Salon
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon
Mieszczący się na piętrze salon jest jednym z tych pomieszczeń, po których widać wciąż trwającą renowację całego domu. Nie odbiera mu to jednak osobliwego uroku i chociaż na pierwszy rzut oka może wydawać się zaniedbany, wcale taki nie jest. W marmurowym kominku zawsze bucha przyjemny ogień, grzejąc nawet w najzimniejsze dni, a nadszarpnięte zębem czasu ściany zdobią portrety dawnych mieszkańców.
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Odczuła coś na kształt ulgi, gdy rozwiał wątpliwości Shelty i zaprzeczył możliwości wyjazdu. Bezwiednie potarła ramię dłonią, przelotnie spoglądając w kierunku wygaszonego kominka, a później wysokiego, wychodzącego na wzgórza okna. Ten dom miał być ostoją, dla niego i dla jego najbliższych. W głębi duszy cieszyła się, że nie zamierzał go porzucić, nawet jeśli większość czasu i tak miał spędzać w Hogwarcie. Była mu niezwykle wdzięczna za to, że mogła się tu zaszyć po ucieczce z Londynu – nawet mimo tego, że była buntownikiem. Zdrajcą. Że Ministerstwo mogło jej szukać. Co miałaby począć, gdyby nie jego otwartość i dobroć? Tułałaby się z miejsca na miejsce, wciąż czując na plecach oddech mundurowych. Teraz zaś to on potrzebował jej pomocy, wsparcia i zamierzała mu ich udzielić, nawet jeśli nie rozumiała jeszcze, co stało za tym nagłym i niepokojącym wezwaniem.
Nie musiała czekać długo, a Jayden objawił im przerażającą, przytłaczającą prawdę o Pomonie. Po szoku przyszedł żal, zmieszanie, myśli mimowolnie uciekały w stronę Zakonu, z którym niedawno połączyła swe losy. To jednak nie był czas na rozkojarzenie, ani też na pławienie się w smutku. Na kilka dłużących się minut zapadła niemalże idealna cisza, przyjaciel spoglądał w stronę Kaia, w milczeniu szukając odpowiednich słów. Nie potrafiła sobie nawet wyobrazić, jak się teraz czuł, na ile był wściekły, a na ile smutny, czy wciąż ją kochał, czy jej nagłe odejście popchnęło go w stronę rozgoryczenia, a może i nienawiści. Nie bez powodu mówiło się, że granica między tymi dwoma uczuciami była niezwykle cienka. To jednak nie brzmiało jak Jayden, którego znała. Odruchowo wniosła dłoń ku twarzy, by na krótko ścisnąć nasadę nosa; od nadmiaru emocji zaczynała boleć ją głowa. Skinęła niemrawo głową, na znak, że słucha, gdy w końcu gospodarz przerwał ciszę. Wszyscy musieli liczyć się z tym, że Pomona miała już nie wrócić. Jednak co to dokładnie znaczyło…? Nie mogła wiedzieć, o jakim poświęceniu i oddaniu mówił, przynajmniej w odniesieniu do osób innych niż jej brat, wierzyła jednak na słowo, że dobór osób, które zebrały się tego wieczoru w salonie Upper Cottage, nie był przypadkowy. Wszyscy byli tu potrzebni, każdy miał do odegrania swoją rolę.
Musiała zapytać, co z dzieckiem. Wydawało się to niezwykle ważne, brakowało tego kawałka układanki, by lepiej zrozumieć powagę sytuacji. Podchwyciła spojrzenie przyjaciela, mimowolnie drżąc pod jego naporem. Bała się tego, co działo się w głowie astronoma. Wtedy też, jakby w odpowiedzi, machnął on krótko różdżką. Niewiele później drzwi, koło których stali, otworzyły się, pozwalając wiklinowemu koszykowi podlecieć bliżej, zatrzymać się tuż przed Jaydenem. Jej wzrok mimowolnie podążył w tamtym kierunku. Wstrzymała powietrze i otworzyła szerzej oczy, gdy ich oczom ukazały się trzy niewielkie sylwetki, tak niewinne i bezbronne. Nie potrafiła wydobyć z siebie słowa, zamiast tego sięgnęła w kierunku Kaia, w niemym szoku złapała go za rękaw, rozpaczliwie zacisnęła na nim palce. Nie jedno, nie dwoje, a troje – i on sam, bez żony, bez pomocy. Przynajmniej bez jej pomocy, wszak Roselyn wciąż trwała u jego boku, na pewno potrafiła pomóc stawiać pierwsze kroki na drodze rodzicielstwa. Prawda…? Nie znała się na dzieciach. Nie sądziła, by miała nadawać się na matkę. Wiedziała jednak, czuła, że gdyby zaszła taka potrzeba, gdyby jakaś tragedia zabrała tym dzieciom i ojca, zrobiłaby wszystko, by otoczyć je ciepłem i dać im namiastkę domu. Nie mogła jednak powstrzymać się przez zmarszczeniem brwi, gdy w duchu poddawała się krytycznej ocenie; wzruszało ją zaufanie, którym została obdarzona, lecz z drugiej strony – nie wiedziała, gdzie wyląduje za kilka lat. Nie wiedziała nawet, czy za miesiąc lub dwa wciąż będzie wolnym człowiekiem, czy przypadkiem nie zamkną jej w Tower w trakcie jednej z eskapad do Londynu. Czy mogła obiecywać coś, czego możliwe, że nie będzie mogła spełnić…? Spojrzała ponad ramieniem brata ku Michaelowi. Nie mogła mieć pewności, lecz skoro Justine była częścią Zakonu Feniksa, on zaś do niedawna pracował jako auror… Czy również nie był jednym z nich? A nawet jeśli nie, to przecież tak czy inaczej odwrócił się od Ministerstwa. Czy w związku z tym miał podobne rozterki? – Jeżeli… Jeżeli zajdzie taka potrzeba zrobię wszystko, co będę mogła, Jayden – odezwała się cicho, walcząc ze ściśniętym gardłem, próbując podchwycić przy tym jego spojrzenie. – I nawet jeśli nie zajdzie – dodała już pewniej. Bo przecież mogła, powinna, pomagać i bez czekania na kolejną katastrofę.
Nie musiała czekać długo, a Jayden objawił im przerażającą, przytłaczającą prawdę o Pomonie. Po szoku przyszedł żal, zmieszanie, myśli mimowolnie uciekały w stronę Zakonu, z którym niedawno połączyła swe losy. To jednak nie był czas na rozkojarzenie, ani też na pławienie się w smutku. Na kilka dłużących się minut zapadła niemalże idealna cisza, przyjaciel spoglądał w stronę Kaia, w milczeniu szukając odpowiednich słów. Nie potrafiła sobie nawet wyobrazić, jak się teraz czuł, na ile był wściekły, a na ile smutny, czy wciąż ją kochał, czy jej nagłe odejście popchnęło go w stronę rozgoryczenia, a może i nienawiści. Nie bez powodu mówiło się, że granica między tymi dwoma uczuciami była niezwykle cienka. To jednak nie brzmiało jak Jayden, którego znała. Odruchowo wniosła dłoń ku twarzy, by na krótko ścisnąć nasadę nosa; od nadmiaru emocji zaczynała boleć ją głowa. Skinęła niemrawo głową, na znak, że słucha, gdy w końcu gospodarz przerwał ciszę. Wszyscy musieli liczyć się z tym, że Pomona miała już nie wrócić. Jednak co to dokładnie znaczyło…? Nie mogła wiedzieć, o jakim poświęceniu i oddaniu mówił, przynajmniej w odniesieniu do osób innych niż jej brat, wierzyła jednak na słowo, że dobór osób, które zebrały się tego wieczoru w salonie Upper Cottage, nie był przypadkowy. Wszyscy byli tu potrzebni, każdy miał do odegrania swoją rolę.
Musiała zapytać, co z dzieckiem. Wydawało się to niezwykle ważne, brakowało tego kawałka układanki, by lepiej zrozumieć powagę sytuacji. Podchwyciła spojrzenie przyjaciela, mimowolnie drżąc pod jego naporem. Bała się tego, co działo się w głowie astronoma. Wtedy też, jakby w odpowiedzi, machnął on krótko różdżką. Niewiele później drzwi, koło których stali, otworzyły się, pozwalając wiklinowemu koszykowi podlecieć bliżej, zatrzymać się tuż przed Jaydenem. Jej wzrok mimowolnie podążył w tamtym kierunku. Wstrzymała powietrze i otworzyła szerzej oczy, gdy ich oczom ukazały się trzy niewielkie sylwetki, tak niewinne i bezbronne. Nie potrafiła wydobyć z siebie słowa, zamiast tego sięgnęła w kierunku Kaia, w niemym szoku złapała go za rękaw, rozpaczliwie zacisnęła na nim palce. Nie jedno, nie dwoje, a troje – i on sam, bez żony, bez pomocy. Przynajmniej bez jej pomocy, wszak Roselyn wciąż trwała u jego boku, na pewno potrafiła pomóc stawiać pierwsze kroki na drodze rodzicielstwa. Prawda…? Nie znała się na dzieciach. Nie sądziła, by miała nadawać się na matkę. Wiedziała jednak, czuła, że gdyby zaszła taka potrzeba, gdyby jakaś tragedia zabrała tym dzieciom i ojca, zrobiłaby wszystko, by otoczyć je ciepłem i dać im namiastkę domu. Nie mogła jednak powstrzymać się przez zmarszczeniem brwi, gdy w duchu poddawała się krytycznej ocenie; wzruszało ją zaufanie, którym została obdarzona, lecz z drugiej strony – nie wiedziała, gdzie wyląduje za kilka lat. Nie wiedziała nawet, czy za miesiąc lub dwa wciąż będzie wolnym człowiekiem, czy przypadkiem nie zamkną jej w Tower w trakcie jednej z eskapad do Londynu. Czy mogła obiecywać coś, czego możliwe, że nie będzie mogła spełnić…? Spojrzała ponad ramieniem brata ku Michaelowi. Nie mogła mieć pewności, lecz skoro Justine była częścią Zakonu Feniksa, on zaś do niedawna pracował jako auror… Czy również nie był jednym z nich? A nawet jeśli nie, to przecież tak czy inaczej odwrócił się od Ministerstwa. Czy w związku z tym miał podobne rozterki? – Jeżeli… Jeżeli zajdzie taka potrzeba zrobię wszystko, co będę mogła, Jayden – odezwała się cicho, walcząc ze ściśniętym gardłem, próbując podchwycić przy tym jego spojrzenie. – I nawet jeśli nie zajdzie – dodała już pewniej. Bo przecież mogła, powinna, pomagać i bez czekania na kolejną katastrofę.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
To nie tak, że nie uszanowałaby jego decyzji. Tak właściwie jeszcze nim otrzymała odpowiedź przeszło jej przez myśl, że przecież go tu nie utrzyma siłą, a kiedy Anglia krztusi się od nadmiaru spływających po jej ulicach krwi nie był to taki głupi pomysł. Potrafiłaby sobie to wmówić. Może nie od razu, lecz jakoś dałaby radę. Szczęśliwie - nic takiego miało nie nastąpić. Odetchnęła z nieskrywaną ulgą nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że wstrzymywała powietrze. Zatrzepotała powiekami czując, jak wzbierające napięcie zmierzało w niechcianym kierunku. Tego jeszcze brakowało by się rozkleiła, kiedy nie było powodu. Miał zostać. Odesłał mu uśmiech podobny do tego, jakim on obdarował ją.
Nie wiedziała co powinna myśleć, kiedy wspomniał o Pomonie. Martwiła się o czarownicę, lecz również miała jej wiele za złe. Starała się jakoś ją usprawiedliwić we własnych myślach, lecz w praktyce nie potrafiła powiedzieć na głos o niej nic dobrego zwłaszcza w gronie w którym się znalazła. Czuła wstyd. To była jej przyjaciółka, dorastały razem w Hogwarcie, myślała, że ją zna... wychodziło jednak na to, że nic o niej nie wiedziała. Nie zdawała sobie nawet sprawy z tego do czego była zdolna się posunąć i tak właściwie unikała rozmyślania nad tym chcąc tym samym rozminąć się z kolejnymi rozczarowaniami na jej temat. Zamiast tego skupiła się więc na tym dlaczego została wezwana akurat dziś tak jak grupka pozostałych czarodziei. Jak na razie łączyło ich wspólne przywiązanie do osoby Jaydena i to, że profesor ufał im wszystkim tak, jak oni mu. Miał być to warunek konieczny i dostateczny do tego, by mógł przelać na nich wszystkich swoją prośbę, ciche oczekiwanie oraz uwagę na trójkę chłopców. Vane wstała z fotela i podeszła do kuzyna by nachylić się nad koszykiem. Ciemne tęczówki ciepło oblekły pomarszczone, ludzkie miniaturki - Nie bądźcie niemądrzy - mruknęła ze strofą w głosie zupełnie jakby usłyszała z ust Jaydena, jak i Roselyn coś co najmniej niepoważnego. Ciemne brwi nachyliły się nad nosem tworząc nad nad nim zmarszczkę - Jakie znajda rodzinę, zrobię wszystko by mieli... przecież ją mają - poprawiła ich z lekkim wyrzutem i niezgodą na to by dodawali dodatkowego dramatyzmu do i tak wyjątkowo trudnej sytuacji. Brzmiała jednak na tyle miękko, że trudno było uznać to za faktyczną skargę, a nie zwyczajne oznajmienie. Westchnęła - Jakie nadałeś imiona...?
