserwując jej starania. Nie dało się jednak ukryć, że w końcu się tym znudziła. Nie dlatego, że ją to nie interesowało. Nie była w stanie tego powtórzyć, a nakładanie zabezpieczeń było żmudne. To, co robiła teraz Tonks, było wyjątkowo trudne i choć próbowała zapamiętać każdy ruch i każdy cichy szept, zgubiła się gdzieś w połowie. Spojrzała więc na wodę. Jej obecność ją uspokajała. Jej szum ją wyciszał nieporównywalnie z niczym innym. Nawet gotowanie nie działało na nią w ten sposób. Patrzyła przez dłuższy czas jak uderza o dolne partie domu, o skały i wycofuje się, niby nieśmiało, a potem uderza ze zdwojoną siłą znów; jak krople słonej wody rozbryzgują się na boki, rozdzielają, a potem łączą znów w chłodną falę powracającą do morza.
— Mhm — mruknęła, zerkając na Tonks, a później spoglądając przez otwarte drzwi na wnętrze domu. — Niebezpieczne, pamiętaj! — Uniosła palec do góry, podkreślając napis widniejący na plakatach. Szczególnie ją to wtedy przejęło. Była uznana za niebezpieczną. Jednocześnie przypomniała sobie o Charlie, która została podpisana w ten sam sposób i westchnęła ciężko, ze smutkiem. Nie mogła wyzbyć się ostatniej melancholii. Ale alkohol mógł być dobrym lekarstwem na spadek nastroju. — I twój brat wilkołak — dodała jeszcze, zerkając na Tonks przelotnie. Nie powiedziała jednak nic więcej o tym. — Vincent tu już był? — spytała, kiedy wspomniała o wrzosach. Nie wiedząc czemu, te kwiaty kojarzyły mu się już z nim, z tym bukietem, który przysłał Tonks wtedy i zaproszeniem na wyjątkową randkę, na którą sama ją namawiała.
Nie dało się nie słyszeć krzyku, jaki rozniósł się po wybrzeżu. Słyszała go w domu, kiedy wyciągała szklanki, usłyszała też na tarasie chwilę później, kiedy kładła wszystko na podłogę. Spojrzała na Tonks sugestywnie, doskonale wiedząc, kto przybył — spóźniony, co prawda, ale przybył. Uśmiechnęła się pod nosem lekko i wróciła do domu, bosymi stopami krocząc po drewnianej podłodze w stronę własnej sypialni, skąd wzięła jeszcze dwie poduszki. Polubiła to miejsce. Ten dom, pełen rodzinnych śmiechów, rozmów. Ciepła i przytulności. To wybrzeże za jego świeżość, nietuzinkowość, która pozwalała jej na przyglądanie się wszystkiemu z dystansu, jakby była w stanie wyjść z własnego ciała i stanąć obok. Obserwować z boku siebie i wszystkich, którzy ją otaczali. A może była to kwestia ostatnich dni, w trakcie których tak wiele się działo.
Usiadła przy balustradzie, na poduszce, głowę oparła o drewno i spojrzała znów na fale. Do szklanek już rozlała alkohol. Były trzy — kiedy więc Lydia zjawiła się na tarasie obróciła ku niej głowę i uśmiechnęła się szerzej.
— Zgubiłaś adres, czy zatrzymał cię po drodze jakiś przystojny klient i zapomniałaś o tym spotkaniu?— spytała, chwytając jedną ze szklanek i podając jej, bez wstawania z wygodnej, miękkiej poduszki. Pośladki wciąż bolały ją po ostatnim pojedynku.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Stała na istnym pustkowiu – ładnym, to prawda, bo to pustkowie porośnięte było po całej swojej rozciągłości żywym wrzosem, ale to wciąż nie było miejsce, po którym oczekiwała, że stał tu będzie dom. Nie było go. Tak najzwyczajniej w świecie, po prostu go nie było. Uparcie wpatrywała się w linię krzaków, jakby zaraz miało coś zza nich wyskoczyć. I chociaż z początku sądziła, że to zwykły żart, a Just i Hannah zaraz pojawią się nie wiadomo skąd, to teraz zaczynał wzrastać w niej niepokój. Uspokajająco pogładziła Kelpie po szyi i już miała pociągnąć lejcami, żeby zawrócić, w głowie mając już plan z odnalezieniem jakiegoś miejsca do spania, kiedy usłyszała znajomy głos, a przyjaciółka faktycznie pojawiła się znikąd.
– Jak ty…? – zamrugała kilkukrotnie i zsiadła z Kelpie, w ciągłej konsternacji witając się ciepłym uściskiem z Tonks. Dopiero, kiedy usłyszała adres, wszystko jakby stało się o wiele bardziej klarowne. Przełknęła ślinę patrząc jak powietrze rozmywa się, by cegły na nowo zbudowały dom w Exmoor. Wrzosowa Przystań. Uniosła brwi nie kryją zadziwienia. – To dlatego krzyczałam jak ślepa w stronę krzaków… – pokiwała powoli głową. Zacmokała na Kelpie i pochwyciła lejce. – Zaraz do was przyjdę, znajdę jakoś drogę. Muszę tylko zająć się Kelpie. Masz gdzieś może wiadro? Jakieś puste, jakiekolwiek. Mam ciasto bezowe!
Rozdzieliły się – Lydia została na dole; odnalazła jakiś przyjemny kącik przy domu, w którym klacz miałaby chwilę spokoju, wypełniła podarowane wiadro świeżą wodą, przygotowała porcję paszy, rozkulbaczyła. Dopiero, gdy była pewna, że Kelpie jest bezpieczna i zaopiekowana, wróciła do domu. Nie zapomniała o paczce podarowanej przez panią Stewart. Na widok Hann odpowiedziała radosnym uśmiechem, choć nie udało jej się ukryć odrobiny zmęczenia wpełzającego zdradliwie w kąciki ust.
