Wyjście na taras
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Dom objęty Zaklęciem Fideliusa.
Wyjście na taras
Z jednej strony domu znajduje się obszerny taras, umiejscowiony zaraz nad wodą, która obmywa niższe partie domu. Drzwiczki nie są do końca szczelne, dlatego nie raz, silniejszy podmuch wiatru otwiera je. Deski skrzypią pod nogami, informując o czasie, jaki upłynął już w tym miejscu. Jednak żadnemu z domowników zdaje się to nie przeszkadzać. W powietrzu, od morza czuć słony zapach, których przynosi podmuch wiatru. Powietrze jest czyste i przyjemne.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Powinna pojawić się tu już dawno temu, przed kilkoma tygodniami, zaraz po powrocie. Zwłoka nie świadczyła o niej za dobrze i ta świadomość towarzyszyła jej do samego progu, do chwili, gdy wyciągnęła rękę, by zapukać w drewniane drzwi domu, w którym mieszkała kilka miesięcy, nim wróciła do domu, po tym jak uciekła z Londynu. W domu przyjaciół, który przygarnęli ją pod swój dach jak swoją, krewną, najbliższą rodzinę. Nie miała okazji się odwdzięczyć ani właściwie im podziękować za gościnę. Czas biegł nieubłaganie, od samej pory minął niespełna rok. Pojawienie się pierwszych listów przegoniło ją z miasta, w którym spędziła całe dorosłe życie; z którym wiązała i żale i pragnienia, dojrzalsze marzenia i tęsknoty. Porzuciła miasto, w którym po raz pierwszy kochała, doświadczała towarzystwa kogoś, kto akceptował ją w pełnej okazałości i gdzie przeżywała wiele nieprzemyślanych i nieświadomych pierwszy razów. Tęskniąc za tamtym gwarem, za zapachem drewna w sklepie, pasty Fleetwooda, herbaty i z rumem i bez; pracą przy tym, co uwielbiała robić, pukała do drzwi przeszłości, która zostawiła po sobie więcej wątpliwości i smutku niż chciałaby. To nie było pierwsze takie spotkanie; trudne, niewygodne. Nie pierwszy raz odwracała się za siebie z jednoczesnym ukłuciem tęsknoty co pewnością, że inaczej być nie mogło. Już przez to przechodziła. Chciała być dziś mądrzejsza, rozsądniej spojrzeć temu w oczy.
Niepewność zalęgła się w samym ruchu zgiętej dłoni, w dźwięku wyraźnie słychać było wahanie. Nie dotyczyło jednak samego pojawienia się tutaj. Wiedziała, że Billy nie będzie miał jej za złe tego spotkania. Czuła jednak, że powinna go uprzedzić, bo zjawienie się tu bez zapowiedzi było niegrzeczne. Przede wszystkim stawiało go w tej niekomfortowej sytuacji, musieli się skonfrontować; być może właśnie to zaważyło nad tym by zjawić się nagle i niespodziewanie i to z pustymi rękami.
Trzy uderzenia zadudniły jej w głowie, odbijając się echem po jej czaszce. Martwiła się o niego, wracała do niego myślami raz po raz, choć te myśli budziły w niej wątpliwości, czy w ogóle w tej sytuacji powinny istnieć. A jednak zwyczajnie i szczerze chciała wiedzieć, co u niego słychać — jak się miał; jak żył. Egoistycznie, by uspokoić własne sumienie, zapytać, czy mogła mu w czymś pomóc. Nie była pewna, czy to było dobre, odpowiednie. Czy on tego chciał, bo nie zapytała go o to. Podjęła decyzję sama, stając przed drzwiami w lnianej, jasnej koszuli, luźnej i luźno wciśniętej w długą, rozkloszowaną spódnicę. Spod rozpiętego kołnierzyka wystawała cieniutka, delikatnie wykończona koszulka. Strój mało elegancki, bardziej przypominający strój roboczy ukrywał jednak powstające zaokrąglenia. Sądziła, że przytyła, bo obwód jej talii się zmieniał, ale po twarzy była szczuplejsza. Rozpuszczone włosy luźno opadały na ramiona. Przygryzała wargę, drepcząc w cienkich drzewinach na obcasie w miejscu, bawiąc się paznokciami.
Odwróciła się za siebie, nikt nie otwierał.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
3/4.06?
Wziął wolny dzień, wciąż odpoczywając po ostatniej pełni. Zwykle doba wystarczyła na regenerację, ale nieco nadwyrężył kondycję w dniach poprzedzających przemianę: najpierw podczas wyczerpującego pojedynku u boku Moore'a, potem w Oazie, gdy wraz z Just godzinami szacował szkody. Nie przyznał się rodzinie i Castorowi, tylko by się martwili. Po prostu wstał do pracy, jakby nigdy nic, a gdy wszyscy wyszli z domu napisał do kolegi z obietnicą wzięcia za niego kolejnego zastępstwa i znów się położył. Na kanapie w salonie, nie w łóżku, jakby łudząc się, że za pół godziny - może godzinę - zdoła wziąć się w garść i zrobić coś pożytecznego w domu.
Z drzemki wyrwał go łomot, bowiem tym wydało mu się niespodziewane pukanie do drzwi. Od dawna nikt nie pukał do tego domu, poza okazjonalnymi gośćmi Just. Wszyscy zdolni odnaleźć to miejsce powiązani nie tylko z Zakonem, co z całą rodziną Tonksów, pułapka Fideliusa nie wpuściłaby pod próg nikogo niezaufanego - ale do Michaela najpierw dotarł (ludzki, nie wilczy) instynkt bezpieczeństwa, a dopiero potem logiczne fakty. Zerwał się z kanapy z gwałtownością kogoś, kto przez ostatnie miesiące nieustannie oglądał się przez ramię i widział własną twarz na plakatach, kogoś kto już dwukrotnie prawie został obwołany martwym (powinieneś się wykrwawić - stwierdził rzeczowo uzdrowiciel z Norwegii, a od pierwszej pełni Michael żałował czasem, że miał tyle szczęścia) i co miesiąc nie był pewien czy ocknie się w srebrnych łańcuchach cały i wolny. Nie otwierał, bo łapał chwilę oddech, najpierw tłumiąc falę lęku, a potem irytacji - wdech, wydech, tak jak uczył go magipsychiatra, aż w końcu zacisnął palce prawej dłoni na różdżce i ruszył do drzwi. Może i Fidelius nie wpuści tutaj niezapowiedzianego gościa, któremu nie ufali, ale Michaelowi trudno było oddawać kontrolę - chyba czułby się pewniej, gdyby to on nałożył tą pułapkę, nie Just. Ułożone przy łóżku podręczniki do zaawansowanej numerologii zdążyły się zakurzyć przez ostatni miesiąc - pomimo starań, potrzebował kogoś, kto wyjaśni mu niektóre zagadnienia w przystępniejszy sposób i wciąż brakowało mu czasu.
Otworzył drzwi zamaszyście, a choć kobieta była już odwrócona tyłem - poznał ją od razu.
Zapachu niektórych osób się nie zapomina.
Przez moment wyglądał jakby zobaczył ducha, korciło go nawet, by dziecinnie zatrzasnąć drzwi z powrotem - ale gdy Hannah się odwróciła, zdążył wziąć wdech (ustami) i przywołać się do porządku. Strategicznie postąpił o krok do przodu, zasłaniając własnym ciałem ślady pazurów na drzwiach i pod nogami - choć chyba zdążyła je zauważyć. A on nie zdążył wymienić desek, naprawić szkód, prawie nikt w końcu ich nie odwiedzał, Fidelius skrył przed światem nie tylko rodzinę Tonksów, ale i tamtą hańbę.
Nerwowo podciągnął kołnierzyk koszuli, choć nie mogło to ukryć czerwonej pręgi, biegnącej wokół szyi. Jak po oparzeniu, w kształcie macki.
Chyba powinien coś powiedzieć, może w kwietniu słowa popłynęłyby same, na fali ulgi wywołanej potwierdzeniem, że Hannah żyje. Ale od artykułu "Walczącego Maga" minęły już dwa miesiące, Michael zdążył się uspokoić. Odkąd ostatni raz się widzieli, minęło osiem, może dziewięć miesięcy - nie był pewien, jak liczyć wesele Farleya, które się nie odbyło i przed którym nie zamienili ani słowa, ale na które przyszła promieniejąc u boku Billy'ego.
Nie był pewien, jak mógłby w ogóle spojrzeć jej w oczy - nie tylko z powodu przemian, ale i świadomości własnych, popełnionych po pijaku błędów, w które zabrnął dalej z powodu... magipsychiatra mówił, że choroby, ale Michael nigdy nie umiał sobie wybaczać. Niczego. Co miał jej powiedzieć, poza tym, że dobrze, że wybrała kogoś normalnego i że...
-...Just nie ma w domu. - zakomunikował sucho, ochrypłym głosem, zakładając, że to do niej przyszła. Nie widział jej tu wcześniej, może go unikały, ale zakładał, że pozostawały w kontakcie.
Vincenta też tu dawno nie widział. Nagle pożałował, że Just nie miała dziś wolnego, że sam nie był na patrolu. To ona potrzebowała obecności Hannah.
Nie on.
Wziął wolny dzień, wciąż odpoczywając po ostatniej pełni. Zwykle doba wystarczyła na regenerację, ale nieco nadwyrężył kondycję w dniach poprzedzających przemianę: najpierw podczas wyczerpującego pojedynku u boku Moore'a, potem w Oazie, gdy wraz z Just godzinami szacował szkody. Nie przyznał się rodzinie i Castorowi, tylko by się martwili. Po prostu wstał do pracy, jakby nigdy nic, a gdy wszyscy wyszli z domu napisał do kolegi z obietnicą wzięcia za niego kolejnego zastępstwa i znów się położył. Na kanapie w salonie, nie w łóżku, jakby łudząc się, że za pół godziny - może godzinę - zdoła wziąć się w garść i zrobić coś pożytecznego w domu.
Z drzemki wyrwał go łomot, bowiem tym wydało mu się niespodziewane pukanie do drzwi. Od dawna nikt nie pukał do tego domu, poza okazjonalnymi gośćmi Just. Wszyscy zdolni odnaleźć to miejsce powiązani nie tylko z Zakonem, co z całą rodziną Tonksów, pułapka Fideliusa nie wpuściłaby pod próg nikogo niezaufanego - ale do Michaela najpierw dotarł (ludzki, nie wilczy) instynkt bezpieczeństwa, a dopiero potem logiczne fakty. Zerwał się z kanapy z gwałtownością kogoś, kto przez ostatnie miesiące nieustannie oglądał się przez ramię i widział własną twarz na plakatach, kogoś kto już dwukrotnie prawie został obwołany martwym (powinieneś się wykrwawić - stwierdził rzeczowo uzdrowiciel z Norwegii, a od pierwszej pełni Michael żałował czasem, że miał tyle szczęścia) i co miesiąc nie był pewien czy ocknie się w srebrnych łańcuchach cały i wolny. Nie otwierał, bo łapał chwilę oddech, najpierw tłumiąc falę lęku, a potem irytacji - wdech, wydech, tak jak uczył go magipsychiatra, aż w końcu zacisnął palce prawej dłoni na różdżce i ruszył do drzwi. Może i Fidelius nie wpuści tutaj niezapowiedzianego gościa, któremu nie ufali, ale Michaelowi trudno było oddawać kontrolę - chyba czułby się pewniej, gdyby to on nałożył tą pułapkę, nie Just. Ułożone przy łóżku podręczniki do zaawansowanej numerologii zdążyły się zakurzyć przez ostatni miesiąc - pomimo starań, potrzebował kogoś, kto wyjaśni mu niektóre zagadnienia w przystępniejszy sposób i wciąż brakowało mu czasu.
Otworzył drzwi zamaszyście, a choć kobieta była już odwrócona tyłem - poznał ją od razu.
Zapachu niektórych osób się nie zapomina.
Przez moment wyglądał jakby zobaczył ducha, korciło go nawet, by dziecinnie zatrzasnąć drzwi z powrotem - ale gdy Hannah się odwróciła, zdążył wziąć wdech (ustami) i przywołać się do porządku. Strategicznie postąpił o krok do przodu, zasłaniając własnym ciałem ślady pazurów na drzwiach i pod nogami - choć chyba zdążyła je zauważyć. A on nie zdążył wymienić desek, naprawić szkód, prawie nikt w końcu ich nie odwiedzał, Fidelius skrył przed światem nie tylko rodzinę Tonksów, ale i tamtą hańbę.
Nerwowo podciągnął kołnierzyk koszuli, choć nie mogło to ukryć czerwonej pręgi, biegnącej wokół szyi. Jak po oparzeniu, w kształcie macki.
Chyba powinien coś powiedzieć, może w kwietniu słowa popłynęłyby same, na fali ulgi wywołanej potwierdzeniem, że Hannah żyje. Ale od artykułu "Walczącego Maga" minęły już dwa miesiące, Michael zdążył się uspokoić. Odkąd ostatni raz się widzieli, minęło osiem, może dziewięć miesięcy - nie był pewien, jak liczyć wesele Farleya, które się nie odbyło i przed którym nie zamienili ani słowa, ale na które przyszła promieniejąc u boku Billy'ego.
Nie był pewien, jak mógłby w ogóle spojrzeć jej w oczy - nie tylko z powodu przemian, ale i świadomości własnych, popełnionych po pijaku błędów, w które zabrnął dalej z powodu... magipsychiatra mówił, że choroby, ale Michael nigdy nie umiał sobie wybaczać. Niczego. Co miał jej powiedzieć, poza tym, że dobrze, że wybrała kogoś normalnego i że...
-...Just nie ma w domu. - zakomunikował sucho, ochrypłym głosem, zakładając, że to do niej przyszła. Nie widział jej tu wcześniej, może go unikały, ale zakładał, że pozostawały w kontakcie.
Vincenta też tu dawno nie widział. Nagle pożałował, że Just nie miała dziś wolnego, że sam nie był na patrolu. To ona potrzebowała obecności Hannah.
Nie on.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Ostatnio zmieniony przez Michael Tonks dnia 20.12.22 20:45, w całości zmieniany 1 raz
Myślała, że nikt jej nie otworzy. Z jakiegoś powodu, choć przecież znała ich wszystkich na tyle, by podejrzewać, że są wystarczająco zapracowanymi ludźmi, by nie zastać ich w domu, kiedy zjawia się bez zapowiedzi. A jednak dławiąca gorycz pojawiła się w ustach wraz z myślą, że się nie udało. Trafić, bo jakimi słowami mogłaby to określić?
Szybkie skrzypnięcie drzwi, powiew przeciągu jaki pojawił się między drzwiami, a którymś z okien, a może wyjściem na taras sprawił, że aż podskoczyła w przestrachu i odwróciła się równie prędko i o dziwo, choć to ona pukała, równie zaskoczona widokiem Michaela, co on jej. Otworzyła usta, krótkie westchnienie wydostało się z jej gardła, ale och nie było odpowiedzią na jego pytanie, a raczej koślawym powitaniem. Jej spojrzenie uniosło się, sięgając jego twarzy. Zmęczonej, zniszczonej. Wczoraj była pełnia, pamiętała, choć trudno uznać dzisiejszą wizytę za najbardziej przemyślaną. Podejrzewała, że będzie zmęczony, przygaszony — wyczerpany, jak podczas każdej przemiany. Widziała go takiego wtedy, choć na jego twarzy malował się gniew. Dziś widziała tylko czarodzieja skapitulowanego, pogodzonego z losem. I wydawał się w tym taki znajomy.
— Cześć — powiedziała, ignorując w pierwszej chwili wspomnienie o przyjaciółce. — Ciebie też miło widzieć — parła mimo wszystko, siląc się na uśmiech, choć na jej twarzy pojawiło się zakłopotanie i niepewność. — Wiem, że minęło trochę czasu... Nie przyszłam do Just, chciałam się zobaczyć z tobą — wyznała szczerze, opuszczając jedną rękę wzdłuż ciała, drugą zaciskając na skórzanym pasku torebki, którą miała przewieszoną przez ramię. Milczała chwilę, błądząc po nim wzrokiem, jakby czekała aż zaprosi ją do środka, ale kiedy to nie nastąpiło wzięła głęboki wdech i spojrzała mu w oczu.
— Napisałeś, że pomaga ci myśl, że trzymasz się na dystans, a ja niczym nie ryzykuję. Pisałeś, że mam się nie martwić, Mike, ale... Nie potrafię — spojrzała na niego, odgarniając włosy z twarzy. Lewą dłonią zaczesała je za ucho, nie odejmując od niego wzroku. Przestąpiła z nogi na nogę nieco nerwowo. — Powinnam być tu wcześniej. Nie powinnam była się wtedy wyprowadzać, zostawiać tego tak bez słowa. Jestem beznadziejną przyjaciółką, wiem. Potrzebowałeś wtedy wiedzieć, że wszystko jest w porządku, a ja... Po prostu... Uciekłam jak tchórz. Przepraszam. Wiem, że to tylko słowa, ale... naprawdę jest mi przykro — szepnęła ciszej, łapiąc się za dłonie przed sobą. Palce odnalazły drogę do siebie, wbiła paznokcie jedne w drugie, bawiąc się nimi. — Mówiłam ci, że się nie boję i... — zawahała się, na moment spuszczając wzrok. Nie kłamała wtedy. Podczas tych wszystkich rozmów, podczas których uzewnętrzniał się, zwierzając z własnych problemów i obaw. Ile takich rozmów przeprowadzili na zapleczu sklepu w Londynie, nie była w tanie zliczyć. Dziś wydawało jej się, że to wszystko odbyło się w innym życiu. — Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie — mruknęła w końcu, wzdychając ciężko. Co miała mu powiedzieć. Nie wiedziała z czym naprawdę się mierzy? Myślała, że będzie inaczej? To wszystko nie miało sensu, brzmiało jak książkowe frazesy. Nie o to chodziło. — Przepraszam, że musiałeś się z tym gryźć tyle czasu. Przepraszam to... — Przymknęła oczy i przygryzła się w język, kląć w myślach za to niefortunne sformułowanie. Uniosła dłonie, jakby chciała rzucić własną torebką, ale zaraz je opuściła z bezradnością.– Chodzi mi o to, że... Te wszystkie słowa w sklepie, mówiłam to poważnie, a wyszło tak, jakby tamto nie było nic warte. Nie posłuchałam cię, to była moja wina, wiedziałam przecież, że nie masz na to wpływu. Chciałam za bardzo. Myślałam, że pomogę. Niepotrzebnie naciskałam, zamiast odpuścić, wiedziałeś lepiej. Nie chcę, żebyś miał wyrzuty sumienia z tego powodu, ale chyba tez nie chcę, żebyś... mnie skreślał. — Kiedy jej wzrok spoczął na framudze, przypomniała sobie o tamtej ucieczce, szaleńczej pogoni. O tym, jak dopadł ją w kuchni, jak zawisł na nią, otwierając paszczę. Ale to nie był Mike. Nie ten, którego znała. Znała go z innej strony — pryz niej nigdy nie był porywczy, wręcz przeciwnie. Był miły, uprzejmy, szarmancki. Okazywał dobre serce. Jego dzika natura była tak skrajnie różna od tej, którą zdążyła poznać. Uniosła na niego spojrzenie, nie wiedząc dlaczego, zerwała się nagle, by otoczyć go ramionami, zapleść je wokół jego szyi. Poczuła jego zapach, silne ciało i zaraz pożałowała tego gwałtownego ruchu. Puściła go więc i oparłszy dłonie o biodra z zakłopotaniem szepnęła znów: — Przepraszam... za to. Chciałam ci tylko to powiedzieć, nie będę się narzucać dłużej. Chciałam tylko spytać, czy wszystko jest... jakoś, czy jakoś się trzymasz... Czy mogłabym ci w czymś pomóc. Jako przyjaciółka.
Szybkie skrzypnięcie drzwi, powiew przeciągu jaki pojawił się między drzwiami, a którymś z okien, a może wyjściem na taras sprawił, że aż podskoczyła w przestrachu i odwróciła się równie prędko i o dziwo, choć to ona pukała, równie zaskoczona widokiem Michaela, co on jej. Otworzyła usta, krótkie westchnienie wydostało się z jej gardła, ale och nie było odpowiedzią na jego pytanie, a raczej koślawym powitaniem. Jej spojrzenie uniosło się, sięgając jego twarzy. Zmęczonej, zniszczonej. Wczoraj była pełnia, pamiętała, choć trudno uznać dzisiejszą wizytę za najbardziej przemyślaną. Podejrzewała, że będzie zmęczony, przygaszony — wyczerpany, jak podczas każdej przemiany. Widziała go takiego wtedy, choć na jego twarzy malował się gniew. Dziś widziała tylko czarodzieja skapitulowanego, pogodzonego z losem. I wydawał się w tym taki znajomy.
— Cześć — powiedziała, ignorując w pierwszej chwili wspomnienie o przyjaciółce. — Ciebie też miło widzieć — parła mimo wszystko, siląc się na uśmiech, choć na jej twarzy pojawiło się zakłopotanie i niepewność. — Wiem, że minęło trochę czasu... Nie przyszłam do Just, chciałam się zobaczyć z tobą — wyznała szczerze, opuszczając jedną rękę wzdłuż ciała, drugą zaciskając na skórzanym pasku torebki, którą miała przewieszoną przez ramię. Milczała chwilę, błądząc po nim wzrokiem, jakby czekała aż zaprosi ją do środka, ale kiedy to nie nastąpiło wzięła głęboki wdech i spojrzała mu w oczu.