Nie wiedziała co powinna myśleć, kiedy wspomniał o Pomonie. Martwiła się o czarownicę, lecz również miała jej wiele za złe. Starała się jakoś ją usprawiedliwić we własnych myślach, lecz w praktyce nie potrafiła powiedzieć na głos o niej nic dobrego zwłaszcza w gronie w którym się znalazła. Czuła wstyd. To była jej przyjaciółka, dorastały razem w Hogwarcie, myślała, że ją zna... wychodziło jednak na to, że nic o niej nie wiedziała. Nie zdawała sobie nawet sprawy z tego do czego była zdolna się posunąć i tak właściwie unikała rozmyślania nad tym chcąc tym samym rozminąć się z kolejnymi rozczarowaniami na jej temat. Zamiast tego skupiła się więc na tym dlaczego została wezwana akurat dziś tak jak grupka pozostałych czarodziei. Jak na razie łączyło ich wspólne przywiązanie do osoby Jaydena i to, że profesor ufał im wszystkim tak, jak oni mu. Miał być to warunek konieczny i dostateczny do tego, by mógł przelać na nich wszystkich swoją prośbę, ciche oczekiwanie oraz uwagę na trójkę chłopców. Vane wstała z fotela i podeszła do kuzyna by nachylić się nad koszykiem. Ciemne tęczówki ciepło oblekły pomarszczone, ludzkie miniaturki - Nie bądźcie niemądrzy - mruknęła ze strofą w głosie zupełnie jakby usłyszała z ust Jaydena, jak i Roselyn coś co najmniej niepoważnego. Ciemne brwi nachyliły się nad nosem tworząc nad nad nim zmarszczkę - Jakie znajda rodzinę, zrobię wszystko by mieli... przecież ją mają - poprawiła ich z lekkim wyrzutem i niezgodą na to by dodawali dodatkowego dramatyzmu do i tak wyjątkowo trudnej sytuacji. Brzmiała jednak na tyle miękko, że trudno było uznać to za faktyczną skargę, a nie zwyczajne oznajmienie. Westchnęła - Jakie nadałeś imiona...?
angel heart | devil mind
Michaela zalała fala dezorientujących emocji, jakich nie odczuwał od bardzo dawna (i nie wiedział jeszcze, że to dopiero początek jego dylematów w drugiej połowie lipca).
Nie był co prawda zobojętniałym i zimnym człowiekiem. Nawet jeśli profesja aurora nauczyła go trzymać emocje na wodzy w sytuacjach stresowych, a trauma likantropii zaowocowała okresami depresji i izolacji, to nadal troszczył i martwił się o rodzinę i przyjaciół, a Bezksiężycowa Noc szczerze nim wstrząsnęła. Zazwyczaj wiedział jednak co robić (walczyć! działać! chronić!), zazwyczaj umiał przynajmniej nazwać swoje uczucia - a dzisiaj sprzeczne emocje uderzyły w niego niczym rwący prąd rzeki, albo raczej tsunami. Wiadomość o zniknięciu Pomony wywoływała w nim zrozumiały w obecnej sytuacji strach - jako Zakonnik i buntownik wiedział doskonale, w jak wielkim niebezpieczeństwie mogła się znaleźć. Zarazem coś w głowie Vane'a (trzeba się liczyć z tym, że już nie wróci?) natchnęło spostrzegawczego Michaela na myśl, że być może profesor nie tylko lęka się o żonę, co rozważa nawet jej... no właśnie, co? Odejście? Tonks miał w sobie zbyt wiele taktu, by namyślać się nad prywatnymi sprawami państwa Vane, ale przypomniał sobie, jak przygnębiony wydawał się Jayden już na początku lipca.
Na jego miejscu Tonksa już by tutaj nie było, szukałby Pomony po całej Anglii albo manifestował swoją bezsilność wyładowywaniem się choćby na drzewach w lesie (od pewnej pamiętnej lutowej pełni, lubił czasem walnąć w drzewo pięścią, ale niestety nie wiedział dlaczego), albo bezsilnie zamartwiał się nad dziećmi. Tymczasem Vane... zgromadził tu ich wszystkich, odważnie znosił ich niepokój, nawet ich uspokajał - zrozumiał Michael, gdy Jayden podchwycił jego wzrok. Dziwne wzruszenie nie odpuszczało, gdy Michael z każdą chwilą uświadamiał sobie, że oto oficjalnie został obdarzony zaufaniem i przyjaźnią. Na podstawie... wspólnych treningów? Wspólnych wartości? Od lat przyjaźnił się głównie z aurorami lub ich rodzinami, relacje budował w pracy i podczas wzajemnego ratowania siebie od czarnomagicznych klątw. Znajomość z Vane'm, ani długa ani krótka, była nowym gruntem, nieznanym. Zdumiony, skinął Jaydenowi lekko głową, zastanawiając się, czy profesor zawsze był od niego lepszym, dojrzalszym i spokojniejszym człowiekiem, czy też to dzieci narzuciły mu taką konieczność.
Dzieci. Do wzruszenia dołączyło bezbrzeżne zdumienie. Trójka? Michaelowi aż opadła lekko szczęka, jako mężczyzna nawet chyba nie zdawał sobie świadomie sprawy, że można na raz mieć więcej niż... może dwójkę? Ale chyba nawet bliźnięta wydawały mu się rzadką anomalią, a co dopiero trojaczki. Nie zauważył nawet, że Maeve podziela jego zdumienie, patrzył już tylko na te kruche istoty. Od bardzo dawna nie widział niemowląt, od bardzo dawna nie myślał wcale o dzieciach. Własne myśli o zakładaniu rodziny zawiesił na czas nieokreślony, gdy zdecydował się wyjechać za przygodą do Norwegii - a likantropia, jego zdaniem, zakończyła jakiekolwiek plany nieodwracalnie, niwecząc szanse na własną rodzinę i własne potomstwo. Może i wyczytał gdzieś (czytał bowiem wszystko na ten temat, co tylko wpadło mu w ręce), że klątwa przenosi się tylko ugryzieniem, a nie genetycznie, ale ryzyko i tak byłoby zbyt wielkie, a sam pomysł - irracjonalny.
Kolejne słowa Vane'a zaszumiały mu w głowie, na moment odebrały dech w piersiach.
Wiem, że macie swoje sekrety... jeśli kiedyś mnie zabraknie... znajdą rodzinę.
Nagle uświadomił sobie, że NIE, Jayden nie wiedział o tym sekrecie. Tonks nigdy przy nim o tym nie myślał, nigdy nie poruszał tematu - wychodząc z założenia, że jako okazjonalny konsultant w aurorskich sprawach Vane może mógł mieć dostęp do rejestru, ale że jeśli go nie ma - to tym lepiej.
Najwyraźniej go nie miał, inaczej nie prosiłby o coś takiego wilkołaka. Samo proszenie bezrobotnego (w teorii) buntownika było wystarczająco szalone.
Rozchylił lekko usta aby coś powiedzieć, choć nie miał pojęcia jak naprostować tą sytuację przy tylu osobach. Wziąć potem Jaydena na stronę? Odmówić?
Widzisz, nie mogę, zapomniałem ci powiedzieć, że jestem wilkołakiem! Justine codziennie ryzykuje życie, a Kerstin nie włada magią, nie umiałaby ich ochronić tak jak tego byś od nas oczekiwał. - słowa, klarujące się w głowie, uparcie nie chciały wydobyć się z gardła. W głębi duszy zazdrościł Roselyn i Maeve pewności, z jaką mogły i chciały obiecać pomoc. Ale one są kobietami, to co innego. - próbował sobie wytłumaczyć, czując narastające wyrzuty sumienia i (o zgrozo!) jakieś ciepłe, niezrozumiałe uczucie w sercu, które rosło gdy tylko zerkał na noworodki. Może lepiej na nie nie zerkać.
Na szczęście Shelta załagodziła sytuację, konkretnie i optymistycznie. Michael wreszcie wypuścił powietrze z płuc - miała świętą rację.
-Nie zabraknie cię. - poparł ją szybko. -Pomożemy - w tym, żeby cię nie zabrakło - dopowiedział w myślach. Mógł mu pomóc szukać Pomony, mógł zabezpieczyć jego dom pułapkami, mógł robić cokolwiek... aurorskiego. Namacalnych niebezpieczeństw bał się mniej niż samego siebie, niż tego, jak kruche i bezbronne były te dzieci i jak bardzo nie umiałby się z nimi obchodzić.
Nie był co prawda zobojętniałym i zimnym człowiekiem. Nawet jeśli profesja aurora nauczyła go trzymać emocje na wodzy w sytuacjach stresowych, a trauma likantropii zaowocowała okresami depresji i izolacji, to nadal troszczył i martwił się o rodzinę i przyjaciół, a Bezksiężycowa Noc szczerze nim wstrząsnęła. Zazwyczaj wiedział jednak co robić (walczyć! działać! chronić!), zazwyczaj umiał przynajmniej nazwać swoje uczucia - a dzisiaj sprzeczne emocje uderzyły w niego niczym rwący prąd rzeki, albo raczej tsunami. Wiadomość o zniknięciu Pomony wywoływała w nim zrozumiały w obecnej sytuacji strach - jako Zakonnik i buntownik wiedział doskonale, w jak wielkim niebezpieczeństwie mogła się znaleźć. Zarazem coś w głowie Vane'a (trzeba się liczyć z tym, że już nie wróci?) natchnęło spostrzegawczego Michaela na myśl, że być może profesor nie tylko lęka się o żonę, co rozważa nawet jej... no właśnie, co? Odejście? Tonks miał w sobie zbyt wiele taktu, by namyślać się nad prywatnymi sprawami państwa Vane, ale przypomniał sobie, jak przygnębiony wydawał się Jayden już na początku lipca.
Na jego miejscu Tonksa już by tutaj nie było, szukałby Pomony po całej Anglii albo manifestował swoją bezsilność wyładowywaniem się choćby na drzewach w lesie (od pewnej pamiętnej lutowej pełni, lubił czasem walnąć w drzewo pięścią, ale niestety nie wiedział dlaczego), albo bezsilnie zamartwiał się nad dziećmi. Tymczasem Vane... zgromadził tu ich wszystkich, odważnie znosił ich niepokój, nawet ich uspokajał - zrozumiał Michael, gdy Jayden podchwycił jego wzrok. Dziwne wzruszenie nie odpuszczało, gdy Michael z każdą chwilą uświadamiał sobie, że oto oficjalnie został obdarzony zaufaniem i przyjaźnią. Na podstawie... wspólnych treningów? Wspólnych wartości? Od lat przyjaźnił się głównie z aurorami lub ich rodzinami, relacje budował w pracy i podczas wzajemnego ratowania siebie od czarnomagicznych klątw. Znajomość z Vane'm, ani długa ani krótka, była nowym gruntem, nieznanym. Zdumiony, skinął Jaydenowi lekko głową, zastanawiając się, czy profesor zawsze był od niego lepszym, dojrzalszym i spokojniejszym człowiekiem, czy też to dzieci narzuciły mu taką konieczność.
Dzieci. Do wzruszenia dołączyło bezbrzeżne zdumienie. Trójka? Michaelowi aż opadła lekko szczęka, jako mężczyzna nawet chyba nie zdawał sobie świadomie sprawy, że można na raz mieć więcej niż... może dwójkę? Ale chyba nawet bliźnięta wydawały mu się rzadką anomalią, a co dopiero trojaczki. Nie zauważył nawet, że Maeve podziela jego zdumienie, patrzył już tylko na te kruche istoty. Od bardzo dawna nie widział niemowląt, od bardzo dawna nie myślał wcale o dzieciach. Własne myśli o zakładaniu rodziny zawiesił na czas nieokreślony, gdy zdecydował się wyjechać za przygodą do Norwegii - a likantropia, jego zdaniem, zakończyła jakiekolwiek plany nieodwracalnie, niwecząc szanse na własną rodzinę i własne potomstwo. Może i wyczytał gdzieś (czytał bowiem wszystko na ten temat, co tylko wpadło mu w ręce), że klątwa przenosi się tylko ugryzieniem, a nie genetycznie, ale ryzyko i tak byłoby zbyt wielkie, a sam pomysł - irracjonalny.
Kolejne słowa Vane'a zaszumiały mu w głowie, na moment odebrały dech w piersiach.
Wiem, że macie swoje sekrety... jeśli kiedyś mnie zabraknie... znajdą rodzinę.
Nagle uświadomił sobie, że NIE, Jayden nie wiedział o tym sekrecie. Tonks nigdy przy nim o tym nie myślał, nigdy nie poruszał tematu - wychodząc z założenia, że jako okazjonalny konsultant w aurorskich sprawach Vane może mógł mieć dostęp do rejestru, ale że jeśli go nie ma - to tym lepiej.
Najwyraźniej go nie miał, inaczej nie prosiłby o coś takiego wilkołaka. Samo proszenie bezrobotnego (w teorii) buntownika było wystarczająco szalone.
Rozchylił lekko usta aby coś powiedzieć, choć nie miał pojęcia jak naprostować tą sytuację przy tylu osobach. Wziąć potem Jaydena na stronę? Odmówić?
Widzisz, nie mogę, zapomniałem ci powiedzieć, że jestem wilkołakiem! Justine codziennie ryzykuje życie, a Kerstin nie włada magią, nie umiałaby ich ochronić tak jak tego byś od nas oczekiwał. - słowa, klarujące się w głowie, uparcie nie chciały wydobyć się z gardła. W głębi duszy zazdrościł Roselyn i Maeve pewności, z jaką mogły i chciały obiecać pomoc. Ale one są kobietami, to co innego. - próbował sobie wytłumaczyć, czując narastające wyrzuty sumienia i (o zgrozo!) jakieś ciepłe, niezrozumiałe uczucie w sercu, które rosło gdy tylko zerkał na noworodki. Może lepiej na nie nie zerkać.
Na szczęście Shelta załagodziła sytuację, konkretnie i optymistycznie. Michael wreszcie wypuścił powietrze z płuc - miała świętą rację.
-Nie zabraknie cię. - poparł ją szybko. -Pomożemy - w tym, żeby cię nie zabrakło - dopowiedział w myślach. Mógł mu pomóc szukać Pomony, mógł zabezpieczyć jego dom pułapkami, mógł robić cokolwiek... aurorskiego. Namacalnych niebezpieczeństw bał się mniej niż samego siebie, niż tego, jak kruche i bezbronne były te dzieci i jak bardzo nie umiałby się z nimi obchodzić.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Czekał na konkretny. Po prostu. Nie znaczyło to jednak, że rozbiegane w chaosie myśli i drgające pod skórą emocje, należały do prostych w objęciu. Nie znaczyło to też, że zderzając się z kolejnymi informacjami, mógł być obojętny. Początkowe napięcie ustępowało zaskoczeniu, by przekształcić formę na niepokój, objawiający się drgnieniem zdawkowo-nerwowego uśmiechu i zakończyć mieszankę czujną obserwacją oblicza przyjaciela, który bez kłopotu przykuł jego uwagę. Nie. W całej sytuacji nie było krztyny zabawnego fragmentu. Być może mógł niedowierzać, ale wśród zebranych panowała wręcz chłodna sieć drgań. A Kai miał ochotę się roześmiać. Wcale nie zabawnie. Kiepski żart. Tym bardziej, ze zaserwowany przez najbliższą Jaydenowi osobę. I w gruncie rzeczy - przez los.
Cierpka kropla goryczy, która pojawiła się na języku była o tyle ciężka do przełknięcia, że jeszcze tak niedawno, na wyjeździe, rozmawiali o nich. O całej, rozgrywającej się wcześniej sytuacji. I mimo to, Kai nieświadomie czuł ukłucie zazdrości. I było mu za to wstyd. Tym mocniej ściskając przepełnioną goryczą emocję, gdy słyszał kolejne nowości. Odeszła. Zniknęła i mogła nie wrócić. I co do cholery miało znaczyć, że tak należało?