– Stewartowie mnie zagadali. I dali mi to – odpakowała przy nich zawiniątko, z którego zapach słodkiego wypieku trafił wprost do dziewczęcych nozdrzy. – Jest tam krem i dżem wiśniowy, i beza. Cudowności. – ciasto było już pokrojone, więc położyła je tylko na ziemi, wciąż w papierze, i usiadła tuż obok nich, zaraz przejmując od Wright szklankę z trunkiem. – To co mamy do nadrobienia? Od początku – co u was? Wszystko w porządku? – spojrzała na nie z cichym uśmiechem pełnym nadziei na to, że otrzyma odpowiedź twierdzącą. Widywały się coraz rzadziej, a każdy dzień niewiedzy powodował narastające czarne scenariusze. Teraz jednak wyglądały dobrze, zdrowo, cało, więc pytanie było czysto dla zaspokojenia potrzeby usłyszenia, że były bezpiecznie.
– Jak ty…? – zamrugała kilkukrotnie i zsiadła z Kelpie, w ciągłej konsternacji witając się ciepłym uściskiem z Tonks. Dopiero, kiedy usłyszała adres, wszystko jakby stało się o wiele bardziej klarowne. Przełknęła ślinę patrząc jak powietrze rozmywa się, by cegły na nowo zbudowały dom w Exmoor. Wrzosowa Przystań. Uniosła brwi nie kryją zadziwienia. – To dlatego krzyczałam jak ślepa w stronę krzaków… – pokiwała powoli głową. Zacmokała na Kelpie i pochwyciła lejce. – Zaraz do was przyjdę, znajdę jakoś drogę. Muszę tylko zająć się Kelpie. Masz gdzieś może wiadro? Jakieś puste, jakiekolwiek. Mam ciasto bezowe!
Rozdzieliły się – Lydia została na dole; odnalazła jakiś przyjemny kącik przy domu, w którym klacz miałaby chwilę spokoju, wypełniła podarowane wiadro świeżą wodą, przygotowała porcję paszy, rozkulbaczyła. Dopiero, gdy była pewna, że Kelpie jest bezpieczna i zaopiekowana, wróciła do domu. Nie zapomniała o paczce podarowanej przez panią Stewart. Na widok Hann odpowiedziała radosnym uśmiechem, choć nie udało jej się ukryć odrobiny zmęczenia wpełzającego zdradliwie w kąciki ust.
– Stewartowie mnie zagadali. I dali mi to – odpakowała przy nich zawiniątko, z którego zapach słodkiego wypieku trafił wprost do dziewczęcych nozdrzy. – Jest tam krem i dżem wiśniowy, i beza. Cudowności. – ciasto było już pokrojone, więc położyła je tylko na ziemi, wciąż w papierze, i usiadła tuż obok nich, zaraz przejmując od Wright szklankę z trunkiem. – To co mamy do nadrobienia? Od początku – co u was? Wszystko w porządku? – spojrzała na nie z cichym uśmiechem pełnym nadziei na to, że otrzyma odpowiedź twierdzącą. Widywały się coraz rzadziej, a każdy dzień niewiedzy powodował narastające czarne scenariusze. Teraz jednak wyglądały dobrze, zdrowo, cało, więc pytanie było czysto dla zaspokojenia potrzeby usłyszenia, że były bezpiecznie.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Nałożenie Fideliusa, wcale nie należało do łatwy. Zabierało duże pokłady siły, jak i energii. Zrozumiała to zaraz po tym, kiedy sięgnęła po to zabezpieczenie po raz pierwszy. Teraz, była już na to bardziej przygotowana. Może też dlatego, była w stanie lepiej rozporządzać własną energią. Krótkie słowa, które wypowiedziała Hannah niosły w sobie tylko prawdę. Fidelius był potężny. Nikt nie mógł wyjawić tajemnicy, którą skrywał poza strażnikiem i tylko dobrowolnie. Kiedy skończyła czuła, jak zakręciło jej się lekko w głowie. Uniosła rękę, żeby przetrzeć czoło i zetrzeć pot. Chwilę stała, łapiąc oddech, nim ruszyła za przyjaciółką. Zaśmiała się.
- Niebezpiecznie i to jak. - zgodziła się z nią imitując groźną minę. Znała swoje umiejętności. Rozwinęła je w czasie ostatniej walki niebotycznie. I był to jedyny plus całego zła wokół. Zmuszał do szybkiego rozwoju, dopasowania się do sytuacji. Ale to nie znaczyło, że zagrażała komuś, kto miał właściwie ustawiony kompas moralny. - I mój brat. - zgodziła się z nią ruszając na taras, na którym Hannah szybko wszystko przygotowała. Była za to wdzięczna. Sama czuła się ociężała i wykończona.
- Tak, na chwilę. Właściwie… - zaczęła, ale zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć rozniósł się znajomy głos. Skrzyżowała z Hanką spojrzenia i dźwignęła się by zejść do Lydii. Schodziła z drewnianych schodów wypowiadając kilka słów w jej kierunku. Zdziwienie na twarzy było zabawne. Ale przecież, niecodziennie ktoś pojawiał się znikąd. - Jestem zdolna. - powiedziała chwaląc samą siebie. - Powinno chyba być tam z boku domu. - powiedziała wskazując ręką miejsce. Sama wracają na taras, pozwalając by Moore zajęła się swoim diabelskim towarzyszem. Wątpiła, żeby musiała mówić Lydii, żeby czuła się jak u ciebie. Zostawiła ją więc, zasiadając na tarasie. Uniosła głowę, kiedy zjawiła się obok nich. - Ojacie. - skomentowała tylko, rozszerzając trochę oczy, które zamknęła biorąc wdech w płuca wypełniony słonym powietrzem i zapachem wypieku.