— Napisałeś, że pomaga ci myśl, że trzymasz się na dystans, a ja niczym nie ryzykuję. Pisałeś, że mam się nie martwić, Mike, ale... Nie potrafię — spojrzała na niego, odgarniając włosy z twarzy. Lewą dłonią zaczesała je za ucho, nie odejmując od niego wzroku. Przestąpiła z nogi na nogę nieco nerwowo. — Powinnam być tu wcześniej. Nie powinnam była się wtedy wyprowadzać, zostawiać tego tak bez słowa. Jestem beznadziejną przyjaciółką, wiem. Potrzebowałeś wtedy wiedzieć, że wszystko jest w porządku, a ja... Po prostu... Uciekłam jak tchórz. Przepraszam. Wiem, że to tylko słowa, ale... naprawdę jest mi przykro — szepnęła ciszej, łapiąc się za dłonie przed sobą. Palce odnalazły drogę do siebie, wbiła paznokcie jedne w drugie, bawiąc się nimi. — Mówiłam ci, że się nie boję i... — zawahała się, na moment spuszczając wzrok. Nie kłamała wtedy. Podczas tych wszystkich rozmów, podczas których uzewnętrzniał się, zwierzając z własnych problemów i obaw. Ile takich rozmów przeprowadzili na zapleczu sklepu w Londynie, nie była w tanie zliczyć. Dziś wydawało jej się, że to wszystko odbyło się w innym życiu. — Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie — mruknęła w końcu, wzdychając ciężko. Co miała mu powiedzieć. Nie wiedziała z czym naprawdę się mierzy? Myślała, że będzie inaczej? To wszystko nie miało sensu, brzmiało jak książkowe frazesy. Nie o to chodziło. — Przepraszam, że musiałeś się z tym gryźć tyle czasu. Przepraszam to... — Przymknęła oczy i przygryzła się w język, kląć w myślach za to niefortunne sformułowanie. Uniosła dłonie, jakby chciała rzucić własną torebką, ale zaraz je opuściła z bezradnością.– Chodzi mi o to, że... Te wszystkie słowa w sklepie, mówiłam to poważnie, a wyszło tak, jakby tamto nie było nic warte. Nie posłuchałam cię, to była moja wina, wiedziałam przecież, że nie masz na to wpływu. Chciałam za bardzo. Myślałam, że pomogę. Niepotrzebnie naciskałam, zamiast odpuścić, wiedziałeś lepiej. Nie chcę, żebyś miał wyrzuty sumienia z tego powodu, ale chyba tez nie chcę, żebyś... mnie skreślał. — Kiedy jej wzrok spoczął na framudze, przypomniała sobie o tamtej ucieczce, szaleńczej pogoni. O tym, jak dopadł ją w kuchni, jak zawisł na nią, otwierając paszczę. Ale to nie był Mike. Nie ten, którego znała. Znała go z innej strony — pryz niej nigdy nie był porywczy, wręcz przeciwnie. Był miły, uprzejmy, szarmancki. Okazywał dobre serce. Jego dzika natura była tak skrajnie różna od tej, którą zdążyła poznać. Uniosła na niego spojrzenie, nie wiedząc dlaczego, zerwała się nagle, by otoczyć go ramionami, zapleść je wokół jego szyi. Poczuła jego zapach, silne ciało i zaraz pożałowała tego gwałtownego ruchu. Puściła go więc i oparłszy dłonie o biodra z zakłopotaniem szepnęła znów: — Przepraszam... za to. Chciałam ci tylko to powiedzieć, nie będę się narzucać dłużej. Chciałam tylko spytać, czy wszystko jest... jakoś, czy jakoś się trzymasz... Czy mogłabym ci w czymś pomóc. Jako przyjaciółka.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Była zupełnie taka, jak w jego wspomnieniach i wyrzutach sumienia.
Przestraszona.
Instynktownie cofnął się o krok, przygarbił. Ostatnim, na co miał dziś siłę był widok spłoszonej Hannah. Był zmęczony, a nie chciał - nie mógł - tracić czujności. Przemiana mu dzisiaj nie groziła, ale bał się raczej, że powie o słowo za dużo, albo wystraszy brunetkę jeszcze bardziej jakimś nieostrożnym gestem.
-Cześć. - wymamrotał, niechętnie. Powitanie czyniło jej obecność bardziej realną, a grzecznościowe formułki wcale nie pomagały mu odnaleźć się w tej niezręcznej sytuacji. Przynajmniej nie musił zastanawiać się, co mówić dalej - Hannah zalała go gorączkowym słowotokiem, równie ognistym jak ona sama. Dźwięk pierwszych słów przypomniał mu, jak żywo i ciepło zdawało się być w tym domu, gdy zatrzymała się w ich sypialni gościnnej, gdy plotkowały wieczorami z Just. Ostatnio siostry, zaplątane w swoje prywatne sprawy, były cichsze niż przed rokiem i wszystko zdawało się jakieś nie tak.
Zamrugał, gdy przyznała, że to z nim chciała się zobaczyć. Przez twarz przemknął grymas rozczarowania, wtedy też uważała, że powinna z nim zostać, że to ona wiedziała lepiej. I omal nie skończyło się tragedią.
-Mogłaś napisać. - wyrwało mu się z lekkim wyrzutem, zanim zdążył ugryźć się w język, ale Hannah trudno było wejść w słowo. Wierciła się nerwowo, a on znowu poczuł ukłucie winy. Teraz też się bała...?
Zacisnął usta. Nie powinnaś była w ogóle tu mieszkać - chciał powiedzieć, ale to by niczego nie zmieniło, tylko byłoby okrutne. Tuż po ugryzieniu wiedział lepiej, mieszkał sam, nie dopuszczał do siebie nikogo, nie spotykał się z nikim, nie rozmawiał z nikim. Potem Just musiała uciekać z Londynu, Kerrie chciała przy nich być, nad głową Hannah pojawił się list gończy... Kiedy powinien powiedzieć dość?
-Powinnaś się bać. I mieszkać w domu, w którym czujesz się bezpiecznie. - mruknął cicho, krzyżując ręce na ramionach, nie było przecież sensu udawać, że mogłaby zachować się inaczej. -Nie przepraszaj za... naturalną reakcję. To ja nie powinienem cię potem szukać. - wymamrotał, pamiętając tamten październikowy poranek, gdy odnalazł ją w Szkocji jako ktoś inny. Dzisiaj słyszał w głowie tylko w ł a s n e myśli, a jednak bał się, że już do końca życia nie będzie ufał sobie zarówno w pełnię, jak i w każdy inny dzień. Zmarszczył brwi, odwrócił wzrok. Nie chciał chyba słyszeć tych wszystkich słów, wyobrażać sobie świata, w którym zareagowałaby inaczej - łudzić się, że mogła zareagować inaczej.
To za bardzo bolało.
-Teraz też nie umiesz odpuścić. - wymamrotał, wciąż nie potrafiąc na nią spojrzeć. Przeprosiny nie sprawią, że przestanie się obwiniać, że przestanie się wstydzić. Co chciała osiągnąć - poczuć się lepiej?
Podniósł wzrok dopiero, gdy poprosiła, by jej nie skreślał. Spojrzenie złagodniało, z półotwartych ust nie dobył się przez chwilę żaden dźwięk.
-Hann, to nie tak... - pokręcił głową, zdezorientowany. O tym wcześniej nie pomyślał - że to ona może poczuć się skreślona, że zacznie obwiniać siebie za coś, co robił dla jej bezpieczeństwa. Że w ogóle będzie jej brakowało jego towarzystwa, zwłaszcza, że z Just nadal miały kontakt - i byłby gotów znikać z domu przy każdej jej wizycie, by umożliwić im komfortowe spotkania.
Chciał dodać, że czasem myślał, że lepiej by było gdyby skreślił wszystkich, jak tuż po ugryzieniu - wtedy, gdy nie odzywał się nawet do rodzeństwa. Ale wtedy nie byłby w stanie walczyć na wojnie, może nigdy nie zdołałby pomóc Castorowi, ani porozmawiać z lordem Prewettem o azylu dla wilkołaków. Pomóc w odbiciu Just i w działaniach w Oazie. Próbował wymyślić zatem jakieś inne słowa, uspokoić ją jakoś, ale nie zdążył.
Przez ostatnie miesiące zdążył chyba za to zapomnieć, jakim żywiołem była, jak gorąco i prędko okazywała emocje. Inaczej niż on, może dlatego tak go to fascynowało. W jednej chwili stała tuż przed nim, w drugiej uwiesiła się na jego szyi - a on znieruchomiał sztywno, zaskoczony tym nagłem wyrazem... zaufania? Czułości?
Coś ścisnęło go w gardle na myśl, że nie zdoła ani odwzajemnić uścisku, ani znaleźć podobnych emocji w przygodnych ramionach. Nad jego głową nie wisiał już list gończy, w teorii mógłby poszukać zapomnienia wśród alkoholu na jakiejś potańcówce w Plymouth, ale to t a m t e n tęsknił za bliskością, jakąkolwiek, prymitywną. Michael, ten prawdziwy, się jej bał. I wstydził, najlepiej gdyby nikt go nie dotykał, nigdy, blizny na lewym barku zapiekły fantomowym bólem.
Cofnął się, jeszcze bardziej zakłopotany od niej. Znalazł się za progiem otwartych drzwi.
-Wejdziesz? - wydusił wreszcie. -Mam herbatę. - udało mu się ją tanio (!!!!) kupić w poranek przed pełnią, niespodziewany prezent od parszywego losu.
-Trzymam się. Skąd te obawy? - uśmiechnął się blado, z przymusem, ale nigdy nie był dobrym kłamcą. W jasnych oczach zalśnił lęk, Just jej coś mówiła? O jego problemach ze zdrowiem wiedzieli tylko w Biurze Aurorów, i to nie wszyscy. -Co... co u ciebie? Jak było we Francji? Możesz pomóc Just. - szybko zmienił temat, właściwie na kilka tematów, byleby odwlec mówienie o sobie. Na tym ostatnim zatrzymał się dłużej. -Nie chce ze mną rozmawiać, Vincenta nie widziałem tu od miesięcy. Może sama go tu nie wpuszcza, a może zachował się jak większość ojców nieślubnych dzieci. - parsknął, nie kryjąc grymasu niechęci. Obwiniał siebie o wiele grzechów, ale szczęśliwie uniknął sprawienia problemów jakiejkolwiek dziewczynie, w tej konkretnej sytuacji łatwo więc mu było moralizować. Nie przejął się delikatnością tematu - Just i Hannah mówiły sobie o wszystkim, założył, że wiedziała.
Przestraszona.
Instynktownie cofnął się o krok, przygarbił. Ostatnim, na co miał dziś siłę był widok spłoszonej Hannah. Był zmęczony, a nie chciał - nie mógł - tracić czujności. Przemiana mu dzisiaj nie groziła, ale bał się raczej, że powie o słowo za dużo, albo wystraszy brunetkę jeszcze bardziej jakimś nieostrożnym gestem.
-Cześć. - wymamrotał, niechętnie. Powitanie czyniło jej obecność bardziej realną, a grzecznościowe formułki wcale nie pomagały mu odnaleźć się w tej niezręcznej sytuacji. Przynajmniej nie musił zastanawiać się, co mówić dalej - Hannah zalała go gorączkowym słowotokiem, równie ognistym jak ona sama. Dźwięk pierwszych słów przypomniał mu, jak żywo i ciepło zdawało się być w tym domu, gdy zatrzymała się w ich sypialni gościnnej, gdy plotkowały wieczorami z Just. Ostatnio siostry, zaplątane w swoje prywatne sprawy, były cichsze niż przed rokiem i wszystko zdawało się jakieś nie tak.
Zamrugał, gdy przyznała, że to z nim chciała się zobaczyć. Przez twarz przemknął grymas rozczarowania, wtedy też uważała, że powinna z nim zostać, że to ona wiedziała lepiej. I omal nie skończyło się tragedią.
-Mogłaś napisać. - wyrwało mu się z lekkim wyrzutem, zanim zdążył ugryźć się w język, ale Hannah trudno było wejść w słowo. Wierciła się nerwowo, a on znowu poczuł ukłucie winy. Teraz też się bała...?
Zacisnął usta. Nie powinnaś była w ogóle tu mieszkać - chciał powiedzieć, ale to by niczego nie zmieniło, tylko byłoby okrutne. Tuż po ugryzieniu wiedział lepiej, mieszkał sam, nie dopuszczał do siebie nikogo, nie spotykał się z nikim, nie rozmawiał z nikim. Potem Just musiała uciekać z Londynu, Kerrie chciała przy nich być, nad głową Hannah pojawił się list gończy... Kiedy powinien powiedzieć dość?
-Powinnaś się bać. I mieszkać w domu, w którym czujesz się bezpiecznie. - mruknął cicho, krzyżując ręce na ramionach, nie było przecież sensu udawać, że mogłaby zachować się inaczej. -Nie przepraszaj za... naturalną reakcję. To ja nie powinienem cię potem szukać. - wymamrotał, pamiętając tamten październikowy poranek, gdy odnalazł ją w Szkocji jako ktoś inny. Dzisiaj słyszał w głowie tylko w ł a s n e myśli, a jednak bał się, że już do końca życia nie będzie ufał sobie zarówno w pełnię, jak i w każdy inny dzień. Zmarszczył brwi, odwrócił wzrok. Nie chciał chyba słyszeć tych wszystkich słów, wyobrażać sobie świata, w którym zareagowałaby inaczej - łudzić się, że mogła zareagować inaczej.
To za bardzo bolało.
-Teraz też nie umiesz odpuścić. - wymamrotał, wciąż nie potrafiąc na nią spojrzeć. Przeprosiny nie sprawią, że przestanie się obwiniać, że przestanie się wstydzić. Co chciała osiągnąć - poczuć się lepiej?
Podniósł wzrok dopiero, gdy poprosiła, by jej nie skreślał. Spojrzenie złagodniało, z półotwartych ust nie dobył się przez chwilę żaden dźwięk.
-Hann, to nie tak... - pokręcił głową, zdezorientowany. O tym wcześniej nie pomyślał - że to ona może poczuć się skreślona, że zacznie obwiniać siebie za coś, co robił dla jej bezpieczeństwa. Że w ogóle będzie jej brakowało jego towarzystwa, zwłaszcza, że z Just nadal miały kontakt - i byłby gotów znikać z domu przy każdej jej wizycie, by umożliwić im komfortowe spotkania.
Chciał dodać, że czasem myślał, że lepiej by było gdyby skreślił wszystkich, jak tuż po ugryzieniu - wtedy, gdy nie odzywał się nawet do rodzeństwa. Ale wtedy nie byłby w stanie walczyć na wojnie, może nigdy nie zdołałby pomóc Castorowi, ani porozmawiać z lordem Prewettem o azylu dla wilkołaków. Pomóc w odbiciu Just i w działaniach w Oazie. Próbował wymyślić zatem jakieś inne słowa, uspokoić ją jakoś, ale nie zdążył.
Przez ostatnie miesiące zdążył chyba za to zapomnieć, jakim żywiołem była, jak gorąco i prędko okazywała emocje. Inaczej niż on, może dlatego tak go to fascynowało. W jednej chwili stała tuż przed nim, w drugiej uwiesiła się na jego szyi - a on znieruchomiał sztywno, zaskoczony tym nagłem wyrazem... zaufania? Czułości?
Coś ścisnęło go w gardle na myśl, że nie zdoła ani odwzajemnić uścisku, ani znaleźć podobnych emocji w przygodnych ramionach. Nad jego głową nie wisiał już list gończy, w teorii mógłby poszukać zapomnienia wśród alkoholu na jakiejś potańcówce w Plymouth, ale to t a m t e n tęsknił za bliskością, jakąkolwiek, prymitywną. Michael, ten prawdziwy, się jej bał. I wstydził, najlepiej gdyby nikt go nie dotykał, nigdy, blizny na lewym barku zapiekły fantomowym bólem.
Cofnął się, jeszcze bardziej zakłopotany od niej. Znalazł się za progiem otwartych drzwi.
-Wejdziesz? - wydusił wreszcie. -Mam herbatę. - udało mu się ją tanio (!!!!) kupić w poranek przed pełnią, niespodziewany prezent od parszywego losu.
-Trzymam się. Skąd te obawy? - uśmiechnął się blado, z przymusem, ale nigdy nie był dobrym kłamcą. W jasnych oczach zalśnił lęk, Just jej coś mówiła? O jego problemach ze zdrowiem wiedzieli tylko w Biurze Aurorów, i to nie wszyscy. -Co... co u ciebie? Jak było we Francji? Możesz pomóc Just. - szybko zmienił temat, właściwie na kilka tematów, byleby odwlec mówienie o sobie. Na tym ostatnim zatrzymał się dłużej. -Nie chce ze mną rozmawiać, Vincenta nie widziałem tu od miesięcy. Może sama go tu nie wpuszcza, a może zachował się jak większość ojców nieślubnych dzieci. - parsknął, nie kryjąc grymasu niechęci. Obwiniał siebie o wiele grzechów, ale szczęśliwie uniknął sprawienia problemów jakiejkolwiek dziewczynie, w tej konkretnej sytuacji łatwo więc mu było moralizować. Nie przejął się delikatnością tematu - Just i Hannah mówiły sobie o wszystkim, założył, że wiedziała.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Strach spojrzał jej w oczy, ale nie miał ani kłów ani grubej szorstkiej sierści. To poczucie, że jest niemile widziana, niechciana, natrętna. Nigdy nie potrafiła znaleźć tej granicy, pojąć, kiedy się naprzykrzała, a kiedy robiła zbyt mało — zawsze więc próbowała więcej. Przełknęła ślinę, widząc jego reakcję i na chwilę spuściła wzrok. Ich rozmowa w Oazie dała jej już wcześniej nadzieję na to, że wszystko z czasem wróci do normalności. Jeśli jednak wciąż się łudziła, powinna porzucić naiwne życzenia. Był niechętny, cierpki. Zmęczony jej widokiem? Nigdy nie stawiała siebie w centrum świata wszystkich własnych bliskich, nie od razu doszła do takich wniosków i nie była co do nich święcie przekonana, dlatego też zaryzykowała szczerością, którą była mu winna.
— To było nieuprzejme — wytknęła mu, przechylając głowę w bok, unosząc przy tym brwi ze zdziwieniem. Próbował taki być? Zniechęcić ją? Wyprosić w ten sposób? Dotąd była odporna na wilczy brak manier, ale przynajmniej próbował je zatuszować urokiem osobistym. Teraz mu nie zależało. — Mogłam, ale potem odpisując przepraszasz, że nie odpisywałeś tak długo i tłumaczysz się, a... Nie musisz, Mike— dodała po chwili, uśmiechając się lekko. — Wiem, jak jest. Po prostu się martwię.— O niego też, był jej bliski. Lubiła go. Nabrała powietrza w płuca, bawiąc się dłońmi, palcem obracając nieco nerwowo pierścionek z modrym oczkiem. — Strach jest naturalną reakcją, szczególnie kiedy stajemy twarzą w twarz z czymś, czego nie znamy — odpowiedziała mu, zadzierając wyżej brodę. Dumnie i zdecydowanie. — Ale chyba nie o to walczymy, prawda? Żeby żyć w strachu. Chcemy się z nim zmierzyć, pokonać go. Nie chce się bać. I nie bałam się mieszkając tutaj, bo czułam się bezpiecznie. I znam cię na tyle, by wiedzieć, że ty te tego nie chcesz. Mike... nie zawiodłeś mnie — dodała ciszę, zastanawiając się po jego słowach, czy tak właśnie się czuł. Przygarnęli ją tu, bo byli sobie bliscy. Dali jej ciepły kąt i pozwolili zostać, by nie narażała rodziców w Szkocji. Wszyscy jechali na jednym wózku. — Nie wróciłam nie tylko z tego powodu — dopowiedziała zaraz, nabierając powietrza w płuca. Nie tylko strach przed jego przemianą ją paraliżował. Emocje w niej żyły zawsze długo, ale Mike nie był potworem. I wiedziała, że świadomie nigdy nie zrobiłby jej nic złego, tracił nad sobą panowanie. Każdemu się to zdarzało. Każdemu normalnemu człowiekowi, kto czuł i żył naprawdę. Tonks po prostu musiał uważać bardziej niż inni.
— Uważasz, że powinnam? — spytała śmiało. — Odpuścić? Jeśli chcesz, naprawdę chcesz zrobię to, Mike. Ale musisz mi powiedzieć prosto w twarz, że nie chcesz tej przyjaźni. Nie chcesz mieć ze mną nic wspólnego. Wtedy odpuszczę. Sobie, tobie, zostawię to. Ale nie wierzę, że tak myślisz naprawdę — zaryzykowała, przełykając ślinę. Był dobry, był ciepły. Był spragniony dobrych ludzi wokół siebie, po prostu bał się, że ich skrzywdzi. Powiedział jej to już dawno temu na zapleczu sklepu, nawet jeśli nie wprost. Tak jak i ona nie wprost mu powiedziała, kim jest mężczyzna, który bezpowrotnie skradł jej serce.
Nie poczuła się odtrącona brakiem reakcji. Wystarczyło to, że nie zamknął jej drzwi przed nosem. Miała sobie wiele do zarzucenia, a teraz z perspektywy czasu znacznie więcej niż sądziła. Gdyby wiedziała, że wszystko potoczy się w ten sposób, powiedziałaby młodszej wersji siebie by wiele rzeczy zrobiła całkiem inaczej. Ale na to było już za późno. Wiek nie sprawiał, że popełniała mniej błędów. Nie sprawiał nawet, że potrafiła się na nich uczyć.
— Chętnie — przyznała, kiwając głową. Patrząc na niego dostrzegła bliznę na jego szyi, nabrała powietrza w płuca, zastanawiając się czy powinna o to spytać. Czy może nie chciał o tym mówić, ona wiedziała przecież już wszystko. Weszła do środka, rozglądając się po wnętrzu. Uśmiechnęła się lekko. Ten dom dobre jej się kojarzył, miło spędziła tu czas. — Herbata brzmi świetnie — potwierdziła, że napije się jej z chęcią i ruszyła w stronę tarasu, nie musząc czekać aż ją wprowadzi. Znała drogę.