Długo nie odzywał się, utrzymując ciężkie spojrzenie profesora i nie odwracając wzroku, nim nie przeniósł uwagi na kolejną z zebranych osób. Słowa, nawet jeśli nie były wypowiadane głośno, zdawały się krążyć po pomieszczeniu i dotykać każdego z zebranych. Dostawał konkretny. Dawkowane, ale wyglądało na to, że w bardzo celowym działaniu. Musiał tez przyznać, że ciężko było coś rozeznać więcej, ponad wypowiadane słowa. Chociaż pogrążona w cieniu, twarz Jaydena nie wyrażała konkretnych emocji, pozostając niemal nieprzeniknioną maską, tak różną od prostodusznej wersji, znaną... z przeszłości. Tak, każdy miał swoje sekrety. Każdy krył tajemnice, które chował przed innymi.
On też. Nie wiedział też, jak miało się zaufanie do jednostek, których nie znał, ale zepchnął dobijające się o uwagę podejrzenia. Nieco na siłę, ale raz jeszcze miał przyjąć za pewnik wypowiedzianą na początku prośbę. Nie ruszył jednak z miejsca, wciąż sobą odcinając siostrę od już-nie-nieznajomego ex-aurora. Dobór nietuzinkowy, ale nie do niego należała decyzja. I tę chciał uszanować.
To pytanie Maeve popchnęło w ruch nowe wydarzenie. W końcu, każde z nich wiedziało o spodziewanym dziecku. Tylko przez moment zastanowił się, czy przypadkiem nie zniknęło razem z Pomoną, ale gdyby przeanalizował wcześniejsze wypowiedzi, nie było mowy o zniknięciu ich, a jej.
Drgnął, gdy w wejściu skrzypnęło, a ich oczom ukazał się nieduży kosz z... trzema, wtulonymi w siebie, lekko różowymi kluchami. Maluchy wydawały się tak małe i kruche, że zdawało się, że gdyby Kai sięgnął dłonią, rozkruszyłyby się pod jego dotykiem. Nie poruszył się, tylko z odległości przypatrując się trojaczkom i kobietom, które tak naturalnie przełamały dziwną granicę, które (według Clearwatera) tworzyły maleńkie istoty wokół siebie. Dopiero dotyk siostrzanej dłoni na rękawie zmusił go do poruszenia. Spojrzał na Maeve mrugając szybko, po czym rozluźnił dłoń, którą nie wiedzieć czemu, zacisnął wcześniej. Na krótką chwilę zacisnął palce na dłoni Mab w milczącym porozumieniu, po czym usta, rozciągnęły się w uśmiechu, jakby w ośmielonym słowami ciemnowłosej kuzynki Jaydena. Łatwiej mu było przekuwać werbalizację myśli, gdy mógł odjąć nieco z powagi lub dostrzec coś dobrego w nawet przesyconej mrokiem sytuacji. Dziś, potrafił się śmiać już nawet ze swojego pobytu w Tower - Jesteśmy tu nie bez powodu - poruszył ramieniem, rozluźniając bark - każde z nas - tu przemknął spojrzeniem po zebranych, na koniec, ponownie lokując jasne tęczówki na przyjacielu. Nie sądził, by był to koniec spotkania.
Cierpka kropla goryczy, która pojawiła się na języku była o tyle ciężka do przełknięcia, że jeszcze tak niedawno, na wyjeździe, rozmawiali o nich. O całej, rozgrywającej się wcześniej sytuacji. I mimo to, Kai nieświadomie czuł ukłucie zazdrości. I było mu za to wstyd. Tym mocniej ściskając przepełnioną goryczą emocję, gdy słyszał kolejne nowości. Odeszła. Zniknęła i mogła nie wrócić. I co do cholery miało znaczyć, że tak należało?
Długo nie odzywał się, utrzymując ciężkie spojrzenie profesora i nie odwracając wzroku, nim nie przeniósł uwagi na kolejną z zebranych osób. Słowa, nawet jeśli nie były wypowiadane głośno, zdawały się krążyć po pomieszczeniu i dotykać każdego z zebranych. Dostawał konkretny. Dawkowane, ale wyglądało na to, że w bardzo celowym działaniu. Musiał tez przyznać, że ciężko było coś rozeznać więcej, ponad wypowiadane słowa. Chociaż pogrążona w cieniu, twarz Jaydena nie wyrażała konkretnych emocji, pozostając niemal nieprzeniknioną maską, tak różną od prostodusznej wersji, znaną... z przeszłości. Tak, każdy miał swoje sekrety. Każdy krył tajemnice, które chował przed innymi.
On też. Nie wiedział też, jak miało się zaufanie do jednostek, których nie znał, ale zepchnął dobijające się o uwagę podejrzenia. Nieco na siłę, ale raz jeszcze miał przyjąć za pewnik wypowiedzianą na początku prośbę. Nie ruszył jednak z miejsca, wciąż sobą odcinając siostrę od już-nie-nieznajomego ex-aurora. Dobór nietuzinkowy, ale nie do niego należała decyzja. I tę chciał uszanować.
To pytanie Maeve popchnęło w ruch nowe wydarzenie. W końcu, każde z nich wiedziało o spodziewanym dziecku. Tylko przez moment zastanowił się, czy przypadkiem nie zniknęło razem z Pomoną, ale gdyby przeanalizował wcześniejsze wypowiedzi, nie było mowy o zniknięciu ich, a jej.
Drgnął, gdy w wejściu skrzypnęło, a ich oczom ukazał się nieduży kosz z... trzema, wtulonymi w siebie, lekko różowymi kluchami. Maluchy wydawały się tak małe i kruche, że zdawało się, że gdyby Kai sięgnął dłonią, rozkruszyłyby się pod jego dotykiem. Nie poruszył się, tylko z odległości przypatrując się trojaczkom i kobietom, które tak naturalnie przełamały dziwną granicę, które (według Clearwatera) tworzyły maleńkie istoty wokół siebie. Dopiero dotyk siostrzanej dłoni na rękawie zmusił go do poruszenia. Spojrzał na Maeve mrugając szybko, po czym rozluźnił dłoń, którą nie wiedzieć czemu, zacisnął wcześniej. Na krótką chwilę zacisnął palce na dłoni Mab w milczącym porozumieniu, po czym usta, rozciągnęły się w uśmiechu, jakby w ośmielonym słowami ciemnowłosej kuzynki Jaydena. Łatwiej mu było przekuwać werbalizację myśli, gdy mógł odjąć nieco z powagi lub dostrzec coś dobrego w nawet przesyconej mrokiem sytuacji. Dziś, potrafił się śmiać już nawet ze swojego pobytu w Tower - Jesteśmy tu nie bez powodu - poruszył ramieniem, rozluźniając bark - każde z nas - tu przemknął spojrzeniem po zebranych, na koniec, ponownie lokując jasne tęczówki na przyjacielu. Nie sądził, by był to koniec spotkania.
Ostatnio zmieniony przez Kai Clearwater dnia 27.09.20 22:25, w całości zmieniany 1 raz
Kai Clearwater
Zawód : Łowca ingrediencji, podróżnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Czemu ty się, zła godzino,
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jedyną osobą, którą mogła go uchronić przed tym wszystkim, był on sam. Powinien być uważniejszy. Powinien umieć odczytywać znaki ostrzegające, a nie płakać później na skutkach po ich zignorowaniu. Powinien był zauważyć, że coś było nie tak i przyłożyć się do tej części najwłaściwiej. Zawiódł jednak nie tylko siebie, swoją żonę, lecz głównie swoich synów. Już na początku ich życia i nie było możliwości, by kiedykolwiek im to wynagrodzić - wszak to już się stało, a on nie miał mieć nad tym kontroli. Zamierzał jednak dołożyć wszelkich starań do reszty rodzicielskich obowiązków, do uczuć, które odżyły w nim już w momencie, gdy wziął na ręce pierwszego ze swoich małych wilczków i wcale nie zmalały, a wręcz się wzmacniały. Vane obiecał sobie, że będzie najlepszym ojcem i bez względu na wszystko, postara się, aby jego potomstwu niczego nigdy nie brakowało.
Dlatego też zebrał w swoim domu grupę ludzi, którzy mieli stanowić trzon tego, do czego dążył. Słowa Shelty zwróciły uwagę wszystkich zebranych w tym również i jego samego. Uśmiechnął się z wypisaną pobłażliwością w nikłym grymasie. Już ją mają. Czyżby? Czy Shelta zdawała sobie sprawę, że dla Jaydena jako męża i ojca rodzina oznaczała już coś odmiennego? Oddzielnego od bliskich przyjaciół? Oczywiście, że wciąż traktował ich w ten sposób, lecz rodzina, taka, którą winni mieć jego synowie nie składała się z grupy kobiet i mężczyzn. Mieli mieć matkę i ojca. Nie jednego, a dwóch rodziców. Był jedyną osobą wśród zebranych, która doświadczyła małżeństwa i miał oddzielną wizję na sytuację. Najbliżej jego doświadczeń znajdowała się Roselyn - stojąca tuż przy nim i jako pierwsza podejmująca kroki, dodając przyjacielowi więcej ciepła, niż mógł tak naprawdę pojąć. To prawda - rodzinę, o której mówiła numerolog, posiadali. Nie posiadali jednak rodziny, o której mówił ich ojciec.
Każda ze stojących w salonie osób robiła krok ku środkowi sali i koszowi zawieszonemu spokojnie nad ziemią. Wszyscy potwierdzali również to, czego od nich chciał Jayden. Wiedział, że miały pojawić się w nich wątpliwości, być może strach przed niepowodzeniem, lęk przed nieznanym. Widział to w krótkich urywkach spojrzeń, brzmieniu głosu, przełykaniu śliny, nagłym cieniu przebiegającym przez twarz. Nie mówił już o tym. Nie próbował uspokajać, bo przecież sami musieli je zwalczyć i podjąć decyzję. Nie pod naporem jego słów, lecz własnych, szczerych uczuć. Powoli każdy mówił parę słów, dołączając się do porozumienia, które zawierali właśnie w czterech ścianach salonu. A skoro tak, nie było potrzeby czekać.
- Maeve, Michaelu. - Jayden spojrzał po stojących blisko dwóch twarzach i zdał sobie sprawę, że nie miał przed sobą dziecka i nieznajomego. Clearwater trzymała podbródek wysoko, a jej rysy twarzy wyostrzyły się, nadając jej tego orlego, drapieżnego wręcz wyrazu. Dorosła przez ostatnie tygodnie szybciej niż kiedykolwiek. A może dopiero teraz to dostrzegł? Chyba ta tajemnica miała pozostać już nieodgadniona... Astronom skierował wzrok ku mężczyźnie obok. Tonks był jego wzrostu, dlatego Vane patrzył bezpośrednio ku niemu. I mimo że w spojrzeniu Michaela mogły czaić się jeszcze zmartwienie oraz obawa, profesor wiedział, że miał dać sobie radę. Kładł na jego barki wiele, lecz dawny stróż prawa zdawał już sobie sprawę, że nie tylko on został postawiony przed czymś tak trudnym. Oni wszyscy znajdowali się w tej samej sytuacji, zaczynali od zera, postawieni przed nieznanym. Maeve i Michael... Byli silni, byli reprezentatywną dwójką skupiającą się na prawie, znającą jego zakamarki, chcącą go przestrzegać i pilnującą tych, którzy wychodzili poza jego granice. Jay dotknął delikatnie okrytego szczelnie czerwonym kocykiem ciałka, a gdy poczuł unoszącą się w górę i w dół niewielką klatkę piersiową, chciało mu się płakać. Gdyby był sam, prawdopodobnie nie zatrzymywałby łez, ale w tym konkretnym momencie zdusił tę potrzebę, a jego twarz pozostawała niezmienna. - Samuel dostał imię po kuzynie Pomony. Aurorze. Chciałbym, żebyście mieli czuwanie nad moim synem. Nauczcie go, czym jest sprawiedliwość oraz ochrona innych. Shelta, Kai - przeniósł się uwagą na kuzynkę oraz przyjaciela. Byli tymi, których nosił wiatr. Niezależni i niezwiązani z jednym miejscem, a przy tym lojalni bliskim oraz związani z naturalnym porządkiem rzeczy. Ręka Jaydena przejechała delikatnie po zawiniątku obleczonym w zielony kocyk. - Chciałbym, żeby Arden stał się częścią waszej odpowiedzialności. Macie swobodę w chwytaniu życia. Nauczcie go rozsądnie z niego korzystać. Rose - zaczął, kończąc na uzdrowicielce. Jego spojrzenie złagodniało, gdy dostrzegł czułość okazaną Cassianowi i być może dlatego też sięgnął palcami ku ręce przyjaciółki. Zamierzał obłożyć ją ponownie samotną odpowiedzialnością, gdyby coś poszło nie tak, ale póki co nic takiego się nie działo. Wciąż był ich ojcem i nie zamierzał nikomu oddawać swoich małych szczeniąt. - Naucz go tego, co umiesz najlepiej. Naucz Cassiana pomagania innym - powiedział cicho, zaciskając delikatnie swoją dłoń na tej mniejszej należącej do Wright. W jego spojrzeniu czaiło się tak wiele rozmów, tak wiele słów, które miał jej wkrótce powiedzieć. Ale jeszcze nie teraz. Nie przy wszystkich. Dopiero wtedy zabrał rękę i wyprostował się, patrząc po zebranych. Jeśli czegoś jeszcze od niego potrzebowali, chcieli zapytać, mogli to zrobić teraz.
|Czekam na odpisy do 30 września do 20:00. Nie obowiązuje żadna kolejka.
Dlatego też zebrał w swoim domu grupę ludzi, którzy mieli stanowić trzon tego, do czego dążył. Słowa Shelty zwróciły uwagę wszystkich zebranych w tym również i jego samego. Uśmiechnął się z wypisaną pobłażliwością w nikłym grymasie. Już ją mają. Czyżby? Czy Shelta zdawała sobie sprawę, że dla Jaydena jako męża i ojca rodzina oznaczała już coś odmiennego? Oddzielnego od bliskich przyjaciół? Oczywiście, że wciąż traktował ich w ten sposób, lecz rodzina, taka, którą winni mieć jego synowie nie składała się z grupy kobiet i mężczyzn. Mieli mieć matkę i ojca. Nie jednego, a dwóch rodziców. Był jedyną osobą wśród zebranych, która doświadczyła małżeństwa i miał oddzielną wizję na sytuację. Najbliżej jego doświadczeń znajdowała się Roselyn - stojąca tuż przy nim i jako pierwsza podejmująca kroki, dodając przyjacielowi więcej ciepła, niż mógł tak naprawdę pojąć. To prawda - rodzinę, o której mówiła numerolog, posiadali. Nie posiadali jednak rodziny, o której mówił ich ojciec.
