Salon
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon
Mieszczący się na piętrze salon jest jednym z tych pomieszczeń, po których widać wciąż trwającą renowację całego domu. Nie odbiera mu to jednak osobliwego uroku i chociaż na pierwszy rzut oka może wydawać się zaniedbany, wcale taki nie jest. W marmurowym kominku zawsze bucha przyjemny ogień, grzejąc nawet w najzimniejsze dni, a nadszarpnięte zębem czasu ściany zdobią portrety dawnych mieszkańców.
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czuła się trochę oderwana od towarzystwa. Większość wydawała się od niej starsza lub też pomimo wieku sprawiały wrażenia starszych niż byli. Życie nie traktowało każdego jednakowo. Zdawała sobie z tego sprawę dlatego też starała się tym specjalnie nie przejmować stając się naturalna przeciwwagą.
Była przejęta i choć atmosfera wokół nie należała do codziennych i lekkich, tak jednak czerpała przyjemność z musującej wewnątrz niej ekscytacji. Ostrożnie pogładziła miękką, niemowlęcą skórę Samuela. Ramiona miał mniejsze niż przekrój jej własnych nadgarstków, a pulchne palce być może dałyby radę oblec jej własny - co najwyżej jeden i raczej na pewno nie będącego kciukiem. Pogładziła po rzadki, cienkich włosach, każdego z nich nie mogąc oprzeć się wrażeniu, że to niebywałe szczęście i rzadkość - los obdarował jej rodzinę aż trójką nowych członków w jednej chwili. Byli bardziej stłoczeni, niż sami - pomyślała w myślach żartobliwie koloryzując nieco rzeczywistość. Mimo wszystko zdawała sobie sprawę o jakiej samotności mówił wspominając chwilę, kiedy to jej własna matka płakała przy kuchennym stole w samotności po stracie ojca, a sąsiedzi pochrząkiwali między sobą o tym, że została sama. Odległe, gorzko-słodkie wizje przeszłości zasnuły jej myśli. Nie myślała jednak o nich w kategorii smutnych. Czy uda jej się sprawić, by i oni tak o tym nie myśleli, kiedy dorosną?
Skorzystała z gościny kuzyna, jak i towarzystwa nieznajomych chętnie przełamując niezręczną ciszę rozmową o wszystkim i niczym. Jej rodzina prowadziła gospodę we Fleetwood więc nie zrażała się do ludzi. Jeszcze jako dziecko zabawiała ochoczo, jak również pozwalała zabawiać się biesiadnikom więc tym bardziej i tu pozwalała sobie na swobodę oraz typową dla siebie szczerość w obyciu. Jej świat był dość ograniczony - przesiadywała dnie w wieży studiując teorie, tworząc nowe, pracując nad świstoklikami. Słuchała więc o tym, jak wygląda ten oczami innych. Uśmiechała się lekko kosztując przygotowanych potraw, smakując irlandzkiego alkoholu. Chodź dzień ten zapowiadał się strasznie to ostatecznie był jednym z lepszych w ostatnim czasie.
|zt
Była przejęta i choć atmosfera wokół nie należała do codziennych i lekkich, tak jednak czerpała przyjemność z musującej wewnątrz niej ekscytacji. Ostrożnie pogładziła miękką, niemowlęcą skórę Samuela. Ramiona miał mniejsze niż przekrój jej własnych nadgarstków, a pulchne palce być może dałyby radę oblec jej własny - co najwyżej jeden i raczej na pewno nie będącego kciukiem. Pogładziła po rzadki, cienkich włosach, każdego z nich nie mogąc oprzeć się wrażeniu, że to niebywałe szczęście i rzadkość - los obdarował jej rodzinę aż trójką nowych członków w jednej chwili. Byli bardziej stłoczeni, niż sami - pomyślała w myślach żartobliwie koloryzując nieco rzeczywistość. Mimo wszystko zdawała sobie sprawę o jakiej samotności mówił wspominając chwilę, kiedy to jej własna matka płakała przy kuchennym stole w samotności po stracie ojca, a sąsiedzi pochrząkiwali między sobą o tym, że została sama. Odległe, gorzko-słodkie wizje przeszłości zasnuły jej myśli. Nie myślała jednak o nich w kategorii smutnych. Czy uda jej się sprawić, by i oni tak o tym nie myśleli, kiedy dorosną?
Skorzystała z gościny kuzyna, jak i towarzystwa nieznajomych chętnie przełamując niezręczną ciszę rozmową o wszystkim i niczym. Jej rodzina prowadziła gospodę we Fleetwood więc nie zrażała się do ludzi. Jeszcze jako dziecko zabawiała ochoczo, jak również pozwalała zabawiać się biesiadnikom więc tym bardziej i tu pozwalała sobie na swobodę oraz typową dla siebie szczerość w obyciu. Jej świat był dość ograniczony - przesiadywała dnie w wieży studiując teorie, tworząc nowe, pracując nad świstoklikami. Słuchała więc o tym, jak wygląda ten oczami innych. Uśmiechała się lekko kosztując przygotowanych potraw, smakując irlandzkiego alkoholu. Chodź dzień ten zapowiadał się strasznie to ostatecznie był jednym z lepszych w ostatnim czasie.
|zt
angel heart | devil mind
James, Thomas & Jayden
6 stycznia 1958
« To nieszczęście, że tak mały odstęp dzieli czas, gdy jesteśmy zbyt młodzi, od czasu, gdy jesteśmy zbyt starzy. »
Stojąc przed jednym z okiem salonu, wpatrywał się w ośnieżony krajobraz po drugiej stronie, jakby oczami wyobraźni widząc w oddali sylwetkę Maeve, a niedaleko za nią samego siebie. Ich rozmowa miała miejsce kilka dni wcześniej, jednak teraz wydawała się jakaś oddalona. Odsunięta, praktycznie zapomniana. Emocje i bezradność ostatniej doby odbiły się boleśnie na profesorze, chociaż doskonale zdawał sobie sprawę, iż był najmniej poszkodowaną z osób biorących udział w... Czym tak naprawdę? Nieporozumieniu? Farsie? Nie. Te słowa nie oddawały powagi sytuacji. Sam Vane w normalnych warunkach nie zdawałby sobie sprawy z tego, czym było teraz Tower of London, jeśli nie zobaczyłby ciała Pomony. Przecież jej nie poznał, a ile minęło, odkąd widział ją ostatnim razem przed zniknięciem i śmiercią? Wyglądała, jakby nie było jej całe lata, a biorąc pod uwagę maksymalny czas rozstania małżeństwa, skrajne wyniszczenie organizmu nastąpiło w dwa miesiące. Gdyby wtedy wiedział... Gdyby wiedział, że tam była... Ale to była przeszłość, jakiej nikt nie mógł zmienić. To zawsze miało go nawiedzać — świadomość porażki i zostawienia żony na pastwę losu, mimo że wybór, którego dokonał, wcale nie był prosty. Teraz jednak — wiedząc to wszystko, mając świadomość koszmaru, jakim było owo miejsce, nie pozwoliłby pozostać tam komukolwiek chociażby minutę dłużej. List zawiadamiający go o spotkaniu z komendantem dopiero dnia następnego oznaczał dla całej trójki uwięzionych kolejne długie godziny spędzone w ścianach celi. Była jednak nadzieja na to, że ich los mógł ulec zmianie. Wszak nikt nie musiał mu odpisywać ani reagować na wiadomość, która — w jego oczach — mogła być brana za pewien poziom absurdu. Dlaczego wszak ktokolwiek miałby wypuszczać młodocianych przestępców na prośbę pedagoga? Posyłając Steve'a z kopertą, Jayden z biciem serca wypatrywał jego powrotu, a gdy przyszła również odpowiedź, przez dłuższą chwilę wpatrywał się w pieczęć Tower of London, nie będąc w stanie jej otworzyć. Zrobił to koniec końców, co zaprowadziło go na tamto spotkanie, a później również na plac, gdzie miało się odbyć przekazanie więźniów. To była gra. Perswazji, prób manipulacji, łapania za słówka oraz naturalnej podejrzliwości. Komendant, z którym przyszło mu się rozmówić, nie był głupi. Wiedział, czym był datek wysłany przez profesora. Te pieniądze, ta łapówka... Sprawiały, że Vane miał czuć wobec siebie obrzydzenie i do tej całej sytuacji. Do systemu, który wciąż działał i w którym argumentacja logiczna, prawdziwa nie była poważana. A jednak złamał swoje zasady dla osiągnięcia celu, zawiązując tym samym sojusz z ludźmi, wobec których stał w opozycji. Którzy wyniszczyli mu żonę. Zgodził się, wsparł ich, pozwolił na to, by jego nazwisko wypłynęło w ten sposób. Czuł się brudny. Dlatego nie mógł niczego powiedzieć — Jamesowi, Thomasowi, Sheili. Nikomu. Odkąd odebrał chłopców, nie odzywał się za wiele. Pozwalał jedynie na to, by świadomość obecności dwójki braci mówiła sama za siebie. Że byli obok i to było najważniejsze. Widząc ich, prowadzonych przez strażników więziennych, z daleka dostrzegł stan, w jakim byli. Ocierane brudnymi rękawami załzawione oczy, które przez długie godziny nie widziały światła. Włosy w nieładzie i chociaż nie przyjrzał im się dokładnie, wiedział, że ubrania mogły ukryć dużo. A wyrazy twarzy mówiły tylko jedno... Chciał pytać, chciał protestować co do zasad, jakimi kierowano się w więzieniu, ale co by to dało? Prócz ukazania swojego sprzeciwu ryzykował zerwaniem delikatnego i bardzo kruchego sojuszu. Musiał więc całą złość utrzymać w sobie i doprowadzić uprzejmą rozmowę z komendantem do samego końca. W końcu rozstali się za porozumieniem stron, by wraz z chłopcami opuścić mury więzienia i dopiero w bocznej alejce, z dala od spojrzeń, Jayden przywołał skrzata, który finalnie przeniósł całą trójkę do Irlandii. Astronom przygotował się na ich przybycie — nie tylko oporządził jeden z większych pokoi, ale wyszukał ubrania, które powinny im pasować, przyrządził jedzenie. Był gotowy. Dlatego gdy tylko się pojawili, zaprowadził ich do łazienki, gdzie czekała wanna z gorącą wodą i leżące obok czyste ubrania. Śpioszkowi kazał zabrać te stare i brudne, by doprowadził je do porządku. Sam profesor zszedł do salonu, gdzie miał czekać na dwójkę młodych czarodziejów. Wiedział, że jego domowy skrzat miał ich przyprowadzić i być im pomocą, gdyby jeszcze czegoś potrzebowali. Gorący gulasz z wieprzowiny stał na przygotowanym specjalnie stole, obok niego była czarna, posłodzona herbata, a ciepło bijące od rozpalonego ogniska ogrzewało pomieszczenie. A Jayden stał w oknie, czekając. I wiedząc, że nie mogli się dowiedzieć, co zrobił, żeby wyszli.
czas na odpis 72h
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie walczył kiedy brat przytulił go do siebie. Nie walczył też wtedy, kiedy pociągnął go na pryczę i objął. Poddał się. Zupełnie. Oparł głowę na jego ramieniu wtedy, nie zdając sobie nawet sprawy, jak wielką otuchę dawała mu jego obecność, ile znaczył fakt, że był obok, choć jednocześnie tak potwornie żałował, że go tu wciągnął. Nie zostawiaj mnie, myślał, walcząc z ciężkimi powiekami i drżącym ciałem, nie odzywając się do niego ni słowem. Głowa w końcu zaczęła mu się chwiać i opadać, ale budził się za każdym razem, nie znajdując ukojenia w krótkich utratach świadomości i śnie. A potem milczał, kiedy zaprowadzili go kolejne przesłuchanie, dopóki nie zaczęli wyłamywać palców. Jeden po drugim. Zmuszali do obszernych zeznań, gadania o niczym. Kolejna seria tortur była już nie do zniesienia. Nie miał siły. Był wyczerpany, wciąż żywy. Cokolwiek go trzymało jeszcze tu, po tej stronie, błagał w myślach, by przestało. By mógł zasnąć na dobre, pewien, że nie zniesie już niczego więcej. Nie da rady. Nie wiedział o co im chodziło. Nie wiedział o kogo pytali, kogo szukali. Nie wiedział już nic, a jego myśli nie mogły wrócić na jarmark, by ratować siebie i brata jakąkolwiek cenną informacją, nie mogły skupić się w wymyślaniu kolejnych kłamstw, uciekając do tragedii, która się wydarzyła z jego winy.
Był pewien, że nie żył.
W prawie całkowitej ciemności wyobrażał sobie oczami własnej wyobraźni palce, którymi nie potrafił ruszyć. Wyłamane, obolałe, opuchnięte. Było mu już wszystko jedno. Pogodził się z myślą, że nigdy stąd nie wyjdą; skrzypce niosące ukojenie, potrafiące zabrać z niego ciężar drżących emocji, których nie potrafił przepracować zostały tam, po drugiej stronie muru. Bezpieczne, jak bezpieczne były one dwie. Najważniejsze kobiety w jego życiu. Nie wiedział jak długo tam byli - wystarczająco, by umysł zaczął płatać mu figle, podsuwać pod nos wspomnienia. I te z Hogwartu, i te z Londynu, w końcu i te stąd, ze wspólnej celi. W przeciągu upływających godzin zdarzało się, że go widział. Siedzącego tam, pod ścianą, łypiącego wściekłym wzrokiem na Thomasa, wstającego, spacerującego — bo nie mógł przecież tkwić w jednym miejscu za długo. Zdawało mu się, że go słyszał, jego zniecierpliwione westchnięcia, próby śpiewu, powiedzenia czegoś w ich języku. Zdawało mu się, że czuł jego szturchanie — budził go. Mieli dokądś iść? Zaspali znowu na lekcje? Ale byli tu we dwóch. Dwaj bracia, jak sen i śmierć. Ogołoceni z dowodów wszystkich zbrodni, jakie im uczyniono, wypuszczeni na wolność. Brak snu, wyczerpanie i zobojętnienie malowały nowy obraz. Światło popołudniowego słońca, które zalało plac, na którym mieli ich wypuścić oślepiło go na dłużej, wywołując silny ból głowy, szum w uszach i mrowienie w ciele.
Nie spodziewał się go.
Dostrzegł go, gdy był już blisko i rozpoznał bez trudu, na chwilę tylko krzyżując z nim spojrzenie. Obojętne, puste, beznamiętne. Brakowało w nim buty i złości, którą w sobie nosił, i którą czuł jeszcze wczoraj, gdy o nim myślał z nienawiścią za to, co zaplanował dla jego młodszej siostry. Ale nie zapomniał. Pamiętał o tym wciąż, po prostu nie miał sił się tym zadręczać. Opuścił głowę, chcąc odejść bez słowa. Mieli iść do domu — mogli iść do domu. Do dzielnicy portowej, do ich mieszkania. Thomas miał inne plany.
Nie walczył z nim. Poszedł dokładnie tam, gdzie go pociągnął. Zupełnie bezwolnie.
W łazience czekała już wanna z ciepłą wodą. Obrzucił ją spojrzeniem całą, póki drzwi się za nimi nie zamknęły nie ruszył się z miejsca. Dopiero gdy zostali sami, we dwóch, ruszył do umywalki i z kran napił się wody. Pił dużo, wciąż nie mogąc ugasić dręczącego go pragnienia, a jednocześnie próbował rozluźnić zaciśnięty, obolały z głodu żołądek. Palce, które łapały wodę nie były takie jak wcześniej, ale dopiero gdy uniósł głowę i natknął na własne spojrzenie w lustrze — zupełnie żałosne, poczuł do siebie prawdziwy żal. Bł winny temu, co się stało. Temu, co mu zrobili w Tower. Temu, że... nie żył. To od do tego doprowadził. To on ściągnął na nich kłopoty. Pozbawił go wolności, która była dla niego najważniejsza, ręki, marzeń, w końcu życia. Opuchnięte i wciąż zaczerwienione oczy zalśniły od łez, ale jego twarz nawet nie drgnęła, pozostając tak samą pozbawioną wyrazu jak wcześniej. We włosach miał wszystko — od wymiocin, przez zaschniętą krew i szlam. Mieli się doprowadzić do porządku. Był brudny, cuchnął. Obaj cuchnęli. Jego brat się trzymał, ale nie sprawiało to wcale, że czuł się lepiej. Nie czuł się wcale. Ani sobą, ani jakby tu był. Zrzucił z siebie ubranie i wszedł do wanny, metodycznymi, szybkimi ruchami od razu mydląc całe ciało, szorując je mocno całymi dłońmi, zbolałymi palcami, jakby próbował zedrzeć z siebie skórę. Nie odzywał się, nie patrzył też na Thomasa. Nie miał mu nic do powiedzenia, wszystko widział. Nie miał też odwagi popatrzeć mu w oczy po tym wszystkim, czego był świadkiem i czego nie był w najgorszych momentach, a czego mógł się lub nie potrafił domyślić. Dokończył mycie i wyszedł z wanny szybko, by się ubrać w przygotowane ubranie. Nie miał ochoty schodzić na dół. Nie miał ochoty tu być. Chciał być sam, całkiem sam. Mimo to ubrany już oparł się o ścianę i czekał na brata, spoglądając na niego.
Był pewien, że nie żył.
