Salon
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon
Mieszczący się na piętrze salon jest jednym z tych pomieszczeń, po których widać wciąż trwającą renowację całego domu. Nie odbiera mu to jednak osobliwego uroku i chociaż na pierwszy rzut oka może wydawać się zaniedbany, wcale taki nie jest. W marmurowym kominku zawsze bucha przyjemny ogień, grzejąc nawet w najzimniejsze dni, a nadszarpnięte zębem czasu ściany zdobią portrety dawnych mieszkańców.
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
« To nieszczęście, że tak mały odstęp dzieli czas, gdy jesteśmy zbyt młodzi, od czasu, gdy jesteśmy zbyt starzy. »
- Zajmij się nimi.Gardłowy, schrypnięty i ciężki głos wydobył się z męskiego gardła w stronę uzdrowicielki, w momencie, w którym tarcza silnego zaklęcia rozwiała się, zostawiając wszystkich w dziwnym zaskoczeniu i niezrozumieniu. Zupełnie jakby całe wnętrze salonu zatrzymało się na ułamek sekundy, nie potrafiąc poradzić sobie z dziejącą się rzeczywistość. I mimo że magia rozmyła się, równie szybko jak powstała, wciąż można było czuć numerologiczne wiązki, wibracje rozchodzące się po pomieszczeniu niczym okręgi po wodzie od wrzuconego kamienia. Delikatne, acz dostrzegalne. Mrowienie na skórze, gęsia skórka, dreszcz przemykający wzdłuż kręgosłupa. A może był to jedynie efekt pobudzonej wyobraźni? Umęczonego wydarzeniami umysłu, który starał się poradzić sobie z wyzwaniami całkowicie niezależnymi od niego samego? Zbyt zaskoczony, by pojąć nie tylko zachowanie drugiej osoby, lecz samego siebie. To było odruchowe. Instynktowne. Być może było zbyt łatwe. Zbyt naturalne. Niewerbalne Protego rozbłysło jasną tarczą przed profesorem, w tym samym czasie jak poczuł w dłoni znajome drewno. Wydawać by się mogło, że zardzewiałe. Zastane, bo tak dawno nieużywane w celach obronnych czy po to, by atakować. Wiło nici zaklęć, ale potrzebnych do nauki. Do wzmacniania splotów obejmujących fundamenty istniejących czarów. Do tworzenia świstoklików i zaklinania ich w codziennych przedmiotach. Operował różdżką, na co dzień, lecz w celu zrozumienia czym była magia jako taka — nie zaś do celowania w ludzi. Czasy gromadzenia się w klubie pojedynków już dawno minęły i chociaż Vane doskonale wiedział, iż kiedyś — być może już wkrótce — miało mu przyjść chronić to, co kochał w sposób inny niż jedynie werbalny, nie spodziewał się rzucania zaklęć przeciwko dzieciom. Bo czy nie oznaczało to całkowitego upadku ich cywilizacji? Porażki dorosłych? Jego porażki? Są rzeczy, które nas przerastają. Dokładnie te słowa zapisał jeszcze niedawno w liście skierowanym do Jamesa. Czy mógł przyznać się do tego, że rodzeństwo Doe go przerosło? Czy mając przed sobą poharatanych przez Tower oraz wydarzenia dzielące ich od przegnania ich z taboru, mógł w ogóle mówić o jakimkolwiek sukcesie? Czy była w ogóle możliwość na jakąkolwiek poprawę? Naprawę? Zrozumienie? Przekucie ich w ludzi stojących twardo na fundamencie prawdy i mogących ratować innych? Ocalenie nie tylko ich, lecz przyszłości, jaką mogli ze sobą ciągnąć?
Czuł, że zaczęły drżeć mu dłonie. Czy drżały mu wcześniej? Nie zawahały się przy przywołaniu nadgarstkiem odpowiedniego ruchu zaklęcia, ale teraz... Gdy zdał sobie sprawę z własnej różdżki wyciągniętej w kierunku Jamesa, schował ją prędko w kieszeń spodni. Na chwilę tylko spojrzał na swoje dłonie, by instynktownie zacisnąć je w pięści, chcąc pozbyć się niekontrolowanego drżenia mięśni. Nigdy nie chciał robić mu krzywdy. Nigdy nie chciał musieć ani go atakować, ani też się przed nim bronić — obie sytuacje wskazywały wszak na najgorszy scenariusz. A przecież patrzył właśnie na tego samego chłopca, którego obiecywał chronić. Jego, jego brata, jego siostrę. Wszystkie dzieci w murach Hogwartu oraz te, do których był w stanie sięgnąć. Chciał je bronić, nie dodawać im cierpień. Nie miał pojęcia, dlaczego James postanowił go zaatakować. Nie spodziewał się tego. To za Sheilę. Dlaczego? Już domyślał się, że to bracia stali za sfałszowanym listem i mogli być przeciwni, ale... Cofnął się na chwilę tam, gdzie jeszcze nie było ich w Kerry. Zanim dołączyła do nich Roselyn. Zanim w ogóle wydarzył się incydent z aresztowaniem. Cofnął się wtedy — do ich przypadkowego spotkania na Pokątnej. Jamesa roznosił gniew wobec jego osoby, którego nie potrafił zrozumieć. Który analizował i próbować dociec genezy. Przyczyny. Gdzie postąpił źle, że tak wiele negatywnych emocji skumulowało się w tym drobnym ciele. Skąd ta nienawiść? Ten wybuch agresji w osłabionym ciele nie mógł być jedynie spowodowany torturami legilimencją. To tak nie działało. Gniew młodego czarodzieja sięgał wcześniej. Dalej. Tam, gdzie oprychy z Tower of London nie miały dostępu. Złość niszczy wiele rzeczy. Zniszczyła więc również dawne wspomnienia, jakie współdzielili? Chciał wierzyć, że nie. Że to wszystko nie rozpadało się właśnie w jego własnym domu. Bo to, co widział... Było przykre. Patrzenie na chłopca, z którym związał się tak emocjonalnie, a który aktualnie pluł wobec niego nienawiścią. A przecież Jayden pamiętał w tym momencie silniej niż kiedykolwiek słowa padające z ust młodego Gryfona o ojcostwie. Zapamiętał je. Jakżeby mógł o nich zapomnieć. Być może były to jedne z bardziej znaczących słów, jakie usłyszał w swoim życiu. Niedaleko za tymi wypowiedzianymi przez Pomonę wyrażającymi miłość. Za tymi Roselyn, gdy przekazywała mu dopiero narodzonego Ardena.
Potrząsnął głową, chcąc pozbyć się tych myśli i zejść na ziemię. Szczególnie że dostrzegł Śpioszka tuż przy swoim boku, wpatrującego się w niego dużymi, skrzacimi oczyma. Zaraz też mała istota spojrzała brutalnie i wściekle na dwójkę chłopców. Jayden jednak położył dłoń na ramieniu pomocnika, dając mu równocześnie znać, by niczego nie robił. - Pokaż im później, gdzie jest ich pokój - powiedział jedynie, obserwując skrzata wzrokiem, który nie przyjmował sprzeciwu. Bez względu na to, co miało się wydarzyć, Vane obiecał im pomoc na tę noc. Reszta... Reszta tak naprawdę mogła się w ogóle nie wydarzyć. A skoro Rose już przyszła, obecność profesora była raczej zbędna. Nie wiedział, co się działo i chyba nie potrafił znaleźć w sobie pokładów jasności umysłu, by w tym konkretnym momencie rozwiać swoje wątpliwości. Ta sytuacja nie była normalna. Od początku przecież taka nie była, ale nie spodziewał się, że będzie eskalowała również i po wyciągnięciu dwójki braci z więzienia. Już zastanawiał się, czy woleli tam zostać, bo nie potrafił nadać jakiegokolwiek temu sensu. Wyszedł więc z salonu, zostawiając Roselyn i braci Doe, wiedząc, że kobieta miała być zdecydowanie większą pomocą dla młodych czarodziejów od niego. Zajęcie się dziećmi wydawało się logiczne. Znajdując się na korytarzu, od razu zauważył znajomą sylwetkę stojącą w głębi w jasnej sukience i wpatrującej się w niego z wyraźnym zdezorientowaniem wymalowanym na dziecięcej buzi.
- Wujek, co się dzieje? - spytała, nie puszczając liczydła, które trzymała w dłoniach.
- Hej, słońce - rzucił do dziewczynki, schylając się jedynie po to, by wziąć ją na ręce i skierować się do pokoju chłopców. - Drobne nieporozumienie. Co tam robiłaś? - zagadnął, momentalnie pozbywając się przy niej wyraźnego zaskoczenia i wrażenia, jakie zostało w salonie. Nie zamierzał jej niczym martwić. A na pewno nie własnymi obawami.
zt Jayden
[bylobrzydkobedzieladnie]
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Ostatnio zmieniony przez Jayden Vane dnia 19.09.21 21:55, w całości zmieniany 3 razy
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Był rozchwiany. Niestabilny. Pogubiony jeszcze bardziej niż zwykle. Za sobą słyszał głosy, których właścicieli nie widział, głosy pracowników więzienia, który przybierali najpaskudniejsze formy, kiedy odwracał się za siebie, nie mogąc przypisać ich do żadnej konkretnej twarzy; przed sobą miał cienie własnych dramatów i tragedii, których nie był w stanie przekonać do odejścia. Zwierzę, które widziało przed sobą zagrożenie nie zastanawiało się nad sensem i ewentualnościami. Gryzło, chroniąc siebie i swoich najbliższych. Był jak to zwierze, tuż przed wejściem do klatki, przed założeniem przez hycla druta na szyję zamierzał bronić się za wszelką cenę, nie bacząc na koszty i ewentualne skutki. Nie myślał za wiele, reagował, z łatwością oddając wodze dzikim emocjom, które go wypełniały przez całe życie, dzikimi instynktowi kogoś kto nigdy nie zdołał w pełni zaadaptować się do otaczających go warunków, zawsze wychodząc wszystkiemu na przeciw, we wszystkich i wszystkim widząc atak i złą wolę. Jayden w jego oczach nie był inny. Jak wtedy, w Hogwarcie, kiedy potrzebował mnóstwo czasu, by podejść i zrozumieć, że był kimś kto w niego naprawdę wierzył. Kimś, kto ufał jemu rozsądkowi i drzemiącej w nim sile, przysłoniętej przez nieopanowane reakcje. Stał się jego przyjacielem. Człowiekiem, w którego sam wierzył, którego śladem był gotów podążać i komu naprawdę gotów był zaufać. Niewiele czasu było trzeba, aby to wszystko runęło. Budowla wznoszona latami posypała się jak wieża z kart. Tragedia, samotność, bezsilność przysłoniły mu zdrowy rozsądek, którego nie miał za wiele. I ciągnął to za sobą, jak kulę u nogi, której nie potrafił się pozbyć. Nadzieja, że w niego uwierzy pryskała raz za razem — wpierw tam, na ulicy, później kiedy przeczytał jego list do siostry, a w końcu teraz, kiedy miał zamknąć za nim drzwi, zamykając go w ciasnym, okratowanym pomieszczeniu. Źle radził sobie będąc pod presją, gubił drogę, a kiedy się motał, gryzł, rzadko uciekał. Wypracowany latami sposób nie zawodził. Świat go nienawidził, a on nienawidził cały świat wtedy tak samo.
