Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Leśna lecznica
Gnomi krzew
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Gnomi krzew
Pod jednym z krzewów rosnących nieopodal leśnej lecznicy mieszkają gnomy. Są to stworzenia niezbyt rozgarnięte, jednak od czasu do czasu potrafią zaleźć człowiekowi za skórę. Parę razy zdarzyło im się już ukraść fiolki z eliksirami albo drobny sprzęt medyczny. Wtedy wystarczy jednak urządzić na nie małe polowanie i przypomnieć stworzeniom, żeby nie zbliżały się do chatki. Oczywiście nauczka prędko pójdzie w zapomnienie, ale kilka rzutów w dal przy użyciu gnoma pozwala na przynajmniej parę dni spokoju.
Rzut kością k3: ilość pochwyconych gnomów.
Rzut kością k100 + sprawność x2: odległość, na którą gnom zostaje wyrzucony (na każdego gnoma należy wykonać osobny rzut k100).
Łapać gnomy i rzucać nimi można do znudzenia.
Rzut kością k3: ilość pochwyconych gnomów.
Rzut kością k100 + sprawność x2: odległość, na którą gnom zostaje wyrzucony (na każdego gnoma należy wykonać osobny rzut k100).
Łapać gnomy i rzucać nimi można do znudzenia.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:38, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Kerstin Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k20' : 2
--------------------------------
#2 'k100' : 55
#1 'k20' : 2
--------------------------------
#2 'k100' : 55
Zawsze nie bez zaintrygowania przyglądała się sprawom i zawirowaniom wokół swoich przyjaciółek. Przychodziła do nich ze wsparciem i miłą radą, uczyła się słuchać zrozpaczonych melodii i podekscytowanych okrzyków. Jakiekolwiek te nastroje nie były wszystkie drogie kuzynki i damy stanowiły ważną cząstkę jej towarzystwa. Siła brała się bowiem z ludzi, dzięki obyciu pośród licznych głosów i umysłów, sama stawała się bardziej odważna. Przyjmowała historie i nimi także się dzieliła, pragnąc skonfrontować własne odczucia z tymi koleżeńskimi. Lekcje otrzymane na salonach, a już szczególnie w gronie salamander, zakładały dynamiczny dialog, dość przemyślany, nie tak lekki i niewinny, jak to zwykle bywało. Selwynowie byli przecież mistrzami w czarowaniu słowem, prezentowali światu niesamowite spektakle, od wieków parali się misterną intrygą. Isabelli rzadko kiedy brakowało słów, opowieści snuła chętnie, dzieląc się swymi wielkimi przeżyciami. Gdy jednak panienka Tonks wspomniała o szczęśliwym losie, jeszcze raz poczuła się mocno powiązana ze swoją wewnętrzną fortuną. Być może wciąż wszechpotężna Wendelina czuwała nad wytraconą z paleniska iskrą.
– On… mój Steffen, nigdy nie powinien pojawić się na drodze lady. A jednak dziś ja jestem tutaj, a on niedaleko przy mnie. Nasza przyszłość jest jednością. – Westchnęła głośno, czując, jak ciepło od policzków przechodzi przez całą twarz, aż po końcówki palców. Była zakochana, podczas gdy długie lata opowiadano jej o obowiązku małżeństwa i powinnościach wobec rodów. Tymczasem Isabella tak po prostu chciała trwać w tym wspaniałym uczuciu, doświadczyć miłości, o której szeptano, a która wydawała się czymś niemożliwym do zaistnienia między dwoma obcymi sobie ludźmi, za których ktoś podjął decyzję. Odkrywała od kilku miesięcy zupełnie nową definicję zakochania, wszystko różniło się od jej bujnych wyobrażeń. – Och, obawiam się, moja droga, Kerry, że to jest już jego wielkim sekretem. Jest zawsze taki uroczo chaotyczny i tryskający energią. Powiedziałabym, że wcale tego nie zaplanował, ale skąd mogę wiedzieć, jak było naprawdę? Byłam zbyt przejęta, aby zadać mu takie pytanie. I zbyt szczęśliwa tym, jak bliskie sobie są nasze marzenia – wyjaśniła szczerze, wyraźnie promienna i nieco chyba na sam koniec zamyślona. Kto wie? Może któregoś dnia mogłaby usiąść przy swoim narzeczonym i w skromnej ciszy, bez ciekawskiego otoczenia podpytać o…te szczegóły. Niemniej nie wydawało jej się to aż tak ważne, kiedy przed nimi malowała się tak wspaniała przyszłość. – Gdy poczujesz smutek lub wątpliwość, wyślij sówkę, albo poszukaj mnie. Gdziekolwiek, może w Kurniku, może w lecznicy. Ale zawsze cię wysłucham, droga Kerstin. I tak, trzeba wierzyć. Dziś ufam cudom i niebywałym przygodom jeszcze bardziej. I ty na takie zasługujesz – obiecała, a jej radosne spojrzenie szykowało się do odpędzenia tych wszystkich czarnych chmur ponad ich głowami.
Puściła jednak lekko jej dłonie, bo należało w koszyczku umieścić jeszcze dodatkowe dwie marchewki, a potem zabrać się za odpędzanie ciekawskich, wstrętnych stworzeń. Co za złośliwość! Stworzenia cwanie próbowały zakraść się i odebrać im łupy. – Ojej, ty naprawdę to robisz! – pisnęła z zaskoczeniem i aż otworzyła szerzej oczy. Patrzyła, jak gnom frunie gdzieś w ciemniejące leśne tajemnice. Była na to gotowa. Miała jednego złapanego, ale wysunął się z uścisku i pomknął w swoją stronę. – Ja tego nie potrafię, nie mogłabym. Ale będę bronić marchewek, a sio! Niedobre gnomy, idźcie sobie stąd – zaczęła wdzięczną przemowę i odbiegła kawałek. Chyba powinny już wracać.