W prawie całkowitej ciemności wyobrażał sobie oczami własnej wyobraźni palce, którymi nie potrafił ruszyć. Wyłamane, obolałe, opuchnięte. Było mu już wszystko jedno. Pogodził się z myślą, że nigdy stąd nie wyjdą; skrzypce niosące ukojenie, potrafiące zabrać z niego ciężar drżących emocji, których nie potrafił przepracować zostały tam, po drugiej stronie muru. Bezpieczne, jak bezpieczne były one dwie. Najważniejsze kobiety w jego życiu. Nie wiedział jak długo tam byli - wystarczająco, by umysł zaczął płatać mu figle, podsuwać pod nos wspomnienia. I te z Hogwartu, i te z Londynu, w końcu i te stąd, ze wspólnej celi. W przeciągu upływających godzin zdarzało się, że go widział. Siedzącego tam, pod ścianą, łypiącego wściekłym wzrokiem na Thomasa, wstającego, spacerującego — bo nie mógł przecież tkwić w jednym miejscu za długo. Zdawało mu się, że go słyszał, jego zniecierpliwione westchnięcia, próby śpiewu, powiedzenia czegoś w ich języku. Zdawało mu się, że czuł jego szturchanie — budził go. Mieli dokądś iść? Zaspali znowu na lekcje? Ale byli tu we dwóch. Dwaj bracia, jak sen i śmierć. Ogołoceni z dowodów wszystkich zbrodni, jakie im uczyniono, wypuszczeni na wolność. Brak snu, wyczerpanie i zobojętnienie malowały nowy obraz. Światło popołudniowego słońca, które zalało plac, na którym mieli ich wypuścić oślepiło go na dłużej, wywołując silny ból głowy, szum w uszach i mrowienie w ciele.
Nie spodziewał się go.
Dostrzegł go, gdy był już blisko i rozpoznał bez trudu, na chwilę tylko krzyżując z nim spojrzenie. Obojętne, puste, beznamiętne. Brakowało w nim buty i złości, którą w sobie nosił, i którą czuł jeszcze wczoraj, gdy o nim myślał z nienawiścią za to, co zaplanował dla jego młodszej siostry. Ale nie zapomniał. Pamiętał o tym wciąż, po prostu nie miał sił się tym zadręczać. Opuścił głowę, chcąc odejść bez słowa. Mieli iść do domu — mogli iść do domu. Do dzielnicy portowej, do ich mieszkania. Thomas miał inne plany.
Nie walczył z nim. Poszedł dokładnie tam, gdzie go pociągnął. Zupełnie bezwolnie.
W łazience czekała już wanna z ciepłą wodą. Obrzucił ją spojrzeniem całą, póki drzwi się za nimi nie zamknęły nie ruszył się z miejsca. Dopiero gdy zostali sami, we dwóch, ruszył do umywalki i z kran napił się wody. Pił dużo, wciąż nie mogąc ugasić dręczącego go pragnienia, a jednocześnie próbował rozluźnić zaciśnięty, obolały z głodu żołądek. Palce, które łapały wodę nie były takie jak wcześniej, ale dopiero gdy uniósł głowę i natknął na własne spojrzenie w lustrze — zupełnie żałosne, poczuł do siebie prawdziwy żal. Bł winny temu, co się stało. Temu, co mu zrobili w Tower. Temu, że... nie żył. To od do tego doprowadził. To on ściągnął na nich kłopoty. Pozbawił go wolności, która była dla niego najważniejsza, ręki, marzeń, w końcu życia. Opuchnięte i wciąż zaczerwienione oczy zalśniły od łez, ale jego twarz nawet nie drgnęła, pozostając tak samą pozbawioną wyrazu jak wcześniej. We włosach miał wszystko — od wymiocin, przez zaschniętą krew i szlam. Mieli się doprowadzić do porządku. Był brudny, cuchnął. Obaj cuchnęli. Jego brat się trzymał, ale nie sprawiało to wcale, że czuł się lepiej. Nie czuł się wcale. Ani sobą, ani jakby tu był. Zrzucił z siebie ubranie i wszedł do wanny, metodycznymi, szybkimi ruchami od razu mydląc całe ciało, szorując je mocno całymi dłońmi, zbolałymi palcami, jakby próbował zedrzeć z siebie skórę. Nie odzywał się, nie patrzył też na Thomasa. Nie miał mu nic do powiedzenia, wszystko widział. Nie miał też odwagi popatrzeć mu w oczy po tym wszystkim, czego był świadkiem i czego nie był w najgorszych momentach, a czego mógł się lub nie potrafił domyślić. Dokończył mycie i wyszedł z wanny szybko, by się ubrać w przygotowane ubranie. Nie miał ochoty schodzić na dół. Nie miał ochoty tu być. Chciał być sam, całkiem sam. Mimo to ubrany już oparł się o ścianę i czekał na brata, spoglądając na niego.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Za każdym razem, kiedy do celi ktoś wchodził i próbował ich rozdzielić, zaczynał się wykłócać i próbować wrócić do brata. Nie chciał go zostawić, nie chciał żeby to zabrali jak Marcela, z którym robili teraz nie wiadomo co! Nie wiedzieli nawet czy jeszcze żył. Idiota... Ostatni i skończony idiota! Dlaczego kłamał, dlaczego brał wtedy winę na siebie?!
Za każdym razem, kiedy znajdywali się sami z Jamesem, nie opuszczał go nawet na krok. To wszystko co im robili... Był w stanie to znieść. Nie pierwszy raz, nie ostatni raz czuł taki ból i wyczerpanie, ale nie chciał, żeby robili to jego bratu. Starał się go bronić przed tym, tak jak te wiele lat temu powinien go bronić przed ich ojcem - ale wtedy niczego nie rozumiał. Chociaż do dzisiaj nie zmieniła się jedna rzecz. Nie były w stanie obronić Jamesa przed niczym. Ani podczas przesłuchania ze Sallowem, ani podczas późniejszych tortur, które nawet z samego Thomasa nie były w stanie wydobyć sensownych zeznań. Jedyne o czym myślał to o Jamesie, i o tym czy Marcel żył.
W końcu znowu przyszedł do nich medyk. Znowu. Spiął się na to, zestresował. Czy ten człowiek wrócił? Czego jeszcze chciał? Chciał się wedrzeć znowu do ich głowy..?
Wychodzicie.
Na wolność? Czy na plac na egzekucje?
Nie chciał zadawać tego pytania, bo nie chciał znać odpowiedzi. Wyluszczalo ich, na pewno ich wypuszczali... Prawda?
Plac, światło. Ich ubrania. Mimo migreny wywołanej przez nagłe słońce, od razu skupił się na bracie, otaczając go opieką po raz kolejny w tym miejscu. Nie był w stanie go zostawić czy chociażby pomyśleć o tym, że mógłby się odsunąć od niego. Zamiast tego pomógł mu się przebrać, a kiedy i sam się ubrał zaczął się rozglądać...
Accio miotła, sprawdzimy mieszkanie... Jeśli nie będzie tam Sheili i Eve, pójdziemy do Yvette, a później sprawdzimy cyrk. Później do banku, może Steff będzie coś wiedział... Już układał plan, co muszą zrobić, kiedy tylko dostaną różdżki.
Ubrał się prędko, czekając na to. Niech im je oddadzą... Ale to nie nastąpiło. Zamiast tego wyprowadzono ich dalej do...
Jayden. Co on tutaj robił? Nie, to dobrze, że był tutaj. Sheila była cała, to musiało znaczyć właśnie to, że ich siostrzyczka uciekła i była bezpieczna, prawda?
Złapał za ramię mocniej Jamesa, przygarniając go do siebie bardziej, chociaż prawdą było że od początku wychodzenia z celi intuicyjnie odgradzał strażników od niego, nie chcąc pozwolić żeby ktokolwiek się do niego zbliżył - i nawet, kiedy podeszli do profesora Hogwartu, nie zauważył że wciąż blokował dostęp do swojego młodszego brata.
Nawet on, zawsze uśmiechnięty i wygadany, nie potrafił zebrać się na pytania. Tym bardziej nie w tym miejscu, nie przy tych ludziach. Ruszył potulnie za Jaydenem, prowadząc za sobą Jamesa i nie dając mu się oddalić chociażby na krok. Nie, nie chciał go zgubić, nie chciał pozwolić żeby go zabrali.
Chciał zapytać, potrzebował... Chciał mieć odpowiedzi, ale nie naciskał teraz. Szli za Jaydenem, a Thomas chyba przez całą swoją szkolną karierę nie był posłuszny tak jak teraz. Nawet po teleportacji, nawet po tym jak przekroczyli próg domu. Nawet będąc sam na sam w łazience z Jamesem, wciąż się nie odzywał, spoglądając jedynie na młodszego brata czy nie potrzebował pomocy z czymś.
Widząc jak łapczywie pił, po prostu do niego podszedł, gładząc go po plecach. Co miał innego zrobić w tym momencie? Nawet jemu samemu nie przychodziły do głowy słowa, których mógłby użyć. Był zmęczony, i głodny, i przerażony. Ale przecież nie mógł odpocząć, dopóki James się nie położy. Musiał go pilnować.
Kiedy James się oporządzał w wannie, Thomas zajął umywalkę, chcąc jeszcze przemyć twarz - rozbudzić się nieco. Jeśli zaśnie, znowu to wszystko będzie wracało... Wiedział o tym, już to dostrzegł w celi, kiedy przysnął. Te wszystkie obrazy... Nie chciał tego. Nie potrzebował spać jeśli nie miało to przynosić pomocy i odpoczynku.
Pomógł Jamesowi umyć dokładnie włosy, wypłukać z nich ten cały brud. Po tym już pozwolił mu się osuszyć i ubrać, samemu zabierając się do mycia. Potrzebował tego, chociaż pomimo szorowania ciała nie mógł pozbyć się tego... Zapachu. Stęchłego, gnijącego, duszącego i stukającego na nich. A może tylko ku się wydawało? Ten chłód i pleśń, które towarzyszyły temu miejscu...
Objął brata, kiedy byli już gotowi i wyprowadził ich z łazienki, a mijany na korytarzu Śpioszek skierował ich do salonu.
Spiął się. Czy Jayden chciał rozmawiać..? Musieli mu tłumaczyć co się stało? Jak wyglądało Tower? Za co tam trafili..? Co zrobił, że to właśnie on ich odebrał. Zostali wypuszczeni... wypuściliby ich gdyby Jayden się nie wtrącał?
- Gratuluję wydania książki kolejnej... Jak się sprzedaje? - rzucił zachrypniętym głosem, kiedy tylko znaleźli się w salonie, chcąc dać znać nauczycielowi że zeszli. Chociaż Jamesowi wciąż nie pozwalał się odsunąć na krok. Nie pozwoli, żeby coś mu się stało. Nie, nie zawiedzie go kolejny raz. Nie było nawet mowy o tym.
Wbił w końcu wzrok w Jaydena. Byli w jego domu. Jeśli było miejsce odpowiednie do zadania wszystkich pytań, które mu się gnębiły na placu Tower, jak i w celi...
- Wypuścili też Marcela? Wiesz coś o nim? Był tam z nami, zabrali go i... Ucięli mu dłoń. Później go zabrali, bo na przesłuchaniu... Na drugim przesłuchaniu próbował... Nie wiem co, ale stracił przytomność, wzywali medyka - nie chciało mu przejść przez gardło, że Marcel chciał popełnić samobójstwo. Nie, kto miał być silny i się odgrażać wszystkim wokół i walczyć o sprawiedliwość jeśli nie Marcel? Co mieli zrobić jeśli nawet on nie miał na to siły..? - Sheila, Eve? Co z nimi? Uciekły z Londynu? Gonili chyba też Sheilę... Na pewno wiedzą jak wygląda. Nie została w Londynie, prawda? - dopytywał, wpatrując się w mężczyznę i nie ruszając spod schodów.
Za każdym razem, kiedy znajdywali się sami z Jamesem, nie opuszczał go nawet na krok. To wszystko co im robili... Był w stanie to znieść. Nie pierwszy raz, nie ostatni raz czuł taki ból i wyczerpanie, ale nie chciał, żeby robili to jego bratu. Starał się go bronić przed tym, tak jak te wiele lat temu powinien go bronić przed ich ojcem - ale wtedy niczego nie rozumiał. Chociaż do dzisiaj nie zmieniła się jedna rzecz. Nie były w stanie obronić Jamesa przed niczym. Ani podczas przesłuchania ze Sallowem, ani podczas późniejszych tortur, które nawet z samego Thomasa nie były w stanie wydobyć sensownych zeznań. Jedyne o czym myślał to o Jamesie, i o tym czy Marcel żył.
W końcu znowu przyszedł do nich medyk. Znowu. Spiął się na to, zestresował. Czy ten człowiek wrócił? Czego jeszcze chciał? Chciał się wedrzeć znowu do ich głowy..?
Wychodzicie.
Na wolność? Czy na plac na egzekucje?
Nie chciał zadawać tego pytania, bo nie chciał znać odpowiedzi. Wyluszczalo ich, na pewno ich wypuszczali... Prawda?
Plac, światło. Ich ubrania. Mimo migreny wywołanej przez nagłe słońce, od razu skupił się na bracie, otaczając go opieką po raz kolejny w tym miejscu. Nie był w stanie go zostawić czy chociażby pomyśleć o tym, że mógłby się odsunąć od niego. Zamiast tego pomógł mu się przebrać, a kiedy i sam się ubrał zaczął się rozglądać...
Accio miotła, sprawdzimy mieszkanie... Jeśli nie będzie tam Sheili i Eve, pójdziemy do Yvette, a później sprawdzimy cyrk. Później do banku, może Steff będzie coś wiedział... Już układał plan, co muszą zrobić, kiedy tylko dostaną różdżki.
Ubrał się prędko, czekając na to. Niech im je oddadzą... Ale to nie nastąpiło. Zamiast tego wyprowadzono ich dalej do...
Jayden. Co on tutaj robił? Nie, to dobrze, że był tutaj. Sheila była cała, to musiało znaczyć właśnie to, że ich siostrzyczka uciekła i była bezpieczna, prawda?
Złapał za ramię mocniej Jamesa, przygarniając go do siebie bardziej, chociaż prawdą było że od początku wychodzenia z celi intuicyjnie odgradzał strażników od niego, nie chcąc pozwolić żeby ktokolwiek się do niego zbliżył - i nawet, kiedy podeszli do profesora Hogwartu, nie zauważył że wciąż blokował dostęp do swojego młodszego brata.
Nawet on, zawsze uśmiechnięty i wygadany, nie potrafił zebrać się na pytania. Tym bardziej nie w tym miejscu, nie przy tych ludziach. Ruszył potulnie za Jaydenem, prowadząc za sobą Jamesa i nie dając mu się oddalić chociażby na krok. Nie, nie chciał go zgubić, nie chciał pozwolić żeby go zabrali.
Chciał zapytać, potrzebował... Chciał mieć odpowiedzi, ale nie naciskał teraz. Szli za Jaydenem, a Thomas chyba przez całą swoją szkolną karierę nie był posłuszny tak jak teraz. Nawet po teleportacji, nawet po tym jak przekroczyli próg domu. Nawet będąc sam na sam w łazience z Jamesem, wciąż się nie odzywał, spoglądając jedynie na młodszego brata czy nie potrzebował pomocy z czymś.
Widząc jak łapczywie pił, po prostu do niego podszedł, gładząc go po plecach. Co miał innego zrobić w tym momencie? Nawet jemu samemu nie przychodziły do głowy słowa, których mógłby użyć. Był zmęczony, i głodny, i przerażony. Ale przecież nie mógł odpocząć, dopóki James się nie położy. Musiał go pilnować.
Kiedy James się oporządzał w wannie, Thomas zajął umywalkę, chcąc jeszcze przemyć twarz - rozbudzić się nieco. Jeśli zaśnie, znowu to wszystko będzie wracało... Wiedział o tym, już to dostrzegł w celi, kiedy przysnął. Te wszystkie obrazy... Nie chciał tego. Nie potrzebował spać jeśli nie miało to przynosić pomocy i odpoczynku.
Pomógł Jamesowi umyć dokładnie włosy, wypłukać z nich ten cały brud. Po tym już pozwolił mu się osuszyć i ubrać, samemu zabierając się do mycia. Potrzebował tego, chociaż pomimo szorowania ciała nie mógł pozbyć się tego... Zapachu. Stęchłego, gnijącego, duszącego i stukającego na nich. A może tylko ku się wydawało? Ten chłód i pleśń, które towarzyszyły temu miejscu...
Objął brata, kiedy byli już gotowi i wyprowadził ich z łazienki, a mijany na korytarzu Śpioszek skierował ich do salonu.
Spiął się. Czy Jayden chciał rozmawiać..? Musieli mu tłumaczyć co się stało? Jak wyglądało Tower? Za co tam trafili..? Co zrobił, że to właśnie on ich odebrał. Zostali wypuszczeni... wypuściliby ich gdyby Jayden się nie wtrącał?
- Gratuluję wydania książki kolejnej... Jak się sprzedaje? - rzucił zachrypniętym głosem, kiedy tylko znaleźli się w salonie, chcąc dać znać nauczycielowi że zeszli. Chociaż Jamesowi wciąż nie pozwalał się odsunąć na krok. Nie pozwoli, żeby coś mu się stało. Nie, nie zawiedzie go kolejny raz. Nie było nawet mowy o tym.
Wbił w końcu wzrok w Jaydena. Byli w jego domu. Jeśli było miejsce odpowiednie do zadania wszystkich pytań, które mu się gnębiły na placu Tower, jak i w celi...
- Wypuścili też Marcela? Wiesz coś o nim? Był tam z nami, zabrali go i... Ucięli mu dłoń. Później go zabrali, bo na przesłuchaniu... Na drugim przesłuchaniu próbował... Nie wiem co, ale stracił przytomność, wzywali medyka - nie chciało mu przejść przez gardło, że Marcel chciał popełnić samobójstwo. Nie, kto miał być silny i się odgrażać wszystkim wokół i walczyć o sprawiedliwość jeśli nie Marcel? Co mieli zrobić jeśli nawet on nie miał na to siły..? - Sheila, Eve? Co z nimi? Uciekły z Londynu? Gonili chyba też Sheilę... Na pewno wiedzą jak wygląda. Nie została w Londynie, prawda? - dopytywał, wpatrując się w mężczyznę i nie ruszając spod schodów.