— Nie wiem. Wysłałeś mi strasznie pokreślony list. Właściwie krzyczał: odwiedź mnie, bo dzieje się coś złego i nie mam z kim porozmawiać — mruknęła, oglądając się na nie. — Żartuję — dodała na wszelki wypadek, uśmiechając się lekko. — To nie obawy, tylko troska. Przyszłam ci powiedzieć, że możemy porozmawiać. Nawet... hipotetycznie, bez konkretów. — Kiedy wiatr rozwiał jej włosy uśmiechała się, opierając dłońmi o barierkę. — Tęskniłam za tym widokiem. — Odwróciła się przez ramię, w jego kierunku. — Zimno. Zimniej niż tutaj. I jakoś tak... Nieprzyjemnie. Wszyscy patrzą na ciebie z góry. Ale chyba na razie w miarę bezpiecznie. Zostawiłam mamę i babcię z tatą Billego, myślę, że pomogą sobie wzajemnie. — Zerknęła na pierścionek. — Wyszłam za mąż. Nie we Francji, tutaj — sprostowała, patrząc przed siebie. — Z Just próbowałam, ale postanowiła się ode mnie odgrodzić grubym murem. Ze mną też nie chce rozmawiać — dodała smętnie. — Powiedziała mi, że go unika. A Vincent ciągle się do niej odzywa. Ale nie wiem, dlaczego... nie przyszedł.— Wzruszyła ramionami i westchnęła. —Nie mam do niej cierpliwości. Wmawia sobie, że to wszystko jej wina, więc nie ma o czym dyskutować. Nie znam się, nie mam o niczym pojęcia, jestem za głupia by to zrozumieć, więc... — Przygryzła wargę i zaczęła bawić się paznokciami, drapać skórki, przy nich. Nie wiedziała, czy powinna mówić mu o wszystkim, był bratem, facetem. Pewnych rzeczy nie zrozumie. Pewnych rzeczy nie powinien słyszeć, a przynajmniej będąc na miejscu Just, tego by nie chciała. — Oddala się, Mike. Prze naprzód, nie patrzy wstecz. Ucieka. I jest coraz dalej — mruknęła ze smutkiem. — A ty?— spytała, szukając go spojrzeniem, kiedy zajął się herbatą w kuchni.
— To było nieuprzejme — wytknęła mu, przechylając głowę w bok, unosząc przy tym brwi ze zdziwieniem. Próbował taki być? Zniechęcić ją? Wyprosić w ten sposób? Dotąd była odporna na wilczy brak manier, ale przynajmniej próbował je zatuszować urokiem osobistym. Teraz mu nie zależało. — Mogłam, ale potem odpisując przepraszasz, że nie odpisywałeś tak długo i tłumaczysz się, a... Nie musisz, Mike— dodała po chwili, uśmiechając się lekko. — Wiem, jak jest. Po prostu się martwię.— O niego też, był jej bliski. Lubiła go. Nabrała powietrza w płuca, bawiąc się dłońmi, palcem obracając nieco nerwowo pierścionek z modrym oczkiem. — Strach jest naturalną reakcją, szczególnie kiedy stajemy twarzą w twarz z czymś, czego nie znamy — odpowiedziała mu, zadzierając wyżej brodę. Dumnie i zdecydowanie. — Ale chyba nie o to walczymy, prawda? Żeby żyć w strachu. Chcemy się z nim zmierzyć, pokonać go. Nie chce się bać. I nie bałam się mieszkając tutaj, bo czułam się bezpiecznie. I znam cię na tyle, by wiedzieć, że ty te tego nie chcesz. Mike... nie zawiodłeś mnie — dodała ciszę, zastanawiając się po jego słowach, czy tak właśnie się czuł. Przygarnęli ją tu, bo byli sobie bliscy. Dali jej ciepły kąt i pozwolili zostać, by nie narażała rodziców w Szkocji. Wszyscy jechali na jednym wózku. — Nie wróciłam nie tylko z tego powodu — dopowiedziała zaraz, nabierając powietrza w płuca. Nie tylko strach przed jego przemianą ją paraliżował. Emocje w niej żyły zawsze długo, ale Mike nie był potworem. I wiedziała, że świadomie nigdy nie zrobiłby jej nic złego, tracił nad sobą panowanie. Każdemu się to zdarzało. Każdemu normalnemu człowiekowi, kto czuł i żył naprawdę. Tonks po prostu musiał uważać bardziej niż inni.
— Uważasz, że powinnam? — spytała śmiało. — Odpuścić? Jeśli chcesz, naprawdę chcesz zrobię to, Mike. Ale musisz mi powiedzieć prosto w twarz, że nie chcesz tej przyjaźni. Nie chcesz mieć ze mną nic wspólnego. Wtedy odpuszczę. Sobie, tobie, zostawię to. Ale nie wierzę, że tak myślisz naprawdę — zaryzykowała, przełykając ślinę. Był dobry, był ciepły. Był spragniony dobrych ludzi wokół siebie, po prostu bał się, że ich skrzywdzi. Powiedział jej to już dawno temu na zapleczu sklepu, nawet jeśli nie wprost. Tak jak i ona nie wprost mu powiedziała, kim jest mężczyzna, który bezpowrotnie skradł jej serce.
Nie poczuła się odtrącona brakiem reakcji. Wystarczyło to, że nie zamknął jej drzwi przed nosem. Miała sobie wiele do zarzucenia, a teraz z perspektywy czasu znacznie więcej niż sądziła. Gdyby wiedziała, że wszystko potoczy się w ten sposób, powiedziałaby młodszej wersji siebie by wiele rzeczy zrobiła całkiem inaczej. Ale na to było już za późno. Wiek nie sprawiał, że popełniała mniej błędów. Nie sprawiał nawet, że potrafiła się na nich uczyć.
— Chętnie — przyznała, kiwając głową. Patrząc na niego dostrzegła bliznę na jego szyi, nabrała powietrza w płuca, zastanawiając się czy powinna o to spytać. Czy może nie chciał o tym mówić, ona wiedziała przecież już wszystko. Weszła do środka, rozglądając się po wnętrzu. Uśmiechnęła się lekko. Ten dom dobre jej się kojarzył, miło spędziła tu czas. — Herbata brzmi świetnie — potwierdziła, że napije się jej z chęcią i ruszyła w stronę tarasu, nie musząc czekać aż ją wprowadzi. Znała drogę.
— Nie wiem. Wysłałeś mi strasznie pokreślony list. Właściwie krzyczał: odwiedź mnie, bo dzieje się coś złego i nie mam z kim porozmawiać — mruknęła, oglądając się na nie. — Żartuję — dodała na wszelki wypadek, uśmiechając się lekko. — To nie obawy, tylko troska. Przyszłam ci powiedzieć, że możemy porozmawiać. Nawet... hipotetycznie, bez konkretów. — Kiedy wiatr rozwiał jej włosy uśmiechała się, opierając dłońmi o barierkę. — Tęskniłam za tym widokiem. — Odwróciła się przez ramię, w jego kierunku. — Zimno. Zimniej niż tutaj. I jakoś tak... Nieprzyjemnie. Wszyscy patrzą na ciebie z góry. Ale chyba na razie w miarę bezpiecznie. Zostawiłam mamę i babcię z tatą Billego, myślę, że pomogą sobie wzajemnie. — Zerknęła na pierścionek. — Wyszłam za mąż. Nie we Francji, tutaj — sprostowała, patrząc przed siebie. — Z Just próbowałam, ale postanowiła się ode mnie odgrodzić grubym murem. Ze mną też nie chce rozmawiać — dodała smętnie. — Powiedziała mi, że go unika. A Vincent ciągle się do niej odzywa. Ale nie wiem, dlaczego... nie przyszedł.— Wzruszyła ramionami i westchnęła. —Nie mam do niej cierpliwości. Wmawia sobie, że to wszystko jej wina, więc nie ma o czym dyskutować. Nie znam się, nie mam o niczym pojęcia, jestem za głupia by to zrozumieć, więc... — Przygryzła wargę i zaczęła bawić się paznokciami, drapać skórki, przy nich. Nie wiedziała, czy powinna mówić mu o wszystkim, był bratem, facetem. Pewnych rzeczy nie zrozumie. Pewnych rzeczy nie powinien słyszeć, a przynajmniej będąc na miejscu Just, tego by nie chciała. — Oddala się, Mike. Prze naprzód, nie patrzy wstecz. Ucieka. I jest coraz dalej — mruknęła ze smutkiem. — A ty?— spytała, szukając go spojrzeniem, kiedy zajął się herbatą w kuchni.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Nie spodziewał się wizyty Hannah, choć może powinien połączyć to spotkanie z niedawną rozmową z Williamem przy ognistej whiskey. Wtedy alkohol stępił trochę jego uczucia, ale gdy wytrzeźwiał - też poczuł się dziwnie, niezręcznie. Nie wspomniała o ślubie w żadnym z listów, Justine też nic nie mówiła. Nie zapraszali gości z zagranicy, ale nie zaprosili Just...? (Chyba, że poszłaby tam bez słowa, od kwietnia w ogóle była małomówna, ale przecież nie aż tak). Próbował nie czuć nic, nie czuć się niechciany. Pamiętać o tym, że sam zerwał z Hannah kontakt, że nie miała obowiązku mu o niczym pisać, że po prostu uszanowała jego życzenia.
A jednak, wbrew tym życzeniom, stała teraz na progu jego domu. Domu, który wciąż nosił blizny po pazurach na drzwiach wejściowych.
Tak, jakby nic się nie stało.
Uniósł brwi, gdy wytknęła mu nieuprzejmość.
-Mogłaś napisać, bo mogło nikogo nie być. Fatygowałabyś się na próżno. - usprawiedliwił się, nieprawdziwie, defensywnie, trochę bezsensownie. Wiedział, że był niemiły, a ona wiedziała, że nie o to chodziło. -Po prostu mnie zaskoczyłaś. - dodał łagodniej, zamiast przeprosin. Odwzajemnił uśmiech, zaskoczony - bo do tej pory miał wrażenie, że może powinien się tłumaczyć. Deja vu, z tamtych ciemnych miesięcy, gdy nie odzywał się do nikogo po wlikołaczym ugryzieniu. Wtedy też nie odpisywał na listy i wtedy był winien rodzinie przeprosiny. Ale może teraz to faktycznie inna sytuacja.
Zerknął na jej dłonie, na pierścionek.
Przełknął ślinę, zastanawiając się, czy powinien coś powiedzieć - ale i bez tego tematu było jakoś niezręcznie, a poza tym Hannah zaczęła mówić. A gdy mówiła, to dużo i żywo, całą sobą.
Zawsze lubił jej słuchać.
Podniósł na nią wzrok, chłonąc każde słowo. Nie spodziewał się ich. Nie teraz, może nigdy. Zamrugał, coś ścisnęło go za gardło.
Nie zawiodłeś mnie, Mike.
-...naprawdę? - wyrwało mu się, niedowierzająco. Zatrzymał na niej spojrzenie, uważnie. -Myślałem, że dlatego nie wróciłaś. - przyznał. To było naturalne - przyjaźniła się z nimi, ale nikt nie chciałby być w domu, przy kimś, kto...
-A chcesz tej przyjaźni? - wymamrotał, niepewnie, wpuszczając ją do domu. Miała Justine, miała męża, miała przyjaciół, miała wszystko. -Myślałem, że tak będzie bezpieczniej. Mniej niezręcznie. - przyznał cicho. -To się nie zdarzyło od jesieni. - dodał jeszcze ciszej, ale bez dumy, bez przekonania. Tamten pierwszy raz, w sierpniu, skutecznie pozbawił go pychy. Zawziętej arogancji, nie będę takim wilkołakiem, nigdy, podobne obietnice składał sobie tuż po ugryzieniu i chyba tylko po to, żeby znaleźć powód do życia. Teraz, choć lepiej rozumiał własne ciało, emocje i sygnały ostrzegawcze, wiedział, że tutaj nie ma żadnych reguł, że to nie matematyka. Kontrola emocji i spotkania z magipsychiatrą pomagały, ale nie dawały pewności. Jednego dnia może być dobrze, a potem może zdarzyć się coś strasznego.
-Co? Nie tak miało być... - zaprotestował w reakcji na słowa o liście. -W zimie brakowało papieru. - zasłonił się pierwszą wymówka, jaka przyszła mu do głowy (choć prawda wyglądała tak, że faktycznie zmarnował na różne wersje listu zbyt wiele papieru), ale na szczęście wyjaśniła, że żartuje. Rozluźnił się nieco.
-Dziękuję. - przyznał z powagą. Jedno słowo, a znaczyło wiele. Samemu nie pisałby znowu, nie prosił o pomoc, bałby się zburzyć jej spokój - znała go. -Jest lepiej. - nie musisz się martwić. Nie było dobrze, nie wiedział, czy kiedykolwiek będzie - ale było lepiej niż tamtej strasznej jesieni, niż po aresztowaniu Justine, niż po powrocie z Azkabanu.
-Jak się tam w ogóle dogadywałaś? - zmienił temat, spróbował zażartować. W Norwegii nauczył się podstaw języka, ale tam pracował w ramach międzynarodowej kooperacji, a ludzie byli serdeczniejsi. O Francuzach słyszał, że zadzierają nosa.
Spoważniał, gdy powiedziała o ślubie. Zauważył, że na niego nie patrzy, że wbiła wzrok gdzieś daleko - wstydziła się? Nie chciała mu mówić? Mogłaś napisać - może to właśnie dlatego tak ją powitał? Przełknął ślinę, od rozmowy z Billym miał przecież czas ochłonąć. Jej słowa, ta rozmowa - też pomogły.
-Wiem. - przyznał cicho, nie było sensu udawać zaskoczonego. -Od Williama. Opiliśmy to, ale wolałem poczekać aż sama mi powiesz. - dodał, zanim zdążyła wciąć mu się w słowo, zmienić temat. -Gratulacje, musicie być bardzo szczęśliwi. - teraz była spięta, ale widział uśmiech Billy'ego w barze i pamiętał w sposób, w jaki opowiadała mu o swoim przyjacielu.
Marzenia niektórych się spełniają. Powinien się cieszyć, że była szczęśliwa, że mimo wszystko chciała znaleźć dla niego chwilę. Że wcale nie była tu tylko po to, by porozmawiać z Just albo zagłuszyć własne poczucie niezręczności - każde kolejne słowo świadczyło, że naprawdę się martwiła. Potrzebował tylko chwili, by się z tym oswoić.
-Nie jesteś głupia. - przerwał, marszcząc brwi. Kiedyś położyłby jej dłoń na ramieniu, ale teraz nie wypadało. Splótł palce za plecami. Westchnął, wbił wzrok horyzont. -Po ugryzieniu nie odzywałem się do nikogo, nie odpisywałem na listy, nie wpuszczałem rodziny do domu. - zaczął nagle. Nie lubił o tym mówić, ale... -Przez pół roku. Just przynajmniej mieszka z nami, ale jest taka sama. Ostatnio mam wrażenie, że nie mogę z nią porozmawiać o niczym innym niż praca. - przynajmniej dzielili tą samą pracę, przynajmniej mogli o czymkolwiek porozmawiać. Czasami śmiała się z jego suchych żartów, ale coraz rzadziej - każdy był wyzwaniem. -Ale to nie znaczy, że jest twarda ani że nie pamięta, kto próbuje się odezwać. Jest po prostu taka, jak ja wtedy. - wtedy było mu łatwiej rozmawiać z ludźmi, którzy nie pamiętali dawnego jego. Dlatego zaczął pomagać Hannah w sklepie gdy już się otrząsnął, dlatego czuł się przy niej swobodniej. -Potrzebuje przyjaciółki, nie zniechęcaj się. - poprosił, nieświadom, że sprawy zabrnęły nieco dalej i że oprócz milczenia pomiędzy przyjaciółkami narosły bolesne słowa i oskarżenia. Nie miał skąd wiedzieć, nie rozmawiał z Just o Hannah.
-Zaraz wrócę. - obiecał, kierując się w stronę kuchni. Hannah podążyła za nim, przepuścił ją w drzwiach. Wiatr podwiał lekko jej luźną koszulą, Mike mimowolnie zawiesił spojrzenie na jej sylwetce.*
Zaczął parzyć herbatę, sobie słabszą niż Hannah (oszczędzał).
-Ja? U mnie w porządku. - na tyle, na ile może być - powiedział wymijająco.
*spostrzegawczość!
A jednak, wbrew tym życzeniom, stała teraz na progu jego domu. Domu, który wciąż nosił blizny po pazurach na drzwiach wejściowych.
Tak, jakby nic się nie stało.
Uniósł brwi, gdy wytknęła mu nieuprzejmość.
-Mogłaś napisać, bo mogło nikogo nie być. Fatygowałabyś się na próżno. - usprawiedliwił się, nieprawdziwie, defensywnie, trochę bezsensownie. Wiedział, że był niemiły, a ona wiedziała, że nie o to chodziło. -Po prostu mnie zaskoczyłaś. - dodał łagodniej, zamiast przeprosin. Odwzajemnił uśmiech, zaskoczony - bo do tej pory miał wrażenie, że może powinien się tłumaczyć. Deja vu, z tamtych ciemnych miesięcy, gdy nie odzywał się do nikogo po wlikołaczym ugryzieniu. Wtedy też nie odpisywał na listy i wtedy był winien rodzinie przeprosiny. Ale może teraz to faktycznie inna sytuacja.
Zerknął na jej dłonie, na pierścionek.
Przełknął ślinę, zastanawiając się, czy powinien coś powiedzieć - ale i bez tego tematu było jakoś niezręcznie, a poza tym Hannah zaczęła mówić. A gdy mówiła, to dużo i żywo, całą sobą.
Zawsze lubił jej słuchać.
Podniósł na nią wzrok, chłonąc każde słowo. Nie spodziewał się ich. Nie teraz, może nigdy. Zamrugał, coś ścisnęło go za gardło.
Nie zawiodłeś mnie, Mike.
-...naprawdę? - wyrwało mu się, niedowierzająco. Zatrzymał na niej spojrzenie, uważnie. -Myślałem, że dlatego nie wróciłaś. - przyznał. To było naturalne - przyjaźniła się z nimi, ale nikt nie chciałby być w domu, przy kimś, kto...
-A chcesz tej przyjaźni? - wymamrotał, niepewnie, wpuszczając ją do domu. Miała Justine, miała męża, miała przyjaciół, miała wszystko. -Myślałem, że tak będzie bezpieczniej. Mniej niezręcznie. - przyznał cicho. -To się nie zdarzyło od jesieni. - dodał jeszcze ciszej, ale bez dumy, bez przekonania. Tamten pierwszy raz, w sierpniu, skutecznie pozbawił go pychy. Zawziętej arogancji, nie będę takim wilkołakiem, nigdy, podobne obietnice składał sobie tuż po ugryzieniu i chyba tylko po to, żeby znaleźć powód do życia. Teraz, choć lepiej rozumiał własne ciało, emocje i sygnały ostrzegawcze, wiedział, że tutaj nie ma żadnych reguł, że to nie matematyka. Kontrola emocji i spotkania z magipsychiatrą pomagały, ale nie dawały pewności. Jednego dnia może być dobrze, a potem może zdarzyć się coś strasznego.
-Co? Nie tak miało być... - zaprotestował w reakcji na słowa o liście. -W zimie brakowało papieru. - zasłonił się pierwszą wymówka, jaka przyszła mu do głowy (choć prawda wyglądała tak, że faktycznie zmarnował na różne wersje listu zbyt wiele papieru), ale na szczęście wyjaśniła, że żartuje. Rozluźnił się nieco.
-Dziękuję. - przyznał z powagą. Jedno słowo, a znaczyło wiele. Samemu nie pisałby znowu, nie prosił o pomoc, bałby się zburzyć jej spokój - znała go. -Jest lepiej. - nie musisz się martwić. Nie było dobrze, nie wiedział, czy kiedykolwiek będzie - ale było lepiej niż tamtej strasznej jesieni, niż po aresztowaniu Justine, niż po powrocie z Azkabanu.
-Jak się tam w ogóle dogadywałaś? - zmienił temat, spróbował zażartować. W Norwegii nauczył się podstaw języka, ale tam pracował w ramach międzynarodowej kooperacji, a ludzie byli serdeczniejsi. O Francuzach słyszał, że zadzierają nosa.
Spoważniał, gdy powiedziała o ślubie. Zauważył, że na niego nie patrzy, że wbiła wzrok gdzieś daleko - wstydziła się? Nie chciała mu mówić? Mogłaś napisać - może to właśnie dlatego tak ją powitał? Przełknął ślinę, od rozmowy z Billym miał przecież czas ochłonąć. Jej słowa, ta rozmowa - też pomogły.
-Wiem. - przyznał cicho, nie było sensu udawać zaskoczonego. -Od Williama. Opiliśmy to, ale wolałem poczekać aż sama mi powiesz. - dodał, zanim zdążyła wciąć mu się w słowo, zmienić temat. -Gratulacje, musicie być bardzo szczęśliwi. - teraz była spięta, ale widział uśmiech Billy'ego w barze i pamiętał w sposób, w jaki opowiadała mu o swoim przyjacielu.
Marzenia niektórych się spełniają. Powinien się cieszyć, że była szczęśliwa, że mimo wszystko chciała znaleźć dla niego chwilę. Że wcale nie była tu tylko po to, by porozmawiać z Just albo zagłuszyć własne poczucie niezręczności - każde kolejne słowo świadczyło, że naprawdę się martwiła. Potrzebował tylko chwili, by się z tym oswoić.