- Vincent, zabrał na wesele, jaką swoję koleżankę. - wprowadziła od razu Lidię w to, co ją ominęło. Wzięła do ręki szklankę. - A potem się schlał. A potem toczył nierówną walkę z zupę. A my z Hanką, rozwaliliśmy zawody w piciu. - uniosła szklankę by wznieść za siebie toast. Co prawda nie wygrała jej drużyna, ale jako jedne z niewielu ustały na nogach. Spojrzała na Wright. - Znalazł mnie później nad ranem. I wiem, że z nim gadałaś - wyjaśniła im obu jednocześnie w sumie, bo jeszcze o tym nie gadała z żadną z nich. Jakoś, nie było kiedy. Na drugie ze zdań spoglądając na Wright. - przesunęła się po tarasie, żeby móc oprzeć plecy o ścianę domu. - Zastanawiam się, czy nie powinnam… pojechać z nim tak wiecie. Z dala od tego… - uniosła ręką zataczając krąg. - ... wszystkiego. - bo ostatnio ta myśl zaczynała kręcić w niej coraz bardziej. Uniosła znów szklankę. - Ty też się musisz wyspowiadać Moore. - zapowiedziała jej od razu. - by przenieść spojrzenie na Hannah. - I ty też. - dodała wskazując na nią palcem.
- Niebezpiecznie i to jak. - zgodziła się z nią imitując groźną minę. Znała swoje umiejętności. Rozwinęła je w czasie ostatniej walki niebotycznie. I był to jedyny plus całego zła wokół. Zmuszał do szybkiego rozwoju, dopasowania się do sytuacji. Ale to nie znaczyło, że zagrażała komuś, kto miał właściwie ustawiony kompas moralny. - I mój brat. - zgodziła się z nią ruszając na taras, na którym Hannah szybko wszystko przygotowała. Była za to wdzięczna. Sama czuła się ociężała i wykończona.
- Tak, na chwilę. Właściwie… - zaczęła, ale zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć rozniósł się znajomy głos. Skrzyżowała z Hanką spojrzenia i dźwignęła się by zejść do Lydii. Schodziła z drewnianych schodów wypowiadając kilka słów w jej kierunku. Zdziwienie na twarzy było zabawne. Ale przecież, niecodziennie ktoś pojawiał się znikąd. - Jestem zdolna. - powiedziała chwaląc samą siebie. - Powinno chyba być tam z boku domu. - powiedziała wskazując ręką miejsce. Sama wracają na taras, pozwalając by Moore zajęła się swoim diabelskim towarzyszem. Wątpiła, żeby musiała mówić Lydii, żeby czuła się jak u ciebie. Zostawiła ją więc, zasiadając na tarasie. Uniosła głowę, kiedy zjawiła się obok nich. - Ojacie. - skomentowała tylko, rozszerzając trochę oczy, które zamknęła biorąc wdech w płuca wypełniony słonym powietrzem i zapachem wypieku.
- Vincent, zabrał na wesele, jaką swoję koleżankę. - wprowadziła od razu Lidię w to, co ją ominęło. Wzięła do ręki szklankę. - A potem się schlał. A potem toczył nierówną walkę z zupę. A my z Hanką, rozwaliliśmy zawody w piciu. - uniosła szklankę by wznieść za siebie toast. Co prawda nie wygrała jej drużyna, ale jako jedne z niewielu ustały na nogach. Spojrzała na Wright. - Znalazł mnie później nad ranem. I wiem, że z nim gadałaś - wyjaśniła im obu jednocześnie w sumie, bo jeszcze o tym nie gadała z żadną z nich. Jakoś, nie było kiedy. Na drugie ze zdań spoglądając na Wright. - przesunęła się po tarasie, żeby móc oprzeć plecy o ścianę domu. - Zastanawiam się, czy nie powinnam… pojechać z nim tak wiecie. Z dala od tego… - uniosła ręką zataczając krąg. - ... wszystkiego. - bo ostatnio ta myśl zaczynała kręcić w niej coraz bardziej. Uniosła znów szklankę. - Ty też się musisz wyspowiadać Moore. - zapowiedziała jej od razu. - by przenieść spojrzenie na Hannah. - I ty też. - dodała wskazując na nią palcem.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Rozlany alkohol łapał odpowiednią temperaturę. Na dworze było idealnie — jeszcze trochę ciepło, nagrzane po całym dniu powietrze nie pozwalało zmarznąć, a od morza wiała już chłodna bryza nocy. Nie tylko poduszki, ale koc też im się przyda. Za to alkohol nie smakował w domu tak, jak na świeżym powietrzu. Kiedy do tego Moore pojawiła się na tarasie, wskazała jej miejsce, klepiąc poduszkę niemalże z czułością. I z pewnością chodziło o to, by mieć ją blisko, a nie ciasto, które ze sobą przywiozła.
— Chcesz powiedzieć, że jechałaś z ciastem bezowym konno?— spytała podejrzliwie, odchylając papier. Zerknęła na Lydię, otworzyła usta, a po chwili znów je zamknęła i znów otworzyła, marszcząc przy tym brwi. — Są jakieś dobre zaklęcia zabezpieczające pakunki? Czy w tym cieście jest tyle jakiś egzotycznych ingrediencji, że stoi jak ubita na sztywno piana? Jak beton — poprawiła się po chwili, oglądając ciasto z każdej strony, ale nie wyglądało na jakieś szczególnie szkodliwe. — Tak czy siak...— Wzruszyła ramionami i nie czekając ani chwili dłużej, zaczęła skubać je palcami. Nie minęła chwila, jak zaczęła się lepić z cukru i dżemu, który spływał jej po palcach — ale wytrwale uznawała, że da sobie z tym radę.