zt x2
– On… mój Steffen, nigdy nie powinien pojawić się na drodze lady. A jednak dziś ja jestem tutaj, a on niedaleko przy mnie. Nasza przyszłość jest jednością. – Westchnęła głośno, czując, jak ciepło od policzków przechodzi przez całą twarz, aż po końcówki palców. Była zakochana, podczas gdy długie lata opowiadano jej o obowiązku małżeństwa i powinnościach wobec rodów. Tymczasem Isabella tak po prostu chciała trwać w tym wspaniałym uczuciu, doświadczyć miłości, o której szeptano, a która wydawała się czymś niemożliwym do zaistnienia między dwoma obcymi sobie ludźmi, za których ktoś podjął decyzję. Odkrywała od kilku miesięcy zupełnie nową definicję zakochania, wszystko różniło się od jej bujnych wyobrażeń. – Och, obawiam się, moja droga, Kerry, że to jest już jego wielkim sekretem. Jest zawsze taki uroczo chaotyczny i tryskający energią. Powiedziałabym, że wcale tego nie zaplanował, ale skąd mogę wiedzieć, jak było naprawdę? Byłam zbyt przejęta, aby zadać mu takie pytanie. I zbyt szczęśliwa tym, jak bliskie sobie są nasze marzenia – wyjaśniła szczerze, wyraźnie promienna i nieco chyba na sam koniec zamyślona. Kto wie? Może któregoś dnia mogłaby usiąść przy swoim narzeczonym i w skromnej ciszy, bez ciekawskiego otoczenia podpytać o…te szczegóły. Niemniej nie wydawało jej się to aż tak ważne, kiedy przed nimi malowała się tak wspaniała przyszłość. – Gdy poczujesz smutek lub wątpliwość, wyślij sówkę, albo poszukaj mnie. Gdziekolwiek, może w Kurniku, może w lecznicy. Ale zawsze cię wysłucham, droga Kerstin. I tak, trzeba wierzyć. Dziś ufam cudom i niebywałym przygodom jeszcze bardziej. I ty na takie zasługujesz – obiecała, a jej radosne spojrzenie szykowało się do odpędzenia tych wszystkich czarnych chmur ponad ich głowami.
Puściła jednak lekko jej dłonie, bo należało w koszyczku umieścić jeszcze dodatkowe dwie marchewki, a potem zabrać się za odpędzanie ciekawskich, wstrętnych stworzeń. Co za złośliwość! Stworzenia cwanie próbowały zakraść się i odebrać im łupy. – Ojej, ty naprawdę to robisz! – pisnęła z zaskoczeniem i aż otworzyła szerzej oczy. Patrzyła, jak gnom frunie gdzieś w ciemniejące leśne tajemnice. Była na to gotowa. Miała jednego złapanego, ale wysunął się z uścisku i pomknął w swoją stronę. – Ja tego nie potrafię, nie mogłabym. Ale będę bronić marchewek, a sio! Niedobre gnomy, idźcie sobie stąd – zaczęła wdzięczną przemowę i odbiegła kawałek. Chyba powinny już wracać.
zt x2
Rzucane zaklęcie raz po raz formowało bezkszłtany dym rozpraszany silniejszym podmuchem wiatru. Robiła to źle. Robiła to w złości. Nie potrafiła jednak wydobyć z siebie pozytywnej energii, ta drzemała głęboko w kościach, spetryfikowana strachem i sączącą się w głębinach umysłu wściekłością, odrobiną melancholii tak charakterystyczną dla uzdrowicielki. Nie potrafiła znaleźć ujścia. Tak jak w życiu szukanie dziury w całym nie wychodziło jej na dobrze, tak jak i teraz próbując przywołać moc wspomnień malowanych szczęściem. Gdzieś na dnie zawsze jawiła się odrobina smutku, straty, zawodu. Wspomnienia, które jawiły się radością, uśmiechem chociaż rozgrzewały serce nie potrafiły wydobyć mocy, by uformować cielesną formę patronusa. Wiedziała, że problem jest w niej. Nie w rytmie wypowiadanej inkantacji, nie w wypracowanym długimi ćwiczeniami ruchu nadgarstka. Ćwiczyła z Tonks, ćwiczyła sama. Mimo wszystko wciąż nie mogła tego z siebie wykrzesać.
Cichy głosik z tyłu głowy podpowiadał, żeby przestać, bo wzburzone emocje jedynie ją otępiały. Wiedziała jednak, że nie może. Bo czający się w ciemnościach dementor nie będzie czekał, aż będzie w odpowiednim nastroju by go odgonić. Przeciwnik nie zapyta czy jest gotowa czy ten moment jest odpowiedni. Jeśli nie potrafiła wykrzesać z siebie siły woli wystarczającej do przełamania własnej bariery, nie mogła zaufać własnym dłoniom. A to im musiała ufać najbardziej. Wierzyła własnym umiejętnościom, gdy szeptała lecznicze zaklęcia. Wtedy nie było rozterek, ani niepewności. Wiedziała co robić, była pewna każdego ruchu, każdego wypowiadanego słowa chociaż ważyło ono o ludzkim życiu.
Nieudane próby, ciągła porażka wprawiały w niepewność. Niepewność, która stanowiła grubą granicę między tym co już potrafiła, a wiedzą po którą chciała sięgać. Obrona była umiejętnością niezbędna. Musiała umieć chronić siebie, Melanie.
To była myśl, której potrafiła się złapać tak mocno jakby była niemalże materialna. Miękki dziecięcy uśmiech, wymalowany na drobnej buzi. Dwoje zielonych oczu i burza jasnych włosów. Obraz jej ojca. Na pierwszy rzut oka nie nosiła zbyt wielu cech swojej matki, jednak Rose lubila je odkrywać jak maleńki dołeczek, formujący się podczas uśmiechu - taki sam jaki miała jej matka, taki sam jaki pojawiał się na policzkach Rose.
Różdżka ponownie skierowała się w górę, a myśli skupiły na radosnym wspomnieniu. Gdy ten pierwszy raz nasłuchiwała bicia jej serce, gdy pierwszy raz poczuła jej ruch we własnym ciele. Usiłowała skupić się na tym uczuciu euforii. Strachu nie takiego jednak, który budził trwogę. Ekscytującej niepewności. Moment, gdy pierwszy raz trzymała ją w rękach, to było wspomnienie po które wcale nie musiała sięgać w głębiny pamięci. Pierwszy raz. Każdy kolejny. Pierwszy krok. Słowo. Uśmiech, który rozgrzewał serce.
- Expecto Patronum!