« To nieszczęście, że tak mały odstęp dzieli czas, gdy jesteśmy zbyt młodzi, od czasu, gdy jesteśmy zbyt starzy. »
Nie miał pojęcia, co mogło się dziać w umysłach obu braci. Nie wiedział też, co się działo we wnętrzu Tower, ale szczerze wątpił, że ta wiedza w czymkolwiek miała pomóc. Jeśli kiedykolwiek chcieli mu opowiedzieć, mogli to zrobić, bo przecież był tam, o ile go potrzebowali. Jeżeli nie — nie zamierzał wymuszać, nie zamierzał naciskać. Chciał po prostu być. Pomóc. Nawet jeśli mieli spojrzeć na niego i wyjść, by nigdy nie wrócić... Liczyłby na to, że mieli trzymać się z daleka od kłopotów, chociaż wiedział doskonale, że nadzieja był matką głupców. Takich jak on. Gdyby doszło do czegoś podobnego, nie wiedziałby, co zabolałoby go bardziej — ich odejście czy zmarnowanie szansy, jaką dawała im aktualnie wolność. Akceptacja decyzji podejmowanych przez innych, które kłóciły się z jego własnym rozsądkiem, była czymś, czego jeszcze się uczył. Wszak Pomona również po prostu wyszła. Wyszła, by nigdy nie wrócić, a przecież tutaj mogło wydarzyć się to samo, a on... On mógł jedynie stać i patrzeć. Doe nie byli w końcu jego dziećmi. Nie byli nawet jego krewnymi, by miał nad nimi taką władzę, ale nawet gdyby współdzielili płynącą w ich żyłach krew, nie odjąłby im prawa wyboru. Mógłby wyrażać swój sprzeciw, ale nie posunąłby się nigdy do przemocy. Gdy usłyszał szuranie butów, odwrócił się w stronę drzwi, by zauważyć, jak powolny w swoich ruchach Śpioszek wprowadzał Jamesa i Thomasa do salonu. Wyglądali... Żałośnie. W za dużych rzeczach. O zmęczonych, wypranych z emocji twarzach. Z zaczerwionymi, zapuchniętymi oczami, które wcale nie złagodniały, odkąd zobaczył ich po raz pierwszy na placu więziennym. Byli jednak czyści. Lżejsi. Jakby niewidzialna bariera kurzu, brudu opadła, mimo że zmyli je ze swych ciał. Chodziło o coś więcej. O coś, czego Jayden nie potrafił określić, ale może nawet nie był w stanie. - Dziękuję. - Pierwsze, krótkie słowo skierował w stronę skrzata, który skinął głową profesorowi, po czym zamknął drzwi do salonu, łypiąc jeszcze podejrzliwie spojrzeniem na parę czarodziejów. Vane wiedział, że Śpioszek nie lubił obcych, a już na pewno nie młodych ludzi — praca w Hogwarcie skutecznie wyleczyła go z wszelkiej sympatii do nastolatków i uczniów. Zawsze zresztą był typem samotnika. Jego zasłużona emerytura w Upper Cottage zdecydowanie pozwoliło na uspokojenie już i tak zszarganych nerwów. Astronom odczekał chwilę po wyjściu istoty, a w salonie na kilka sekund zapadła niezręczna, ciężka cisza. Nie przeszkadzała mu w żaden sposób jednak i być może dlatego też nie poruszył się. Tkwił oparty o wysoki parapet z dłońmi w kieszeniach spodni i odetchnął głębiej, słysząc słowa Thomasa. Nie odpowiedział na jego wcześniejszą zaczepkę tyczącą się książki, nie dając się wplątać w zbyteczne półsłówka. Całe szczęście miał odpowiedź na każdą padającą zagwozdkę. Przy momencie o uciętej dłoni, poruszył się niespokojnie, a przez jego twarz wyraźnie przemknęła rysa gniewu, który jednak nie wybuchł. - Marcelius wyszedł na wolność - powiedział krótko, pamiętając o słowach Sheili, w których podkreśliła istotę trzeciego z chłopców. Sam wszak pojawił się w Tower, zamierzając wyciągnąć całą trójkę. Okazało się jednak, że ktoś zrobił to przed nim. Żeby to potwierdzić, wskazał brodą leżący na stole obok jedzenia list. Przyszedł, gdy byli w łazience, jednak Jayden nie miał jeszcze czasu odpisać. - Sheila wyjechała z Londynu. Zatrzymała się u znajomych w Dolinie Godryka. Eve została. - Imię tej drugiej wciąż gdzieś plątało się w rozmowie z najmłodszą Doe i chociaż nie wiedział, o kim dokładnie mówił, podejrzewał, że dla braci była to równie ważna informacja. Nie pytaliby, gdyby nie była. Nie. Nie wiedział, czy miał im cokolwiek więcej mówić. Nie wiedział, czy w ogóle chcieli go słuchać, a po ostatnim spotkaniu z Jamesem, podejrzewał, że był ostatnią z osób, którą ten chciał oglądać. Czy to jednak cokolwiek zmieniało? W chłopięcych oczach być może. W oczach Jaydena w ogóle. Nie zatrzymywał ich, nie upierał się, by zostali. Widział, jak bezskuteczne były jego działania wcześniej. Dlaczego miałyby być teraz? - To dla was. - Kolejne słowa padające bez ruszenia się z miejsca. Jedzenie oraz leżące, czekające na swoich właścicieli różdżki. Zanim jednak po nie sięgnęli stanowczy, chłodny, ale wyraźnie przepełniony emocjami głos kontynuował:
- Jeśli chcecie, możecie zostać. Jeżeli zdecydujecie się odejść, nie będę was zatrzymywał. Już jednak wiecie, że nie umiecie o siebie zadbać. Narażacie innych i siebie. Zanim odpowiecie, że najlepiej trzeba było was zostawić, egoizmem jest żądanie od drugiego, by żył zgodnie z waszymi upodobaniami. Zbyt wielu osobom na was zależy, zbyt wielu osobom zaszkodziłaby wasza śmierć, a ja nie zamierzam patrzeć, jak kolejny raz przywożą mi z Tower zwłoki. Mogę wam pomóc skończyć z wiecznie pustymi żołądkami, aresztami, kradzieżami, ale na moich warunkach. Jeśli nie — weźcie, co potrzebujecie i idźcie. - Chcieli, żeby traktowano ich jak dorosłych, a na dziecinadę czas się już dawno skończył.
czas na odpis 72h
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Stał przy nim, jak kukiełka, która poruszała się tylko kiedy aktor teatru poruszał sznureczkami. Kiedy Thomas stał i on stał. Kiedy się ruszał, ruszał zaraz za nim. Decydował o jego losie, podejmując te proste decyzje o prozaicznych czynnościach, pozwalając by głowa pełna gęstych myśli zajęta była tylko nimi. Wzrokiem prześlizgnął się leniwie po salonie, jego wystroju, zatrzymując spojrzenie na portretach zupełnie obcych mu ludzi. Było tu ciepło, a mimo to wciąż był spięty, zaciśnięty w sobie; po gorącej kąpieli włosy na karku stanęły dęba kiedy przemierzali tę krótką drogę od łazienki aż tutaj. Nie patrzył na profesora, wcale nie chcąc myśleć o tym, jak wiele silnych i sprzecznych emocji w nim budził. Pytania wystrzeliły z Thomasa salwą, ale docierały do niego z dziwnym opóźnieniem. Zmęczenie dawało się we znaki, ściśnięty żołądek przyrósł już do kręgosłupa, opuchnięte oczy zdawały się boleć, ciężkie powieki opadać i sklejać. Oddech był ciężki, niespokojny. Nie był sobą. Nie czuł się dobą. Był kimś innym, Gdzieś indziej teraz. Dopiero prosty komentarz, krótka informacja przywróciła go na ziemię. Gwałtownie skierował spojrzenie na Jaydena, po raz pierwszy odkąd się spotkali — patrząc prosto w jego oczy.
Marcelius wyszedł na wolność.
Wyszedł? Wyszedł o własnych siłach. Wyszedł bo był żywy. Rozchylił wargi, tyle pytań cisnęło mu się na język; tyle chciał wiedzieć, a jednak żadna głoska nie wydostała się z jego spierzchniętego gardła. O co miał pytać? Jak się miał? Jak czuł, trzymał? Czy wszystko było w porządku? Czy wrócił do cyrku? Znał odpowiedź na każde z tych pytań, nie musiał ich zadawać głośno. Zamknął usta i opuścił powoli spojrzenie w ziemie. Z samego nieba spłynął na niego blady promyk prawdziwego, czystego szczęścia. Marcelius żył. Podejmując własną decyzję, wbrew woli aktora ruszył w stronę listu, ale to nie brak wiary w słowa profesora nim kierowały, a potrzeba upewnienia się, że to nie było tylko sennym marzeniem z wycieńczenia. Ujął pergamin i przemknął spojrzeniem po napisanych zamaszystym piórem literach. ...miał Pan istotny udział w zwolnieniu z aresztu mojego syna Marceliusa. Cokolwiek Pan uczynił, być może bez tego nie wróciłby do domu. To dlatego tu byli. Wstawił się za nimi, za całą trójką. Nie wiedział jak, nie wiedział też po co, ale to zrobił. Krótki zryw ulgi i radości szybkoo przysłonił cień własnej sytuacji. Byli mu coś winni. Co takiego? Posłuszeństwo, pokorę? Wdzięczność? Jeśli miał jakieś kontakty, które poruszył, by ich wyciągnąć... cokolwiek uczynił, nie potrafił nie być mu wdzięczny. Dziwny ciężar utknął mu na piersi, jakby ktoś ciałem przygniatał go leżącego na zimnej ziemi. I kopał. Wciąż czuł, że ktoś go kopał. Patrzył na pergamin, ale już nie czytał, udawał, próbując zająć czymś dłonie, rozbiegany wzrok. To wszystko, co się wydarzyło było już jak mglisty sen, jakby od tamtej pory minęły całe wieki, a nie długie godziny. Ta mała, ciasna cela, krew na podłodze, ciężkie okute buty obijające mu kręgosłup i nerki, nagość, zimno, chłód, upadlający strażnicy. Kpiny, drwiny, śmiech, obelgi. Cisza, światło, cień, groza, strach, dotyk, pustka. To wszystko stało za nim, jak niewidzialny człowiek, rosnący na ścianie za nim własny cień, który będzie go straszyć, gdy tylko się obróci. Wyciągnął ich z tego koszmaru, ocalił przed śmiercią. A potem przypomniał sobie tą nienawiść, którą w nim wyzwolił przez małą, kochaną siostrę. Paskudne propozycje. Chciał stąd uciec. Wyjść i iść przed siebie, nieważne gdzie, nieważne jak daleko i po co. Po prostu iść.
Jego siostra była bezpieczna. U przyjaciół. A żona? Została? Dlaczego nie wyruszyła z nią? Powinien spytać? Nie chciał o nic pytać. Chciał zaszyć się, zniknąć. Na parę chwil po prostu zniknąć. Złożył pergamin i ułożył na stole. Wyciągnął dłoń po różdżkę. Mankiet za dużej koszuli zsunął mu się z ramienia, o mało nie zahaczając o misę z gulaszem. Widok jedzenia wykręcił mu wnętrzności, zachęcając do wzięcia wszystkiego gołymi rękami i zwymiotowania niewielką ilością żółci zmieszanej z wodą. Złapał za kawałek drewna niezgrabnie palcami, z dziwną, nieznaną sobie trudnością. Coś ścisnęło go za serce, gdy zdał sobie sprawę, że trudno mu wyczuć przedmiot. Otworzył lewą dłoń i spojrzał na nią, jakby nie był pewny, czy była jego. A potem uświadomił sobie — jakakolwiek by nie była, miał ją. Życie Marceliusa wisiało na włosku. I to wszystko przez niego. Thomas mógł paść ofiarą tego zwyrodnialca. Sheila i Eve mogły zostać same. Na zawsze. Może powinny. Może Jayden miał rację, może ściągali na nie niebezpieczeństwo, na które się nie godziły, na które nie zasługiwały. Lepiej byłoby im bez nich. Gdziekolwiek nie poszli ciągnęli za sobą tylko pecha i śmierć.
Odwrócił się tyłem do Jaydena, przodem do Thomasa i uniósł na niego wzrok. Chodźmy stąd. Ale Jayden miał rację. Naraził nie tylko siebie, ale i innych. Thomasa, Marcela, Sheilę i Eve. Ich wszystkich. Skutki jego działań odbiły się wyraźnie. Ledwie patrzył bratu w oczy — Marcelowi, wiedział, nie będzie mógł spojrzeć wcale. Nie wróci do Londynu. Nie będzie potrafił stanąć przed nim, poprosić go o wybaczenie. Nie da rady. Nie wiedział, co robić. Pierwszy raz od dawna, miał w głowie mętlik, pustkę. Wiedział, a potem już nie, gubił się w myślach, pragnieniach i lękach. Nie wiedział już, komu i co był winien. Czym i jak miał wszystko wynagrodzić, zapłacić.
Gdyby uciec, tak jak Thomas zwykł to robić. I schować się tak, by nikt nigdy go nie szukał, nigdy nie znalazł? Pójdzie. Po prostu pójdzie.
Nie. Usiadł na sofie. Nie buntował się. Nie było w nim ani agresji ani buty. Młodzieńczej werwy i dawnej siły. Tower wyrwało mu serce.
Marcelius wyszedł na wolność.
Wyszedł? Wyszedł o własnych siłach. Wyszedł bo był żywy. Rozchylił wargi, tyle pytań cisnęło mu się na język; tyle chciał wiedzieć, a jednak żadna głoska nie wydostała się z jego spierzchniętego gardła. O co miał pytać? Jak się miał? Jak czuł, trzymał? Czy wszystko było w porządku? Czy wrócił do cyrku? Znał odpowiedź na każde z tych pytań, nie musiał ich zadawać głośno. Zamknął usta i opuścił powoli spojrzenie w ziemie. Z samego nieba spłynął na niego blady promyk prawdziwego, czystego szczęścia. Marcelius żył. Podejmując własną decyzję, wbrew woli aktora ruszył w stronę listu, ale to nie brak wiary w słowa profesora nim kierowały, a potrzeba upewnienia się, że to nie było tylko sennym marzeniem z wycieńczenia. Ujął pergamin i przemknął spojrzeniem po napisanych zamaszystym piórem literach. ...miał Pan istotny udział w zwolnieniu z aresztu mojego syna Marceliusa. Cokolwiek Pan uczynił, być może bez tego nie wróciłby do domu. To dlatego tu byli. Wstawił się za nimi, za całą trójką. Nie wiedział jak, nie wiedział też po co, ale to zrobił. Krótki zryw ulgi i radości szybkoo przysłonił cień własnej sytuacji. Byli mu coś winni. Co takiego? Posłuszeństwo, pokorę? Wdzięczność? Jeśli miał jakieś kontakty, które poruszył, by ich wyciągnąć... cokolwiek uczynił, nie potrafił nie być mu wdzięczny. Dziwny ciężar utknął mu na piersi, jakby ktoś ciałem przygniatał go leżącego na zimnej ziemi. I kopał. Wciąż czuł, że ktoś go kopał. Patrzył na pergamin, ale już nie czytał, udawał, próbując zająć czymś dłonie, rozbiegany wzrok. To wszystko, co się wydarzyło było już jak mglisty sen, jakby od tamtej pory minęły całe wieki, a nie długie godziny. Ta mała, ciasna cela, krew na podłodze, ciężkie okute buty obijające mu kręgosłup i nerki, nagość, zimno, chłód, upadlający strażnicy. Kpiny, drwiny, śmiech, obelgi. Cisza, światło, cień, groza, strach, dotyk, pustka. To wszystko stało za nim, jak niewidzialny człowiek, rosnący na ścianie za nim własny cień, który będzie go straszyć, gdy tylko się obróci. Wyciągnął ich z tego koszmaru, ocalił przed śmiercią. A potem przypomniał sobie tą nienawiść, którą w nim wyzwolił przez małą, kochaną siostrę. Paskudne propozycje. Chciał stąd uciec. Wyjść i iść przed siebie, nieważne gdzie, nieważne jak daleko i po co. Po prostu iść.
Jego siostra była bezpieczna. U przyjaciół. A żona? Została? Dlaczego nie wyruszyła z nią? Powinien spytać? Nie chciał o nic pytać. Chciał zaszyć się, zniknąć. Na parę chwil po prostu zniknąć. Złożył pergamin i ułożył na stole. Wyciągnął dłoń po różdżkę. Mankiet za dużej koszuli zsunął mu się z ramienia, o mało nie zahaczając o misę z gulaszem. Widok jedzenia wykręcił mu wnętrzności, zachęcając do wzięcia wszystkiego gołymi rękami i zwymiotowania niewielką ilością żółci zmieszanej z wodą. Złapał za kawałek drewna niezgrabnie palcami, z dziwną, nieznaną sobie trudnością. Coś ścisnęło go za serce, gdy zdał sobie sprawę, że trudno mu wyczuć przedmiot. Otworzył lewą dłoń i spojrzał na nią, jakby nie był pewny, czy była jego. A potem uświadomił sobie — jakakolwiek by nie była, miał ją. Życie Marceliusa wisiało na włosku. I to wszystko przez niego. Thomas mógł paść ofiarą tego zwyrodnialca. Sheila i Eve mogły zostać same. Na zawsze. Może powinny. Może Jayden miał rację, może ściągali na nie niebezpieczeństwo, na które się nie godziły, na które nie zasługiwały. Lepiej byłoby im bez nich. Gdziekolwiek nie poszli ciągnęli za sobą tylko pecha i śmierć.