Każda ze stojących w salonie osób robiła krok ku środkowi sali i koszowi zawieszonemu spokojnie nad ziemią. Wszyscy potwierdzali również to, czego od nich chciał Jayden. Wiedział, że miały pojawić się w nich wątpliwości, być może strach przed niepowodzeniem, lęk przed nieznanym. Widział to w krótkich urywkach spojrzeń, brzmieniu głosu, przełykaniu śliny, nagłym cieniu przebiegającym przez twarz. Nie mówił już o tym. Nie próbował uspokajać, bo przecież sami musieli je zwalczyć i podjąć decyzję. Nie pod naporem jego słów, lecz własnych, szczerych uczuć. Powoli każdy mówił parę słów, dołączając się do porozumienia, które zawierali właśnie w czterech ścianach salonu. A skoro tak, nie było potrzeby czekać.
- Maeve, Michaelu. - Jayden spojrzał po stojących blisko dwóch twarzach i zdał sobie sprawę, że nie miał przed sobą dziecka i nieznajomego. Clearwater trzymała podbródek wysoko, a jej rysy twarzy wyostrzyły się, nadając jej tego orlego, drapieżnego wręcz wyrazu. Dorosła przez ostatnie tygodnie szybciej niż kiedykolwiek. A może dopiero teraz to dostrzegł? Chyba ta tajemnica miała pozostać już nieodgadniona... Astronom skierował wzrok ku mężczyźnie obok. Tonks był jego wzrostu, dlatego Vane patrzył bezpośrednio ku niemu. I mimo że w spojrzeniu Michaela mogły czaić się jeszcze zmartwienie oraz obawa, profesor wiedział, że miał dać sobie radę. Kładł na jego barki wiele, lecz dawny stróż prawa zdawał już sobie sprawę, że nie tylko on został postawiony przed czymś tak trudnym. Oni wszyscy znajdowali się w tej samej sytuacji, zaczynali od zera, postawieni przed nieznanym. Maeve i Michael... Byli silni, byli reprezentatywną dwójką skupiającą się na prawie, znającą jego zakamarki, chcącą go przestrzegać i pilnującą tych, którzy wychodzili poza jego granice. Jay dotknął delikatnie okrytego szczelnie czerwonym kocykiem ciałka, a gdy poczuł unoszącą się w górę i w dół niewielką klatkę piersiową, chciało mu się płakać. Gdyby był sam, prawdopodobnie nie zatrzymywałby łez, ale w tym konkretnym momencie zdusił tę potrzebę, a jego twarz pozostawała niezmienna. - Samuel dostał imię po kuzynie Pomony. Aurorze. Chciałbym, żebyście mieli czuwanie nad moim synem. Nauczcie go, czym jest sprawiedliwość oraz ochrona innych. Shelta, Kai - przeniósł się uwagą na kuzynkę oraz przyjaciela. Byli tymi, których nosił wiatr. Niezależni i niezwiązani z jednym miejscem, a przy tym lojalni bliskim oraz związani z naturalnym porządkiem rzeczy. Ręka Jaydena przejechała delikatnie po zawiniątku obleczonym w zielony kocyk. - Chciałbym, żeby Arden stał się częścią waszej odpowiedzialności. Macie swobodę w chwytaniu życia. Nauczcie go rozsądnie z niego korzystać. Rose - zaczął, kończąc na uzdrowicielce. Jego spojrzenie złagodniało, gdy dostrzegł czułość okazaną Cassianowi i być może dlatego też sięgnął palcami ku ręce przyjaciółki. Zamierzał obłożyć ją ponownie samotną odpowiedzialnością, gdyby coś poszło nie tak, ale póki co nic takiego się nie działo. Wciąż był ich ojcem i nie zamierzał nikomu oddawać swoich małych szczeniąt. - Naucz go tego, co umiesz najlepiej. Naucz Cassiana pomagania innym - powiedział cicho, zaciskając delikatnie swoją dłoń na tej mniejszej należącej do Wright. W jego spojrzeniu czaiło się tak wiele rozmów, tak wiele słów, które miał jej wkrótce powiedzieć. Ale jeszcze nie teraz. Nie przy wszystkich. Dopiero wtedy zabrał rękę i wyprostował się, patrząc po zebranych. Jeśli czegoś jeszcze od niego potrzebowali, chcieli zapytać, mogli to zrobić teraz.
|Czekam na odpisy do 30 września do 20:00. Nie obowiązuje żadna kolejka.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zmarszczyła brwi na słowa kuzynki Jaydena, która jako pierwsza skróciła dzielącą ich odległość, podeszła bliżej kosza z pogrążonymi we śnie dziećmi. Nie bądźcie niemądrzy? Mają rodzinę? Wiedziała, że przyjaciel zrobi wszystko, by otoczyć swych potomków jak najlepszą opieką, że będzie walczyć o ich zdrowie, rozwój, a także nie pozwoli ich skrzywdzić, nikomu, nigdy... Że zrobi wszystko, by wynagrodzić im brak Pomony. Jednak nie tak miało to wyglądać. Powinni wychowywać ich wspólnie, ojciec i matka, razem tworzyć stabilne fundamenty domu, osłaniać go przez wojenną zawieruchą. Równowaga została jednak zachwiana, cios padł z najmniej oczekiwanej strony. Przygryzła wargę, przelotnie ściskając dłoń brata mocniej, po czym nagle rozluźniła chwyt, splotła ramiona na piersi. Sytuacji było daleko do ideału, chciałaby ofiarować Jaydenowi współczucie, ciepło i okazję do żali, nie tego jednak oczekiwał. Chciał deklaracji, upewnienia, że gdyby miało go zabraknąć – czego Maeve wolała sobie nawet nie wyobrażać, by nie kusić losu – znajdą się czarodzieje, którzy zapewnią małym Vane’om wsparcie. Ona zaś, choć miała w sobie wiele lęku o własną przyszłość, nie mogłaby postąpić inaczej jak tylko zgodzić się, obiecać wszelką możliwą pomoc.
W końcu zebrała się na odwagę i zrobiła krok do przodu, po nim przyszedł kolejny i kolejny; coraz lepiej widziała drobne sylwetki, które bez problemu mieściły się w wiklinowym koszu. Z uwagą chłonęła obraz zaciskanych w piąstki dłoni, zamkniętych oczu, niewielkich usteczek. Wtedy też uderzyło ją, że nigdy nie widziała jeszcze tak małych dzieci – ile mogły mieć dni? Czy na pewno były zdrowe? Czy nie powinny być choć trochę większe, silniejsze…? Próbowała zapanować nad tym przedziwnym przypływem paniki i troski – przecież Jayden i Rose pilnowali ich jak oka w głowie, na pewno nie było powodów do obaw – kiedy niespodziewanie padło jej imię. Wzniosła wzrok do góry, odruchowo szukając nim twarzy stojącego opodal astronoma. Nie zerkała nawet w stronę zbliżającego się od boku czarodzieja, nie chciała, by umknęło jej choćby najcichsze słowo, najdrobniejsze drgnienie. Gest przyjaciela sprawił jednak, że na powrót zogniskowała spojrzenie na dziecku, które owinięte było czerwonym kocykiem, niewiele większym od niego samego. Samuel? Auror? Kuzyn Pomony…? Niespodziewanie pozornie odrębne elementy jej życia zaczynały łączyć się w jedną całość; pamiętała kogoś o takim imieniu z ministerialnych korytarzy, nie sposób było go nie zauważyć. Co się z nim jednak stało? Czy trwał teraz u boku Longbottoma? Dopiero wtedy nieznacznie odwróciła twarz ku Michaelowi; może on wiedział coś więcej, znał go lepiej. Nie miała pewności, czy będą w stanie ze sobą współpracować, wciąż pamiętała tę noc, gdy pokrzyżował jej plany, uniemożliwił przesłuchanie jednego z marynarzy – lecz wyglądało na to, że nie mają wyboru. Musieli odłożyć na bok różnice, zamiast tego skupić się na podobieństwach, tak jak uczynił to Jayden, gdy wybrał ich do tego zadania. I robić wszystko, by Samuel nigdy nie czuł się samotny.
Pokiwała w milczeniu głową; nie znalazłaby teraz odpowiednich słów, by wyrazić wszystkie kłębiące się w piersi uczucia. Z jej spojrzenia mógł jednak wyczytać czułość, wzruszenie i coś jeszcze. Determinację. Było to zupełnie nieoczekiwane, lecz już czuła się odpowiedzialna za chłopca, z którego losem splotła ją prośba przyjaciela – i nie tylko za niego. Wyginała usta w bladym uśmiechu, gdy do kołyski zbliżył się Kai, gdy przedstawiony został okryty zielenią Arden, a na sam koniec Cassian. I choć potrafiła wyobrazić sobie, co kierowało Pomoną, kiedy znikała – wszak plakaty z jej twarzą zdobiły ulice Londynu, nazywały ją groźną terrorystką, za której głowę była wyznaczona niemała nagroda – to nie wiedziałaby, co zrobiłaby na jej miejscu. Czy potrafiłaby uciec od swych nowo narodzonych dzieci, od ukochanego mężczyzny, nawet dla ich dobra?
W końcu zebrała się na odwagę i zrobiła krok do przodu, po nim przyszedł kolejny i kolejny; coraz lepiej widziała drobne sylwetki, które bez problemu mieściły się w wiklinowym koszu. Z uwagą chłonęła obraz zaciskanych w piąstki dłoni, zamkniętych oczu, niewielkich usteczek. Wtedy też uderzyło ją, że nigdy nie widziała jeszcze tak małych dzieci – ile mogły mieć dni? Czy na pewno były zdrowe? Czy nie powinny być choć trochę większe, silniejsze…? Próbowała zapanować nad tym przedziwnym przypływem paniki i troski – przecież Jayden i Rose pilnowali ich jak oka w głowie, na pewno nie było powodów do obaw – kiedy niespodziewanie padło jej imię. Wzniosła wzrok do góry, odruchowo szukając nim twarzy stojącego opodal astronoma. Nie zerkała nawet w stronę zbliżającego się od boku czarodzieja, nie chciała, by umknęło jej choćby najcichsze słowo, najdrobniejsze drgnienie. Gest przyjaciela sprawił jednak, że na powrót zogniskowała spojrzenie na dziecku, które owinięte było czerwonym kocykiem, niewiele większym od niego samego. Samuel? Auror? Kuzyn Pomony…? Niespodziewanie pozornie odrębne elementy jej życia zaczynały łączyć się w jedną całość; pamiętała kogoś o takim imieniu z ministerialnych korytarzy, nie sposób było go nie zauważyć. Co się z nim jednak stało? Czy trwał teraz u boku Longbottoma? Dopiero wtedy nieznacznie odwróciła twarz ku Michaelowi; może on wiedział coś więcej, znał go lepiej. Nie miała pewności, czy będą w stanie ze sobą współpracować, wciąż pamiętała tę noc, gdy pokrzyżował jej plany, uniemożliwił przesłuchanie jednego z marynarzy – lecz wyglądało na to, że nie mają wyboru. Musieli odłożyć na bok różnice, zamiast tego skupić się na podobieństwach, tak jak uczynił to Jayden, gdy wybrał ich do tego zadania. I robić wszystko, by Samuel nigdy nie czuł się samotny.
Pokiwała w milczeniu głową; nie znalazłaby teraz odpowiednich słów, by wyrazić wszystkie kłębiące się w piersi uczucia. Z jej spojrzenia mógł jednak wyczytać czułość, wzruszenie i coś jeszcze. Determinację. Było to zupełnie nieoczekiwane, lecz już czuła się odpowiedzialna za chłopca, z którego losem splotła ją prośba przyjaciela – i nie tylko za niego. Wyginała usta w bladym uśmiechu, gdy do kołyski zbliżył się Kai, gdy przedstawiony został okryty zielenią Arden, a na sam koniec Cassian. I choć potrafiła wyobrazić sobie, co kierowało Pomoną, kiedy znikała – wszak plakaty z jej twarzą zdobiły ulice Londynu, nazywały ją groźną terrorystką, za której głowę była wyznaczona niemała nagroda – to nie wiedziałaby, co zrobiłaby na jej miejscu. Czy potrafiłaby uciec od swych nowo narodzonych dzieci, od ukochanego mężczyzny, nawet dla ich dobra?
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Spojrzenie ciemnych oczu przemykało po twarzach zgromadzonych w salonie czarodziejów. Od Michaela Tonksa, po kuzynkę Jaydena, kończąc na rodzeństwie Clearwaterów. Słuchała ich słów, obserwowała ich reakcję. Emocje, niepewności odbijały się na ich twarzach w mniejszym czy też większym stopniu. Roselyn również odczuwała niepokój. Spoglądając we własną przyszłość nie dostrzegała w niej zbyt wiele światła, a teraz ta jej przyjaciela oblekła się w ciemne barwy. Trwała wojna. Cierpieli nie tylko ci, którzy stawali w ogniu konfliktu, ale również ci niewinni. A co mogło być bardziej niewinnego od nowonarodzonego dziecka? Oni już ucierpieli, uderzenie odbiło się rykoszetem, a konsekwencje miały ich dotknąć nie tylko dzisiaj, ale położyć się cieniem na ich przyszłość. Nie było w nich żadnej winy, to wszystko zgotowali im ci, którzy byli tu przed nimi. Wodząc wzrokiem po twarzach zebranych nie dało się uciec mrocznej wizji, że być może za rok nie spotkają się już w takim samym gronie, wystarczyło tylko złe miejsce, zły czas. Nie było rzeczy pewnych, nawet ich obietnice, chociaż składane ze szczerością mogły nie zostać wypełnione. Mogła jedynie obiecać nie tylko Jaydenowi, ale samej sobie, że dołoży wszystkich sił, by dotrzymać danego słowa. Spróbować dać im to czego potrzebowali nie tylko wtedy, gdy zabraknie jej przyjaciela, ale również w tym momencie - gdy ciężar odpowiedzialności za ich wychowanie opadł na jego barki, podczas gdy powinien być noszony przez dwoje ludzi. Nikt nie mógł wypełnić pustki po nieobecnej matce czy ojcu. Idąc śladem własnych doświadczeń, wiedziała jaką rolę w życiu Melanie pełnił Jayden i ona również chciała być kimś takim w życiu jego synów. Chciała być dla niego takim oparciem, jakim on był dla niej.