Kiedy rzucił się na niego z pięścią, wykrzesawszy z siebie resztki sił, które mu pozostały po godzinach tortur w Tower, nie myślał już wcale. Jasna, imponująca tarcza rozbłysła przed nim, ale było już za późno na odwrót. Zaciskającą się prawa pięść uderzyła w nią, choć niezbyt mocno. To jednak wystarczyło, by poczuł ból wyłamywanych, albo kruszonych paliczków dłoni; wystarczyło by energia magiczna odepchnęła go do tyłu, przewalając na ziemie, na plecy. Upadł wpierw w szoku, z szeroko otwartymi oczami patrząc przed siebie kilka sekund. Na niknącą tarczę, na Jaydena — w przestrachu; bardziej boją się tego, co sam zrobił, niż tego w jaki sposób obronił się profesor. Zupełnie jakby ktoś wylał na niego wiadro lodowatej wody. Kilka sekund — nie mógł złapać oddechu. Zaraz potem fala bólu zalała go całego, promieniując od prawej dłoni. Przewrócił się na bok, skulił na chwilę, chwytając za bolący nadgarstek i zaklął siarczyście. Nie docierały do niego słowa Thomasa, a przynajmniej na nie nie reagował, nie słuchał ich. Nie pozwalał im wtoczyć się do głowy, jakby wiedząc, że by ją rozsadziły. Nigdy nie chciał stać się własnym koszmarem.
— Pieprz się— powiedział do brata, który nad nim stanął. Nie patrzył na niego, wściekły już na wszystkich, na niego też. Wściekły na skrzata i na tą kobietą, którą usłyszał, jeszcze zanim ją zobaczył. — Pieprzcie się wszyscy — warknął pod nosem, przyciskając do siebie dłoń i zbierając się z ziemi powoli, drugą, lewą ręką. Był rozdygotany. Znów niestabilny. Jego oczy zeszkliły się, ale nie z bólu dłoni, którą bał się nawet poruszyć zmęczony ciągłym bólem doświadczanym przez wiele godzin w tamtym koszmarnym miejscu. Nie patrzył na brata, wiedząc, że jeśli to zrobi po prostu wszystko pęknie, cała bariera; mur, zamiast postawiony na stabilnych fundamentach to wbity na powierzchnię, trzymający się ledwo wbitych w ziemię pali. Chiały się, chwiał się też on, stając na równe nogi. Uniósł spojrzenie na kobietę, która weszła, nie odważywszy się odwrócić do Jaydena, wiedząc, że nie zobaczy w jego oczach złości, a zawód. Zaskakujące, że po tylu latach wiedział to tak samo. Chciał go zezłościć, sprowokować. Zamiast tego znów go zawiódł. Widocznie to wychodziło mu najlepiej. Skrzyżował z nią spojrzenie opuchniętych oczu, pod którymi odznaczały się na ciemniejszej skórze wyraźne cienie. Z opóźnieniem dotarły do niego słowa o dzieciach, ale nie zastanowił się nad nimi, nie przeanalizował ich, ani tego kim była, co tu robiła. Nie miał nic czasu sił na własne wnioski. Nie miał już siły na nic, nawet na to by słuchać poleceń ich wszystkich. Cholernych znawców życia, ludzi, którzy układali rzeczywistość pod siebie. Mina mi zrzedła, złość z niej spłynęła, ale nim wstąpiła na nią bezsilność ruszył przed siebie, w stronę wyjścia z domu. Thomas chciał zostać. Może dla niego była to szansa. Może tak powinno wyglądać jego życie. Mógłby przyjąć pomoc, skorzystać. Zawsze potrafił korzystać z tego, co dawał mu los. On nie. Będzie dla niego kulą u nogi, balastem, którego nie uniesie, brzemieniem. Nawet przez to, co się wydarzyło dawno temu na to nie zasłużył. Chciał ją minąć z daleka, na odległość, wyjść, pozostawiając po sobie tylko ten niesmak.
Kiedy rzucił się na niego z pięścią, wykrzesawszy z siebie resztki sił, które mu pozostały po godzinach tortur w Tower, nie myślał już wcale. Jasna, imponująca tarcza rozbłysła przed nim, ale było już za późno na odwrót. Zaciskającą się prawa pięść uderzyła w nią, choć niezbyt mocno. To jednak wystarczyło, by poczuł ból wyłamywanych, albo kruszonych paliczków dłoni; wystarczyło by energia magiczna odepchnęła go do tyłu, przewalając na ziemie, na plecy. Upadł wpierw w szoku, z szeroko otwartymi oczami patrząc przed siebie kilka sekund. Na niknącą tarczę, na Jaydena — w przestrachu; bardziej boją się tego, co sam zrobił, niż tego w jaki sposób obronił się profesor. Zupełnie jakby ktoś wylał na niego wiadro lodowatej wody. Kilka sekund — nie mógł złapać oddechu. Zaraz potem fala bólu zalała go całego, promieniując od prawej dłoni. Przewrócił się na bok, skulił na chwilę, chwytając za bolący nadgarstek i zaklął siarczyście. Nie docierały do niego słowa Thomasa, a przynajmniej na nie nie reagował, nie słuchał ich. Nie pozwalał im wtoczyć się do głowy, jakby wiedząc, że by ją rozsadziły. Nigdy nie chciał stać się własnym koszmarem.
— Pieprz się— powiedział do brata, który nad nim stanął. Nie patrzył na niego, wściekły już na wszystkich, na niego też. Wściekły na skrzata i na tą kobietą, którą usłyszał, jeszcze zanim ją zobaczył. — Pieprzcie się wszyscy — warknął pod nosem, przyciskając do siebie dłoń i zbierając się z ziemi powoli, drugą, lewą ręką. Był rozdygotany. Znów niestabilny. Jego oczy zeszkliły się, ale nie z bólu dłoni, którą bał się nawet poruszyć zmęczony ciągłym bólem doświadczanym przez wiele godzin w tamtym koszmarnym miejscu. Nie patrzył na brata, wiedząc, że jeśli to zrobi po prostu wszystko pęknie, cała bariera; mur, zamiast postawiony na stabilnych fundamentach to wbity na powierzchnię, trzymający się ledwo wbitych w ziemię pali. Chiały się, chwiał się też on, stając na równe nogi. Uniósł spojrzenie na kobietę, która weszła, nie odważywszy się odwrócić do Jaydena, wiedząc, że nie zobaczy w jego oczach złości, a zawód. Zaskakujące, że po tylu latach wiedział to tak samo. Chciał go zezłościć, sprowokować. Zamiast tego znów go zawiódł. Widocznie to wychodziło mu najlepiej. Skrzyżował z nią spojrzenie opuchniętych oczu, pod którymi odznaczały się na ciemniejszej skórze wyraźne cienie. Z opóźnieniem dotarły do niego słowa o dzieciach, ale nie zastanowił się nad nimi, nie przeanalizował ich, ani tego kim była, co tu robiła. Nie miał nic czasu sił na własne wnioski. Nie miał już siły na nic, nawet na to by słuchać poleceń ich wszystkich. Cholernych znawców życia, ludzi, którzy układali rzeczywistość pod siebie. Mina mi zrzedła, złość z niej spłynęła, ale nim wstąpiła na nią bezsilność ruszył przed siebie, w stronę wyjścia z domu. Thomas chciał zostać. Może dla niego była to szansa. Może tak powinno wyglądać jego życie. Mógłby przyjąć pomoc, skorzystać. Zawsze potrafił korzystać z tego, co dawał mu los. On nie. Będzie dla niego kulą u nogi, balastem, którego nie uniesie, brzemieniem. Nawet przez to, co się wydarzyło dawno temu na to nie zasłużył. Chciał ją minąć z daleka, na odległość, wyjść, pozostawiając po sobie tylko ten niesmak.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
W tym momencie był zły na brata. Nie wściekły, nie zdenerwowany - ale bardziej zirytowany, choć bardziej było to ujście jego irytacji ogólną sytuacją i zmęczeniem niż rzeczywistym gniewem na młodszego. Nigdy nie był zły na niego czy Sheilę, nie potrafił. Czasem na moment mogli go wytrącić z równowagi, ale nie potrafił mieć im czegoś za złe. I możliwe, że dopiero, kiedy bariera profesora się rozproszyła, zrozumiał, że jego młodszy brat cierpiał. Dopiero wtedy zrozumiał, że… czy coś znów mu się stało?
Słyszał też profesora. Mówił do tej kobiety..? Miała się nimi zająć? Była niańką jakąś? Nie potrzebowali opiekunki, potrzebowali prędzej uzdrowiciela… W szczególności James. I chyba dopiero teraz sobie uświadomił w jak złym stanie był młodszy brat.
Skrzywił się, czując się okropnie, że naskoczył na niego zamiast od razu mu pomóc. Ale co miał zrobić teraz? James był zły i wściekły na wszystko, a w takim stanie nic do niego nie docierało - żadne słowa. Może poza tymi gorzkimi - które tylko bardziej go denerwowały. Ale co miał zrobić w tym momencie innego?
- Sam się pieprz, smarku - rzucił, ale wcale nie złowrogo. Nawet lekko się do niego uśmiechnął, mając nadzieję, że James chociaż trochę zrozumie ton… że nie wszyscy byli tutaj jego wrogami, nie wszyscy byli obcy. Przecież Thomas tu był obok niego i chciał, żeby wszystko było dobrze. Dla nich obu… Nawet jeśli Jimmy był zły i zdenerwowany na wszystko.
Jego wzrok na moment skierował się w stronę tej obcej kobiety, słysząc coś o dzieciach, o tym że mają się uspokoić… A wtedy znów skupił się na bracie, który zbierał się z podłogi i zaraz gdzieś szedł - chciał odejść, wyjsć? Niby gdzie. Nie było nawet o tym mowy, żeby go puścił. Nie teraz, nie w takim stanie. Nie mogli teraz wyjść, bo nie byli nawet w stanie się teleportować - a James tym bardziej nie byłby w stanie się utrzymać na miotle. Chociaż Thomas był pewny, że sam w połowie lotu by zdążył usnąć. Chociaż mogło się wydawać, że nie był tak zmęczony jak młodszy - po prostu już sobie z takimi rzeczami radził. Nie mógł Jamesowi pokazać, że coś było nie tak. Nie mógł na to pozwolić, żeby ten poczuł, że jako starszy brat się poddaje i coś go przerasta.
Nawet jeśli ich sytuacja stanowczo była czymś, co ich przerastało - ich i ludzi dookoła.
Złapał skrzypka za lewę ramię, zaraz ciągnąc mocniej do siebie. Nie patrzył na profesora w tym momencie, czy na kobietę - bo co miał im powiedzieć? Że przeprasza za brata, że przeprasza że byli głośno? Musieli odpocząć… i to chyba wszyscy. W końcu chyba dla ludzi w tym domu to, że bracia Doe zostali wyciągnięci z Tower i przyprowadzeni tutaj, nie było komfortowe - i czemu miałby się dziwić? Sam by patrzył nieufnie, gdyby ktoś obcy naruszył jego przestrzeń życia. A tutaj nawet nie pomyślał, że może być więcej osób…
Przygarnął do siebie młodszego ramieniem, nie pozwalając mu się odsunąć - ale pozwalając, żeby chociaż odrobinę się schował. Zakrył go ramieniem, chociaż starał się nie naciskać na jego prawą rękę. Może potrzebował się uspokoić? Normalnie by chciał go sprowokować do bójki, żeby wyrzucił z siebie ten cały gniew, ale teraz nie mógł tego zrobić… Skoro mieli się zachowywać cicho.
Nie był pewny czy mieli tutaj zostać, czy gdzieś pójść, więc po prostu stał z młodszym bratem.
- Możesz ruszać ręką? - zapytał cicho, zerkając w stronę kanapy i skierował się w jej stronę. Siadł na niej, wciąż trzymając młodszego blisko siebie. Powinni może wyjść? Może byłoby lepiej… Chociaż ręka Jamesa nie wyglądała najlepiej. I na pewno Sheila i Eve będą bardziej się martwić jeśli by teraz wyszli.
