Stolik nr 1
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Stolik nr 1
Jeden z eleganckich, skromnych stolików. Rozsiądź się więc wygodnie, delektuj pysznymi posiłkami, które zaserwują ci małomówni i tajemniczy kelnerzy, lecz nie trać czujności, bowiem restauracja ta znana jest z tego, że smutne zjawy lubią umilać obiady klientom restauracji.
UWAGA Aby przemieścić się po pomieszczeniach wewnątrz restauracji, należy rzucić kością opisaną jej nazwą.
1 - postać przechodzi do stolika nr 1
2 - stolik nr 2
3 - stolik nr 3
4 - wejście
5 - bar
6 - fontanna
7 - taras
8 - korytarz
Wartość zdublowana (np. wyrzucenie czwórki, podczas gdy postać znajduje się przy wejściu) upoważnia do dowolnego przemieszczenia się po wyżej wymienionych pomieszczeniach. Pierwszy post powinien zostać umieszczony przy wejściu.
W przypadku, gdy postać zgodnie z wyrzuconym rzutem powinna przenieść się do wątku, w którym znajduje się inna postać należąca do tej samej osoby (multikonto) do rzutu należy dodać jedno oczko, a następnie podążyć za powyższymi wskazówkami.
UWAGA Aby przemieścić się po pomieszczeniach wewnątrz restauracji, należy rzucić kością opisaną jej nazwą.
1 - postać przechodzi do stolika nr 1
2 - stolik nr 2
3 - stolik nr 3
4 - wejście
5 - bar
6 - fontanna
7 - taras
8 - korytarz
Wartość zdublowana (np. wyrzucenie czwórki, podczas gdy postać znajduje się przy wejściu) upoważnia do dowolnego przemieszczenia się po wyżej wymienionych pomieszczeniach. Pierwszy post powinien zostać umieszczony przy wejściu.
W przypadku, gdy postać zgodnie z wyrzuconym rzutem powinna przenieść się do wątku, w którym znajduje się inna postać należąca do tej samej osoby (multikonto) do rzutu należy dodać jedno oczko, a następnie podążyć za powyższymi wskazówkami.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 18:58, w całości zmieniany 1 raz
Powtarzające się zapewnienia o popularności profesora i przekonanie, iż sam bym go zapewne polubił wywołały na mojej twarzy nieznaczny uśmiech. Co prawa nie znałem tego mężczyzny i nie spodziewałem się, iż cechy, które sprawiały, że arystokracji z takim przejęciem wspominali zmarłego miały być kluczem do mojej sympatii, nie mogłem jednak zaprzeczyć, iż dość szczere przebłyski nostalgii w głosach towarzyszy sprawiały, że sam poczułem coś na kształt szczerego szacunku. Nie podjąłem jednak dalej tego tematu, nie było zresztą ku temu okazji, niewłaściwe zachowanie nowego gościa zaburzyło po raz kolejny pozorny spokój panujący przy stoliku.
Thorley zniesmaczył wszystkich obecnych, czego nikt nie starał się nawet ukryć. Moje usta również wykrzywiały się w delikatnym grymasie, tym bardziej, iż obcy postawił Darcy w jeszcze mniej przyjemniej sytuacji, a to absolutnie mi się podobało. Powstrzymałem się jednak przed pokręceniem głową w kolejnej oznace niezadowolenia, na takie gesty zbyt kręciło mi się w głowie.
Właściwie, skąd te zawroty? Nie wypiłem wcale za dużo, nie przypominałem sobie bym brał jakiekolwiek środki, chwilę temu czułem się całkiem dobrze... Już zaczynałem podejrzewać, że powoli zaczyna łapać mnie jakaś choroba, gdyż do zawrotów dołączyło nieprzyjemne otumanienie, nim jednak zdążyłem wymyślić jak się z tym uporać (najpewniej przeprosiłbym towarzystwo decydując się na szybki powrót do domu i krótką, acz skuteczną kuracje, nie mogłem pozwolić sobie na chorobę) kilka rzeczy zdarzyło się na raz. W pierwszym momencie jedynie wytrzeszczyłem zaskoczony, gdy Venus osunęła się w moje ramiona, uczucie to jednak szybko zostało przemienione w przerażenie, które na chwilę zacisnęło mi gardło. Na Merlina, przecież ta dziewczyna cała płonęła! Co się działo? Czemu nikt nie ragował?!
Chciałem zwrócić na to uwagę innych, krzyknąć, zrobić cokolwiek, choćby odskoczyć w momencie, w którym moje ręce same zostały poszkodowane, ból, który rozprzestrzenił się od ropiejących bąbli był porażający, jednak otumanienie było zbyt mocne i jedyne co udało mi się osiągnąć do szarpnięcie się na fotelu i wydanie z siebie głuchego stęknięcia. Czemu nikt nie reagował, do cholery jasnej?
Strach narastał w zastraszającym tempie, dopóki przez całą plątaninę emocji nie przebił się głos Darcy. Początkowo nie mogłem zrozumieć o co jej chodzi. Jaka iluzja, przecież ból czułem ból! Musiałem z siebie zrzucić Venus, ba!, próbowałem, ale z każdym dotknięciem ilość bąbli na moich dłoniach wzrastała w niesamowitym tempie, jednak z czasem zrozumiałem o co jej mogło chodzi. Opornie, z trudem. A i wtedy starałem się zmusić do uspokojenia, choć było to bardzo ciężkie, kiedy na moich kolana spoczywała kobieta wywołująca ból, fantomowy czy nie, jednak odczuwalny. Dlatego szarpnąłem się jeszcze raz.
- Zabierzcie ją - syknąłem, starając się cofnąć dłonie od płonącego ciała.
Thorley zniesmaczył wszystkich obecnych, czego nikt nie starał się nawet ukryć. Moje usta również wykrzywiały się w delikatnym grymasie, tym bardziej, iż obcy postawił Darcy w jeszcze mniej przyjemniej sytuacji, a to absolutnie mi się podobało. Powstrzymałem się jednak przed pokręceniem głową w kolejnej oznace niezadowolenia, na takie gesty zbyt kręciło mi się w głowie.
Właściwie, skąd te zawroty? Nie wypiłem wcale za dużo, nie przypominałem sobie bym brał jakiekolwiek środki, chwilę temu czułem się całkiem dobrze... Już zaczynałem podejrzewać, że powoli zaczyna łapać mnie jakaś choroba, gdyż do zawrotów dołączyło nieprzyjemne otumanienie, nim jednak zdążyłem wymyślić jak się z tym uporać (najpewniej przeprosiłbym towarzystwo decydując się na szybki powrót do domu i krótką, acz skuteczną kuracje, nie mogłem pozwolić sobie na chorobę) kilka rzeczy zdarzyło się na raz. W pierwszym momencie jedynie wytrzeszczyłem zaskoczony, gdy Venus osunęła się w moje ramiona, uczucie to jednak szybko zostało przemienione w przerażenie, które na chwilę zacisnęło mi gardło. Na Merlina, przecież ta dziewczyna cała płonęła! Co się działo? Czemu nikt nie ragował?!
Chciałem zwrócić na to uwagę innych, krzyknąć, zrobić cokolwiek, choćby odskoczyć w momencie, w którym moje ręce same zostały poszkodowane, ból, który rozprzestrzenił się od ropiejących bąbli był porażający, jednak otumanienie było zbyt mocne i jedyne co udało mi się osiągnąć do szarpnięcie się na fotelu i wydanie z siebie głuchego stęknięcia. Czemu nikt nie reagował, do cholery jasnej?
Strach narastał w zastraszającym tempie, dopóki przez całą plątaninę emocji nie przebił się głos Darcy. Początkowo nie mogłem zrozumieć o co jej chodzi. Jaka iluzja, przecież ból czułem ból! Musiałem z siebie zrzucić Venus, ba!, próbowałem, ale z każdym dotknięciem ilość bąbli na moich dłoniach wzrastała w niesamowitym tempie, jednak z czasem zrozumiałem o co jej mogło chodzi. Opornie, z trudem. A i wtedy starałem się zmusić do uspokojenia, choć było to bardzo ciężkie, kiedy na moich kolana spoczywała kobieta wywołująca ból, fantomowy czy nie, jednak odczuwalny. Dlatego szarpnąłem się jeszcze raz.
- Zabierzcie ją - syknąłem, starając się cofnąć dłonie od płonącego ciała.
Gość
Gość
Wpadła w towarzystwo, którego za wszelką cenę próbowałby uniknąć przy kontakcie w jakichkolwiek sposób zależnym od niej samej. Niestety krupierem w tym zagraniu stał się nieprzewidywalny los, natomiast kombinacja kart podczas takich spotkań nigdy nie bywała korzystna. Czuła się, jakby musiała na wstępnie pogodzić się z porażką, przymykając usta w każdym możliwym momencie.
Westchnęła głośno, licząc na swojego towarzysza. Oby siedział tam ktokolwiek z nieprzyjaciół Robba i szybko udało im się zmienić stolik wypełniony mniej sztucznie arystokratyczną atmosferą. Przez co liczyła także na natychmiastowe udzielenie pomocy. W restauracjach bądź innych miejscach publicznych nigdy nie działy się tak paskudne rzeczy. Prawdziwą katastrofą było użycie tego samego oleju dwa razy, długi kręcony włos w zupie lub czerstwe pieczywo podobne do przystawki. W Le Revenant nie powinno dziać się nigdy nic gorszego, gdyż niepozornie wyglądające omdlenie już wychodziło poza kanon ogromnej tragedii.