Padały kolejne słowa nasączone prośbą, a serce uderzało w nierównym rytmie kolejno wypowiadanych zdań. Czy uczyła tego wszystkiego własną córkę? Sprawiedliwości, brania odpowiedzialności za innych, rozsądku zwykłego cieszenia się życiem? Starała się ją wychowywać, wskazywać odpowiednie ścieżki, chociaż była jedynie dzieckiem, które nie rozumiało ich świata. Jakże łatwo było popełnić błąd, pozostawić piętno, które dyktowało decyzję podjęte w dorosłości. Tego zawsze się bała. Że chociaż zrobi wszystko Mel odczuje niekompletność ich rodziny, że brak ojca sprawi, że myśl ta będzie prześladować nie dziecko, a dorosłą kobietę. Że nieodpowiednie decyzję podjęte przez matkę będą odbijać się w życiu córki. Chociaż doświadczona, nie miała żadnej. Chciała podołać, być częścią życia watahy Vane’ów, ale jak każde z nich błądziła we mgle. Była pewna tego, że będzie dążyć do wypełnienia obietnicy.
Palce zacisnęły się na tych Jaydena, odwzajemniać jego gest. - Zrobię wszystko co w mojej mocy by o niego zadbać. I nie tylko o Cassiana, ale też Ardena i Samuela - spojrzenie na chwilę uciekło w stronę chłopców i reszty zgromadzonych. Przecież to nie miała być samodzielna misja, nie mieli być wychowaniu oddzielnie, a razem - byli braćmi. Nikt nie powinien ich rozdzielać, a chociaż Jayden powierzył jej Cassiana, nie znaczyło, że Arden i Sam mieli być jej bardziej obcy. Usta wygięły się w krótkim, pokrzepiającym uśmiechu - między spojrzeniami kryje się coś jeszcze, ale wszystko miało swój czas. Ten teraz był skupiony na chłopcach.
- Co z twoimi rodzicami i rodziną Pomony? - zapytała, gdy Jayden zwrócił wzrok w kierunku pozostałych. Jakie pozostawało ich stanowisko w wychowaniu chłopców? Przez te dni pytania zawisły w milczeniu, ale w świetle podjętej rozmowy wydawały się jej ważne.
Padały kolejne słowa nasączone prośbą, a serce uderzało w nierównym rytmie kolejno wypowiadanych zdań. Czy uczyła tego wszystkiego własną córkę? Sprawiedliwości, brania odpowiedzialności za innych, rozsądku zwykłego cieszenia się życiem? Starała się ją wychowywać, wskazywać odpowiednie ścieżki, chociaż była jedynie dzieckiem, które nie rozumiało ich świata. Jakże łatwo było popełnić błąd, pozostawić piętno, które dyktowało decyzję podjęte w dorosłości. Tego zawsze się bała. Że chociaż zrobi wszystko Mel odczuje niekompletność ich rodziny, że brak ojca sprawi, że myśl ta będzie prześladować nie dziecko, a dorosłą kobietę. Że nieodpowiednie decyzję podjęte przez matkę będą odbijać się w życiu córki. Chociaż doświadczona, nie miała żadnej. Chciała podołać, być częścią życia watahy Vane’ów, ale jak każde z nich błądziła we mgle. Była pewna tego, że będzie dążyć do wypełnienia obietnicy.
Palce zacisnęły się na tych Jaydena, odwzajemniać jego gest. - Zrobię wszystko co w mojej mocy by o niego zadbać. I nie tylko o Cassiana, ale też Ardena i Samuela - spojrzenie na chwilę uciekło w stronę chłopców i reszty zgromadzonych. Przecież to nie miała być samodzielna misja, nie mieli być wychowaniu oddzielnie, a razem - byli braćmi. Nikt nie powinien ich rozdzielać, a chociaż Jayden powierzył jej Cassiana, nie znaczyło, że Arden i Sam mieli być jej bardziej obcy. Usta wygięły się w krótkim, pokrzepiającym uśmiechu - między spojrzeniami kryje się coś jeszcze, ale wszystko miało swój czas. Ten teraz był skupiony na chłopcach.
- Co z twoimi rodzicami i rodziną Pomony? - zapytała, gdy Jayden zwrócił wzrok w kierunku pozostałych. Jakie pozostawało ich stanowisko w wychowaniu chłopców? Przez te dni pytania zawisły w milczeniu, ale w świetle podjętej rozmowy wydawały się jej ważne.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
-Samuel. - powtórzył cicho, spoglądając jak zahipnotyzowany na małego chłopczyka. Był taki malutki, taki kruchy. Jego widok wzbudzał w Tonksie przedziwną mieszankę uczuć - bezradność i strach, połączone z determinacją i rozlewającym się w okolicy serca ciepłem. Ciepło i pewność stopniowo wypierały te pierwsze, bardziej instynktowne emocje. Może i pierwszym odruchem była niepewność, ale Michael świadomie chciał pomóc Jaydenowi i zgodnie z jego prośbą zaangażować się w życie tego chłopca. Nawet, jeśli oznaczało to wahanie i wyrzeczenia. Nawet, jeśli będzie musiał wziąć Vane'a i Clearwater na stronę i wyjaśnić im, dlaczego raz w miesiącu będzie całkowicie niedostępny.
A może Maeve już wiedziała? Jako wiedźmia strażniczka miała swobodny dostęp do rejestru wilkołaków - pytanie, czy musiała kiedykolwiek tam zaglądać w ciągu ostatnich dwóch lat. Podchwycił jej spojrzenie, zastanawiając się, co myśli o sposobie, w jaki Vane zetknął ich nad Samuelem, splatając ich losy z przyszłością tego dziecka. Już od dawna miał nadzieję, że odłożą z Clearwater na bok dawne, wywołane zupełnie niechcący animozje - choć on sam był gotów zapomnieć o pomyłce przy śledztwie w porcie już na drugi dzień, to wiedźmia strażniczka zdawała się go traktować z podejrzliwym chłodem. Miał nadzieję, że w kwietniu, w londyńskiej księgarni, zdołali postawić fundamenty pod nowym początek Spróbował podchwycić spojrzenie Maeve, uśmiechnąć się blado. Byli w tym razem, tym bardziej że - z tylko znanych sobie względów, z uwagi na pracę bądź wypatrzone u nich poczucie sprawiedliwości - Jayden wcale nie postawił Clearwaterów w parze razem, przydzielając Maeve do znajomego z pracy aurora.
Kuzyn Pomony, auror. To pewnie Skamander. Coś ścisnęło się w sercu Michaela, gdy przypomniał sobie ich ostatnie spotkanie, ostatnią (i pierwszą dla Tonksa) wspólną misję dla Zakonu. Potem rozdzieliły ich rany i koszmary, potem Samuel zaginął - ale Tonks nie zapomniał, że auror był zdolny do poświęcenia się. Za jego, za rodzinę, którą mieli wtedy uratować, za sprawę.
Miał nadzieję, że Samuel nigdy nie zazna grozy, że zawsze będzie bezpieczny przy swoim ojcu. A jeśli nie... poczuł nagłą determinację, by nauczyć tego chłopca sprawiedliwości i ochrony, ale najpierw ochronić jego. Z gardłem ściśniętym dziwnym wzruszeniem, był gotów dziś się poświęcić za Samuela, Cassiana i Ardena.
-W razie potrzeby - będę ich traktował jak własne dzieci. - zapewnił nagle, obietnica wyrwała się z jego serca bez zbędnego udziału rozumu. Nie miał własnych dzieci, nie sądził, by kiedykolwiek je miał - zdawało mu się, że ta szansa zniknęła wraz z cząstką jego człowieczeństwa w pewnym norweskim lesie. Był samotny, jego jedynym stadem było rodzeństwo - ale teraz Vane zaprosił go do czuwania nad nową watahą, a Michael instynktownie przyjął ją jako swoją.
A może Maeve już wiedziała? Jako wiedźmia strażniczka miała swobodny dostęp do rejestru wilkołaków - pytanie, czy musiała kiedykolwiek tam zaglądać w ciągu ostatnich dwóch lat. Podchwycił jej spojrzenie, zastanawiając się, co myśli o sposobie, w jaki Vane zetknął ich nad Samuelem, splatając ich losy z przyszłością tego dziecka. Już od dawna miał nadzieję, że odłożą z Clearwater na bok dawne, wywołane zupełnie niechcący animozje - choć on sam był gotów zapomnieć o pomyłce przy śledztwie w porcie już na drugi dzień, to wiedźmia strażniczka zdawała się go traktować z podejrzliwym chłodem. Miał nadzieję, że w kwietniu, w londyńskiej księgarni, zdołali postawić fundamenty pod nowym początek Spróbował podchwycić spojrzenie Maeve, uśmiechnąć się blado. Byli w tym razem, tym bardziej że - z tylko znanych sobie względów, z uwagi na pracę bądź wypatrzone u nich poczucie sprawiedliwości - Jayden wcale nie postawił Clearwaterów w parze razem, przydzielając Maeve do znajomego z pracy aurora.
Kuzyn Pomony, auror. To pewnie Skamander. Coś ścisnęło się w sercu Michaela, gdy przypomniał sobie ich ostatnie spotkanie, ostatnią (i pierwszą dla Tonksa) wspólną misję dla Zakonu. Potem rozdzieliły ich rany i koszmary, potem Samuel zaginął - ale Tonks nie zapomniał, że auror był zdolny do poświęcenia się. Za jego, za rodzinę, którą mieli wtedy uratować, za sprawę.
Miał nadzieję, że Samuel nigdy nie zazna grozy, że zawsze będzie bezpieczny przy swoim ojcu. A jeśli nie... poczuł nagłą determinację, by nauczyć tego chłopca sprawiedliwości i ochrony, ale najpierw ochronić jego. Z gardłem ściśniętym dziwnym wzruszeniem, był gotów dziś się poświęcić za Samuela, Cassiana i Ardena.
-W razie potrzeby - będę ich traktował jak własne dzieci. - zapewnił nagle, obietnica wyrwała się z jego serca bez zbędnego udziału rozumu. Nie miał własnych dzieci, nie sądził, by kiedykolwiek je miał - zdawało mu się, że ta szansa zniknęła wraz z cząstką jego człowieczeństwa w pewnym norweskim lesie. Był samotny, jego jedynym stadem było rodzeństwo - ale teraz Vane zaprosił go do czuwania nad nową watahą, a Michael instynktownie przyjął ją jako swoją.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Być może była naiwna, być może zbyt lekko oblekała w słowa myśli puszczając je na wiatr, lecz nie zamierzała pozwalać umykać im w dal, udawać, że wcale nie przynależą do niej. Wychowała się w szczerości, a życie nie zmuszało ją do tego by sięgać po wstrzemięźliwość myśli. Być może było w tym coś przekornego, a może zwyczajnie dzikiego jednak nie zamierzała tak po prostu pozwolić zamknąć i przypieczętować losu tych dzieci i samego kuzyna. Niebyli, tak jak i on nie był, bez rodziny. Postanowiła o tym przypominać bez względu na to ile razy przyjdzie jej zetrzeć się z pobłażliwością lub pesymizmem. Równowaga wszędzie była potrzebna, bez względu na to czy była chciana czy nie. Zdawała sobie z tego sprawę bardzo dobitnie - była w końcu naukowcem.
Samuel. Arden. Cassian.
Przetworzyła obraz każdego z nich skupiając zaraz swoją uwagę na chłopczyku owiniętym w zielone zawiniątko. Słuchając Jaydena skinęła miękko głową wbrew pozorom nie czując niepokoju co do roli którą jej powierzył. Wierzyła, że jeżeli chciał obarczyć ją podobną rolą, odpowiedzialnością to ufał, że da radę. Nie zamierzała tego podważać, kwestionować. Po prostu uwierzyła. Nie wymagałby od niej czegoś, czego by nie dźwignęła. Kontrolnie, a może z ciekawością przetoczyła ciemnymi oczami po nie tak-obcym-mężczyźnie. Clearwater miał być czarodziejem chrzestnym Adrena, tak jak ona czarownicą. O ile można było nazwać to tak do czego się tu przed Jaydenem zobowiązywali.
- Mogłabym...? - zapytała niepewnie, ostrożnie przekierowując uwagę na małych krewniaków, którym chciałaby poświęcić uwagi. Zbliżyć się bardziej, przeciągnąć palcem po pulchnej skórze, zawinąc wokół niego rzadki pukiel włosów każdego z nich wyceniając z niepodobną dociekliwością odcień i strukturę. Nie bardzo wyobrażała sobie by spotkanie pod tym dachem miało wyłącznie charakter potrzebnego, rozsądnego zgromadzenia pozbawionego integracji z nowymi członkami rodziny. Nie zamierzała jednak również z siłą i naporem forsować swojej chęci godząc się z decyzją kuzyna.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Samuel. Arden. Cassian.
Przetworzyła obraz każdego z nich skupiając zaraz swoją uwagę na chłopczyku owiniętym w zielone zawiniątko. Słuchając Jaydena skinęła miękko głową wbrew pozorom nie czując niepokoju co do roli którą jej powierzył. Wierzyła, że jeżeli chciał obarczyć ją podobną rolą, odpowiedzialnością to ufał, że da radę. Nie zamierzała tego podważać, kwestionować. Po prostu uwierzyła. Nie wymagałby od niej czegoś, czego by nie dźwignęła. Kontrolnie, a może z ciekawością przetoczyła ciemnymi oczami po nie tak-obcym-mężczyźnie. Clearwater miał być czarodziejem chrzestnym Adrena, tak jak ona czarownicą. O ile można było nazwać to tak do czego się tu przed Jaydenem zobowiązywali.
- Mogłabym...? - zapytała niepewnie, ostrożnie przekierowując uwagę na małych krewniaków, którym chciałaby poświęcić uwagi. Zbliżyć się bardziej, przeciągnąć palcem po pulchnej skórze, zawinąc wokół niego rzadki pukiel włosów każdego z nich wyceniając z niepodobną dociekliwością odcień i strukturę. Nie bardzo wyobrażała sobie by spotkanie pod tym dachem miało wyłącznie charakter potrzebnego, rozsądnego zgromadzenia pozbawionego integracji z nowymi członkami rodziny. Nie zamierzała jednak również z siłą i naporem forsować swojej chęci godząc się z decyzją kuzyna.