Dopiero kiedy kobieta podeszła bliżej, żeby obejrzeć jego brata, niepewnie się od niego odsunął. To nie tak, że on sam był nieufny do obcych - był najbardziej ufny z rodzeństwa, a może nawet i z taboru. Ale w tym momencie nie chciał zostawiać na zbyt długo Jamesa samego. Wiedział, że musiał być obok niego i był. To w końcu brat potrzebował większej pomocy. Jemu niewiele dolegało - przynajmniej dużo mniej niż Marcelowi i Jamesowi, więc kiedy nieznana im kobieta zajmowała się Jimmym, Thomas zajął się napisaniem listów.
Potrzebował wysłać dwa - reszta może czekać. Najważniejsza była Sheila i Eve, one musiały zostać powiadomione pierwsze, że wszystko było w porządku.
Skreślił na papierze kilka słów - bo nie potrzeba było być wylewnym w tym momencie. Potrzebowały zapewnienia, a sam fakt, że to ptak Jaydena wyśle listy powinien już im ten spokój zapewnić. Że byli bezpieczni - a jutro już się zobaczą i porozmawiają.
Słyszał też profesora. Mówił do tej kobiety..? Miała się nimi zająć? Była niańką jakąś? Nie potrzebowali opiekunki, potrzebowali prędzej uzdrowiciela… W szczególności James. I chyba dopiero teraz sobie uświadomił w jak złym stanie był młodszy brat.
Skrzywił się, czując się okropnie, że naskoczył na niego zamiast od razu mu pomóc. Ale co miał zrobić teraz? James był zły i wściekły na wszystko, a w takim stanie nic do niego nie docierało - żadne słowa. Może poza tymi gorzkimi - które tylko bardziej go denerwowały. Ale co miał zrobić w tym momencie innego?
- Sam się pieprz, smarku - rzucił, ale wcale nie złowrogo. Nawet lekko się do niego uśmiechnął, mając nadzieję, że James chociaż trochę zrozumie ton… że nie wszyscy byli tutaj jego wrogami, nie wszyscy byli obcy. Przecież Thomas tu był obok niego i chciał, żeby wszystko było dobrze. Dla nich obu… Nawet jeśli Jimmy był zły i zdenerwowany na wszystko.
Jego wzrok na moment skierował się w stronę tej obcej kobiety, słysząc coś o dzieciach, o tym że mają się uspokoić… A wtedy znów skupił się na bracie, który zbierał się z podłogi i zaraz gdzieś szedł - chciał odejść, wyjsć? Niby gdzie. Nie było nawet o tym mowy, żeby go puścił. Nie teraz, nie w takim stanie. Nie mogli teraz wyjść, bo nie byli nawet w stanie się teleportować - a James tym bardziej nie byłby w stanie się utrzymać na miotle. Chociaż Thomas był pewny, że sam w połowie lotu by zdążył usnąć. Chociaż mogło się wydawać, że nie był tak zmęczony jak młodszy - po prostu już sobie z takimi rzeczami radził. Nie mógł Jamesowi pokazać, że coś było nie tak. Nie mógł na to pozwolić, żeby ten poczuł, że jako starszy brat się poddaje i coś go przerasta.
Nawet jeśli ich sytuacja stanowczo była czymś, co ich przerastało - ich i ludzi dookoła.
Złapał skrzypka za lewę ramię, zaraz ciągnąc mocniej do siebie. Nie patrzył na profesora w tym momencie, czy na kobietę - bo co miał im powiedzieć? Że przeprasza za brata, że przeprasza że byli głośno? Musieli odpocząć… i to chyba wszyscy. W końcu chyba dla ludzi w tym domu to, że bracia Doe zostali wyciągnięci z Tower i przyprowadzeni tutaj, nie było komfortowe - i czemu miałby się dziwić? Sam by patrzył nieufnie, gdyby ktoś obcy naruszył jego przestrzeń życia. A tutaj nawet nie pomyślał, że może być więcej osób…
Przygarnął do siebie młodszego ramieniem, nie pozwalając mu się odsunąć - ale pozwalając, żeby chociaż odrobinę się schował. Zakrył go ramieniem, chociaż starał się nie naciskać na jego prawą rękę. Może potrzebował się uspokoić? Normalnie by chciał go sprowokować do bójki, żeby wyrzucił z siebie ten cały gniew, ale teraz nie mógł tego zrobić… Skoro mieli się zachowywać cicho.
Nie był pewny czy mieli tutaj zostać, czy gdzieś pójść, więc po prostu stał z młodszym bratem.
- Możesz ruszać ręką? - zapytał cicho, zerkając w stronę kanapy i skierował się w jej stronę. Siadł na niej, wciąż trzymając młodszego blisko siebie. Powinni może wyjść? Może byłoby lepiej… Chociaż ręka Jamesa nie wyglądała najlepiej. I na pewno Sheila i Eve będą bardziej się martwić jeśli by teraz wyszli.
Dopiero kiedy kobieta podeszła bliżej, żeby obejrzeć jego brata, niepewnie się od niego odsunął. To nie tak, że on sam był nieufny do obcych - był najbardziej ufny z rodzeństwa, a może nawet i z taboru. Ale w tym momencie nie chciał zostawiać na zbyt długo Jamesa samego. Wiedział, że musiał być obok niego i był. To w końcu brat potrzebował większej pomocy. Jemu niewiele dolegało - przynajmniej dużo mniej niż Marcelowi i Jamesowi, więc kiedy nieznana im kobieta zajmowała się Jimmym, Thomas zajął się napisaniem listów.
Potrzebował wysłać dwa - reszta może czekać. Najważniejsza była Sheila i Eve, one musiały zostać powiadomione pierwsze, że wszystko było w porządku.
Skreślił na papierze kilka słów - bo nie potrzeba było być wylewnym w tym momencie. Potrzebowały zapewnienia, a sam fakt, że to ptak Jaydena wyśle listy powinien już im ten spokój zapewnić. Że byli bezpieczni - a jutro już się zobaczą i porozmawiają.
Złość zaatakowała pierwsza. Instynkt intensywnie zmobilizował do reakcji. Nie w odpowiedzi na hałas, ich obecność. W przestrachu przed przerażoną zielenią spojrzenia córki, która zaalarmowana tym harmidrem lada chwila mogła pojawić się na korytarzu, w salonie. Zobaczyć coś czego zobaczyć nie powinna. Poczuć te wszystkie emocje, przed którymi powinna chronić ją matka - poczuciem zagrożenia w miejscu, które do tej pory traktowała jako swój dom.
Nie oczekiwała tu zastać pokornych owieczek, wdzięcznych poza wszelką miarę za ratunek i gościnność profesora, ale nie spodziewała się też aktów przemocy. Wyrwana z kontekstu nie potrafiła tego zinterpretować Oceniała to co widziała. Pięść młodego mężczyzny skierowana w stronę przyjaciela i niemalże oślepiający błysk potężnej tarczy, która odbiła cios. Niemalże poczuła moc zaklęcia rozbijającą kości. Serce zabiło mocniej w oczekiwaniu. Jedynie głos astronoma zatrzymał przed reakcją. Wiedziała, że to nie spokój odmalował się na twarzy Vane’a, ale usilna próba utrzymania zimnej krwi. To również tyczyło się jej. Mięśnie nieznacznie rozluźniły się, próbując nawołać do porządku ciało poddane działaniu emocji.
Padły słowa. Wargi wykrzywiły się nieznacznie w odpowiedzi na przekleństwo.
- Sprawdź co u Mel - powiedziała, kierując spojrzenie w stronę przyjaciela. Tylko tego potrzebowała, aby zyskać zaledwie namiastkę spokoju. Pewność, że gdy ona zajmie się nimi, Jay upewni się, że z jej córka jest spokojna.
Wzrok błąkał się między sylwetkami dwóch młodych mężczyzn niepewnie notując zachodzące między nimi interakcje. Ten nieco wyższy, wyglądający na starszego zdawał się być tym rozsądniejszym. Tym, który złagodził gniew tego drugiego. Byli braćmi? Przyjaciółmi? Ciężko było określić dokładne powiązanie, ale zdawali się być sobie bliscy.
Dopiero to zmobilizowała do kolejnego ruchu. Uważne, oceniające spojrzenie przemknęło w stronę tego młodszego. Nie oceniające człowieka, a cień wyraźnie rysujący się pod okiem, zmaltretowaną sylwetkę, dłoń, która musiała ucierpieć w starciu z protego. Dostrzegała to co widoczne na pierwszy rzut oka. Pochodzenie zdradzone ciemniejsza tonacją skóry, wspomnienie języka, w którym między sobą rozmawiali. Czy mogla ważyć go tą miarą? Kimże była w tym świetle, gdy każde rozbrzmiewające w jej ustach słowo było świadectwem jej genezy. Przynależności do narodu dzikusów, których już starożytni musieli odgrodzić od siebie murem. Tych, których w przeszłości ciemiężono ponad miarę, od dawien dawna uznając za nierównych w starciu z angielską, szlachetną krwią. Czarodziejów, którzy od pokoleń mieszali krew z mugolami, a ci teraz przecież byli złem najgorszym. Chociaż tak łatwo było oceniać ich szkody z perspektywy tych, których różdżki zaledwie zaklęciem potrafiły ogrzewać swoje domy.
Ciemne oczy straciły barwę złości. Twarz przybrała wypracowany spokojny rys. Ten, który dzieliła ze swoimi pacjentami każdego dnia, bo wiedziała co robi. Pewna była swojej wiedzy. Używała swoich umiejętności, by pomóc. Na taki los skazała się już dawno temu, wierząc w to, że uzdrowicielstwo nie jest jedynie wiedzą, ale i służbą.
- Mogę ją obejrzeć - powiedziała - i naprawić.
Nie ruszyła w jego stronę, czekając na reakcję. Nie miała zamiaru się szarpać, walczyć z jego gniewem. Z tym musiał wygrać sam, jeśli chciał pomocy. Ona mogła, potrafiła, chciała jej udzielić. W zamian oczekiwała jedynie czegoś co obce mogło być tak młodej osobie - szacunku dla nieznajomej.
- Zajmę się wami, ale musicie mi na to pozwolić.
Powiedziała tym razem spoglądając na ich obu. Nie próbowała przebić się przez ich mury, wzbudzić zaufanie swoim ciepłem - jedynie propozycją złagodzenia bólu i tym, że nie będzie rozpamiętywać tego co stało się przed kilkoma chwilami. Wszakże zdawała sobie sprawę z tego, że przecież im również nie było tak łatwo. Zaufać komuś na tyle, aby pozbyć się strachu przed nieznanym, krzywdą atakującą zewsząd ich świata. Nikt nie miał łatwo. i tą miarą musieli się mierzyć.
Nie oczekiwała tu zastać pokornych owieczek, wdzięcznych poza wszelką miarę za ratunek i gościnność profesora, ale nie spodziewała się też aktów przemocy. Wyrwana z kontekstu nie potrafiła tego zinterpretować Oceniała to co widziała. Pięść młodego mężczyzny skierowana w stronę przyjaciela i niemalże oślepiający błysk potężnej tarczy, która odbiła cios. Niemalże poczuła moc zaklęcia rozbijającą kości. Serce zabiło mocniej w oczekiwaniu. Jedynie głos astronoma zatrzymał przed reakcją. Wiedziała, że to nie spokój odmalował się na twarzy Vane’a, ale usilna próba utrzymania zimnej krwi. To również tyczyło się jej. Mięśnie nieznacznie rozluźniły się, próbując nawołać do porządku ciało poddane działaniu emocji.
Padły słowa. Wargi wykrzywiły się nieznacznie w odpowiedzi na przekleństwo.
- Sprawdź co u Mel - powiedziała, kierując spojrzenie w stronę przyjaciela. Tylko tego potrzebowała, aby zyskać zaledwie namiastkę spokoju. Pewność, że gdy ona zajmie się nimi, Jay upewni się, że z jej córka jest spokojna.