— Mhm — jedynie zawtórowała Tonks, gdy przyznała z kim Vincent poszedł na wesele, ale o tym, że ją dopadł nad ranem już nie wiedziała. — Czemu mi nie powiedziałaś od razu — skrzywiła się, chciała ją szturchnąć i to jeszcze lepką dłonią, ale Just była za daleko. Chwyciła szklankę z ognistą. Potrzebowała dziś czegoś mocnego. Najlepiej takiego, żeby mogła szybko iść spać. I spać twardo, aż do samego rana. — Czekaj, bo z całej tej opowieści, którą jej zaserwowałaś — spojrzała powoli na Tonks. — To ja czegoś nie rozumiem. Albo zjadłaś środek. Chcesz wziąć Vincenta na wakacje, po tym, jak był z inną na weselu i dopadł cię schlany jak bela?— Uniosła brew, a pytanie wzbogacone o przekleństwo, choć niewypowiedziane głośno, zawisło w powietrzu. — To chyba on powinien cię gdzieś zabrać i zrekompensować ci tą frustrację, gniew, smutek i wszystko, wszystko, co czułaś wtedy i przez co snułaś się pół imprezy, nie licząc tych momentów, kiedy świetnie bawiłaś się z Keatem.— Spuściła wzrok. Nie miała od niego żadnych wieści, zapadł się pod ziemie. Martwiła się, ale niespecjalnie ją to zdziwiło. Ani jego zniknięcie, ani to, że nie odpowiedział na żaden z listów. Los był przewroty. O ile myślała, że właśnie zniknięcie Williama miało być dla niej nauczką i posmakowaniem tej goryczy, tak teraz zrozumiała, że mógł odpłacić się pięknym za nadobne. — Wyjaśniliście sobie wszystko? Powiedział coś sensownego?— Zakołysała szklanką i upiła spory łyk, po czym oparła się plecami o barierki, spoglądając smętnie na Tonks.
— Chcesz powiedzieć, że jechałaś z ciastem bezowym konno?— spytała podejrzliwie, odchylając papier. Zerknęła na Lydię, otworzyła usta, a po chwili znów je zamknęła i znów otworzyła, marszcząc przy tym brwi. — Są jakieś dobre zaklęcia zabezpieczające pakunki? Czy w tym cieście jest tyle jakiś egzotycznych ingrediencji, że stoi jak ubita na sztywno piana? Jak beton — poprawiła się po chwili, oglądając ciasto z każdej strony, ale nie wyglądało na jakieś szczególnie szkodliwe. — Tak czy siak...— Wzruszyła ramionami i nie czekając ani chwili dłużej, zaczęła skubać je palcami. Nie minęła chwila, jak zaczęła się lepić z cukru i dżemu, który spływał jej po palcach — ale wytrwale uznawała, że da sobie z tym radę.
— Mhm — jedynie zawtórowała Tonks, gdy przyznała z kim Vincent poszedł na wesele, ale o tym, że ją dopadł nad ranem już nie wiedziała. — Czemu mi nie powiedziałaś od razu — skrzywiła się, chciała ją szturchnąć i to jeszcze lepką dłonią, ale Just była za daleko. Chwyciła szklankę z ognistą. Potrzebowała dziś czegoś mocnego. Najlepiej takiego, żeby mogła szybko iść spać. I spać twardo, aż do samego rana. — Czekaj, bo z całej tej opowieści, którą jej zaserwowałaś — spojrzała powoli na Tonks. — To ja czegoś nie rozumiem. Albo zjadłaś środek. Chcesz wziąć Vincenta na wakacje, po tym, jak był z inną na weselu i dopadł cię schlany jak bela?— Uniosła brew, a pytanie wzbogacone o przekleństwo, choć niewypowiedziane głośno, zawisło w powietrzu. — To chyba on powinien cię gdzieś zabrać i zrekompensować ci tą frustrację, gniew, smutek i wszystko, wszystko, co czułaś wtedy i przez co snułaś się pół imprezy, nie licząc tych momentów, kiedy świetnie bawiłaś się z Keatem.— Spuściła wzrok. Nie miała od niego żadnych wieści, zapadł się pod ziemie. Martwiła się, ale niespecjalnie ją to zdziwiło. Ani jego zniknięcie, ani to, że nie odpowiedział na żaden z listów. Los był przewroty. O ile myślała, że właśnie zniknięcie Williama miało być dla niej nauczką i posmakowaniem tej goryczy, tak teraz zrozumiała, że mógł odpłacić się pięknym za nadobne. — Wyjaśniliście sobie wszystko? Powiedział coś sensownego?— Zakołysała szklanką i upiła spory łyk, po czym oparła się plecami o barierki, spoglądając smętnie na Tonks.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Swoje umiejętności we władaniu obroną przed czarną magią oceniała na średnie – były jej potrzebne zawsze, w razie niespodziewanych ataków musiała bronić przesyłek i ludzi, którzy stali obok niej, ale zdawała sobie sprawę z tego, że istnieli czarodzieje od niej o wiele silniejsi. I dziękowała Merlinowi, że wielu z nich mogła nazywać swoimi przyjaciółmi. Uśmiechnęła się tylko do Tonks na słowa o swoim talencie – przytaknęła na nie w ten sposób, kompletnie się z nią zgadzając. Minęła dłuższa chwila, zanim jej stopa stanęła na tarasie i zanim usadowiła się wygodnie na jednej z poduszek. Ulga po tym, jak usiadła na czymś miękkim po wielu godzinach spędzonych w siodle, była nie do opisania.