-Nie jesteś głupia. - przerwał, marszcząc brwi. Kiedyś położyłby jej dłoń na ramieniu, ale teraz nie wypadało. Splótł palce za plecami. Westchnął, wbił wzrok horyzont. -Po ugryzieniu nie odzywałem się do nikogo, nie odpisywałem na listy, nie wpuszczałem rodziny do domu. - zaczął nagle. Nie lubił o tym mówić, ale... -Przez pół roku. Just przynajmniej mieszka z nami, ale jest taka sama. Ostatnio mam wrażenie, że nie mogę z nią porozmawiać o niczym innym niż praca. - przynajmniej dzielili tą samą pracę, przynajmniej mogli o czymkolwiek porozmawiać. Czasami śmiała się z jego suchych żartów, ale coraz rzadziej - każdy był wyzwaniem. -Ale to nie znaczy, że jest twarda ani że nie pamięta, kto próbuje się odezwać. Jest po prostu taka, jak ja wtedy. - wtedy było mu łatwiej rozmawiać z ludźmi, którzy nie pamiętali dawnego jego. Dlatego zaczął pomagać Hannah w sklepie gdy już się otrząsnął, dlatego czuł się przy niej swobodniej. -Potrzebuje przyjaciółki, nie zniechęcaj się. - poprosił, nieświadom, że sprawy zabrnęły nieco dalej i że oprócz milczenia pomiędzy przyjaciółkami narosły bolesne słowa i oskarżenia. Nie miał skąd wiedzieć, nie rozmawiał z Just o Hannah.
-Zaraz wrócę. - obiecał, kierując się w stronę kuchni. Hannah podążyła za nim, przepuścił ją w drzwiach. Wiatr podwiał lekko jej luźną koszulą, Mike mimowolnie zawiesił spojrzenie na jej sylwetce.*
Zaczął parzyć herbatę, sobie słabszą niż Hannah (oszczędzał).
-Ja? U mnie w porządku. - na tyle, na ile może być - powiedział wymijająco.
*spostrzegawczość!
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 45
'k100' : 45
Obawa przed utratą czegoś cennego była silniejsza od obawy przed nieotwarciem drzwi, choć dławiły tak samo. Drżała na myśl, że mógł chcieć zatrzasnąć jej je przed nosem, odmówić tej rozmowy. Czy potrafiłaby to zrozumieć? Pojąć? Pogodzić się? Dryfowała po wzburzonym morzu, emocje szargały nią silniej niż zwykle. Brała do siebie wszystko za szybko i zbyt pochopnie, jeszcze bardziej podsuwając setki scenariuszy i interpretacji. Im silniejsze emocje, tym dalej miały do prawdy. Trudno było jej to wszystko przełknąć, zrozumieć. Wizje tego spotkania zmieniały się z każdą upływającą sekundą, każdym jego gestem i słowem. Kiedy wspomniał o uprzedzeniu, odpowiedziała od razu, jak zawsze, nie owijając przy tym w bawełnę.
— Mogłam napisać, żeby nikogo nie było w domu? — Spojrzała na niego przeciągle i z wyrzutem. — Nie możesz mnie unikać w nieskończoność, jesteśmy dorośli i powinniśmy to wyjaśnić jak dorośli — podjęła, sięgając po jedną z najsilniejszych kart. Zadarła brodę do góry i uniosła brew, jakby chciała powiedzieć: oto jestem, czy tego chcesz czy nie i musisz to zrobić. Musiał. Dała mu przecież do zrozumienia, że dość było tego zawieszenia w próżni, pomiędzy istnieniem i nieistnieniem, czymś co było i co będzie lub wcale nie. Wiedziała, że nie próbował jej obrazić. Wiedziała też, że go zaskoczyła, ale świadoma tego liczyła, że właśnie to da jej przewagę i zdoła powiedzieć mu wszystko to, z czym przychodziła. A zależało jej na tym, by po paru miesiącach ciszy i niepewności wiedział, że oswoiła się już z tym, co się stało i nie ma do niego o to żalu. Nieświadoma klątwy likantropii pochopnie twierdziła, że się nie bała — ale to nie był Mike. To była klątwa, z którą musiał walczyć. I to było najważniejsze; starał się. Nie mogła utwierdzać go w przekonaniu, że te starania nie miały sensu, liczył się tylko efekt. To przekonanie doprowadziło go do tamtego stanu, w którym dowiedział ją w sklepie. Przeświadczenia, że nie zasługuje na życie i miłość. Nie potrafiła mu dać tego drugiego, ale zamierzała dalej uparcie udowadniać, że zrobi wszystko, by to pierwsze było jak najnormalniejsze.
— Nie, nie tylko dlatego — przyznała znów, opuszczając głowę z kapitulacją. Przełknęła ślinę, bawiąc się pierścionkiem. Ruszyła przed siebie nerwowym krokiem, prostując ręce i zamaszystym ruchem odrzucając je w tył. Była mu to winna; winna prawdę. Bo jeśli mieli się przyjaźnić nie było miejsca na oszustwa. — Nie wróciłam, bo kiedy to się wydarzyło spotkałam się z Billym. — Odwróciła się do niego, powoli spoglądając mu w oczy. Brakowało w nich buty i odwagi, wydawała się wystraszona i niepewna, ale nie klątwą przyjaciela. — Długo sobie wmawiałam, że nie zrobiłam tego, dlatego, że... Coś nas łączyło. Coś między nami było, a ja, choć próbowałam nie mogłam zapomnieć o Billym, więc unikanie to dobry sposób, by uciec przed tym, co powinniśmy zrobić. Przed rozmową. Ale zdałam sobie sprawę, że to nie dlatego. Nie wróciłam, bo cię zawiodłam, Mike. Kiedy się z nim spotkałam powiedziałam mu o tym, co się wydarzyło. Co prawda zrobiłam to w emocjach, ale miałam nie... I nic mnie nie usprawiedliwia. Wiem, że nikomu o tym nie powiedział, ufam mu, ale...— W jej oczach pojawiły się łzy, bo trudno jej było przyznać, czy tego żałuje nawet teraz. William był najbliższą duszą jej sercu, ale wiedziała, że popełniła błąd z powodu Michaela. — Poprosiłam też Alexa by miał na ciebie oko, bo bałam się, że coś ci się stanie. A to ja powinnam była przyjść i po-omóc, a nie wysyłać i-innych.— łzy spłynęły jej po policzkach, a policzki zaczerwieniły się od emocji. Siądknęła nosem i odwróciła się plecami na chwilę, próbując złapać nieco tchu, ale lawina poszła sama, nie potrafiła jej zatrzymać. — Prze-epraszam, Mi-ike, nie-ee chciałam za-awa-alić — chlipała, unosząc dłoń i przyciskając ją do oczu. Nie chciała mazać się jak dziecko, miała przyjść i to wszystko naprawić, a słowa płynęły same niekontrolowanym potokiem. — Nie-e wróciła-sam bo było mi-i wstyd ci-i spoojrzeć w oczy — wymamrotała niewyraźnie, a potem zwróciła się do niego znów twarzą. — No i też wiedziałam, że powinniśmy porozmawiać o tym, że coś było, wiedziała-am, że coś do mnie-e czujesz. To też. O to też chodziło — dodała zdecydowaniej, ale zaraz potem wybuchnęła płaczem skrywając twarz w dłoniach. — Przepraszam... ni-ee... — nie skończyła; nie mogła przestać. Dopiero wzmianka o papierze sprawiła, że uniosła na niego napuchnięte oczy. — Co? jak to brakło wam papieru? — spytała cicho, patrząc na niego poważnie i bez zrozumienia. Serce waliło jej w piersi, palcem przetarła nos z gracją, której brakowało jej jeszcze przed chwilą, gdy zanosiła się płaczem i wygładziła sukienkę, naciągając materiał, tym samym uwidaczniając uwypuklony brzuch, który po chwili mógł i tak zobaczyć, kiedy się odwróciła i wiatr zawiał, dokładnie rysując jej kształty. Spojrzała na swoje dłonie, nie wiedząc co powiedzieć, po urządzonej scenie; czuła się jeszcze głupiej niż wcześniej, ale wciąż nie potrafiła się całkim uspokoić. Łzy toczyły jej się do kącików samoistnie, choć mrugając prędko próbowała je od siebie odgonić.
— Wcale... — mruknęła smętnie. — Po agielsku, niektórzy potrafią, inni próbowali mi odpowiadać po francusku, ale i tak nic z tego nie rozumiałam. Jestem za głupia i tak, by się tego nauczyć — dodała z irytacją, wbijając paznokcie w drewniana balustradę. Przeniosła na niego wzrok, gdy wspomniał o tym pijackim wieczorze, po którym Billy wrócił tak zachwiany, że ledwo trafił w drzwi. Uśmiechnęła się mimowolnie, lekko; myśl, że się tym pochwalił była przyjemna i pokrzepiająca. Wciąż nie mogła uwierzyć w to wszystko, co się stało.
— Wiem. Wiem, że nie jest twarda, wiem, że cierpi. Udaje, żeby odgrodzić się od świata i nie cierpieć bardziej, ale przez to mam wrażenie, że ją tracimy. Bezpowrotnie. Zmienia się, nie jest już tą samą osobą, a ja pierwszy raz... w życiu... nie wiem... jak, jak jej pomóc — dodała, znów się rozpłakując. Pochyliła głowę, spoglądając na siebie, na swój widoczny brzuch, ale przestała myślec o tym, czy go widać, czy nie; w tej chwili było jej zupełnie wszystko jedno. Chwila ciszy i samotności jej nie pomogła; była rozdygotana, czuła się jakby z każdej strony w jej ciało wbijało się tysiące szpilek. Kiedy wrócił, zebrała się w sobie, próbując odegnać te koszmarne emocje, które ją zalewały; przetarła oczy i spojrzała na niego.— W porządku? Tylko tyle? W pracy? W Zakonie? Towarzystwie? Wszędzie jest po prostu w porządku, nic więcej? — Nie wierzyła w to. Znała Tonksów na tyle, by wiedzieć, że każde ich w porządku jest formą ucieczki o tematu. — Jak to się stało, że spotkaliście się w barze?
— Mogłam napisać, żeby nikogo nie było w domu? — Spojrzała na niego przeciągle i z wyrzutem. — Nie możesz mnie unikać w nieskończoność, jesteśmy dorośli i powinniśmy to wyjaśnić jak dorośli — podjęła, sięgając po jedną z najsilniejszych kart. Zadarła brodę do góry i uniosła brew, jakby chciała powiedzieć: oto jestem, czy tego chcesz czy nie i musisz to zrobić. Musiał. Dała mu przecież do zrozumienia, że dość było tego zawieszenia w próżni, pomiędzy istnieniem i nieistnieniem, czymś co było i co będzie lub wcale nie. Wiedziała, że nie próbował jej obrazić. Wiedziała też, że go zaskoczyła, ale świadoma tego liczyła, że właśnie to da jej przewagę i zdoła powiedzieć mu wszystko to, z czym przychodziła. A zależało jej na tym, by po paru miesiącach ciszy i niepewności wiedział, że oswoiła się już z tym, co się stało i nie ma do niego o to żalu. Nieświadoma klątwy likantropii pochopnie twierdziła, że się nie bała — ale to nie był Mike. To była klątwa, z którą musiał walczyć. I to było najważniejsze; starał się. Nie mogła utwierdzać go w przekonaniu, że te starania nie miały sensu, liczył się tylko efekt. To przekonanie doprowadziło go do tamtego stanu, w którym dowiedział ją w sklepie. Przeświadczenia, że nie zasługuje na życie i miłość. Nie potrafiła mu dać tego drugiego, ale zamierzała dalej uparcie udowadniać, że zrobi wszystko, by to pierwsze było jak najnormalniejsze.
— Nie, nie tylko dlatego — przyznała znów, opuszczając głowę z kapitulacją. Przełknęła ślinę, bawiąc się pierścionkiem. Ruszyła przed siebie nerwowym krokiem, prostując ręce i zamaszystym ruchem odrzucając je w tył. Była mu to winna; winna prawdę. Bo jeśli mieli się przyjaźnić nie było miejsca na oszustwa. — Nie wróciłam, bo kiedy to się wydarzyło spotkałam się z Billym. — Odwróciła się do niego, powoli spoglądając mu w oczy. Brakowało w nich buty i odwagi, wydawała się wystraszona i niepewna, ale nie klątwą przyjaciela. — Długo sobie wmawiałam, że nie zrobiłam tego, dlatego, że... Coś nas łączyło. Coś między nami było, a ja, choć próbowałam nie mogłam zapomnieć o Billym, więc unikanie to dobry sposób, by uciec przed tym, co powinniśmy zrobić. Przed rozmową. Ale zdałam sobie sprawę, że to nie dlatego. Nie wróciłam, bo cię zawiodłam, Mike. Kiedy się z nim spotkałam powiedziałam mu o tym, co się wydarzyło. Co prawda zrobiłam to w emocjach, ale miałam nie... I nic mnie nie usprawiedliwia. Wiem, że nikomu o tym nie powiedział, ufam mu, ale...— W jej oczach pojawiły się łzy, bo trudno jej było przyznać, czy tego żałuje nawet teraz. William był najbliższą duszą jej sercu, ale wiedziała, że popełniła błąd z powodu Michaela. — Poprosiłam też Alexa by miał na ciebie oko, bo bałam się, że coś ci się stanie. A to ja powinnam była przyjść i po-omóc, a nie wysyłać i-innych.— łzy spłynęły jej po policzkach, a policzki zaczerwieniły się od emocji. Siądknęła nosem i odwróciła się plecami na chwilę, próbując złapać nieco tchu, ale lawina poszła sama, nie potrafiła jej zatrzymać. — Prze-epraszam, Mi-ike, nie-ee chciałam za-awa-alić — chlipała, unosząc dłoń i przyciskając ją do oczu. Nie chciała mazać się jak dziecko, miała przyjść i to wszystko naprawić, a słowa płynęły same niekontrolowanym potokiem. — Nie-e wróciła-sam bo było mi-i wstyd ci-i spoojrzeć w oczy — wymamrotała niewyraźnie, a potem zwróciła się do niego znów twarzą. — No i też wiedziałam, że powinniśmy porozmawiać o tym, że coś było, wiedziała-am, że coś do mnie-e czujesz. To też. O to też chodziło — dodała zdecydowaniej, ale zaraz potem wybuchnęła płaczem skrywając twarz w dłoniach. — Przepraszam... ni-ee... — nie skończyła; nie mogła przestać. Dopiero wzmianka o papierze sprawiła, że uniosła na niego napuchnięte oczy. — Co? jak to brakło wam papieru? — spytała cicho, patrząc na niego poważnie i bez zrozumienia. Serce waliło jej w piersi, palcem przetarła nos z gracją, której brakowało jej jeszcze przed chwilą, gdy zanosiła się płaczem i wygładziła sukienkę, naciągając materiał, tym samym uwidaczniając uwypuklony brzuch, który po chwili mógł i tak zobaczyć, kiedy się odwróciła i wiatr zawiał, dokładnie rysując jej kształty. Spojrzała na swoje dłonie, nie wiedząc co powiedzieć, po urządzonej scenie; czuła się jeszcze głupiej niż wcześniej, ale wciąż nie potrafiła się całkim uspokoić. Łzy toczyły jej się do kącików samoistnie, choć mrugając prędko próbowała je od siebie odgonić.
— Wcale... — mruknęła smętnie. — Po agielsku, niektórzy potrafią, inni próbowali mi odpowiadać po francusku, ale i tak nic z tego nie rozumiałam. Jestem za głupia i tak, by się tego nauczyć — dodała z irytacją, wbijając paznokcie w drewniana balustradę. Przeniosła na niego wzrok, gdy wspomniał o tym pijackim wieczorze, po którym Billy wrócił tak zachwiany, że ledwo trafił w drzwi. Uśmiechnęła się mimowolnie, lekko; myśl, że się tym pochwalił była przyjemna i pokrzepiająca. Wciąż nie mogła uwierzyć w to wszystko, co się stało.
— Wiem. Wiem, że nie jest twarda, wiem, że cierpi. Udaje, żeby odgrodzić się od świata i nie cierpieć bardziej, ale przez to mam wrażenie, że ją tracimy. Bezpowrotnie. Zmienia się, nie jest już tą samą osobą, a ja pierwszy raz... w życiu... nie wiem... jak, jak jej pomóc — dodała, znów się rozpłakując. Pochyliła głowę, spoglądając na siebie, na swój widoczny brzuch, ale przestała myślec o tym, czy go widać, czy nie; w tej chwili było jej zupełnie wszystko jedno. Chwila ciszy i samotności jej nie pomogła; była rozdygotana, czuła się jakby z każdej strony w jej ciało wbijało się tysiące szpilek. Kiedy wrócił, zebrała się w sobie, próbując odegnać te koszmarne emocje, które ją zalewały; przetarła oczy i spojrzała na niego.— W porządku? Tylko tyle? W pracy? W Zakonie? Towarzystwie? Wszędzie jest po prostu w porządku, nic więcej? — Nie wierzyła w to. Znała Tonksów na tyle, by wiedzieć, że każde ich w porządku jest formą ucieczki o tematu. — Jak to się stało, że spotkaliście się w barze?
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Brakowało mu tej przyjaźni, choć nie lubił się przed sobą przyznawać do tego, że czegokolwiek mu brakowało. Racjonalizował sobie, wypierał. Że Hannah nie była przyjaciółką jego, tylko Just. Że tęskniąc za cichymi chwilami w jej sklepie tęskni nie tylko za nią, a za utraconym Londynem, za czasem przed wojną. Że wcale nie odtrącił jej od siebie tamtym listem, bo utracił tą przyjaźń już w chwili, gdy zagroził jej życiu. Że tak było lepiej i bezpieczniej i że właściwie wcale nie powinien się przejmować, bo po pierwsze utracił już wiele, a po drugie to on był w tym wszystkim najmniej ważny. Tak, bezpieczniej było wypierać. Wypierać nawet to, że ucieszył się na jej widok - całej i zdrowej. Że to jej nazwisko zakłuło najboleśniej w "Walczącym Magu" i że pomimo rozwiania wątpliwości, zwyczajnie dobrze zobaczyć ją całą i zdrową - nieco bardziej pyzatą niż zapamiętał i z lśniącymi oczyma.
Prościej niż dopuścić do siebie te wszystkie emocje - było się spłoszyć. I przejść do defensywy, bo niby robiła mu słuszne wyrzuty, znając jego i Just zbyt dobrze, ale przecież nie może przyznać na głos że unikałby jej w nieskończoność.
-Nie no, ktoś byłby w domu, gdybyś zechciała nas odwiedzić. - zaprotestował. Może nie ja. Wciąż chyba nie dowierzał, że dziś chciała się widzieć z nim i tylko z nim. -Jesteśmy dorośli. - powtórzył uparcie, udając, że wcale nie uciekłby dziecinnie. Mleko się rozlało, była tutaj, on też był tutaj, nie ma po co gdybać (choć to on zaczął gdybać).
Rozszerzył lekko oczy w zdziwieniu, gdy wspomniała o Billym. Nie podejrzewał nawet, dokąd zmierza ten wątek - zaczęła mówić o uczuciach, o niepewności. Przez chwilę brzmiało to tak, jakby nie chciała się z nim widzieć, bo spotkała się z Billym. Albo może przez to, co zaszło między nimi nad herbatą?
Merlinie, czyli nie dość, że prawie ją zabił, to jeszcze spłoszył ją nieśmiałymi (jak na siebie, dawnego siebie) zalotami?
Teraz poczuł się naprawdę głupio, choć ten rodzaj zakłopotania był w jakiś sposób lepszy od myślenia o likantropii.
-Hann, jestem... my... nie musisz mi się tłumaczyć. - spróbował jej przerwać, łagodnie. Chyba kilka miesięcy temu byłby zazdrosny, ale czas pomógł, piwo z Billym też pomogło. -Ani pewnie jemu, chyba, że... czułby się nie tak... - to dlatego patrzył na niego czasem tak spod byka? Merlinie, chyba sportowiec nie byłby zazdrosny o wilkołaka? -Zresztą, stara miłość nie rdzewieje, ja to rozumiem- - wyrwało mu się, a spojrzenie stało się na moment jakieś inne, trochę rozkojarzone. Chciał ją uspokoić, myśleć o niej i o Billym, ale mimowolnie pomyślał o kimś innym. I o tym co przyznał wczoraj Billy'emu o Addzie, ale po pijaku, a po pijaku się nie liczy.
Czasem rdzewieje, a czasem nie. - poprawił się w myślach.
Ale Hannah mówiła dalej i nagle opowieść o uczuciu do Billy'ego zmieniła się o sto osiemdziesiąt stopni. Otworzył szerzej oczy, odruchowo cofnął się o krok. Powiedziała Billy'emu?
Wiedział, że powiedziała Alexowi, sam mu to powiedział. W przypływie chwili czuł się wtedy zdradzony i zaskoczony, ale potem dotarło do niego, że tak trzeba. Alex był magipsychiatrą, był wtedy Gwardzistą, Hannah pewnie uznała, że ktoś powinien wiedzieć i mu pomóc, a Mike zawsze wierzył w hierarchię (nawet jeśli upokarzające było rozmawianie o własnej psychice z dwudziestoparolatkiem - ale rady Farleya ostatecznie mu pomogły).
Ale Billy... nie wiedział, czy to co innego, nie miał czasu ani siły o nim pomyśleć. Najmocniej dotarło do niego to, że nie wiedział, że Billy wiedział, że usiłował sobie wmawiać, że dziwnie chłodne zachowanie Moore'a to jego własna paranoja. Że tylko mu się wydaje. I wmówił to sobie na tyle skutecznie, że wczoraj pił z nim piwo i rozmawiał o likantropii jakby nigdy nic.
-On... - zaczął, chyba chcąc o to spytać, ale głos lekko mu się załamał, trudno mu było zebrać myśli. Czuł się zdradzony, ale nie chciał powiedzieć czegoś złośliwego - nie teraz, nie po tylu miesiącach. Zacisnął lekko usta, Hannah mówiła dalej, teraz o uczuciu między nimi, trudno mu było za tym nadążyć.