Wzrok błąkał się między sylwetkami dwóch młodych mężczyzn niepewnie notując zachodzące między nimi interakcje. Ten nieco wyższy, wyglądający na starszego zdawał się być tym rozsądniejszym. Tym, który złagodził gniew tego drugiego. Byli braćmi? Przyjaciółmi? Ciężko było określić dokładne powiązanie, ale zdawali się być sobie bliscy.
Dopiero to zmobilizowała do kolejnego ruchu. Uważne, oceniające spojrzenie przemknęło w stronę tego młodszego. Nie oceniające człowieka, a cień wyraźnie rysujący się pod okiem, zmaltretowaną sylwetkę, dłoń, która musiała ucierpieć w starciu z protego. Dostrzegała to co widoczne na pierwszy rzut oka. Pochodzenie zdradzone ciemniejsza tonacją skóry, wspomnienie języka, w którym między sobą rozmawiali. Czy mogla ważyć go tą miarą? Kimże była w tym świetle, gdy każde rozbrzmiewające w jej ustach słowo było świadectwem jej genezy. Przynależności do narodu dzikusów, których już starożytni musieli odgrodzić od siebie murem. Tych, których w przeszłości ciemiężono ponad miarę, od dawien dawna uznając za nierównych w starciu z angielską, szlachetną krwią. Czarodziejów, którzy od pokoleń mieszali krew z mugolami, a ci teraz przecież byli złem najgorszym. Chociaż tak łatwo było oceniać ich szkody z perspektywy tych, których różdżki zaledwie zaklęciem potrafiły ogrzewać swoje domy.
Ciemne oczy straciły barwę złości. Twarz przybrała wypracowany spokojny rys. Ten, który dzieliła ze swoimi pacjentami każdego dnia, bo wiedziała co robi. Pewna była swojej wiedzy. Używała swoich umiejętności, by pomóc. Na taki los skazała się już dawno temu, wierząc w to, że uzdrowicielstwo nie jest jedynie wiedzą, ale i służbą.
- Mogę ją obejrzeć - powiedziała - i naprawić.
Nie ruszyła w jego stronę, czekając na reakcję. Nie miała zamiaru się szarpać, walczyć z jego gniewem. Z tym musiał wygrać sam, jeśli chciał pomocy. Ona mogła, potrafiła, chciała jej udzielić. W zamian oczekiwała jedynie czegoś co obce mogło być tak młodej osobie - szacunku dla nieznajomej.
- Zajmę się wami, ale musicie mi na to pozwolić.
Powiedziała tym razem spoglądając na ich obu. Nie próbowała przebić się przez ich mury, wzbudzić zaufanie swoim ciepłem - jedynie propozycją złagodzenia bólu i tym, że nie będzie rozpamiętywać tego co stało się przed kilkoma chwilami. Wszakże zdawała sobie sprawę z tego, że przecież im również nie było tak łatwo. Zaufać komuś na tyle, aby pozbyć się strachu przed nieznanym, krzywdą atakującą zewsząd ich świata. Nikt nie miał łatwo. i tą miarą musieli się mierzyć.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Było w tym coś perfekcyjnego. W tej całkiem nieidealnej, brzydkiej chwili. Tak bardzo chciał odejść, zostawić ich za sobą, zostawić ich gdzieś daleko i wyrzucić z pamięci, ale Thomas zaszedł mu drogę i przygarnął do siebie, niezliczony raz, odkąd trafili razem do więzienia. Chwilę lekko i bez szczególnej determinacji próbował uniknąć zakleszczających się wokół niego ramion, ale skapitulował, opierając czoło o jego bark. Ukrył go. Schował go przed wzrokiem obcych, jak chował go pod obrusem, wozem, w skrzyni za dzieciaka. Jak chronił go kiedy byli dziećmi przed starszymi kolegami, gdy jeszcze nie umiał się bronić. Osłonił go przed tym, by nie patrzył na ponury świat dookoła, który nie miał w sobie żadnych perspektyw i barw z dawnych lat i żeby nikt nie patrzył mu w oczy, kiedy jego ciało zaczęło drzeć w emocjach, a on w końcu, nie wytrzymawszy, zaczął płakać bratu w ramię. Objął go lewą ręką i zamknął palce na materiale za dużej koszuli, którą miał na sobie. Spazmatyczne ruchy klatki piersiowej, łykania powietrza i powstrzymywanego łkania przerodziły się w końcu w cichy szloch. Ukrył twarz pomiędzy szyją a barkiem Thomasa, zaciskając mocno powieki, pewien, że już niczego nie chciał. Nie da rady. Cienie z Tower w końcu go dopadną, obejmą i wrosną w niego na stałe, czyniąc jego życie pustą egzystencją pełną bólu i strachu. Nie chciał tak żyć. Nie chciał iść dalej z myślą, że to wszystko było jego winą, że naraził ich wszystkich na niebezpieczeństwo. W końcu, że zrujnował życie najlepszemu przyjacielowi, któremu nigdy nie spojrzy po tym w oczy. Wszystko było ciemne. Wszystko było złe. Nawet ten pokój, ten dom. Vane. Nawet kobieta, która przyszła przerwać ten tragiczny epilog. To nie miało tak wyglądać. To nie miało prawa się wydarzyć. Był kroczącym w ciemności nieszczęściem, spoglądającym na poszukujących odpowiedzi ponurakiem z dna filiżanki, czyhającym za każdym rogiem. Powinni go zostawić. Powinni pozwolić mu tam zostać, umrzeć. Zgnić. Zasłużył na to wszystko. Nie chciał patrzeć, jak życie biegnie dalej, kiedy stał w miejscu. Nie miał odwagi, by tego udźwignąć — tak niewiele brakowało, by jego Thomas i Marcel stracili życie. By Sallow wszedł im do głowy i zniszczył od środka. Tylko dlatego, że błagał o jego obecność.
Podejmował fatalne decyzje w życiu. Co jedna była gorsza. Przestając walczyć z Thomasem oddał się całkowicie w jego ręce, aż w końcu się uspokoił, zaprowadzony na kanapę, na której znowu isoadł. Z przodu dotarł do niego głos kobiety. Wytarł rękawem koszuli nos, nie unosząc jeszcze wzroku. Okazał słabość, nie powinien był patrzeć na Thomasa. W końcu zdecydował się zerknąć w stronę kobiety, uparcie ignorując obecność profesora. Przypomniał sobie za to o dłoni, która piekła i łupała go od samych opuszków. Siąknął jeszcze raz, językiem przejechał po zębach, normując swój oddech. Jej tęczówki były tak samo ciemne jak jego własne. Ciemnobrązowe włosy sprawiały, że gdyby jej skóra była ciemniejsza, posąhziłbyją o bycie jedną z nich. Kobiet z marginesu, innego bo ulicznego świata. A jednak żyła tutaj, w wielkim domu. Kimkolwiek była. Piękna i osobliwa.
Nabrał powietrza w płuca i po dłuższej chwili milczenia, wymiany spojrzeń, aż w końcu pokiwał głową, na znak zgody. Przyjęcia jej propozycji, chęci niesienia im pomocy. Nie wiedział czemu — czy z bezradności, czy odzywającego się w nim poczucia przyzwoitości. Nie oponował, godząc się na całkowitą współpracę. Wyciągnął przed siebie lekko prawą dłoń i oparł przedramię na kolanie. Nadgarstek był opuchnięty, podobie jak paliczki, ale nie krzywił się na to. Patrzył tylko, jak wszędzie zbiera się woda.
Podejmował fatalne decyzje w życiu. Co jedna była gorsza. Przestając walczyć z Thomasem oddał się całkowicie w jego ręce, aż w końcu się uspokoił, zaprowadzony na kanapę, na której znowu isoadł. Z przodu dotarł do niego głos kobiety. Wytarł rękawem koszuli nos, nie unosząc jeszcze wzroku. Okazał słabość, nie powinien był patrzeć na Thomasa. W końcu zdecydował się zerknąć w stronę kobiety, uparcie ignorując obecność profesora. Przypomniał sobie za to o dłoni, która piekła i łupała go od samych opuszków. Siąknął jeszcze raz, językiem przejechał po zębach, normując swój oddech. Jej tęczówki były tak samo ciemne jak jego własne. Ciemnobrązowe włosy sprawiały, że gdyby jej skóra była ciemniejsza, posąhziłbyją o bycie jedną z nich. Kobiet z marginesu, innego bo ulicznego świata. A jednak żyła tutaj, w wielkim domu. Kimkolwiek była. Piękna i osobliwa.
Nabrał powietrza w płuca i po dłuższej chwili milczenia, wymiany spojrzeń, aż w końcu pokiwał głową, na znak zgody. Przyjęcia jej propozycji, chęci niesienia im pomocy. Nie wiedział czemu — czy z bezradności, czy odzywającego się w nim poczucia przyzwoitości. Nie oponował, godząc się na całkowitą współpracę. Wyciągnął przed siebie lekko prawą dłoń i oparł przedramię na kolanie. Nadgarstek był opuchnięty, podobie jak paliczki, ale nie krzywił się na to. Patrzył tylko, jak wszędzie zbiera się woda.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie zastanawiał się nad tym, gdzie szedł profesor czy co w tym danym momencie robiła kobieta, i czy w ogóle się odzywała do nich. Skupił się w pełni na Jamesie, który zaraz się w niego wczepił, a on go jedynie objął, nie chcąc mu dać złudzenia, że coś jest nie tak. Nie mógł mu na to pozwolić, nie teraz. Musiał go zapewnić, że wszystko jest w porządku - że będzie dobrze, że nic mu teraz nie grozi. Bo nie groziło, prawda? Musieli tylko… tylko odrobinę poczekać. Do jutra, wtedy wypoczęci już wrócą do Doliny i do Sheili, do Eve - i Marsa, i Dyni. Do całej swojej rodziny, która im pozostała.
W tym momencie jednak skupił się na tym, aby młodszy mógł się wypłakać - żeby czuł, że Thomas przy nim jest. Potrzebował tego, wiedział o tym doskonale. W końcu James ze wszystkimi emocjami radził sobie przez złość - aż do momentu, w którym tego wszystkiego było za dużo. Tomek wiedział o tym, bo przecież sam niejednokrotnie uciekał i się chował, kiedy wszystko go przerastało. Nie mogli pokazywać słabości, więc tym bardziej otulił młodszego ramionami, chcąc go schować przed Jaydenem, i przed nieznaną im kobietom - przed każdym, który spróbowałby się zbliżyć do Jamesa. Nie chciał nikomu pozwolić go skrzywdzić. Ani jego, ani Sheili. Mieli tylko siebie i powinni o to dbać. Przecież obcy rzadko chcieli im pomagać - nawet jeśli tu i teraz mogli zobaczyć co innego, nie mogli traktować tego jako zasady. Dzisiaj gadzie będą im pomagać, ale kolejnego dnia mogą im zaszkodzić. Podczas ich podróży w taborze też tak było - czasem niespodziewanie obcy obracali się przeciwko nim, chcąc ich oszukać lub przepędzić. Za to, ze po prostu byli i nikomu nie przeszkadzali w sposobie życia, który prowadzili.
Gładził Jamesa po głowie, drugim ramieniem trzymając go przy sobie i spojrzał niepewnie na kobietę. Nie chciał go oddawać. Oczywiście, ze nie chciał! Ale wiedział, że jeśli coś było złego z jego dłonią to sam mu nie pomoże… Mimo to, pozwolił młodszemu o tym zadecydować. W końcu to James musiał jej zaufać, a nie on… Jemu nic nie było. Raczej. Nie czuł tak przeraźliwego bólu jak po pierwszej odsiadce w Tower, więc mógł zakładać, że był mniej lub bardziej w jednym kawałku. Nie potrzebował pomocy, można było w tej kwestii skupić się na Jamesie.