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
The member 'Roselyn Wright' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 22
'k100' : 22
Chwilowa pewność zamarła na wargach. Mglista forma przez chwilę migotała w przestrzeni nie nabierając ostatecznych kształtów.
Dłoń zacisnęła się w pięść, a upór zastygł w mięśniach. Nie potrafiła zaakceptować porażki. Kolejny głęboki oddech, kolejnych kilka kroków. Była gotowa zrobić to jeszcze raz, a jeśli trzeba było każdy kolejny. Nie mogła się z tym pogodzić. Nie gdy umysł wciąż drżał po naporem miękkich, ciepłych wspomnień, takich które rozgrzewały serce. Być może gdzieś na dnie umysłu wciąż czaił się strach przed tym co mogła utracić. Ciepłe wspomnienia mieszały się z chłodnym powiewem skrywanych w środku obaw. Że tak niewiele brakowało by mogła to wszystko utracić. Że te wspomnienia chociaż wyryte w umyśle, wspomnienia kogoś kogo tak bardzo kochała były tylko i wyłącznie jej, nikt nie mógł ich jej zabrać. Jednak mogła stracić ją. Tocząca się wojna nie oszczędzała nikogo. Granice między życiem, śmiercią, a czymś znacznie gorszym stawały się tak bardzo namacalne, że chociaż wspomnienia zabarwione były ciepłem, szczęściem, stłumione były wśród wewnętrznego niepokoju, a może zanieczyściło je coś jeszcze? Sylwetka dziś nieobecna, malująca się na brzegach pieczołowicie odtworzonych obrazów. Pozostawiała po sobie smak zawodu, goryczy.
Tego nie potrafiła doprecyzować. Być może zbyt leniwie doszukiwała się tam szczęścia. Było tam. To była rzecz oczywista. Było tam ciepło i radość. Uśmiech, odbijały się w pamięci. Niemalże potrafiła przywołać go na ustach. Jednak to był jedynie fragment jej życia. Odzwierciedlał rolę, którą odgrywała od kilku ostatnich lat. Czy była tylko tym? Matką, kochającą swoje dziecko do tego stopnia, że jedynie to potrafiło dać jej szczęście? Czy pozostało w niej jeszcze odrobinę autonomii?
Usiłowała kolejny raz przywołać natłok tamtych wspomnień związanych z Melanie, tym razem mierząc się również z tymi pokrytymi kurzem. Gdy wiatr rozwiewał włosy, świat wydawał się ogromny w punktu widzenia dziecka. Ledwie pamiętała większość z tamtych chwil, ale ta jedna wyryła się w pamięci. Gdy mknęła na dziecięcej miotle, przekraczając linię mety. Nie ważnym było czy brat dał jej fory, czy tym razem faktycznie była szybsza. Był perlisty śmiech ojca - głośny, gardłowy, jakby wydobywał się z pysku lwa nie z ludzkiego gardła i ten znacznie łagodniejszy, rozbrzmiewający jak chwytliwa melodia. Ten należący do Elodie Wright. Spojrzenie jej roześmianych oczu utkwiło w pamięci. Te samo wesołe spojrzenie, którym uraczyła ją, gdy patykiem stukała w nogę brata, by uleczyć zdarte kolano. I kryło się w nim coś jeszcze. Coś na kształt dumy.
- Expecto Patronum!
Dłoń zacisnęła się w pięść, a upór zastygł w mięśniach. Nie potrafiła zaakceptować porażki. Kolejny głęboki oddech, kolejnych kilka kroków. Była gotowa zrobić to jeszcze raz, a jeśli trzeba było każdy kolejny. Nie mogła się z tym pogodzić. Nie gdy umysł wciąż drżał po naporem miękkich, ciepłych wspomnień, takich które rozgrzewały serce. Być może gdzieś na dnie umysłu wciąż czaił się strach przed tym co mogła utracić. Ciepłe wspomnienia mieszały się z chłodnym powiewem skrywanych w środku obaw. Że tak niewiele brakowało by mogła to wszystko utracić. Że te wspomnienia chociaż wyryte w umyśle, wspomnienia kogoś kogo tak bardzo kochała były tylko i wyłącznie jej, nikt nie mógł ich jej zabrać. Jednak mogła stracić ją. Tocząca się wojna nie oszczędzała nikogo. Granice między życiem, śmiercią, a czymś znacznie gorszym stawały się tak bardzo namacalne, że chociaż wspomnienia zabarwione były ciepłem, szczęściem, stłumione były wśród wewnętrznego niepokoju, a może zanieczyściło je coś jeszcze? Sylwetka dziś nieobecna, malująca się na brzegach pieczołowicie odtworzonych obrazów. Pozostawiała po sobie smak zawodu, goryczy.
Tego nie potrafiła doprecyzować. Być może zbyt leniwie doszukiwała się tam szczęścia. Było tam. To była rzecz oczywista. Było tam ciepło i radość. Uśmiech, odbijały się w pamięci. Niemalże potrafiła przywołać go na ustach. Jednak to był jedynie fragment jej życia. Odzwierciedlał rolę, którą odgrywała od kilku ostatnich lat. Czy była tylko tym? Matką, kochającą swoje dziecko do tego stopnia, że jedynie to potrafiło dać jej szczęście? Czy pozostało w niej jeszcze odrobinę autonomii?
Usiłowała kolejny raz przywołać natłok tamtych wspomnień związanych z Melanie, tym razem mierząc się również z tymi pokrytymi kurzem. Gdy wiatr rozwiewał włosy, świat wydawał się ogromny w punktu widzenia dziecka. Ledwie pamiętała większość z tamtych chwil, ale ta jedna wyryła się w pamięci. Gdy mknęła na dziecięcej miotle, przekraczając linię mety. Nie ważnym było czy brat dał jej fory, czy tym razem faktycznie była szybsza. Był perlisty śmiech ojca - głośny, gardłowy, jakby wydobywał się z pysku lwa nie z ludzkiego gardła i ten znacznie łagodniejszy, rozbrzmiewający jak chwytliwa melodia. Ten należący do Elodie Wright. Spojrzenie jej roześmianych oczu utkwiło w pamięci. Te samo wesołe spojrzenie, którym uraczyła ją, gdy patykiem stukała w nogę brata, by uleczyć zdarte kolano. I kryło się w nim coś jeszcze. Coś na kształt dumy.