-Nie trzeba o wszystkim rozmawiać. - po co to rozdrapywać? -Nie jestem ślepy - - wiem, że Billy to lepszy wybór, tak po prostu. Nie zagroziłby ci, na przykład i mówiłaś mi o nim od początku. - cisnęło mu się na usta, ale wtedy Hannah się rozpłakała.
Oniemiał.
-Hann... - c o r o b i ć?
Dopiero teraz dotarło do niego w pełni, że przez ostatni kwadrans musiał zachowywać się jak dupek. Dystans miał ochronić ich obydwoje, ale musiała... to wszystko źle zinterpretować.
-Nie płacz, proszę. - poprosił zupełnie spanikowany, jego głos nie brzmiał już tak bezbarwnie jak na początku rozmowy. Maski opadły. Postąpił o krok do przodu, znowu doprowadził kobietę do płaczu i nie wiedział dlaczego. Ale na Addę był zły, był wściekły, a na Hannah nie.
-Nie gniewam się przecież, Hann. - nieśmiało położył jej dłoń na ramieniu, niepewny, na ile może sobie pozwolić. Gest wydawał się żałośnie nieadekwatny do skali szlochu, Kerrie w takiej sytuacji po prostu by przytulił. -...mogę? - przysunął się bliżej, uniósł ramiona, niezdarnie. Jeśli chciała, mogła się przytulić, ale wciąż zachowywał dystans - niepewnym, jak zachowywać się przy żonie innego mężczyzny.
Mężczyzny, który ani razu nie okazał mu, że w i e. - dotarło do niego, dopiero teraz. Billy miał prawo... miał prawo być wściekły, zaniepokojony, nie ufać mu. Ale nie licząc podejrzliwych spojrzeń, ani razu nie okazał tego wprost.
-W porządku. Naprawdę. - zapewnił, wcale nie tylko dlatego, że płakała. Kilka miesięcy temu nie było w porządku i nie byłoby w porządku - ale już było.
Kłamstwo o papierze wydało mu się teraz żałosne, ale Hannah płakała i chyba naprawdę się przejęła, więc musiał brnąć w nie dalej.
-Normalnie. Kerrie pisała listy do jakiegoś kolegi, to odstąpiłem jej papier, no i w zimie brakowało wszystkiego, głównie jedzenia, ale papieru też. - zmyślił na poczekaniu. Hannah cofnęła się, a on zawiesił wzrok na jej brzuchu, a potem cofnął wzrok, nagle spłoszony. Przez chwilę wyglądał, jakby chciał o coś spytać, ale zupełnie nie wiedział jak, więc się poddał.
-Nie jesteś głupia. Francuski jest głupi. - zaprotestował żarliwie, marszcząc brwi. Nie lubił, gdy tak o sobie mówiła. Francuski co prawda kiedyś lubił, przed laty. Gdy Adda mówiła po francusku. A potem z nim zerwała. Durny język.
Chwila ciszy mu pomogła, wreszcie mógł wziąć oddech, zebrać myśli. Ochłonąć.
Gdy ochłonął i wrócił, Hannah znowu się rozpłakała.
-Ja też... ja też nie wiem. - przyznał, kładąc przed nią herbatę. Powinien znowu ją przytulić? -Ale ja też tak udawałem. Nie chciałem wtedy pomocy, to było bardziej stresujące. Ale przecież mnie nie straciliście. Ani Just ani ty. - z trudem przyszło mu mówienie o sobie, ale może tak mógłby pocieszyć Hannah. W połowie zdania uświadomił sobie, że było blisko - że faktycznie mogli go stracić, że gdyby nie wsparcie bliskich to kto wie, czy nadal by tutaj był.
-Dziękuję. Że przyszłaś. - wydusił cicho.
Że chcesz być bliska.
-No wiesz, u Just nie jest w porządku, a u mnie no, praca, zniknął list gończy, spotkałem Billy'ego w barze, bo znowu możemy chodzić do barów, bo zniknął list gończy. Mają tam dobry gulasz, to znaczy nie dobry, ale taki w porządku, łatwiej go kupić w barze niż kupić mięso. - pod natłokiem pytań spłoszył się nagle i zalał Hannah jakże interesującym słowotokiem. -Było trzęsienie ziemi, w Oazie. Ale już w porządku. Billy ci pewnie mówił, był tam. - nie zauważył, że użył zwrotu w porządku trzy razy w ciągu kilku zdań.
-A u ciebie... uh... w porządku? - zerknął na jej brzuch. Zarumienił się. Nie wiedział, jak o to spytać - to było krępujące, dla niej pewnie też. -Dobrze... dobrze się czujesz?
Prościej niż dopuścić do siebie te wszystkie emocje - było się spłoszyć. I przejść do defensywy, bo niby robiła mu słuszne wyrzuty, znając jego i Just zbyt dobrze, ale przecież nie może przyznać na głos że unikałby jej w nieskończoność.
-Nie no, ktoś byłby w domu, gdybyś zechciała nas odwiedzić. - zaprotestował. Może nie ja. Wciąż chyba nie dowierzał, że dziś chciała się widzieć z nim i tylko z nim. -Jesteśmy dorośli. - powtórzył uparcie, udając, że wcale nie uciekłby dziecinnie. Mleko się rozlało, była tutaj, on też był tutaj, nie ma po co gdybać (choć to on zaczął gdybać).
Rozszerzył lekko oczy w zdziwieniu, gdy wspomniała o Billym. Nie podejrzewał nawet, dokąd zmierza ten wątek - zaczęła mówić o uczuciach, o niepewności. Przez chwilę brzmiało to tak, jakby nie chciała się z nim widzieć, bo spotkała się z Billym. Albo może przez to, co zaszło między nimi nad herbatą?
Merlinie, czyli nie dość, że prawie ją zabił, to jeszcze spłoszył ją nieśmiałymi (jak na siebie, dawnego siebie) zalotami?
Teraz poczuł się naprawdę głupio, choć ten rodzaj zakłopotania był w jakiś sposób lepszy od myślenia o likantropii.
-Hann, jestem... my... nie musisz mi się tłumaczyć. - spróbował jej przerwać, łagodnie. Chyba kilka miesięcy temu byłby zazdrosny, ale czas pomógł, piwo z Billym też pomogło. -Ani pewnie jemu, chyba, że... czułby się nie tak... - to dlatego patrzył na niego czasem tak spod byka? Merlinie, chyba sportowiec nie byłby zazdrosny o wilkołaka? -Zresztą, stara miłość nie rdzewieje, ja to rozumiem- - wyrwało mu się, a spojrzenie stało się na moment jakieś inne, trochę rozkojarzone. Chciał ją uspokoić, myśleć o niej i o Billym, ale mimowolnie pomyślał o kimś innym. I o tym co przyznał wczoraj Billy'emu o Addzie, ale po pijaku, a po pijaku się nie liczy.
Czasem rdzewieje, a czasem nie. - poprawił się w myślach.
Ale Hannah mówiła dalej i nagle opowieść o uczuciu do Billy'ego zmieniła się o sto osiemdziesiąt stopni. Otworzył szerzej oczy, odruchowo cofnął się o krok. Powiedziała Billy'emu?
Wiedział, że powiedziała Alexowi, sam mu to powiedział. W przypływie chwili czuł się wtedy zdradzony i zaskoczony, ale potem dotarło do niego, że tak trzeba. Alex był magipsychiatrą, był wtedy Gwardzistą, Hannah pewnie uznała, że ktoś powinien wiedzieć i mu pomóc, a Mike zawsze wierzył w hierarchię (nawet jeśli upokarzające było rozmawianie o własnej psychice z dwudziestoparolatkiem - ale rady Farleya ostatecznie mu pomogły).
Ale Billy... nie wiedział, czy to co innego, nie miał czasu ani siły o nim pomyśleć. Najmocniej dotarło do niego to, że nie wiedział, że Billy wiedział, że usiłował sobie wmawiać, że dziwnie chłodne zachowanie Moore'a to jego własna paranoja. Że tylko mu się wydaje. I wmówił to sobie na tyle skutecznie, że wczoraj pił z nim piwo i rozmawiał o likantropii jakby nigdy nic.
-On... - zaczął, chyba chcąc o to spytać, ale głos lekko mu się załamał, trudno mu było zebrać myśli. Czuł się zdradzony, ale nie chciał powiedzieć czegoś złośliwego - nie teraz, nie po tylu miesiącach. Zacisnął lekko usta, Hannah mówiła dalej, teraz o uczuciu między nimi, trudno mu było za tym nadążyć.
-Nie trzeba o wszystkim rozmawiać. - po co to rozdrapywać? -Nie jestem ślepy - - wiem, że Billy to lepszy wybór, tak po prostu. Nie zagroziłby ci, na przykład i mówiłaś mi o nim od początku. - cisnęło mu się na usta, ale wtedy Hannah się rozpłakała.
Oniemiał.
-Hann... - c o r o b i ć?
Dopiero teraz dotarło do niego w pełni, że przez ostatni kwadrans musiał zachowywać się jak dupek. Dystans miał ochronić ich obydwoje, ale musiała... to wszystko źle zinterpretować.
-Nie płacz, proszę. - poprosił zupełnie spanikowany, jego głos nie brzmiał już tak bezbarwnie jak na początku rozmowy. Maski opadły. Postąpił o krok do przodu, znowu doprowadził kobietę do płaczu i nie wiedział dlaczego. Ale na Addę był zły, był wściekły, a na Hannah nie.
-Nie gniewam się przecież, Hann. - nieśmiało położył jej dłoń na ramieniu, niepewny, na ile może sobie pozwolić. Gest wydawał się żałośnie nieadekwatny do skali szlochu, Kerrie w takiej sytuacji po prostu by przytulił. -...mogę? - przysunął się bliżej, uniósł ramiona, niezdarnie. Jeśli chciała, mogła się przytulić, ale wciąż zachowywał dystans - niepewnym, jak zachowywać się przy żonie innego mężczyzny.
Mężczyzny, który ani razu nie okazał mu, że w i e. - dotarło do niego, dopiero teraz. Billy miał prawo... miał prawo być wściekły, zaniepokojony, nie ufać mu. Ale nie licząc podejrzliwych spojrzeń, ani razu nie okazał tego wprost.
-W porządku. Naprawdę. - zapewnił, wcale nie tylko dlatego, że płakała. Kilka miesięcy temu nie było w porządku i nie byłoby w porządku - ale już było.
Kłamstwo o papierze wydało mu się teraz żałosne, ale Hannah płakała i chyba naprawdę się przejęła, więc musiał brnąć w nie dalej.
-Normalnie. Kerrie pisała listy do jakiegoś kolegi, to odstąpiłem jej papier, no i w zimie brakowało wszystkiego, głównie jedzenia, ale papieru też. - zmyślił na poczekaniu. Hannah cofnęła się, a on zawiesił wzrok na jej brzuchu, a potem cofnął wzrok, nagle spłoszony. Przez chwilę wyglądał, jakby chciał o coś spytać, ale zupełnie nie wiedział jak, więc się poddał.
-Nie jesteś głupia. Francuski jest głupi. - zaprotestował żarliwie, marszcząc brwi. Nie lubił, gdy tak o sobie mówiła. Francuski co prawda kiedyś lubił, przed laty. Gdy Adda mówiła po francusku. A potem z nim zerwała. Durny język.
Chwila ciszy mu pomogła, wreszcie mógł wziąć oddech, zebrać myśli. Ochłonąć.
Gdy ochłonął i wrócił, Hannah znowu się rozpłakała.
-Ja też... ja też nie wiem. - przyznał, kładąc przed nią herbatę. Powinien znowu ją przytulić? -Ale ja też tak udawałem. Nie chciałem wtedy pomocy, to było bardziej stresujące. Ale przecież mnie nie straciliście. Ani Just ani ty. - z trudem przyszło mu mówienie o sobie, ale może tak mógłby pocieszyć Hannah. W połowie zdania uświadomił sobie, że było blisko - że faktycznie mogli go stracić, że gdyby nie wsparcie bliskich to kto wie, czy nadal by tutaj był.
-Dziękuję. Że przyszłaś. - wydusił cicho.
Że chcesz być bliska.
-No wiesz, u Just nie jest w porządku, a u mnie no, praca, zniknął list gończy, spotkałem Billy'ego w barze, bo znowu możemy chodzić do barów, bo zniknął list gończy. Mają tam dobry gulasz, to znaczy nie dobry, ale taki w porządku, łatwiej go kupić w barze niż kupić mięso. - pod natłokiem pytań spłoszył się nagle i zalał Hannah jakże interesującym słowotokiem. -Było trzęsienie ziemi, w Oazie. Ale już w porządku. Billy ci pewnie mówił, był tam. - nie zauważył, że użył zwrotu w porządku trzy razy w ciągu kilku zdań.
-A u ciebie... uh... w porządku? - zerknął na jej brzuch. Zarumienił się. Nie wiedział, jak o to spytać - to było krępujące, dla niej pewnie też. -Dobrze... dobrze się czujesz?
Can I not save one
from the pitiless wave?
Była niewrażliwa na typ obrony, którą stosował Mike, ale którą tez od lat praktykowała jej najlepsza przyjaciółka. Nie dlatego, że była bardzo mądra i spostrzegawcza i potrafiła dostrzec niuanse w zachowaniu, które demaskowały fałszywą postawę. Znała ich na tyle, by wiedzieć, że nie mieli względem niej złych intencji. Nie potrafiła kłamać, nie była też w stanie dostrzec szczególnych objawów kłamstwa. Wiedziała swoje, a myślała prosto. Skoro się przyjaźnili, dlaczego miałaby czuć się niepewnie w tej relacji? Tylko dlatego, że sama była czemuś winna. Nie doszukiwała się złych intencji, nie lękała się skrzywdzenia ze strony przyjaciół. Wszystko to, co przywiodło ją tu dziś wypłynęło z jej ust wartkim potokiem, a jeden czego mogła się bać to fakt, że Mike po usłyszeniu prawdy przestanie wmawiać sobie, że miał powód, by jej unikać — po prostu go dostanie na srebrnej tacy.
— To chyba miałam szczęście, że zastałam właśnie ciebie, choć wiele ryzykowałam zjawiając się bez zapowiedzi — bardziej ton niż słowa był podszyty ironią; wiedziała dobrze, że tak mogło być. Trwała wojna, a oni byli aurorami. Nawet Kerstin pomagała przy rannych i chorych. To prawda, miał racje. Mogła ich nie zastać. Uśmiech tańczył w kącikach ust jeszcze przez chwilę, bo zaraz zalała ją fala wyrzutów sumienia. Słowa opuszczały jej krtań same, straciła nad nimi kontrolę, podobnie jak nad emocjami. Zawsze była ich pełna, reagowała gwałtowni, prędko, pod ich wpływem jeszcze zanim dobrze się nad tym zastanowiła, ale teraz wszystko się nasilało, a napadowe histerie nie były niczym niezwykłym. Pokręciła głową, kiedy próbował jej przerwać, mówiąc dalej. To nieprawda, musiała się wytłumaczyć. Mógł jej unikać — rozumiała to. Wyjaśnił jej to pokracznie zaraz po tym, gdy się odmienił i nagi, bezbronny i przerażony siedział na podłodze nie dowierzając temu, co naprawdę zrobił. Wyjaśnił jej pokrętnie też wtedy, gdy wilczą natura zmusiła ją w szkockim lesie do szaleńczego biegu. Zrobił to, bo chciał ją chronić. Zrobił to, bo było mu wstyd. Wcześniej tylko podejrzewała, dopiero teraz w jego oczach to zobaczyła naprawdę. Był dojrzałym mężczyzną, autorem. Doświadczonym czarodziejem. Czy szaleńczy atak na bliską osobę nie był dla niego skazą na sumieniu? Rysą na wizerunku, który próbował sam dla siebie odbudować odkąd cierpiał na likantropię? Czuła, że go zawiodła. Swoją postawą przecząca temu, o czym próbowała go zapewnić. Ale jeśli to miało szansę się jeszcze udać i mogli być przyjaciółmi to musieli wyjaśnić sobie wszystko. Od początku do końca.
Nie było odwrotu. Kiedy zalała się łzami próbowała się opanować, wiedząc, że łzy czynią ją słabą, a jego bezbronnym i nawet jeśli chciał zareagować inaczej nie wypadało. Nie chciała go stawiać w takiej sytuacji, nie chciała go zmuszać do kapitulacji i wybaczenia, ale całą siłą woli nie była się w stanie przekonać do zakończenia tej szopki.
— Przepraszam — wyznała jeszcze raz, chowając twarz w dłoniach, kiedy poprosił ją, by przestała. Naprawdę próbowała, ale wraz ze słowami nadeszły emocje tak silne, że przezwyciężenie ich okazało się dla niej górą nie do przebycia. — Nie chcę żebyś...— musiał spojrzeć na mnie łagodniej przez to, ale nie dokończyła, bo gula znów ścisnęła jej gardło. Pokiwała tylko głową, kiedy spytał o pozwolenie. Nie czekając aż to zrobi sama do niego przylgnęła, otwartymi dłońmi ułożonymi pod łopatkami obejmując go od dołu, pod jego ramionami. — Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie, Mike — szepnęła w końcu prosto do jego koszuli, którą zmoczyły łzy. Odsunęła się po chwili, łapiąc siłę i moment, by zepchnąć rozedrganie na bok. — Tylko tyle, że nie chciałam cię zranić. — Alexandrowi wyznała to martwiąc się o niego, ale Billemu dlatego, że sama potrzebowała wsparcia, bliskości. Przyjaciela. Just była w więzieniu. Powiedziała mu, potrzebując wsparcia i kogoś kto powie, że już jest wszystko w porządku i będzie tylko lepiej. Spojrzała Tonksowi w oczy, przełykając ślinę. Ona dla niego tego nie zrobiła. A powinna była.
Przetarła oczy, nabierając powietrza w płuca; chłodna, rześka pryska trochę ją otrzeźwiła. Owiała ją rozwiewając włosy i sukienkę, którą znów przytrzymała przy ciele; powietrze tutaj było inne. Poczuła sól na podniebieniu, ale nie była pewna, czy od łez, czy morza.
— Mogę ci dostarczyć trochę papieru, jeśli potrzebujecie. — Przetarła oczy raz jeszcze; romantyczne relacje Kerstin odwiodły ją jednak od podejrzliwości względem kiepskiej wymówki na temat papieru. — Poznała kogoś miłego? — spytała z nadzieją, uśmiechając się lekko. Była przemiłą dziewczyną, śliczną, delikatną i wrażliwą. Choć była narażona na niebezpieczeństwo, potrzebowała bliskości jak każdy. Kwestia Justine strapiła ją ponownie. Wypuściła powietrze z płuc i odwróciła się od Michaela, by spojrzeć na morze. Czuła się bezradna, nie wiedziała, jak jej pomóc, jak ulżyć. Nie wiedziała o co może ją prosić — po raz pierwszy w życiu, nie wiedząc, czy jej zaangażowanie nie sprawi jej dodatkowego cierpienia. Czy patrzenie na nią i na to jak życie rozwija się pod jej sercem nie będzie jej ranić.
— To jest wykańczające, prawda? — spytała więc, spoglądając na swoje dłonie. Na środkowym palcu widniał pierścionek; wciąż nie było obrączki, ale wiedziała już, co zrobić. — Kiedy dziadek mnie zostawił samą ze sklepem i okazało się, że jest na skraju bankructwa unikałam wszystkich zasłaniając się brakiem czasu, wiedziałam, że kiedy się spotkam z Just będę musiała jej powiedzieć, że jest naprawdę ciężko. Chciałam sobie dać radę sama. Ale ona jest silniejsza. Chciałabym jej pomóc, nie wiem tylko jak.
Obróciła się, łapiąc jego wdzięczne spojrzenie. Niepewność odmalowała się na jej twarzy. Czy to znaczyło, że miedzy nimi jest w porządku? Będzie? Czy mogą zapomnieć o tych wszystkich wpadkach, które zaliczyli wspólnie? Uśmiechnęła się w odpowiedzi.
— Co najmniej cztery razy użyłeś słowa "w porządku", Mike. Co jest? — spytała podejrzliwie. Po chwili spojrzała po sobie, uświadamiając sobie, że ukrywanie się z tym kiepsko jej szło. Trochę rozczarowana własnymi umiejętnościami kamuflażu westchnęła, ale zaraz po tym uśmiechnęła się szeroko. Do siebie, dopiero potem do Michaela, kiedy spojrzała na niego, by mu odpowiedzieć. — Dobrze. Nawet lepiej niż dobrze. Czuję się wspaniale, przynajmniej przez większość czasu. I jestem szczęśliwa — dodała zaraz, przykładając dłonie do brzucha. — Chciałabym, żeby wszystko było dobrze. Coraz częściej myślę o tym, co będzie. O tym jaka przyszłość nas czeka. Ale wygramy tę wojnę, prawda? — Nie musiał odpowiadać. Uśmiechnęła się krótko.