Odwrócił się tyłem do Jaydena, przodem do Thomasa i uniósł na niego wzrok. Chodźmy stąd. Ale Jayden miał rację. Naraził nie tylko siebie, ale i innych. Thomasa, Marcela, Sheilę i Eve. Ich wszystkich. Skutki jego działań odbiły się wyraźnie. Ledwie patrzył bratu w oczy — Marcelowi, wiedział, nie będzie mógł spojrzeć wcale. Nie wróci do Londynu. Nie będzie potrafił stanąć przed nim, poprosić go o wybaczenie. Nie da rady. Nie wiedział, co robić. Pierwszy raz od dawna, miał w głowie mętlik, pustkę. Wiedział, a potem już nie, gubił się w myślach, pragnieniach i lękach. Nie wiedział już, komu i co był winien. Czym i jak miał wszystko wynagrodzić, zapłacić.
Gdyby uciec, tak jak Thomas zwykł to robić. I schować się tak, by nikt nigdy go nie szukał, nigdy nie znalazł? Pójdzie. Po prostu pójdzie.
Nie. Usiadł na sofie. Nie buntował się. Nie było w nim ani agresji ani buty. Młodzieńczej werwy i dawnej siły. Tower wyrwało mu serce.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Wyszedł? Żyje, Jimmy, słyszysz? Marcelli żyje... - zaraz powtórzył, nieco przyciskając do siebie brata jakby wiedząc że ten potrzebuje dodatkowego bodźca, aby odebrać te informację. - W Dolinie..? Steffen albo Castor, na pewno u nich. Albo Beckeci? Jimmy, Eve też jest bezpieczna... Na pewno została w Londynie, żeby na nas czekać jeśli by nas wypuścili... - mówił stanowczo bardziej do Jamesa, jakby wiedząc, że ten potrzebuje jego głosu. Nawet jeśli zchrypniętego wciąż. W końcu zawsze mu opowiadał, kiedy działo się co złego - starał się być przy nim.
Tak jak teraz, kiedy wspólnie sięgali po list czy chwilę później, kiedy pozwolił Jamesowi usiąść na kanapie, usadawiając się obok niego.
W normalnych okolicznościach prawdopodobnie rzuciłby się na zaoferowane jedzenie, ale tutaj słysząc Jaydena nie mógł. Zresztą, pierw też musiał pomóc bratu.
Zastanawiał się czy był jakiś haczyk jeśli sięgnęliby po ten posiłek... Ale profesor sam zapewnił, że go nie było, prawda? Niezależnie co zdecydują.
Chociaż Thomas nie był pewny. Nie miał bladego pojęcia, co miał odpowiedzieć, więc na razie milczał. Musiał... Potrzebował chwili. Był najstarszy, powinien decydować, ale żeby decydować musiał wiedzieć czym nie zaszkodzi rodzinie. Nie był pewny co Vane mial na myśli poprzez jego warunki i pomoc im. Pozwoliłby im tu zostać na utrzymaniu, znalazłby im pracę? Nie, to odpadało. Ten dom był... Piękny i wspaniały, ogromny. W najśmielszych snach nie mogliby sobie wyobrazić mieszkania w czymś podobnym, a jednocześnie był pusty i ograniczał. Nie miał kół, nie miał możliwości, aby uciekać.
Tego potrzebowali. Potrzebowali swoich wozów z powrotem. I koni. Musieli o tym porozmawiać wspólnie, ale przede wszystkim musiał napisać. Wysłać listy...
Kolejny raz przywiozą zwłoki... Miałeś szczęście, jestem pewny, że nikogo z tamtych egzekucji nie wywieźli, przeszło mu przez myśl. Ktoś się zgłosił po Curhberta? Ktokolwiek wiedział, że nastolatek trafił do Tower? Był młodszy od niego, był tego niemalże pewny. Może też od Jamesa, od Sheili, od Nelki?
- Dziękuję... Możemy porozmawiać jak zjemy..? - poprosił cicho, wciąż zachrypnięty, zerkając niepewnie na Jaydena. Jeśli... Jeśli chciał dać im wybór i chciał ich traktować jak dorosłych, powinien im dać moment na przemyślenie, prawda?
To wszystko zaczynało ciążyć na najstarszym Doe. Znowu musiał być odpowiedzialny, ale nie w takich pustych słowach, kiedy mama wciskała mu pieniądze do ręki. Musiał być naprawdę odpowiedzialny, musiał planować co zrobią następnym razem... I czego nie mogli zrobić.
Sięgnął po wodę. Musiał się napić, musiał nawilżyć gardło, a widząc spojrzenie Jamesa, zaraz zebrał się, żeby posłać mu uśmiech. Delikatny, uspokajający. Musiał go zapewnić, że wszystko będzie dobrze - a jakby miał to zrobić jeśli nie tymi metodami, które James znał?
- Jimmy, będzie dobrze. Eve na ciebie czeka, pamiętasz? Sheila na nas czeka... Napiszę do Finnie, żeby dała nam znać co z Marcelem. Hej, młody, daj, pomogę ci z tym - mówił spokojnie, może nieco wesoło.
Przejął sztućce od młodszego, samemu pomagając mu zjeść gulasz. Chociażby kilka kęsów, nie przyjmował odmowy. Potrzebowali odpocząć, zjeść i nabrać energii, żeby wrócić do domu. Thomas wiedział, że teraz jak nigdy wcześniej musiał zająć się młodszym bratem. Nim, Sheilą, Eve, ich zwierzakami.
Może przez moment przez myśl przebiegły mu również blond loki. Ale to tylko moment. Jeanie przecież nie żyła, zawiódł ją. Chociaż... Może mógł mieć drugą szansę? Jeśli tylko się postara...
Wiedział, że zjebał. Sam to sobie wypominał przez dwa lata, niedawno wypominał mu to Marcel, a teraz Jayden. Nie potrzebował tego słyszeć, bo przecież wiedział, że sobie nie radził! Wiedział aż za dobrze... Trzy razy był w Tower, z czego... Przecież tylko raz próbował się podszyć pod kogoś innego. Przy pozostałych razach dosłownie stał na ulicy!
Kiedy nakarmił Jamesa, sam zabrał się do zjedzenia swojej porcji. Szybko, sprawnie. Był głodny, a gulasz smakował i pachniał cudownie. Miał chyba szczęście w nieszczęściu ostatnim czasem, bo w końcu kolejny dzień stycznia i mógł mieć pełny żołądek na cudzy koszt - ale cena tego dnia na jarmarku była zbyt wysoka.
Kiedy skończył, odłożył pusty talerz i zerknął na Jamesa. Uśmiechnął się po chwili do niego wesoło, wyciągając do niego rękę i mierzwiąc mu włosy tak jak to zawsze robił. Wiedział, że młodszy chciał uciekać... Rozumiał go, ale sam nie był pewny, co powinni w tym momencie zrobić. Jayden oferował im pomoc, jakieś rozwiązanie... Ale czy powinni z tego korzystać?
- Nie zostaniemy tutaj Jimmy, rano pojedziemy do Doliny, dobrze? Do Sheili, do Eve. Ale musimy dzisiaj jeszcze wypocząć, żeby one nas nie zobaczyły w takim stanie, okej Jimmy? - zwrócił się do niego po romsku - w ich języku, który tak bardzo kojarzył się z domem i bezpieczeństwem. W końcu nikt nie rozumiał, nikt nie mógł ich podsłuchać. Nikt. Te słowa były tylko dla nich.
Podniósł się po chwili, podchodząc do profesora.
- Dziękuję... Za wszystko - powiedział cicho, bo chyba to w tym wszystkim było najgorsze, że oboje wiedzieli jak bardzo zjebał. I on, i James, i Marcel. Idiota, dlaczego nie uciekał wtedy? Dlaczego nie złapał Jamesa i nie pociągnął go w tłum, żeby uciekali?!
- Ja... Nie wiem, co mamy zrobić. Nie możemy ci siedzieć na głowie... Tym bardziej jeśli miałoby ci to przeszkodzić w wyjeździe do tej całej Hiszpanii. Musimy coś znaleźć, coś poza Londynem. Chyba... Chyba mam pomysł. Na razie na pewno jest miejsce, w którym możemy się zatrzymać w Dolinie, ale pierw... Będę mógł skorzystać z twojej sowy? Chcę wysłać list do Sheili, do Eve. Uspokoić je. Jeśli zobaczą mój charakter pisma, na pewno będą spały spokojniej i... - urwał na moment, wbijając wzrok w Jaydena, zaraz kontynuując ciszej. - James potrzebuje pomocy. Masz... Masz coś na sen? On... My oboje mamy... Nie mogliśmy spać. Dodatkowo ten pieprzony Sallow... Zabrali nas na drugi raz na przesłuchanie do niego i próbował nas... Nie udało mu się mnie, ale... Legilimował Jimmiego. Rozumiesz to? Legilimowali go dla zabawy! Przyprowadzili nas do niego i pozwolili mu na grzebanie jak chciał... - mówił, wciąż zły, bo może gdyby James wtedy się nie wyrwał, albo gdyby on sam miał nieco więcej siły, żeby obronić młodszego brata, nie doszłoby do tego.
Odwrócił też na moment wzrok od profesora. Zawsze był uśmiechnięty, ale nie teraz. Mimo, że starał się chwilę wcześniej pocieszać i zapewniać Jamesa, że wszystko będzie dobrze, kiedy młodszy brat nie mógł go dostrzec, nie udawał. Nie miał siły na to. Kto by miał? Nawet energiczny Marcel w tamtym miejscu tracił cały zapał i chęci do życia.
- Wybijali nam palce, bili i kopali... Głównie Marcela i Jamesa. Jimmy potrzebuje, żeby go ktoś obejrzał... Zanim nas do ciebie wypuścili, leczyli nas, ale po ostatnim razie wiem, że niekoniecznie się do tego przykładają... Przynajmniej to mi powiedziała uzdrowicielka jak do niej przyszedłem po przesłuchaniu… - mówił dość powoli, ale dużo, nie wiedząc ile miał przekazać i wyjaśniać profesorowi. W końcu były rzeczy, o których ten z pewnością nie chciałby wiedzieć, a były też i takie, o których i tak już wiedział. Jak miał ważyć słowa i to co się wydarzyło? O czym miał mówić konkretnie? Sam nie wiedział czego oczekiwał od Jaydena, poza tym żeby pomógł w jakiś sposób Jamesowi ze wszystkimi koszmarami. Ale przecież Vane nie był magiczną wróżką, żeby rozwiązywać ich problemy za nich - tym bardziej najstarszy Doe nie chciał prosić go o zbyt wiele. Chciał to wszystko... Wszystkim zająć się sam. Nawet jeśli nie wiedział jak czy od czego powinien zacząć. Nikt mu przecież nigdy nie powiedział, a nawet jeśli mówił to Thomas uparcie nie chciał słuchać. Zawsze taki był, a teraz to zaczynało się na nim mścić.
Mimo zmęczenia nie był pewny czy byłby w stanie zasnąć i odpocząć. Tyle myśli pędziło mu przez głowę. Dom czy wozy, jak uczyć się transmutacji. Może powinien uczyć się też bardziej obronnych zaklęć? Praca, gdzie mógł znaleźć stałą pracę poza Londynem? Do głowy wpadły mu statki. Staż w Czarownicy... Nie mógł sobie pozwolić na coś nie przynoszącego dochodów, tym bardziej jeśli chcieli wrócić do życia w taborze. Konie będą jadły jeszcze więcej niż oni, nie wspominając nawet o Marsie!
Tyle rzeczy, a on nawet nie wiedział czy miał rację. Czy tak powinni zrobić? Tak się zachować? Nie mogli przecież obciążać sobą innych, wszystko miało swoje granice. Nie powinni gdzieś przezimować? W jakimś domu rzeczywistym zamiast wozów? Chociaż mieli magię, mogło być im łatwiej z magią, szczególnie podczas zimy.
- Powiedziałem Jamesowi, że dostaniemy tylko na noc. Potrzebujemy wrócić do Sheili i Eve, będziemy spokojniejsi razem... Ale... - zawahał się, nie wiedząc czy chciał pytać, czy chciał wiedzieć. Czy powinien prosić o pomoc. Ale jeśli zapyta, mogli porozmawiać, prawda? Mógł się dowiedzieć... Czy w ogóle miałby rację odrzucając lub przyjmując pomoc od profesora. - Na jakich warunkach..? Ta pomoc, znaczy się... - dodał, chociaż ledwo przeszło mu to przez gardło.
Był niepewny w tym momencie tak wielu rzeczy. I wiedział jakie miał na głowie problemy. Nie mógł przecież wiecznie polegać na innych, nawet jeśli ci inni na to pozwalali! Powinien się usamodzielnić, ale nawet nie wiedział czy był w stanie to zrobić.
Tak jak teraz, kiedy wspólnie sięgali po list czy chwilę później, kiedy pozwolił Jamesowi usiąść na kanapie, usadawiając się obok niego.
W normalnych okolicznościach prawdopodobnie rzuciłby się na zaoferowane jedzenie, ale tutaj słysząc Jaydena nie mógł. Zresztą, pierw też musiał pomóc bratu.
Zastanawiał się czy był jakiś haczyk jeśli sięgnęliby po ten posiłek... Ale profesor sam zapewnił, że go nie było, prawda? Niezależnie co zdecydują.
Chociaż Thomas nie był pewny. Nie miał bladego pojęcia, co miał odpowiedzieć, więc na razie milczał. Musiał... Potrzebował chwili. Był najstarszy, powinien decydować, ale żeby decydować musiał wiedzieć czym nie zaszkodzi rodzinie. Nie był pewny co Vane mial na myśli poprzez jego warunki i pomoc im. Pozwoliłby im tu zostać na utrzymaniu, znalazłby im pracę? Nie, to odpadało. Ten dom był... Piękny i wspaniały, ogromny. W najśmielszych snach nie mogliby sobie wyobrazić mieszkania w czymś podobnym, a jednocześnie był pusty i ograniczał. Nie miał kół, nie miał możliwości, aby uciekać.
Tego potrzebowali. Potrzebowali swoich wozów z powrotem. I koni. Musieli o tym porozmawiać wspólnie, ale przede wszystkim musiał napisać. Wysłać listy...
Kolejny raz przywiozą zwłoki... Miałeś szczęście, jestem pewny, że nikogo z tamtych egzekucji nie wywieźli, przeszło mu przez myśl. Ktoś się zgłosił po Curhberta? Ktokolwiek wiedział, że nastolatek trafił do Tower? Był młodszy od niego, był tego niemalże pewny. Może też od Jamesa, od Sheili, od Nelki?
- Dziękuję... Możemy porozmawiać jak zjemy..? - poprosił cicho, wciąż zachrypnięty, zerkając niepewnie na Jaydena. Jeśli... Jeśli chciał dać im wybór i chciał ich traktować jak dorosłych, powinien im dać moment na przemyślenie, prawda?
To wszystko zaczynało ciążyć na najstarszym Doe. Znowu musiał być odpowiedzialny, ale nie w takich pustych słowach, kiedy mama wciskała mu pieniądze do ręki. Musiał być naprawdę odpowiedzialny, musiał planować co zrobią następnym razem... I czego nie mogli zrobić.
Sięgnął po wodę. Musiał się napić, musiał nawilżyć gardło, a widząc spojrzenie Jamesa, zaraz zebrał się, żeby posłać mu uśmiech. Delikatny, uspokajający. Musiał go zapewnić, że wszystko będzie dobrze - a jakby miał to zrobić jeśli nie tymi metodami, które James znał?
- Jimmy, będzie dobrze. Eve na ciebie czeka, pamiętasz? Sheila na nas czeka... Napiszę do Finnie, żeby dała nam znać co z Marcelem. Hej, młody, daj, pomogę ci z tym - mówił spokojnie, może nieco wesoło.
Przejął sztućce od młodszego, samemu pomagając mu zjeść gulasz. Chociażby kilka kęsów, nie przyjmował odmowy. Potrzebowali odpocząć, zjeść i nabrać energii, żeby wrócić do domu. Thomas wiedział, że teraz jak nigdy wcześniej musiał zająć się młodszym bratem. Nim, Sheilą, Eve, ich zwierzakami.
Może przez moment przez myśl przebiegły mu również blond loki. Ale to tylko moment. Jeanie przecież nie żyła, zawiódł ją. Chociaż... Może mógł mieć drugą szansę? Jeśli tylko się postara...
Wiedział, że zjebał. Sam to sobie wypominał przez dwa lata, niedawno wypominał mu to Marcel, a teraz Jayden. Nie potrzebował tego słyszeć, bo przecież wiedział, że sobie nie radził! Wiedział aż za dobrze... Trzy razy był w Tower, z czego... Przecież tylko raz próbował się podszyć pod kogoś innego. Przy pozostałych razach dosłownie stał na ulicy!
Kiedy nakarmił Jamesa, sam zabrał się do zjedzenia swojej porcji. Szybko, sprawnie. Był głodny, a gulasz smakował i pachniał cudownie. Miał chyba szczęście w nieszczęściu ostatnim czasem, bo w końcu kolejny dzień stycznia i mógł mieć pełny żołądek na cudzy koszt - ale cena tego dnia na jarmarku była zbyt wysoka.
Kiedy skończył, odłożył pusty talerz i zerknął na Jamesa. Uśmiechnął się po chwili do niego wesoło, wyciągając do niego rękę i mierzwiąc mu włosy tak jak to zawsze robił. Wiedział, że młodszy chciał uciekać... Rozumiał go, ale sam nie był pewny, co powinni w tym momencie zrobić. Jayden oferował im pomoc, jakieś rozwiązanie... Ale czy powinni z tego korzystać?
- Nie zostaniemy tutaj Jimmy, rano pojedziemy do Doliny, dobrze? Do Sheili, do Eve. Ale musimy dzisiaj jeszcze wypocząć, żeby one nas nie zobaczyły w takim stanie, okej Jimmy? - zwrócił się do niego po romsku - w ich języku, który tak bardzo kojarzył się z domem i bezpieczeństwem. W końcu nikt nie rozumiał, nikt nie mógł ich podsłuchać. Nikt. Te słowa były tylko dla nich.
Podniósł się po chwili, podchodząc do profesora.