Nawet podczas pisania listów, zerkał co rusz na poczynania kobiety - ale co ważniejsze, również na to jak reagował James. Czy potrzebował pomocy, czy wszystko było w porządku. Nawet jeśli sam czuł jak zmęczenie powoli go dopada i powieki były coraz cięższe, nie pozwalał sobie na to, żeby stracić czujność. Nawet jeśli lekko bujał się nad listami, nawet jeśli czuł że potrzebował odpoczynku. Powoli wszystkie emocje i cała adrenalina z niego schodziła - to co się wydarzyło. Mimo to, wiedział że musiał pilnować Jamesa, żeby zarówno jemu nie zrobiono krzywdy, ale żeby i on nie próbował znów jej komuś wyrządzić.
W tym momencie jednak skupił się na tym, aby młodszy mógł się wypłakać - żeby czuł, że Thomas przy nim jest. Potrzebował tego, wiedział o tym doskonale. W końcu James ze wszystkimi emocjami radził sobie przez złość - aż do momentu, w którym tego wszystkiego było za dużo. Tomek wiedział o tym, bo przecież sam niejednokrotnie uciekał i się chował, kiedy wszystko go przerastało. Nie mogli pokazywać słabości, więc tym bardziej otulił młodszego ramionami, chcąc go schować przed Jaydenem, i przed nieznaną im kobietom - przed każdym, który spróbowałby się zbliżyć do Jamesa. Nie chciał nikomu pozwolić go skrzywdzić. Ani jego, ani Sheili. Mieli tylko siebie i powinni o to dbać. Przecież obcy rzadko chcieli im pomagać - nawet jeśli tu i teraz mogli zobaczyć co innego, nie mogli traktować tego jako zasady. Dzisiaj gadzie będą im pomagać, ale kolejnego dnia mogą im zaszkodzić. Podczas ich podróży w taborze też tak było - czasem niespodziewanie obcy obracali się przeciwko nim, chcąc ich oszukać lub przepędzić. Za to, ze po prostu byli i nikomu nie przeszkadzali w sposobie życia, który prowadzili.
Gładził Jamesa po głowie, drugim ramieniem trzymając go przy sobie i spojrzał niepewnie na kobietę. Nie chciał go oddawać. Oczywiście, ze nie chciał! Ale wiedział, że jeśli coś było złego z jego dłonią to sam mu nie pomoże… Mimo to, pozwolił młodszemu o tym zadecydować. W końcu to James musiał jej zaufać, a nie on… Jemu nic nie było. Raczej. Nie czuł tak przeraźliwego bólu jak po pierwszej odsiadce w Tower, więc mógł zakładać, że był mniej lub bardziej w jednym kawałku. Nie potrzebował pomocy, można było w tej kwestii skupić się na Jamesie.
Nawet podczas pisania listów, zerkał co rusz na poczynania kobiety - ale co ważniejsze, również na to jak reagował James. Czy potrzebował pomocy, czy wszystko było w porządku. Nawet jeśli sam czuł jak zmęczenie powoli go dopada i powieki były coraz cięższe, nie pozwalał sobie na to, żeby stracić czujność. Nawet jeśli lekko bujał się nad listami, nawet jeśli czuł że potrzebował odpoczynku. Powoli wszystkie emocje i cała adrenalina z niego schodziła - to co się wydarzyło. Mimo to, wiedział że musiał pilnować Jamesa, żeby zarówno jemu nie zrobiono krzywdy, ale żeby i on nie próbował znów jej komuś wyrządzić.
Spojrzenie pomknęło w stronę astronoma, podążając za jego sylwetką aż do momentu, gdy opuścił pomieszczenie Jakby szukając ucieczki przed tym co rozgrywało się tuż przed nią. Momentem zbyt intymnym, by obserwować go z perspektywy obcej. Tym stała się jak tylko Jayden zniknął w korytarzu, a dźwięk jego kroków jeszcze przez chwilę rozbrzmiewał, słyszalny zza ścian salonu. Wzrok starannie omijał ich postacie, skupiając się na przestrzeni za nimi, obok nich. Byleby nie na nich, byleby nie obserwować tego co działo się tuż przed nią, między nimi. Umysł jednak mimowolnie podsuwał przypuszczania, myśli natrętne, wścibskie. Chłonąc atmosferę tej chwili - desperację gwałtownych ruchów, tragiczne wspomnienie odmalowane cieniem pod ich oczami. Kim byli? Co przeżyli? Co stało się w murach magicznego więzienia, a może co stało się znacznie wcześniej? Nie miała doszukiwać się odpowiedzi na te pytania, przez serię długich momentów była nieproszonym obserwatorem.
Czekała. Na reakcję - przyzwolenie lub odmowę. Cokolwiek co miało wyrwać z roli świadka, a postawić na pozycji uczestnika. Spojrzenie skupiło się na twarzy młodszego z nich. Zbliżyła się dopiero, gdy kiwnął głową, zajmując niewygodną, niekomfortową pozycję tuż przed nim, kucając by nie zmuszać go do dodatkowych ruchów - Obejrzę ją - rzekła, wyciągając dłonie, ostrożnie obejmując jego rękę, starając się by nie powodować dodatkowego bólu, nie poczynić większych szkód. Musiała jednak ją zbadać, a to nie miało należeć do najprzyjemniejszych, nawet jeśli chciała być delikatna. - Kość wygląda na pękniętą, zaklęcie powinno to naprawić, ale będzie o sobie przypominać - Nie musiała myśleć na głos. Nie miała pojęcia jednak jak ich traktowano wcześniej, czego doświadczyli w Tower. Brak zaufanie względem kogokolwiek to ośmielał się przekraczać bariery przestrzeni osobistej byłby naturalny. Ona już do tego przywykła. Było częścią codzienności. Nie budziło dyskomfortu o ile nikt nie naruszał tych jej. Nie musiała jednak naciągać strun. Z wolna sięgnęła do kieszeni spódnicy - Jestem uzdrowicielem, potrafię to zrobić - powiedziała, a wzrok znów na chwilę skupił się nad nim. Nie chciała machać mu przed nosem różdżką bez żadnego ostrzeżenia, nie wiedząc co kto inny uczynił mu za pomocą magii. Ta, którą władała Rose nie niosła za sobą przemocy. Służyła jej aby naprawiać, łagodzić ból, leczyć. Ciężko było jednak wymagać wiary w jej dobre chęci, gdy jeszcze kilka chwil temu złość wrzała w czterech ścianach pokoju, padły słowa. Nici zaufania były wiotkie i podatne na jakiekolwiek uszkodzenia, a on wyglądał jej na takiego, który na to co powodowało uczucie zagrożenia reagował szybko, bez zastanowienia. Lub być może dała zwieść się pierwszemu wrażeniu.
Wychyliła się zza pleców pacjenta, by sięgnąć wzrokiem drugiego z chłopców. - Widzieliście się z uzdrowicielem tam, panie…? - pytanie zastygło na końcu języka. Może i była między nimi dość duża różnica wieku, która jakoby pozwalała jej na traktowanie z góry, zapominanie o grzecznościach, nie widziała jednak powodu aby okazywać jego brak. Nawet jeśli przed chwilą wpadła tu z krzykiem. Chłopcy, mężczyźni. To nie było ważne.
Czekała. Na reakcję - przyzwolenie lub odmowę. Cokolwiek co miało wyrwać z roli świadka, a postawić na pozycji uczestnika. Spojrzenie skupiło się na twarzy młodszego z nich. Zbliżyła się dopiero, gdy kiwnął głową, zajmując niewygodną, niekomfortową pozycję tuż przed nim, kucając by nie zmuszać go do dodatkowych ruchów - Obejrzę ją - rzekła, wyciągając dłonie, ostrożnie obejmując jego rękę, starając się by nie powodować dodatkowego bólu, nie poczynić większych szkód. Musiała jednak ją zbadać, a to nie miało należeć do najprzyjemniejszych, nawet jeśli chciała być delikatna. - Kość wygląda na pękniętą, zaklęcie powinno to naprawić, ale będzie o sobie przypominać - Nie musiała myśleć na głos. Nie miała pojęcia jednak jak ich traktowano wcześniej, czego doświadczyli w Tower. Brak zaufanie względem kogokolwiek to ośmielał się przekraczać bariery przestrzeni osobistej byłby naturalny. Ona już do tego przywykła. Było częścią codzienności. Nie budziło dyskomfortu o ile nikt nie naruszał tych jej. Nie musiała jednak naciągać strun. Z wolna sięgnęła do kieszeni spódnicy - Jestem uzdrowicielem, potrafię to zrobić - powiedziała, a wzrok znów na chwilę skupił się nad nim. Nie chciała machać mu przed nosem różdżką bez żadnego ostrzeżenia, nie wiedząc co kto inny uczynił mu za pomocą magii. Ta, którą władała Rose nie niosła za sobą przemocy. Służyła jej aby naprawiać, łagodzić ból, leczyć. Ciężko było jednak wymagać wiary w jej dobre chęci, gdy jeszcze kilka chwil temu złość wrzała w czterech ścianach pokoju, padły słowa. Nici zaufania były wiotkie i podatne na jakiekolwiek uszkodzenia, a on wyglądał jej na takiego, który na to co powodowało uczucie zagrożenia reagował szybko, bez zastanowienia. Lub być może dała zwieść się pierwszemu wrażeniu.
Wychyliła się zza pleców pacjenta, by sięgnąć wzrokiem drugiego z chłopców. - Widzieliście się z uzdrowicielem tam, panie…? - pytanie zastygło na końcu języka. Może i była między nimi dość duża różnica wieku, która jakoby pozwalała jej na traktowanie z góry, zapominanie o grzecznościach, nie widziała jednak powodu aby okazywać jego brak. Nawet jeśli przed chwilą wpadła tu z krzykiem. Chłopcy, mężczyźni. To nie było ważne.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Wspomnienia były jak żywe, a im dłużej znów nie spał tym bardziej udręczające. Dom astronoma w niczym nie przypominał ciasnej, zimnej i ciemnej celi Tower. A jednak kiedy słońce całkiem zaszło, a wokół zapanował półmrok, zrobiło się chłodniej. Nie w powietrzu. Temperatura musiała wciąż być taka sama — jemu. Dreszcz przebiegł mu po plecach; ból dłoni zdawał się zelżeć. Kiedy go czuł było lepiej, jego myśli uciekały do dłoni, do tępego uczucia, które wraz z falą gorąca zalewało całą jego prawą rękę. A kiedy nią nie ruszał, nieruchomo trzymał na kolanie, to wszystko znów zaczęło zalewać jego głowę. Mała, ciasna cela, buty, które obkopały ich z każdej strony, krew, smród, gnój w wiadrze obok, martwy szczur. A potem ciemność, woda po kostki, zimno — uwłaczającą nagość. Myślał, że nie mogli go bardziej upokorzyć, ale mogli. Niczego nie widział — myślał za to dużo. Za dużo. O kobiecie, która siedziała przed nim i go przesłuchiwała, o szydzących strażnikach. W końcu o tym, i o nim, Goshawk. Pamiętał jego pysk, nazwisko. Wróci tam do Tower choćby po to, by zrobić mu coś obrzydliwego. Jayden był gdzieś obok tego wszystkiego. On i jego brudne, niewłaściwe intencje względem Sheili. Przyjdzie czas i na to, by się z nim rozmówić, by mu powiedzieć, że źle robi; że brakuje mu przyzwoitości. Zwykłej, ludzkiej, męskiej. Był nauczycielem. Powinien być tego świadom.