[bylobrzydkobedzieladnie]
angel heart | devil mind
Ostatnio zmieniony przez Shelta Vane dnia 27.01.21 19:49, w całości zmieniany 1 raz
Czuł się dziwnie oderwany od rzeczywistości. Zupełnie, jakby obserwował całe to małe zgromadzenie w perspektywie obserwatora - nawet siebie samego. To nie tak, że dystansował się od wszystkiego, nie lekceważył powagi sytuacji, ale coś wierciło mu się niespokojnie w piersi, próbując wyrwać z niejasną do ogarnięcia emocją. Rozświetlona uśmiechem twarz, wydawała się być nieco nie na miejscu, ale jasne, nieco burzowego koloru źrenice ślizgały się od jednej sylwetki do drugiej, by finalnie wracać do dzisiejszego centrum - trzech niewielkich zawiniątek w koszu i - cóż - ich sprawcę.
Ufał przyjacielowi. Tym bardziej, że z czasem przyjaźń rzeczywiście stawał się tym, czym miała być. Nie tylko wspomnieniem młodzieńczych lat dzielonych z najstarszym z Clearwaterów. A teraz - był tego wręcz z wyostrzoną świadomością pewien - został obdarzony jakimś symbolicznym, ale "ostatecznym" dowodem na zaufanie. Nikt przy zdrowych zmysłach, szczególnie w tych niespokojnych, bo wojennych czasach, nie "oddałby" w opiekę swoich dzieci. A na pewno nie Jayden. Czuł na barakach osadzoną odpowiedzialność, ale i niespotykaną do tej pory... wdzięczność? Kai nie potrafił jeszcze zdiagnozować właściwie tego, co w jednej krótkiej chwili poczuł, mieszając tak wiele różnych odcieni uczuć, że nikt by mu nie uwierzył do podobnej zdolności.
Środkiem realności i faktyczności dziania się obecnej rzeczywistości, tylko przez chwilę była zaciśnięta na jego ręku dłoń siostry. I ta jednak, wywołana, postąpiła do przodu. Przelotnie zatrzymał wzrok na Michaelu, który miał pospołu z Maeve zatroszczyć się o Samuela. I stał twardo w miejscu, jeszcze chwile po tym, jak i jego imię padło, pieczętując prośbę o opiekę nad Ardenem. Gdzieś pomiędzy kolejnymi, milczącymi uderzeniem serca i jego nieruchomą sylwetką, odnalazł taksujące go spojrzenie ciemnowłosej czarownicy. Nie wiedzieć czemu, mignął mu w pamięci obraz ulotnego widoku jej twarzy, przysłoniętego bielą cienkiej materii, drgającej na wietrze, jak i cichej, nuconej melodii niesionej morskim powiewem. I ciemnych oczu, które kryły tajemnicę. Nie miał pojęcia czym kierował się przyjaciel w doborze par, ale i tym razem miał uszanować decyzję.
Odetchnął cicho, wypuszczając powietrze przez nos, jakby chciał pozbyć się dziwnego napięcia, które zalegało mu w płucach. Ciche skrzypnięcie w podłodze zaznaczyło ruch, gdy znalazł się bliżej kosza. Odnalazł chłopca obleczonego w zieleń, ale nie wyciągnął ku niemu dłoni. Obserwował poruszające się delikatnie ciałko i powtórnie, bardziej naturalnie odsłaniając dziecku swój uśmiech. Mniej zawadiacki, pozbawiony prowokacji, ale ciepły. Taki, w którym mógłby go nawet zaprosić w podróż. Ku wolności, odwadze i przygodzie - to przecież znał - znali? Jeśli tylko Arden kiedyś zechce - Niezależnie od przyszłości - zgoda na to, co zostało mu powierzone i obietnica, którą mógł złożyć.
Ufał przyjacielowi. Tym bardziej, że z czasem przyjaźń rzeczywiście stawał się tym, czym miała być. Nie tylko wspomnieniem młodzieńczych lat dzielonych z najstarszym z Clearwaterów. A teraz - był tego wręcz z wyostrzoną świadomością pewien - został obdarzony jakimś symbolicznym, ale "ostatecznym" dowodem na zaufanie. Nikt przy zdrowych zmysłach, szczególnie w tych niespokojnych, bo wojennych czasach, nie "oddałby" w opiekę swoich dzieci. A na pewno nie Jayden. Czuł na barakach osadzoną odpowiedzialność, ale i niespotykaną do tej pory... wdzięczność? Kai nie potrafił jeszcze zdiagnozować właściwie tego, co w jednej krótkiej chwili poczuł, mieszając tak wiele różnych odcieni uczuć, że nikt by mu nie uwierzył do podobnej zdolności.
Środkiem realności i faktyczności dziania się obecnej rzeczywistości, tylko przez chwilę była zaciśnięta na jego ręku dłoń siostry. I ta jednak, wywołana, postąpiła do przodu. Przelotnie zatrzymał wzrok na Michaelu, który miał pospołu z Maeve zatroszczyć się o Samuela. I stał twardo w miejscu, jeszcze chwile po tym, jak i jego imię padło, pieczętując prośbę o opiekę nad Ardenem. Gdzieś pomiędzy kolejnymi, milczącymi uderzeniem serca i jego nieruchomą sylwetką, odnalazł taksujące go spojrzenie ciemnowłosej czarownicy. Nie wiedzieć czemu, mignął mu w pamięci obraz ulotnego widoku jej twarzy, przysłoniętego bielą cienkiej materii, drgającej na wietrze, jak i cichej, nuconej melodii niesionej morskim powiewem. I ciemnych oczu, które kryły tajemnicę. Nie miał pojęcia czym kierował się przyjaciel w doborze par, ale i tym razem miał uszanować decyzję.
Odetchnął cicho, wypuszczając powietrze przez nos, jakby chciał pozbyć się dziwnego napięcia, które zalegało mu w płucach. Ciche skrzypnięcie w podłodze zaznaczyło ruch, gdy znalazł się bliżej kosza. Odnalazł chłopca obleczonego w zieleń, ale nie wyciągnął ku niemu dłoni. Obserwował poruszające się delikatnie ciałko i powtórnie, bardziej naturalnie odsłaniając dziecku swój uśmiech. Mniej zawadiacki, pozbawiony prowokacji, ale ciepły. Taki, w którym mógłby go nawet zaprosić w podróż. Ku wolności, odwadze i przygodzie - to przecież znał - znali? Jeśli tylko Arden kiedyś zechce - Niezależnie od przyszłości - zgoda na to, co zostało mu powierzone i obietnica, którą mógł złożyć.
Kai Clearwater
Zawód : Łowca ingrediencji, podróżnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Czemu ty się, zła godzino,
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wszyscy po kolei zaczynali rozumieć, z czym mieli do czynienia i dlaczego Jaydenowi zależało na ich obecności tego konkretnego dnia. Mogli zrozumieć, że nie był to bezpodstawny kaprys nauczycielskiej natury, a istotna zmiana mająca wprowadzić coś i kogoś w ich stałą egzystencję. Jeśli wcześniej istnieli tylko dla samych siebie, czuli odpowiedzialność jedynie za własne wybory, teraz zostało im to odebrane. Brutalnie odgrodzone od przyzwyczajeń samotności, jednak nie dostali pustych słów. Mogli obdarzyć i być obdarowani czułością, miłością, bezwzględną lojalnością - o ile tylko chcieli wyciągnąć ku temu dłonie i zezwolić na słabość posiadania większego celu nad własne ambicje. I chociaż czuć było napięcie oraz strach przed nieznanym każdy po kolei z zebranych w salonie osób - Maeve, Roselyn, Shelta, Michael, Kai odrzucili w tym momencie egoizm i ze szczerością stanęli przed osamotnionym na placu boju ojcem, by wesprzeć go w trudzie. Byli naprawdę godni zaufania, a pierwszy krok ku wspólnej przyszłości został zrobiony. Czy tego chcieli, czy nie - spletli swoje losy nie tylko z Jaydenem i jego dziećmi; złączyli się również ze sobą nawzajem. Nie musieli traktować się jak rodzeni bracia i siostry, nie musieli widywać się na cotygodniowym obiedzie, ale Vane chciał, aby sobie zaufali. Tak jak on im zaufał. W końcu przekazał im w opiekę to, co miał najcenniejszego, a chłopcy leżący w koszu byli wszystkim, co się w tym momencie dla niego liczyło.
Co z twoimi rodzicami i rodziną Pomony?
Na pytanie Roselyn czarodziej przeniósł na nią spojrzenie i chociaż mogła dostrzec odpowiedź w niebieskich tęczówkach, Vane i tak pokręcił prawie niewidocznie głową. - Jesteśmy sami. - Jego rodzice poświęcali się pomocy potrzebującym w Londynie, a państwo Sprout wciąż nie byli w stanie zrozumieć decyzji swojej córki i tego, że wyszła za Jaydena bez ich zgody. Że wzięła ślub w sekrecie, że była już w ciąży... Mieli już wszak dla Pomony wybranka, który nijak komponował się z obrazem astronoma. Po opublikowaniu listów gończych wysłali wyjca. Co miało się wydarzyć, gdy mieli się dowiedzieć o zniknięciu córki? Nie. Jay nie zamierzał nawet myśleć o tym, by brać pod uwagę którychkolwiek dziadków. To nie była zresztą ich odpowiedzialność, tylko jego własna. Skinął Shelcie głową, gdy chciała wyciągnąć dłoń ku chłopcom. Musieli się w końcu nauczyć, jak to wyglądało - wychowywanie, obchodzenie się z dziećmi. On sam również musiał to zrobić... Przez dłuższą chwilę jeszcze milczał, obserwując mężczyzn i kobiety stojących przy nim. - Czeka na was kolacja na dole. Jeśli chcecie zostać do rana, nie krępujcie się. Nasz... - zawahał się, zdając sobie sprawę, że miał w myślach siebie i Pomonę. Musiał przywyknąć, że od tej chwili my odnosiło do zupełnie innej grupy osób. Stojących w tym pokoju. - To jest wasz dom. Gdybyście potrzebowali kiedykolwiek schronienia, chwili samotności czy wsparcia - wiecie już, że możecie się pojawić w tych drzwiach i znajdziecie pomoc. - Umilkł, a ściana świadomości uderzyła w niego brutalnie - tak miała wyglądać jego przyszłość. Miała być związana z ludźmi, którym ufał i na których mu zależało. Może i nie było wśród nich fizycznie jego żony, ale nie miało to zmienić jego celów oraz przekonań. - Może i jesteśmy sami, ale jesteśmy razem - kontynuował urwaną myśl. - Spróbujcie sobie zaufać tak, jak ja ufam każdemu z was. I wszystkim łącznie.
Ruch w Upper Cottage trwał jeszcze parę godzin, podczas których prowadzono rozmowy, wyjadano zapasy ze spiżarni państwa Vane oraz pito irlandzkie trunki. I chociaż atmosfera początkowo wydawała się ciężka, czasami na twarzach zebranych pojawiały się delikatne uśmiechy. Główni zainteresowani spali cały ten czas, jedynie budząc się na chwilę, żeby kichnąć i zasnąć ponownie. Jayden starał się być blisko swoich synów, zupełnie jakby obawiał się, że i oni znikną. Że okażą się jedynie pięknym snem, który rozmyje się w pierwszych promieniach wschodzącego słońca. Tak się jednak nie działo, a kolejni żegnający się cicho goście, uświadamiali mu, że to była rzeczywistość. Ta trwająca. Ta bolesna. Ta pełna kontrastów. I on musiał to zaakceptować. Dopiero gdy w domu ucichło, a Jayden został sam, pozwolił sobie na zrzucenie maski opanowania i zapłakał po raz pierwszy od porodu swoich dzieci.
|zt dla Jaya. Już to pisałam na grupie, ale dziękuję serdecznie za wzięcie udziału w naszym małym spotkaniu i Wasze zaangażowanie. Jesteście najlepsi <3
Co z twoimi rodzicami i rodziną Pomony?
Na pytanie Roselyn czarodziej przeniósł na nią spojrzenie i chociaż mogła dostrzec odpowiedź w niebieskich tęczówkach, Vane i tak pokręcił prawie niewidocznie głową. - Jesteśmy sami. - Jego rodzice poświęcali się pomocy potrzebującym w Londynie, a państwo Sprout wciąż nie byli w stanie zrozumieć decyzji swojej córki i tego, że wyszła za Jaydena bez ich zgody. Że wzięła ślub w sekrecie, że była już w ciąży... Mieli już wszak dla Pomony wybranka, który nijak komponował się z obrazem astronoma. Po opublikowaniu listów gończych wysłali wyjca. Co miało się wydarzyć, gdy mieli się dowiedzieć o zniknięciu córki? Nie. Jay nie zamierzał nawet myśleć o tym, by brać pod uwagę którychkolwiek dziadków. To nie była zresztą ich odpowiedzialność, tylko jego własna. Skinął Shelcie głową, gdy chciała wyciągnąć dłoń ku chłopcom. Musieli się w końcu nauczyć, jak to wyglądało - wychowywanie, obchodzenie się z dziećmi. On sam również musiał to zrobić... Przez dłuższą chwilę jeszcze milczał, obserwując mężczyzn i kobiety stojących przy nim. - Czeka na was kolacja na dole. Jeśli chcecie zostać do rana, nie krępujcie się. Nasz... - zawahał się, zdając sobie sprawę, że miał w myślach siebie i Pomonę. Musiał przywyknąć, że od tej chwili my odnosiło do zupełnie innej grupy osób. Stojących w tym pokoju. - To jest wasz dom. Gdybyście potrzebowali kiedykolwiek schronienia, chwili samotności czy wsparcia - wiecie już, że możecie się pojawić w tych drzwiach i znajdziecie pomoc. - Umilkł, a ściana świadomości uderzyła w niego brutalnie - tak miała wyglądać jego przyszłość. Miała być związana z ludźmi, którym ufał i na których mu zależało. Może i nie było wśród nich fizycznie jego żony, ale nie miało to zmienić jego celów oraz przekonań. - Może i jesteśmy sami, ale jesteśmy razem - kontynuował urwaną myśl. - Spróbujcie sobie zaufać tak, jak ja ufam każdemu z was. I wszystkim łącznie.