- Dziękuję... Za wszystko - powiedział cicho, bo chyba to w tym wszystkim było najgorsze, że oboje wiedzieli jak bardzo zjebał. I on, i James, i Marcel. Idiota, dlaczego nie uciekał wtedy? Dlaczego nie złapał Jamesa i nie pociągnął go w tłum, żeby uciekali?!
- Ja... Nie wiem, co mamy zrobić. Nie możemy ci siedzieć na głowie... Tym bardziej jeśli miałoby ci to przeszkodzić w wyjeździe do tej całej Hiszpanii. Musimy coś znaleźć, coś poza Londynem. Chyba... Chyba mam pomysł. Na razie na pewno jest miejsce, w którym możemy się zatrzymać w Dolinie, ale pierw... Będę mógł skorzystać z twojej sowy? Chcę wysłać list do Sheili, do Eve. Uspokoić je. Jeśli zobaczą mój charakter pisma, na pewno będą spały spokojniej i... - urwał na moment, wbijając wzrok w Jaydena, zaraz kontynuując ciszej. - James potrzebuje pomocy. Masz... Masz coś na sen? On... My oboje mamy... Nie mogliśmy spać. Dodatkowo ten pieprzony Sallow... Zabrali nas na drugi raz na przesłuchanie do niego i próbował nas... Nie udało mu się mnie, ale... Legilimował Jimmiego. Rozumiesz to? Legilimowali go dla zabawy! Przyprowadzili nas do niego i pozwolili mu na grzebanie jak chciał... - mówił, wciąż zły, bo może gdyby James wtedy się nie wyrwał, albo gdyby on sam miał nieco więcej siły, żeby obronić młodszego brata, nie doszłoby do tego.
Odwrócił też na moment wzrok od profesora. Zawsze był uśmiechnięty, ale nie teraz. Mimo, że starał się chwilę wcześniej pocieszać i zapewniać Jamesa, że wszystko będzie dobrze, kiedy młodszy brat nie mógł go dostrzec, nie udawał. Nie miał siły na to. Kto by miał? Nawet energiczny Marcel w tamtym miejscu tracił cały zapał i chęci do życia.
- Wybijali nam palce, bili i kopali... Głównie Marcela i Jamesa. Jimmy potrzebuje, żeby go ktoś obejrzał... Zanim nas do ciebie wypuścili, leczyli nas, ale po ostatnim razie wiem, że niekoniecznie się do tego przykładają... Przynajmniej to mi powiedziała uzdrowicielka jak do niej przyszedłem po przesłuchaniu… - mówił dość powoli, ale dużo, nie wiedząc ile miał przekazać i wyjaśniać profesorowi. W końcu były rzeczy, o których ten z pewnością nie chciałby wiedzieć, a były też i takie, o których i tak już wiedział. Jak miał ważyć słowa i to co się wydarzyło? O czym miał mówić konkretnie? Sam nie wiedział czego oczekiwał od Jaydena, poza tym żeby pomógł w jakiś sposób Jamesowi ze wszystkimi koszmarami. Ale przecież Vane nie był magiczną wróżką, żeby rozwiązywać ich problemy za nich - tym bardziej najstarszy Doe nie chciał prosić go o zbyt wiele. Chciał to wszystko... Wszystkim zająć się sam. Nawet jeśli nie wiedział jak czy od czego powinien zacząć. Nikt mu przecież nigdy nie powiedział, a nawet jeśli mówił to Thomas uparcie nie chciał słuchać. Zawsze taki był, a teraz to zaczynało się na nim mścić.
Mimo zmęczenia nie był pewny czy byłby w stanie zasnąć i odpocząć. Tyle myśli pędziło mu przez głowę. Dom czy wozy, jak uczyć się transmutacji. Może powinien uczyć się też bardziej obronnych zaklęć? Praca, gdzie mógł znaleźć stałą pracę poza Londynem? Do głowy wpadły mu statki. Staż w Czarownicy... Nie mógł sobie pozwolić na coś nie przynoszącego dochodów, tym bardziej jeśli chcieli wrócić do życia w taborze. Konie będą jadły jeszcze więcej niż oni, nie wspominając nawet o Marsie!
Tyle rzeczy, a on nawet nie wiedział czy miał rację. Czy tak powinni zrobić? Tak się zachować? Nie mogli przecież obciążać sobą innych, wszystko miało swoje granice. Nie powinni gdzieś przezimować? W jakimś domu rzeczywistym zamiast wozów? Chociaż mieli magię, mogło być im łatwiej z magią, szczególnie podczas zimy.
- Powiedziałem Jamesowi, że dostaniemy tylko na noc. Potrzebujemy wrócić do Sheili i Eve, będziemy spokojniejsi razem... Ale... - zawahał się, nie wiedząc czy chciał pytać, czy chciał wiedzieć. Czy powinien prosić o pomoc. Ale jeśli zapyta, mogli porozmawiać, prawda? Mógł się dowiedzieć... Czy w ogóle miałby rację odrzucając lub przyjmując pomoc od profesora. - Na jakich warunkach..? Ta pomoc, znaczy się... - dodał, chociaż ledwo przeszło mu to przez gardło.
Był niepewny w tym momencie tak wielu rzeczy. I wiedział jakie miał na głowie problemy. Nie mógł przecież wiecznie polegać na innych, nawet jeśli ci inni na to pozwalali! Powinien się usamodzielnić, ale nawet nie wiedział czy był w stanie to zrobić.
« To nieszczęście, że tak mały odstęp dzieli czas, gdy jesteśmy zbyt młodzi, od czasu, gdy jesteśmy zbyt starzy. »
Nie odzywał się, pozwalając, by bracia zajęli się sobą na potrzebny im czas. Czuł jednak, że będąc tam, okradał ich z pewnych chwil intymności, prywatności, gdy starszy zajmował się młodszym. Sam nigdy nie zaznał podobnej relacji, nie był w stanie więc w żaden sposób zrozumieć braterskiej więzi, ale mógł jedynie cieszyć się, że — pomimo sytuacji — wspierali się. Żyli, byli razem, obok siebie. To było najważniejsze. To jak odnosili się do niego, było w tym momencie sprawą drugorzędną, chociaż na pewno miały wystąpić problemy w komunikacji, zrozumieniu i potencjalnej rozmowie. Nie był głupi — widział, że James na niego nie patrzył. Podniósł spojrzenie jedynie w momencie, gdy Vane wspomniał o Marceliusie, a tak to wbijał pusty wzrok wszędzie poza sylwetką astronoma. To Thomas przejął inicjatywę od samego wejścia i w żaden sposób go to nie zdziwiło. Starszy Doe lubił wymyślać bajki, lubił mówić ogółem, czasami profesor zastanawiał się, czy istniały momenty, gdy po prostu siedział cicho. Najwidoczniej jednak nawet pobyt w Tower of London nie pozbawił go dawnych przyzwyczajeń. Poniekąd świadczyło to dobrze o osobowości, chociaż Jayden bardziej martwił się o młodszego z dwójki dawnych uczniów. Była to jednak obawa, która rozpoczęła się o wiele wcześniej. Jeszcze zanim w ogóle przyszło im spotkać się na Pokątnej, a która miała swoje źródło w nagłym zniknięciu i braku odpowiedzi na którykolwiek z listów. Nie wiedział, nie potrafił zrozumieć, czym sobie zasłużył na ten młodociany gniew, jednak skoro Steve wracał bez koperty, oznaczało to, iż gdzieś tam... Gdzieś poza męskim spojrzeniem czaiła się chłopięca sylwetka. Wciąż taka była — jeszcze tak oddalona od w pełni dorosłości. I chociaż Jay widział różnice, odkąd widzieli się ostatnim razem w murach Hogwartu, dostrzegał więcej podobieństw do krnąbrnego dziecka, które zobaczył w swoim gabinecie. I chociaż sylwetka mówiła jedno, oczy nie mogły kłamać. Nie były tak butne. Zmatowiały, unikały jego spojrzenia. Nie wyzywały, jak wtedy. Jak w szkole. Jak na Pokątnej. Wtedy widział to tak samo jak teraz — miał przed sobą jeszcze chłopca. Nie mężczyznę. Thomas również. Ich życie było jeszcze zbyt krótkie, aby mogło się w nim wydarzyć coś przekuwającego ich w stal. I chociaż dostrzegał to, nie patrzył na nich z pogardą. Czuł wobec nich własne zmartwienie — ich życie mogło być krótkie, lecz mieściło się w nim już i tak wiele cierpienia. A nikt wszak nie zasługiwał na los, który przyszło im doświadczyć.Nie poruszył się, gdy podszedł do niego starszy z braci. - Nie chcę podziękowań, Thomas - odpowiedział od razu, przenosząc spojrzenie na Doe. Jego głos nie niósł w sobie pogardy, lecz nie był także miękki. Był wymagający i surowy. Co było mu wszak po podziękowaniach, skoro to w następstwach miał je dostrzec? Rezultaty oraz decyzje podejmowane przez młodych czarodziejów miały być odpowiedzią na to, czy naprawdę ta uważali. Słowa były rzucane, lecz rzadko kiedy dotrzymywane. I nawet najszczersze kryły za sobą drżenie wątpliwości. Żałował, że nie było przy nim Pomony. Wprowadziłaby spokój, ciepło. Ukoiłaby rozedrgane emocje męża, które — mimo egzystencji — nie wypływały na wierzch. Trzymał wszystko w sobie, nie potrafiąc, nie chcąc się z nimi uzewnętrzniać. Musiał zachować trzeźwość umysłu. Na nic miały zdać się uczucia — nigdy wszak nie były dobrym doradcą. Słuchał jednak uważnie dawnego podopiecznego. - Jakiej Hiszpanii? - wtrącił jedynie, marszcząc brwi, lecz nie robiąc nic więcej. Skinął mimo wszystko głową, słysząc o listach, a gdy zostały wspomniane pomoc uzdrowiciela, jak i eliksiry na sen, nie zawahał się. - Dostaniecie je. - Miał parę fiolek na czarną godzinę, pamiętając, jak niestała potrafiła być jego rutyna. I co za tym szło, jak bardzo niestabilna mogła być również i magia. A on musiał odpoczywać. Bez tego jak miał być dla kogokolwiek użyteczny? Jak miał zajmować się synami, skoro sam opadałby z sił? Kto miał zrobić za niego to, co planował? Ich matki tam nie było.
Na ziemię sprowadziła go wzmianka o legilimencji. Wcześniej patrzył na Jamesa, ale odnalazł momentalnie wzrok Thomasa, chcąc wyłapać kłamstwo lub przesadę czarodzieja, lecz nic takiego nie wyczuł. Widział jedynie troskę, gniew oraz... Strach. Szczere. Nieudawane. Prawdziwe. Zacisnął dłonie w pięści i chociaż wciąż miał je schowane w kieszeniach spodni, wiedział, że zbielały mu knykcie. Żuchwa usztywniła się, ostro zarysowując linie na męskiej twarzy wraz z kolejnym opisem tortur, które zadawali trójce więźniów ludzie Tower. Bili. Znęcali się. Upokarzali. Dzieci. Uczniów. Jego uczniów, do cholery! Tak jak i jego żonę. Matkę jego dzieci. Czy oni mogli... Mogli ją...
Na jakich warunkach..? Ta pomoc, znaczy się...
Głos Thomasa z powrotem sprowadził astronoma na ziemię, każąc mu wrócić myślami do tu i teraz. Ale jakże okrutna była to prośba, którą jednak spełnił bez względu na to, jak wielki ból zaognił się w profesorskim sercu. A więc... Jakie miał warunki? - Będziecie przykładać się do nauk, które wam dam. Nie będziecie kraść. Nie będziecie prowokować sytuacji, które będą prowadzić do kolejnych przewinień. Znajdziecie porządną pracę. Będziecie ludźmi, którzy nie muszą obawiać się przetrwania. Tego od was chcę. Czasu, przykładności. Cierpliwości - urwał, patrząc na chwilę wprost w oczy starszego z braci. - W zamian nauczę was tego, co wiem. Nie nauczycie się praktycznego zastosowania tych nauk, ale zasad, którym one podlegają. A dzięki zasadom będziecie mogli je później wykorzystać. - Zamilkł, by przenieść spojrzenie na Jamesa. - A jeśli dacie radę, nauczę podstaw zamykania umysłu. - Nie była to pusta obietnica. Nie była to również przynęta. Skoro chcieli przestać się bać, musieli wiedzieć, czym owocował upór, dążenie do celu, rozwijanie się. Dzięki temu mieli mieć cel — a teraz byli go wyzbyci. Zagubieni bardziej niż kiedykolwiek. Mógł im nadać kurs, pomóc go odnaleźć. Ustalić samemu, nie na modłę innych. Podążać własnymi ścieżkami nie było trudno — co robili do tej pory — lecz utrzymać ich palisady już tak. Jeszcze tego nie umieli, lecz mogli.
Vane odbił się w końcu od okna, o które się opierał i przeszedł przez pokój, by stanąć po drugiej stronie stołu. Jego spojrzenie nie odwróciło się od Jamesa. Wzrok nauczyciela badał uważnie każdą rysę młodej twarzy, widząc, jak była zmarnowana. Pamiętał, jak wyglądała nauka oklumencji. I pamiętał, jakim uczuciem była legilimencja. Jednak to nie ból był najgorszy. Najgorsze były wyrywane wspomnienia pełne intymności, pełne uczuć, pełne miłości, pełne dobroci. Pełne bezbronności wydzierane przez kogoś, kto nigdy nie powinien być ich częścią, ale gdy się do nich dostawał, zagrabiał je. Splugawiał swoją obecnością. Naznaczał tak, że już żadne z nich nie miało być takie samo. Czy i to samo czuł James? Czy i to nie dawało mu spać? Chciał jeszcze zasnąć? - Łatwo jest nienawidzić świat, gdy znasz jedynie jego małą część. - A przecież wiedział lepiej niż ktokolwiek, że złość niszczy wiele rzeczy.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wyszedł. Żyje. Nie umarł tam w Tower, nie wrzucili jego truchła do Tamizy, do rynsztoka, nie wrzucili go do zbiorowej mogiły. Vane go wyciągnął, dlaczego nie było go tu razem z nimi? Spotkał się z Carringtonem? Odebrał go? Zabrał w bezpieczne miejsce, do cyrku. Do domu. Ciężar, który czuł na ramionach nie zelżał, ale nie potrafił nawet sklasyfikować dobrze tego, co poczuł, kiedy ta informacja w końcu do niego dotarła. Thomas był obok, był i robił to co powinien starszy brat, ale o tym nie myślał już. Ani o nim. Ani nawet Marcelu, czy Jaydenie. Był zmęczony. Okrótnie zmęczony tym wszystkim, co się wydarzyło. Cińce pod oczami wyraźnie wskazywały brak snu, a opuchnięcia emocje, które wylewały się z niego jeszcze przed paroma godzinami. Spojrzał na Thomasa powoli i pokiwał głową ze zrozumieniem. Te słowa, to co próbował mu przekazać docierało do niego z opóźnieniem, z trudem przedzierając się przez paskudną migrenę. Rozumiał jego słowa. Sheila była bezpieczna. Eve też musiała być, nawet jeśli została w Londynie. Obie musiały odchodzić od zmysłów. Nie, nie myśl o tym. To tylko sprawiało, że czuł się jeszcze bardziej senny i zmęczony. Wesoły głos brata, który przy nim siedział, te wszystkie zapewnienia... bardzo chciał je wpuścić do siebie. Kiwał głową, przytomnie, świadomie, ale odbijały się jak od ściany. Tak, wiedział to wszystko, rozumiał. Ale nie miało żadnego wpływu na jego samopoczucie. Nie dzisiaj, nie teraz, w tej chwili. Kidy Thomas spróbował go nakarmić odsunął się, nawet na niego nie patrząc, pomimo jego bezbrzeżnej troski i opiekuńczości, jaką mu okazał. Dopiero po chwili odebrał od niego talerz i zaczął powoli jeść. Wykręcony żołądek bolał, kłuł. Miał do niego wstręt. Był przekonany, że kiedy skończy wszystko zwróci z powrotem na ten talerz, wyrzyga wraz z krwią, łamiąc się w bólu po pobiciach. Mięśnie brzucha bolały go od skurczy i mdłości, które przeżywał w więzieniu, ale tam nie miał w sobie nic już poza śliną i żółcią zabarwioną krwią. Bolało go wciąż wszystko, każdy kawałek ciała. Czuł się chory, chociaż uzdrowiciel doprowadził ich do jako takiego porządku. Zmusił się do jedzenia, powoli przełykając z dziwnego strachu i stresu, ale z każdym kolejnym kęsem żołądek i przełyk coraz chętniej przyjmowały posiłek. Głód się zwiększał, jego możliwości też, zaczął jeść więc coraz szybciej, uświadamiając sobie, że dawno nie miał w ustach nic tak dobrego. A może to tylko złudzenie. Sheila gotowała jak mało kto. To, co przygotowało na święta było przecież doskonałe. Prawdziwa czarodziejka, była wstanie przygotować coś z niczego. Jej wspomnienie sprowadziło go na ziemię — Thomas był już przy Jaydenie, coś mu szeptał, nie słyszał co, ale profesor zaraz odpowiedział mu głośno. Obrócił głowę lekko, ale nie spojrzał w ich kierunku, słuchając warunków. Nauka? Czego chciał ich uczyć? Praca? Nigdy nie miał z nią problemu, ale każdy kto orientował się choć trochę w jego pochodzeniu nie chciał go zatrudnić. Cyganem był tylko w połowie, jego skóra nie była tak ciemna, a rysy charakterystyczne, dużo odziedziczył jednak po ojcu, ale inny odcień, ciemna oprawa nie budziła zaufania. A o pracę w trakcie wojny w ogóle było trudno, nikt nie miał pieniędzy. Pracodawcy także. Cierpliwość nie była jego mocną stroną, był porywczy, gwałtowny. jak miał się tego nauczyć, jeśli przez tyle lat się nie udało? Nie wyjaśnił z Vane'm wszystkiego. Nie przystałby na żaden z tych warunków, ale nie miał siły protestować, kłócić się i walczyć. Słuchając tego, wbrew ukorzenionym w nim przekonaniom i poprzednim postanowieniom było mu w tej chwili wszystko jedno. Milczał więc wciąż, unosząc głowę dopiero, kiedy profesor przeszedł stolik i stanął przed nim.