- Expecto Patronum!
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
The member 'Roselyn Wright' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 10
'k100' : 10
Te wspomnienie zabolało. Niemalże fizycznie. Tego smutku nie potrafiła się wyzbyć. Pytań tańczących pod powłoką umysłu - co by było gdyby… Co gdyby tamtej nocy wszystko potoczyło się inaczej. Gdyby zamiast pochylać się nad pędzeniem eliksirów po prostu wróciłaby do łóżka. To była świąteczna przerwa - Rose, jej brat wrócili do domu. Mimo wszystko mało było rzeczy, które potrafiły odciągnąć Elodie od swojej pracy. Nawet to. Co by było gdyby wtedy nie popełniła błędu, gdyby ktoś zareagował wcześniej. Jakby wyglądał świat, w którym by wciąż żyła. Kim by się stała? Kim stałaby się Rose? Aż w końcu czy miałaby szansę dostrzec w oczach tą samą dumę. Nawet mimo tak licznych błędów, które popełniła jej córka. Kim by się dla siebie stały? Całkowicie obce czy wręcz przeciwnie. Matka zawsze byłaby u jej boku, mimo niedociągnięć, potknięć. Lubiła myśleć, że tak. Chociaż złośliwe myśli czasami podpowiadały inną odpowiedź.
Musiała stawić temu czoła. Chociaż smutek wciąż dominował we wspomnieniach utraconej matki, to był to ten rodzaj bólu, z którym musiała żyć. Zaakceptować. Pogodzić się z tym, że życie toczyło się dalej, nawet jeśli brakowało w nim jej. Nic nie było takim jakim wymarzyła sobie dawno, dawno temu. Słońce nadal wyglądało zza wschodniej granicy horyzontu, a znikało za zachodnią. Musiała żyć i musiała pielęgnować wspomnienia o niej. Te dobre. Przepełnione szczęściem. Winna była jej to, aby przenigdy o niej nie zapomnieć.
Ciśnienie krwi niemal rozsadzało czaszkę. Czoło boleśnie pulsowało w wysiłku. Jeszcze raz. Kolejny. Wiedziała, że to właśnie ją ogranicza. Chociaż ćwiczenia innych zaklęć, wcześniejsze treningi z Tonks sprawiały, że czuła się silniejsza, dopracowywała niedociągnięcia, to te jedno zaklęcie sprawiało jej trudność. Trudność, którą musiała przełamać. Zdominować słabość. Chciała móc kontrolować własny umysł i potencjał, jednak musiała przyznać przed samą sobą.
Właśnie tu gdzie nikt inny nie zakłócał jej samotności, gdy lecznica spokojnie oczekiwała na wizyty, które miały rozpocząć się dopiero za kilka godzin.
Że zbyt często uciekała przed emocjami, z którymi nie potrafiła sobie radzić. Odwracała głowę. Udawała, że wszystko jest w porządku, parła do przodu. Jednak natura tego zaklęcia wymagała spojrzenia w przeszłości. Opanowania emocji do tego stopnia, aby wydobyć z siebie moc pięknego zaklęcia.
Nadgarstek ponownie przygotował się do wykonania dobrze znanego ruchu, a struny głosowe zawibrowały w oczekiwaniu.
Kolejny raz przywołała ciąg tych samych wspomnień, przez które przewijały się twarze tych, których kochała najbardziej. Chwile spędzone razem, kilka niezapomnianych uśmiechu, sekundy które odbijały się w umyśle wiecznością.
- Expecto Patronum!
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
The member 'Roselyn Wright' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 97
'k100' : 97
Głos rozbrzmiał melodią łacińskiej inkantacji, a nadgarstek drgnął w rytmie wypracowanego ruchu. Jak do tej pory nie potrafiła osiągnąć perfekcji. Myśli skupiły się na przywołaniu wspomnień, tych zduszonych chwastnicą ponurej codzienności, strachu, złości i smutku. Tych, do których wracała poszukując w swoim życiu szczęściach.
Jej umysł opanowała mieszanina obrazów, doznań, wspomnień, ledwie uchwytnych emocji. Ciepło rodzinnego ogniska, wciąż gorejące w przejętym chłodem sercu. Gdzieś na dnie umysłu gotował się strach przed tym jak wiele ma jeszcze do stracenia, jak wiele bólu czekało jej bliskich, jak wiele już doświadczyli. Tym razem jednak nie pozwoliła zdusić się obłędowi. Nadzieja była silniejsza niż strach. Wiara w to, że oprócz cierpienia czekało ich coś jeszcze. Szansa. Możliwości. Wolność. To, że będą jeszcze w stanie odbudować swój świat, że czekała na nich przyszłość, namiastka dawnej codzienności, która nie rządziła prawami przemocy. Nadzieja, która mimo rozbijającego się o ramy umysłu niepokoju, wciąż tliła się w sercu - niewielkim, acz ciągłym płomieniem. Sprawiała, że każdego dnia podnosiła się z łóżka, dodawała sił, gdy musiała stawiać czoła ciężarowi pracy, walczyć z własnymi słabościami. To właśnie musiała chronić. Ich, siebie, własny rozszalały umysł.
Nadzieja, której po uwolnieniu z rdzenia różdżki zaczęła formować kształt. Obudziła wartki ruch ptasich skrzydeł przecinający ciemność nocy, a ptaszysko zatoczyło charakterystyczne koło otaczając uzdrowicielkę.
Jaskółka.
Zwiastun wiosny.
Ptak, który mimo nieprzyjaznego środowiska był na tyle wytrzymały aby przetrwać. Wciąż powracał, nawet jeśli zimy były dla niego zbyt srogie. W pędzie wyrwanych z serca wiatru skrzydeł wirowała wolność.
Uśmiech zadowolenia na chwilę rozciągnął usta.
Wkrótce moc zaklęcia rozpierzchła się wśród pni drzew, a cichy szelest zamarł w ciszy poranka. Jeszcze przez kilka oddechów, wciąż wpatrywała się w miejsce gdzie zniknął. Ciemność zdusiła jego blask, ale jego pamięć wciąż tkwiła w rytmie bijącego szybko serca. Różdżka wibrowała w dłoniach.
