Hol
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Hol
Hol wejściowy prowadzący do pozostałych pomieszczeń na parterze, utrzymany w kolorystyce charakterystycznej dla rodu. Marmurowe schody wiodą do prywatnych skrzydeł członków rodziny. Na niewielkim, okrągłym stoliku zawsze stoi wiekowa rzeźba, realistyczna podobizna kobiety. Dwa misternie ciosane krzesła z czerwonym obiciem, służą dla spoczynku przychodzących gości, którzy czasami muszą poczekać na gospodarza. W rogu stoi czarny fortepian, czasami, w zależności od okazji, instrument zaczarowywano, by sam wypełniał dom muzyką.
Bała się go. Powodował u niej z niewyjaśnionych powodów strach. Czy to dlatego, że Lyra ostrzegając ją przed nim wytworzyła w jej wyobraźni straszliwy, nieprawdziwy obraz tego człowieka? A może tak bardzo od niego biły negatywne emocje, że aż dziewczynie samoistnie się udzielało? Z normalnego punktu widzenia, nie powinna się go bać. Nie miała z nim praktycznie żadnego kontaktu, a tu nagle, gdy przechodził obok niej, zadrżała. Sama się sobie zdziwiła.
Uniosła głowę, gdy ją miną. Mężczyzna nawet na nią nie spojrzał, co zresztą było przecież niezwykle zrozumiałe. Była dla niego nikim, tylko służącą jego matki o ile w ogóle traktował ją jak człowieka. Ona jednak podążyła za nim wzrokiem, a ten zamiast ruszyć dalej, skierował się do komnat swojej matki. Monique zaraz cała się spięła i niemal wyciągnęła do niego ręce, aby go zatrzymać.
- Nie - powiedziała szybko, ruszając za nim. - Nie może lord…
Zdawała sobie sprawę z tego, jak to brzmiało. Zwykła garderobiana miałaby zabronić mu wchodzić do jakiegoś pomieszczenia? Ale przecież taka była prawda. W tym momencie nie mógł tam wejść, Monique nie mogła na to pozwolić. Miała krótsze nóżki, szybciej nimi przebierała, dlatego zdecydowanie szybciej znalazła się pod drzwiami do komnat lady Avery, zasłaniając wejście swoim ciałem. Uniosła głowę, lord Avery miał podobny wzrost co Alexander, dlatego Monique, zdecydowanie niższa musiała zdecydowanie unieść swój wzrok, aby móc spojrzeć mu w twarz.
- Lord nie może tam wejść, lady Avery kazała nikogo nie wpuszczać - wytłumaczyła, aczkolwiek wyczuć można było drżący głos dziewczyny.
Przełknęła ślinę. Wiedziała, że nie ma szans ze starciem z mężczyzną, dlatego liczyła na to, że przyjmie on ze spokojem to, co jego matka sobie zażyczyła i odejdzie, nie robiąc dodatkowo problemów młodej dziewczynie. Monique zdecydowanie nie chciała narażać się na złość swojej pani, a była niemal pewna, że ja tą dosięgnie, jeśli się chociaż nie postara. Dlatego nie miała zamiaru dać za wygraną, aczkolwiek nie wiedziała ile da radę stawiać mu czoła. Jeśli będą tylko rozmawiać, to ma szanse, jeśli jednak mężczyzna zdobędzie się na to, aby najzwyczajniej w świecie ją odepchnąć, to nie oszukujmy się, ale Moniczka nie miała na tyle siły, aby mu się przeciwstawić. Pewnie nawet nie ustała by na nogach, boleśnie lądując na marmurowej podłodze.
Monique pierwszy raz miała okazję się przekonać, kim naprawdę jest ten cały Samael. Odkąd tu zaczęła pracować, dotarły do niej już słuchy, że stracił żonę, która zmarła dosyć niedawno. Ciekawiło ją, dlaczego Lyra ją ostrzegała przed tym człowiekiem. Czy miała z nim jakieś nieprzyjemne kontakty? A może po prostu go nie lubiła, a sam lord Avery wcale nie był taki zły? Chociaż nie, Moniczka nawet się nie łudziła, że lord Avery jest dobrym człowiekiem. Nawet z wyglądu nie można było pomyśleć, że może on kogokolwiek darzyć jakiś miłym uczuciem. Dlatego albinoska czuła przed nim respekt, ale nie z szacunku, a ze strachu, jaki nią targał.
Uniosła głowę, gdy ją miną. Mężczyzna nawet na nią nie spojrzał, co zresztą było przecież niezwykle zrozumiałe. Była dla niego nikim, tylko służącą jego matki o ile w ogóle traktował ją jak człowieka. Ona jednak podążyła za nim wzrokiem, a ten zamiast ruszyć dalej, skierował się do komnat swojej matki. Monique zaraz cała się spięła i niemal wyciągnęła do niego ręce, aby go zatrzymać.
- Nie - powiedziała szybko, ruszając za nim. - Nie może lord…
Zdawała sobie sprawę z tego, jak to brzmiało. Zwykła garderobiana miałaby zabronić mu wchodzić do jakiegoś pomieszczenia? Ale przecież taka była prawda. W tym momencie nie mógł tam wejść, Monique nie mogła na to pozwolić. Miała krótsze nóżki, szybciej nimi przebierała, dlatego zdecydowanie szybciej znalazła się pod drzwiami do komnat lady Avery, zasłaniając wejście swoim ciałem. Uniosła głowę, lord Avery miał podobny wzrost co Alexander, dlatego Monique, zdecydowanie niższa musiała zdecydowanie unieść swój wzrok, aby móc spojrzeć mu w twarz.
- Lord nie może tam wejść, lady Avery kazała nikogo nie wpuszczać - wytłumaczyła, aczkolwiek wyczuć można było drżący głos dziewczyny.
Przełknęła ślinę. Wiedziała, że nie ma szans ze starciem z mężczyzną, dlatego liczyła na to, że przyjmie on ze spokojem to, co jego matka sobie zażyczyła i odejdzie, nie robiąc dodatkowo problemów młodej dziewczynie. Monique zdecydowanie nie chciała narażać się na złość swojej pani, a była niemal pewna, że ja tą dosięgnie, jeśli się chociaż nie postara. Dlatego nie miała zamiaru dać za wygraną, aczkolwiek nie wiedziała ile da radę stawiać mu czoła. Jeśli będą tylko rozmawiać, to ma szanse, jeśli jednak mężczyzna zdobędzie się na to, aby najzwyczajniej w świecie ją odepchnąć, to nie oszukujmy się, ale Moniczka nie miała na tyle siły, aby mu się przeciwstawić. Pewnie nawet nie ustała by na nogach, boleśnie lądując na marmurowej podłodze.
Monique pierwszy raz miała okazję się przekonać, kim naprawdę jest ten cały Samael. Odkąd tu zaczęła pracować, dotarły do niej już słuchy, że stracił żonę, która zmarła dosyć niedawno. Ciekawiło ją, dlaczego Lyra ją ostrzegała przed tym człowiekiem. Czy miała z nim jakieś nieprzyjemne kontakty? A może po prostu go nie lubiła, a sam lord Avery wcale nie był taki zły? Chociaż nie, Moniczka nawet się nie łudziła, że lord Avery jest dobrym człowiekiem. Nawet z wyglądu nie można było pomyśleć, że może on kogokolwiek darzyć jakiś miłym uczuciem. Dlatego albinoska czuła przed nim respekt, ale nie z szacunku, a ze strachu, jaki nią targał.