Prawie miała rozglądać się za kimś z obsługi.
Brunetka po pierwszych wypowiedzianych zdaniach zdawała się sprawiać wrażenie kondensacji cech, który Mona wręcz nie znosiła. Zarejestrowała ją jako dziewczynkę z dobrego domu, niereprezentującą niczego więcej oprócz pięknej buźki oraz zgrabnych nóżek przyozdobionych drogimi obcasami z ekskluzywnej skóry. Rzucała wymagania w przestrzeń, wbijając puste, niebieskie oczy prosto w Atteberry. Ba, sprawiała, że aurorka poczuła się odpowiedzialna za to całe zgromadzenie. W jednym prostym geście zmusiła ją do pomocy, zrzucając na nią niemalże alias głównej winowajczyni całego zamieszania powiązanego z winem.
Jęk mężczyzny, zajmującego miejsce niedaleko wytwornej panny nie brzmiał naturalnie. Nieprzytomna blondynka zsuwała się po klatce piersiowej, wpadając w powietrze niczym chłodny kamień w mętną wodę jeziora. Wszystko, co zrobiła Mona to dotknięcie kawałka skóry. Parzyła. Przemieniała się w rozżarzony metal, powolnie topiący wszystko stojące na jego drodze. Natychmiast oderwała palce, mimowolnie kierując je do płatka prawego ucha.
- To nie wygląda na zwykłe zatrucie. Pomóżcie mu - rozkaz przyćmił pierwsze zdanie, ponieważ nie chciała prowadzić dyskusji dotyczących genezy reakcji organizmu… z prostej przyczyny - nie znała jej. Powinna była najpierw zrobić rozeznanie, aczkolwiek jakiś cichy, wewnętrzny głos podpowiadał jej w tym wszystkim obecność czarnej magii. Któraś z silnych klątw przybierała podobne skutki lub dzięki kilku kroplom eliksirów ważonych przy użyciu nielegalnej magii osiągało się bardziej przerażające skutki.
- Divirgento - szepnęła, nie mając przekonania co do skuteczności swoich działań. Być może alchemik skrywał jeszcze inne mądrości w zanadrzu, zanim białko w jej ciele ulegnie denaturacji.
Westchnęła głośno, licząc na swojego towarzysza. Oby siedział tam ktokolwiek z nieprzyjaciół Robba i szybko udało im się zmienić stolik wypełniony mniej sztucznie arystokratyczną atmosferą. Przez co liczyła także na natychmiastowe udzielenie pomocy. W restauracjach bądź innych miejscach publicznych nigdy nie działy się tak paskudne rzeczy. Prawdziwą katastrofą było użycie tego samego oleju dwa razy, długi kręcony włos w zupie lub czerstwe pieczywo podobne do przystawki. W Le Revenant nie powinno dziać się nigdy nic gorszego, gdyż niepozornie wyglądające omdlenie już wychodziło poza kanon ogromnej tragedii.
Prawie miała rozglądać się za kimś z obsługi.
Brunetka po pierwszych wypowiedzianych zdaniach zdawała się sprawiać wrażenie kondensacji cech, który Mona wręcz nie znosiła. Zarejestrowała ją jako dziewczynkę z dobrego domu, niereprezentującą niczego więcej oprócz pięknej buźki oraz zgrabnych nóżek przyozdobionych drogimi obcasami z ekskluzywnej skóry. Rzucała wymagania w przestrzeń, wbijając puste, niebieskie oczy prosto w Atteberry. Ba, sprawiała, że aurorka poczuła się odpowiedzialna za to całe zgromadzenie. W jednym prostym geście zmusiła ją do pomocy, zrzucając na nią niemalże alias głównej winowajczyni całego zamieszania powiązanego z winem.
Jęk mężczyzny, zajmującego miejsce niedaleko wytwornej panny nie brzmiał naturalnie. Nieprzytomna blondynka zsuwała się po klatce piersiowej, wpadając w powietrze niczym chłodny kamień w mętną wodę jeziora. Wszystko, co zrobiła Mona to dotknięcie kawałka skóry. Parzyła. Przemieniała się w rozżarzony metal, powolnie topiący wszystko stojące na jego drodze. Natychmiast oderwała palce, mimowolnie kierując je do płatka prawego ucha.
- To nie wygląda na zwykłe zatrucie. Pomóżcie mu - rozkaz przyćmił pierwsze zdanie, ponieważ nie chciała prowadzić dyskusji dotyczących genezy reakcji organizmu… z prostej przyczyny - nie znała jej. Powinna była najpierw zrobić rozeznanie, aczkolwiek jakiś cichy, wewnętrzny głos podpowiadał jej w tym wszystkim obecność czarnej magii. Któraś z silnych klątw przybierała podobne skutki lub dzięki kilku kroplom eliksirów ważonych przy użyciu nielegalnej magii osiągało się bardziej przerażające skutki.
- Divirgento - szepnęła, nie mając przekonania co do skuteczności swoich działań. Być może alchemik skrywał jeszcze inne mądrości w zanadrzu, zanim białko w jej ciele ulegnie denaturacji.
Gość
Gość
The member 'Mona Atteberry' has done the following action : Rzut kostkami
'k100' : 69
'k100' : 69
Darcy napełnia jeden z pucharów, lecz nikt z towarzyszy nie ma sił, by po niego sięgnąć, choć widok wody rozbudza w nich nieznośne pragnienie. Mona rzuca jedno z trudniejszych zaklęć, być może udałoby się jej, gdyby nie różowy dym, który zaczął napływać do sali przez kratki wentylacyjne. Ledwo opary zdążyły się rozprzestrzenić, a osoby zaczęły tracić przytomność – jedna po drugiej, niezależnie czy wcześniej spożyli zawartość swoich kielichów.
| zt dla wszystkich
Punkty zostaną rozdane po zakończeniu eventu.
Objawy dnia następnego dają się we znaki wszystkim uczestnikom stypy. Z trudem są w stanie sobie przypomnieć, co takiego działo się na pożegnaniu starego Ślimaka, a dla niektórych z nich ten dzień pozostanie czarną plamą - jedyną relacją będzie ta wyczytana w Proroku.
Leonard, Darcy znajdujecie się następnego dnia w głównym salonie posiadłości Rosierów. Budzi was Cedrina Rosier, zaszokowana widokiem córki i mężczyzny z rodu Crouchów. Darcy spoczywa na kanapie, natomiast jej towarzysz na dywanie przed kominkiem, w którym wesoło trzaska ogień. Leonard cierpi na silną migrenę, światłowstręt, a każdy dźwięk tylko nasila upiorny ból głowy. Natomiast panienka Rosier czuje się dziwnie osłabiona, przy próbie wstania z kanapy będzie odczuwać zawroty głowy. Jej zdolności magiczne ulegają osłabieniu na najbliższą dobę.
Bastian budzi się z niewielkim bólem żołądka w, szczęśliwie, swojej sypialni. Dolegliwości powinny minąć w ciągu 24 godzin, lecz jeśli chce może skontaktować się z uzdrowicielem.
Nicholas oraz Beatrice to kolejna para, która z niewiadomych przyczyn obudziła się w swoim towarzystwie, w mieszkaniu Nicholasa, a dokładniej we wspólnym łóżku. Suknia blondynki jest cała w strzępach – Madame Malkin najprawdopodobniej zemdlałaby na widok swojego dzieła w takim stanie. Panienka Nott czuje dodatkowo osłabienie podobne do tego uprzykrzającego życie Darcy – męczą ją zawroty głowy, źle reaguje na światło, a jeśli spróbuje użyć magii – jej zaklęcia będą przynosić mizerny efekt przez następne dwa dni. Nie jest w stanie się skoncentrować na tyle, by przypomnieć sobie wydarzenia ze stypy, a co dopiero teleportować do domu. Nicholas Nott budzi się u stóp swojej kuzynki, nie ma na sobie koszuli, a jego klatka piersiowa, plecy, a także twarz nosi ślady zadrapań… czyżby zadanych przez Beatrice? To musiała być długa noc, lecz obydwoje nic z niej nie pamiętają.
|Proszę Nicholasa o założenie mieszkania|
Podobnie Thorley budzi się na podłodze pomieszczenia ze sceną… Teatr. Po chwili uświadamia sobie, że zna to miejsce - gra na tej scenie! Zamiast koszuli ma na sobie worek na ziemniaki. Jego dolegliwości nasilają się z każdą chwilą. Ból brzucha wydaje się być nie do zniesienia, jakby jego wnętrzności płonęły żywym ogniem. Jeśli ceni swoje zdrowie powinien udać się do jednego z uzdrowicieli na Nokturnie.
Mona wyrywa się z objęć Morfeusza w swojej sypialni. Nie może się skoncentrować, czuje, że jej ciało pali gorączka. Najrozsądniej byłoby wysłać sowę do swojego przełożonego i poprosić o kilka dni urlopu.
Natomiast Venus z pozoru budzi się rześka i zadowolona z życia – jednak jej uśmiech niknie, gdy spogląda w lustro. Jej włosy są zielone, a w następnej chwili rażą w oczy jaskrawym różem. Czyżby przez noc panienka Parkinson nabyła zdolność metamorfomagii? Może lepiej zbadać przyczynę tych zmian, oddając się w ręce uzdrowicieli?
| zt dla wszystkich
Punkty zostaną rozdane po zakończeniu eventu.