Pozwoliła sobie się tym cieszyć zaledwie moment, gdy chrzęst ludzkich kroków przerwał tą chwilę. Zapamiętała ją. Każdą sekundę.
|zt
Jej umysł opanowała mieszanina obrazów, doznań, wspomnień, ledwie uchwytnych emocji. Ciepło rodzinnego ogniska, wciąż gorejące w przejętym chłodem sercu. Gdzieś na dnie umysłu gotował się strach przed tym jak wiele ma jeszcze do stracenia, jak wiele bólu czekało jej bliskich, jak wiele już doświadczyli. Tym razem jednak nie pozwoliła zdusić się obłędowi. Nadzieja była silniejsza niż strach. Wiara w to, że oprócz cierpienia czekało ich coś jeszcze. Szansa. Możliwości. Wolność. To, że będą jeszcze w stanie odbudować swój świat, że czekała na nich przyszłość, namiastka dawnej codzienności, która nie rządziła prawami przemocy. Nadzieja, która mimo rozbijającego się o ramy umysłu niepokoju, wciąż tliła się w sercu - niewielkim, acz ciągłym płomieniem. Sprawiała, że każdego dnia podnosiła się z łóżka, dodawała sił, gdy musiała stawiać czoła ciężarowi pracy, walczyć z własnymi słabościami. To właśnie musiała chronić. Ich, siebie, własny rozszalały umysł.
Nadzieja, której po uwolnieniu z rdzenia różdżki zaczęła formować kształt. Obudziła wartki ruch ptasich skrzydeł przecinający ciemność nocy, a ptaszysko zatoczyło charakterystyczne koło otaczając uzdrowicielkę.
Jaskółka.
Zwiastun wiosny.
Ptak, który mimo nieprzyjaznego środowiska był na tyle wytrzymały aby przetrwać. Wciąż powracał, nawet jeśli zimy były dla niego zbyt srogie. W pędzie wyrwanych z serca wiatru skrzydeł wirowała wolność.
Uśmiech zadowolenia na chwilę rozciągnął usta.
Wkrótce moc zaklęcia rozpierzchła się wśród pni drzew, a cichy szelest zamarł w ciszy poranka. Jeszcze przez kilka oddechów, wciąż wpatrywała się w miejsce gdzie zniknął. Ciemność zdusiła jego blask, ale jego pamięć wciąż tkwiła w rytmie bijącego szybko serca. Różdżka wibrowała w dłoniach.
Pozwoliła sobie się tym cieszyć zaledwie moment, gdy chrzęst ludzkich kroków przerwał tą chwilę. Zapamiętała ją. Każdą sekundę.
|zt
what we have become but a mess of flesh and emotion - naked on all counts
my dearest friend
Nie zamierzał się tu zjawiać, tak jak nakreślił w liście do niej. Ściągnęła na nich niebezpieczeństwo, zwróciła w ich kierunku twarze aurorów. Poszukiwanych listem gończych ludzi. Kimkolwiek by nie byli i jakiekolwiek mieli zamiary — nie ufał im. Nawet jeśli wierzył słowom Marcela i rozumiał cel działań, nie mógł akceptować zagrożenia jakie ze sobą nieśli. Jednostki nie miały dla nich znaczenia w walce z systemem, nie zamierzał pozwolić na to, by stali się przypadkowymi ofiarami, które musieli ponieść w wojnie. Widywanie się z Kerstin, której siostra była najbardziej poszukiwaną czarownicą w kraju było zwyczajnym samobójstwem. Jeśli wszyscy wiedzieli, że pracuje w tej lecznicy, przyjście tu było całkowitą bezmyślnością. Nie chciał ryzykować.
Ale Thomas nie wrócił do domu ani tego samego dnia, ani kolejnych. Nie zorientował się od razu. Odkąd zajął się praca w stajni Weasleyów wychodził o świcie i wracał po zmierzchu, wieczorem. Konie wymagały opieki, zajęć w stajni nie brakowało od sprzątania po karmienie, wymianę obornika. Nie miał czasu na włóczenie się po Londynie, nie licząc niedzieli, w której sami oporządzali stajnie. Umknęła mu jego nieobecność, ale to nie mogło trwać w nieskończoność. A siostra nie pozostawiła mu złudzeń, nie mijali się, po prostu nie wrócił.
Stało się coś złego, pomyślał o tym od razu. Obiecał mu, że nie ucieknie, nie zostawi ich, a on mu wierzył. Pomimo tego wszystkiego co się wydarzyło w ich życiu: rozczarowań, ucieczek, zawodów, złamanych serc; nie potrafił przestać w niego wierzyć. I martwić się o niego.
Zamierzał pójść sam, ale Sheila się uparła. Nie walczył z nią, ale kiedy dotarli na miejsce, od strony lasu, ruchem dłoni kazał jej się zatrzymać za jednym z drzew, w bezpiecznej odległości od lecznicy. Sam zakradł się nieco dalej, za jeden z krzewów. Obserwował leśny budynek przez chwilę, próbując zobaczyć w najbliższym otoczeniu ewentualne zagrożenia. Nie widział jeszcze dziewczyny, ale nie widział też jej brata ani nikogo, kogo rozpoznałby z listów gończych. Uniósł brew, ale wtedy coś w krzaku zaszeleściło. Odsunął się, upadł na pośladki. To były gnomy. Zaklął pod nosem, uniósł dłoń do Sheili i zerknął przez ramię, by dać jej znać, że wszystko było w porządku. Schwytał je, jeden po drugim. Wredne, małe gnomy. Co dziwnego, miały w łapkach fiolki z eliksirami. Podniósł się na równe nogi i trzepiąc je w rękach zmusił do tego by upuściły je na ściółkę.