Gość
Gość
Nie uznawał półśrodków. Kompromisy były dla głupców, którzy nie dość wprawnie negocjowali, wmawiając oponentowi swoją rację. Nie zawsze słuszną z moralnego punktu widzenia, lecz jedynie słabych i nieudolnych mogły powstrzymać śmieszne etyczne wskazania. Dlatego Avery nie miał licznych wrogów - każdą przeszkodę na swej drodze usuwał z metodycznym, wręcz mechanicznym spokojem. Niczym nie różniło się przecież rozgniecienie na miazgę dokuczliwej muchy, skrócenie o głowę zbyt opieszałego skrzata od dyskretnego rozprawienia się ze stworzeniem rodzaju ludzkiego. A także wydania wyroku na niezbyt rozumnej służącej, w mniemaniu Avery'ego znajdującej się na samym dole hierachii zamku Ludlow, sortującej ich mieszkańców podług ich przydatności. Dzieweczka zdawała się nie rozumieć (nie znać?) podstawowych zasad, wyznaczających rytm dnia w Shropshire i choć Samaela powinno wzruszyć oddania, jakim darzyła jego matkę - czy może raczej strach przed jej niezadowoleniem? - wolał ostrożnie skierować cały swój gniew na nieszczęsną osóbkę biednej garderobianej. Zawiniła swym śmiesznym sprzeciwem, uporem oraz (chyba najgorsze) swą widzalnością. Avery był przekonany, że najlepszych służących nigdy nie widać, gdy bezszelestnie spełniają swe obowiązki, nie narzucając państwu swej krępującej obecności. Dziewczyna zamiast podnościć na niego wzrok, zwracać mu uwagę, powinna raczej skłonić się nisko i czmychnąć. Lub przynajmniej udawać niewidzialną. Brakowało jej jednak ogłady - zauważył to na pierwszy rzut oka, dziwiąc się, że Laidan jeszcze trzyma przy sobie takiego pasożyta, zwykle nie miała do służby zbyt wiele cierpliwości - co zmuszało Samaela do konfrontacji. Nieprzyjemnej zapewne dla obu stron. Mężczyzna wciąż wzdragał się przed przemówieniem, objawiając się potoku usprawiedliwiających słow nierozgarniętej służki, aczkolwiek nie mógł dłużej ignorować dziewczęcia, jak czynił to jeszcze chwilę wcześniej, traktując ją jak kolejny element wyposażenia wnętrza. Waleczna postawa i zasłonięcie drzwi do komnat Laidan własnymi piersiami (jeszcze nie ukształtowanymi w pełni albo po prostu żałośnie małymi) musiała przejść wraz z wielkim echem: kim ona była, by czegokolwiek mu zabraniać. Miała wyjątkowe szczęście, że wyrósł już z dręczenia służby; ulubione dziecięce zabawy zakładały bowiem znęcanie się nad podludźmi ze szczególnym okrucieństwem, charakterystycznym dla butnego chłopca, przekonanego że może wszystko. Teraz, gdy rzeczywiście i oficjalnie dzierżył w swych rękach władzę nad Ludlow i jego mieszkańcami, nie miał najmniejszej ochoty na straszenie dziewczyny klątwami, celując niebezpiecznie blisko strategicznych punktów jej ciała.
-Coś ty powiedziała - spytał tylko, cicho, niebezpiecznie niskim tonem, choć nawet nie drgnął, wcale nie zamierzając podchodzić bliżej, aby skrócić dystans dzielący go od matczynych pokoi. Nie zamierzał wdzierać się tam siłą, był wręcz przekonany, że posługaczka prędzej czy pózniej wpuści go do środka. Nieposłuszeństwo powinno kosztować ją raczej ciągły strach, aniżeli kilka marnych siniaków od potłuczenia drobnego ciała o podłogę.
-Coś ty powiedziała - spytał tylko, cicho, niebezpiecznie niskim tonem, choć nawet nie drgnął, wcale nie zamierzając podchodzić bliżej, aby skrócić dystans dzielący go od matczynych pokoi. Nie zamierzał wdzierać się tam siłą, był wręcz przekonany, że posługaczka prędzej czy pózniej wpuści go do środka. Nieposłuszeństwo powinno kosztować ją raczej ciągły strach, aniżeli kilka marnych siniaków od potłuczenia drobnego ciała o podłogę.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Była tu zbyt krótko by zrozumieć zasady dotyczące tego miejsca. Chociaż inni pracownicy starali się być bardzo pomocni, to sami się zbytnio nie wychylali, część z nich nawet nigdy na oczy nie widziała własnych pracodawców. Więc Moniczka została wrzucona na głęboką wodę w momencie, gdy kazano jej obcować z lady Avery i stawiać czoła jej synowi. Bo skąd mogła wiedzieć jakie konsekwencje czekają na nią w momencie sprzeciwu, albo na ile mogła sobie pozwolić w momencie, gdy nikt inny nie miał o tym zielonego pojęcia. Słowa, że ma spełniać wszystkie zachcianki lady, prośby i polecenia lady oraz nie stawać na drodze lordowi Averemu, właśnie w tym momencie legły w gruzach. Nikt jej nie powiedział w końcu komu posłuszeństwo wybrać.
Stając na przeciwko niego, zasłaniając wejście własnym ciałem, wiedziała, że się naraża. Jednakże, gdyby nie naraziła się jemu, to naraziłaby się swojej pani. Sytuacja niemalże bez wyjścia. Nie mogła nie spełnić polecenia, albo chociaż nie próbując go spełnić. Dziwił ją fakt, że lady nie chciała obecności nawet własnego syna, Moniczka jednak nie potrafiła powiązać prostych faktów, więc całe to zamieszanie było dla niej niemałym zaskoczeniem. Słowa jednak przyjęła bez żadnego pytania, nauczona już, aby zbyt dużo niepotrzebnych słów w obecności swojej nowej pani nie używać.
O ile lady Avery powodowała u Moniczki strach swoimi słowami, o tyle lord Avery nie musiał nic mówić, aby dziewczynę przeszły ciarki. Wystarczyło jedno spojrzenie, trzy słowa, powiedziane zbyt niskim , władczym tonem, by albinoska miała ochotę schylić głowę i uciec na bok, albo w ogóle zniknąć z posiadłości zapadając się pod ziemię. Uciekała wzrokiem na boki, nie mając w sobie tyle odwagi, aby spojrzeć mu prosto w oczy. Skoro już jednak zaczęła, a pytanie z jego strony padło, nie mogła nie odpowiedzieć.
- Powiedziałam - zaczęła niepewnie - że lady Avery kazała nikogo nie wpuszczać. Źle się dzisiaj czuje i chciała spędzić dzisiejszy dzień w samotności.
Starała się, aby jej głos brzmiał naturalnie, jednak słychać było gdy drży w momencie, kiedy próbowała unieść wzrok, aby spojrzeć na mężczyznę. Nie miała odwagi dodać nic więcej, nie miała odwagi prosić go o uszanowanie prośby swojej matki. Dla Monique było to oczywiste, że jej prośba miała być najważniejszą rzeczą dla syna. Nawet nie pomyślałaby, że w tej rodzinie może dziać się zupełnie inaczej.
Stając na przeciwko niego, zasłaniając wejście własnym ciałem, wiedziała, że się naraża. Jednakże, gdyby nie naraziła się jemu, to naraziłaby się swojej pani. Sytuacja niemalże bez wyjścia. Nie mogła nie spełnić polecenia, albo chociaż nie próbując go spełnić. Dziwił ją fakt, że lady nie chciała obecności nawet własnego syna, Moniczka jednak nie potrafiła powiązać prostych faktów, więc całe to zamieszanie było dla niej niemałym zaskoczeniem. Słowa jednak przyjęła bez żadnego pytania, nauczona już, aby zbyt dużo niepotrzebnych słów w obecności swojej nowej pani nie używać.
O ile lady Avery powodowała u Moniczki strach swoimi słowami, o tyle lord Avery nie musiał nic mówić, aby dziewczynę przeszły ciarki. Wystarczyło jedno spojrzenie, trzy słowa, powiedziane zbyt niskim , władczym tonem, by albinoska miała ochotę schylić głowę i uciec na bok, albo w ogóle zniknąć z posiadłości zapadając się pod ziemię. Uciekała wzrokiem na boki, nie mając w sobie tyle odwagi, aby spojrzeć mu prosto w oczy. Skoro już jednak zaczęła, a pytanie z jego strony padło, nie mogła nie odpowiedzieć.
- Powiedziałam - zaczęła niepewnie - że lady Avery kazała nikogo nie wpuszczać. Źle się dzisiaj czuje i chciała spędzić dzisiejszy dzień w samotności.
Starała się, aby jej głos brzmiał naturalnie, jednak słychać było gdy drży w momencie, kiedy próbowała unieść wzrok, aby spojrzeć na mężczyznę. Nie miała odwagi dodać nic więcej, nie miała odwagi prosić go o uszanowanie prośby swojej matki. Dla Monique było to oczywiste, że jej prośba miała być najważniejszą rzeczą dla syna. Nawet nie pomyślałaby, że w tej rodzinie może dziać się zupełnie inaczej.
Gość
Gość
i]Niech nienawidzą, byleby się bali[/i]. Rodowa dewiza przyświecała każdemu postępkowi Avery'ego, który właśnie podług tych słów kroczył przez życie i dzięki nim na nowo wytyczał granice, uprzednio zatarte. Przez jego błędy i głupotę Laidan: starał się naprawić zarówno własne pomyłki, jak i matczyną niefrasobliwość, chociaż ona skutecznie mu to utrudniała. Na rozmaite sposoby, począwszy od zwykłego sprzeciwu, niegdyś burzącego w nim krew i rozgrzewającego ciało, aż po wywołanie w Samaelu palącej zazdrości. Również znajomego uczucia, lecz daleko innego od zaborczości, jakiej doświadczał przed laty. Wówczas ściśle kontrolowanej, uwalnianej stopniowo, by udowodnić Lai, że faktycznie jest wyjątkowa. Nie tylko ona potrzebowała tych zapewnień, Avery także uwielbiał porównywać inne kobiety do matki, napawając się przy tym jej niezwykłością, oraz faktem, że ta niezrównana niewiasta, przewyższającą każdą stąpającą po ziemi istotę płci pięknej, należy do niego.