Ruch w Upper Cottage trwał jeszcze parę godzin, podczas których prowadzono rozmowy, wyjadano zapasy ze spiżarni państwa Vane oraz pito irlandzkie trunki. I chociaż atmosfera początkowo wydawała się ciężka, czasami na twarzach zebranych pojawiały się delikatne uśmiechy. Główni zainteresowani spali cały ten czas, jedynie budząc się na chwilę, żeby kichnąć i zasnąć ponownie. Jayden starał się być blisko swoich synów, zupełnie jakby obawiał się, że i oni znikną. Że okażą się jedynie pięknym snem, który rozmyje się w pierwszych promieniach wschodzącego słońca. Tak się jednak nie działo, a kolejni żegnający się cicho goście, uświadamiali mu, że to była rzeczywistość. Ta trwająca. Ta bolesna. Ta pełna kontrastów. I on musiał to zaakceptować. Dopiero gdy w domu ucichło, a Jayden został sam, pozwolił sobie na zrzucenie maski opanowania i zapłakał po raz pierwszy od porodu swoich dzieci.
|zt dla Jaya. Już to pisałam na grupie, ale dziękuję serdecznie za wzięcie udziału w naszym małym spotkaniu i Wasze zaangażowanie. Jesteście najlepsi <3
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jesteśmy sami…? Bezwiednie otworzyła usta, wybałuszyła oczy. Choć jej relacje z najbliższą rodziną nie należały już do szczególnie zażyłych, nie potrafiła sobie nawet wyobrazić, jak musiał się czuć w tej sytuacji Jayden. Pamiętała, że jego rodzice przebywali w Londynie, lecz co z tymi Pomony? Nie interesowali się wnuczkami? Nie akceptowali ich związku…? Zadrżała z zimna, przenikało ją ono do kości. Jeśli jeszcze godzinę temu zastanawiała się, po co zostali wezwani do Upper Cottage, a później – dlaczego akurat te osoby, nie wiedziała, że Jayden znał Tonksa, obdarzał go zaufaniem, to teraz wszystko zaczynało układać się w całość. Bała się odpowiedzialności, od dawna odganiała od siebie myśli o dzieciach, małżeństwach, jej bracia w końcu nie pozakładali własnych rodzin, nie mogła jednak, i nie zamierzała, uciekać przed prośbą astronoma. Musiała stawić jej czoła, tak jak stawiła je wizji dołączenia do Zakonu Feniksa, którą przedstawiła jej Justine.
Pokiwała krótko głową, bezwiednie składając usta w bladym, w założeniu pokrzepiającym uśmiechu; starała się podchwycić spojrzenie przyjaciela, gdy ten mówił o kolacji, o tym, że dom stał dla nich otworem. Cicho westchnęła, znów spuszczając wzrok, obejmując nim trzy niewielkie sylwetki dzieci. Cieszyła się, że nie mieszkał teraz sam. Wyprowadziła się, by nie być ciężarem, nadrobić choć trochę straconego czasu z Kaiem – teraz nie wiedziała jednak, czy nie popełniła błędu. Może przydałaby się tu na miejscu, może oboje mogliby pomóc. – Dziękuję – mruknęła, pewnie wyrażała teraz myśli wszystkich zebranych wokół koszyka, kontemplujących widok pogrążonych we śnie synów Jaydena. – I spróbuję. To nie są dobre czasy, nie… nie sprzyjają obdarowywaniu się zaufaniem. Ale wierzę w twój osąd sytuacji, Jayden. I odłożę opory na bok – dodała jeszcze. Była szczera, może zbyt szczera, nie miała jednak zamiaru udawać, że zaakceptuje wszystkich tu zebranych w przeciągu nocy. Jednych znała lepiej, innych gorzej, jeszcze innych – wcale. Proces miał być długi, ostrożny. Pomagała przy tym świadomość, że on im ufał.
Dzięki kolacji zyskali pierwszą okazję, by stworzyć zalążki relacji – albo pogłębić te już istniejące. Atmosfera była ciężka, nawet na chwilę nie zapominała o tym, z jakiego powodu się tutaj zebrali, próbowała jednak wykorzystać ten czas możliwie jak najlepiej. Irlandzki alkohol skutecznie ogrzewał, po długim locie na miotle wciąż była zmarznięta, i pozwalał się odrobinę rozluźnić. Przez większość pobytu w Upper Cottage trzymała się blisko brata, jak gdyby i on mógł nagle zniknąć; wciąż na nowo przyzwyczajała się do jego towarzystwa. A później, gdy wszyscy goście zaczęli szykować się do wyjścia, bez ociągania ruszyła ich śladem; choć teraz, gdy znała prawdę, odczuwała podskórną niechęć przed opuszczaniem boku Jaydena, to czuła, że chciał zostać sam i zamierzała to uszanować.
| zt <3
Pokiwała krótko głową, bezwiednie składając usta w bladym, w założeniu pokrzepiającym uśmiechu; starała się podchwycić spojrzenie przyjaciela, gdy ten mówił o kolacji, o tym, że dom stał dla nich otworem. Cicho westchnęła, znów spuszczając wzrok, obejmując nim trzy niewielkie sylwetki dzieci. Cieszyła się, że nie mieszkał teraz sam. Wyprowadziła się, by nie być ciężarem, nadrobić choć trochę straconego czasu z Kaiem – teraz nie wiedziała jednak, czy nie popełniła błędu. Może przydałaby się tu na miejscu, może oboje mogliby pomóc. – Dziękuję – mruknęła, pewnie wyrażała teraz myśli wszystkich zebranych wokół koszyka, kontemplujących widok pogrążonych we śnie synów Jaydena. – I spróbuję. To nie są dobre czasy, nie… nie sprzyjają obdarowywaniu się zaufaniem. Ale wierzę w twój osąd sytuacji, Jayden. I odłożę opory na bok – dodała jeszcze. Była szczera, może zbyt szczera, nie miała jednak zamiaru udawać, że zaakceptuje wszystkich tu zebranych w przeciągu nocy. Jednych znała lepiej, innych gorzej, jeszcze innych – wcale. Proces miał być długi, ostrożny. Pomagała przy tym świadomość, że on im ufał.
Dzięki kolacji zyskali pierwszą okazję, by stworzyć zalążki relacji – albo pogłębić te już istniejące. Atmosfera była ciężka, nawet na chwilę nie zapominała o tym, z jakiego powodu się tutaj zebrali, próbowała jednak wykorzystać ten czas możliwie jak najlepiej. Irlandzki alkohol skutecznie ogrzewał, po długim locie na miotle wciąż była zmarznięta, i pozwalał się odrobinę rozluźnić. Przez większość pobytu w Upper Cottage trzymała się blisko brata, jak gdyby i on mógł nagle zniknąć; wciąż na nowo przyzwyczajała się do jego towarzystwa. A później, gdy wszyscy goście zaczęli szykować się do wyjścia, bez ociągania ruszyła ich śladem; choć teraz, gdy znała prawdę, odczuwała podskórną niechęć przed opuszczaniem boku Jaydena, to czuła, że chciał zostać sam i zamierzała to uszanować.
| zt <3
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sami? Michael nie wnikał, nie zdziwił się nawet na brak wieści o dziadkach chłopców. Z doświadczenia wiedział, że każdy ma inne powody nieobecności. Jego własny ojciec, mugol, już od dawna nie mógł mu w niczym pomóc, choćby bardzo chciał. Państwo Vane i Pomona byli chyba co prawda czystej krwi, ale to niczego nie zmieniało - Tonks przekonał się, że każdy ma więcej sekretów niż się spodziewał i nauczył się nie dociekać. Zamiast tego, pokręcił z powagą głową.
-Już nie jesteście sami, Jayden. - przypomniał mu z bladym uśmiechem. Może i dziadków dzieci nie było, ale Vane sam znalazł im piątkę rodziców chrzestnych. Bo... tym byli, tak? -Właściwie... - przestąpił lekko z nogi na nogę, mając nadzieję, że nie skompromituje się przy piątce czarodziejów. Może i żył w ich świecie już ponad dwie dekady, ale nadal nie zapomniał o wszystkich gafach, które popełnił w Hogwarcie jako wychowany bez magii mugolak i które nadal mu się zdarzały. -Nawet w mugolskim świecie jest taka rola rodziców chrzestnych.. zresztą w czarodziejskim też, prawda? Jeśli właśnie między innymi o to nas poprosiłeś - dopiero teraz uderzyło go, że Jayden wyznaczył im konkretną rolę, ale właściwie jej nie nazwał -...to ta rola zostanie z nami na zawsze, nawet gdy dzieci dorosną. - nawet jeśli kogokolwiek z nas tu zabraknie, pomyślał i z trudem utrzymał na twarzy smutny uśmiech.
Gdy Vane zaproponował im schronienie we własnym domu, Michaela aż coś ścisnęło w gardle. Nie znał historii części zebranych, ale posłał szybkie spojrzenie Maeve. Oboje byli w tym gronie buntownikami, choć jej twarz (co prawda, jego też) ani nazwisko nie widniało jeszcze na żadnym z plakatów. Taki przejaw zaufania, wybór poszukiwanego aurora na opiekuna swojego dziecka wydał się Michaelowi trochę irracjonalny, trochę szalony i odważny, ale niezmiernie wzruszający. Dawno nikt nie okazał Tonksowi tyle bezinteresownego zaufania i poczuł się zobowiązany je odwzajemnić.
-Dziękuję. - szepnął tylko ze ściśniętym gardłem, a potem dodał. -Jeśli ktokolwiek z was będzie czegoś potrzebować... od niedawna profesjonalnie nakładam teraz pułapki i zabezpieczenia, a od zawsze zajmuję się - odchrząknął -ochroną. - dodał wymownie. Choć Clearwater miała rację i zaufanie w tych czasach było niezwykle trudne, to Tonks przemógł początkowe obawy i poczuł chęć poznania zebranych tu osób. Jayden stworzył wyjątkową przestrzeń dla nich wszystkich - zbierając ich tu, prosząc o pomoc i obdarowując ich własnym zaufaniem, dał im jeszcze cenniejszy dar. Cel, nadzieję. Przypomnienie, że gdzieś czeka lepsza przyszłość - jeśli nie dla nich samych, to dla tych chłopców.
Chętnie udał się na kolację, gdzie stał się bardziej rozmowny niż na początku spotkania. Irlandzkie trunki chętnie poprawiły mu humor, a gdy nadszedł czas opuszczenia domu gospodarza (gdzie w sumie nie wypadało pić na wesoło), Tonks dyskretnie zaproponował Kaiowi by chętni kontynuowali spotkanie w jednym z pobliskich pubów.
/zt
-Już nie jesteście sami, Jayden. - przypomniał mu z bladym uśmiechem. Może i dziadków dzieci nie było, ale Vane sam znalazł im piątkę rodziców chrzestnych. Bo... tym byli, tak? -Właściwie... - przestąpił lekko z nogi na nogę, mając nadzieję, że nie skompromituje się przy piątce czarodziejów. Może i żył w ich świecie już ponad dwie dekady, ale nadal nie zapomniał o wszystkich gafach, które popełnił w Hogwarcie jako wychowany bez magii mugolak i które nadal mu się zdarzały. -Nawet w mugolskim świecie jest taka rola rodziców chrzestnych.. zresztą w czarodziejskim też, prawda? Jeśli właśnie między innymi o to nas poprosiłeś - dopiero teraz uderzyło go, że Jayden wyznaczył im konkretną rolę, ale właściwie jej nie nazwał -...to ta rola zostanie z nami na zawsze, nawet gdy dzieci dorosną. - nawet jeśli kogokolwiek z nas tu zabraknie, pomyślał i z trudem utrzymał na twarzy smutny uśmiech.
Gdy Vane zaproponował im schronienie we własnym domu, Michaela aż coś ścisnęło w gardle. Nie znał historii części zebranych, ale posłał szybkie spojrzenie Maeve. Oboje byli w tym gronie buntownikami, choć jej twarz (co prawda, jego też) ani nazwisko nie widniało jeszcze na żadnym z plakatów. Taki przejaw zaufania, wybór poszukiwanego aurora na opiekuna swojego dziecka wydał się Michaelowi trochę irracjonalny, trochę szalony i odważny, ale niezmiernie wzruszający. Dawno nikt nie okazał Tonksowi tyle bezinteresownego zaufania i poczuł się zobowiązany je odwzajemnić.
-Dziękuję. - szepnął tylko ze ściśniętym gardłem, a potem dodał. -Jeśli ktokolwiek z was będzie czegoś potrzebować... od niedawna profesjonalnie nakładam teraz pułapki i zabezpieczenia, a od zawsze zajmuję się - odchrząknął -ochroną. - dodał wymownie. Choć Clearwater miała rację i zaufanie w tych czasach było niezwykle trudne, to Tonks przemógł początkowe obawy i poczuł chęć poznania zebranych tu osób. Jayden stworzył wyjątkową przestrzeń dla nich wszystkich - zbierając ich tu, prosząc o pomoc i obdarowując ich własnym zaufaniem, dał im jeszcze cenniejszy dar. Cel, nadzieję. Przypomnienie, że gdzieś czeka lepsza przyszłość - jeśli nie dla nich samych, to dla tych chłopców.
Chętnie udał się na kolację, gdzie stał się bardziej rozmowny niż na początku spotkania. Irlandzkie trunki chętnie poprawiły mu humor, a gdy nadszedł czas opuszczenia domu gospodarza (gdzie w sumie nie wypadało pić na wesoło), Tonks dyskretnie zaproponował Kaiowi by chętni kontynuowali spotkanie w jednym z pobliskich pubów.
/zt
Can I not save one
from the pitiless wave?
Cichym przytaknięciem zgodziła się na kolację, chociaż w uszach wciąż brzmiały wypowiedziane przez profesora słowa - jesteśmy sami, jesteśmy sami, jesteśmy sami. I w pewien sposób rzeczywiście byli, chociaż w tym momencie otoczeni ludźmi, na których mógł liczyć. Jednak za jakiś czas każde z nich miało zamknąć za sobą drzwi, pójść własną drogę, wypełniać własną codzienność, a oni zostaną tylko we czwórkę i tak będą szli przez życie. Mogła mieć tylko nadzieję, że wypełnią tą pustkę do granic możliwości. Tylko jako substytut tego co powinni mieć, ale nie ujmowało to ich roli. Ona i Mel również były same, a jednak zawsze w ich życiu był ktoś kto wyciągał do nich pomocną dłoń, nawet jeśli nie słyszał prośby o pomoc i starała się o tym nie zapominać. Bo przecież to stanowiło wartość, poczucie przynależności, możliwość znalezienia w kimś oparcia, gdy zdawało się dni są coraz cięższe, a nocami nie przychodził sen. Przez lata właśnie w ten sposób mogła liczyć na Jaydena. Nawet jeśli okazywała to na swój własny sposób - była wdzięczna, pamiętała i wiedziała, że on niczego nie chce w zamian. Próbowała być tym samym, teraz jednak to zdawało się znacznie trudniejsze niż wtedy. Nie przeszkadzało to jednak, aby próbować i właśnie to obiecała sobie wtedy, gdy zastała ich w progu domu i tą obietnicę powtórzyła teraz.