— Szlag! — krzyknął głośno, kiedy jeden z nich go ugryzł. — Ty pieprzony pokurczu, pożałujesz tego— WYprostował się i obrócił w bok, chwytając małe stworzenie prawą ręką i rzucił nim przed siebie, między drzewa, zaraz zamierzając to samo zrobić z pozostałymi dwoma złośliwcami.
| mam 3 gnomy i nie waham się nimi rzucić
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 16, 71, 79
'k100' : 16, 71, 79
Wiedziała, że to nic dobrego, że Thomas tak zniknął. Oczywiście, że znikał na dłużej, ale to nie znaczyło, że było to normalne. Gdyby tylko sobie poszedł, nawet mógłby napisać do niej jakąś bzdurną, zabawną wiadomość, coś, co zmieniłoby jej podejście albo coś, co byłoby uspokajającym elementem w tym wszystkim. Prawda jednak była taka, że wcale nie było to oczywiste, bo kto wie, gdzie był, w jakie kłopoty się wpakował i co się z nim zadziało. Dlatego gdy tylko mogła, od razu przyciągnęła do siebie Jamesa, przedstawiając główny problem – gdzie Thomasa znów gdzieś wsiąknęło i nie mieli pojęcia, gdzie się znajduje.
Leśna lecznica wydawała się w sumie nawet dobrym tropem – albo dowiedzą się, że wcale go tu nie było i teraz wszyscy powinni się martwić, w jakie to znowu kłopoty wrzucił się najstarszy z rodzeństwa, albo znajdą go gdzieś schowanego i jak ludzie zaprowadzą go do domu żeby przestał się wygłupiać. Nie mogła jednak pozwolić na to, aby z jednej strony James wpadł tam niezapowiedziany, złoszcząc się gdyby tam jednak był Thomas, z drugiej strony też chciała coś zrobić dla braci. Przynajmniej częściowo mogła pomóc, nawet jeżeli wciąż wszystko jej ciążyło, ale nie mogła chować się w domu kiedy chodziło o jej rodzinę. Spakowała nawet torbę, na wszelki wypadek, tak jakby wyprawa miała być dłuższa, biorąc ze sobą nieco pieniędzy i jedzenia gdyby tylko były potrzebne, albo gdyby trzeba było jakoś zapłacić za to, co zrobił Doe.
Na jej twarzy widniała jedynie determinacja kiedy tylko wyruszyła wraz z Jamesem, rozglądając isę po okolicy. Miejsce wydawało się dość niepewne, ale ufała starszemu bratu, tym razem wyjątkowo się nie bojąc. Sama nawet nie wiedziała, skąd w niej takie przekonanie, ale chciała zrobić to co najważniejsze i najlepsze dla wszystkich, a to oznaczało sprowadzenie Tomka do domu. Ostrożnie zatrzymała się jednak, kiedy tylko dał jej znać, że coś jest nie tak, chowając się lekko za drzewem. Przez chwilę oczekiwała, że coś będzie dziwnego, ale okazało się, że to gnomy.
Podeszła w stronę Jamesa, szybko zbierając fiolki z ziemi i spoglądając jak James decyduje się rzucać gnomami na odległość.
- Wszystko w porządku, nie zrobiły ci krzywdy?
Leśna lecznica wydawała się w sumie nawet dobrym tropem – albo dowiedzą się, że wcale go tu nie było i teraz wszyscy powinni się martwić, w jakie to znowu kłopoty wrzucił się najstarszy z rodzeństwa, albo znajdą go gdzieś schowanego i jak ludzie zaprowadzą go do domu żeby przestał się wygłupiać. Nie mogła jednak pozwolić na to, aby z jednej strony James wpadł tam niezapowiedziany, złoszcząc się gdyby tam jednak był Thomas, z drugiej strony też chciała coś zrobić dla braci. Przynajmniej częściowo mogła pomóc, nawet jeżeli wciąż wszystko jej ciążyło, ale nie mogła chować się w domu kiedy chodziło o jej rodzinę. Spakowała nawet torbę, na wszelki wypadek, tak jakby wyprawa miała być dłuższa, biorąc ze sobą nieco pieniędzy i jedzenia gdyby tylko były potrzebne, albo gdyby trzeba było jakoś zapłacić za to, co zrobił Doe.
Na jej twarzy widniała jedynie determinacja kiedy tylko wyruszyła wraz z Jamesem, rozglądając isę po okolicy. Miejsce wydawało się dość niepewne, ale ufała starszemu bratu, tym razem wyjątkowo się nie bojąc. Sama nawet nie wiedziała, skąd w niej takie przekonanie, ale chciała zrobić to co najważniejsze i najlepsze dla wszystkich, a to oznaczało sprowadzenie Tomka do domu. Ostrożnie zatrzymała się jednak, kiedy tylko dał jej znać, że coś jest nie tak, chowając się lekko za drzewem. Przez chwilę oczekiwała, że coś będzie dziwnego, ale okazało się, że to gnomy.
Podeszła w stronę Jamesa, szybko zbierając fiolki z ziemi i spoglądając jak James decyduje się rzucać gnomami na odległość.
- Wszystko w porządku, nie zrobiły ci krzywdy?
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Forever isn't for everyone
Is forever for you?
It sounds like settlin' down or givin' up
Is forever for you?
It sounds like settlin' down or givin' up
Początek marca był w Somerset mroźny i ponury, co za tym idzie doskonale wpasowywał się w nastrój Kerstin. Nie chciało jej się rano wstawać do pracy, po prawdzie to do niewielu spraw miała już ostatnio motywację i serce - to było tak, jakby wszystko uwzięło się, żeby udowodnić jej jak szybko dobiec końca mogą najszczęśliwsze chwile w życiu. Najpierw narosła sprawa problemu Justine (jak okrutne było w tym wypadku używanie tego słowa?), potem konflikty i w rodzinie i poza rodziną, wyrzuty za wyrzutami, kłamstwa, brak zaufania, a teraz już nawet Thomas przestał odpisywać na jej wiadomości. Czy to ona była temu winna, czy psuła bliskim krew starając się czynić to co właściwe i zgodne z sumieniem? Nie miała odwagi pytać, nie sądziła zresztą, by miała otrzymać odpowiedź. Rodzeństwo zawsze ukrywało przed nią najstraszliwsze fakty na temat oblicza wojny, ale ostatnimi czasy Kerstin odnosiła wrażenie, że nie jest w stanie porozmawiać z nimi już na żaden temat, bo skończy się to sprzeczką.
Bycie w domu ją męczyło, opieka nad zwierzętami i gospodarstwem nie przynosiła tyle satysfakcji, co dawniej, a spacery z Exmoor do leśnej lecznicy wydawały dłuższe i bardziej uciążliwe niż kiedykolwiek. Starała się co prawda dalej uśmiechać i opowiadać pacjentom niewinne historie o kurach i obsadzaniu ogródka, ale jakieś to takie było bez polotu, mdławe i nieprawdziwe.