Bardziej niż kiedykolwiek, po dość niespodziewanym morderstwie Reagana. Przed Laidan Samael nie krył radości z tego powodu, rysując pod jej dziecinnie zaciśniętymi powiekami sugestywne obrazki jego, przejmującego należne mu dziedzictwo. Wraz z królestwem miał przecież otrzymać również swoją księżniczkę - wciąż zastanawiał się, czy umieszczenie jej na wierzy to rozsądna idea, czy też lepiej nie ryzykować romantycznego zerwania się wątłej nici życia. Podczas gdy Avery rozważał nad zapewnieniem matce prawdziwie królewskich warunków, ona okazywała mu jednak parszywą niewdzięczność. Porcelanowa służka zapewne miała się rozbić w trakcie przesłuchania - doskonale znał zamiłowanie Lai do destrukcji, choć zarzekała się, że preferuje sztukę tworzenia - ale Samael utrzymywał swe nerwy na wodzy, nie pozwalając im umknąć choćby o cal. Skandal nie był im potrzebny, zwłaszcza, że oboje nosili żałobę po tragicznie zmarłym mężu oraz ojcu. Posępna maska okazała się niezwykle przydatna, również do wyegzekwowania od służącej milczącego (najlepiej!) posłuszeństwa.
-Wiesz, kto tradycyjnie jest głową rodziny? - spytał retorycznie, ignorując dziwaczne podrygi, którymi chciała go chyba załagodzić i spróbować wyperswadować mu wtargnięcie do matczynych komnat - mężczyzna - wyjaśnił uprzejmie i nadzwyczaj cierpliwie, wykładając Monique nowe zasady. W świetle których on stawał się jej bezpośrednim przełożonym, nawet, jeśli wspaniałomyślnie rezygnował z użycia słów "rządzić" oraz "władza", samego siebie zaskakując subtelnością - wiem lepiej, co jest dobre dla lady Avery - rzekł nieznoszącym sprzeciwu głosem, patrząc z góry na kulącą się przed nim dziewczynę - przepuść mnie - niemalże poprosił, idealnie balansując między prośbą, a groźbą. W perfekcyjnie dobranych proporcjach, aby i Monique pogubiła się w sprzecznościach.
Bardziej niż kiedykolwiek, po dość niespodziewanym morderstwie Reagana. Przed Laidan Samael nie krył radości z tego powodu, rysując pod jej dziecinnie zaciśniętymi powiekami sugestywne obrazki jego, przejmującego należne mu dziedzictwo. Wraz z królestwem miał przecież otrzymać również swoją księżniczkę - wciąż zastanawiał się, czy umieszczenie jej na wierzy to rozsądna idea, czy też lepiej nie ryzykować romantycznego zerwania się wątłej nici życia. Podczas gdy Avery rozważał nad zapewnieniem matce prawdziwie królewskich warunków, ona okazywała mu jednak parszywą niewdzięczność. Porcelanowa służka zapewne miała się rozbić w trakcie przesłuchania - doskonale znał zamiłowanie Lai do destrukcji, choć zarzekała się, że preferuje sztukę tworzenia - ale Samael utrzymywał swe nerwy na wodzy, nie pozwalając im umknąć choćby o cal. Skandal nie był im potrzebny, zwłaszcza, że oboje nosili żałobę po tragicznie zmarłym mężu oraz ojcu. Posępna maska okazała się niezwykle przydatna, również do wyegzekwowania od służącej milczącego (najlepiej!) posłuszeństwa.
-Wiesz, kto tradycyjnie jest głową rodziny? - spytał retorycznie, ignorując dziwaczne podrygi, którymi chciała go chyba załagodzić i spróbować wyperswadować mu wtargnięcie do matczynych komnat - mężczyzna - wyjaśnił uprzejmie i nadzwyczaj cierpliwie, wykładając Monique nowe zasady. W świetle których on stawał się jej bezpośrednim przełożonym, nawet, jeśli wspaniałomyślnie rezygnował z użycia słów "rządzić" oraz "władza", samego siebie zaskakując subtelnością - wiem lepiej, co jest dobre dla lady Avery - rzekł nieznoszącym sprzeciwu głosem, patrząc z góry na kulącą się przed nim dziewczynę - przepuść mnie - niemalże poprosił, idealnie balansując między prośbą, a groźbą. W perfekcyjnie dobranych proporcjach, aby i Monique pogubiła się w sprzecznościach.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Słuchała jego słów. Głos miał nadzwyczaj spokojny, jak u starszego ojca, który tłumaczył coś swojemu dziecku, gdy ten zrobił coś nie rozumiejąc dokładnie dlaczego uznawane jest to jako złe. Monique dobrze rozumiała jego przekaz, miała go traktować jak swojego pana, u którego tak naprawdę pracowała. Jednak czy on zdawał sobie sprawę z tego w jakiej sytuacji ją stawiał? Wielce prawdopodobne było, że jeśli Moniczka stanie przed lady Avery i powie jej, że lord Avery jej kazał, być może nie przyjmie takiego wytłumaczenia chcąc, aby to jej słowo było najważniejsze. Mając do wyboru posłuszeństwo jemu albo swojej pani dziewczyna nie wiedziała co ma wybrać. Stała wpatrzona w niego i przygryzając dolną wargę walczyła ze swoimi myślami.
- Rozumiem - odpowiedziała w końcu. - Ale lady Avery powiedziała jasno, że mam nikogo nie wpuszczać. Ulegając lordowi narażałam się na jej gniew…
Z drugiej strony, nie wpuszczając jego, narażała się na jego gniew. Była pomiędzy młotem a kowadłem, tak źle i tak niedobrze. Chociaż kazał jej go wpuścić, sam zapewniając, że wie co dla jego matki jest najlepsze, to Monique mu nie ufała. Lyra kazała jej na niego uważać, dlatego była sceptycznie nastawiona do jego osoby.
Nie ruszyła się, nie potrafiła podjąć decyzji. Trochę sparaliżował ją także strach, bała się konsekwencji i najchętniej czmychnęłaby gdzie pieprz rośnie. Ale nie mogła, była dobrą służącą, nie mogła przecież nie wykonać “rozkazu”. Schowała za sobą ręce, zaciskając dłonie w piąstki i czekała z lekko spuszczoną głową. Pozwoliła sobie także na przymrużenie oczu, bała się, bo wiedziała, że z tak wielkim czarodziejem nie da rady. Słaba była z niej czarownica.
- Rozumiem - odpowiedziała w końcu. - Ale lady Avery powiedziała jasno, że mam nikogo nie wpuszczać. Ulegając lordowi narażałam się na jej gniew…
Z drugiej strony, nie wpuszczając jego, narażała się na jego gniew. Była pomiędzy młotem a kowadłem, tak źle i tak niedobrze. Chociaż kazał jej go wpuścić, sam zapewniając, że wie co dla jego matki jest najlepsze, to Monique mu nie ufała. Lyra kazała jej na niego uważać, dlatego była sceptycznie nastawiona do jego osoby.
Nie ruszyła się, nie potrafiła podjąć decyzji. Trochę sparaliżował ją także strach, bała się konsekwencji i najchętniej czmychnęłaby gdzie pieprz rośnie. Ale nie mogła, była dobrą służącą, nie mogła przecież nie wykonać “rozkazu”. Schowała za sobą ręce, zaciskając dłonie w piąstki i czekała z lekko spuszczoną głową. Pozwoliła sobie także na przymrużenie oczu, bała się, bo wiedziała, że z tak wielkim czarodziejem nie da rady. Słaba była z niej czarownica.
Gość
Gość
Nie popierał trzymania na dworze służby rodzaju ludzkiego. Wierny jak pies Alfred w zupełności wystarczył, aby utrzymywać porządek w Shropshire i doglądać zamku administracyjnie. On pilnował wszystkiego, czym Avery z racji swej pozycji, wysokiego urodzenia oraz zwyczajnej pogardy dla tak zwykłych, prostych spraw, czynić nie chciał. Wiekowy lokaj dbał, aby posiłki były przygotowywane zgodnie z zachciankami państwa, uważał, żeby w salonie zawsze stały świeże kwiaty (niezależnie, czy upalne lato spaliło każdy klomb, czy tęga zima zmroziła pąki na lodowe grudy) i pozostali służący należycie wywiązywali się ze swych obowiązków. Zdaniem Samaela (a przecież ciężki los majordomusa był mu zupełnie obojętny) redukcja niewolników do osoby Alfreda oraz szeregu skrzatów domowych, znacznie ułatwiłaby żywot w Ludlow. Zarówno domownikom, jak i lokajowi, który automatycznie zostałby zwolniony z odpowiedzialności za nieudolne, niedouczone popychadło.
Sprzeciwiające się jego rozkazom?