Spojrzał na kobietę. Miała dobre, ciepłe spojrzenie kogoś, komu można było ufać, ale nie takie okazywały się złe. Było mu już wszystko jedno, nie dbał o to, co się wydarzy, jak to wszystko się skończy już. Chciał, by dobiegło końca. By mógł się obudzić z tego paskudnego snu i stanąć na nogi, wrócić do robienia tego, co powinien. Nie odzywał się; nie chciał wyjść na słabszego; już i tak zbyt wiele się wydarzyło, zbyt wiele widzieli. Obserwował ją, jej ruch dłoni, nie wykonując żadnego ruchu. Tylko patrzył. Ciemne tęczówki skupione były głównie na jej twarzy, na jej oczach. Równie ciemnych, co oczy jego żony. Po tym, co wydarzyło się w salonie okazał się cierpliwym pacjentem, wykonującym wszystkie jej polecenia. Nie zamierzał protestować, pozwalając jej robić to, co zamierzała — co mogła. Nie myślał o tym, że robiła to dla niego, ani o tym, że chciała mu pomóc. Zamknięty na argumenty, zdroworozsądkowe wnioski po prostu robił to, co do niego należało. Siedział nieruchomo. Jaki był sens walczyć? Po co? O co? Nie obawiał się ataku z jej strony, a nawet gdyby to planowała, nie zamierzał się bronić. Siedziałby dokładnie tak jak teraz, czekając aż po prostu to zrobi.
Spojrzał na kobietę. Miała dobre, ciepłe spojrzenie kogoś, komu można było ufać, ale nie takie okazywały się złe. Było mu już wszystko jedno, nie dbał o to, co się wydarzy, jak to wszystko się skończy już. Chciał, by dobiegło końca. By mógł się obudzić z tego paskudnego snu i stanąć na nogi, wrócić do robienia tego, co powinien. Nie odzywał się; nie chciał wyjść na słabszego; już i tak zbyt wiele się wydarzyło, zbyt wiele widzieli. Obserwował ją, jej ruch dłoni, nie wykonując żadnego ruchu. Tylko patrzył. Ciemne tęczówki skupione były głównie na jej twarzy, na jej oczach. Równie ciemnych, co oczy jego żony. Po tym, co wydarzyło się w salonie okazał się cierpliwym pacjentem, wykonującym wszystkie jej polecenia. Nie zamierzał protestować, pozwalając jej robić to, co zamierzała — co mogła. Nie myślał o tym, że robiła to dla niego, ani o tym, że chciała mu pomóc. Zamknięty na argumenty, zdroworozsądkowe wnioski po prostu robił to, co do niego należało. Siedział nieruchomo. Jaki był sens walczyć? Po co? O co? Nie obawiał się ataku z jej strony, a nawet gdyby to planowała, nie zamierzał się bronić. Siedziałby dokładnie tak jak teraz, czekając aż po prostu to zrobi.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Może nie powinni ufać tej kobiecie, a z drugiej strony - jeśli mieliby zaufać komuś w ich sytuacji, to dlaczego nie tej kobiecie? Wiedział, że młodszy brat nie był ufny do obcych - żadne z jego rodzeństwa nie było tak ufnymi do obcych jak on sam, może dlatego akceptowanie pomocy przychodziło mu łatwiej? Był oportunistą, korzystał z sytuacji które miały miejsce. Nawet jeśli byłby w stanie pomimo zmęczenia, gdyby kobieta spróbowała wyrządzić krzywdę Jamesowi, rzucić się do jego obrony - to wciąż wiedział, że w tym momencie spokój i posłuszeństwo mogło przynieść więcej korzyści.
Zawsze przynosiło. Może dlatego zawsze starał się unikać konfliktów? Bał się ich, bał się że mógłby coś w nich stracić i tego nie przeżyć. Był pieprzonym tchórzem, który nawet nie potrafił dobrze uciec - co pokazał przecież na jarmarku. Zawsze szukał drogi ucieczki, a tam… tam… po prostu nawalił. Gdyby nie pozwolił Jamesowi wybrać celu, może byłoby inaczej? Może gdyby lepiej uciekał, brat i Marcel by tam nie zostali..?
Spojrzał nieco zaskoczony, i nieco zaspany na kobietę, potrzebując momentu, aby zrozumieć sens wypowiedzianych przez nią słów.
- Tom - powiedział, a po tym pokręcił lekko głową. - Tak… Ale… nie? Znaczy… leczyli nas, ale… no wiesz, nie tak, żeby nas wyleczyć? Po prostu, żebyśmy nie umarli za łatwo - powiedział cicho, może z jednej strony wyolbrzymiając, ale z drugiej… jak inaczej miał to określić? Wyleczyli ich tylko dlatego, aby ten pieprzony Sallow mógł się zabawić i wejść im do głowy. Nie dbali czy przeżyją, czy nie - byli dla nich tylko jakimiś losowymi złodziejami, którzy nie różnili się od robaków na ulicach Londynu.
- Będzie dobrze z jego rękami..? Łamali nam palce… i leczyli, żeby znów złamać… - powiedział, spoglądając na kobietę ze zmartwieniem. Nie interesowało go to czy jego dłonie, czy jego palce będą sprawne - nie musiały być. Da radę, nic się nie stanie przecież. Ale wiedział jak wiele znaczyła gra na skrzypcach dla młodszego brata. Nie mógłby na to patrzeć jak ten cierpi i nie potrafi ułożyć znów palców, nie potrafi wrócić do gry, bo ten instrument i same próby miałyby mu przypominać o tym, co wydarzyło się w przeciągu minionych godzin - minionego dnia.
Zerknął też na brata, nie mając pojęcia w tym momencie czy cokolwiek innego poza złością w nim siedzi. Nie dziwił się, rozumiał i sam był wściekły - ale jednocześnie zmartwiony. Bał się? To też. Że wrócą, że znajdą ich, że to wszystko może jeszcze do nich wrócić. Nie bał się aż tak w listopadzie, bo wtedy nie mieli ani Jamesa, ani Sheili - a co jeśli teraz mogli ich złapać? Co jeśli mogli chcieć złapać dla zabawy Marcela czy Steffena, tylko dlatego że by ich zobaczyli na ulicy? Że wiedzieliby, że coś musi być z nimi nie tak?
Albo jeśli odezwą się do niego znów? Nie był pewny co miał zrobić wciąż. Te informacje, nazwiska, to wszystko…
Odwrócił w końcu wzrok od brata, wbijając go w ziemię. Wkopał ich wszystkich, znów. Powinien być już mądrzejszy, ale wciąż inteligencją nie odbiegał od głupiego buta.
Zawsze przynosiło. Może dlatego zawsze starał się unikać konfliktów? Bał się ich, bał się że mógłby coś w nich stracić i tego nie przeżyć. Był pieprzonym tchórzem, który nawet nie potrafił dobrze uciec - co pokazał przecież na jarmarku. Zawsze szukał drogi ucieczki, a tam… tam… po prostu nawalił. Gdyby nie pozwolił Jamesowi wybrać celu, może byłoby inaczej? Może gdyby lepiej uciekał, brat i Marcel by tam nie zostali..?
Spojrzał nieco zaskoczony, i nieco zaspany na kobietę, potrzebując momentu, aby zrozumieć sens wypowiedzianych przez nią słów.
- Tom - powiedział, a po tym pokręcił lekko głową. - Tak… Ale… nie? Znaczy… leczyli nas, ale… no wiesz, nie tak, żeby nas wyleczyć? Po prostu, żebyśmy nie umarli za łatwo - powiedział cicho, może z jednej strony wyolbrzymiając, ale z drugiej… jak inaczej miał to określić? Wyleczyli ich tylko dlatego, aby ten pieprzony Sallow mógł się zabawić i wejść im do głowy. Nie dbali czy przeżyją, czy nie - byli dla nich tylko jakimiś losowymi złodziejami, którzy nie różnili się od robaków na ulicach Londynu.
- Będzie dobrze z jego rękami..? Łamali nam palce… i leczyli, żeby znów złamać… - powiedział, spoglądając na kobietę ze zmartwieniem. Nie interesowało go to czy jego dłonie, czy jego palce będą sprawne - nie musiały być. Da radę, nic się nie stanie przecież. Ale wiedział jak wiele znaczyła gra na skrzypcach dla młodszego brata. Nie mógłby na to patrzeć jak ten cierpi i nie potrafi ułożyć znów palców, nie potrafi wrócić do gry, bo ten instrument i same próby miałyby mu przypominać o tym, co wydarzyło się w przeciągu minionych godzin - minionego dnia.
Zerknął też na brata, nie mając pojęcia w tym momencie czy cokolwiek innego poza złością w nim siedzi. Nie dziwił się, rozumiał i sam był wściekły - ale jednocześnie zmartwiony. Bał się? To też. Że wrócą, że znajdą ich, że to wszystko może jeszcze do nich wrócić. Nie bał się aż tak w listopadzie, bo wtedy nie mieli ani Jamesa, ani Sheili - a co jeśli teraz mogli ich złapać? Co jeśli mogli chcieć złapać dla zabawy Marcela czy Steffena, tylko dlatego że by ich zobaczyli na ulicy? Że wiedzieliby, że coś musi być z nimi nie tak?
Albo jeśli odezwą się do niego znów? Nie był pewny co miał zrobić wciąż. Te informacje, nazwiska, to wszystko…
Odwrócił w końcu wzrok od brata, wbijając go w ziemię. Wkopał ich wszystkich, znów. Powinien być już mądrzejszy, ale wciąż inteligencją nie odbiegał od głupiego buta.
- Tom - powtórzyła za nim, skupiając spojrzenie na sylwetce starszego z chłopców. Cień odrazy na chwilę przemknął po twarzy uzdrowicielki usłyszawszy o opiece medycznej jaką im zapewniono. W jakim mogli być wieku? Ten młodszy nie wyglądał na kogoś kto miałby więcej niż dwadzieścia, Thomas zaś musiał mieć zaledwie kilka lat więcej. Nie potrzebowali jej współczucia, a jednak emocje przybrały jego odcienie. Kim była gdy podobnie jak oni miała naście lat? Konflikty społeczne, wojny, niepokój o przyszłość nie czyniły jej młodości sielankowej. Kiedy ostatni raz wyspy zasmakowały chociaż odrobiny prawdziwego pokoju? Od dziesiątek lat trwonili czas na niekończące się dysputy o mugolach i o dominacji czarodziejów nad ich światem, zmieniały się głowy ich państwa, zmieniały się poglądy jakie wyrażały. Spokój nie panował nigdy. Żyli zastraszeni czy to mugolską wojną czy obecnością u władzy takich jak Grindelwald. Dorastała w niespokojnych czasach i na zawsze miało pozostawić to po sobie piętno. Mimo to ona dostała szansę. Mogła pójść do szkoły, ukończyć ją, podążyć za swoimi ambicjami, zdecydować o tym w jaki sposób widzi swoją przyszłość. I chociaż nie zawsze podejmowała rozsądne decyzje, nie zawsze kierowała się tym co najlepsze dla niej, to miała chociaż to. Możliwość. Jakie możliwości stały przed nimi? Ich istnienia były na wojennej szali. Nie istniały jasne fronty. Nie było wojsk walczących na przeciwko siebie w stałej walce. Cierpieli najzwyklejsi ludzie, ci którzy po prostu starali się przetrwać. Czy większość ludności mieszkającej w Londynie przez bezksiężycową obrała jakąkolwiek stronę rosnącego w siłę konfliktu? Czy z własnej woli wyszli na ulice, by rozpocząć bitwę? Wygnano ich z domów, a ci, którym udało się uciec nie mogli liczyć na ratunek, a wśród nich całe rzesze młodych ludzi, pozbawionych perspektyw, przygniecionych bagażem doświadczeń, który ciężki był do uniesienia nawet dla tych, którzy już na własnej skórze zdążyli zasmakować dorosłości, którzy mieli czas dojrzeć. - Więc pomocy nie dostaliście żadnej - odpowiedziała po dłuższej chwili - powinniście pozwolić mi się zbadać, nie tylko rękę - spojrzenie po chwili przemknęło po ich twarzach, na nowo skupiając się na dłoni chłopca. - To będzie bolesne, ale tylko przez chwilę - ostrzegła go.