Ubrana w sztywną spódnicę i szary z przeprania fartuszek krążyła między stalowymi łóżkami, przykładając pacjentom wierzch dłoni do czoła i oglądając gojące się rany. Jednego człowieka mieli z chorobą zakaźną, ale dla niego naprędce przygotowali izolatkę w szopie alchemicznej. Co, rzecz jasna, oznaczało, że Kerstin musiała z pomocą alchemika wynieść stamtąd wszystkie eliksiry i ingrediencje na główną salę, więc powiedzieć, że w lecznicy panował dziś rozgardiasz, byłoby niedopowiedzeniem. Niektóre fiolki potrafiły nawet znikać ze swoich miejsc, a ona jeszcze nie odkryła złodzieja.
Właściwie dopiero co przyszła, a już była zmęczona, bolały ją łydki, a czoło spowiła cienka warstwa potu. Zawsze tak było, gdy miała ponury nastrój - organizm poddawał się szybciej, bo brakowało mu ognia.
- Jack, powiedz mi proszę, czy... - urwała z kubkiem naparu z resztek herbaty trzymanym w połowie drogi do ust. Odniosła wrażenie, że usłyszała jakiś krzyk na zewnątrz. A chociaż bardzo jej się nie chciało, wiedziała, że musi to sprawdzić. Okna przecież nie otworzy i nie wyjrzy, za zimno na to było, żeby wpuszczać do środka wiatr. - Poczekaj chwilkę, dobrze?
Na fartuch zarzuciła wytartą kurtkę, ale nie zmieniała pantofli. Miała zamiar tylko przystanąć na schodkach; po takim czasie nie spodziewała się już gości, prędzej pacjenta lub kogoś zbłąkanego lub głodnego.
Jakież było więc jej zaskoczenie, gdy na zewnątrz zobaczyła lecące gnomy, a z krzaków dobiegły ją znajome głosy. To znaczy, tak się jej wydawało, że znajome.
- Halo? Sheila? Tomek? - Serce załomotało jej głośno w piersiach, ale nie pozwoliła sobie na przedwczesny przypływ nadziei. Oblizała wyschniętą wargę i krzyknęła raz jeszcze, bo nikogo nie widziała. Czy to możliwe, że z tego wszystkiego dopadły ją omamy? - Halo? Jest tutaj ktoś?
Cholerny gnom ugryzł go tak mocno, że jak spróbował nim rzucić ledwie wyskoczył za krzak, ale pozostałe dwa przecięły przestrzeń z imponującą siłą i doskonałą techniką ścigającego, którym w szkole kiedyś był. Nie widział, gdzie poleciały i czy finalnie zdobył jakiekolwiek punkty, jeśli zaliczyły któryś z szerszych pni, bo jego uszu wpierw dobiegł głos siostry, a później inny, kobiecy — naprawdopodobniej należący do Kerstin. Kerstin, dziewczyny jego brata. Miał wrażenie, że już kiedyś znalazł się w tym miejscu — a jednak było inaczej. Kiedy Tommy zaczął spotykać się z Jeanie złagodniał, uspokoił się. Przestał być trudny, przynajmniej tak twierdził dziadek. Czy teraz też tak miało się stać, jeśli do tej pory to nie nadeszło?Czy Kerstin miała szansę zająć jego myśli i ducha na tyle, by nie znikał? Miało się zaraz okazać, prawda? Ale kiedy wypowiedziała imię jego brata przeszył go dreszcz niepokoju. Spiął się i cofnął o krok, jakby rozważał, czy to napewno by dobry pomysł, ale spojrzał na Sheilę w zamyśleniu i westchnąwszy ciężko uszył przed siebie z rezygnacją.
— To ja — powiedział jeszcze zanim wyszedł dobrze z krzaków. Zerknął na Sheilę jeszcze, chcąc mieć pewność, że wszystko z nią w porządku i trzyma się blisko, a jednocześnie zachowuje bezpieczną odległość od ewentualnych nieszczęść. Zebrał z ziemi fiolki ukradzione przez gnomy i zatrzymał się, unosząc na nią wzrok — małą, słodką blondynkę, dziewczynę w typie własnego brata. Spojrzał na szkło, które trzymał między palcami i wciąż ostrożnie, ale pewnie ruszył przed siebie, w większych krokach pokonując dzielącą ich odległość. Kiedy był już blisko, kilka jardów od niej, poruszał dłońmi. — Macie tu gnomy, chyba ci coś ukradły. — Usprawiedliwiał się? Obrany odruchowo ton tak brzmiał; ale właśnie z tym borykali się najczęściej. Słusznym i niesłusznym oskarżeniem. — Przyszliśmy po Thomasa. Nie odzywał się, więc postanowiliśmy sprawdzić, co z nim. Pewnie wiesz, że zdążą mu się znikać. Sheila się martwi — on też się martwił, ale nie chciał tego przyznać. Myśl, że mógł trafić do Tower przewracała mu wnętrzności na drugą stronę. Wyciągnął ręce do dziewczyny, by przekazać jej fiolki. — Nie możesz czarować... Więc to?— Zmarszczył brwi, spoglądając na eliksiry, a później na nią. Co znajdowało się w szklanych flakonach? — A Thomas? Skoro myślałaś, że to on, wyszedł? Wrócił do domu? — minęli się?
— To ja — powiedział jeszcze zanim wyszedł dobrze z krzaków. Zerknął na Sheilę jeszcze, chcąc mieć pewność, że wszystko z nią w porządku i trzyma się blisko, a jednocześnie zachowuje bezpieczną odległość od ewentualnych nieszczęść. Zebrał z ziemi fiolki ukradzione przez gnomy i zatrzymał się, unosząc na nią wzrok — małą, słodką blondynkę, dziewczynę w typie własnego brata. Spojrzał na szkło, które trzymał między palcami i wciąż ostrożnie, ale pewnie ruszył przed siebie, w większych krokach pokonując dzielącą ich odległość. Kiedy był już blisko, kilka jardów od niej, poruszał dłońmi. — Macie tu gnomy, chyba ci coś ukradły. — Usprawiedliwiał się? Obrany odruchowo ton tak brzmiał; ale właśnie z tym borykali się najczęściej. Słusznym i niesłusznym oskarżeniem. — Przyszliśmy po Thomasa. Nie odzywał się, więc postanowiliśmy sprawdzić, co z nim. Pewnie wiesz, że zdążą mu się znikać. Sheila się martwi — on też się martwił, ale nie chciał tego przyznać. Myśl, że mógł trafić do Tower przewracała mu wnętrzności na drugą stronę. Wyciągnął ręce do dziewczyny, by przekazać jej fiolki. — Nie możesz czarować... Więc to?— Zmarszczył brwi, spoglądając na eliksiry, a później na nią. Co znajdowało się w szklanych flakonach? — A Thomas? Skoro myślałaś, że to on, wyszedł? Wrócił do domu? — minęli się?