***
Objawy dnia następnego dają się we znaki wszystkim uczestnikom stypy. Z trudem są w stanie sobie przypomnieć, co takiego działo się na pożegnaniu starego Ślimaka, a dla niektórych z nich ten dzień pozostanie czarną plamą - jedyną relacją będzie ta wyczytana w Proroku.
***
Leonard, Darcy znajdujecie się następnego dnia w głównym salonie posiadłości Rosierów. Budzi was Cedrina Rosier, zaszokowana widokiem córki i mężczyzny z rodu Crouchów. Darcy spoczywa na kanapie, natomiast jej towarzysz na dywanie przed kominkiem, w którym wesoło trzaska ogień. Leonard cierpi na silną migrenę, światłowstręt, a każdy dźwięk tylko nasila upiorny ból głowy. Natomiast panienka Rosier czuje się dziwnie osłabiona, przy próbie wstania z kanapy będzie odczuwać zawroty głowy. Jej zdolności magiczne ulegają osłabieniu na najbliższą dobę.
***
Bastian budzi się z niewielkim bólem żołądka w, szczęśliwie, swojej sypialni. Dolegliwości powinny minąć w ciągu 24 godzin, lecz jeśli chce może skontaktować się z uzdrowicielem.
***
Nicholas oraz Beatrice to kolejna para, która z niewiadomych przyczyn obudziła się w swoim towarzystwie, w mieszkaniu Nicholasa, a dokładniej we wspólnym łóżku. Suknia blondynki jest cała w strzępach – Madame Malkin najprawdopodobniej zemdlałaby na widok swojego dzieła w takim stanie. Panienka Nott czuje dodatkowo osłabienie podobne do tego uprzykrzającego życie Darcy – męczą ją zawroty głowy, źle reaguje na światło, a jeśli spróbuje użyć magii – jej zaklęcia będą przynosić mizerny efekt przez następne dwa dni. Nie jest w stanie się skoncentrować na tyle, by przypomnieć sobie wydarzenia ze stypy, a co dopiero teleportować do domu. Nicholas Nott budzi się u stóp swojej kuzynki, nie ma na sobie koszuli, a jego klatka piersiowa, plecy, a także twarz nosi ślady zadrapań… czyżby zadanych przez Beatrice? To musiała być długa noc, lecz obydwoje nic z niej nie pamiętają.
|Proszę Nicholasa o założenie mieszkania|
***
Podobnie Thorley budzi się na podłodze pomieszczenia ze sceną… Teatr. Po chwili uświadamia sobie, że zna to miejsce - gra na tej scenie! Zamiast koszuli ma na sobie worek na ziemniaki. Jego dolegliwości nasilają się z każdą chwilą. Ból brzucha wydaje się być nie do zniesienia, jakby jego wnętrzności płonęły żywym ogniem. Jeśli ceni swoje zdrowie powinien udać się do jednego z uzdrowicieli na Nokturnie.
***
Mona wyrywa się z objęć Morfeusza w swojej sypialni. Nie może się skoncentrować, czuje, że jej ciało pali gorączka. Najrozsądniej byłoby wysłać sowę do swojego przełożonego i poprosić o kilka dni urlopu.
***
Natomiast Venus z pozoru budzi się rześka i zadowolona z życia – jednak jej uśmiech niknie, gdy spogląda w lustro. Jej włosy są zielone, a w następnej chwili rażą w oczy jaskrawym różem. Czyżby przez noc panienka Parkinson nabyła zdolność metamorfomagii? Może lepiej zbadać przyczynę tych zmian, oddając się w ręce uzdrowicieli?
Czas, zjawisko bezsprzecznie jeszcze niezbadane do końca. Budzące lekką trwogę w obliczu posiadania jego niewystarczającej ilości. Ale co najważniejsze, swojej ważności. Wynonna ceniła swój czas i skrupulatnie wypełniała godziny dnia. Starła się kontrolować to co mogła, planować to co dało się zaplanować i choć próbowała nie zwracać uwagi, że coraz mocniej prawdopodobnym stawał się fakt iż jej narzeczony zniknął, nie potrafiła całkowicie zdusić w sobie złości targającej jej – z pozoru niewielkim – ciałem.
Ale nie mogła dać się zwariować. Przyjmowała dalej zlecenia, dziękując za życzenia wymuszonym uśmiechem, oczekując dnia w którym wszystko wyklaruje się całkowicie. Dziś miała spotkać się z jednym z stałych zleceniodawców. Nigdy nie potrafiła zrozumieć, czemu zawsze upierał się na obiad w restauracji Le Revenant, ale nigdy nie odmawiała.
Zjawiła się punktualnie jak zawsze. On, jak zawsze, spóźnił się kilka minut denerwując tym Burke, która jednak mimo wszystko milczała nie wytykając mu błędu. Po tuzinie spotkań przestała wierzyć w to, że jest w stanie chociaż raz zjawić się o umówionej porze. Zjedli obiad popijany drogim winem, podczas którego mówił głównie on. Chyba lubił dźwięk swojego głosu innego wytłumaczenia nie potrafiła znaleźć dla jego nieprzerwanych monologów. Może czekał, aż znów nie zaczepi ich któryś z utrapionych duchów. A może miał nadzieję usłyszeć coś od Wynonny poza krótkimi, zdawkowymi potwierdzeniami. Nie doczekał się jednak żadnej z tych rzeczy.
Po obiedzie przychodziła pora na interesy, przekazała mu zamówione ingrediencje, odbierając za nie zapłatę. Wstał od stołu zawieszając się nad nim na chwilę, jakby zastanawiając się, czy powinien dodać coś jeszcze. Jednak nie wykonawszy żadnego więcej gestu i nie wypowiedziawszy kolejnych słów odwrócił się na pięcie niknąc w wyjściu z restauracji. Zostawiając ją samą – jak zawsze, by w spokoju mogła skończyć kieliszek wina, a następnie udać się w drogę powrotną ku zamkowi w Durham. Uniosła kieliszek przytykając go do ust, zielonymi tęczówkami lustrując wnętrze. Wzrok swój zatrzymując na chwilę dłużej na lordzie Rowle, pozdrawiając go lekkim skinieniem głowy.
You say
"I can fix the broken in your heart You're worth saving darling".
But I don't know why you're shooting in the dark I got faith in nothing.
18? Nie masz wsiąkiewki na kwiecień, nie umiem stwierdzić XD.
Louvel również odczuwał skutki upływającego czasu. Uświadamiał go sobie z każdym dniem kiedy zajmował się przypadkami mediacji z duchami. Lub zaczytywaniu się w informacjach związanymi ze światem zmarłych. Coraz mocniej pragnął pewnego czarnomagicznego przedmiotu, który niewątpliwie przydałby mu się zarówno w pracy, jak i w życiu. Widział go już u Borgina&Burke'a - zrobił wtedy na nim niemałe wrażenie. Cały czas się jednak wahał czy powinien go sobie sprezentować - to była poważna decyzja, wiążąca się z wieloma możliwymi komplikacjami oraz konsekwencjami z nich wynikających. Czarna magia wymagała wiele, w zamian dostarczając użytkownikowi władzy, o której innym się nawet nie śniło. I chociaż Lou nigdy nie wykorzystał jej jeszcze w stronę całkowitego zniszczenia, to przeczuwał, że to tylko kwestia czasu.
Niestety pogrążył się nie tylko w swoich własnych myślach, lecz nawet w pracoholizmie. Przebywał w Ministerstwie masę czasu - a jak nie tam, to na pewno w terenie na zleceniach - w wolnych chwilach przesiadując w bibliotece bądź błądząc po księgarniach oraz antykwariatach, nie powierzając takich zadań służbie, która się nawet na tym nie znała. Upatrywał kolejnych, ciekawych tomów mogących zaspokoić jego ciekawość oraz głód wiedzy, a jednocześnie podnieść kwalifikacje do wykonywania swojego zawodu. I czas uciekał - przybliżał go nieuchronnie w stronę śmierci.
Ta sprawa natomiast przygnała go aż tutaj, do restauracji Le Revenant, w której duchy były zjawiskiem powszechnym. Niestety część z nich w ostatnim czasie zbuntowała się, wylewając na klientów gorące zupy, rzucając potrawami w ściany, zawiązując klientom buty czy popychając ich na siebie. Przybytek odnotował znaczne straty, poproszono więc Rowle'a o interwencję. Którą ostatecznie zakończył dokładnie dzisiejszego przedpołudnia osiągając wymierne efekty swoich starań. Tak naprawdę to przemierzał salę kierując się już w stronę wyjścia z zamiarem odpoczęcia w Lyme Park, kiedy dostrzegł znajomą sylwetkę siedzącą samotnie przy jednym ze stolików. Kiedy tylko się zbliżył, skinął jej uprzejmie głową oraz ukłonił płytko - nie wypadało wszakże ignorować znanych sobie osób. Odgarnął opadające na czoło włosy oraz poprawił bufiaste rękawy; wyglądał trochę dziwacznie w tak staromodnym stroju, który wydawał się być staromodny nawet dla konserwatywnej społeczności magicznej. Taki zawód.