- Feniterio - szepnęła, rysując nadgarstkiem kształt dobrze znanego zaklęcia. Kości zawibrowały pod skórą, rozbite tarczą protego poszukiwały swojego miejsca. - Fractura Texta! - wybrzmiała kolejna inkantacja, smuga zaklęcia ulotniła się z czubka jej różdżki, wchłaniając się w skórę, zatapiając się w teksturę kości, by nienaturalnie przyśpieszyć zrost tkanek. Dopiero wtedy skupiła się na odpowiedzi na pytanie, zadane przez Thomasa - To zależy co masz na myśli, mając na myśli dobrze. Ręka będzie sprawna, ale sprawność to pojęcie względne. Inaczej postrzega to krawcowa czy pianista, inaczej osoba, która na co dzień wykonuje określony zakres ruchu. Nastawiłam kości, aby te dobrze się zrosły, a to najważniejsze, źle zrośnięta kość będzie przypominać o sobie całe życie, magia wspomogła ich regenerację. Ból będzie odczuwalny, ale powrót do pełnej sprawności powinien nastąpić. Można go wspomóc wykonując ćwiczenia i nie przeciążać uszkodzonej ręki. Jak na wszystko potrzeba jednak czasu. W przeciągu miesiąca wszystko powinno wrócić do normy - wytłumaczyła - przynajmniej jeśli chodzi o samą dłoń - zakończyła. Wątpiła czy nawet po miesiącu wszystko mogło wrócić do normy. W umyśle wciąż odbijały się słowa Thomasa. Łamali nam palce i leczyli, żeby znów łamać. Leczyli nas, żebyśmy nie umarli zbyt łatwo. Czy o czymś takim dało się zapomnieć? Coś zimnego, nieprzyjemnego rozlewało się po kręgosłupie, mroziło do samej kości. Myśl, że gdzieś tam żył człowiek zdolny do tego rodzaju działań. Co robił po wszystkim? Wracał do domu, pozwalał by żona ściągnęła mu marynarkę i odwiesiła kapelusz, jadł obiad z rodziną, wyrażał obawy przed narastającą przestępczością? Żył w głębokim przekonaniu, że czyni to co trzeba. Czy może zdawał sobie sprawę z tego, że ten rodzaj okrucieństwa obdzierał go z jego człowieczeństwa? Bardziej jednak umysł drążyła myśl, że być może kiedyś i jej przyjdzie stanąć twarz z człowiekiem tego sortu. Ona lub Jayden. Że tacy jak on poszukiwali Hannah, Charlene i Anthony’ego.
- Feniterio - szepnęła, rysując nadgarstkiem kształt dobrze znanego zaklęcia. Kości zawibrowały pod skórą, rozbite tarczą protego poszukiwały swojego miejsca. - Fractura Texta! - wybrzmiała kolejna inkantacja, smuga zaklęcia ulotniła się z czubka jej różdżki, wchłaniając się w skórę, zatapiając się w teksturę kości, by nienaturalnie przyśpieszyć zrost tkanek. Dopiero wtedy skupiła się na odpowiedzi na pytanie, zadane przez Thomasa - To zależy co masz na myśli, mając na myśli dobrze. Ręka będzie sprawna, ale sprawność to pojęcie względne. Inaczej postrzega to krawcowa czy pianista, inaczej osoba, która na co dzień wykonuje określony zakres ruchu. Nastawiłam kości, aby te dobrze się zrosły, a to najważniejsze, źle zrośnięta kość będzie przypominać o sobie całe życie, magia wspomogła ich regenerację. Ból będzie odczuwalny, ale powrót do pełnej sprawności powinien nastąpić. Można go wspomóc wykonując ćwiczenia i nie przeciążać uszkodzonej ręki. Jak na wszystko potrzeba jednak czasu. W przeciągu miesiąca wszystko powinno wrócić do normy - wytłumaczyła - przynajmniej jeśli chodzi o samą dłoń - zakończyła. Wątpiła czy nawet po miesiącu wszystko mogło wrócić do normy. W umyśle wciąż odbijały się słowa Thomasa. Łamali nam palce i leczyli, żeby znów łamać. Leczyli nas, żebyśmy nie umarli zbyt łatwo. Czy o czymś takim dało się zapomnieć? Coś zimnego, nieprzyjemnego rozlewało się po kręgosłupie, mroziło do samej kości. Myśl, że gdzieś tam żył człowiek zdolny do tego rodzaju działań. Co robił po wszystkim? Wracał do domu, pozwalał by żona ściągnęła mu marynarkę i odwiesiła kapelusz, jadł obiad z rodziną, wyrażał obawy przed narastającą przestępczością? Żył w głębokim przekonaniu, że czyni to co trzeba. Czy może zdawał sobie sprawę z tego, że ten rodzaj okrucieństwa obdzierał go z jego człowieczeństwa? Bardziej jednak umysł drążyła myśl, że być może kiedyś i jej przyjdzie stanąć twarz z człowiekiem tego sortu. Ona lub Jayden. Że tacy jak on poszukiwali Hannah, Charlene i Anthony’ego.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Po prostu, żebyśmy nie umarli za łatwo. Przysłali do nich uzdrowiciela. To był naprawdę olbrzymi gest dobrej woli. Przysłali kogoś, by ich poskładał, po tym, jak skopali ich jak psy. To wydawało się już być inną, odległą rzeczywistością. Ten czas, kiedy z przyklejoną do wilgotnego betonu twarzą próbowali podnieść się na rękach po serii ciosów w brzuch, plecy, twarz. Mimo to, pamiętał to dobrze. Dźwięki, które zapowiadały spadające pięści i szurające w ich stronę okute buciory. Byli tylko kieszonkowcami. Okradli ludzi na jarmarku. On okradł, wpadł, jak amator przez jakąś bandę dzieciaków. Potraktowali ich jak ludzi najgorszego sortu. Czy to dlatego, że nie podobał im się ich wygląd? Szukali rozrywki? Traktowali tak wszystkich? Przełknął ślinę; dreszcz przebiegł mu po plecach na samo wspomnienie tamtych zdarzeń; zadrżała też puchnąca ręka, ale na jego twarzy nie było śladu już strachu, czy smutku. Nie było śladu po łzach. Oczy skierowane były tylko w jeden punkt; wydawał się nieobecny. Nie drgnął nawet, kiedy brat spytał o jego ręce. Nie spojrzał na prawą dłoń, która wydawała się płonąć. Gorąc promieniował aż do ramienia, ale nie patrzył. I nie myślał o grze. Mógłby nie zagrać już nigdy, było mu wszystko jedno. Jego myśli od razu odnalazły podobiznę najlepszego przyjaciela — co on musiał dziś czuć? Akrobata pozbawiony ręki? Przymknął na chwilę powieki. Nie, nie mógł o tym myśleć. To wszystko ciągnęło go na dno. Chciał mieć to gdzieś. Ich wszystkich. Brata, Marcela, Jaydena. Chciał przestać czuć cokolwiek.
Spojrzał na kobietę, kiedy wspomniała, że powinna zbadać ich całych. Tylko po co? Nie mogła sprawić już, że staną się lepsi. Nie cofnie czasu, ich myśli, nie odbierze wspomnień. Zacisnął zęby mocno, kiedy wypowiedziała zaklęcie i zgodnie z jej obietnicą, poczuł ból. Dłoń się zatrzęsła, ciało napięło, co było i tak doskonale widoczne nawet pod za dużym ubraniem. Ale wciąż patrzył na nią, na jej twarz, choć krople potu zrosiły mu skronie. To było nic w porównaniu z tym, czego doświadczyli parę, może paręnaście godzin wcześniej. Przyjemna, słodka pieszczota wywołana dłonią pięknej kobiety.
— Nie szkodzi — odpowiedział, a drwiący i nieszczery uśmiech zatańczył mu na ustach. — To nic — że nie będzie sprawna, że nie będzie grał. To wszystko już nic. Szukał jej spojrzenia, na którym zawiesiłby ciemne tęczówki, zupełnie jakby tylko ona potrafiła zabrać to wszystko od niego za sprawką jednego zerknięcia.
Spojrzał na kobietę, kiedy wspomniała, że powinna zbadać ich całych. Tylko po co? Nie mogła sprawić już, że staną się lepsi. Nie cofnie czasu, ich myśli, nie odbierze wspomnień. Zacisnął zęby mocno, kiedy wypowiedziała zaklęcie i zgodnie z jej obietnicą, poczuł ból. Dłoń się zatrzęsła, ciało napięło, co było i tak doskonale widoczne nawet pod za dużym ubraniem. Ale wciąż patrzył na nią, na jej twarz, choć krople potu zrosiły mu skronie. To było nic w porównaniu z tym, czego doświadczyli parę, może paręnaście godzin wcześniej. Przyjemna, słodka pieszczota wywołana dłonią pięknej kobiety.
— Nie szkodzi — odpowiedział, a drwiący i nieszczery uśmiech zatańczył mu na ustach. — To nic — że nie będzie sprawna, że nie będzie grał. To wszystko już nic. Szukał jej spojrzenia, na którym zawiesiłby ciemne tęczówki, zupełnie jakby tylko ona potrafiła zabrać to wszystko od niego za sprawką jednego zerknięcia.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Dostajemy teraz, koniec końców żyjemy. Zawsze mogło być gorzej - powiedział, przez moment wydając się kompletnie niewzruszonym tym co miało miejsce jeszcze kilka godzin temu. Przesłuchania, tortury… Mimo, że było mu ciężko, po prostu się uśmiechnął. Bo co miał innego zrobić, powiedzieć? Mogli tam zginąć, mogli ich zamordować, wyrzucić do rzeki czy na mróz. Mogli nie odpowiedzieć na prośbę Jaydena… Co zrobił, żeby ich wydostać? Musiał coś. Thomas był tego niemalże pewny, ale chyba nie był na tyle odważny, żeby zapytać co dokładnie. Nie wiedział czy chciał.
- Mi nic nie jest - powtórzył uparcie. Nie… chyba mu nic nie było? Nie tak bardzo jak Jamesowi mogło być, w którego wbił wzrok. Martwił się o niego tak jak nie martwił się o nikogo. I o Sheilę, i o Eve. W nosie miał to jakby jego mogli tam potraktować. Był… był zły na siebie, że nie był w stanie niczego zrobić w Tower, żeby ulżyć bratu, żeby go wypuścili w jakiś sposób. Nie był, nie mógł… Był tchórzem! Chciał tam tylko liczyć na to, ze będzie dobrze; że przeżyją. I ostatecznie przeżyli, ale jakim kosztem? - Ale proszę, zbadaj Jimmiego - dodał ciszej, chociaż wcale nie martwiąc się, że znów upupia młodszemu bratu. Niech będzie zły na niego, to było lepsze od tego w jaki sposób młodszy z Doe wyglądał teraz. Wolał, żeby brat był po prostu zły… przynajmniej nie trzymał tego w sobie. Tak działali zawsze. Starał się denerwować go w trudnych sytuacjach, bo po wszystkim…było łatwiej. Kiedy się poprzepychali, spuścili nieco pary i wrócili do bycia dobrymi braćmi.
Skrzywił się na samą myśl, słuchając zaklęć, które rzucała kobieta. Jakieś znieczulające? Tak, na pewno… a to drugie… chyba znał, chyba Yvette na niego rzucała w listopadzie podobne? Był tego prawie pewny.