— To chyba miałam szczęście, że zastałam właśnie ciebie, choć wiele ryzykowałam zjawiając się bez zapowiedzi — bardziej ton niż słowa był podszyty ironią; wiedziała dobrze, że tak mogło być. Trwała wojna, a oni byli aurorami. Nawet Kerstin pomagała przy rannych i chorych. To prawda, miał racje. Mogła ich nie zastać. Uśmiech tańczył w kącikach ust jeszcze przez chwilę, bo zaraz zalała ją fala wyrzutów sumienia. Słowa opuszczały jej krtań same, straciła nad nimi kontrolę, podobnie jak nad emocjami. Zawsze była ich pełna, reagowała gwałtowni, prędko, pod ich wpływem jeszcze zanim dobrze się nad tym zastanowiła, ale teraz wszystko się nasilało, a napadowe histerie nie były niczym niezwykłym. Pokręciła głową, kiedy próbował jej przerwać, mówiąc dalej. To nieprawda, musiała się wytłumaczyć. Mógł jej unikać — rozumiała to. Wyjaśnił jej to pokracznie zaraz po tym, gdy się odmienił i nagi, bezbronny i przerażony siedział na podłodze nie dowierzając temu, co naprawdę zrobił. Wyjaśnił jej pokrętnie też wtedy, gdy wilczą natura zmusiła ją w szkockim lesie do szaleńczego biegu. Zrobił to, bo chciał ją chronić. Zrobił to, bo było mu wstyd. Wcześniej tylko podejrzewała, dopiero teraz w jego oczach to zobaczyła naprawdę. Był dojrzałym mężczyzną, autorem. Doświadczonym czarodziejem. Czy szaleńczy atak na bliską osobę nie był dla niego skazą na sumieniu? Rysą na wizerunku, który próbował sam dla siebie odbudować odkąd cierpiał na likantropię? Czuła, że go zawiodła. Swoją postawą przecząca temu, o czym próbowała go zapewnić. Ale jeśli to miało szansę się jeszcze udać i mogli być przyjaciółmi to musieli wyjaśnić sobie wszystko. Od początku do końca.
Nie było odwrotu. Kiedy zalała się łzami próbowała się opanować, wiedząc, że łzy czynią ją słabą, a jego bezbronnym i nawet jeśli chciał zareagować inaczej nie wypadało. Nie chciała go stawiać w takiej sytuacji, nie chciała go zmuszać do kapitulacji i wybaczenia, ale całą siłą woli nie była się w stanie przekonać do zakończenia tej szopki.
— Przepraszam — wyznała jeszcze raz, chowając twarz w dłoniach, kiedy poprosił ją, by przestała. Naprawdę próbowała, ale wraz ze słowami nadeszły emocje tak silne, że przezwyciężenie ich okazało się dla niej górą nie do przebycia. — Nie chcę żebyś...— musiał spojrzeć na mnie łagodniej przez to, ale nie dokończyła, bo gula znów ścisnęła jej gardło. Pokiwała tylko głową, kiedy spytał o pozwolenie. Nie czekając aż to zrobi sama do niego przylgnęła, otwartymi dłońmi ułożonymi pod łopatkami obejmując go od dołu, pod jego ramionami. — Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie, Mike — szepnęła w końcu prosto do jego koszuli, którą zmoczyły łzy. Odsunęła się po chwili, łapiąc siłę i moment, by zepchnąć rozedrganie na bok. — Tylko tyle, że nie chciałam cię zranić. — Alexandrowi wyznała to martwiąc się o niego, ale Billemu dlatego, że sama potrzebowała wsparcia, bliskości. Przyjaciela. Just była w więzieniu. Powiedziała mu, potrzebując wsparcia i kogoś kto powie, że już jest wszystko w porządku i będzie tylko lepiej. Spojrzała Tonksowi w oczy, przełykając ślinę. Ona dla niego tego nie zrobiła. A powinna była.
Przetarła oczy, nabierając powietrza w płuca; chłodna, rześka pryska trochę ją otrzeźwiła. Owiała ją rozwiewając włosy i sukienkę, którą znów przytrzymała przy ciele; powietrze tutaj było inne. Poczuła sól na podniebieniu, ale nie była pewna, czy od łez, czy morza.
— Mogę ci dostarczyć trochę papieru, jeśli potrzebujecie. — Przetarła oczy raz jeszcze; romantyczne relacje Kerstin odwiodły ją jednak od podejrzliwości względem kiepskiej wymówki na temat papieru. — Poznała kogoś miłego? — spytała z nadzieją, uśmiechając się lekko. Była przemiłą dziewczyną, śliczną, delikatną i wrażliwą. Choć była narażona na niebezpieczeństwo, potrzebowała bliskości jak każdy. Kwestia Justine strapiła ją ponownie. Wypuściła powietrze z płuc i odwróciła się od Michaela, by spojrzeć na morze. Czuła się bezradna, nie wiedziała, jak jej pomóc, jak ulżyć. Nie wiedziała o co może ją prosić — po raz pierwszy w życiu, nie wiedząc, czy jej zaangażowanie nie sprawi jej dodatkowego cierpienia. Czy patrzenie na nią i na to jak życie rozwija się pod jej sercem nie będzie jej ranić.
— To jest wykańczające, prawda? — spytała więc, spoglądając na swoje dłonie. Na środkowym palcu widniał pierścionek; wciąż nie było obrączki, ale wiedziała już, co zrobić. — Kiedy dziadek mnie zostawił samą ze sklepem i okazało się, że jest na skraju bankructwa unikałam wszystkich zasłaniając się brakiem czasu, wiedziałam, że kiedy się spotkam z Just będę musiała jej powiedzieć, że jest naprawdę ciężko. Chciałam sobie dać radę sama. Ale ona jest silniejsza. Chciałabym jej pomóc, nie wiem tylko jak.
Obróciła się, łapiąc jego wdzięczne spojrzenie. Niepewność odmalowała się na jej twarzy. Czy to znaczyło, że miedzy nimi jest w porządku? Będzie? Czy mogą zapomnieć o tych wszystkich wpadkach, które zaliczyli wspólnie? Uśmiechnęła się w odpowiedzi.
— Co najmniej cztery razy użyłeś słowa "w porządku", Mike. Co jest? — spytała podejrzliwie. Po chwili spojrzała po sobie, uświadamiając sobie, że ukrywanie się z tym kiepsko jej szło. Trochę rozczarowana własnymi umiejętnościami kamuflażu westchnęła, ale zaraz po tym uśmiechnęła się szeroko. Do siebie, dopiero potem do Michaela, kiedy spojrzała na niego, by mu odpowiedzieć. — Dobrze. Nawet lepiej niż dobrze. Czuję się wspaniale, przynajmniej przez większość czasu. I jestem szczęśliwa — dodała zaraz, przykładając dłonie do brzucha. — Chciałabym, żeby wszystko było dobrze. Coraz częściej myślę o tym, co będzie. O tym jaka przyszłość nas czeka. Ale wygramy tę wojnę, prawda? — Nie musiał odpowiadać. Uśmiechnęła się krótko.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Uparte i speszone (może tylko Tonksowie potrafili być uparci i zakłopotani na raz, skrywając uczucia pod maską pozornego chłodu) spojrzenie Michaela złagodniało, gdy zestawiła słowa "szczęście" i "ciebie" w jednym zdaniu. Nie spodziewał się czegoś takiego usłyszeć - ze wszystkich ludzi nie od Hannah, nie po tym, co zaszło. Dwukrotnie. Pracował nad tym, by lepiej kontrolować emocje i zrozumieć zarówno własną genetykę, jak i siebie. Samemu i z magipsychiatrą. Wraz z upływem czasu podobne nastroje jak tamtej jesieni nachodziły go rzadziej, upiorny głos w głowie cichł, widmo torturowanej Just i dementorów z Azkabanu oddalało się. Próbował sobie wybaczyć, skończyć z toksycznymi zachowaniami, nie poddawać się - najpierw dla Zakonu i Ministra, potem chyba faktycznie dla siebie. Tyle, że zdławił w sobie nadzieję na uzyskanie wybaczenia Hannah, chyba nie sądząc, że pomimo jej chęci może prawdziwie nastąpić. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak bardzo go potrzebował. Zrozumienie nadeszło z falą ulgi i wzruszenia i lęku (że znowu robi sobie fałszywą nadzieję, albo że to tylko wszystko skomplikuje), zagłuszających ironię w jej głosie. Odwrócił wzrok, by nie dostrzegła tych uczuć i skinął tylko głową, przyznając jej rację.
Może naprawdę miała szczęście.
Łzy skołowały go jeszcze bardziej, przeprosiny podobnie.
Dopiero, gdy przytuliła się sama (i gdy otrząsnął się z krótkiego szoku, że nadal, widząc jego potworną formę - właściwie widziała to jako jedyna z bliskich mu ludzi - chce go dotykać) zrozumiał, że nie tylko on zarzucał sobie coś niewybaczalnego. Do dzisiaj nie podejrzewał nawet, że Hannah zdradziła tamto komuś więcej niż Alexowi, Billy do dzisiaj nie dał mu tego (zanadto) odczuć. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie - to on zarzucał sobie coś podobnego, nie spodziewał się, że Hannah może przeżywać podobne wyrzuty sumienia. W sprawie, wydawałoby się - z perspektywy czasu i niedawnego piwa; we wrześniu pewnie nie przyjąłby tego tak spokojnie - zupełnie błahej. Zrujnowanie reputacji nie mogło się równać narażonemu życiu, nie wedle czarnobiałej, aurorskiej logiki.
Podniósł powoli dłonie, nieśmiało ułożył je na jej łopatkach, chyba do końca nie wierząc jeszcze, że to wszystko się dzieje i że Hannah naprawdę może podchodzić do niego tak, jak dawniej.
Odezwał się dopiero, gdy się odsunęła i przestała szlochać (na przykładzie Kerrie nauczył się, że czasem nie było sensu odzywać się wcześniej), gdy spojrzała mu w oczy. Tym razem nie uciekł spojrzeniem.
-Wiem, że nie. - czy Hannah mogłaby chcieć kogokolwiek zranić? Właśnie to go do niej przyciągnęło, to ciepło i dobre serce i emocje widoczne jak na dłoni. To, że u niej w sklepie czuł się bezpiecznie. Żałował, że nie mogła czuć się równie bezpiecznie w jego domu, ale może naprawdę mogli zostawić to za sobą. Nigdy nie zapomni, już zawsze będzie się przy niej i przy innych pilnował, ale lęk przed tą przyjaźnią faktycznie był irracjonalny. -Ja... dziękuję, że mi mówisz. - tak naprawdę pewnie wolałby nigdy nie wiedzieć, ale to było dla niej ważne. I sprawiło, że i jemu było łatwiej wybaczyć sobie. I magipsychiatra tłukł mu do głowy coś o szczerości w relacjach i umiejętności mówienia o emocjach, Michael nie lubił tamtych frazesów, ale i tak je zapamiętał. -Ja też przepraszam. - za tamto przeprosił już wielokrotnie, ale chyba nigdy nie bez paniki. -I za... wiesz, i za to, że tak cię unikałem. - za odcięcie się od Hann nie przeprosił nigdy, uznając to za słuszną decyzję. Dopiero dzisiaj widział, że ją zraniło.
-Już jest w porządku. - unikając jej, zapomniał jak potrafiła byćuparta wytrwała. Nie powinien w ogóle brnąć w to kłamstwo, poczuł się idiotycznie. Chyba, że mógłby przyjąć od niej ten papier i potem oddać go Billy'emu? Czy Moore by dopytywał, czy zobowiąże go męska solidarność? Na szczęście, niechcący zdołał ją rozproszyć. -Kogoś... - nie będzie straszył Hannah tym, że Cygana, jeszcze się zaniepokoi jak z tym papierem. Albo znowu rozpłacze. -...nieroztropnego. - ale nie zamierzał kłamać, a to słowo chyba idealnie charakteryzowało Thomasa. -Chyba miał dobre serce, ale naraziłby ją, a potem zniknął. - wzruszył ramionami. -Mi ulżyło, ale ona... wiesz. - zerknął na Hann znacząco, trochę pytająco. Obydwoje gubili się w kwestii pocieszenia Just, ale może chociaż w kwestii Kerstin znalazłaby dobrą radę. Młodsza Tonks udawała, że wszystko w porządku, ale przecież ją znał - widział, że jest smutna.
-Znasz nas. Just. - przypomniał Hannah z bladym uśmiechem. -Czasem, im bardziej kogoś od siebie odtrąca, tym bardziej boi się, że tego kogoś straci. Po prostu bądź i nie przejmuj się, jeśli powie ci coś przykrego. - poradził jej, co prawda nie będąc stuprocentowo pewnym czy zadziała to w kwestii Just, ale właściwie mówiąc o samym sobie. Szok już opadł, czuł nieśmiałą wdzięczność, że przyszła, że się odważyła.
Odwzajemnił jej uśmiech - a jego uśmiech sięgnął wreszcie oczu. Nie wiedział, jak jej powiedzieć, że chciałby żeby było jak dawniej, ale może nie musiał, może w porządku wybrzmiewa najpewniej, gdy jest niewypowiedziane.
A nie, gdy nerwowo powtórzył je cztery razy - w innych kontekstach, które (poza gulaszem, ale nawet on był po prostu przeciętny) wcale nie układały się aż tak dobrze.
-Nie martw się, nie dzieje się nic złego. - zapewnił, nie chcąc jej martwić. -Zakonnicy zażegnali kryzys w Oazie, Billy na pewno ci opowie, a mi pracuje się też łatwiej odkąd cywilom nie płacą za donosy o miejscach gdzie mnie widziano. - uznał płynnie i samemu przyłapał się na kłamstwie.
Wcale nie pracowało się łatwiej, ale nie było to związane z listami. I chyba był Hannah winien prawdę - nie chciał psuć tego, co właśnie naprawili, swoją dziwną miną.
-Wtedy, gdy pierwszy raz powiedziałaś mi o Billym - westchnął, uśmiechnął się przepraszająco. Miał się odwdzięczyć historią, opowiedział jej o Astrid, wybierając boleśniejszą z dwóch zamkniętych historii. Boleśniejszą, ale nie najważniejszą. -opowiedziałem ci o kimś, ale była jeszcze jedna kobieta. Chciałem... sam nie wiem, co chciałem. Chyba ułożyć sobie z nią życie, kilka lat temu. - zanim w ogóle poznał Hannah, chyba opowiedzenie jej o tym nie będzie niezręczne. -Rozstaliśmy się, w kiepski sposób, a teraz po części pracujemy razem. Jest niezręcznie, ale to nic strasznego, będzie w porządku. - (zbyt) nonszalancko wzruszył ramionami, nie mogąc pozbyć się spod powiek obrazu tego, jak doprowadził Addę do płaczu.
Ale przecież wcześniej współpracowali razem w Staffordshire i potrafili zostawić emocje za sobą i może nie będą współpracować już więcej i może w ogóle nie powinien o tym myśleć, a Hannah na pewno rozsądnie przyzna mu rację albo nie będzie drążyć tematu!
Zamarł, gdy westchnęła - może nie powinien pytać? - ale potem uśmiechnęła się tak pięknie, że nie pozostało mu nic innego, jak uśmiechnąć się równie szeroko. Poczuł coś dziwnego, jakąś tęsknotę, której wcale się nie spodziewał. Irracjonalną zazdrość, ale nie zawiść. I szczęście, zaraźliwe. Pamiętał jak szczęśliwy był, gdy bawili się wspólnie na weselu Macmillanów - a teraz znów dopuściła go bliżej swojego szczęścia i może faktycznie mógł kochać ją w inny, właściwy sposób. Jak przyjaciółkę, której nigdy nie miał, ale którą w niej znalazł.
-Cieszę się. - nie był dobry w słowach, ale chwycił ją za ręce. -Wszystko będzie dobrze, Hannah. - nie wiedział, czy wygrają tą wojnę i czasem w to wątpił, ale na szczęście nie prosiła go o odpowiedź. Wszystko będzie dobrze z nią i z jej dzieckiem i z Billym, bo musiało być. Walczył po to, by było. Na własną przyszłość nie dawał sobie nadziei, ale przecież bardzo tej nadziei potrzebował. Nadzieja, z konkretną twarzą i przyszłość, z wydatnym brzuchem, stały właśnie przed nim, a wiara Hannah w wygraną była zaraźliwa.
Może naprawdę miała szczęście.
Łzy skołowały go jeszcze bardziej, przeprosiny podobnie.
Dopiero, gdy przytuliła się sama (i gdy otrząsnął się z krótkiego szoku, że nadal, widząc jego potworną formę - właściwie widziała to jako jedyna z bliskich mu ludzi - chce go dotykać) zrozumiał, że nie tylko on zarzucał sobie coś niewybaczalnego. Do dzisiaj nie podejrzewał nawet, że Hannah zdradziła tamto komuś więcej niż Alexowi, Billy do dzisiaj nie dał mu tego (zanadto) odczuć. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie - to on zarzucał sobie coś podobnego, nie spodziewał się, że Hannah może przeżywać podobne wyrzuty sumienia. W sprawie, wydawałoby się - z perspektywy czasu i niedawnego piwa; we wrześniu pewnie nie przyjąłby tego tak spokojnie - zupełnie błahej. Zrujnowanie reputacji nie mogło się równać narażonemu życiu, nie wedle czarnobiałej, aurorskiej logiki.
Podniósł powoli dłonie, nieśmiało ułożył je na jej łopatkach, chyba do końca nie wierząc jeszcze, że to wszystko się dzieje i że Hannah naprawdę może podchodzić do niego tak, jak dawniej.
Odezwał się dopiero, gdy się odsunęła i przestała szlochać (na przykładzie Kerrie nauczył się, że czasem nie było sensu odzywać się wcześniej), gdy spojrzała mu w oczy. Tym razem nie uciekł spojrzeniem.
-Wiem, że nie. - czy Hannah mogłaby chcieć kogokolwiek zranić? Właśnie to go do niej przyciągnęło, to ciepło i dobre serce i emocje widoczne jak na dłoni. To, że u niej w sklepie czuł się bezpiecznie. Żałował, że nie mogła czuć się równie bezpiecznie w jego domu, ale może naprawdę mogli zostawić to za sobą. Nigdy nie zapomni, już zawsze będzie się przy niej i przy innych pilnował, ale lęk przed tą przyjaźnią faktycznie był irracjonalny. -Ja... dziękuję, że mi mówisz. - tak naprawdę pewnie wolałby nigdy nie wiedzieć, ale to było dla niej ważne. I sprawiło, że i jemu było łatwiej wybaczyć sobie. I magipsychiatra tłukł mu do głowy coś o szczerości w relacjach i umiejętności mówienia o emocjach, Michael nie lubił tamtych frazesów, ale i tak je zapamiętał. -Ja też przepraszam. - za tamto przeprosił już wielokrotnie, ale chyba nigdy nie bez paniki. -I za... wiesz, i za to, że tak cię unikałem. - za odcięcie się od Hann nie przeprosił nigdy, uznając to za słuszną decyzję. Dopiero dzisiaj widział, że ją zraniło.
-Już jest w porządku. - unikając jej, zapomniał jak potrafiła być
-Znasz nas. Just. - przypomniał Hannah z bladym uśmiechem. -Czasem, im bardziej kogoś od siebie odtrąca, tym bardziej boi się, że tego kogoś straci. Po prostu bądź i nie przejmuj się, jeśli powie ci coś przykrego. - poradził jej, co prawda nie będąc stuprocentowo pewnym czy zadziała to w kwestii Just, ale właściwie mówiąc o samym sobie. Szok już opadł, czuł nieśmiałą wdzięczność, że przyszła, że się odważyła.
Odwzajemnił jej uśmiech - a jego uśmiech sięgnął wreszcie oczu. Nie wiedział, jak jej powiedzieć, że chciałby żeby było jak dawniej, ale może nie musiał, może w porządku wybrzmiewa najpewniej, gdy jest niewypowiedziane.
A nie, gdy nerwowo powtórzył je cztery razy - w innych kontekstach, które (poza gulaszem, ale nawet on był po prostu przeciętny) wcale nie układały się aż tak dobrze.
-Nie martw się, nie dzieje się nic złego. - zapewnił, nie chcąc jej martwić. -Zakonnicy zażegnali kryzys w Oazie, Billy na pewno ci opowie, a mi pracuje się też łatwiej odkąd cywilom nie płacą za donosy o miejscach gdzie mnie widziano. - uznał płynnie i samemu przyłapał się na kłamstwie.
Wcale nie pracowało się łatwiej, ale nie było to związane z listami. I chyba był Hannah winien prawdę - nie chciał psuć tego, co właśnie naprawili, swoją dziwną miną.
-Wtedy, gdy pierwszy raz powiedziałaś mi o Billym - westchnął, uśmiechnął się przepraszająco. Miał się odwdzięczyć historią, opowiedział jej o Astrid, wybierając boleśniejszą z dwóch zamkniętych historii. Boleśniejszą, ale nie najważniejszą. -opowiedziałem ci o kimś, ale była jeszcze jedna kobieta. Chciałem... sam nie wiem, co chciałem. Chyba ułożyć sobie z nią życie, kilka lat temu. - zanim w ogóle poznał Hannah, chyba opowiedzenie jej o tym nie będzie niezręczne. -Rozstaliśmy się, w kiepski sposób, a teraz po części pracujemy razem. Jest niezręcznie, ale to nic strasznego, będzie w porządku. - (zbyt) nonszalancko wzruszył ramionami, nie mogąc pozbyć się spod powiek obrazu tego, jak doprowadził Addę do płaczu.
Ale przecież wcześniej współpracowali razem w Staffordshire i potrafili zostawić emocje za sobą i może nie będą współpracować już więcej i może w ogóle nie powinien o tym myśleć, a Hannah na pewno rozsądnie przyzna mu rację albo nie będzie drążyć tematu!
Zamarł, gdy westchnęła - może nie powinien pytać? - ale potem uśmiechnęła się tak pięknie, że nie pozostało mu nic innego, jak uśmiechnąć się równie szeroko. Poczuł coś dziwnego, jakąś tęsknotę, której wcale się nie spodziewał. Irracjonalną zazdrość, ale nie zawiść. I szczęście, zaraźliwe. Pamiętał jak szczęśliwy był, gdy bawili się wspólnie na weselu Macmillanów - a teraz znów dopuściła go bliżej swojego szczęścia i może faktycznie mógł kochać ją w inny, właściwy sposób. Jak przyjaciółkę, której nigdy nie miał, ale którą w niej znalazł.