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Powiedzenie, że nie przepadała za gnomami, było pewnego rodzaju niedopowiedzeniem. Nie przepadała za robieniem krzywdy jakiemukolwiek zwierzęciu, nieważne, jak groźne czy niegroźne by ono nie było, a jednocześnie nic dobrego nigdy nie wynikało z obecności tych istot…stworzeń…zwierząt. Nie wiedziała doprawdy, jak je klasyfikować, ale nie umiała chociaż trochę nie żałować ich kiedy leciały przez powietrze. Może to też nie miało sensu? Miała w końcu ważniejsze sprawy na głowie, teraz odruchowo zerkając na dłoń Jamesa – nie rwała się do brania jej w dłonie, nieco zaniepokojona, czy rzeczywiście powinna, bo obawiała się ewentualnego szarpnięcia ze strony zamyślonego Jamesa, co mogło jedynie pogorszyć stan po ugryzieniu. Chyba, może nie. Kto wie, skoro gnomy tutaj kradły eliksiry, gdzie je zanosiły i co z nimi robiły.
- To my. – Jakby poprawiła po Jamesie, chcąc dać znać, że nie tylko jej brat zjawił się tutaj na miejscu, chociaż odruchowo przyjmowała postawę w której jej sylwetka skrywała się nieco za stojącym przed nią Jamesem, co nawet miało sens kiedy Jimmy był od niej niemal dwadzieścia centymetrów wyższy. Czy postawniejszy, to inna sprawa, w tych czasach mało kto mógł pochwalić się wyrabianiem muskulatury.
Sama również wyciągnęła fiolki, które udało jej się podnieść z ziemi, chociaż sama do siebie z żalem zauważyła, że mogłaby je zostawić i być może zrzucić to na resztę gnomów, które być może zdążyły już uciec. Jeden eliksir, a od razu oznaczało to oszczędności w niektórych kosztach, bo nawet gdyby nie mogła go wypić, mogłaby go komuś sprzedać. Martwiło ją to, jakie myśli w tej kwestii przychodziły jej do głowy, a mimo to, jednocześnie starała się jak mogła aby zachować tę resztę uczciwości i dobroci. Pusty żołądek sprawiał jednak, że było to co raz trudniejsze.
- Thomas miał wyjść tylko na chwilę ale, jak często, nie ma o nim informacji już któryś dzień. – Kochała go, naprawdę, ale ten głupek napyta biedy im wszystkim tym swoim znikaniem. Nawet jak James ukrywał swoje zmartwienia pod postacią szorstkich słów, niechęci albo irytacji na brata, pamiętała grudniową noc, kiedy nieustannie wypatrywał przez okno, czekając aż Thomas wróci do domu. Na pewno też tęsknił. Mimo wszystko.
- Jeżeli tu jest, możesz dać znać, że nie będziemy źli, niech się po prostu znajdzie. – Miała wrażenie, że właśnie to mogło też zadecydować o chęci albo niechęci ze strony najstarszego z Doe do pokazania się rodzeństwu. W końcu pamiętała, co zrobił Tommy gdy pierwszy raz spotkał na ulicy Jamesa: uciekał. – A jak nie, to mogę mu chociaż coś przynieść do jedzenia, ale żebyśmy wiedzieli, gdzie jest.
- To my. – Jakby poprawiła po Jamesie, chcąc dać znać, że nie tylko jej brat zjawił się tutaj na miejscu, chociaż odruchowo przyjmowała postawę w której jej sylwetka skrywała się nieco za stojącym przed nią Jamesem, co nawet miało sens kiedy Jimmy był od niej niemal dwadzieścia centymetrów wyższy. Czy postawniejszy, to inna sprawa, w tych czasach mało kto mógł pochwalić się wyrabianiem muskulatury.
Sama również wyciągnęła fiolki, które udało jej się podnieść z ziemi, chociaż sama do siebie z żalem zauważyła, że mogłaby je zostawić i być może zrzucić to na resztę gnomów, które być może zdążyły już uciec. Jeden eliksir, a od razu oznaczało to oszczędności w niektórych kosztach, bo nawet gdyby nie mogła go wypić, mogłaby go komuś sprzedać. Martwiło ją to, jakie myśli w tej kwestii przychodziły jej do głowy, a mimo to, jednocześnie starała się jak mogła aby zachować tę resztę uczciwości i dobroci. Pusty żołądek sprawiał jednak, że było to co raz trudniejsze.
- Thomas miał wyjść tylko na chwilę ale, jak często, nie ma o nim informacji już któryś dzień. – Kochała go, naprawdę, ale ten głupek napyta biedy im wszystkim tym swoim znikaniem. Nawet jak James ukrywał swoje zmartwienia pod postacią szorstkich słów, niechęci albo irytacji na brata, pamiętała grudniową noc, kiedy nieustannie wypatrywał przez okno, czekając aż Thomas wróci do domu. Na pewno też tęsknił. Mimo wszystko.
- Jeżeli tu jest, możesz dać znać, że nie będziemy źli, niech się po prostu znajdzie. – Miała wrażenie, że właśnie to mogło też zadecydować o chęci albo niechęci ze strony najstarszego z Doe do pokazania się rodzeństwu. W końcu pamiętała, co zrobił Tommy gdy pierwszy raz spotkał na ulicy Jamesa: uciekał. – A jak nie, to mogę mu chociaż coś przynieść do jedzenia, ale żebyśmy wiedzieli, gdzie jest.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Gnomi krzew
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka :: Leśna lecznica