Spotykał się z rozmaitymi przejawami głupoty. Z aroganckimi stażystami kwestionującymi jego polecenia, z młodszym rodzeństwem, próbujących swych sił w konflikcie z mądrzejszym, bardziej doświadczonym bratem, z Laidan, desperacko trwającej w swej obronnej zbroi i odrzucającej go pomimo świadomości, że nie minie jej za to kara. Nigdy jednakże posłuszeństwa nie wypowiedział mu sługa. Przedmiot stworzony do wypełniania poleceń i rozkazów bez szemrania. Akcja-reakcja, niczym w alchemicznym równaniu. Avery żądał słowem, które natychmiast zamieniało się w czyn. Cudzą pracą połączoną z uniżonością. Nie wymagał rzeczy niemożliwych, jedynie bezwzględnego posłuchu oraz czołobitnego szacunku. Nic szczególnego w odniesieniu do służby.
-Teraz zaś narażasz się na mój gniew - odparł ledwie dosłyszalnie, powoli cedząc słowa, coraz bardziej zirytowany opornością dziewczyny. Był jednak łaskawy - wciąż pozwalał jej oddychać, przekonany, że matka po całym zajściu potraktuje ją wprost paskudnie.
Sprzeciwiające się jego rozkazom?
Spotykał się z rozmaitymi przejawami głupoty. Z aroganckimi stażystami kwestionującymi jego polecenia, z młodszym rodzeństwem, próbujących swych sił w konflikcie z mądrzejszym, bardziej doświadczonym bratem, z Laidan, desperacko trwającej w swej obronnej zbroi i odrzucającej go pomimo świadomości, że nie minie jej za to kara. Nigdy jednakże posłuszeństwa nie wypowiedział mu sługa. Przedmiot stworzony do wypełniania poleceń i rozkazów bez szemrania. Akcja-reakcja, niczym w alchemicznym równaniu. Avery żądał słowem, które natychmiast zamieniało się w czyn. Cudzą pracą połączoną z uniżonością. Nie wymagał rzeczy niemożliwych, jedynie bezwzględnego posłuchu oraz czołobitnego szacunku. Nic szczególnego w odniesieniu do służby.
-Teraz zaś narażasz się na mój gniew - odparł ledwie dosłyszalnie, powoli cedząc słowa, coraz bardziej zirytowany opornością dziewczyny. Był jednak łaskawy - wciąż pozwalał jej oddychać, przekonany, że matka po całym zajściu potraktuje ją wprost paskudnie.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Długo ze sobą walczyła, jego głos pobrzmiewał jej w głowie, odbijając się echem od każdej ze ścian. Uległa w końcu, spuszczając nisko głowę. Zrobiła mały krok w bok, jakby jeszcze się wahając, zaraz jednak odsunęła się już zupełnie, umożliwiając mu wejście do środka. Objęła się rękoma, odwracając od niego głowę. Wiedziała, że nie powinna była go tam wpuszczać, że lady Avery będzie na nią zła. Ale bała się tego mężczyzny, chyba bała się go na równi z jego matką. Nie wiedziała kogo ma słuchać, miała mętlik w głowie i spodziewała się kary za to, że uległa. Wiedziała, że gdy zostanie wezwana do pokoju lady, to nie będzie zbyt przyjemnie. Liczyła jednak na jej łaskawość, że gdy jej powie, że lord Avery ją zmusił do ustąpienia, grożąc swoim gniewem, to ta zrozumie i będzie dla niej łagodniejsza.
W tej jednak chwili stała obok wielkich drzwi z myślą, że zawiodła. Nie tak to powinno wyglądać, nie rozumiała wielu rzeczy, chociażby czemu lord Avery nie respektuje słów i poleceń swojej matki, albo czemu traktują ją jak przedmiot. U lady Malfoy było jej zdecydowanie lepiej, gdy miała się tu przenieść, cieszyła się, że nie zostanie bez pracy i nie będzie musiała iść na ulicę. Teraz wcale nie była tego wszystkiego taka pewna.
Odwróciła głowę w stronę lorda Averego, gdy wchodził do pokoju. Jeszcze na chwilę rozchyliła wargi, chcąc coś powiedzieć, ale gdy zamknął drzwi wszystko przepadło. Monique westchnęła tylko cicho, osunęła się na podłogę, ukrywając twarz w ramionach. Sama nie wiedziała, ile tak siedziała, w końcu jednak zerwała się z podłogi i uciekła do swojego pokoju. Była pewna, że dowie się, gdy lady Avery będzie ją wzywać.
zt
W tej jednak chwili stała obok wielkich drzwi z myślą, że zawiodła. Nie tak to powinno wyglądać, nie rozumiała wielu rzeczy, chociażby czemu lord Avery nie respektuje słów i poleceń swojej matki, albo czemu traktują ją jak przedmiot. U lady Malfoy było jej zdecydowanie lepiej, gdy miała się tu przenieść, cieszyła się, że nie zostanie bez pracy i nie będzie musiała iść na ulicę. Teraz wcale nie była tego wszystkiego taka pewna.
Odwróciła głowę w stronę lorda Averego, gdy wchodził do pokoju. Jeszcze na chwilę rozchyliła wargi, chcąc coś powiedzieć, ale gdy zamknął drzwi wszystko przepadło. Monique westchnęła tylko cicho, osunęła się na podłogę, ukrywając twarz w ramionach. Sama nie wiedziała, ile tak siedziała, w końcu jednak zerwała się z podłogi i uciekła do swojego pokoju. Była pewna, że dowie się, gdy lady Avery będzie ją wzywać.
zt
Gość
Gość
Inaczej stać się nie mogło. Choć kosztowało to nieco czasu, nareszcie uległa, ustępując mu miejsca i rozwierając wrota do matczynych komnat. Nie musiał nawet konkretnie artykułować, co ją czeka za nieposłuszeństwo i niesubordynację, nie musiał wyjawiać słodkiej tajemnicy, którą w pierwszej kolejności przeznaczył dla uszu Laidan. Och, nie mógł się doczekać, kiedy i tym sekretem się z nią podzieli. Wypije najlepsze wino w jej towarzystwie, zostawiając samą Lai o suchych wargach, powoli nakreślając przed nią wizję porządku, jaki wkrótce nastanie w Ludlow. Zdążył już poinstruować Alfreda o pewnych niezbędnych koniecznościach - usunięcie trunków z przydomowej piwniczki, odcięcie lady Avery od korzystania z rodzinnej fortuny. Miał pełne prawo oraz przywilej, by tak właśnie postąpić i... chyba należało osobiście poinformować matkę o ukróconych swobodach, które nigdy nie powinny przysługiwać kobiecie. Nawet, jeśli w jej żyłach płynęła najczystsza krew, nawet, jeśli była najpiękniejsza na świecie, nawet, jeśli chciał ją adorować... od czego musiał się powstrzymywać. Wkroczyli przecież w zupełnie inny etap relacji, gdzie absolutnie nie było miejsca na nadmierną afektację. Z jego strony, bowiem Laidan gdy nie tchnęła nienawiścią bądź gniewem... lub obiema na raz, przypominała lodową statuę. Obojętną, chłodną, niewzruszoną. Role się odwróciły: niegdyś Avery nie zwykł okazywać żadnych emocji, obecnie płonął od nadmiaru bodźców, rozsadzających go ognistą intensywnością. Z hukiem otwierał drzwi, ciężkim krokiem zwiastując matce swe przybycie. Nie odezwał się jeszcze, chciał by przemówiła pierwsza. Póki jeszcze jej na to pozwalał.
|zt
|zt
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Bagatelizował smutek Laidan po ich ostatnim spotkaniu. Rozumiał z czego wynikał, ale nie nadawał temu szczególnie wysokiej rangi. Słabości i miłosne upodobania jej syna w ogóle go nie obchodziły i choć widział w jej oczach, że uczucie jakim go darzy nie jest czyste, to uważał je wyłącznie za jej drobną niedoskonałość, której umyślnie starał się nie zauważać. Od kilku lat służyła mu mądrością matki, której nie miał, wskazywała kierunki, których nie dostrzegał męskim okiem, podsycała jego pragnienia i motywacje. I robiła to wszystko cichym słowem, drobnym gestem, nigdy nie zapędzając się zbyt daleko. Szanował to, szanował również ją, jako kobietę cwaną i doświadczoną. I o ile miał do tamtej pory również szacunek do jej syna, ponieważ był silnym i bystrym czarodziejem, tak kompletnie go stracił z końcem lutego, kiedy prawda wyszła na jaw. Nie dlatego, że był jaki był, ale dlatego, iż dotknął osoby, która obojętna mu nie była.
Tak naprawdę niewiele go różniło od Avery'ego. Charakteryzowała ich ta sama mania kontroli, władzy — cichej w przypadku Mulcibera, i zupełnie jawnej u Samaela. Nie obawiali się podnieść ręki na nikogo poza Czarnym Panem, sięgać po to, czego chcieli niezależnie od ceny i torować sobie drogę do sukcesu. Ale mimo to, Mulciberowi wydawało się, że są bardziej podobni i to dlatego nigdy nie mogli się dogadać.