-Cieszę się. - nie był dobry w słowach, ale chwycił ją za ręce. -Wszystko będzie dobrze, Hannah. - nie wiedział, czy wygrają tą wojnę i czasem w to wątpił, ale na szczęście nie prosiła go o odpowiedź. Wszystko będzie dobrze z nią i z jej dzieckiem i z Billym, bo musiało być. Walczył po to, by było. Na własną przyszłość nie dawał sobie nadziei, ale przecież bardzo tej nadziei potrzebował. Nadzieja, z konkretną twarzą i przyszłość, z wydatnym brzuchem, stały właśnie przed nim, a wiara Hannah w wygraną była zaraźliwa.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Trudno jej było powstrzymać emocje, łzy same cisnęły się do oczu. W tym wszystkim była jednak nadzieja. Nie ukrywała, że liczyła na to, że to wszystko się zmieni, oni będą mogli dać sobie znów szansę na tę przyjaźń, która rozpadła się zanim dobrze zaistniała. Brakowało jej rozmów o niczym na zapleczu własnego sklepu, jego towarzystwa i dowcipów. Odsunął się, ale ona zrobiła to samo, mając znacznie więcej powodów do tego niż przypuszczał. Dziś, o parę miesięcy za późno to miało szansę wrócić na właściwe tory i choć trudno wymazać to, co się wydarzyło — to było pewnie nawet niemożliwe — mogli zamknąć ten rozdział i rozpocząć kolejny, lepszy, bardziej świadomy. Zawsze wierzyła, że trudne zdarzenia cementują relację. Jeśli są w stanie przetrwać jedną burze, przetrwają wszystkie następne.
Przetarła łzy z zaróżowionych policzków, kiedy z zaskakującym zrozumieniem przyznał, że jej wierzył. Mrugnęła z niedowierzaniem, jakby nie potrafiła pojąć, że to było po prostu takie proste. Mógł jej to wybaczyć? Naprawdę? Czekoladowe tęczówki otoczone drobną siateczką zaróżowionych żyłek wpatrywały się przez niego chwilę, aż ulga nie odmalowała się wyraźnie, rozluźniając napięte policzki i usta. Pokiwała głową — musiała mu powiedzieć, musiała się do tego przyznać. To brzemię nosiła nie tylko ona, ale też Billy, który przyrzekł jej zachować to w tajemnicy i swoich słów dotrzymał. Nie potrafiła dłużej trzymać tego w sobie, zmuszać go do analizowania swoich własnych relacji przez pryzmat tamtych zdarzeń. Musieli to sobie wyjaśnić, wytłumaczyć, zostawić przeszłość za sobą. By to mogło odnieść skutek cała prawda powinna ujrzeć światło dzienne.
— Rozumiem — wyznała po chwili, kiedy w końcu przyznał się do unikania jej. Nie dało się tego nie dostrzec, próbowała mu to powiedzieć odkąd przekroczyła próg, ale udawał, że to nieprawda. A to była prawda. Zdawkowo odpowiadał na jej listy, nie chciał doprowadzić do spotkania, a cały ciężar ich znajomości przerzucał na przyjaźń z Justine. Ale przecież nie była tylko przyjaciółką Justine. Mogli się kolegować. Nie tak, jak ona z Williamem — nigdy nie uwierzy już, że coś takiego mogło trwać wiecznie, relacje między kobietami a mężczyznami zawsze gdzieś się komplikowały — ale była gotowa dać mu tyle ile mogła w obecnej sytuacji. Jako żona i przyszła matka. — Jest w porządku — powtórzyła za nim, unosząc brew. — Czyli coś dalej jest na rzeczy— mruknęła, pochylając głowę. — Nie chcę żeby było "w porządku", znam te wasze "w porządku", Mike — westchnęła cicho, z rezygnacją. Miała nadzieję, że to wszystko się wyklaruje, jakoś poprawi, ale okazywało się, że to wcale nie miało być takie proste. — Chciałabym, żeby było dobrze. Co mam zrobić, żeby to zmienić? — spytała, nie dając za wygraną. Spojrzała na niego z determinacją i powagą. — Czy chodzi o czas? Czy to czas musi zrobić swoje? — Zmarszczyła brwi, szukając jego spojrzeń. Mówiło się, że leczył rany, ale była niecierpliwa. Trudno było jej uwierzyć, że mógł mieć terapeutyczne działanie. Czas jej nie pomagał, tylko pogłębiał smutek, który odczuwała.
Słowa dotyczące Kerstin brzmiały niepokojąco. Zmarszczyła mocniej brwi i odsunąwszy się jeszcze od Michaela splotła ręce na piersi.
— Chłopcy kiedyś stają się mężczyznami, wielu z nich jest nieroztropnych. Może z tego wyrośnie — mruknęła, opierając dłonie na barierkę tarasu. — Znam go? Czy może mieszka tu, w okolicy? — ciągnęła próbując wyobrazić sobie wybranka serca Kerstin. Jaki był? Jeśli się zakochała to musiał być księciem z bajki. Miała w sobie romantyczną duszę. Westchnęła, słysząc, że zniknął. Uciekł bo się wystraszył? Gdyby ją porzucił i złamał jej serce Mike napewno nie nazwałby go nieroztropnym, znał więcej właściwych epitetów. Zadumała się, spoglądając w stronę plaży. — Może chcielibyście wpaść do nas kiedyś? Mieszkamy daleko, podróż wymaga spaceru, ale chętnie was ugościmy. — Kerstin była mniej problematyczna niż Justine, ale przejścia na jej barkach odbiły się na niej wielkim piętnem. Czasem nie potrafiła jej znieść, wszystko ją w niej denerwowało, a jednocześnie im bardziej się odsuwała tym bardziej cierpiała z powodu jej niedostępności i nieobecności. I nie potrafiła sobie wyobrazić przyszłości bez niej w pobliżu. Przytaknęła Michaelowi na zgodę, nie ciągnąć już tego tematu. Nie znalazłby dla niej rozwiązania. Sam nie potrafił pomóc siostrze inaczej. Może miał więc rację? Może tylko to jej pozostało? Być i nie przejmować się jej słowami?
Spoglądała na niego nie do końca wierząc w jego bajki i wyjaśnienia, ale nie potrafiła przyłapać go na oszustwie. Może rzeczywiście żyło mu się łatwiej. Brak listów sprawiał, że mogła czuć się bezpieczniej, ale nie czuła. Wciąż miała wrażenie, że w najmniej oczekiwanym momencie spotka na swej drodze Tristana Rosiera. Ta myśl ją przerażała, ale jednocześnie motywowała do tego, by zrobić wszystko by go zabić.
— Och — jęknęła zakłopotana, kiedy wspomniał o innej kobiecie. Wiedziała, że to kiedyś nastąpi — tak naprawdę od dawna życzyła mu, żeby ułożył sobie życie i poznał dziewczynę, przy której mógł być szczęśliwy, a jednak kiedy o tym powiedział głośno była zaskoczona. I tak szybko wyrzuci sobie z głowy ją. Była zazdrosna? Nie mogła być, była szczęśliwa z kimś innym. Nie sądziła po prostu, że to nastąpi tak szybko. — Mike — szepnęła, chcąc coś powiedzieć, ale zaraz zrezygnowała. Pokręciwszy głową uśmiechnęła się lekko.— Próbowałeś o niej zapomnieć, co? — Nie wspominał o niej, musiał chcieć ją pogrzebać na dobre. — Moja babcia zawsze powtarzała, że stara miłość nie rdzewieje — napomknęła, uśmiechając się lekko pod nosem. Nie potrafiła tego odnieść względem siebie, bo choć Billy zniknął na przeszło pół roku i wydawało jej się, że zapomni i ułoży sobie życie bez niego w nim, szybko pojęła, że nie przestała go kochać ani przez chwilę, a to półrocze było ledwie mrugnięciem, o którym nie pamiętała już. — Jak ma na imię? — spytała wścibsko z cwanym uśmieszkiem. Mówiąc o tym wydawał się zakłopotany, nie miała wątpliwości, że jej obecność obudziła w nim jakieś emocje, uczucia. Dawno zapomniane, odkopane i żywe. — Dla niej to też jest w porządku? To, że pracujecie razem? Może moglibyście zapomnieć o tym kiepskim rozstaniu i wyskoczyć na jakieś... piwo? No wiesz... Jak koledzy z pracy — zadumała się na chwilę i zerknęła na niego, bardzo, ale to bardzo próbując się nie śmiać.
Kiedy złapał ją za ręce spojrzała na niego i uśmiechnęła się powoli, promiennie.
— Ja też — szepnęła, mogąc z całą pewnością przyznać się do tego egoistyczne uczucia. Mimo tego wszystkiego, co działo się wokół; wojny, nieszczęścia, wszechobecnej śmierci i bezsensu, naprawdę była szczęśliwa w tym jednostkowym, drobnym wymiarze, w domku w Irlandii z Billym, Amelką i dzieckiem, które w niej rosło. Pokiwała głową — też w to wierzyła. Miała nadzieję, że tak będzie. — Chyba powinnam wracać. — Obróciła znów głowę w stronę wybrzeża, ale nie ruszyła się jeszcze o krok. — Tu jest naprawdę pięknie.
Przetarła łzy z zaróżowionych policzków, kiedy z zaskakującym zrozumieniem przyznał, że jej wierzył. Mrugnęła z niedowierzaniem, jakby nie potrafiła pojąć, że to było po prostu takie proste. Mógł jej to wybaczyć? Naprawdę? Czekoladowe tęczówki otoczone drobną siateczką zaróżowionych żyłek wpatrywały się przez niego chwilę, aż ulga nie odmalowała się wyraźnie, rozluźniając napięte policzki i usta. Pokiwała głową — musiała mu powiedzieć, musiała się do tego przyznać. To brzemię nosiła nie tylko ona, ale też Billy, który przyrzekł jej zachować to w tajemnicy i swoich słów dotrzymał. Nie potrafiła dłużej trzymać tego w sobie, zmuszać go do analizowania swoich własnych relacji przez pryzmat tamtych zdarzeń. Musieli to sobie wyjaśnić, wytłumaczyć, zostawić przeszłość za sobą. By to mogło odnieść skutek cała prawda powinna ujrzeć światło dzienne.
— Rozumiem — wyznała po chwili, kiedy w końcu przyznał się do unikania jej. Nie dało się tego nie dostrzec, próbowała mu to powiedzieć odkąd przekroczyła próg, ale udawał, że to nieprawda. A to była prawda. Zdawkowo odpowiadał na jej listy, nie chciał doprowadzić do spotkania, a cały ciężar ich znajomości przerzucał na przyjaźń z Justine. Ale przecież nie była tylko przyjaciółką Justine. Mogli się kolegować. Nie tak, jak ona z Williamem — nigdy nie uwierzy już, że coś takiego mogło trwać wiecznie, relacje między kobietami a mężczyznami zawsze gdzieś się komplikowały — ale była gotowa dać mu tyle ile mogła w obecnej sytuacji. Jako żona i przyszła matka. — Jest w porządku — powtórzyła za nim, unosząc brew. — Czyli coś dalej jest na rzeczy— mruknęła, pochylając głowę. — Nie chcę żeby było "w porządku", znam te wasze "w porządku", Mike — westchnęła cicho, z rezygnacją. Miała nadzieję, że to wszystko się wyklaruje, jakoś poprawi, ale okazywało się, że to wcale nie miało być takie proste. — Chciałabym, żeby było dobrze. Co mam zrobić, żeby to zmienić? — spytała, nie dając za wygraną. Spojrzała na niego z determinacją i powagą. — Czy chodzi o czas? Czy to czas musi zrobić swoje? — Zmarszczyła brwi, szukając jego spojrzeń. Mówiło się, że leczył rany, ale była niecierpliwa. Trudno było jej uwierzyć, że mógł mieć terapeutyczne działanie. Czas jej nie pomagał, tylko pogłębiał smutek, który odczuwała.
Słowa dotyczące Kerstin brzmiały niepokojąco. Zmarszczyła mocniej brwi i odsunąwszy się jeszcze od Michaela splotła ręce na piersi.
— Chłopcy kiedyś stają się mężczyznami, wielu z nich jest nieroztropnych. Może z tego wyrośnie — mruknęła, opierając dłonie na barierkę tarasu. — Znam go? Czy może mieszka tu, w okolicy? — ciągnęła próbując wyobrazić sobie wybranka serca Kerstin. Jaki był? Jeśli się zakochała to musiał być księciem z bajki. Miała w sobie romantyczną duszę. Westchnęła, słysząc, że zniknął. Uciekł bo się wystraszył? Gdyby ją porzucił i złamał jej serce Mike napewno nie nazwałby go nieroztropnym, znał więcej właściwych epitetów. Zadumała się, spoglądając w stronę plaży. — Może chcielibyście wpaść do nas kiedyś? Mieszkamy daleko, podróż wymaga spaceru, ale chętnie was ugościmy. — Kerstin była mniej problematyczna niż Justine, ale przejścia na jej barkach odbiły się na niej wielkim piętnem. Czasem nie potrafiła jej znieść, wszystko ją w niej denerwowało, a jednocześnie im bardziej się odsuwała tym bardziej cierpiała z powodu jej niedostępności i nieobecności. I nie potrafiła sobie wyobrazić przyszłości bez niej w pobliżu. Przytaknęła Michaelowi na zgodę, nie ciągnąć już tego tematu. Nie znalazłby dla niej rozwiązania. Sam nie potrafił pomóc siostrze inaczej. Może miał więc rację? Może tylko to jej pozostało? Być i nie przejmować się jej słowami?
Spoglądała na niego nie do końca wierząc w jego bajki i wyjaśnienia, ale nie potrafiła przyłapać go na oszustwie. Może rzeczywiście żyło mu się łatwiej. Brak listów sprawiał, że mogła czuć się bezpieczniej, ale nie czuła. Wciąż miała wrażenie, że w najmniej oczekiwanym momencie spotka na swej drodze Tristana Rosiera. Ta myśl ją przerażała, ale jednocześnie motywowała do tego, by zrobić wszystko by go zabić.
— Och — jęknęła zakłopotana, kiedy wspomniał o innej kobiecie. Wiedziała, że to kiedyś nastąpi — tak naprawdę od dawna życzyła mu, żeby ułożył sobie życie i poznał dziewczynę, przy której mógł być szczęśliwy, a jednak kiedy o tym powiedział głośno była zaskoczona. I tak szybko wyrzuci sobie z głowy ją. Była zazdrosna? Nie mogła być, była szczęśliwa z kimś innym. Nie sądziła po prostu, że to nastąpi tak szybko. — Mike — szepnęła, chcąc coś powiedzieć, ale zaraz zrezygnowała. Pokręciwszy głową uśmiechnęła się lekko.— Próbowałeś o niej zapomnieć, co? — Nie wspominał o niej, musiał chcieć ją pogrzebać na dobre. — Moja babcia zawsze powtarzała, że stara miłość nie rdzewieje — napomknęła, uśmiechając się lekko pod nosem. Nie potrafiła tego odnieść względem siebie, bo choć Billy zniknął na przeszło pół roku i wydawało jej się, że zapomni i ułoży sobie życie bez niego w nim, szybko pojęła, że nie przestała go kochać ani przez chwilę, a to półrocze było ledwie mrugnięciem, o którym nie pamiętała już. — Jak ma na imię? — spytała wścibsko z cwanym uśmieszkiem. Mówiąc o tym wydawał się zakłopotany, nie miała wątpliwości, że jej obecność obudziła w nim jakieś emocje, uczucia. Dawno zapomniane, odkopane i żywe. — Dla niej to też jest w porządku? To, że pracujecie razem? Może moglibyście zapomnieć o tym kiepskim rozstaniu i wyskoczyć na jakieś... piwo? No wiesz... Jak koledzy z pracy — zadumała się na chwilę i zerknęła na niego, bardzo, ale to bardzo próbując się nie śmiać.
Kiedy złapał ją za ręce spojrzała na niego i uśmiechnęła się powoli, promiennie.
— Ja też — szepnęła, mogąc z całą pewnością przyznać się do tego egoistyczne uczucia. Mimo tego wszystkiego, co działo się wokół; wojny, nieszczęścia, wszechobecnej śmierci i bezsensu, naprawdę była szczęśliwa w tym jednostkowym, drobnym wymiarze, w domku w Irlandii z Billym, Amelką i dzieckiem, które w niej rosło. Pokiwała głową — też w to wierzyła. Miała nadzieję, że tak będzie. — Chyba powinnam wracać. — Obróciła znów głowę w stronę wybrzeża, ale nie ruszyła się jeszcze o krok. — Tu jest naprawdę pięknie.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Wychwycił niedowierzanie w jej spojrzeniu, ale nie docierał do niego do końca powód tego niedowierzania. Ciężar, jaki nosiła, ani to jak mocno się obwiniała. Tak, kilka miesięcy temu byłoby mu przykro - i to bardzo - ale wtedy Billy kojarzyłby mu się z jeszcze jedną wrogą twarzą, z kimś obcym, kto zna jego największy sekret. Czuł się koszmarnie po powrocie do Londynu i pracy, wiedząc, że wpisano go na rejestr wilkołaków gdy jeszcze leżał w szpitalu. Że wszyscy znajomi z Ministerstwa, nawet ci nielubiani (nawet policjanci, którzy teraz walczyli po stronie wroga) wiedzą o nim coś upokarzającego. A przecież zagrożenie Hannah, przemiana pod wpływem emocji przy kimś bliskim, niemożność zapanowania nad sobą... to wszystko było wtedy w jego głowie jeszcze gorsze niż likantropia sama w sobie. W tym przypadku czas (albo wypity wspólnie z Billym alkohol) uleczył rany. Nie wiedział, jak zareagowałby gdyby Hannah powiedziała mu o wszystkim w jesieni, ale teraz zdążył już spróbować wybaczyć samemu sobie. Zdumiewało go, że ona też mu wybaczyła, że przyszła tutaj sama - ostatecznie pomagając mu pogodzić się z tamtym sierpniowym porankiem (choć będzie musiał jeszcze trochę posiedzieć z tą świadomością). Billy najwyraźniej dochował tajemnicy, w pubie traktował Michaela jak kolegę, a nie potwora, a upór Hannah w nawiązaniu kontaktu pomógł Tonksowi przełamać lęk przed jej towarzystwem. Wciąż wstydził się tego, że jej zagroził, wciąż odczuwał trochę niepewności i trochę zazdrości na myśl o niej i Billym, ale te uczucia były teraz łagodniejsze. Nieporównywalnie łatwiejsze niż kilka miesięcy temu. Słyszał jej determinację, czuł przeszywające spojrzenie - i nie czuł, by zasługiwał na te starania, ale zrobiło mu się miło. Jakoś ciepło na sercu. Nie spodziewał się, że nadal może się tak przy niej czuć - ciepło i bezpiecznie, jak w jej sklepie nad herbatą; bez skrępowania i ciężaru.
-Będzie dobrze. - prawie wszedł jej w słowo, gdy o to poprosiła. Spojrzał jej prosto w oczy, tym razem nie unikając jej wzroku, nie uciekając przed kontaktem i emocjami. Jego ton nie był już niepewny ani zakłopotany, tym razem odezwał się z całym przekonaniem. Jak wszechwiedzący auror sprzed lat i przyjaciel montujący nową półkę w jej sklepie (nie, żeby wiedział wszystko o montowaniu półek, ale potrafił sprawiać takie wrażenie), a nie jak ktoś, kto tyle miesięcy przed nią uciekał. Znała go za dobrze by nabrać się na "w porządku", ale on też ją znał. Jej determinację i pragnienie naprawienia wszystkiego, za którym kryło się pewnie jakieś poczucie winy. Nie, nie mogła tego brać na siebie i tylko na siebie. -Przyszłaś tu, nie dałaś za wygraną mimo, że skutecznie cię unikałem. I... chcesz tu być, w moim domu i na moim tarasie - obok, ze mną, sam na sam -mimo tego w sierpniu. To... wiele dla mnie znaczy, Hannah. - głos miał trochę stłumiony, wyraźnie trudno było mu mówić wprost o uczuciach, o wzruszeniu. Ale może zabrzmiało lepiej niż "w porządku". -Zaskoczyłaś mnie i przeze mnie płakałaś. - wytłumaczył własne speszenie, całą winę za jej łzy biorąc oczywiście na siebie. Nadal miała szkliste oczy i nadal było mu przykro. -Czas zrobi resztę. - zapewnił, uśmiechając się szczerze i mając nadzieję, że mu uwierzy. Bo tym razem nie oferował jej uniku ani wymówki, tym razem naprawdę chciał uwierzyć, że będzie dobrze i że mogą się przyjaźnić - w dwójkę, w trójkę z Billym, w czwórkę z Billym i Justine, jakkolwiek. Cenił jej towarzystwo, jej wsparcie, jej zaraźliwy uśmiech i śmiech, a nawet sposób w jaki się złościła, bo emocjami pokazywała, że jej zależało. Cieszył się, że znalazła szczęście, bo wyczuwał jej niewinność choćby w sposobie w jaki speszyła się po ich nieśmiałym pocałunku, wiedział, że marzyła o prawdziwej rodzinie i chyba zawsze wiedział, że nie jest dla niej wystarczająco dobry. Albo chociaż wiedział, że kochała kogoś innego, przez lata. Powiedziała mu przecież o tym, szczerze.
Szczerze życzyła też Kerrie szczęścia, dopytując o tego chłopaka - i być może kilka miesięcy temu Mike chętniej opowiedziałby jej więcej, ale poczuł się zakłopotany. Mieszkał tu, ale nie wiem gdzie mieszka, nie ma domu, a Just go przesłuchiwała - to nie była historia, jaką chciałaby usłyszeć, nic co mogłoby ją pokrzepić, a jedynie zawstydzić Kerrie.
-Raczej go nie znasz. Poznała go w Dolinie, ale był tu tylko przejazdem. - uśmiechnął się przepraszająco. Zaproszenie do domu przyjął lekko zaskoczonym uśmiechem - nie spodziewał się go tak szybko, dzisiaj, ale Hannah chyba naprawdę chciała by od razu było normalnie, a on szczerze się ucieszył - i skinął głową.