– Stewartowie to zdolni czarodzieje – zmarszczyła brwi zerkając na ciasto. Nie przykładała do tego wagi, ale też nigdy sama siebie o to zapytała. Przecież to nie pierwszy raz, kiedy dostała w podzięce od nich coś słodkiego. – Bardziej zdolni niż sądziłam… – mruknęła i sięgnęła po ciastko, zaraz pochłaniając kęs. – Ale tak naprawdę to nie wiem, z czego to zrobili. Co najwyżej połamiemy sobie na tym zęby, ale za to, jakie będziemy szczęśliwe – wzruszyła ramionami, zaraz parskając cicho śmiechem.
Już nie kontynuowała rozprawy na temat ciasta, skupiła się na tym, co miały do powiedzenia przyjaciółki, bo, cóż, ona za wiele do powiedzenia nie miała. Nie wiedziała, o jakim ślubie mówiły, ale właściwie nie było to do końca ważne, bo od razu na wstępie pojawił się Vincent. Znała go – z opowieści Justine, z widzenia, z imienia, po prostu go znała. Lub dopiero lepiej poznawała. Wzięła głębszy wdech i łyknęła kilka łyków ze szklanki. To był błąd.
– Jak to kopie po wątrobie! Co to jest? – kaszlnęła raz, drugi, trzeci, gardło zapiekło, jakby ktoś wlał jej do gardła żywy ogień. Otarła usta, żałując, że zdecydowała się od razu łyknąć połowę. Krzywiła się jeszcze przez dłuższą chwilę, rzucając spojrzeniem z Hann na Just i z powrotem, z Just na Hann. – Więc on zabrał swoją znajomą, a ty… poszłaś z kimś? Czy sama? Spędzając czas z Keatem chciałaś wzbudzić jego zazdrość? – zacmokała z dezaprobatą. – Chociaż może… – wzruszyła lekko ramionami i ugryzła ciastko. Żuła je powoli, bo na razie Hann zdawała się trafiać w samo sedno sprawy. – Ja bym poczekała na jego ruch. Chyba jest ci to winny. Chyba – pokiwała głową, wskazując rację Wright. – A nad tym ranem… to do czegoś doszło? Czegokolwiek? Czy co to było? – nie zrozumiała do końca, a była zwyczajnie ciekawa. – I zdziwiłabym się, gdybyście po tylu wieczorach z winem padły jako pierwsze – uśmiechnęła się, lekko kręcąc głową i znów, tym razem z lekką rezerwą, łykając odrobinę alkoholu ze szklanki. – U mnie nic ciekawego się nie dzieje, trochę śmierdzi stagnacją, więc – kiwnęła porozumiewawczo brodą w stronę Wright. – Twoja kolej.
Twoja kolej, Hann. Chcę to usłyszeć.
– Stewartowie to zdolni czarodzieje – zmarszczyła brwi zerkając na ciasto. Nie przykładała do tego wagi, ale też nigdy sama siebie o to zapytała. Przecież to nie pierwszy raz, kiedy dostała w podzięce od nich coś słodkiego. – Bardziej zdolni niż sądziłam… – mruknęła i sięgnęła po ciastko, zaraz pochłaniając kęs. – Ale tak naprawdę to nie wiem, z czego to zrobili. Co najwyżej połamiemy sobie na tym zęby, ale za to, jakie będziemy szczęśliwe – wzruszyła ramionami, zaraz parskając cicho śmiechem.
Już nie kontynuowała rozprawy na temat ciasta, skupiła się na tym, co miały do powiedzenia przyjaciółki, bo, cóż, ona za wiele do powiedzenia nie miała. Nie wiedziała, o jakim ślubie mówiły, ale właściwie nie było to do końca ważne, bo od razu na wstępie pojawił się Vincent. Znała go – z opowieści Justine, z widzenia, z imienia, po prostu go znała. Lub dopiero lepiej poznawała. Wzięła głębszy wdech i łyknęła kilka łyków ze szklanki. To był błąd.
– Jak to kopie po wątrobie! Co to jest? – kaszlnęła raz, drugi, trzeci, gardło zapiekło, jakby ktoś wlał jej do gardła żywy ogień. Otarła usta, żałując, że zdecydowała się od razu łyknąć połowę. Krzywiła się jeszcze przez dłuższą chwilę, rzucając spojrzeniem z Hann na Just i z powrotem, z Just na Hann. – Więc on zabrał swoją znajomą, a ty… poszłaś z kimś? Czy sama? Spędzając czas z Keatem chciałaś wzbudzić jego zazdrość? – zacmokała z dezaprobatą. – Chociaż może… – wzruszyła lekko ramionami i ugryzła ciastko. Żuła je powoli, bo na razie Hann zdawała się trafiać w samo sedno sprawy. – Ja bym poczekała na jego ruch. Chyba jest ci to winny. Chyba – pokiwała głową, wskazując rację Wright. – A nad tym ranem… to do czegoś doszło? Czegokolwiek? Czy co to było? – nie zrozumiała do końca, a była zwyczajnie ciekawa. – I zdziwiłabym się, gdybyście po tylu wieczorach z winem padły jako pierwsze – uśmiechnęła się, lekko kręcąc głową i znów, tym razem z lekką rezerwą, łykając odrobinę alkoholu ze szklanki. – U mnie nic ciekawego się nie dzieje, trochę śmierdzi stagnacją, więc – kiwnęła porozumiewawczo brodą w stronę Wright. – Twoja kolej.