Podstaw zamykania umysłu... O czym on mówił? Czy to było możliwe? Czy to było trudne? Musiało. Powiedział mu co się wydarzyło? Thomas? Zdał mu relację z Tower? Zdradził go? Wiedział przecież, że nie chciałby, żeby ktokolwiek się dowiedział. Było w tym coś paskudnie wstydliwego — to uwłaczające bycie ofiarą. Bezbronną, cierpiącą, psychicznie złamaną — w końcu ktoś siłą i gwałtem wdarł się do najintymniejszej części osobowości. Był jego bratem, znał go. Nikt nie mógł się dowiedzieć. Nie chciał, by ktokolwiek go żałował, współczuł mu. A już na pewno nie on. Uniósł na niego ciemne oczy powoli. Nie miał ochoty na słowne potyczki, analizy. Słuchał go jednak, wbijając w niego wzrok. Czego ode mnie chcesz?
Podstaw zamykania umysłu... O czym on mówił? Czy to było możliwe? Czy to było trudne? Musiało. Powiedział mu co się wydarzyło? Thomas? Zdał mu relację z Tower? Zdradził go? Wiedział przecież, że nie chciałby, żeby ktokolwiek się dowiedział. Było w tym coś paskudnie wstydliwego — to uwłaczające bycie ofiarą. Bezbronną, cierpiącą, psychicznie złamaną — w końcu ktoś siłą i gwałtem wdarł się do najintymniejszej części osobowości. Był jego bratem, znał go. Nikt nie mógł się dowiedzieć. Nie chciał, by ktokolwiek go żałował, współczuł mu. A już na pewno nie on. Uniósł na niego ciemne oczy powoli. Nie miał ochoty na słowne potyczki, analizy. Słuchał go jednak, wbijając w niego wzrok. Czego ode mnie chcesz?
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Do tej, do której zaprosiłeś Sheilę… Ta Genewa… w Hiszpanii… - dodał, chyba coraz mniej pewny tego co mówił. Jak ktoś mógłby zapomnieć o podobnej wycieczce? Chociaż z drugiej strony, żadne z Doe nigdy nie opuściło nawet wysp brytyjskich. Anglia, Szkocja i Walia to było jedyne, gdzie kiedykolwiek ich noga stanęła - i nawet nie wiedzieli, że w tym momencie do tej listy doszła Irlandia. W końcu nie wiedzieli, gdzie profesor mieszkał, bo i nigdy się takimi rzeczami nie interesowali. Po co by mieli? Jeszcze kilka dni temu byli pewni, że gdzieś na terenach Anglii, może jednak z pozostałych krajów na głównej wyspie brytyjskiej.
A w tym momencie bardziej od tego, gdzie się znajdują, głowę Thomasa zajmowała myśl, gdzie maja iść dalej. Tak jak wtedy, kiedy miał sześć lat - kiedy dostał sakwę z pieniędzmi, wtedy wiedział gdzie miał iść. Dostali kierunek od mamy, wiedzieli jak miały wyglądać wozy i że od tamtej pory nie mieli się przedstawiać Smith, a Doe. W taborze wszystko tłumaczyli im dziadkowie i ich rówieśnicy, inne cygańskie dzieci, a w Hogwarcie prefekci, starsi koledzy czy profesorowie. Po tym… po Hogwarcie nie miał już kto. Szczególnie po tym jak spłonął tabor. Nie mieli celu, nie mieli domu, nie mieli dokąd wracać. Nawet jeśli w listopadzie wszyscy się odnaleźli i zostawali w Londynie - teraz nie mogli tam wrócić. Sheila nie mogła tam wrócić, nie wiedzieli czy jej nie szukali, bo w końcu zbiegła. Ale teraz była bezpieczna i nie mogli ryzykować, że może coś jej się stać.
Był zmęczony, ale nie mógł sobie pozwolić na odpoczynek. Musiał się skupić nawet jeśli to skupienie było wymagające, bo kto inny zadba o Jamesa teraz? Wiedział, że młodszy nie ufał Jaydenowi - sam nie był do końca pewny czy mu ufa w pełni, a jednocześnie nie miał siły tak do końca, żeby szukać innej opcji. Potrzebowali pomocy zarówno on z bratem, jak i potrzebowali pomóc Marcelowi. Dowiedzieć się co w cyrku, jak w cyrku…
Spiął się widząc wzrok profesora, po chwili uciekając. Słyszał to wszystko, ale… to było dużo. Chciał się odezwać, powiedzieć że przecież nie dadzą rady - zaprotestować. Bo nie byli nigdy najlepszymi uczniami. W Hogwarcie od początku się uczyli i pisania, i czytania - mieli problemy na każdym kroku ze wszystkim. Nauka nie była czymś co przychodziło im naturalnie, chyba że wymagało to od nich rzeczywistego zaangażowania. W końcu James lubił Quidditch i dobrze mu w nim szło, bo to było coś co wymagało od niego tego, co już znał. On sam uwielbiał rozmawiać z ludźmi - a gdzie by znalazł pracę z tym? Chociaż może rzeczywiście powinien pomyśleć o biznesie, tak jak wspominała im podczas sylwestra Ania… Już kolejna osoba o tym wspominała. No i zawsze pomagał dziadkowi w rozmowach z gadziami, kiedy z nimi handlował.
Powstrzymał chęć tłumaczenia i wyjaśniania się w tym momencie. Że przecież nie pakowali się sami w takie kłopoty! Że przecież była wojna… Nie potrzebowali wyjaśnień, a profesor tak jak w Hogwarcie mógł je uciąć równie szybko. Zresztą, potrzebowali wiedzieć, co mają zrobić. Co mogą zrobić dalej…
Zerknął za Jaydenem, kiedy podszedł do jego brata. Musiał zdusić odruch, żeby tam podejść. On mu nic nie zrobi… Nawet jeśli Jimmy może być zły i niezadowolony, Vane nie stanowił dla niego zagrożenia.
- Sheila… Przyjaźni się z lady Weasley. Mogę wysłać zapytanie czy nie szukają rąk do pracy, nawet jeśli w Devon jest teraz ciężko, jest tam bezpieczniej niż w Londynie. I… chyba niedługo wypływają statki. Na wiosnę… Mogę złapać pracę na pokładzie - rzucił trochę zastanawiając się na głos, trochę nie wiedząc czy to tego profesor od nich teraz wymaga. Rozwiązań, szukania tego co mogli zrobić..? Widział, że w Devon było mnóstwo zwierząt - James na pewno mógł znaleźć pracę przy nich. W końcu dobrze sobie radził z końmi.
- Nie będziemy kraść. Słyszysz Jimmy? - zapewnił też, zerkając na młodszego brata. Nie mogli dopuścić, żeby sytuacja z jarmarku się powtórzyła. Nie chcieli trafić znów do Tower, a przynajmniej Thomas nie chciał tego dla brata. Nie mógł do tego dopuścić. Musieli trzymać się z dala od kłopotów, nawet jeśli to kłopoty same do nich czasem ciągnęły.
Pozostawała jeszcze kwestia nauki. Nie był tego pewny, nie potrafili przecież… Nie szło im w Hogwarcie nigdy. Tyle rzeczy działo się dookoła, tyle rzeczy odciągało ich uwagę. Co prawda zdał ostatnie egzaminy wtedy… Ale miał Jeanie do pomocy. Do motywacji, kogoś kto go pilnował. A teraz jak miałby to zrobić? Nie potrafił usiąść i ślęczeć nad podręcznikami.
Chociaż wizja… wizja obrony przed tym mężczyzną. Nie dotknąłby Jamesa. Gdyby to wtedy potrafili, zamknąć przed tym człowiekiem umysł. Nie dotknąłby ich, nie byłby dla nich zagrożeniem, prawda..? Może powinni spróbować…
- Jak chcesz nas uczyć jeśli tu nie zostaniemy..? Nie możemy tutaj zostać, bo nie znajdziemy pracy, bo do Devon… jest… gdzie my właściwie jesteśmy? - zapytał w końcu, wbijając pytające spojrzenie w profesora, bo nie przyszło mu to pytanie do głowy wcześniej. Mogli w końcu być… wszędzie? Byli gdzieś w Londynie, na obrzeżach? Może gdzieś jeszcze dalej? W Szkocji? Czy profesorowie Hogwartu nie mieszkali niedaleko szkoły? Może byli w Hogsmeade?
A w tym momencie bardziej od tego, gdzie się znajdują, głowę Thomasa zajmowała myśl, gdzie maja iść dalej. Tak jak wtedy, kiedy miał sześć lat - kiedy dostał sakwę z pieniędzmi, wtedy wiedział gdzie miał iść. Dostali kierunek od mamy, wiedzieli jak miały wyglądać wozy i że od tamtej pory nie mieli się przedstawiać Smith, a Doe. W taborze wszystko tłumaczyli im dziadkowie i ich rówieśnicy, inne cygańskie dzieci, a w Hogwarcie prefekci, starsi koledzy czy profesorowie. Po tym… po Hogwarcie nie miał już kto. Szczególnie po tym jak spłonął tabor. Nie mieli celu, nie mieli domu, nie mieli dokąd wracać. Nawet jeśli w listopadzie wszyscy się odnaleźli i zostawali w Londynie - teraz nie mogli tam wrócić. Sheila nie mogła tam wrócić, nie wiedzieli czy jej nie szukali, bo w końcu zbiegła. Ale teraz była bezpieczna i nie mogli ryzykować, że może coś jej się stać.
Był zmęczony, ale nie mógł sobie pozwolić na odpoczynek. Musiał się skupić nawet jeśli to skupienie było wymagające, bo kto inny zadba o Jamesa teraz? Wiedział, że młodszy nie ufał Jaydenowi - sam nie był do końca pewny czy mu ufa w pełni, a jednocześnie nie miał siły tak do końca, żeby szukać innej opcji. Potrzebowali pomocy zarówno on z bratem, jak i potrzebowali pomóc Marcelowi. Dowiedzieć się co w cyrku, jak w cyrku…
Spiął się widząc wzrok profesora, po chwili uciekając. Słyszał to wszystko, ale… to było dużo. Chciał się odezwać, powiedzieć że przecież nie dadzą rady - zaprotestować. Bo nie byli nigdy najlepszymi uczniami. W Hogwarcie od początku się uczyli i pisania, i czytania - mieli problemy na każdym kroku ze wszystkim. Nauka nie była czymś co przychodziło im naturalnie, chyba że wymagało to od nich rzeczywistego zaangażowania. W końcu James lubił Quidditch i dobrze mu w nim szło, bo to było coś co wymagało od niego tego, co już znał. On sam uwielbiał rozmawiać z ludźmi - a gdzie by znalazł pracę z tym? Chociaż może rzeczywiście powinien pomyśleć o biznesie, tak jak wspominała im podczas sylwestra Ania… Już kolejna osoba o tym wspominała. No i zawsze pomagał dziadkowi w rozmowach z gadziami, kiedy z nimi handlował.
Powstrzymał chęć tłumaczenia i wyjaśniania się w tym momencie. Że przecież nie pakowali się sami w takie kłopoty! Że przecież była wojna… Nie potrzebowali wyjaśnień, a profesor tak jak w Hogwarcie mógł je uciąć równie szybko. Zresztą, potrzebowali wiedzieć, co mają zrobić. Co mogą zrobić dalej…
Zerknął za Jaydenem, kiedy podszedł do jego brata. Musiał zdusić odruch, żeby tam podejść. On mu nic nie zrobi… Nawet jeśli Jimmy może być zły i niezadowolony, Vane nie stanowił dla niego zagrożenia.
- Sheila… Przyjaźni się z lady Weasley. Mogę wysłać zapytanie czy nie szukają rąk do pracy, nawet jeśli w Devon jest teraz ciężko, jest tam bezpieczniej niż w Londynie. I… chyba niedługo wypływają statki. Na wiosnę… Mogę złapać pracę na pokładzie - rzucił trochę zastanawiając się na głos, trochę nie wiedząc czy to tego profesor od nich teraz wymaga. Rozwiązań, szukania tego co mogli zrobić..? Widział, że w Devon było mnóstwo zwierząt - James na pewno mógł znaleźć pracę przy nich. W końcu dobrze sobie radził z końmi.
- Nie będziemy kraść. Słyszysz Jimmy? - zapewnił też, zerkając na młodszego brata. Nie mogli dopuścić, żeby sytuacja z jarmarku się powtórzyła. Nie chcieli trafić znów do Tower, a przynajmniej Thomas nie chciał tego dla brata. Nie mógł do tego dopuścić. Musieli trzymać się z dala od kłopotów, nawet jeśli to kłopoty same do nich czasem ciągnęły.
Pozostawała jeszcze kwestia nauki. Nie był tego pewny, nie potrafili przecież… Nie szło im w Hogwarcie nigdy. Tyle rzeczy działo się dookoła, tyle rzeczy odciągało ich uwagę. Co prawda zdał ostatnie egzaminy wtedy… Ale miał Jeanie do pomocy. Do motywacji, kogoś kto go pilnował. A teraz jak miałby to zrobić? Nie potrafił usiąść i ślęczeć nad podręcznikami.
Chociaż wizja… wizja obrony przed tym mężczyzną. Nie dotknąłby Jamesa. Gdyby to wtedy potrafili, zamknąć przed tym człowiekiem umysł. Nie dotknąłby ich, nie byłby dla nich zagrożeniem, prawda..? Może powinni spróbować…
- Jak chcesz nas uczyć jeśli tu nie zostaniemy..? Nie możemy tutaj zostać, bo nie znajdziemy pracy, bo do Devon… jest… gdzie my właściwie jesteśmy? - zapytał w końcu, wbijając pytające spojrzenie w profesora, bo nie przyszło mu to pytanie do głowy wcześniej. Mogli w końcu być… wszędzie? Byli gdzieś w Londynie, na obrzeżach? Może gdzieś jeszcze dalej? W Szkocji? Czy profesorowie Hogwartu nie mieszkali niedaleko szkoły? Może byli w Hogsmeade?