-Z przyjemnością, Hann. Od niedawna zacząłem polować z kuszą, jeśli mi się poszczęści - chętnie podzielę się łupem. - byłoby mu głupio przychodzić z pustymi rękami, ale chciał się też chyba po prostu pochwalić. Podzielić tym, jak spędzał czas gdy nie rozmawiali. Lubił ciszę w lesie, lubił dreszcz adrenaliny, często wracał z pustymi rękami (z uwagi na pracę nie miał zresztą czasu ani cierpliwości do siedzenia w lesie zbyt długo), ale był dumny ilekroć udało mu się ustrzelić jakiegoś ptaka. -Kerrie na pewno się ucieszy. Spacerem i zmianą otoczenia, nie lubi jak latam na miotle, ale ją przekonam. - wzniósł oczy do góry, bo nie rozumiał jak można nie lubić latać na miotle.
Zaskoczenie Hannah go zakłopotała, rozmowa o Addzie również. Brunetka miała minę, jakby uwierzyła w ich szczęście, ale samemu nie dał sobie jeszcze tej szansy - rozmowa z Billym trochę go do tego zmotywowała, ale nie był jeszcze pewien czego chciał, ani czy Adda w ogóle wybaczy mu ostatnią kłótnię.
Zarumienił się, wyraźnie. Czuł gorąco na własnych policzkach i wmawiał sobie, że to słońce - miał jasną cerę, zbyt łatwo go paliło - ale wiedział, że to nie to.
-Hann, ja... - wzruszył lekko ramionami, ale znała go zbyt dobrze. Czasami kobiety - Hannah, Just, Kerrie - znały go lepiej niż sam siebie, bo jemu wygodniej było uciekać przed oczywistymi wnioskami. Stara miłość nie rdzewieje, uparcie odsuwał od siebie tą myśl - ale...
-Nie mogłem o niej zapomnieć. - przyznał z ciężkim westchnięciem. -Ale myślałem, że mi się udało. - uściślił, bo próbował naprawdę bardzo wytrwale. Chciał pogrzebać ją na zawsze i gdyby nie spotkanie w Plymouth, pozostałaby bolesnym wspomnieniem i nostalgicznym snem. -Adda. - odpowiedział odruchowo, bo nie potrafił nie odpowiadać, gdy Hannah pytała wprost. Odruchowo użył też zdrobnienia, którego nie używał, ilekroć był na Addę zły. Czyli nie był już zły, świetnie. -Adriana - poprawił się, wiedząc, że zdrobnienie nic jej nie powie. Hannah mówiła dalej, a on poczuł jak gorąco wpełza aż na jego uszy. Miał nadzieję, że Billy nic jej nie powiedział - chyba nie mógł skoro proponowała, by wziął Addę na piwo. -Byliśmy na piwie. - przyznał, bardzo niechętnie. -Ale wypomniałem jej... kilka spraw związanych z rozstaniem i tylko się pokłóciliśmy. Znaczy nie wiem. Chyba. Nie powiedziałem jej nic takiego, tylko, że nie musi zawsze sobie radzić sama bo właśnie przez to się rozstaliśmy, ale dzisiaj w pracy zabiła mnie wzrokiem. - pożalił się, a słowa popłynęły same, niespodziewanie. Dopiero wtedy odważył się podnieść na Hann speszony wzrok i... -...czy ciebie to bawi? - zmrużył podejrzliwie oczy, ale nagle roześmiał się. Hannah śmiała się pięknie, choć teraz próbowała tego nie robić, morze szumiało kojąco, pod sercem jego przyjaciółki kwitło nowe życie, a ich przyjaźń zaczęła się na nowo. Zakłopotanie było za to niewielką ceną, a w świetle dnia nawet kłótnia z Addą nie wydawała się tak okropna jak w nocy. Może jeszcze będzie dobrze, albo może... -Może będziemy kolegami z pracy. - uśmiechnął się łobuzersko, podchwytując żart. Hannah zerknęła w stronę morza, a on - gdy wesołość opadła - spoważniał trochę. -Ona nie wie. - odezwał się nagle, ciszej i poważniej. Odruchowo położył dłoń na lewym barku, a jeśli Hannah odwróciła się w jego stronę, mogła wyczytać z jego spojrzenia i z głuchego głosu, co miał na myśli. Adda nie wiedziała o likantropii, a o przemianie w świetle dnia wiedzieli tylko Hannah i Billy. A spośród jego przyjaciół tylko Hannah (Oliver nie do końca się liczył, sam się wtedy przemieniał) widziała go w skórze potwora. To było tylko ich i w jakiś sposób rozumiała tylko ona - ale to, że nadal była w stanie na niego patrzeć, dało mu jakąś nową nadzieję.
Nie chciał kończyć spotkania tamtym wspomnieniem i smętną miną, więc uśmiechnął się prędko.
-Jest, pięknie. Możesz wpadać zawsze. Dzieciom podobno dobrze robią spacery nad morzem, czy coś. - dodał pogodnie. Na dzieciach znał się równie dobrze jak na zielarstwie (czyli wcale), ale chciałby, by nadal czuła się tu dobrze i swobodnie.
/zt ? zt x2?
-Będzie dobrze. - prawie wszedł jej w słowo, gdy o to poprosiła. Spojrzał jej prosto w oczy, tym razem nie unikając jej wzroku, nie uciekając przed kontaktem i emocjami. Jego ton nie był już niepewny ani zakłopotany, tym razem odezwał się z całym przekonaniem. Jak wszechwiedzący auror sprzed lat i przyjaciel montujący nową półkę w jej sklepie (nie, żeby wiedział wszystko o montowaniu półek, ale potrafił sprawiać takie wrażenie), a nie jak ktoś, kto tyle miesięcy przed nią uciekał. Znała go za dobrze by nabrać się na "w porządku", ale on też ją znał. Jej determinację i pragnienie naprawienia wszystkiego, za którym kryło się pewnie jakieś poczucie winy. Nie, nie mogła tego brać na siebie i tylko na siebie. -Przyszłaś tu, nie dałaś za wygraną mimo, że skutecznie cię unikałem. I... chcesz tu być, w moim domu i na moim tarasie - obok, ze mną, sam na sam -mimo tego w sierpniu. To... wiele dla mnie znaczy, Hannah. - głos miał trochę stłumiony, wyraźnie trudno było mu mówić wprost o uczuciach, o wzruszeniu. Ale może zabrzmiało lepiej niż "w porządku". -Zaskoczyłaś mnie i przeze mnie płakałaś. - wytłumaczył własne speszenie, całą winę za jej łzy biorąc oczywiście na siebie. Nadal miała szkliste oczy i nadal było mu przykro. -Czas zrobi resztę. - zapewnił, uśmiechając się szczerze i mając nadzieję, że mu uwierzy. Bo tym razem nie oferował jej uniku ani wymówki, tym razem naprawdę chciał uwierzyć, że będzie dobrze i że mogą się przyjaźnić - w dwójkę, w trójkę z Billym, w czwórkę z Billym i Justine, jakkolwiek. Cenił jej towarzystwo, jej wsparcie, jej zaraźliwy uśmiech i śmiech, a nawet sposób w jaki się złościła, bo emocjami pokazywała, że jej zależało. Cieszył się, że znalazła szczęście, bo wyczuwał jej niewinność choćby w sposobie w jaki speszyła się po ich nieśmiałym pocałunku, wiedział, że marzyła o prawdziwej rodzinie i chyba zawsze wiedział, że nie jest dla niej wystarczająco dobry. Albo chociaż wiedział, że kochała kogoś innego, przez lata. Powiedziała mu przecież o tym, szczerze.
Szczerze życzyła też Kerrie szczęścia, dopytując o tego chłopaka - i być może kilka miesięcy temu Mike chętniej opowiedziałby jej więcej, ale poczuł się zakłopotany. Mieszkał tu, ale nie wiem gdzie mieszka, nie ma domu, a Just go przesłuchiwała - to nie była historia, jaką chciałaby usłyszeć, nic co mogłoby ją pokrzepić, a jedynie zawstydzić Kerrie.
-Raczej go nie znasz. Poznała go w Dolinie, ale był tu tylko przejazdem. - uśmiechnął się przepraszająco. Zaproszenie do domu przyjął lekko zaskoczonym uśmiechem - nie spodziewał się go tak szybko, dzisiaj, ale Hannah chyba naprawdę chciała by od razu było normalnie, a on szczerze się ucieszył - i skinął głową.
-Z przyjemnością, Hann. Od niedawna zacząłem polować z kuszą, jeśli mi się poszczęści - chętnie podzielę się łupem. - byłoby mu głupio przychodzić z pustymi rękami, ale chciał się też chyba po prostu pochwalić. Podzielić tym, jak spędzał czas gdy nie rozmawiali. Lubił ciszę w lesie, lubił dreszcz adrenaliny, często wracał z pustymi rękami (z uwagi na pracę nie miał zresztą czasu ani cierpliwości do siedzenia w lesie zbyt długo), ale był dumny ilekroć udało mu się ustrzelić jakiegoś ptaka. -Kerrie na pewno się ucieszy. Spacerem i zmianą otoczenia, nie lubi jak latam na miotle, ale ją przekonam. - wzniósł oczy do góry, bo nie rozumiał jak można nie lubić latać na miotle.
Zaskoczenie Hannah go zakłopotała, rozmowa o Addzie również. Brunetka miała minę, jakby uwierzyła w ich szczęście, ale samemu nie dał sobie jeszcze tej szansy - rozmowa z Billym trochę go do tego zmotywowała, ale nie był jeszcze pewien czego chciał, ani czy Adda w ogóle wybaczy mu ostatnią kłótnię.
Zarumienił się, wyraźnie. Czuł gorąco na własnych policzkach i wmawiał sobie, że to słońce - miał jasną cerę, zbyt łatwo go paliło - ale wiedział, że to nie to.
-Hann, ja... - wzruszył lekko ramionami, ale znała go zbyt dobrze. Czasami kobiety - Hannah, Just, Kerrie - znały go lepiej niż sam siebie, bo jemu wygodniej było uciekać przed oczywistymi wnioskami. Stara miłość nie rdzewieje, uparcie odsuwał od siebie tą myśl - ale...
-Nie mogłem o niej zapomnieć. - przyznał z ciężkim westchnięciem. -Ale myślałem, że mi się udało. - uściślił, bo próbował naprawdę bardzo wytrwale. Chciał pogrzebać ją na zawsze i gdyby nie spotkanie w Plymouth, pozostałaby bolesnym wspomnieniem i nostalgicznym snem. -Adda. - odpowiedział odruchowo, bo nie potrafił nie odpowiadać, gdy Hannah pytała wprost. Odruchowo użył też zdrobnienia, którego nie używał, ilekroć był na Addę zły. Czyli nie był już zły, świetnie. -Adriana - poprawił się, wiedząc, że zdrobnienie nic jej nie powie. Hannah mówiła dalej, a on poczuł jak gorąco wpełza aż na jego uszy. Miał nadzieję, że Billy nic jej nie powiedział - chyba nie mógł skoro proponowała, by wziął Addę na piwo. -Byliśmy na piwie. - przyznał, bardzo niechętnie. -Ale wypomniałem jej... kilka spraw związanych z rozstaniem i tylko się pokłóciliśmy. Znaczy nie wiem. Chyba. Nie powiedziałem jej nic takiego, tylko, że nie musi zawsze sobie radzić sama bo właśnie przez to się rozstaliśmy, ale dzisiaj w pracy zabiła mnie wzrokiem. - pożalił się, a słowa popłynęły same, niespodziewanie. Dopiero wtedy odważył się podnieść na Hann speszony wzrok i... -...czy ciebie to bawi? - zmrużył podejrzliwie oczy, ale nagle roześmiał się. Hannah śmiała się pięknie, choć teraz próbowała tego nie robić, morze szumiało kojąco, pod sercem jego przyjaciółki kwitło nowe życie, a ich przyjaźń zaczęła się na nowo. Zakłopotanie było za to niewielką ceną, a w świetle dnia nawet kłótnia z Addą nie wydawała się tak okropna jak w nocy. Może jeszcze będzie dobrze, albo może... -Może będziemy kolegami z pracy. - uśmiechnął się łobuzersko, podchwytując żart. Hannah zerknęła w stronę morza, a on - gdy wesołość opadła - spoważniał trochę. -Ona nie wie. - odezwał się nagle, ciszej i poważniej. Odruchowo położył dłoń na lewym barku, a jeśli Hannah odwróciła się w jego stronę, mogła wyczytać z jego spojrzenia i z głuchego głosu, co miał na myśli. Adda nie wiedziała o likantropii, a o przemianie w świetle dnia wiedzieli tylko Hannah i Billy. A spośród jego przyjaciół tylko Hannah (Oliver nie do końca się liczył, sam się wtedy przemieniał) widziała go w skórze potwora. To było tylko ich i w jakiś sposób rozumiała tylko ona - ale to, że nadal była w stanie na niego patrzeć, dało mu jakąś nową nadzieję.
Nie chciał kończyć spotkania tamtym wspomnieniem i smętną miną, więc uśmiechnął się prędko.
-Jest, pięknie. Możesz wpadać zawsze. Dzieciom podobno dobrze robią spacery nad morzem, czy coś. - dodał pogodnie. Na dzieciach znał się równie dobrze jak na zielarstwie (czyli wcale), ale chciałby, by nadal czuła się tu dobrze i swobodnie.
/zt ? zt x2?
Can I not save one
from the pitiless wave?
6 sierpnia
Nie było go tu dawno. Nie dlatego, że nie miał prawa wstępu, ale dlatego, że chciał unikać tego miejsca jak tylko się dało. Kiedy opuszczał dom sytuacja była napięta, padło wiele mocnych słów, które sprawiły, że stosunki między nimi stały się chłodne. W zasadzie prawie przestały istnieć. Gabriel wymienił kilka listów jeszcze z bratem, ale miały one bardzo powściągliwy ton. Po tym odciął się od rodziny, czego potem żałował. Był moment, że chciał wrócić, ale był zbyt dumny to raz, a dwa czuł, że zaczynało być z nim coraz gorzej.
Krótko po wydarzeniach sprzed roku zdał sobie sprawę, że coś jest nie tak. To, że stracił wiele wspomnień z poprzedniego życia był w stanie znieść, mając nadzieję, że może w końcu wrócą. Jednak fakt, że nagle tracił cały dzień albo kilka godzin, nie wiedząc co się z nim wtedy działo niesamowicie go niepokoiło. Potem dowiadywał się, że był gdzieś gdzie nigdy wcześniej nie był i robił rzeczy, których by się po sobie nie spodziewał. I wtedy też dotarło do niego, że stanowi zagrożenie, nie dla siebie, ale też dla najbliższych. Nigdy nie mógł wiedzieć kiedy znów to się wydarzy, kiedy znów zrobi coś złego. Między innymi tym tłumaczył sobie, że wyprowadzenie się z domu było dobrym pomysłem. Nie zmieniało to jednak faktu, że tęsknota za rodziną, za ich rozmowami i wygłupami, była coraz większa.
To właśnie dlatego tego dnia postanowił znów tu się pojawić. Ostatnio było lepiej, czuł się dobrze, dlatego wziął się w garść. Kerstin była najmłodsza z ich trójki, była jego oczkiem w głowie, kochał ją i był w stanie dla niej zrobić wszystko. Chociaż z Justine i Michael’em mieli różne zdania i nie zawsze się dogadywali, to jeśli chodziło o Kerstin było kompletnie inaczej. Oczywiście, występowały między nimi pewne różnice, ale Gabriel zawsze był gotowy ją wspierać i bronić jej za wszelką cenę. To za nią tęsknił najbardziej przez te miesiące rozłąki.
Przeszedł przez podwórko, po czym na około domu i na moment zatrzymał się przy schodkach na taras. Zapomniał jak tu jest pięknie, to była ich ostoja, ich mały kawałek spokoju. Przez chwilę stał i wpatrywał się w wodę, wdychając znajomy, kojący zapach morza. Mimowolnie uśmiechnął się sam do siebie, po czym wziął głęboki wdech i po schodkach wszedł na taras. Rzadko używał głównych drzwi, to było jego ulubione wejście do domu.
Nie zdziwił się, że drzwi tarasowe są otwarte, pogoda była piękna, więc do domu wpadało wiele świeżego powietrza. Nie wszedł jednak do środka, stanął w progu i zapukał we framugę drzwi. Nie chciał jej przestraszyć w żadnym wypadku.
Between life and death
you will find your true self, you will know what you are and what you never expected to be
Gabriel Tonks
Zawód : Szpieg
Wiek : 32
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony - no nie powiedziałbym.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
And I'll find strength in pain
And I will change my ways
I'll know my name as it's called again
And I will change my ways
I'll know my name as it's called again
Pójście własną drogą było naturalne dla dorosłego rodzeństwa. Kerstin we własną dojrzałość wchodziła niemal samotnie, ze wsparciem mamy, bo i Michael, i Justine i Gabriel - wszyscy byli zajęci życiem w innym świecie niż ona. Okoliczności, które zmusiły rodzinę do powrotnego zbicia się w zwartą gromadkę były okropne i okrutne, ale w jakimś stopniu pozwoliły Kerstin zawiązać relacje, co do których nie była wcześniej pewna czy jeszcze istnieją. Paradoksalnie najbliżej było jej zawsze do Just, po dziewczyńsku - a teraz najdalej. A najdalej zawsze do Michaela, bo był najstarszy, obcy, zawsze zajęty, zawsze zbyt - teraz odnosiła wrażenie, że Mike jest jedyną osobą, co do której może być pewna, że nigdy jej nie zostawi.
Gabriel był gdzieś pośrodku. Nieco tylko młodszy niż Mike, też wiecznie zajęty, ale jednak najczęściej znajdował dla niej czas - czy na zabawę, kiedy była dzieckiem, czy na kawę w Londynie, kiedy zaczynała szkołę pielęgniarską i nie była przekonana czy jest wystarczająca. Tam gdzie do Mike'a nie dochodziły listy a Just zbywała jej irracjonalne zmartwienia śmiechem, tam Gabriel zazwyczaj był uważny i słuchał.
Dobrze było mieć ich wszystkich. Całą rodzinę, jaka jeszcze im pozostała, tatę i rodzeństwo zasiadających razem do stołu. Choć na dłuższą metę musieli pożegnać się z tatą dla jego bezpieczeństwa (ją chcieli odesłać z tego samego powodu, ale była uparta), przez kilka tygodni prawie wierzyła, że zawsze tak już będzie, że dotrwają tak do końca wojny dzięki więzom i wzajemnemu zaufaniu. Spodziewała się... spodziewała się oczywiście, że wojna może kogoś zabrać. Że to może nie być koniec bólu.
Dlaczego jednak bolało tak jakby umarli, gdy tylko odeszli? Powinna się cieszyć. Nawet jeśli zrobili to bez słowa albo ze słowami, które nic nie znaczyły.
Z Justine nie umiała już wcale znaleźć wspólnego języka, a Gabriel któregoś dnia po prostu wyszedł i Mike twierdził, że nadal żyje, tylko... tylko.
Kerstin westchnęła i otarła pot z czoła, próbując wrócić myślami do tego co robiła; szorowania szczotką schodów i pastowania podłogi, żeby była ładna i lśniąca, kiedy Adriana i Michael, młode małżeństwo, wrócą wieczorem z tych swoich wszystkich obowiązków.
Bo nie wyobrażała sobie, że nie wrócą. Nie mieli prawa. Nie mogli też jej zostawić. Ten dom był już zbyt cichy. Miała wystarczająco powyżej uszu gniewu i cierpień toczących ich rodzinę, by dodawać do tego jeszcze kolejne pogrzeby. Nie wyobrażała sobie, żeby po śmierci Michaela mogła znaleźć dla siebie jakieś miejsce. Choćby wrócić teraz do taty i udawać, że ta cała wojna się nie dzieje, gdy od ponad roku pomagała czarodziejom w leśnej lecznicy. Just by jej nie wzięła, przecież specjalnie się izolowała. Pewnie wyczyściłaby jej pamięć. Już jej tym groziła.
Łzy napłynęły Kerstin do oczu, ale uparcie nie dała im wypłynąć, dociskając spienioną szczotkę do drewnianych desek aż jej palce zrobiły się całe różowe z wysiłku.
Miarowe postukiwanie we framugę sprawiło, że omal nie poślizgnęła się na mokrej podłodze. Instynktownie zerwała się z kolan, ściskając szczotkę w rękach tak jakby miała użyć jej do sprania kogokolwiek kto przyszedł, bo przecież zostawiła drzwi od tarasu i od wejścia otwarte, żeby się wietrzyło, ale przecież ich dom był chroniony zaklęciami i nikt nie powinien tu być, ale może ktoś zaufał niewłaściwej osobie, może...
Na palcach zbliżyła się do korytarza i wyjrzała zza rogu. Zaraz potem szczotka wypadła jej z ręki. Stała tak chwilę oniemiała w swoim zmanierowanym roboczym fartuszku, z chustą zsuwającą się z przepoconych włosów, a potem zacisnęła zęby.
- Ty... ty... - Nie miała już nic w rękach, szczotka wydawała się za twarda, żeby ją podnosić, więc sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła z niej szmatkę do kurzy. - TY! - Dopadła do drzwi i sprała Gabriela po rękach raz i drugi tą szmatką, zupełnie nieboleśnie, bo skąd, ale z niespotykaną sobie werwą. - Ty nieodpowiedzialny... ty głupi... ty... - Początkowy impet zaczęła tracić bardzo szybko. Bardzo szybko łzy zasłoniły jej sporą część pola widzenia i musiała unieść tą brudną szmatkę, żeby zasłonić nią twarz. - Gdzie-e-e ty byłe-e-eś? - wyszlochała, z trudem łapiąc powietrze.
Wyjście na taras
Szybka odpowiedź