- Witam lady Burke - zaczął uprzejmie, dyskretnie rozglądając się na boki. - Może ma lady ochotę na towarzystwo, nim przyjdzie umówiona osoba? Nie wypada w końcu, żeby kobieta siedziała sama w oczekiwaniu na spotkanie - zagadnął, nie wiedząc przecież, że owe spotkanie niedawno się zakończyło. Miał ochotę porozmawiać - co za nowość - a ta konkretna osoba była pod tym względem nie lada wyzwaniem. Louvel lubił wyzwania. I ryzyko, jakie za sobą niosło. Burke'owie nie uchodzili za dobrze wychowanych, mógł się spodziewać absolutnie wszystkiego - i to w tym wszystkim było najbardziej interesujące. Mimo to nie zachęcił jej niczym, nawet skąpym uśmiechem - jego twarz pozostała niewzruszona.
Louvel również odczuwał skutki upływającego czasu. Uświadamiał go sobie z każdym dniem kiedy zajmował się przypadkami mediacji z duchami. Lub zaczytywaniu się w informacjach związanymi ze światem zmarłych. Coraz mocniej pragnął pewnego czarnomagicznego przedmiotu, który niewątpliwie przydałby mu się zarówno w pracy, jak i w życiu. Widział go już u Borgina&Burke'a - zrobił wtedy na nim niemałe wrażenie. Cały czas się jednak wahał czy powinien go sobie sprezentować - to była poważna decyzja, wiążąca się z wieloma możliwymi komplikacjami oraz konsekwencjami z nich wynikających. Czarna magia wymagała wiele, w zamian dostarczając użytkownikowi władzy, o której innym się nawet nie śniło. I chociaż Lou nigdy nie wykorzystał jej jeszcze w stronę całkowitego zniszczenia, to przeczuwał, że to tylko kwestia czasu.
Niestety pogrążył się nie tylko w swoich własnych myślach, lecz nawet w pracoholizmie. Przebywał w Ministerstwie masę czasu - a jak nie tam, to na pewno w terenie na zleceniach - w wolnych chwilach przesiadując w bibliotece bądź błądząc po księgarniach oraz antykwariatach, nie powierzając takich zadań służbie, która się nawet na tym nie znała. Upatrywał kolejnych, ciekawych tomów mogących zaspokoić jego ciekawość oraz głód wiedzy, a jednocześnie podnieść kwalifikacje do wykonywania swojego zawodu. I czas uciekał - przybliżał go nieuchronnie w stronę śmierci.
Ta sprawa natomiast przygnała go aż tutaj, do restauracji Le Revenant, w której duchy były zjawiskiem powszechnym. Niestety część z nich w ostatnim czasie zbuntowała się, wylewając na klientów gorące zupy, rzucając potrawami w ściany, zawiązując klientom buty czy popychając ich na siebie. Przybytek odnotował znaczne straty, poproszono więc Rowle'a o interwencję. Którą ostatecznie zakończył dokładnie dzisiejszego przedpołudnia osiągając wymierne efekty swoich starań. Tak naprawdę to przemierzał salę kierując się już w stronę wyjścia z zamiarem odpoczęcia w Lyme Park, kiedy dostrzegł znajomą sylwetkę siedzącą samotnie przy jednym ze stolików. Kiedy tylko się zbliżył, skinął jej uprzejmie głową oraz ukłonił płytko - nie wypadało wszakże ignorować znanych sobie osób. Odgarnął opadające na czoło włosy oraz poprawił bufiaste rękawy; wyglądał trochę dziwacznie w tak staromodnym stroju, który wydawał się być staromodny nawet dla konserwatywnej społeczności magicznej. Taki zawód.
- Witam lady Burke - zaczął uprzejmie, dyskretnie rozglądając się na boki. - Może ma lady ochotę na towarzystwo, nim przyjdzie umówiona osoba? Nie wypada w końcu, żeby kobieta siedziała sama w oczekiwaniu na spotkanie - zagadnął, nie wiedząc przecież, że owe spotkanie niedawno się zakończyło. Miał ochotę porozmawiać - co za nowość - a ta konkretna osoba była pod tym względem nie lada wyzwaniem. Louvel lubił wyzwania. I ryzyko, jakie za sobą niosło. Burke'owie nie uchodzili za dobrze wychowanych, mógł się spodziewać absolutnie wszystkiego - i to w tym wszystkim było najbardziej interesujące. Mimo to nie zachęcił jej niczym, nawet skąpym uśmiechem - jego twarz pozostała niewzruszona.
When you're standing on the crossroads that you cannot comprehend - just remember that death is not the end
Trudno było powiedzieć, czy zauważenie mężczyzny było jej na rękę. Prawdopodobnie nie – znając Wynonne i jej dość milczącą naturę. Rzadko kiedy wdawała się w porywające dyskusje przekładając obserwację nad rozmowę. Większość twierdziła, że przedstawiciele jej rodu byli nieokrzesani – pewnie niewiele się mylili – potrafili jednak też(jeśli tylko chcieli) być doprawdy uroczymi kompanami. Szkopuł w tym, że większości z nich nigdy nie zależało na tym. Ich małomówność nie przynosiła im zbyt wielu entuzjastów, co raczej cieszyło Nonnę niźli wprawiało w pochmurne rozważania. Lubiła ciszę. Dźwięk ten był jej przyjacielem. Pozwalał się skupić, nie zaburzał jasnego przepływu myśli – a to ceniła sobie najmocniej.
Zielone spojrzenie mierzyło spokojnie sylwetkę lorda zmierzającego w jej stronę. Czy spodziewała się, że przystanie na dłużej? Trudno było jednoznacznie określić. Prześlizgnęła wzrokiem po jego ubiorze nie oddając w twarzy żadnej reakcji na dość niecodzienny dobór odzienia – nie w jej roli leżało ocenianie strojów w których nosili się lordowie, zresztą nie znała się na modzie, polegała na zdaniu prywatnego stylisty i zakładała to, na co zezwolił. Na próżno było doszukiwać się szaleństw w jej strojach. Rodowe kolory – stonowane i ponure – zdawały się idealnie pasować do członków rodu, jedynie czerwień, niczym rozpalona iskra informowała o zażyłości i wielkości uczuć skrytych w – z pozoru – lodowatych sercach.
Skrzyżowała odważnie spojrzenie z stojącym nad nią Rowlem nie odwracając wzroku niby zawstydzona nastolatka. Uniosła – leniwie wręcz – kielich do ust, które zanurzyła w winie o lekko cierpkim posmaku.
- Lordzie Rowle – odpowiedziała, niechętnie korzystając z tytułu. Należały im się – owszem, ale czasem uważała, że wpierw każdy winien na swój zasłużyć. Wykazać się. Coraz więcej czystej krwi zbaczało z dobrej ścieżki krzyżując się z plugastwem toczącym tą ziemię niczym zaraza. Trudno było powstrzymać ten nowy trend, bowiem gdy sprawa wychodziła na światło dzienne, było już za późno, by uratować zainfekowanego nieszczęśnika. Oh, ale dlaczegóż myślała o tym właśnie w tym momencie? – Krążą plotki, że moje towarzystwo bywa ciężkostrawne, jest lord na to gotów? – zapytała więc spokojnie odstawiając kielich na stół, obserwując przez chwilę jak czerwona ciecz – wzburzona ruchem – powraca do stanu spoczynku. Następnie ponownie odnalazła spojrzeniem tęczówki Louvela odważnie, może nawet odrobinę zbyt pewnie spoglądając na niego, wzrokiem rzucając mu nieme wyzwanie. Zastanawiając się po cichy, które z nich wyjdzie z niego zwycięsko.
Zielone spojrzenie mierzyło spokojnie sylwetkę lorda zmierzającego w jej stronę. Czy spodziewała się, że przystanie na dłużej? Trudno było jednoznacznie określić. Prześlizgnęła wzrokiem po jego ubiorze nie oddając w twarzy żadnej reakcji na dość niecodzienny dobór odzienia – nie w jej roli leżało ocenianie strojów w których nosili się lordowie, zresztą nie znała się na modzie, polegała na zdaniu prywatnego stylisty i zakładała to, na co zezwolił. Na próżno było doszukiwać się szaleństw w jej strojach. Rodowe kolory – stonowane i ponure – zdawały się idealnie pasować do członków rodu, jedynie czerwień, niczym rozpalona iskra informowała o zażyłości i wielkości uczuć skrytych w – z pozoru – lodowatych sercach.
Skrzyżowała odważnie spojrzenie z stojącym nad nią Rowlem nie odwracając wzroku niby zawstydzona nastolatka. Uniosła – leniwie wręcz – kielich do ust, które zanurzyła w winie o lekko cierpkim posmaku.
- Lordzie Rowle – odpowiedziała, niechętnie korzystając z tytułu. Należały im się – owszem, ale czasem uważała, że wpierw każdy winien na swój zasłużyć. Wykazać się. Coraz więcej czystej krwi zbaczało z dobrej ścieżki krzyżując się z plugastwem toczącym tą ziemię niczym zaraza. Trudno było powstrzymać ten nowy trend, bowiem gdy sprawa wychodziła na światło dzienne, było już za późno, by uratować zainfekowanego nieszczęśnika. Oh, ale dlaczegóż myślała o tym właśnie w tym momencie? – Krążą plotki, że moje towarzystwo bywa ciężkostrawne, jest lord na to gotów? – zapytała więc spokojnie odstawiając kielich na stół, obserwując przez chwilę jak czerwona ciecz – wzburzona ruchem – powraca do stanu spoczynku. Następnie ponownie odnalazła spojrzeniem tęczówki Louvela odważnie, może nawet odrobinę zbyt pewnie spoglądając na niego, wzrokiem rzucając mu nieme wyzwanie. Zastanawiając się po cichy, które z nich wyjdzie z niego zwycięsko.