Twoja kolej, Hann. Chcę to usłyszeć.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
- Dwudzistoletnia whisky od Macmillanów. Kolejne są już zwykłe. - zapewniła Lydię, wzruszając ramionami. Zgarnęła ją przy okazji. Nie było sensu, żeby kurzyła się na półce. Mogły spróbować, czy to było coś. Ale Justine w sumie sama nie była pewna.
- Tak jakby sama, ale z kimś. Z Keatem właśnie. - wyjaśniła Lydii. - Zaczepił mnie kilka dni przed weselem. A potem Hannah napisała mi o tych poważnych zamiarach jak się z kimś gdzieś idzie i musiałam odbyć z nim żenującą rozmowę o tym, że właściwie to miły jest, ale no nie. - uniosła szklankę biorąc z niej kolejny łyk. - Zapytaj lepiej, co wywinęła Hannah. - stwierdziła, by po chwili wzruszyła ramionami na jej pytanie wydymając usta.
- Nie wiem, musiałam… pomyśleć. Zresztą... - uniosła oskarżycielsko rękę wskazując na nią palcem. - Polazłaś do niego. - zmrużyła lekko oczy wykrzywiając usta.
- Z tobą też się dobrze bawiłam. - wtrąciła się w jej zdanie. - Dawno nie widziałam Keatona. Chyba trzeba sprawdzić w czy nie szlaja się gdzieś w porcie. - zerknęła porozumiewawczo na Wright i przeniosła wzrok na Lydię. - Tam na tych zawodach. To w ogóle się działo. Michael na stole tańczył. Ja w sumie na otrzeźwienie zaserwowałam Rinheartowi balaneo, ale niewiele to dało. Biedny sir Thomas zajmował się nim resztę zawodów, próbując mu pomóc zjeść zupę, ale jestem prawie pewna, że nawet jedna łyżka nie trafiła do jego ust. - uzupełniła trochę historię, by spojrzeć znów na Wright. - No jego sir Thomas do namiotu wziął na spanie, więc jak mnie znalazł, to nawet jakoś myśleć dawał radę. - wyjaśniała, bo od zawodów w piciu, do momentu w którym znalazł ją Rineheart minęło trochę czasu. Nadal zdawał się pijany, ale już nie tak, jak w momencie, kiedy siedział z nimi przy stole. Kolejne słowa sprawiły, że odwróciła wzrok.
- Eh nie wiem, przypomniało mi się, że w Klubie Pojedynków tą wycieczkę wygrałam i to brzmi jak dobry… pretekst. Żeby na chwilę odetchnąć innym powietrzem. Ale nie chcę jechać sama. - wytłumaczyła się trochę koślawo. Nie mogła się sama zdecydować. Czy powinna cokolwiek proponować - a już zwłaszcza gdziekolwiek jechać.
- No byłam wściekła, okej? Więc jak mnie znalazł to w sumie powiedziałam mu, że zniknął i zostawił głupi list i że w sumie nie wiem co gorsze, myśl, że wiedział że tu będę, czy że nie wiedział. I że ja nie jestem głupia, żeby w to samo bagno się drugi raz ładować. A on zaczął coś gadać, że wie że źle zrobił. Że chciał napisać, ale nie wiedział jak. I że nie wiedział, że tak to odbiorę. I że nie liczy się dla niego nikt inny oprócz mnie. - zamilkła, spoglądając na morze, które rozpościerało się dalej. Wiatr podwiał jasny kosmyk włosów. - A ja mu powiedziałam, że mu nie wierzę i żeby spadał. - relacjonowała dalej. - A ten dureń, zamiast to zrobić usiadł obok i stwierdził że nigdzie się nie wybiera, czy tego chce, czy nie. - wzięła wdech w płuca. - I wtedy mi pękło i się przy nim poryczałam. - skrzywiła usta widocznie niezadowolona z tego faktu. - Zaczęłam płakać, jak głupia. - westchnęła, kręcąc głową nad sobą samą. Alkohol zrobił wtedy też swoje. A może zwyczajnie szukała jakiegoś usprawiedliwienia.
- Ej, chwila, Moore, wypowiadanie się stagnacją, nie jest akceptowalne na tym tarasie. Widziałaś się z tym swoim tym…. Jak on się nazywał, Hannah? - zapytała, szukając pomocy u Wright. Tak to nie mogło być, że ona się będzie uzewnętrzniać, a te dwie będą milczeć i nic nie mówić.
- Dobra, słuchajcie. Ostatnio u Macmillana.... To… w sumie nie pamiętam kto bo byłam wściekła. Ale! - uniosła szklankę, od której odstawał palec. - Poznałam idealną dla nas grę. - zapowiedziała, przesuwając spojrzeniem od Wright do Moore. - Więc, nazywa się “nigdy nie” i polega na tym, że każdy po kolei mówi, czego nigdy nie robił. A jak któraś z was, nas, to robiła - to pije. Na przykład, jak powiem, że nigdy nie miała konia. To Lydia pić będzie, bo konia ma. Jasne wszystko? - dopytała jeszcze raz przesuwając od jednej do drugiej spojrzeniem. - Zaczynasz Wright. - zdecydowała, sięgając po ciastko i wrzucając je sobie do buzi oczekiwała. - Tylko dolej mi alkoholu, a wy zerujcie. No już. - ponagliła je, sama dopijając ostatni łyk ze szklanki i wystawiając pustą szklankę w jej kierunku.