- Skrzypek - odpowiedział kobiecie po wysłuchaniu odpowiedzi. - Jimmy jest skrzypkiem - powtórzył, wbijając w brata wzrok.
Nie szkodzi, to nic. Wiedział, że to nie prawda - wiedział doskonale jak wiele znaczyła dla niego gra! A mimo to… mimo to…
Zmarszczył brwi, zirytowany. Oczywiście, że James pieprzył od rzeczy!
- Nie kłam, deklu. Słabo ci to wychodzi, wiem, kiedy to robisz - rzucił niezadowolony. Wiedział… A może nie chciał nawet przyjąć do świadomości, że brat mógłby nie myśleć o grze na skrzypcach? Że mógłby nie chcieć… że mógłby stać się teraz takim jak Marcel? Bez życia, bez ruchu, bez…
Zmroziło go na samą myśl. Nie chciał tego, i nie chciał, żeby Marcel również taki był. Kilka dni temu obiecał mu pomoc, a teraz ich przyjaciel potrzebował jej jeszcze bardziej niż kiedykolwiek…
Oczywiście, ze musiał mu pomóc. Nie mógł go zostawić. Ani Jamesa, ani Sheili, Eve, Marcela. Musiał zacząć się zachowywać jak najstarszy. Jeszcze tylko nie wiedział jak… ale jakoś.
- Mi nic nie jest - powtórzył uparcie. Nie… chyba mu nic nie było? Nie tak bardzo jak Jamesowi mogło być, w którego wbił wzrok. Martwił się o niego tak jak nie martwił się o nikogo. I o Sheilę, i o Eve. W nosie miał to jakby jego mogli tam potraktować. Był… był zły na siebie, że nie był w stanie niczego zrobić w Tower, żeby ulżyć bratu, żeby go wypuścili w jakiś sposób. Nie był, nie mógł… Był tchórzem! Chciał tam tylko liczyć na to, ze będzie dobrze; że przeżyją. I ostatecznie przeżyli, ale jakim kosztem? - Ale proszę, zbadaj Jimmiego - dodał ciszej, chociaż wcale nie martwiąc się, że znów upupia młodszemu bratu. Niech będzie zły na niego, to było lepsze od tego w jaki sposób młodszy z Doe wyglądał teraz. Wolał, żeby brat był po prostu zły… przynajmniej nie trzymał tego w sobie. Tak działali zawsze. Starał się denerwować go w trudnych sytuacjach, bo po wszystkim…było łatwiej. Kiedy się poprzepychali, spuścili nieco pary i wrócili do bycia dobrymi braćmi.
Skrzywił się na samą myśl, słuchając zaklęć, które rzucała kobieta. Jakieś znieczulające? Tak, na pewno… a to drugie… chyba znał, chyba Yvette na niego rzucała w listopadzie podobne? Był tego prawie pewny.
- Skrzypek - odpowiedział kobiecie po wysłuchaniu odpowiedzi. - Jimmy jest skrzypkiem - powtórzył, wbijając w brata wzrok.
Nie szkodzi, to nic. Wiedział, że to nie prawda - wiedział doskonale jak wiele znaczyła dla niego gra! A mimo to… mimo to…
Zmarszczył brwi, zirytowany. Oczywiście, że James pieprzył od rzeczy!
- Nie kłam, deklu. Słabo ci to wychodzi, wiem, kiedy to robisz - rzucił niezadowolony. Wiedział… A może nie chciał nawet przyjąć do świadomości, że brat mógłby nie myśleć o grze na skrzypcach? Że mógłby nie chcieć… że mógłby stać się teraz takim jak Marcel? Bez życia, bez ruchu, bez…
Zmroziło go na samą myśl. Nie chciał tego, i nie chciał, żeby Marcel również taki był. Kilka dni temu obiecał mu pomoc, a teraz ich przyjaciel potrzebował jej jeszcze bardziej niż kiedykolwiek…
Oczywiście, ze musiał mu pomóc. Nie mógł go zostawić. Ani Jamesa, ani Sheili, Eve, Marcela. Musiał zacząć się zachowywać jak najstarszy. Jeszcze tylko nie wiedział jak… ale jakoś.
Ale proszę zbadaj Jimmy’ego.
Spojrzenie ciemnych oczu na moment pochwyciło to Thomasa. Słowa nie zmąciły spokojnej maski przytwierdzonej do jej skóry. Martwił się swoim przyjacielem. Być może bardziej niż o samym sobą. Pomijając samego siebie. Nie jej było zagłębiać się w złożoności ich relacji. Gdy w grę wchodziła rodzina - ta z krwi i ta, którą sami sobie wybierali- rozsądek przestawał grać pierwsze skrzypce. Ważniejszym stawało się to co dyktowało serce. - Nie wyglądasz jakby nic ci nie było - odparła cierpliwie, powracając wzrokiem do Jamesa. - Zbadam - potwierdziła jedynie, skupiając się jednak w tym momencie na pierwszym zadaniu - przywrócenia sprawności jego dłoni.
Skupienie nie opuszczało mięśni, centralizując się na starannym ruchu nadgarstka, wykończeniem go słowami inkantacji, w których brzmieniu nie było miejsca na niedbałość. Dopiero wtedy spojrzała na niego ponownie, wpatrzonego w jej twarz, a w jego oczach malował się ten sam wyraz…. Ten sam, który widziała niemal każdego dnia. Jakby mogła zrobić coś poza odebraniem bólu, naprawieniem kilku kości. Te samo spojrzenie, które petryfikowało poczucie winy. Irracjonalne. Wszak jedynym co mogła zrobić to było uleczenie rany. Ból mogła zabrać szeptem zaklęcia. Nie jednak ten, który gnieździł się głęboko pod kośćmi czaszki. Tego, którego rozkładające brzemię przypisywali sercu. Nie była w stanie dać więcej. Odeprzeć zagrożenia, dać bezpieczeństwa. Złożyć obietnicę, że wszystko będzie już dobrze. Że starannie odważy krztę eliksiru słodkiego snu i gdy tylko zmorzy go sen, gdy tylko kolejny raz uniesie powieki - wczoraj zniknie. Odejdzie koszmar Tower. Odejdzie przemoc. Odejdzie wszystko to na co nie powinno być miejsca w zdrowym społeczeństwie. Oni jednak byli chorzy. Żaden uzdrowiciel nie znał leku na ich chorobę. Ta zatruwała ich umysłu. Jej wyleczyć nie mogła. Jednak za każdym razem. Z każdym spojrzeniem pragnęła móc… Być w stanie zrobić coś więcej niż wytyczenie kilku szlaków różdżką.
- Wszystko okażę się wkrótce. Nastawiłam to co pękło pod wpływem tarczy, nie wiemy jednak jeszcze co będzie się działo z pozostałymi uszkodzeniami. Jeśli wcześniej kości zostały źle zrośnięte, to będzie odczuwalne. W tej chwili jednak ciężko powiedzieć mi w jaki sposób będzie to odczuwalne - odpowiedziała delikatnie ujmując jego rękę, starając się nie naciskając na jeszcze bolesne miejsca, próbując odnaleźć odpowiedzi w odbijających się spod skóry wzgórzach kości - Można ćwiczyć dłoń, stopniowo przywracając ją do sprawności. Niemniej jednak w takich wypadkach można ponownie złamać kość i nastawić jeszcze raz. Nie zawsze daje to jednak oczekiwany rezultat. Poza tym trzeba nastawić się na dłuższe leczenie, dłuższy czas rekonwalescencji. Porozmawiamy o tym wkrótce - zakończyła. Nie była pewna czy wkrótce jeszcze tu będą. Nie chciała jednak pozostawiać ich bez jakiejkolwiek rozwiązania.
Później zajęła się resztą urazów. James nie protestował, Thomas ostatecznie zgodził się na kontrolę, gdy zapewniła że młodszym z nich wszystko będzie w porządku. W końcu zostawiła ich samych, opuszczając salon.
|zt x3
Spojrzenie ciemnych oczu na moment pochwyciło to Thomasa. Słowa nie zmąciły spokojnej maski przytwierdzonej do jej skóry. Martwił się swoim przyjacielem. Być może bardziej niż o samym sobą. Pomijając samego siebie. Nie jej było zagłębiać się w złożoności ich relacji. Gdy w grę wchodziła rodzina - ta z krwi i ta, którą sami sobie wybierali- rozsądek przestawał grać pierwsze skrzypce. Ważniejszym stawało się to co dyktowało serce. - Nie wyglądasz jakby nic ci nie było - odparła cierpliwie, powracając wzrokiem do Jamesa. - Zbadam - potwierdziła jedynie, skupiając się jednak w tym momencie na pierwszym zadaniu - przywrócenia sprawności jego dłoni.
Skupienie nie opuszczało mięśni, centralizując się na starannym ruchu nadgarstka, wykończeniem go słowami inkantacji, w których brzmieniu nie było miejsca na niedbałość. Dopiero wtedy spojrzała na niego ponownie, wpatrzonego w jej twarz, a w jego oczach malował się ten sam wyraz…. Ten sam, który widziała niemal każdego dnia. Jakby mogła zrobić coś poza odebraniem bólu, naprawieniem kilku kości. Te samo spojrzenie, które petryfikowało poczucie winy. Irracjonalne. Wszak jedynym co mogła zrobić to było uleczenie rany. Ból mogła zabrać szeptem zaklęcia. Nie jednak ten, który gnieździł się głęboko pod kośćmi czaszki. Tego, którego rozkładające brzemię przypisywali sercu. Nie była w stanie dać więcej. Odeprzeć zagrożenia, dać bezpieczeństwa. Złożyć obietnicę, że wszystko będzie już dobrze. Że starannie odważy krztę eliksiru słodkiego snu i gdy tylko zmorzy go sen, gdy tylko kolejny raz uniesie powieki - wczoraj zniknie. Odejdzie koszmar Tower. Odejdzie przemoc. Odejdzie wszystko to na co nie powinno być miejsca w zdrowym społeczeństwie. Oni jednak byli chorzy. Żaden uzdrowiciel nie znał leku na ich chorobę. Ta zatruwała ich umysłu. Jej wyleczyć nie mogła. Jednak za każdym razem. Z każdym spojrzeniem pragnęła móc… Być w stanie zrobić coś więcej niż wytyczenie kilku szlaków różdżką.
- Wszystko okażę się wkrótce. Nastawiłam to co pękło pod wpływem tarczy, nie wiemy jednak jeszcze co będzie się działo z pozostałymi uszkodzeniami. Jeśli wcześniej kości zostały źle zrośnięte, to będzie odczuwalne. W tej chwili jednak ciężko powiedzieć mi w jaki sposób będzie to odczuwalne - odpowiedziała delikatnie ujmując jego rękę, starając się nie naciskając na jeszcze bolesne miejsca, próbując odnaleźć odpowiedzi w odbijających się spod skóry wzgórzach kości - Można ćwiczyć dłoń, stopniowo przywracając ją do sprawności. Niemniej jednak w takich wypadkach można ponownie złamać kość i nastawić jeszcze raz. Nie zawsze daje to jednak oczekiwany rezultat. Poza tym trzeba nastawić się na dłuższe leczenie, dłuższy czas rekonwalescencji. Porozmawiamy o tym wkrótce - zakończyła. Nie była pewna czy wkrótce jeszcze tu będą. Nie chciała jednak pozostawiać ich bez jakiejkolwiek rozwiązania.
Później zajęła się resztą urazów. James nie protestował, Thomas ostatecznie zgodził się na kontrolę, gdy zapewniła że młodszym z nich wszystko będzie w porządku. W końcu zostawiła ich samych, opuszczając salon.
|zt x3
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
Salon
Szybka odpowiedź