Pojawił się w Ludlow z powodu Laidan, nie Samaela, choć — co zaskakujące — przedstawił swój list jako zaproszenie, nie żądanie wizyty. Czy nim było, czy kierowała w nim jedynie kurtuazja, nieistotne — jeśli lady Avery dla niego coś zostawiła chciał to odebrać, zobaczyć, zabrać ze sobą. I dla tej jednej rzeczy mógł spełnić jego życzenie i stanąć z nim twarzą w twarz. Po raz pierwszy od tamtej pory. Nie sądził, by mieli sobie zbyt wiele do powiedzenia. Stanął w progu jego dworu ze stoickim spokojem miną niewyrażającą zupełnie niczego — niechęci, pogardy, czy zrozumienia. Ale niczego innego nie mógł się spodziewać, przecież go znał. Od tylu lat go znał i miał doskonałą okazję przyglądać się wszystkim zmianom.
Służba poinformowała go, że zawiadomią Pana. Lorda. Zapomniał o tym tytule, kiedy kazał poinformować go, ze przybył. Zignorował krzywe spojrzenie, wyraźne odchrząkniecie. Zgodził się poczekać, cóż, nie miał innego wyjścia. Musiał zabić nudę, spacerując po holu, którego znał już każdy centymetr. Podszedł do fortepianu i oparł się o niego, odliczając w myślach czas, póki nie poczuł czyjejś obecności za swoimi plecami.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nie potrafił się jej oduczyć. Nie chodziło o kobietę, lecz o nią, co wyjaśniało wszystko, tłumaczyło wszystko, każde irracjonalne zachowanie, każde szarpnięcie kagańcem zdrowego rozsądku. Który najpewniej utracił bezpowrotnie, aspirując do miana księcia Hamleta, chociaż był tylko zwykłym lordem. Eliotowski kwiecień nadszedł za szybko, rozkwitając w pełni ponurym marcem, gdy nie czuł się na to przygotowany. Wiedział, że nigdy nie byłby w stanie gotowości na jej odejście, ani to dobrowolne (i jego fantomowy nacisk na karku, dłoń gnąca Laidan do stóp), ani wymuszone. Identyczna niezgoda następowała całe pokolenie wcześniej: Avery wierzył, że matka pokona śmierć, tak samo, jak matka ufała w nieśmiertelność swego ojca. Bez patetycznego tonu: rozpaczał. Nosił żałobę, upodabniał się tym do miliona innych, cierpiących z powodu straty. Jego ból przenosił się jednak w nieco inny wymiar, wielopłaszczyznowy i uderzający równocześnie z kilku stron. Bezpowrotnie znikał sens życia: ona nadawała mu ten rytm, którym podążał od trzydziestu lat. Serce zgrały się nieco później - początkowo biły razem, by po długich miesiącach nareszcie powrócić. On tego wyczekiwał, Laidan się poddała. A później całkowicie nim zawładnęła, choć warunki ulegały przetasowaniu.
Przegrali oboje. Niegdyś tak razem święcili triumfy; początkowo racząc się doskonałym winem i szyderczym śmiechem wspominać nietakty Reagana, później celebrowali znacznie intymniej. Wówczas także porażka wiązała się z czymś słodkim, ciężkim, przygniatającym i odbierającym zmysły. Błędy kosztowały go dużo. Zapłacił najwyższą, s ł o n ą cenę, nie było dnia, kiedy nie odtwarzałby swych działań i nie podsycał poczucia winy, które wyżłobiły w rysach jego twarzy widoczne bruzdy. Postrzał się, choć skroń nie posiwiała, a sylwetka nadal pozostała wyprostowana, prawie dumna, lecz jakby... zrezygnowana. Garbił się, właściwie zmuszając się do tego - sam narzucił sobie pokutę i czuł się w obowiązku wypełnić ją do końca. Nawet, gdy nie akceptował pewnych powinności, wypełniał je, jako warunki niezbędne do... przygotowania się na powrót Laidan? Był żałośnie naiwny, ale ona była jego jedyną kobietą. Miał ich wiele, lecz żadna nie należała do niego w pełni. Władał ciałem i umysłem, równocześnie upoważniając ją do tego samego. Zrównał prawa, dokonując podwójnego gwałtu. Na boskim względzie rodzica oraz służebnej pozycji niewiasty.
Mógł więc bez wstydu dokonać pewnej zamiany i oddać jej to, co zagarnął bezprawnie. Posłużyć jej po raz ostatni i zamknąć (wiedział, że to się nie uda) jej cień w ciężkim kufrze. Bez Laidan był bestią, nie człowiekiem, ale ona już nie widziała swego syna, przeobrażonego w żwawą kukłę o pustych oczach.
Ramsey przybył. Avery zorientował się samodzielnie, lecz pozwolił mu czekać. Nie leżało to w dobrym smaku, ale Samael nie zamierzał udawać, że cieszy się z tej wizyty. Nie powitał go, bo banalne słowa podejrzanie często stawały mu w gardle, jak te zupełnie niepotrzebne. Cięższy oddech, skinięcie na skrzaty, przekazanie dużego płótna owiniętego papierem w ręce Mulcibera. Chciał odejść, lecz pohamował się. Niemądrze byłoby odwrócić się od Ramseya plecami.
Przegrali oboje. Niegdyś tak razem święcili triumfy; początkowo racząc się doskonałym winem i szyderczym śmiechem wspominać nietakty Reagana, później celebrowali znacznie intymniej. Wówczas także porażka wiązała się z czymś słodkim, ciężkim, przygniatającym i odbierającym zmysły. Błędy kosztowały go dużo. Zapłacił najwyższą, s ł o n ą cenę, nie było dnia, kiedy nie odtwarzałby swych działań i nie podsycał poczucia winy, które wyżłobiły w rysach jego twarzy widoczne bruzdy. Postrzał się, choć skroń nie posiwiała, a sylwetka nadal pozostała wyprostowana, prawie dumna, lecz jakby... zrezygnowana. Garbił się, właściwie zmuszając się do tego - sam narzucił sobie pokutę i czuł się w obowiązku wypełnić ją do końca. Nawet, gdy nie akceptował pewnych powinności, wypełniał je, jako warunki niezbędne do... przygotowania się na powrót Laidan? Był żałośnie naiwny, ale ona była jego jedyną kobietą. Miał ich wiele, lecz żadna nie należała do niego w pełni. Władał ciałem i umysłem, równocześnie upoważniając ją do tego samego. Zrównał prawa, dokonując podwójnego gwałtu. Na boskim względzie rodzica oraz służebnej pozycji niewiasty.
Mógł więc bez wstydu dokonać pewnej zamiany i oddać jej to, co zagarnął bezprawnie. Posłużyć jej po raz ostatni i zamknąć (wiedział, że to się nie uda) jej cień w ciężkim kufrze. Bez Laidan był bestią, nie człowiekiem, ale ona już nie widziała swego syna, przeobrażonego w żwawą kukłę o pustych oczach.
Ramsey przybył. Avery zorientował się samodzielnie, lecz pozwolił mu czekać. Nie leżało to w dobrym smaku, ale Samael nie zamierzał udawać, że cieszy się z tej wizyty. Nie powitał go, bo banalne słowa podejrzanie często stawały mu w gardle, jak te zupełnie niepotrzebne. Cięższy oddech, skinięcie na skrzaty, przekazanie dużego płótna owiniętego papierem w ręce Mulcibera. Chciał odejść, lecz pohamował się. Niemądrze byłoby odwrócić się od Ramseya plecami.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czekał aż się odezwie. Czekał na słowa, którymi go uraczy — pozbawione fałszywej życzliwości, tak jak zapowiedział mu w liście. Odwrócił się powoli, wręcz leniwie, nie doczekawszy się żadnego dźwięku wydobytego z jego gardła. Czyżby poza oczami na ostatnim spotkaniu z Tomem Samael stracił również język? Uniósł brew, spoglądając na jego twarz. Dobrze znaną, w końcu snuła się za nim latami, odkąd tylko poznali się w szkole. Uważnie taksował go spojrzeniem przez chwilę, nie poświęcając żadnej uwagi skrzatom, które podały mu pakunek. Widok Samaela był o wiele ciekawszy. Wyglądał jakby dźwigał na swoich barkach ciężar całego świata. Umęczony. Cierpiący. Żałośnie zrujnowany, choć jego sylwetka niewiele się zmieniła, a jego przystojna twarz wciąż maskowała tkwiące w nim uczucia. Był emocjonalny, nawet bardzo. To właśnie namiętności doprowadziły go do miejsca, w którym się znalazł, a przynajmniej Mulciber był takiego zdania.
Zwrócił w końcu uwagę na pakunek i wziął go w ręce. Obraz. Od razu to pojął, zaciskając palce na brzegach. Mógł zabrać to w milczeniu i zostawić sobie przyjemność oglądania dzieła w samotności, ale postanowił zostać. Niech patrzy, ile radości sprawiła mu jego własna matka. Rozdarł więc papier i na moment wstrzymał oddech, mając przed sobą znajomy widok.