- Tak jakby sama, ale z kimś. Z Keatem właśnie. - wyjaśniła Lydii. - Zaczepił mnie kilka dni przed weselem. A potem Hannah napisała mi o tych poważnych zamiarach jak się z kimś gdzieś idzie i musiałam odbyć z nim żenującą rozmowę o tym, że właściwie to miły jest, ale no nie. - uniosła szklankę biorąc z niej kolejny łyk. - Zapytaj lepiej, co wywinęła Hannah. - stwierdziła, by po chwili wzruszyła ramionami na jej pytanie wydymając usta.
- Nie wiem, musiałam… pomyśleć. Zresztą... - uniosła oskarżycielsko rękę wskazując na nią palcem. - Polazłaś do niego. - zmrużyła lekko oczy wykrzywiając usta.
- Z tobą też się dobrze bawiłam. - wtrąciła się w jej zdanie. - Dawno nie widziałam Keatona. Chyba trzeba sprawdzić w czy nie szlaja się gdzieś w porcie. - zerknęła porozumiewawczo na Wright i przeniosła wzrok na Lydię. - Tam na tych zawodach. To w ogóle się działo. Michael na stole tańczył. Ja w sumie na otrzeźwienie zaserwowałam Rinheartowi balaneo, ale niewiele to dało. Biedny sir Thomas zajmował się nim resztę zawodów, próbując mu pomóc zjeść zupę, ale jestem prawie pewna, że nawet jedna łyżka nie trafiła do jego ust. - uzupełniła trochę historię, by spojrzeć znów na Wright. - No jego sir Thomas do namiotu wziął na spanie, więc jak mnie znalazł, to nawet jakoś myśleć dawał radę. - wyjaśniała, bo od zawodów w piciu, do momentu w którym znalazł ją Rineheart minęło trochę czasu. Nadal zdawał się pijany, ale już nie tak, jak w momencie, kiedy siedział z nimi przy stole. Kolejne słowa sprawiły, że odwróciła wzrok.
- Eh nie wiem, przypomniało mi się, że w Klubie Pojedynków tą wycieczkę wygrałam i to brzmi jak dobry… pretekst. Żeby na chwilę odetchnąć innym powietrzem. Ale nie chcę jechać sama. - wytłumaczyła się trochę koślawo. Nie mogła się sama zdecydować. Czy powinna cokolwiek proponować - a już zwłaszcza gdziekolwiek jechać.
- No byłam wściekła, okej? Więc jak mnie znalazł to w sumie powiedziałam mu, że zniknął i zostawił głupi list i że w sumie nie wiem co gorsze, myśl, że wiedział że tu będę, czy że nie wiedział. I że ja nie jestem głupia, żeby w to samo bagno się drugi raz ładować. A on zaczął coś gadać, że wie że źle zrobił. Że chciał napisać, ale nie wiedział jak. I że nie wiedział, że tak to odbiorę. I że nie liczy się dla niego nikt inny oprócz mnie. - zamilkła, spoglądając na morze, które rozpościerało się dalej. Wiatr podwiał jasny kosmyk włosów. - A ja mu powiedziałam, że mu nie wierzę i żeby spadał. - relacjonowała dalej. - A ten dureń, zamiast to zrobić usiadł obok i stwierdził że nigdzie się nie wybiera, czy tego chce, czy nie. - wzięła wdech w płuca. - I wtedy mi pękło i się przy nim poryczałam. - skrzywiła usta widocznie niezadowolona z tego faktu. - Zaczęłam płakać, jak głupia. - westchnęła, kręcąc głową nad sobą samą. Alkohol zrobił wtedy też swoje. A może zwyczajnie szukała jakiegoś usprawiedliwienia.
- Ej, chwila, Moore, wypowiadanie się stagnacją, nie jest akceptowalne na tym tarasie. Widziałaś się z tym swoim tym…. Jak on się nazywał, Hannah? - zapytała, szukając pomocy u Wright. Tak to nie mogło być, że ona się będzie uzewnętrzniać, a te dwie będą milczeć i nic nie mówić.
- Dobra, słuchajcie. Ostatnio u Macmillana.... To… w sumie nie pamiętam kto bo byłam wściekła. Ale! - uniosła szklankę, od której odstawał palec. - Poznałam idealną dla nas grę. - zapowiedziała, przesuwając spojrzeniem od Wright do Moore. - Więc, nazywa się “nigdy nie” i polega na tym, że każdy po kolei mówi, czego nigdy nie robił. A jak któraś z was, nas, to robiła - to pije. Na przykład, jak powiem, że nigdy nie miała konia. To Lydia pić będzie, bo konia ma. Jasne wszystko? - dopytała jeszcze raz przesuwając od jednej do drugiej spojrzeniem. - Zaczynasz Wright. - zdecydowała, sięgając po ciastko i wrzucając je sobie do buzi oczekiwała. - Tylko dolej mi alkoholu, a wy zerujcie. No już. - ponagliła je, sama dopijając ostatni łyk ze szklanki i wystawiając pustą szklankę w jej kierunku.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