You say
"I can fix the broken in your heart You're worth saving darling".
But I don't know why you're shooting in the dark I got faith in nothing.
Stanowiła pewnego rodzaju zagadkę, której rozwiązanie otwierało drzwi do kolejnych wyzwań - te Louvel bardzo lubił. Tak jak adrenalinę pulsującą w żyłach, podekscytowanie objawiające się gęsią skórą czy zwykłe zaspokojenie swojego głodu wiedzy. Zrozumienia. Teoretycznie rozmowa z kimś, kto nie mówi prawie nic, nie mogła przynieść żadnych korzyści - ani groźby utracenia gruntu, ani obietnicy spełnienia własnych pragnień, lecz nadal była przeszkodą do pokonania. Możliwością sprawdzenia się w sytuacjach trudnych, wymagających większego nakładu pracy. Taka zaś nie była ani odrobinę hańbiąca, mogła jedynie nadal wydawać się ryzykowna - to świadczyło na jej korzyść. Łatwiej docenia się swój własny wysiłek niż cudze potknięcie rozwiązania pod nos. Arystokracja mogła mieć o tym nikłe pojęcie, lecz na pewno nie Lou, który każdego dnia przykładał się do swojej roboty jak możliwie nikt inny, dawno przestając ocierać się o pracoholizm, a wręcz w nim tonąc. W ten sposób zapełniał swój wolny czas, zapominał o toczącym się życiu oraz niespełnionych ambicjach. Realizował się taplając się w tym bez reszty - każdy sukces przekuwając we własne osiągnięcie. Nawet jeśli miał kogoś do pomocy w najtrudniejszych zagadnieniach.
Tę walkę musiał podjąć sam - wbrew pozorom nie czuł się z tego powodu poszkodowany - szczególnie, że sam ją wywołał. Swoim śmiałym podejściem do stolika, zarzuceniem pierwszej przynęty w postaci gładkiego wstępu do dalszej części tego dnia. Nie spodziewał się odmowy, nawet jeśli - miał sporo zajęć. Wszakże miał wracać do Ministerstwa. Z drugiej strony nie zakładał rychłej porażki - kiedy chciał, potrafił zdobyć się na nieustępliwość. Spokojnie, z wyczuciem obserwował gesty lady Burke, widocznie czującej się nadzwyczaj swobodnie w tym miejscu. Albo posiadła ogromną pewność siebie, albo zawzięcie grała swoją rolę. Istniało też prawdopodobieństwo, że wyczuwała swoją wyższość nad nim - intruzem wkraczającym w jej rewir, który zdążyła oswoić pod swoje wymogi.
Uśmiechnął się do swoich myśli, do słów kobiety - kto mógłby przypuszczać, że na antypatycznym obliczu pojawi się cień… wesołości? Odgarnął niesforny kosmyk włosów, następnie bezpardonowo odsunął krzesło znajdujące się naprzeciwko niej; usiadłszy na miejscu - być może zachowując się nieco bezczelnie - postanowił podjąć się dialogu.
- Na szczęście mam stalowy żołądek - odparł w końcu, nie kryjąc się z dumą nad własną wytrzymałością. - Ponadto alkoholu tu nie brakuje, a jak wszyscy wiedzą, alkohol pozwala przetrawić wszystko - dodał w ramach niewielkiej gry słów. Następnie nastąpiła krótka pauza, podczas której Rowle uważnie dobierał w myślach możliwe tematy rozpoczynające udaną konwersację - nieocierającej się o zuchwalstwo, a wręcz dopasowanej do statusu znajomości danej osoby, lecz jednocześnie interesującej. Było to niebywale trudnym zadaniem, któremu Lou zamierzał sprostać. Nieczęsto będę mieć równie wielką szansę.
- Słyszałem, że lady pozyskuje rzadkie ingrediencje do eliksirów, mam rację? - spytał w celu początkowego zagajenia rozmowy. - Jeśli wierzyć moim przypuszczeniom, to byłbym ciekaw jednej rzeczy… jak rzadkie są to składniki? Będę pracował nad sprawą nieprzyjaznego ducha-alchemika; zastanawiam się nad jego udobruchaniem przynosząc mu niezwykle cenny podarek. Wierzę, że ktoś tak zorientowany w temacie potrafiłby udzielić mi rady. - Wyłożył swoje karty na stół, być może popełniając po drodze faux-pas nie pytając o zdrowie oraz inne tego typu grzecznościowe formułki, lecz miał przeczucie, że akurat lady Burke nie będzie to przeszkadzać. Z kolei temat pracy chyba porywał każdego - po co arystokrata miałby się męczyć w zawodzie, którego nie znosi, jak mógłby bez przeszkód przebierać w ofertach? Zakładając, że nie zechciałby być katem lub kuglarzem, co z automatu musi zostać wykluczone.
Tę walkę musiał podjąć sam - wbrew pozorom nie czuł się z tego powodu poszkodowany - szczególnie, że sam ją wywołał. Swoim śmiałym podejściem do stolika, zarzuceniem pierwszej przynęty w postaci gładkiego wstępu do dalszej części tego dnia. Nie spodziewał się odmowy, nawet jeśli - miał sporo zajęć. Wszakże miał wracać do Ministerstwa. Z drugiej strony nie zakładał rychłej porażki - kiedy chciał, potrafił zdobyć się na nieustępliwość. Spokojnie, z wyczuciem obserwował gesty lady Burke, widocznie czującej się nadzwyczaj swobodnie w tym miejscu. Albo posiadła ogromną pewność siebie, albo zawzięcie grała swoją rolę. Istniało też prawdopodobieństwo, że wyczuwała swoją wyższość nad nim - intruzem wkraczającym w jej rewir, który zdążyła oswoić pod swoje wymogi.
Uśmiechnął się do swoich myśli, do słów kobiety - kto mógłby przypuszczać, że na antypatycznym obliczu pojawi się cień… wesołości? Odgarnął niesforny kosmyk włosów, następnie bezpardonowo odsunął krzesło znajdujące się naprzeciwko niej; usiadłszy na miejscu - być może zachowując się nieco bezczelnie - postanowił podjąć się dialogu.
- Na szczęście mam stalowy żołądek - odparł w końcu, nie kryjąc się z dumą nad własną wytrzymałością. - Ponadto alkoholu tu nie brakuje, a jak wszyscy wiedzą, alkohol pozwala przetrawić wszystko - dodał w ramach niewielkiej gry słów. Następnie nastąpiła krótka pauza, podczas której Rowle uważnie dobierał w myślach możliwe tematy rozpoczynające udaną konwersację - nieocierającej się o zuchwalstwo, a wręcz dopasowanej do statusu znajomości danej osoby, lecz jednocześnie interesującej. Było to niebywale trudnym zadaniem, któremu Lou zamierzał sprostać. Nieczęsto będę mieć równie wielką szansę.
- Słyszałem, że lady pozyskuje rzadkie ingrediencje do eliksirów, mam rację? - spytał w celu początkowego zagajenia rozmowy. - Jeśli wierzyć moim przypuszczeniom, to byłbym ciekaw jednej rzeczy… jak rzadkie są to składniki? Będę pracował nad sprawą nieprzyjaznego ducha-alchemika; zastanawiam się nad jego udobruchaniem przynosząc mu niezwykle cenny podarek. Wierzę, że ktoś tak zorientowany w temacie potrafiłby udzielić mi rady. - Wyłożył swoje karty na stół, być może popełniając po drodze faux-pas nie pytając o zdrowie oraz inne tego typu grzecznościowe formułki, lecz miał przeczucie, że akurat lady Burke nie będzie to przeszkadzać. Z kolei temat pracy chyba porywał każdego - po co arystokrata miałby się męczyć w zawodzie, którego nie znosi, jak mógłby bez przeszkód przebierać w ofertach? Zakładając, że nie zechciałby być katem lub kuglarzem, co z automatu musi zostać wykluczone.
When you're standing on the crossroads that you cannot comprehend - just remember that death is not the end
Nie lubiła przesadnych tłumów, ba, nawet właściwie nie przepadała za ludźmi. Zapełniali ciszę słowami, bojąc się własnych myśli – uciekając od nich prosto w ramiona zgubnych dźwięków. Ilu z nich w strachu przed tym, co czaiło się w oczekiwaniu na ciszę – dostępne tylko dla nich samych – przez przypadek powiedziało zbyt wiele? Ciężko było zliczyć. Ale właśnie na tym strachu - obawie przed pozostaniem samym ze sobą - wzrastał znany i szanowany ród Burke. Auribus frequenitius quam lingua utere – uszu używaj częściej niż języka, to motto przyświecało im od pokoleń i tylko głupcy nie kierowali się wedle niego. I choć napawało ją to… niezrozumieniem nawet w jej rodzi znalazły się jednostki, zdecydowanie za bardzo nadużywające języka. Mierzyła je jedynie spojrzeniem zielonych tęczówek z ledwie widoczną pogardą w oczach i bez zbędnych komentarzy – była pewna, że prędzej czy później( choć obstawiała, że wcześniej) odczują konsekwencje swoich błędów.