Oczy zwróciły się w stronę pana Tonksa, gdy wspomniał o mugolskich zwyczajach i w pamięci zanotowała, aby zapytać go o to przy kolacji. Niezbyt wesoły uśmiech zawitał na jej ustach - chociaż nie powiedział tego na głos, niewypowiedziana kwestia zawisła między nimi. Wszakże nie było już nic pewnego. Za każdą obietnicą, krył się trud ich własnej rzeczywistości.
Nie zawtórowała jego słowom, przenosząc uwagę na Jaydena, a potem na wiedźmią strażniczkę. Mogli sobie nie ufać, nie znać się lub znać się niewystarczająco, jednak miała rację - składało się to na zaufanie do samego Jaydena i świadomości, że nie zaprosiłby tu nikogo kto mógłby stanowić zagrożenie dla jego synów. Musieli też zaakceptować siebie nawzajem i chociaż obecnie strach przed nieznajomym przychodził niemalże naturalnie, gotowała była spróbować. Bo przecież świat nie składał się na złych ludzi i tych, których znała i którym ufała. Gdyby w to wierzyła jej praca nie miałaby żadnego sensu. Ciężko było zaufać, ale warto było wyciągnąć dłoń i spróbować zrobić ku temu pierwszy krok, licząc że ten nie będzie jedynym. - Spróbujemy wykorzystać dzisiejszy czas dobrze - powiedziała do profesora, przenosząc spojrzenie na resztę grupy. Mieli przed sobą długi wieczór i może okoliczności nie były sprzyjające świętowaniu, ale mogli spróbować.
Na kilka godzin dała się ponieść tej obietnicy, nie próbując skryć się przed nowym towarzystwem. A gdy w końcu przyszedł i jej czas, opuściła dom przyjaciele.
- Nie musimy być sami - powiedziała na pożegnanie, zdając sobie sprawę ze znaczenia własnych słów. Z ich dwójki to ona zawsze była tą, która próbowała być sama, odgradzając się, budując własny wewnętrzny świat. W pewnym sensie nie musiało tak być. Owszem, zawsze będą tylko we dwie, ale wpuszczenie innych do własnego życia było wyborem. Takim, który przez te lata łatwo było jej od siebie odsuwać, ale w momencie gdy wszystko zdawało się być bardziej ulotne niż kiedykolwiek wcześniej, warto było trzymać się tego co nie dawało się konfliktom i stało na twardych fundamentach przez lata. Tak było kiedyś w Hogwarcie, tak było gdy wkraczali w dorosły świat i niezbyt wiele wiedzieli o tym, jak sobie z nim poradzić. Stali się dwójką samotnych ludzi, na których barkach ciążyło wychowanie dzieci w tak przerażających czasach - nie musieli być sami. Mogli być sami, będąc razem. Słowa wypowiedziane wcześniej przez profesora odbijały się w jej umyśle, poruszając coś co milczało w niej od wielu lat.
|zt
Oczy zwróciły się w stronę pana Tonksa, gdy wspomniał o mugolskich zwyczajach i w pamięci zanotowała, aby zapytać go o to przy kolacji. Niezbyt wesoły uśmiech zawitał na jej ustach - chociaż nie powiedział tego na głos, niewypowiedziana kwestia zawisła między nimi. Wszakże nie było już nic pewnego. Za każdą obietnicą, krył się trud ich własnej rzeczywistości.
Nie zawtórowała jego słowom, przenosząc uwagę na Jaydena, a potem na wiedźmią strażniczkę. Mogli sobie nie ufać, nie znać się lub znać się niewystarczająco, jednak miała rację - składało się to na zaufanie do samego Jaydena i świadomości, że nie zaprosiłby tu nikogo kto mógłby stanowić zagrożenie dla jego synów. Musieli też zaakceptować siebie nawzajem i chociaż obecnie strach przed nieznajomym przychodził niemalże naturalnie, gotowała była spróbować. Bo przecież świat nie składał się na złych ludzi i tych, których znała i którym ufała. Gdyby w to wierzyła jej praca nie miałaby żadnego sensu. Ciężko było zaufać, ale warto było wyciągnąć dłoń i spróbować zrobić ku temu pierwszy krok, licząc że ten nie będzie jedynym. - Spróbujemy wykorzystać dzisiejszy czas dobrze - powiedziała do profesora, przenosząc spojrzenie na resztę grupy. Mieli przed sobą długi wieczór i może okoliczności nie były sprzyjające świętowaniu, ale mogli spróbować.
Na kilka godzin dała się ponieść tej obietnicy, nie próbując skryć się przed nowym towarzystwem. A gdy w końcu przyszedł i jej czas, opuściła dom przyjaciele.
- Nie musimy być sami - powiedziała na pożegnanie, zdając sobie sprawę ze znaczenia własnych słów. Z ich dwójki to ona zawsze była tą, która próbowała być sama, odgradzając się, budując własny wewnętrzny świat. W pewnym sensie nie musiało tak być. Owszem, zawsze będą tylko we dwie, ale wpuszczenie innych do własnego życia było wyborem. Takim, który przez te lata łatwo było jej od siebie odsuwać, ale w momencie gdy wszystko zdawało się być bardziej ulotne niż kiedykolwiek wcześniej, warto było trzymać się tego co nie dawało się konfliktom i stało na twardych fundamentach przez lata. Tak było kiedyś w Hogwarcie, tak było gdy wkraczali w dorosły świat i niezbyt wiele wiedzieli o tym, jak sobie z nim poradzić. Stali się dwójką samotnych ludzi, na których barkach ciążyło wychowanie dzieci w tak przerażających czasach - nie musieli być sami. Mogli być sami, będąc razem. Słowa wypowiedziane wcześniej przez profesora odbijały się w jej umyśle, poruszając coś co milczało w niej od wielu lat.
|zt
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Odpowiedzialność. To nie tak, że Clearwater jej unikał, chociaż wielokrotnie w dawnych latach można było mu przypisać podobny zarzut. Lekko brał rzucane przeciw mu słowa, może nawet buntował się, nie chcąc przyjąć za pewnik tego, co chciano mu narzucić. Ale jeśli przychodziło coś obiecać, coś, w co wierzył - trzymał się uparcie. Był w końcu Gryfonem i nie bez przyczyny, to ten dom przygarnął go pod swoje skrzydła. Mógł być lekkoduchem, żartownisiem, który kpił z większości powagi, ale niezaprzeczalnie cechowała go uparta odwaga z sercem znajdującym się po właściwej stronie. A fakt, że Jayden ufał mu na tyle, by powierzyć pod opiekę jednego ze swoich synów, po prostu... trafiała do zakutego przed większością serca. Bo je posiadał, chociaż głupio udawał, że wcale go tam nie było.
Nie podobne było mu milczeć zbyt długo. Potrafił długo i żartobliwie przekładać słowa nawet w bardziej poważnych sprawach, ale dziś- teraz, nie czuł na języku znajomego swędzenia. Z jednej strony dziwnie zaniepokojony, z drugiej - urzeczony zastałą rzeczywistością. Smutek, który zalegał w pomieszczeniu, mieszał się z czymś bardziej żywym. Z nadzieją. Albo czymś, co Kai nazwałby przygodą w najbardziej niekonwencjonalnej formie.
Czy rzeczywiście byli sami? Z pewnym zaskoczeniem przyjął deklarację Tonksa. Nie dlatego, ze mu nie wierzył. Spodziewał się usłyszeć podobne słowa od którejś z kobiet i jakoś naturalnie skupił uwagę na wypowiadanych przez ex-aurora słowach. Nigdy nie słyszał o podobnej funkcji u mugoli, a i jego nigdy nikt nie poprosił o podobne wszystko. Kiedyś, rzeczywiście wyobrażał sobie zostanie ojcem i ów fakt, chociaż mocno abstrakcyjny, nie przerażał go wcale. A jednak unikał. I być może los chciał mu nieco dosadniej przypomnieć o roli, która miała stać się kiedyś jego udziałem - Dziękuję, Jay - wzrok ulokował tym razem na przyjacielu. I nawet jeśli usta wciąż unosiły się w uśmiechu, to w jasnych oczach próbował przekazać to, co rzeczywiście kryło się za jego słowami. Tak, zaufanie było towarem deficytowym. I kolejne wydarzenia gorzko o tym przypominały. A jednak, otrzymał odwrotność tej goryczy. I jakoś w myśli zaśmiał się bardziej, z ulgą, gdy moment przed nim, tę samą frazę wypowiedziała Maeve.
Obserwował przez moment poczynania pozostałych. To, jak zbliżali się do maluchów, jak pochylali się i ledwie muśnięciem gładzili jasne, dziecięce lica. Podążył i on, zatrzymując się bliżej ciemnowłosej czarownicy. Shelta. Nie przeszkodził, gdy sięgnęła pulchnego dziecięcia. I on sam w końcu ulokował dłoń na brzegu koszyka, wciąż nie dotykając jego wnętrza. Dopiero, gdy kobieta odejmowała smukłe palce od jasnego pukla na głowie chłopczyka i on podążył ręką, by mimowolnie musnąć najpierw wierzch kobiecej dłoni, potem dopiero zatrzymując na dziecięcym czole.
Ale wieczór nie kończył się. Nie myślał nawet odmawiać zaproszenia, pozostając na przygotowanej kolacji. Nigdy nie miał większych problemów w podejmowaniu nowych znajomości, dlatego skorzystał z możliwości poznania tych znanych nieznanych i odnawianiu ukrytych pod wspomnieniami przeszłości znajomych. Niepodobne do zwykłych spotkań, pozostawiało tętniącą w piersi przestrzeń.
Gdzieś pomiędzy rozmowami, poprosił Jaydena o chwilę rozmowy - Wiem, ze wspominałem o tym na razie tylko w listach, ale będę wdzięczny za przygotowanie tego świstokliku. Mam nadzieję, że to wystarczy - z zawiniątka, które wysunął z nieodłącznej torby, podał przyjacielowi srebrny gwiezdny pył - i... dziękuję - w słowach jednak kryło się coś, co chciał przekazać spojrzeniem i nieco bledszym uśmiechem - wiesz, gdzie mnie znaleźć - dodał jeszcze, nim wrócił do reszty towarzystwa przy stole.
I nie odmówił na dyskretne zaproszenie Tonksa. I nie miał najmniejszego zamiaru pozwolić, by czarownice zostały pozbawione zbyt szybko ich towarzystwa. Wieczór nie zapowiadał się na lekki. Nie taki był dziś cel. Potrzebował jednak wytchnienia. I czasu. Potrzebowali go wszyscy z zebranych.
| zt
Nie podobne było mu milczeć zbyt długo. Potrafił długo i żartobliwie przekładać słowa nawet w bardziej poważnych sprawach, ale dziś- teraz, nie czuł na języku znajomego swędzenia. Z jednej strony dziwnie zaniepokojony, z drugiej - urzeczony zastałą rzeczywistością. Smutek, który zalegał w pomieszczeniu, mieszał się z czymś bardziej żywym. Z nadzieją. Albo czymś, co Kai nazwałby przygodą w najbardziej niekonwencjonalnej formie.
Czy rzeczywiście byli sami? Z pewnym zaskoczeniem przyjął deklarację Tonksa. Nie dlatego, ze mu nie wierzył. Spodziewał się usłyszeć podobne słowa od którejś z kobiet i jakoś naturalnie skupił uwagę na wypowiadanych przez ex-aurora słowach. Nigdy nie słyszał o podobnej funkcji u mugoli, a i jego nigdy nikt nie poprosił o podobne wszystko. Kiedyś, rzeczywiście wyobrażał sobie zostanie ojcem i ów fakt, chociaż mocno abstrakcyjny, nie przerażał go wcale. A jednak unikał. I być może los chciał mu nieco dosadniej przypomnieć o roli, która miała stać się kiedyś jego udziałem - Dziękuję, Jay - wzrok ulokował tym razem na przyjacielu. I nawet jeśli usta wciąż unosiły się w uśmiechu, to w jasnych oczach próbował przekazać to, co rzeczywiście kryło się za jego słowami. Tak, zaufanie było towarem deficytowym. I kolejne wydarzenia gorzko o tym przypominały. A jednak, otrzymał odwrotność tej goryczy. I jakoś w myśli zaśmiał się bardziej, z ulgą, gdy moment przed nim, tę samą frazę wypowiedziała Maeve.
Obserwował przez moment poczynania pozostałych. To, jak zbliżali się do maluchów, jak pochylali się i ledwie muśnięciem gładzili jasne, dziecięce lica. Podążył i on, zatrzymując się bliżej ciemnowłosej czarownicy. Shelta. Nie przeszkodził, gdy sięgnęła pulchnego dziecięcia. I on sam w końcu ulokował dłoń na brzegu koszyka, wciąż nie dotykając jego wnętrza. Dopiero, gdy kobieta odejmowała smukłe palce od jasnego pukla na głowie chłopczyka i on podążył ręką, by mimowolnie musnąć najpierw wierzch kobiecej dłoni, potem dopiero zatrzymując na dziecięcym czole.
Ale wieczór nie kończył się. Nie myślał nawet odmawiać zaproszenia, pozostając na przygotowanej kolacji. Nigdy nie miał większych problemów w podejmowaniu nowych znajomości, dlatego skorzystał z możliwości poznania tych znanych nieznanych i odnawianiu ukrytych pod wspomnieniami przeszłości znajomych. Niepodobne do zwykłych spotkań, pozostawiało tętniącą w piersi przestrzeń.
Gdzieś pomiędzy rozmowami, poprosił Jaydena o chwilę rozmowy - Wiem, ze wspominałem o tym na razie tylko w listach, ale będę wdzięczny za przygotowanie tego świstokliku. Mam nadzieję, że to wystarczy - z zawiniątka, które wysunął z nieodłącznej torby, podał przyjacielowi srebrny gwiezdny pył - i... dziękuję - w słowach jednak kryło się coś, co chciał przekazać spojrzeniem i nieco bledszym uśmiechem - wiesz, gdzie mnie znaleźć - dodał jeszcze, nim wrócił do reszty towarzystwa przy stole.
I nie odmówił na dyskretne zaproszenie Tonksa. I nie miał najmniejszego zamiaru pozwolić, by czarownice zostały pozbawione zbyt szybko ich towarzystwa. Wieczór nie zapowiadał się na lekki. Nie taki był dziś cel. Potrzebował jednak wytchnienia. I czasu. Potrzebowali go wszyscy z zebranych.
| zt
Kai Clearwater
Zawód : Łowca ingrediencji, podróżnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Czemu ty się, zła godzino,
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Salon
Szybka odpowiedź