« To nieszczęście, że tak mały odstęp dzieli czas, gdy jesteśmy zbyt młodzi, od czasu, gdy jesteśmy zbyt starzy. »
Często zastanawiał się, czy robił dobrze. Że wziął na siebie zadanie bycia nauczycielem. Kiedyś nigdy nie podważał tej kwestii, pozostając we własnym, chętnym do pracy pozytywnym nastawieniu, lecz wraz ze zmianą, jaka w nim nastąpiła, nadeszły również i myśli, jakich wcześniej nie posiadał. Gdy zrezygnował z pracy na miesiąc, bo zauważył własną niezdolność do prowadzenia zajęć, późniejsze potknięcia były jedynie następnymi wątpliwościami. Czy był właściwą osobą, aby prowadzić innych, opiekować się nimi? Być odpowiedzialnym za rozwój młodego pokolenia, od którego później zależało kształtowanie świata? Wystarczył wszak jeden błąd w kreowaniu młodocianych umysłów, a wszystko mogło skończyć się porażką dla wielu dziesiątek, jeśli nie setek osób. Brak interwencji w odpowiednim czasie mógł sprowadzić tragedię. Źle zinterpretowana rada mogła odbić się rykoszetem i ugrzęznąć w świadomości, boleśnie kalecząc wciąż rozwijające się istnienie. Jak szalenie delikatnym, a równocześnie pewnym siebie należało być w tym wszystkim. Łagodnym i groźnym. Wybaczającym i bezwzględnym. Wszystko w odpowiednim momencie i nic w hipokryzji oraz nieścisłości wobec własnych działań. Jayden wiedział, że było wielu innych, lepszych od niego mentorów, którzy posiadali dar, który jemu umykał. To nie tak, iż Vane był całkowicie przekonany o własnej niemożności, jednak nie był pewien, czy był właściwym nauczycielem dla każdego z uczniów. Czy docierał do najmniejszej z jednostek? Czy w ogóle był w stanie pomóc tym, którzy nim gardzili? Czy istniała możliwość ukazania im kierunku, w jakim mogli iść? Wszak najważniejsza wcale nie była sympatia, jaką obdarzali go uczniowie czy podopieczni — ona była drugorzędna. Owszem, na pewno pomagała w przyjmowaniu informacji i traktowania ich z odpowiednią powagą oraz uwagą, lecz to znalezienie sensu w jego słowach oraz komunikatach było najistotniejsze. Przekaz nad otoczkę. Oczywiście, że ideałem było zrównoważenie obu tych pojęć. Wprowadzenie równowagi zawsze oznaczało spokój i odpowiednią dawkę. Otoczka również była ważna niczym występ artysty na scenie — bo czym innym było życie jeśli nie teatrem rozgrywanym na oczach obserwatorów? Ale co jeśli gra była przesadna i gubiła treść? Gubiła sens i przekaz. Nie. Wszystko musiało znaleźć balans, jednak Vane doskonale zdawał sobie sprawę, że ostatnie czego pragnął, to być kojarzonym z byciem miłym. Bycie miłym nie oznaczało tego samego, co bycie dobrym. Uśmiechy w momentach porażek niczego nie udowadniały. Niczego nie rozwiązywały. Pobłażanie w chwili, gdy należało skarcić, nie uczyło. Nie edukowało. Nie miało przysłużyć się niczemu i nikomu. Między innymi dlatego też nic nie odpowiedział na słowa Thomasa, gdy wspomniał o Genewie i Sheili. Gdyby astronom postawił bycie miłym, podjąłby rozmowę o książce od wejścia, a aktualnie starałby się wyprowadzić chłopaka z błędu co do położenia miasta na mapie Europy. A nie taki był cel ich spotkania. Kiedy indziej mogli o tym porozmawiać, lecz tu i teraz było to jedynie szmerem. Zagłuszaczem. Niepotrzebnym rozpraszaczem. Skinął jednak głową delikatnie, słysząc o pracy. Bo jak chcieli, to mogli. Jeśli mieli mieć problem, mógł ich wspomóc — chociażby napisać do Elrica, czy nie miał ochoty przyjąć młodego, zdrowego chłopaka do pracy w rezerwacie. Jednak to nie Thomas stanowił w tym momencie wyzwanie. Jayden przeszedł przez pokój, by znaleźć się bliżej Jamesa. W spojrzeniu młodszego z braci Doe nie widział tego, co widział w nim kiedyś. Nie widział chęci współpracy, oparcia, kolaboracji. Nie widział zaufania, jakie powoli, acz sukcesywnie budowali. Uczyli się siebie wzajemnie i nie opierało się to na testowaniu cierpliwości profesora za pomocą głupich żartów. Od tego był Thomas, który nigdy nie potrafił być poważny. Jayden jednak nie uważał, że nie mógł. Tak było łatwiej — być pewnego rodzaju ekscentrykiem grupy, zamiast przesadnie skupiać się na następnym kroku. Rozśmieszał swoje rodzeństwo, by nie myśleli o strasznym świecie, który na nich czekał. Był silniejszy, niż wszystkim się wydawało. Wytrwalszy, niż wiedział to on sam. Jak chcesz nas uczyć jeśli tu nie zostaniemy..? - Ta wiedza sprawiłaby, że zmieniłbyś zdanie? - odpowiedział mu pytaniem na pytanie czarodziej, oglądając się na starszego z chłopców, wyłapując jego spojrzenie. Wiedział, że chcieli wyjaśnień, ale nie zamierzał im ich przedstawiać teraz. Teraz potrzebowali czegoś innego. Spojrzenie Jamesa mówiło wyraźnie: czego ode mnie chcesz?, a Jayden nie zamierzał kazać mu długo czekać. - Nie odpowiedzieliście na moje pytanie. Nie zadam go ponownie, a później... Wszystko przyjdzie w swoim czasie. - Razem z wyjaśnieniem zasad. Z nauką. Musieli zaryzykować, postawić wszystko na jedną kartę i skoczyć w nieznane. Ktoś mógłby powiedzieć, że właśnie w tym momencie był bezwzględny i okrutny w stosunku do dwóch młodych ludzi, którzy przeszli traumatyczne przeżycie. Było to jednak bardzo mylne i niebezpieczne myślenie — jeśli nie byłby zdolny do okrucieństwa, równie dobrze mógł być bezustanną ofiarą. Przegrywałby. Nie miałby siły, aby wstać. A przecież nie zamierzał upadać. Gdy należało, chciał być silny. Gdy wymagała tego sytuacja, chciał być wyrozumiały. Gdy był odpowiedni moment, chciał być czuły. Nie zamierzał więc być ofiarą, bo ofiara oznaczała przegraną. Brak szacunku, a on nie zamierzał być słabego charakteru. Nie po tym wszystkim, co się wydarzyło i co zostałoby zmarnowane, jeśli postanowiłby to wszystko oddać. Sprzeniewierzyć i odrzucić. Zamierzał szanować innych, lecz równocześnie ostrzyć kły. Bo może miało to plasować go w roli bezwzględności, ale równocześnie dodawało mu odwagi, pewności siebie, a skoro je posiadał, ludzie wokół również mieli widzieć go w taki sposób. Bycie okrutnym było więc lepsze od bycia potulnym — w pierwszym przypadku szanse powodzenia były większe, posiadało się kontrolę, gdy w drugim pozostawało być żałosnym, naiwnym i zależnym. Nieosiągającym nic. Czy tego właśnie chcieli dla siebie bracia Doe? Czy może zamierzali jednak nauczyć się mądrości, porzucając filozofię bycia ofiarą? Chciał się przekonać, jak silni mogli się stać. Chciał widzieć, jak sami ostrzyli własne kły bezwzględności.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Cała ta Genewa była gdzieś obok. I w przenośni i dosłownie, stała przed nim w sposób, który pozwalał mu się z nią nie mierzyć. Patrzył na ponure widmo przed sobą, wielki cień unoszący się nad profesorem. Cień wszystkich jego obaw, trosk, zmartwień. Patrzył mu prosto w oczy głęboko osadzone w trochę starszej od jego własnej twarzy, bardziej poważnej, pozbawionej emocji, skupionej właśnie na nim. Nie uciekał nigdzie w bok, nie miał sił na uniki. Patrzył, czekając na to, co się wydarzy, jeszcze nie zdecydowawszy czy i co właściwie zrobić. Beznadzieja i bezsens trzymały go ciasno, jakby zaklęciem trwałego przylepca związano z kanapą, na której usiadł chwilę po przybyciu. Przeklęta Genewa była gdzieś tam za jego plecami, ukryta w tym podłym cieniu, czyhającym tylko na jego ruch, krok. Nie chciał się z tym mierzyć. Podejmować decyzji, ruszać z miejsca, a jednocześnie nie pragnął mocniej niczego innego, jak rzucić biegiem do drzwi i biec przed siebie ulicą ile tylko miał sił w nogach. Zmęczony, udręczony brakiem snu i krótkimi koszmarami w chwilach, w których już z osłabienia tracił świadomość. Zmęczony wrażeniami, emocjami czuł się z nich wypruty, jakby gotujący się w nim wulkan w końcu eksplodował, a po jego erupcji lawa szybko zmieniła się w kamień. Nie było już nic gorącego, para nie unosiła się z pęknięć i szczelin, jakby to wszystko się nie wydarzyło. Była tylko ta twarda jak skała powłoka.
Ten cień wyrastał za Jaydenem, wychodził z jego pleców, wylewał się z jego uszu, wyłaził z kręgosłupa, łopatek, zza kołnierza. Uniósł wzrok wyżej, by objąć go wzrokiem całego. Zdawało mu się, że zabierał całe światło w pomieszczeniu, skupiał je w sobie, zabierając dogorywający dzień za oknem. A może był już wieczór, ale nie zdążył się zorientować, że czas płynął tak szybko po całej wieczności spędzonej w tamtej ciasnej celi. Zabierał całą energię, kradł myśli. To przez niego nie mógł się skupić na niczym. Każde przemyślenie, opinia, zdanie umykało mu nim zdążyło się zakorzenić na dobre. Wysysał wszystko z jego głowy. Emocje, uczucia, myśli - tylko wspomnienia nie. Jakby miał pamiętać za karę, a to ich pozbyłby się najchętniej.
Nie zareagował na wspomnienie o lady Weasley, jakby ta opcja wcale go nie dotyczyła — choć przecież to było oczywiste, że to właśnie jego tam chciał upchnąć. Dopiero, kiedy wypowiedział imię wraz z zakazem, przeniósł powoli wzrok na brata. Wzrok ćpuna, ale przecież niczego nie palił, niczego nie wciągał. Przekrwione, ciemne oczy utknęły w twarzy brata, który jak zawsze doskonale maskował wszystkie swoje uczucia. Zawsze był w tym lepszy. W ukrywaniu przed najbliższymi całej prawdy o tym, co go dręczyło. On nie umiał. Potrafił kłamać obcym, grać, bawić się emocjami. Ale bywały emocje tak silne i tak wyniszczające, że nie był w stanie ich okiełznać. Jak ogień, który spalił ciała ich bliskich, cały dobytek.
Nie będziesz kraść, Jimmy, powtórzył po nim w myślach. A może wcale nie, może to echo jego słów po prostu dźwięczało mu w głowie. Przyciągał kłopoty, choć przecież zwykle próbował ich uniknąć. Było w nim zbyt wiele wszystkiego, by tak się nie działo. Nie umiał być transparentny, obojętny, nijaki. Działał jak magnes na opiłki żelaza.
Thomas prowadził pertraktacje z samym diabłem. Z tym demonem, tą istotą z ludowych wierzeń jego cygańskich krewnych, wróżbiarskich kart. Ich przebieg był mu zupełnie obojętny, nie reagował, nie zwracając uwagi na wyrok. Spojrzał znów na Vane’a. Zemdliło go od tego widoku. Obolały żołądek po tych wszystkich torturach nie mógł wytrzymać takiej porcji jedzenia połkniętej w takim tempie. Podniósł się z sofy nagle, ze swoją różdżką i wyminąwszy profesora ruszył przed siebie, przemierzając tą samą ścieżkę do łazienki, by zwymiotować wszystko, co zjadł. Żołądek odmówił mu posłuszeństwa. Ciało odmawiało posłuszeństwa. Było inne, obce, nienależące do niego. Znajome były tylko myśli, które wraz z wypluwanym obiadem powróciły do jego głowy.
Jesteś słaby, Jimmy. Zawsze byłeś słaby. Nie wiedział, czy to był głos profesora, jego brata, czy jego własny. A może tego cienia, którzy przybłąkał się za nim, i którego dostrzegł w odbiciu lustra, kiedy po spuszczeniu wody przemywał twarz przed lustrem. Spojrzał na siebie, ale te kilka, kilkanaście minut niczego nie zmieniły, wyglądał tak samo żałośnie, jak wcześniej. Jesteś słaby. Mażesz się jak baba. Weź się w garść, Jimmy. Przypomnij sobie. Chciał, żeby o wszystko wokół przestało mieć znaczenie. By ta kamienna skorupa została na zawsze. Chciał znaleźć w sobie odrobinę siły, by się zastanowić, ale był zmęczony. Brakowało w nim głębszych przemyśleń. Analiz słów profesora. Profesora, tego drania, który próbował zbałamucić jego siostrę. To wszystko zabierał od niego ten towarzyszący mu byt. Schował swoją różdżkę w za duże ubrania. Opuścił łazienkę, palcem wskazującym przecierając jeszcze w drodze dolną wargę, wrócił do salonu. Spojrzał na brata wzrokiem "nic mi nie jest", a potem na Jaydena.
— Dzięki za wyciągnięcie nas z więzienia — odpowiedział ciężkim, zachrypniętym głosem, a potem zrobił krok w jego stronę. A potem zacisnął prawą dłoń w pięść i wycelował w jego twarz. — A to za Sheilę.
| lekki cios w nos; zakładam, że mogłabym mieć jakieś -20 do kości za zmęczenie, ból i obrażenia psychiczne
Ten cień wyrastał za Jaydenem, wychodził z jego pleców, wylewał się z jego uszu, wyłaził z kręgosłupa, łopatek, zza kołnierza. Uniósł wzrok wyżej, by objąć go wzrokiem całego. Zdawało mu się, że zabierał całe światło w pomieszczeniu, skupiał je w sobie, zabierając dogorywający dzień za oknem. A może był już wieczór, ale nie zdążył się zorientować, że czas płynął tak szybko po całej wieczności spędzonej w tamtej ciasnej celi. Zabierał całą energię, kradł myśli. To przez niego nie mógł się skupić na niczym. Każde przemyślenie, opinia, zdanie umykało mu nim zdążyło się zakorzenić na dobre. Wysysał wszystko z jego głowy. Emocje, uczucia, myśli - tylko wspomnienia nie. Jakby miał pamiętać za karę, a to ich pozbyłby się najchętniej.
Nie zareagował na wspomnienie o lady Weasley, jakby ta opcja wcale go nie dotyczyła — choć przecież to było oczywiste, że to właśnie jego tam chciał upchnąć. Dopiero, kiedy wypowiedział imię wraz z zakazem, przeniósł powoli wzrok na brata. Wzrok ćpuna, ale przecież niczego nie palił, niczego nie wciągał. Przekrwione, ciemne oczy utknęły w twarzy brata, który jak zawsze doskonale maskował wszystkie swoje uczucia. Zawsze był w tym lepszy. W ukrywaniu przed najbliższymi całej prawdy o tym, co go dręczyło. On nie umiał. Potrafił kłamać obcym, grać, bawić się emocjami. Ale bywały emocje tak silne i tak wyniszczające, że nie był w stanie ich okiełznać. Jak ogień, który spalił ciała ich bliskich, cały dobytek.
Nie będziesz kraść, Jimmy, powtórzył po nim w myślach. A może wcale nie, może to echo jego słów po prostu dźwięczało mu w głowie. Przyciągał kłopoty, choć przecież zwykle próbował ich uniknąć. Było w nim zbyt wiele wszystkiego, by tak się nie działo. Nie umiał być transparentny, obojętny, nijaki. Działał jak magnes na opiłki żelaza.
Thomas prowadził pertraktacje z samym diabłem. Z tym demonem, tą istotą z ludowych wierzeń jego cygańskich krewnych, wróżbiarskich kart. Ich przebieg był mu zupełnie obojętny, nie reagował, nie zwracając uwagi na wyrok. Spojrzał znów na Vane’a. Zemdliło go od tego widoku. Obolały żołądek po tych wszystkich torturach nie mógł wytrzymać takiej porcji jedzenia połkniętej w takim tempie. Podniósł się z sofy nagle, ze swoją różdżką i wyminąwszy profesora ruszył przed siebie, przemierzając tą samą ścieżkę do łazienki, by zwymiotować wszystko, co zjadł. Żołądek odmówił mu posłuszeństwa. Ciało odmawiało posłuszeństwa. Było inne, obce, nienależące do niego. Znajome były tylko myśli, które wraz z wypluwanym obiadem powróciły do jego głowy.
Jesteś słaby, Jimmy. Zawsze byłeś słaby. Nie wiedział, czy to był głos profesora, jego brata, czy jego własny. A może tego cienia, którzy przybłąkał się za nim, i którego dostrzegł w odbiciu lustra, kiedy po spuszczeniu wody przemywał twarz przed lustrem. Spojrzał na siebie, ale te kilka, kilkanaście minut niczego nie zmieniły, wyglądał tak samo żałośnie, jak wcześniej. Jesteś słaby. Mażesz się jak baba. Weź się w garść, Jimmy. Przypomnij sobie. Chciał, żeby o wszystko wokół przestało mieć znaczenie. By ta kamienna skorupa została na zawsze. Chciał znaleźć w sobie odrobinę siły, by się zastanowić, ale był zmęczony. Brakowało w nim głębszych przemyśleń. Analiz słów profesora. Profesora, tego drania, który próbował zbałamucić jego siostrę. To wszystko zabierał od niego ten towarzyszący mu byt. Schował swoją różdżkę w za duże ubrania. Opuścił łazienkę, palcem wskazującym przecierając jeszcze w drodze dolną wargę, wrócił do salonu. Spojrzał na brata wzrokiem "nic mi nie jest", a potem na Jaydena.
— Dzięki za wyciągnięcie nas z więzienia — odpowiedział ciężkim, zachrypniętym głosem, a potem zrobił krok w jego stronę. A potem zacisnął prawą dłoń w pięść i wycelował w jego twarz. — A to za Sheilę.
| lekki cios w nos; zakładam, że mogłabym mieć jakieś -20 do kości za zmęczenie, ból i obrażenia psychiczne
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 69
'k100' : 69
Nie wiedział co miał zrobić, mimo że wiedział jaki chciał uzyskać cel. Irytowało go to i drażniło, bo był zupełnie lepszy w działaniu - impulsywnym i pochopnym, kiedy działo się dużo dookoła i wszystkich to rozpraszało. Tak jak podczas placu, tak jak w wielu innych miejscach. Potrafił z łatwością dostosować się do sytuacji, nie biorąc do siebie wielu słów i zwrotów, które padały z ust innych. Po co miałby się nimi przejmować? Nie bolało go to, dopóki celem nie była jego rodzina czy przyjaciele - i dopóki te słowa nie padały z ich ust w jego kierunku. Chyba musiał pokazać Marcelowi, że nie miał racji; że nie byłoby lepiej, gdyby nie wracał.
Musiał się dowiedzieć co z nim i czy potrzebuje jakiejś pomocy, i jak on mógłby w tym pomóc. Tym bardziej, że przyjacielowi również nie zostało wielu bliskich. Nie czuł, że musiał to wcześniej brać pod uwagę, ale… dla Marcela mama była całą rodziną, którą przecież znał. Wiedział, że ta strata go zabolała, a mimo to dowiedział się o tym od Steffena, a nie od samego cyrkowca.
Musiał brać pod uwagę podróż do Londynu - no i bezpieczeństwo Eve. Musiał do niej napisać, żeby dołączyła do Sheili i nie czekała w tym przeklętym mieście…
Wpatrywał się w mężczyznę, niepewny. Oczywiście, że tak! To były rzeczy, które musieli przemyśleć i rozwiązać. Jak miał się uczyć, i pracować i potencjalnie podróżować? Do… może to miejsce nie było tak daleko od Devon? Może właśnie się w nim znajdywali? Nie był pewny, a ten mężczyzna wciąż mu nie odpowiadał, trzymając go w niepewności. Po co to robił?! Cieszyło go, że nie mieli innego odpowiedniego wyjścia? Gdyby na szali było tylko życie Tomka i jego dobrobyt to nawet by nie było tej rozmowy, ale to nie taka była stawka - tą było bezpieczeństwo Sheili, Jamesa, Eve. I ich przyjaciół. Co jeśli ulotki wyjdą w końcu na jaw? Będą musieli się nauczyć walczyć, zadbać o to wszystko, co ignorowali…
Co jeśli znów zaryzykują czymś podobnym jak te ulotki? Jak cała zupa? Musieli się lepiej przygotować, tym bardziej że podczas tej wojny byli na przegranej pozycji, niezależnie co zrobią. Będą ją ignorować i siedzieć w Devon? Steffen miał rację, ta wojna ich dopadnie. Znalezienie pracy i nie kradnięcie to jedno, ale… ta pieprzona wojna nie ustąpi. Mogli uciekać gdzieś poza Anglię, ale Sheila nie zostawi przecież swojej przyjaciółki! Jedynej jaką miała… nie mógł jej zabrać Nelki. Wiedział, że Sheila potrzebuje jej równie mocno co jego i Jamesa. Oboje musieli być silniejsi, właśnie dla niej. Żeby się nie bała za każdym razem, kiedy jeden lub drugi wychodził z domu.