Louvel Rowle. Nonna uważnie mierzyła go spojrzeniem, śledziła każdy jeden ruch, nawet leciutkie drgnięcie mięśnia na twarzy dostarczało informacji. A one, były jedną z cenniejszych walut i choć Wynonna wiedziała, że wielu wyciągała asy z rękawa zbyt szybko, zbyt pochopnie – ona działa odwrotnie, gromadziła fakty dla siebie, dla rodziny by móc skorzystać z nich w razie potrzeby. Od dziecka wiedziała, że świat dzieli się na drapieżniki i resztę, która kończyła jako ich zwierzyna. I choć nic nie uciekało jej spojrzeniu to nie potrafiła pojąc, czym zaciekawiła jego jej osoba. Zazwyczaj starała się wtopić w tło, pozostać względnie niezauważoną, pozostawioną samą sobie. Zresztą – nie okłamujmy się – mało kto chętnie zasiadał do rozmów z Burkiem, doskonale zdając sobie sprawę z ich małomówności, a czasem nawet…nieokrzesania, czy grubiaństwa.
Podjęła jednak decyzję by pozwolić mu zasiąść mu ze sobą. Jednak zanim zdążył unieść dłoń, by z lekką nonszalancją wskazać wolne krzesło Louvel już siadał nie poczekawszy nawet na jej zgodę. Lewa brew drgnęła lekko zauważalnie unosząc się na sekundę ku górze, gdy szmaragdowe spojrzenie skierowało się prosto w twarz jej towarzysza. Skinęła głową więc na jego słowa, nie zamierzając ich komentować. Uniosła kieliszek zamaczając w czerwonym trunku wargi. Upiła niewielki łyczek, mały, jednak dostateczny, by poczuła słodko gorzki smak na języku. Delektowała się alkoholem, upijała się nim rzadko – na przestrzeni lat byłaby w stanie policzyć te sytuacje na palcach jednej dłoni. Nieszczęśliwie – na wspomnienie czego Nonna nadal krzywiła się w niezrozumiałym dla siebie przypływie złości – ostatnio świadkiem tego był Avery, człowiek, któremu nader wszystko starała się zaimponować.
Zamrugała wracając myślami do siedzącego naprzeciw niej lorda, który odezwał się ponownie. Musiała mu przyznać, posiadał coś w rodzaju odwagi, buty może nawet, ale jednocześnie mogło to świadczyć o braku zahamować, a te były w stanie bardzo szybko zaprowadzić do śmierci. Wysłuchała wszystkich jego słów poddając je analizie. Posiadał w sobie spryt, umiejętność dyplomacji, której nawet krzty nie było w Wynonnie. Cisza zatoczyła między nimi kilka okrążeni, nim kieliszek, który trzymała w dłoni ponownie opadł na drewniany stół. Uniosła lekko brodzę, mierząc Rowle’a spod leciuteńko zmrużonych powiek. – Części: smoka, feniksa lub bazyliszka. Im rzadsze zwierze, tym rzadsza ingrediencja. – odpowiedziała spokojnie, statecznie, nie dodając nic więcej, nie odciągając też spojrzenia od twarzy swojego towarzysza. Szczerze zaciekawiona tym, a może bardziej nim. Był pewien, że jest w stanie poradzić sobie podczas rozmowy z nią. Ale czy na pewno był…?
Louvel Rowle. Nonna uważnie mierzyła go spojrzeniem, śledziła każdy jeden ruch, nawet leciutkie drgnięcie mięśnia na twarzy dostarczało informacji. A one, były jedną z cenniejszych walut i choć Wynonna wiedziała, że wielu wyciągała asy z rękawa zbyt szybko, zbyt pochopnie – ona działa odwrotnie, gromadziła fakty dla siebie, dla rodziny by móc skorzystać z nich w razie potrzeby. Od dziecka wiedziała, że świat dzieli się na drapieżniki i resztę, która kończyła jako ich zwierzyna. I choć nic nie uciekało jej spojrzeniu to nie potrafiła pojąc, czym zaciekawiła jego jej osoba. Zazwyczaj starała się wtopić w tło, pozostać względnie niezauważoną, pozostawioną samą sobie. Zresztą – nie okłamujmy się – mało kto chętnie zasiadał do rozmów z Burkiem, doskonale zdając sobie sprawę z ich małomówności, a czasem nawet…nieokrzesania, czy grubiaństwa.
Podjęła jednak decyzję by pozwolić mu zasiąść mu ze sobą. Jednak zanim zdążył unieść dłoń, by z lekką nonszalancją wskazać wolne krzesło Louvel już siadał nie poczekawszy nawet na jej zgodę. Lewa brew drgnęła lekko zauważalnie unosząc się na sekundę ku górze, gdy szmaragdowe spojrzenie skierowało się prosto w twarz jej towarzysza. Skinęła głową więc na jego słowa, nie zamierzając ich komentować. Uniosła kieliszek zamaczając w czerwonym trunku wargi. Upiła niewielki łyczek, mały, jednak dostateczny, by poczuła słodko gorzki smak na języku. Delektowała się alkoholem, upijała się nim rzadko – na przestrzeni lat byłaby w stanie policzyć te sytuacje na palcach jednej dłoni. Nieszczęśliwie – na wspomnienie czego Nonna nadal krzywiła się w niezrozumiałym dla siebie przypływie złości – ostatnio świadkiem tego był Avery, człowiek, któremu nader wszystko starała się zaimponować.
Zamrugała wracając myślami do siedzącego naprzeciw niej lorda, który odezwał się ponownie. Musiała mu przyznać, posiadał coś w rodzaju odwagi, buty może nawet, ale jednocześnie mogło to świadczyć o braku zahamować, a te były w stanie bardzo szybko zaprowadzić do śmierci. Wysłuchała wszystkich jego słów poddając je analizie. Posiadał w sobie spryt, umiejętność dyplomacji, której nawet krzty nie było w Wynonnie. Cisza zatoczyła między nimi kilka okrążeni, nim kieliszek, który trzymała w dłoni ponownie opadł na drewniany stół. Uniosła lekko brodzę, mierząc Rowle’a spod leciuteńko zmrużonych powiek. – Części: smoka, feniksa lub bazyliszka. Im rzadsze zwierze, tym rzadsza ingrediencja. – odpowiedziała spokojnie, statecznie, nie dodając nic więcej, nie odciągając też spojrzenia od twarzy swojego towarzysza. Szczerze zaciekawiona tym, a może bardziej nim. Był pewien, że jest w stanie poradzić sobie podczas rozmowy z nią. Ale czy na pewno był…?
You say
"I can fix the broken in your heart You're worth saving darling".
But I don't know why you're shooting in the dark I got faith in nothing.
Być może faktycznie Louvel swoją gadatliwością zmierzał ku nieuchronnej zagładzie - nie postrzegał tego w ten sposób. Obydwie strony konfliktu miały swoje racje. On, jako dyplomata wierzył, że odpowiednią charyzmą oraz umiejętnościami również można uzyskać informacje z drugiej osoby. Posiadając do tego zmysł spostrzegawczości oraz analityczny umysł dzierżyło się w dłoni prawdziwą broń mogącą wzbudzać w innych strach. Strach przed obnażeniem się, przed gwałtem na ludzkich tajemnicach - Rowle naprawdę nie posiadał zahamowań. Cel uświęca środki - idealne kredo, które mogłoby istnieć tuż obok rodowej dewizy lordów Cheshire. Każdy z nich - bez wyjątku - walczył. Posiadali wiele różnych metod, chadzali wieloma różnorakimi ścieżkami do osiągnięcia własnych pragnień - i pomimo tych znaczących różnic udawało im się sięgnąć po należne. Liczył się efekt, a dopóki był on pozytywny, nie należało potępiać ichniejszych sposobów wypełniania własnej woli. Zdawał sobie sprawę z całkiem prawdopodobnej możliwości braku zgody Wynonny co do własnych przekonań, lecz nie zamierzał jej zmieniać. Nie na siłę. Nie był aż takim głupcem - wiedział wszakże, że nie da się zmieniać ludzi ot tak. Zwłaszcza tak konserwatywnych, wrośniętych w rodową tradycję oraz surowe wychowanie. Sam był tego idealnym przykładem - nikt nie zdołałby go zmusić do porzucenia własnej osobowości, przez lata nasiąkniętej rodzinnymi naleciałościami - nie wymagał tego zatem od innych. Nie, jeśli prezentowali siłę oraz godność szlachectwa. I lady Burke niewątpliwie zaliczała się do tychże osób.
Nie przestawał jej obserwować, wręcz z pietyzmem sunąc wzrokiem po jej niewzruszonej sylwetce. Zawsze imponowali mu ludzie, którzy byli niezachwiani w swojej postawie. Powstrzymywali emocje, skrywali swoje sekrety. I chociaż on sam wiele zdołał zatuszować w swoim życiu, przekuwając to w prywatne osiągnięcia - nie posiadł zdolności panowania nad sobą zawsze oraz w każdych okolicznościach, bez względu na targające nim uczucia. Mógł zatem sycić się tym milczeniem odkąd przestał mówić - mogło wydawać się, że pauza trwała całe wieki nim kobieta ponownie postanowiła się odezwać. Krótko, treściwie - nie spodziewał się innej odpowiedzi. Delikatny uśmiech przemknął po jego twarzy, nie kryjąc się ze swoimi odruchami.