— Czy to jej dusza, czy moja?— spytał sam siebie, cicho, wpatrując się w płótno, które z każdą chwilą odsłaniał coraz bardziej. Avery musiał go widzieć. Ale czy wiedział o ich spotkaniach? Gdy widzieli się po raz ostatni miała go w pracowni. Tamtej chwili towarzyszył zapach tytoniu i farb, smak wilgotnej bibułki, jej palców i szminki, jaką na niej zostawiła. Bez trudu mógł przywołać wspomnienie i nagle stwierdził, że chciałby się z nią zobaczyć ponownie. Ale Laidan już nie było. Wyjechała, zniknęła, zostawiając równie ponurą co ten obraz przeszłość za sobą. I dziś nie tylko to szanował, ale i rozumiał.
Uśmiech wkradł się niesfornie na twarz Ramseya, gdy palcami dotykał malowidła z taką delikatnością, jakby muskał kobiecą skórę. Zostawiła mu coś, co dla niego mogło zrodzić jakieś znaczenie. Nie jak lakoniczny list z pozdrowieniami, a garść wspólnie przeżytych chwil. Pamiątkę po sobie, po śladach mroku tkwiących w jej słowach, pustce w jej oczach i głębi jej duszy.
Och, moja droga Laidan...
— Cieszę się, że napisałeś — zwrócił się w końcu do Samaela, majac oczy wciąż utkwione w obrazie. Dopiero po chwili go opuścił i skrzyżował spojrzenie z mężczyzną, który wciąż tu stał. — Mam wiele szczęścia, że zdecydowałeś się go pozbyć i mi go dać, zamiast spalić. Jak mógłbym ci podziękować?
Sardoniczny uśmiech, jaki mu posłał i grzeczność w tonie jego głosu były obłudne, a cokolwiek Samael by sobie nie zażyczył i tak tego nie wypełni lub przewrotnie zrobi mu na złość. Mulciber nie cierpiał mieć przysług wobec innych. Wolał, gdy było odwrotnie, lecz teraz był ciekaw, czy jego niechęć jest tak samo wielka i wciąż chowa urazę od chwili, w której przejął nad nim kontrolę.
Zwrócił w końcu uwagę na pakunek i wziął go w ręce. Obraz. Od razu to pojął, zaciskając palce na brzegach. Mógł zabrać to w milczeniu i zostawić sobie przyjemność oglądania dzieła w samotności, ale postanowił zostać. Niech patrzy, ile radości sprawiła mu jego własna matka. Rozdarł więc papier i na moment wstrzymał oddech, mając przed sobą znajomy widok.
— Czy to jej dusza, czy moja?— spytał sam siebie, cicho, wpatrując się w płótno, które z każdą chwilą odsłaniał coraz bardziej. Avery musiał go widzieć. Ale czy wiedział o ich spotkaniach? Gdy widzieli się po raz ostatni miała go w pracowni. Tamtej chwili towarzyszył zapach tytoniu i farb, smak wilgotnej bibułki, jej palców i szminki, jaką na niej zostawiła. Bez trudu mógł przywołać wspomnienie i nagle stwierdził, że chciałby się z nią zobaczyć ponownie. Ale Laidan już nie było. Wyjechała, zniknęła, zostawiając równie ponurą co ten obraz przeszłość za sobą. I dziś nie tylko to szanował, ale i rozumiał.
Uśmiech wkradł się niesfornie na twarz Ramseya, gdy palcami dotykał malowidła z taką delikatnością, jakby muskał kobiecą skórę. Zostawiła mu coś, co dla niego mogło zrodzić jakieś znaczenie. Nie jak lakoniczny list z pozdrowieniami, a garść wspólnie przeżytych chwil. Pamiątkę po sobie, po śladach mroku tkwiących w jej słowach, pustce w jej oczach i głębi jej duszy.
Och, moja droga Laidan...
— Cieszę się, że napisałeś — zwrócił się w końcu do Samaela, majac oczy wciąż utkwione w obrazie. Dopiero po chwili go opuścił i skrzyżował spojrzenie z mężczyzną, który wciąż tu stał. — Mam wiele szczęścia, że zdecydowałeś się go pozbyć i mi go dać, zamiast spalić. Jak mógłbym ci podziękować?
Sardoniczny uśmiech, jaki mu posłał i grzeczność w tonie jego głosu były obłudne, a cokolwiek Samael by sobie nie zażyczył i tak tego nie wypełni lub przewrotnie zrobi mu na złość. Mulciber nie cierpiał mieć przysług wobec innych. Wolał, gdy było odwrotnie, lecz teraz był ciekaw, czy jego niechęć jest tak samo wielka i wciąż chowa urazę od chwili, w której przejął nad nim kontrolę.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Psychiczny kaganiec uniemożliwiał mu rozprawienie się z Mulciberem na własnych warunkach. Blokowała go ta obrzydliwa słabość i oddanie względem Laidan: teraz nie mógł podnieść na niego różdżki, nie, kiedy podejmował go we własnym domu jako gościa. Prawie honorowego, choć doskonale wiedział, że Ramsey to człowiek pozbawiony tego szczególnego rodzaju moralności. Przez marmury holu w Ludlow przewinęło się wiele osób i zawsze znajdował odpowiednie słowa, chociaż niejednokrotnie potem wymiotował, wstrząsany obrzydzeniem do swego obowiązku. Konwersacja o Michale Aniele nie pasowała jednak ani do sytuacji, ani do nich - od kiedy począł postrzegać siebie i Ramseya jako całość? Paranoiczne zespolenie mogło wszakże uratować Avery'ego, odwrotnie od zaciętości. Nie potrafił wskazać momentu, gdy oto stała się wadą, lecz względna obojętność nie tylko pozwalała mu utrzymać pozycję pionową, ale również bez trudu spoglądać w oczy stojącemu przed nim mężczyźnie. Z umiarkowanym zaciekawieniem. Nie snuł w ogóle domysłów, dlaczego akurat jego Laidan obdarzyła tak szczególnym względami, pomijając przecież zarówno Sorena, jak i drogiego jej Perseusa, Abraxasa, czy Morpheusa (miał głęboką nadzieję, że ciało tego ostatniego Malfoya już wystygło). Niepokój skończył się wraz ze zniknięciem kobiety: nie mógł być zazdrosny o ducha. Nie wnikał więc w tę tajemnicę, która pewnie niegdyś ubodła by go do żywego: urocze przebłyski wspomnień ze pamiętnych, pierwszych zaręczyn, kiedy egzekwował od Lai nie tylko wierność, ale i absolutne posłuszeństwo (i tak nigdy go nie dostał) prysły, rozpadając się w czarny proch, osiadający twardo na całym zamczysku i chowając go pod warstwą ciężkiego smutku.
Może powinien zbratać się z Ramseyem i pod wpływem szalonego impulsu podzielić się z nim rewelacjami, jakie Tom wspaniałomyślnie przemilczał. Ulżyłoby mu, z pewnością, lecz Samael czuł niewypowiedziany wstręt przed tym mężczyzną, zarówno ze względu na przeszłość, jak i na przyszłość. Spłacał dług względem Laidan, nie kryło się za tym uczynkiem nic więcej. Ani wyciągnięcie dłoni na zgodę, ani wyzwanie. Znudziło go obserwowanie upływającej krwi, która nie była błękitna, a Ramsey mimo wszystko zasługiwałby na coś specjalnego aniżeli metodyczne postępowanie i zblazowany wyraz twarzy podczas całej operacji.
Głoski dźwięczały fałszem. Był wyśmienitym kłamcą, więc w odwrotnej sytuacji rozpoznawał intencję każdego oszusta, który usiłował go zmanipulować. Prawie się uśmiechnął, lecz wargi Samaela tylko lekko drgnęły, z niewypowiedzianym zawodem. Mulciber go rozczarował.
Nie bał się ewentualnej prowokacji tudzież ponownego spętania - czyżby najnowsze lęki odgoniły, jeśli nie pokonały stare strachy Avery'ego? - ale czuł się po prostu zmęczony odgrywaniem kurtuazyjnego teatrzyku. Nudno, panie Mulciber; miał ochotę rzec.
-Niczego od ciebie nie chcę - zdradził jednak chłodno, bez śladu emocji. W ogóle ich nie czuł, nie względem niego. Coś przepaliło się w Averym i uszkodzony system reagował beznamiętnie, nawet na namiętności, jakie normalnie przyprawiłyby go o drżenie z podekscytowania. Oparł się o kolumnę, oczekując, że rychło stąd wyjdzie. Naturalnie wiedział, że liczy na zbyt wiele, lecz przynajmniej powróciła w nim zdolność lapidarnego wyrażania myśli. Kilka słów, a Mulciber powinien zrozumieć (ponoć był inteligentny), że ma zejść mu z oczu.