— Bez wątpienia zdolni kucharze. Albo oszuści... — dodała już ciszej do siebie, ostatni raz zerkając podejrzliwie na ciasto. Nie miała takiego talentu kulinarnego jak babcia, ani nawet jak mama, która rozpoznałaby rodzaj mąki użyty do ciasta po samym kęsie, ale nie zamierzała wybrzydzać. Tak naprawdę filozofia udanego wieczoru była prosta; na poprawę humoru przepis był taki: dwie przyjaciółki, dużo alkoholu i trochę cukru. Cokolwiek w człowieku było odpowiedzialne za nastrój to musiało się udać, nie bez powodu zajadało się problemy. Ona tak robiła. Zajadała lub zapiekała. Dziś przyszła pora na to pierwsze, w innym wypadku spędziłaby całą noc w kuchni, piekąc kolejną setkę rogali. — O rany, a mamy jeszcze jedną taką butelkę — skrzywiła się, spoglądając do szklanki. Nie żeby narzekała, ale już czuła ten ból głowy rano. — Chciała wzbudzić zazdrość Vincenta, dlatego pożyczyłam jej jedną z ładniejszych sukienek jakie miałam — dopowiedziała, wskazując szklanką na Tonks. — Znaczy, była trochę za mała, ale to nieważne. Szczęka mu opadła — dodała konspiracyjnym szeptem do Lydii, totalnie dumna ze swojego osiągnięcia, chociaż w ogóle z Tonks wtedy nie rozmawiały i to przez idiotyczne sprawy. Westchnęła, spoglądając w kierunku morza i podciągnęła nogi do siebie, oplatając je ramionami i ściskając przed sobą szklankę z whisky. Temat ślubu Anthony'ego i Rii był wciąż żywy. Spojrzała na Just, kiedy opowiadała szybko i w największym skrócie co się działo, doszukując w tej historii niezrozumiałych braków. — Bo to prawda — żachnęła się od razu. — Kiedy idziesz z kimś na wesele to nie dlatego, że jest twoim kolegą. Jak nie masz pary to idziesz sama, właśnie po to by kogoś poznać. — Tak jej mama mówiła. Przewróciła oczami i stuknęła paznokciami w szklankę, milcząc chwilę, piorunując za to Tonks spojrzeniem.— No, ja poszłam z Percivalem. Nottem. To znaczy już nie jest nim, ale kiedyś był. Wydziedziczył się. A mama uważa to za coś poważnego. Organizuje obiad. Rozumiecie? Obiad rodzinny. I zaprosiła mnie z Percivalem. Wystosowała do niego osobny list, zapewne taki, że nie mógłby jej odmówić. Będzie Joe, Ben, ja i Percy. Fantastycznie. Na gacie Merlina, po co ja tam w ogóle poszłam na ten ślub.— Ukryła twarz w kolanach i westchnęła. — Ja mogę z tobą pojechać — zaproponowała, wpraszając się na wyjazd. — Będzie fajniej niż z Vincentem, zobaczysz. Nie będę cię tak wkurzać. No i jetem zdecydowana, wiem czego chcę. Problem z głowy — posłała jej minę, jakby to wszystko było łatwiejsze niż sądzi i sięgnęła po butelkę, by napełnić znów szklanki do odpowiedniego poziomu. — No, ale na weselu Michael to tańczył na tym stole... — Uśmieszek pojawił się na jej twarzy, a brew uniosła do góry. — I chyba wpadł w oko jakiejś dziewczynie, bo później usiadła naburmuszona cała. Ale nie pamiętam, jak to się skończyło. To chyba nie jego dziewczyna?— spojrzała na Just niepewnie. — Bla, bla, bla... czekaj, co? — zdziwiła się, poważniejąc. — Powiedział tak? Że nie liczy się dla niego nikt inny oprócz ciebie? Naprawdę?— Nie kpiła, naprawdę zrobiło to na niej wrażenie. I poczuła się okropnie, bo to znaczyło, że nie będzie mogła dłużej na nim wieszać psów, bo zachował się tak, jak powinien. — Lepiej późno niż wcale...— mruknęła, nie spuszczając wzroku z Tonks, spuściła za to z tonu, a jej głos złagodniał. Uśmiechnęła się po chwili — takiego finału wieczoru się nie spodziewała. I cieszyła się, że to właśnie tak wyglądało. — Ale on był wtedy pijany, chyba na trzeźwo się z tego później nie wycofał?— upewniła się. — No to wycofuję się. Wiem, ze chciałaś ze mną jechać, ale nie mogę tego zrobić w tej sytuacji. Boli mnie serce, ale chyba powinnam dać mu szansę i odpuścić miejsce... Pojadę innym razem - dodała już do siebie, spoglądając na butelkę. — Cedric — mruknęła; to imię szybko przywołało w jej myśli wydarzenia sprzed dwóch dni, od których chciała się uwolnić. I zapiekły ją policzki od upokorzenia, że widział ją wymiotującą i jeszcze pozbywał się zwłok. Zwłok. Ciał. Zbladła na moment, oparła się o barierki i uniosła brwi bezsilnie.
— Dalej?— Ta stagnacja nie wróżyła niczego dobrego. Moore najwyraźniej chciała się wykpić i uciec od tematu, wywinąć. Nie było o czym mówić, czy może wręcz przeciwnie, dręczyło ją to tak, że uznała temat za zamknięty? Uniosła brew i spojrzała na nią pytająco, ale jednocześnie z troską; zabawne, że każda z nich doświadczyła tego samego. Z tą myślą dopiła to, co dopiero nalała i ruchem dłoni ponagliła do tego samego Lydię, a następnie uzupełniła szkło.
— Nigdy nie rozebrałam się dla kogoś.— Przechyliła głowę w bok z wyczekiwaniem, spoglądając na dziewczyny.
— Dalej?— Ta stagnacja nie wróżyła niczego dobrego. Moore najwyraźniej chciała się wykpić i uciec od tematu, wywinąć. Nie było o czym mówić, czy może wręcz przeciwnie, dręczyło ją to tak, że uznała temat za zamknięty? Uniosła brew i spojrzała na nią pytająco, ale jednocześnie z troską; zabawne, że każda z nich doświadczyła tego samego. Z tą myślą dopiła to, co dopiero nalała i ruchem dłoni ponagliła do tego samego Lydię, a następnie uzupełniła szkło.
— Nigdy nie rozebrałam się dla kogoś.— Przechyliła głowę w bok z wyczekiwaniem, spoglądając na dziewczyny.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Wyjście na taras
Szybka odpowiedź