- To bardzo ciekawe - zaczął ostrożnie, ważąc słowa. - Tylko te trzy ingrediencje? Czy zatem resztę magicznych zwierząt można zaliczyć do miana pospolitych? - Stawiał bez skrępowania pytania, których wręcz wykwitało w jego umyślnie niesamowita horda - postanowił jednak dawkować je niespiesznie, chociaż nie zamierzał przy tym ofiarowywać rozmówczyni chwilę oddechu. Sama go sobie dawała miarkując własne słowa. - Bazyliszek? Wierzy lady, że on w ogóle istnieje? - spytał ponownie. Ta sprawa wyjątkowo go zaciekawiło. Był mitycznym stworzeniem, sądził, że już nie istnieje - lecz nie był żadnym znawcą. Wierzył w wiedzę siedzącej przed nim arystokratki, zatem poddawał jej swoją wiarę. Na wyłączność.
Nie przestawał jej obserwować, wręcz z pietyzmem sunąc wzrokiem po jej niewzruszonej sylwetce. Zawsze imponowali mu ludzie, którzy byli niezachwiani w swojej postawie. Powstrzymywali emocje, skrywali swoje sekrety. I chociaż on sam wiele zdołał zatuszować w swoim życiu, przekuwając to w prywatne osiągnięcia - nie posiadł zdolności panowania nad sobą zawsze oraz w każdych okolicznościach, bez względu na targające nim uczucia. Mógł zatem sycić się tym milczeniem odkąd przestał mówić - mogło wydawać się, że pauza trwała całe wieki nim kobieta ponownie postanowiła się odezwać. Krótko, treściwie - nie spodziewał się innej odpowiedzi. Delikatny uśmiech przemknął po jego twarzy, nie kryjąc się ze swoimi odruchami.
- To bardzo ciekawe - zaczął ostrożnie, ważąc słowa. - Tylko te trzy ingrediencje? Czy zatem resztę magicznych zwierząt można zaliczyć do miana pospolitych? - Stawiał bez skrępowania pytania, których wręcz wykwitało w jego umyślnie niesamowita horda - postanowił jednak dawkować je niespiesznie, chociaż nie zamierzał przy tym ofiarowywać rozmówczyni chwilę oddechu. Sama go sobie dawała miarkując własne słowa. - Bazyliszek? Wierzy lady, że on w ogóle istnieje? - spytał ponownie. Ta sprawa wyjątkowo go zaciekawiło. Był mitycznym stworzeniem, sądził, że już nie istnieje - lecz nie był żadnym znawcą. Wierzył w wiedzę siedzącej przed nim arystokratki, zatem poddawał jej swoją wiarę. Na wyłączność.
When you're standing on the crossroads that you cannot comprehend - just remember that death is not the end
Wynonna była względnie prostą jednostką – tak prostą i nieskomplikowaną, jak tylko dane jest to kobiecie. Miewała swoje lepsze i gorsze dni, ale rzadko kiedy odbijały się one na jej twarzy. Tłumienie emocji, czy raczej zamykanie je w dobrze strzeżonym kuferku, do którego szyfr znała tylko ona weszło jej w nawyk. Czy raczej krążyło w jej żyłach wraz z krwią. Jej rodzina nie była otwarta, daleko jej też było do gadatliwości, czy bycia zwyczajnie – choć trochę fałszywie – uprzejmym. Wynonna – razem z resztą rodu – była specyficzna. A każdy, kto zbliżał się do niej na odległość mniejszą niż dwa metry robił to na własną odpowiedzialność wiedząc na co się piszę. Właściwie cała jej postawa, jak i opinia, którą szeptano po kątach za plecami była wielką, czerwoną tabliczką z napisem „ nie podchodzić, niebezpieczeństwo”. A jednak, zawsze znalazł się jakiś głupiec, który sądził że jest to jedynie straszak i za wzniesionym ogrodzeniem nie czeka go niebezpieczeństwo – a wręcz przeciwnie, raj pełen dobrodziejstw i tego, czego na oczy jeszcze nigdy nie widział.
Nonny nie krępowało spojrzenie arystokraty. Przywykła do tego, że tęczówki kogoś wodziły za nią wzrokiem – bardziej z zainteresowania, niż rzeczywistego zaciekawienia. Szybko jednak taki obserwator miał w zwyczaju znudzić się, znaleźć sobie przystępniejszy, bardziej wdzięczny cel do oględzin, a nawet i rozmów. Ale nie żałowała, że podchodzili do innych – była wręcz wdzięczna, że nie musi odbywać kolejnej dysputy o niczym. Nienawidziła marnować czasu na iluzję rozmów, iluzje kontaktów, czy iluzje więzi. Wolała pożytkować go inaczej. Czas był cenny, a wielu głupców wybierało trwonienie go na rzeczy nie warte choćby sekundy. I Wynonna nie potrafiła zrozumieć dlaczego. Dlaczego miałaby spędzać godziny na dobrze odpowiedniej sukni, by później odnaleźć w ciągu kolejnych godzin odpowiednią biżuterię i w końcu buty. Nie rozumiała bowiem gdyby wziąć wszystkie godziny choć jednej przeciętnej panny, które ta spędziła przed lustrem, i zamieniać ten czas na pracę – jakąkolwiek, dla przykładu, badawczą, była pewna, że owa panna w tej chwili zaczynałaby co najmniej piąte w swojej karierze badania. Ale nie, niektóre uważały, że tak jest lepiej, łatwiej, prościej? Znała swoje miejsce, wiedziała co musi zrobić i co należy, ale nie rozumiała czemu w niektórych nie wykształciła się swoistego rodzaju chęć do życia.
Teraz jednak nie czas był na tego typu rozważania. Uniosła kieliszek by upić z niego trochę trunku słuchając słów siedzącego obok mężczyzny.
- Zalecam zerknięcie do „ Fantastycznych zwierząt i jak je znaleźć”. – odpowiedziała gdy już wszystkie pytania wybrzmiały. Nie potrzebował jej by uzyskać te informacje, a i ona nie miała zamiaru tłumaczyć złożoności i warunkowania ingrediencji, czy też wymieniać ich wszystkich w kolejności od najrzadszych, do tych najmocniej popularnych. Sprawę istnienia bazyliszka zbyła całkowicie w księgach sklepowych odnotowana była sprzedaż jednego z kłów, nie potrzebowała więcej dowodów. – Na cóż umarłemu ingrediencje? – zapytała jednak bowiem frapowała ją istota tej sprawy. Gdyby była duchem, a ktoś podarowałby jej ingrediencje z których nie może skorzystać, bowiem przez wszystko dosłownie, przelatuje, jedynie zirytowała by się niepomiernie.
Nonny nie krępowało spojrzenie arystokraty. Przywykła do tego, że tęczówki kogoś wodziły za nią wzrokiem – bardziej z zainteresowania, niż rzeczywistego zaciekawienia. Szybko jednak taki obserwator miał w zwyczaju znudzić się, znaleźć sobie przystępniejszy, bardziej wdzięczny cel do oględzin, a nawet i rozmów. Ale nie żałowała, że podchodzili do innych – była wręcz wdzięczna, że nie musi odbywać kolejnej dysputy o niczym. Nienawidziła marnować czasu na iluzję rozmów, iluzje kontaktów, czy iluzje więzi. Wolała pożytkować go inaczej. Czas był cenny, a wielu głupców wybierało trwonienie go na rzeczy nie warte choćby sekundy. I Wynonna nie potrafiła zrozumieć dlaczego. Dlaczego miałaby spędzać godziny na dobrze odpowiedniej sukni, by później odnaleźć w ciągu kolejnych godzin odpowiednią biżuterię i w końcu buty. Nie rozumiała bowiem gdyby wziąć wszystkie godziny choć jednej przeciętnej panny, które ta spędziła przed lustrem, i zamieniać ten czas na pracę – jakąkolwiek, dla przykładu, badawczą, była pewna, że owa panna w tej chwili zaczynałaby co najmniej piąte w swojej karierze badania. Ale nie, niektóre uważały, że tak jest lepiej, łatwiej, prościej? Znała swoje miejsce, wiedziała co musi zrobić i co należy, ale nie rozumiała czemu w niektórych nie wykształciła się swoistego rodzaju chęć do życia.
Teraz jednak nie czas był na tego typu rozważania. Uniosła kieliszek by upić z niego trochę trunku słuchając słów siedzącego obok mężczyzny.
- Zalecam zerknięcie do „ Fantastycznych zwierząt i jak je znaleźć”. – odpowiedziała gdy już wszystkie pytania wybrzmiały. Nie potrzebował jej by uzyskać te informacje, a i ona nie miała zamiaru tłumaczyć złożoności i warunkowania ingrediencji, czy też wymieniać ich wszystkich w kolejności od najrzadszych, do tych najmocniej popularnych. Sprawę istnienia bazyliszka zbyła całkowicie w księgach sklepowych odnotowana była sprzedaż jednego z kłów, nie potrzebowała więcej dowodów. – Na cóż umarłemu ingrediencje? – zapytała jednak bowiem frapowała ją istota tej sprawy. Gdyby była duchem, a ktoś podarowałby jej ingrediencje z których nie może skorzystać, bowiem przez wszystko dosłownie, przelatuje, jedynie zirytowała by się niepomiernie.