Może powinien zbratać się z Ramseyem i pod wpływem szalonego impulsu podzielić się z nim rewelacjami, jakie Tom wspaniałomyślnie przemilczał. Ulżyłoby mu, z pewnością, lecz Samael czuł niewypowiedziany wstręt przed tym mężczyzną, zarówno ze względu na przeszłość, jak i na przyszłość. Spłacał dług względem Laidan, nie kryło się za tym uczynkiem nic więcej. Ani wyciągnięcie dłoni na zgodę, ani wyzwanie. Znudziło go obserwowanie upływającej krwi, która nie była błękitna, a Ramsey mimo wszystko zasługiwałby na coś specjalnego aniżeli metodyczne postępowanie i zblazowany wyraz twarzy podczas całej operacji.
Głoski dźwięczały fałszem. Był wyśmienitym kłamcą, więc w odwrotnej sytuacji rozpoznawał intencję każdego oszusta, który usiłował go zmanipulować. Prawie się uśmiechnął, lecz wargi Samaela tylko lekko drgnęły, z niewypowiedzianym zawodem. Mulciber go rozczarował.
Nie bał się ewentualnej prowokacji tudzież ponownego spętania - czyżby najnowsze lęki odgoniły, jeśli nie pokonały stare strachy Avery'ego? - ale czuł się po prostu zmęczony odgrywaniem kurtuazyjnego teatrzyku. Nudno, panie Mulciber; miał ochotę rzec.
-Niczego od ciebie nie chcę - zdradził jednak chłodno, bez śladu emocji. W ogóle ich nie czuł, nie względem niego. Coś przepaliło się w Averym i uszkodzony system reagował beznamiętnie, nawet na namiętności, jakie normalnie przyprawiłyby go o drżenie z podekscytowania. Oparł się o kolumnę, oczekując, że rychło stąd wyjdzie. Naturalnie wiedział, że liczy na zbyt wiele, lecz przynajmniej powróciła w nim zdolność lapidarnego wyrażania myśli. Kilka słów, a Mulciber powinien zrozumieć (ponoć był inteligentny), że ma zejść mu z oczu.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Prowokacja była doskonałym narzędziem do rozcięcia kurtyny obojętności i jaką okrywali się ludzie. Cżęsto z niego korzystał, wierząc, że nawet najlepsi kłamcy mogą się odkryć, pchnięci nagłym impulsem, ujawniającym ich głęboko skrywane emocje. Ale prowokacja wymagała zaangażowania, a jego wcale nie czuł w obecności Samaela. Patrzył na niego z subtelnym, uprzejmym uśmiechem, który pasował do każdej sytuacji. Przyklejony. Wystudiowany. Niewymagający wiele pracy i energii. Mógł sprawiać mylne wrażenie, może wzbudzać niepewność. Cokolwiek przedstawiał i w jakikolwiek sposób był odbierany, nie był wynikiem niczego, tak naprawdę. Avery nie wzbudzał w nim nic. Nawet niepewności, choć nawet nie łudził się, że wie o nim wszystko. Tylko głupcy wierzyli, że zdobyli całą wiedzę o tym, co ich otacza.
Nie obchodziło go, jakie miał fantazje i komu pozwalał wchodzić do łoża. Już po rozmowie z Laidan wiedział, że miał odmienne upodobania. Nie obchodziło go też to, czego się dopuszczał, choć kiedy o tym usłyszał napawało go to obrzydzeniem. To była jednak jego ścieżka, wolny wybór czarodzieja o wielkim potencjale i sile, która nie powinna być zaprzepaszczona. Nie obchodziło go jaka będzie jego przyszłość wśród Rycerzy. Nie obchodziło go, czy pójdzie w końcu po rozum do głowy. Okazał się słaby, kruchy i podatny na wpływy innych. Colina, Laidan. Salazar sam wie kogo jeszcze. Mulciber nie miał jednak z nim nic wspólnego, więc żywienie wobec niego jakiejkolwiek pogardy było stratą stratą czasu. Avery był mu nadzwyczajnie obojętny. Bez trudu mógł z nim rozmawiać, udając, że sprawia mu to przyjemność. Mógł udawać nienawiść i złość. Ale tak naprawdę nie czuł zupełnie nic. Jego mózg nie zajmował się Avery'm, który mógłby nawet bratać się z trollami. Było mu wszystko jedno.
Przybył tu bez trudu i zastanowienia, bo emocje go nie ograniczały. Ignorując otrzymany od Laidan podarek okazałby jej brak szacunku. Poza tym chciał go zobaczyć, dowiedzieć się czym jest. A teraz, gdy już miał go przed sobą był usatysfakcjonowany, że otrzymał właśnie taki list pożegnalny. Nawet jako ktoś niepojmujący znaczenia sztuki w swoim życiu docenił jej gest. I zamierzał na tym zakończyć, zabierając go do domu. Zachowując dla siebie. Egoistycznie, strzegąc przed światem.
— Nie ma nic, co chciałbym ci dać — odpowiedział mu z nonszalancją, spoglądając znów na obraz. Był o wiele ciekawszy niż otaczające ich gładkie ściany. Wpatrywanie się w nie w poszukiwaniu najdrobniejszych skaz, pęknięć, mogących tak pięknie odwzorować duszę Samaela zupełnie mijało się z celem. I tak wiedział, że jest złamana, choćby skropiona farbą z domieszką płynnego złota, w końcu i tak zacznie odłazić, uzewnętrzniając rozwijającego się w tajemnicy przed wszystkimi grzyba.
Okrył płótno papierem i zerknął z ukosa na Avery'ego. Po raz ostatni, w niepowiedzianym pożegnaniu, na które nie chciał szczędzić niepotrzebnych słów. Odwrócił się, zaciskając palce na płótnie i ruszył w kierunku wyjścia.
Nie obchodziło go, jakie miał fantazje i komu pozwalał wchodzić do łoża. Już po rozmowie z Laidan wiedział, że miał odmienne upodobania. Nie obchodziło go też to, czego się dopuszczał, choć kiedy o tym usłyszał napawało go to obrzydzeniem. To była jednak jego ścieżka, wolny wybór czarodzieja o wielkim potencjale i sile, która nie powinna być zaprzepaszczona. Nie obchodziło go jaka będzie jego przyszłość wśród Rycerzy. Nie obchodziło go, czy pójdzie w końcu po rozum do głowy. Okazał się słaby, kruchy i podatny na wpływy innych. Colina, Laidan. Salazar sam wie kogo jeszcze. Mulciber nie miał jednak z nim nic wspólnego, więc żywienie wobec niego jakiejkolwiek pogardy było stratą stratą czasu. Avery był mu nadzwyczajnie obojętny. Bez trudu mógł z nim rozmawiać, udając, że sprawia mu to przyjemność. Mógł udawać nienawiść i złość. Ale tak naprawdę nie czuł zupełnie nic. Jego mózg nie zajmował się Avery'm, który mógłby nawet bratać się z trollami. Było mu wszystko jedno.
Przybył tu bez trudu i zastanowienia, bo emocje go nie ograniczały. Ignorując otrzymany od Laidan podarek okazałby jej brak szacunku. Poza tym chciał go zobaczyć, dowiedzieć się czym jest. A teraz, gdy już miał go przed sobą był usatysfakcjonowany, że otrzymał właśnie taki list pożegnalny. Nawet jako ktoś niepojmujący znaczenia sztuki w swoim życiu docenił jej gest. I zamierzał na tym zakończyć, zabierając go do domu. Zachowując dla siebie. Egoistycznie, strzegąc przed światem.
— Nie ma nic, co chciałbym ci dać — odpowiedział mu z nonszalancją, spoglądając znów na obraz. Był o wiele ciekawszy niż otaczające ich gładkie ściany. Wpatrywanie się w nie w poszukiwaniu najdrobniejszych skaz, pęknięć, mogących tak pięknie odwzorować duszę Samaela zupełnie mijało się z celem. I tak wiedział, że jest złamana, choćby skropiona farbą z domieszką płynnego złota, w końcu i tak zacznie odłazić, uzewnętrzniając rozwijającego się w tajemnicy przed wszystkimi grzyba.
Okrył płótno papierem i zerknął z ukosa na Avery'ego. Po raz ostatni, w niepowiedzianym pożegnaniu, na które nie chciał szczędzić niepotrzebnych słów. Odwrócił się, zaciskając palce na płótnie i ruszył w kierunku wyjścia.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Cisza między nimi wcale nie była niezręczna. Wypełniała po prostu powietrze, jakim oddychali oboje i Avery miał pewność, że Ramsey czerpie z tego zawieszenia specyficzną satysfakcję. Samael jednak nie czuł najmniejszego dyskomfortu, już nie, chociaż początkowo wzdragał się strasznie przed wpuszczeniem tego człowieka do swego domu. Gdzie zapewne bywał niejednokrotnie, o czym wolałby nie wiedzieć. Znajdowali się jednak w jego zamku, gdzie pomimo wszystkich minionych zdarzeń (oraz upokorzeń?) wciąż pozostawał panem. Z łatwością mógłby nakazać skrzatom zająć się Mulciberem - nie był głupcem i doskonale wiedział, że prócz predyspozycji do służenia posiadają również szczególną umiejętność magii, ten jej rodzaj, który nigdy nie stanie się dostępny dla czarodziejów. Ramsey nie wzbudził w nim tego zainteresowania, ani nie wywołał nagłego obowiązku zemsty. Może dlatego, że ta najlepiej smakowała na zimno, a on wciąż miał gorączkę, czując się jakby każdy dzień przemieniał się w majaki niezdrowego umysłu. Był więc bezpieczny.