- Nie - odpowiedział cicho, odwracając wzrok od profesora. Wydawał się być bardziej pogrążony w swoich myślach, stanowczo cichszy niż kiedykolwiek na korytarzach szkoły. Zawsze był głośny i wesoły, ale teraz przez jego umysł przebiegały dziesiątki myśl odnośnie tego co i jak mieli zrobić. I nie był pewny ani jednej z tych myśli!
Poza tym, że musieli wrócić czym prędzej do siostry.
Z tego zamyślenie wyrwał go dopiero głos Jamesa, a ten skierował wzrok na młodszego brata. Zmarszczył brwi, nie rozumiejąc przez moment…
Nie rzucił się od razu. Dopiero po ciosie, który wymierzył w profesora, ruszył w kierunku kanapy, tylko po to, żeby strzelić Jamesa przez jego pusty łeb. Wiedział, że brat był agresywny. Oczywiście, że zawsze taki był!
- To jest twoja odpowiedź?! Zachowujesz się jak on teraz. Równie bezmyślnie wywijał łapami - warknął na młodszego, mając na myśli oczywiście ich ojca. Odwrócił jednak zaraz wzrok od niego w bok. - Jesteś lepszy od niego, Jimmy. I potrzebujesz odpoczynku… Możemy iść odpocząć…? - zakończył już po angielsku, przenosząc wzrok na Jaydena.
Musiał się dowiedzieć co z nim i czy potrzebuje jakiejś pomocy, i jak on mógłby w tym pomóc. Tym bardziej, że przyjacielowi również nie zostało wielu bliskich. Nie czuł, że musiał to wcześniej brać pod uwagę, ale… dla Marcela mama była całą rodziną, którą przecież znał. Wiedział, że ta strata go zabolała, a mimo to dowiedział się o tym od Steffena, a nie od samego cyrkowca.
Musiał brać pod uwagę podróż do Londynu - no i bezpieczeństwo Eve. Musiał do niej napisać, żeby dołączyła do Sheili i nie czekała w tym przeklętym mieście…
Wpatrywał się w mężczyznę, niepewny. Oczywiście, że tak! To były rzeczy, które musieli przemyśleć i rozwiązać. Jak miał się uczyć, i pracować i potencjalnie podróżować? Do… może to miejsce nie było tak daleko od Devon? Może właśnie się w nim znajdywali? Nie był pewny, a ten mężczyzna wciąż mu nie odpowiadał, trzymając go w niepewności. Po co to robił?! Cieszyło go, że nie mieli innego odpowiedniego wyjścia? Gdyby na szali było tylko życie Tomka i jego dobrobyt to nawet by nie było tej rozmowy, ale to nie taka była stawka - tą było bezpieczeństwo Sheili, Jamesa, Eve. I ich przyjaciół. Co jeśli ulotki wyjdą w końcu na jaw? Będą musieli się nauczyć walczyć, zadbać o to wszystko, co ignorowali…
Co jeśli znów zaryzykują czymś podobnym jak te ulotki? Jak cała zupa? Musieli się lepiej przygotować, tym bardziej że podczas tej wojny byli na przegranej pozycji, niezależnie co zrobią. Będą ją ignorować i siedzieć w Devon? Steffen miał rację, ta wojna ich dopadnie. Znalezienie pracy i nie kradnięcie to jedno, ale… ta pieprzona wojna nie ustąpi. Mogli uciekać gdzieś poza Anglię, ale Sheila nie zostawi przecież swojej przyjaciółki! Jedynej jaką miała… nie mógł jej zabrać Nelki. Wiedział, że Sheila potrzebuje jej równie mocno co jego i Jamesa. Oboje musieli być silniejsi, właśnie dla niej. Żeby się nie bała za każdym razem, kiedy jeden lub drugi wychodził z domu.
- Nie - odpowiedział cicho, odwracając wzrok od profesora. Wydawał się być bardziej pogrążony w swoich myślach, stanowczo cichszy niż kiedykolwiek na korytarzach szkoły. Zawsze był głośny i wesoły, ale teraz przez jego umysł przebiegały dziesiątki myśl odnośnie tego co i jak mieli zrobić. I nie był pewny ani jednej z tych myśli!
Poza tym, że musieli wrócić czym prędzej do siostry.
Z tego zamyślenie wyrwał go dopiero głos Jamesa, a ten skierował wzrok na młodszego brata. Zmarszczył brwi, nie rozumiejąc przez moment…
Nie rzucił się od razu. Dopiero po ciosie, który wymierzył w profesora, ruszył w kierunku kanapy, tylko po to, żeby strzelić Jamesa przez jego pusty łeb. Wiedział, że brat był agresywny. Oczywiście, że zawsze taki był!
- To jest twoja odpowiedź?! Zachowujesz się jak on teraz. Równie bezmyślnie wywijał łapami - warknął na młodszego, mając na myśli oczywiście ich ojca. Odwrócił jednak zaraz wzrok od niego w bok. - Jesteś lepszy od niego, Jimmy. I potrzebujesz odpoczynku… Możemy iść odpocząć…? - zakończył już po angielsku, przenosząc wzrok na Jaydena.
Niespokojne myśli rozbijały się o ściany czaszki. Zapowiedź wyciągnięcia z Tower trzech byłych uczniów Hogwartu wciąż rozbrzmiewała niepewnością tego co ma nastąpić w ciągu najbliższych dni, godzin. Ich nieznane twarze kreowane szkicem wyobraźni, domysły tego działo się z chłopcami po przekroczeniu progu nowego magicznego więzienia. Wizja nowego systemu wymierzania sprawiedliwości rysowała się w umyśle namacalnym śladem żółto śliwkowych cieni malowanych na skórze więźniów, których Zakon odbił z Tower. Tamta noc, wyrwana z oków wolność została opłacona krwią.
To był gorzki rozrachunek zysków, kosztów i strat. Uratować jednych, aby stracić drugich. Tym razem jednak nikt nie szarżował na mury Tower, był tylko Jayden próbujący wyjść naprzeciw systemowi, który w samym sym zalążku był zepsuty. Dlatego coś zaciskało dłoń na jej sercu, wycyskając zeń wszelki spokój. Strach szarżował w umyśle, goszcząc się tam jak nigdy dotąd. Nie ufała. Nie ufała temu, że może być potraktowany sprawiedliwie czy miłosiernie, wstawiając się za trójką młodych mężczyzn. Myśli nie uformowały się w słowa, gdy opuszczał posiadłość. Nie potrafiła go zatrzymać. Wiedziała, że tak trzeba. Mógłby zrobić to ktoś inny. Ktoś inny mógł stawić się w Londynie, ktoś inny położyć swoją wolność na szale, gdy chodziło o dobro obcych. Nie każdy jednak mógł. Nie każdy jednak… chciał? Jayden mógł wybrać pozostawić ich na pastwę losu albo samemu wziąć sprawy w swoje ręce. On wybrał to drugie. Nie mogła go w żaden sposób winić. Sama każdego dnia kusiła zły los. Po to, aby postąpić tak jak trzeba. Jak uzdrowiciel, który przysiągł służyć życiu i je ratować. Chociaż rozumiała, to strach za nic miał logiczne rozrachunki. On podsycał zmartwione myśli, podsuwał najczarniejsze scenariusze - jak sprawy mogłoby potoczyć się w najgorszy możliwy sposób. Nie mogła zrzucać tego na pesymizm, to było realne zagrożenie, a ze wszelkiego rodzaju konsekwencjami obecnej sytuacji mierzyła się każdego dnia.
Widziała już też jak Tower traktuje swoich więźniów. Jakie pozostawia po sobie piętna. W innym świecie, w innej rzeczywistości z trwogą próbowałaby sobie wyobrazić jak bardzo straszliwego czynu musieli się dopuścić, by tam trafić. Teraz jednak definicję zbrodni uległy zmianie. Ministerstwo karciło brutalnie wszelkiego rodzaju niesubordynację. Wina i kara stały się czymś zupełnie innym niż znała dotychczas. Nie wiedziała co było powodem zamknięcia chłopców w Tower, ale domyślała się, że skoro Vane gotów był po nich wyruszyć, to nie mogło być nic tak przerażającego, aby nie przyjąć ich pod swój dach.
Nie wezwała Śpioszka. Nie dlatego, by nie kłopotać go porządkowaniem własnego pokoju. Nie za bardzo przepadała za obecnością złośliwego skrzata - zresztą - ze wzajemnością. Przyzwyczajenie się do tego, że ktoś wykonywał za nią domowe obowiązki również wydawało się być czymś… dziwacznym? Nie przywykła, by ktoś ścielił za nią łóżka, sprzątał czy składał ubrania. Nawet nie chciała się do tego przyzwyczajać, świadoma, że w jej życiu - tym które miała rozpocząć poza murami Theach Fáel nie było nikogo kto miał zadbać o nią w ten sposób poza nią samą. Nie szkodziło więc o tym pamiętać.
Zamiast niespokojnie wypatrywać ich przez okna, mogła zająć czymś ręce. Nawet jeśli przygotowanie wysprzątanie sypialni jej i Melanie nie zajmowało wiele czasu. Wolała mieć jednak jakieś zadanie. Robić coś, zamiast dać porwać się myślom.
Było już całkiem późno, słońce całkiem niedawno skryło się za horyzontem, a za oknem zapanowała szarobłękitna zorza późnego zimowego popołudnia. Chłopcy niechętnie udali się na drzemkę, znów przekrzykując się jeden przez drugiego. Melanie też wydawała się być już zmęczona, jednak uparcie wykonywała zadania polecone przez matkę - z zaciętą miną przesuwała liczydła, zapisując wyniki. Dźwięk przesuwanych obijających się o siebie drewnianych kulek, cichy dziecięcy szept w końcu ją uśpił. Kręgosłup wygiął się boleśnie, dopasowując do niewygodnych kształtów fotela. Zmęczenie w końcu ją pokonało, wprawiło w stan czujnego snu, przerywanego odgłosami starego domu.
Nieznane głosy docierały na skraj świadomości. Najpierw zaledwie muskając granicę między jawą, a urojeniem. Potem kradnąc sen z powiek. - Kontynuuj, niedługo wrócę. Poczekasz na mnie, tutaj? - zapytała, łagodnie smagając palcem dziewczęcy policzek.
Rozciągnęła zesztywniałe mięśnie, stawiając pierwsze niepewne kroki. Ciężko było zinterpretować ciąg niewyraźnych zdań, stłumionych dzielącą ich odległością. Zaledwie niektóre słowa były zrozumiałe. Z łatwością potrafiła rozpoznać barwę tonu Jaydena, ten drugi głos pozostał nieznany. Tupot wartko stawianych męskich kroków, przyśpieszył jej własne, gdy cicho przemykała schodami, korytarzami, aby w końcu przekroczyć próg salonu.
Nie oczekiwała tam zastać jednak tego.
- Na galopujące gargulce, spokój! - zażądała, czyniąc pierwszy krok w stronę salonu. Zazwyczaj cichy, nieskory do krzyku głos rozbrzmiał głośno w salonie - W tym domu są dzieci, to nie tawerna! - spojrzenie mimowolnie odwróciło się w stronę korytarza, mając nadzieję, że Melanie nie ruszyła za nią, sprowokowana odgłosami dochodzącymi z salonu. Czy niespokojne dźwięki nie wybudziły ze snu z trudem utulonych do snu synów profesora. - Doprowadźcie się do porządku. Wszyscy - rozeźlony wzrok sięgnął chłopców, zatrzymując się na Jaydenie. Nie ważnym było kto zawinił, kto sprowokował, kto pierwszy sięgnął po przemoc, kto się bronił, a kto próbował powstrzymać ciąg kolejnych wydarzeń. Miał zapanować spokój i dotyczyło to każdego jednego z nich.
To był gorzki rozrachunek zysków, kosztów i strat. Uratować jednych, aby stracić drugich. Tym razem jednak nikt nie szarżował na mury Tower, był tylko Jayden próbujący wyjść naprzeciw systemowi, który w samym sym zalążku był zepsuty. Dlatego coś zaciskało dłoń na jej sercu, wycyskając zeń wszelki spokój. Strach szarżował w umyśle, goszcząc się tam jak nigdy dotąd. Nie ufała. Nie ufała temu, że może być potraktowany sprawiedliwie czy miłosiernie, wstawiając się za trójką młodych mężczyzn. Myśli nie uformowały się w słowa, gdy opuszczał posiadłość. Nie potrafiła go zatrzymać. Wiedziała, że tak trzeba. Mógłby zrobić to ktoś inny. Ktoś inny mógł stawić się w Londynie, ktoś inny położyć swoją wolność na szale, gdy chodziło o dobro obcych. Nie każdy jednak mógł. Nie każdy jednak… chciał? Jayden mógł wybrać pozostawić ich na pastwę losu albo samemu wziąć sprawy w swoje ręce. On wybrał to drugie. Nie mogła go w żaden sposób winić. Sama każdego dnia kusiła zły los. Po to, aby postąpić tak jak trzeba. Jak uzdrowiciel, który przysiągł służyć życiu i je ratować. Chociaż rozumiała, to strach za nic miał logiczne rozrachunki. On podsycał zmartwione myśli, podsuwał najczarniejsze scenariusze - jak sprawy mogłoby potoczyć się w najgorszy możliwy sposób. Nie mogła zrzucać tego na pesymizm, to było realne zagrożenie, a ze wszelkiego rodzaju konsekwencjami obecnej sytuacji mierzyła się każdego dnia.
Widziała już też jak Tower traktuje swoich więźniów. Jakie pozostawia po sobie piętna. W innym świecie, w innej rzeczywistości z trwogą próbowałaby sobie wyobrazić jak bardzo straszliwego czynu musieli się dopuścić, by tam trafić. Teraz jednak definicję zbrodni uległy zmianie. Ministerstwo karciło brutalnie wszelkiego rodzaju niesubordynację. Wina i kara stały się czymś zupełnie innym niż znała dotychczas. Nie wiedziała co było powodem zamknięcia chłopców w Tower, ale domyślała się, że skoro Vane gotów był po nich wyruszyć, to nie mogło być nic tak przerażającego, aby nie przyjąć ich pod swój dach.
Nie wezwała Śpioszka. Nie dlatego, by nie kłopotać go porządkowaniem własnego pokoju. Nie za bardzo przepadała za obecnością złośliwego skrzata - zresztą - ze wzajemnością. Przyzwyczajenie się do tego, że ktoś wykonywał za nią domowe obowiązki również wydawało się być czymś… dziwacznym? Nie przywykła, by ktoś ścielił za nią łóżka, sprzątał czy składał ubrania. Nawet nie chciała się do tego przyzwyczajać, świadoma, że w jej życiu - tym które miała rozpocząć poza murami Theach Fáel nie było nikogo kto miał zadbać o nią w ten sposób poza nią samą. Nie szkodziło więc o tym pamiętać.
Zamiast niespokojnie wypatrywać ich przez okna, mogła zająć czymś ręce. Nawet jeśli przygotowanie wysprzątanie sypialni jej i Melanie nie zajmowało wiele czasu. Wolała mieć jednak jakieś zadanie. Robić coś, zamiast dać porwać się myślom.
Było już całkiem późno, słońce całkiem niedawno skryło się za horyzontem, a za oknem zapanowała szarobłękitna zorza późnego zimowego popołudnia. Chłopcy niechętnie udali się na drzemkę, znów przekrzykując się jeden przez drugiego. Melanie też wydawała się być już zmęczona, jednak uparcie wykonywała zadania polecone przez matkę - z zaciętą miną przesuwała liczydła, zapisując wyniki. Dźwięk przesuwanych obijających się o siebie drewnianych kulek, cichy dziecięcy szept w końcu ją uśpił. Kręgosłup wygiął się boleśnie, dopasowując do niewygodnych kształtów fotela. Zmęczenie w końcu ją pokonało, wprawiło w stan czujnego snu, przerywanego odgłosami starego domu.
Nieznane głosy docierały na skraj świadomości. Najpierw zaledwie muskając granicę między jawą, a urojeniem. Potem kradnąc sen z powiek. - Kontynuuj, niedługo wrócę. Poczekasz na mnie, tutaj? - zapytała, łagodnie smagając palcem dziewczęcy policzek.
Rozciągnęła zesztywniałe mięśnie, stawiając pierwsze niepewne kroki. Ciężko było zinterpretować ciąg niewyraźnych zdań, stłumionych dzielącą ich odległością. Zaledwie niektóre słowa były zrozumiałe. Z łatwością potrafiła rozpoznać barwę tonu Jaydena, ten drugi głos pozostał nieznany. Tupot wartko stawianych męskich kroków, przyśpieszył jej własne, gdy cicho przemykała schodami, korytarzami, aby w końcu przekroczyć próg salonu.
Nie oczekiwała tam zastać jednak tego.
- Na galopujące gargulce, spokój! - zażądała, czyniąc pierwszy krok w stronę salonu. Zazwyczaj cichy, nieskory do krzyku głos rozbrzmiał głośno w salonie - W tym domu są dzieci, to nie tawerna! - spojrzenie mimowolnie odwróciło się w stronę korytarza, mając nadzieję, że Melanie nie ruszyła za nią, sprowokowana odgłosami dochodzącymi z salonu. Czy niespokojne dźwięki nie wybudziły ze snu z trudem utulonych do snu synów profesora. - Doprowadźcie się do porządku. Wszyscy - rozeźlony wzrok sięgnął chłopców, zatrzymując się na Jaydenie. Nie ważnym było kto zawinił, kto sprowokował, kto pierwszy sięgnął po przemoc, kto się bronił, a kto próbował powstrzymać ciąg kolejnych wydarzeń. Miał zapanować spokój i dotyczyło to każdego jednego z nich.
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Salon
Szybka odpowiedź