Nie musiał go o tym zapewniać, cóż, zaczynał wierzyć w coraz bardziej nieprawdopodobne historie, lecz nie zaufałby nawet i własnemu spostrzeżeniu, że Mulciber się obawia. Wziąłby to za żart, starannie wyreżyserowaną sztuczkę. Potrafił docenić ten brak lęku; cóż z tego, że przekraczał on granicę arogancji. Czystokrwisty Ramsey potrzebował dowartościowania(?), obracając się w bogatym holu, jakby był u siebie i próbując narzucić Samaelowi swoje reguły? Zaproszenie do rozmowy dźwięczało w tym wyzwaniu, jak najbardziej wyraźnym: tak, to była rękawica rzucona prosto w twarz.
-Zupełnie nic? - zaczepił go, ciekaw odpowiedzi. I nie myślał o szumnych podarunkach, ponieważ nigdy nie byli przyjaciółmi, chociaż... dostrzegał pewne podobieństwa między nimi. Najwyraźniej zbyt silne, by przełamać dystans, pogłębiony feralnymi perypetiami podczas listopadowej wyprawy.
Odwracanie się plecami było brakiem szacunku, skoro jeszcze nie skończyli, ale Avery wyjątkowo nie dbał o pozory dobrego wychowania. Nie spodziewał się po Mulciberze etycznego postępowania: na Salazara, byli przecież równie zepsuci. Na różnych płaszczyznach, lecz hipotetycznie... Osądzono by ich dokładnie tak samo. Nie wyciągnął różdżki, nie zatrzymał go urokiem, nie podporządkował swej woli. Czekał, czy się zatrzyma, czy poświęci jeszcze odrobinę czasu (zapewne cennego), skoro otrzymał już to, na czym mu zależało. Kawałek Laidan (każdy jej obraz to była ona) oraz widok jego, zniszczonego, porwanego, możliwe, iż już na zawsze.
Nie musiał go o tym zapewniać, cóż, zaczynał wierzyć w coraz bardziej nieprawdopodobne historie, lecz nie zaufałby nawet i własnemu spostrzeżeniu, że Mulciber się obawia. Wziąłby to za żart, starannie wyreżyserowaną sztuczkę. Potrafił docenić ten brak lęku; cóż z tego, że przekraczał on granicę arogancji. Czystokrwisty Ramsey potrzebował dowartościowania(?), obracając się w bogatym holu, jakby był u siebie i próbując narzucić Samaelowi swoje reguły? Zaproszenie do rozmowy dźwięczało w tym wyzwaniu, jak najbardziej wyraźnym: tak, to była rękawica rzucona prosto w twarz.
-Zupełnie nic? - zaczepił go, ciekaw odpowiedzi. I nie myślał o szumnych podarunkach, ponieważ nigdy nie byli przyjaciółmi, chociaż... dostrzegał pewne podobieństwa między nimi. Najwyraźniej zbyt silne, by przełamać dystans, pogłębiony feralnymi perypetiami podczas listopadowej wyprawy.
Odwracanie się plecami było brakiem szacunku, skoro jeszcze nie skończyli, ale Avery wyjątkowo nie dbał o pozory dobrego wychowania. Nie spodziewał się po Mulciberze etycznego postępowania: na Salazara, byli przecież równie zepsuci. Na różnych płaszczyznach, lecz hipotetycznie... Osądzono by ich dokładnie tak samo. Nie wyciągnął różdżki, nie zatrzymał go urokiem, nie podporządkował swej woli. Czekał, czy się zatrzyma, czy poświęci jeszcze odrobinę czasu (zapewne cennego), skoro otrzymał już to, na czym mu zależało. Kawałek Laidan (każdy jej obraz to była ona) oraz widok jego, zniszczonego, porwanego, możliwe, iż już na zawsze.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nigdy nie potrzebował zaproszenia. Nie czekał na nie, nie niecierpliwił się z powodu jego braku i wcale nie świadczyło to o jego złym wychowaniu. Był często miłym dodatkiem, informacją o tym, w jaki sposób postrzegali go inni czarodzieje; przybierał materialną lub niematerialną formę. Ale był źródłem danych, pewnej konkretnej i bardzo cennej wiedzy o sobie i innych. W tym wszystkim liczył się cel. Gdy chciał go osiągnąć potrafił znaleźć na to odpowiedni sposób, nawet jeśli wymagało obejście kurtuazji. Nie znosił bezsensownych rozwiązań i straty czasu. Wizyta w Ludlow na dworze Averych nie miała mieć takiego wydźwięku, inaczej by się wcale nie zjawił. Nie spodziewał się od wielkiego lorda zaproszenia na herbatę, czy szklaneczkę ognistej whisky, której pewnie byłoby mu szkoda, tak jak każdej chwili, którą mógłby poświęcić na zabawę z córką. I oby zechciał właśnie w ten sposób trwonić chwile. Wybaczyłby mu takie priorytety. Nie liczył również na dysputę o sytuacji politycznej w Anglii, referendum, czy pańskich sprawach, które go wcale nie dotyczyły. Był zwykłym czarodziejem czystej krwi, pracownikiem ministerstwa, czarnoksiężnikiem.
Zaproszenie tutaj miało swój cel, a teraz, gdy już było po wszystkim rozmowa dobiegła końca. Nie łączyło ich koleżeństwo, sympatia, interesy. Po cóż więc przeciągać coś, co dla żadnego z nich nie miało znaczenia? Zaczepiony jednak uległ, odwracając się do niego ponownie.
— Zupełnie nic — odpowiedział obojętnie bez zbędnej zwłoki, zatrzymując wzrok na jego oczach. Czy było coś co mógłby mu dać? Być może. Współpraca z inteligentnymi czarodziejami o pewnych zdolnościach zawsze była opłacalna, ale Avery nie dostrzegał nic poza koniuszkiem własnego nosa. Uśmiechnął się więc, nie będąc urażony własnymi myślami. — Nawet radami byś wzgardził.
Jego sytuacja u boku Voldemorta nie napawała optymizmem. Ramsey, gdy na niego patrzył domyślał się, że czeka go wiele pracy, by znów z tak samo dumnie uniesioną głową usiąść z Czarnym Panem przy wspólnym stole. Ale za arogancję i butę słono zapłacił. To była nauczka, a Mulciber wierzył, że Samael jest mądrym czarodziejem — wciąż — mimo krótkotrwałej ślepoty.
Przyglądając mu się w tej krótkiej chwili milczenia, w tej pustej ciszy, która wypełniała przestrzeń pomiędzy nimi, rodziła dystans; mógł zastanowić się, czy kiedyś było inaczej. Zwykle nie miał na to czasu, teraz jednak nic go nie goniło — poza niewypowiedzianym pragnieniem, by opuścił jego szlacheckie progi.
— Mniemam, że nokturnowe plotki do Ciebie dotarły.
Zaproszenie tutaj miało swój cel, a teraz, gdy już było po wszystkim rozmowa dobiegła końca. Nie łączyło ich koleżeństwo, sympatia, interesy. Po cóż więc przeciągać coś, co dla żadnego z nich nie miało znaczenia? Zaczepiony jednak uległ, odwracając się do niego ponownie.
— Zupełnie nic — odpowiedział obojętnie bez zbędnej zwłoki, zatrzymując wzrok na jego oczach. Czy było coś co mógłby mu dać? Być może. Współpraca z inteligentnymi czarodziejami o pewnych zdolnościach zawsze była opłacalna, ale Avery nie dostrzegał nic poza koniuszkiem własnego nosa. Uśmiechnął się więc, nie będąc urażony własnymi myślami. — Nawet radami byś wzgardził.
Jego sytuacja u boku Voldemorta nie napawała optymizmem. Ramsey, gdy na niego patrzył domyślał się, że czeka go wiele pracy, by znów z tak samo dumnie uniesioną głową usiąść z Czarnym Panem przy wspólnym stole. Ale za arogancję i butę słono zapłacił. To była nauczka, a Mulciber wierzył, że Samael jest mądrym czarodziejem — wciąż — mimo krótkotrwałej ślepoty.
Przyglądając mu się w tej krótkiej chwili milczenia, w tej pustej ciszy, która wypełniała przestrzeń pomiędzy nimi, rodziła dystans; mógł zastanowić się, czy kiedyś było inaczej. Zwykle nie miał na to czasu, teraz jednak nic go nie goniło — poza niewypowiedzianym pragnieniem, by opuścił jego szlacheckie progi.
— Mniemam, że nokturnowe plotki do Ciebie dotarły.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Hol
Szybka odpowiedź