You say
"I can fix the broken in your heart You're worth saving darling".
But I don't know why you're shooting in the dark I got faith in nothing.
Trudno jest burzyć mur kiedy druga osoba nie chce zza niego wyjść, ba, nawet nie chce przez niego rozmawiać. Louvel nie poddawał się jednak, jakkolwiek niewdzięcznego zadania się podjął - ktoś nastawiony negatywnie będzie w stanie zniszczyć każde podwaliny porozumienia, jakich Rowle się podejmie. Z jakiejkolwiek strony nie próbowałby ugryźć tematu, czekało go przystopowanie szczerych intencji. Spoglądał zatem na Wynonnę dość uważnie, jakby usiłując wyczytać cokolwiek z jej spojrzenia. Niestety nie był najlepszym obserwatorem, chociaż starał się wypatrywać w ludziach jakichkolwiek oznak człowieczeństwa, emocji - czyli tego, co rządzi danym organizmem. Lady Burke wydawała mu się aż przesadnie opanowana - czy to była gra? Zwykła poza, maska, jaką powszechnie zakłada się na salonach? Wiedział już, że nieskutecznie uderza głową w mur, lecz nadal karmił się nadzieją na odzew z drugiej strony. Nie bał się, nie poddawał napotykając byle problem - stawiał mu czoło, zdecydowanie. O ile nie był zbyt bolesny, wtedy miewał tendencję do ucieczki w pracę, lecz w tej sytuacji bez wątpienia żadne uczucia nie grały roli - ot, zwykłe spotkanie z jeszcze zwyklejszą rozmową.
Czy też jej pewnego rodzaju karykaturą, marną atrapą. Starał się ciągnąć kobietę za język, lecz ta go świadomie zbywała. Prowokacja? Nie wiedział jak to odczytać. Uśmiechnął się jeno uprzejmie, kiwnął również głową rozsiadając się wygodniej.
- Przyznaję, że liczyłem na szybką pomoc. Gonią mnie terminy, czytanie książki, którą kiedyś zresztą czytałem zajmie mi niepotrzebnie dużo czasu. Może szepnie mi lady w swojej łaskawości kilka skrótowych informacji? - dopytywał, brnąc dalej w podjęty wcześniej temat. Być może złośliwie, a raczej po prostu uparcie. Wszystko, żeby sięgnąć celu, bez względu na poziom jego absurdalności. Z drugiej strony faktycznie tymi wskazówkami oszczędziłaby mu wiele godzin pracy, tylko czy mógł liczyć na jej przychylność? Nie była mu niczego winna, zatem nie musiała w żadnym wypadku spełniać jego prośby. Wszystko zależało od jej dobrych chęci. Czy je posiadała?
Mógł jedynie przypuszczać - względnie wiercić dziurę w brzuchu aż do uzyskania jakiegokolwiek efektu - i czekać na rezultaty lub ich brak. Jej pytanie wywołało w Lou cień uśmiechu, którzy przeszedł szybko po jego dość zarośniętej twarzy. Wiedział już, że odpowiedź nie usatysfakcjonuje siedzącej przed nim Wynnony.
- Po nic. Duchy są w stanie w nie jedynie wstąpić, nie podnieść - przyznał z rozbrajającą szczerością. - Tu chodzi o coś więcej. Budowanie zaufania, więzi. Zjawy są mocno przywiązane do swojego ziemskiego życia. Gdyby tak nie było, nie zostawałyby nimi tylko odeszły w pokoju. Jeżeli mara była wcześniej alchemikiem, ingrediencje są pewnym łącznikiem, takim mostem ze światem materialnym, na którym nie mogą się już cieszyć z doczesności. Można to sobie więc wyobrazić na zasadzie paktu, handlu wymiennego czy próbę przekupstwa. Zależy od celu osoby pragnącej zyskać przychylność ducha - dodał w ramach opowieści, wierząc, że może ona zachęci kobietę do pomocy. Tylko co jeśli wcale nie, a wręcz przeciwnie? Za dużo było między nimi niewiadomych.
Czy też jej pewnego rodzaju karykaturą, marną atrapą. Starał się ciągnąć kobietę za język, lecz ta go świadomie zbywała. Prowokacja? Nie wiedział jak to odczytać. Uśmiechnął się jeno uprzejmie, kiwnął również głową rozsiadając się wygodniej.
- Przyznaję, że liczyłem na szybką pomoc. Gonią mnie terminy, czytanie książki, którą kiedyś zresztą czytałem zajmie mi niepotrzebnie dużo czasu. Może szepnie mi lady w swojej łaskawości kilka skrótowych informacji? - dopytywał, brnąc dalej w podjęty wcześniej temat. Być może złośliwie, a raczej po prostu uparcie. Wszystko, żeby sięgnąć celu, bez względu na poziom jego absurdalności. Z drugiej strony faktycznie tymi wskazówkami oszczędziłaby mu wiele godzin pracy, tylko czy mógł liczyć na jej przychylność? Nie była mu niczego winna, zatem nie musiała w żadnym wypadku spełniać jego prośby. Wszystko zależało od jej dobrych chęci. Czy je posiadała?
Mógł jedynie przypuszczać - względnie wiercić dziurę w brzuchu aż do uzyskania jakiegokolwiek efektu - i czekać na rezultaty lub ich brak. Jej pytanie wywołało w Lou cień uśmiechu, którzy przeszedł szybko po jego dość zarośniętej twarzy. Wiedział już, że odpowiedź nie usatysfakcjonuje siedzącej przed nim Wynnony.
- Po nic. Duchy są w stanie w nie jedynie wstąpić, nie podnieść - przyznał z rozbrajającą szczerością. - Tu chodzi o coś więcej. Budowanie zaufania, więzi. Zjawy są mocno przywiązane do swojego ziemskiego życia. Gdyby tak nie było, nie zostawałyby nimi tylko odeszły w pokoju. Jeżeli mara była wcześniej alchemikiem, ingrediencje są pewnym łącznikiem, takim mostem ze światem materialnym, na którym nie mogą się już cieszyć z doczesności. Można to sobie więc wyobrazić na zasadzie paktu, handlu wymiennego czy próbę przekupstwa. Zależy od celu osoby pragnącej zyskać przychylność ducha - dodał w ramach opowieści, wierząc, że może ona zachęci kobietę do pomocy. Tylko co jeśli wcale nie, a wręcz przeciwnie? Za dużo było między nimi niewiadomych.
When you're standing on the crossroads that you cannot comprehend - just remember that death is not the end
Wynonna zamknęła się na emocje lata temu. Świadome wybudowała wokół serca i siebie mur, nie pozwalając, by cokolwiek z zewnątrz - a nawet wewnątrz - miało siłę wedrzeć się do środka i naruszyć pokój jaki w niej panował. Lata trwania w tym niemym układzie z światem sprawiły, że owe zachowanie nie tyle stało się jej maską, a właściwą cząstką charakteru znajomą dla niej i taką, bez której prawdopodobnie zatraciła by wiarygodność własnego bytu. Louvel i tak wygrał, choć sam pewnie nie był tego świadom - usłyszał dziś od Wynonny więcej słów, niźli większość słyszy w ciągu całego swojego żywota.
Siedziała w stałej pozie, zielone spojrzenie niezmiennie trzymając na jego twarzy, może zbyt bezczelnie, ale na pewno nie nachalnie. Obserwowała, zapisując wysnute wnioski w głowie, jednak nie wypowiadając ich na głos. W jakiś sposób jednak nie potrafiła go zrozumieć. Odpowiedziała wszak na zadane przez niego pytanie - co samo w sobie było gestem pełnym łaski, świadczącym o jej dzisiejszym odrobinę lepszym nastroju (prawdopodobnie spowodowanym udaną transakcją), a jednak ten chciał jaśniejszej odpowiedzi. Burke już dawno wyćwiczyła w sobie manierę - która nie raz napsuła jej krwi - by do wszystkiego dochodzić samemu, nie lubiła więc chodzić na ustępstwa i gdy ludzie próbowali iść na skróty. Milczała, gdy lord jej odpowiadał jedynie unosząc kieliszek do ust. Milczała też, gdy wyjaśniał na cóż to owemu duchowi alchemika mogą zdać się ingrediencje i choć próbowała, jej logiczny, uczepiony w tu i teraz, umysł nie potrafił przetrawić faktu przywiązania. Sama unikała go jak ognia, godząc się tylko na jedno - to związane z rodziną. Resztę uważała za zbędną, głównie zaś, jeśli chodziło o miłość do przedmiotów, które można było stracić nader rzadko. W końcu w czasie przedłużającej się ciszy uniosła kielich do ust, przechyliła go, wypijając resztę trunku. Puste szkoło odstawiła na stolik i smukłymi palcami odsunęła go kawałek przed siebie, finalnie ponownie zawieszając spojrzenie na Louvelu.
- Jest więc głupcem, jeśli można przekupić go czymś, co nie przyniesie mu żadnego pożytku. - stwierdziła spokojnie, nie kłopocząc, ani nie przejmując się tym, że siedzący na przeciw niej mężczyzna z pewnością uzna, że kompletnie nie ma racji. Możliwe, że jej nie miała - stawiała po prostu swój osąd. - Ty zaś, lordzie Rowle, nie powinieneś chodzić na skróty - potrafią one często wyprowadzić na manowce. Jeśli zaś nie wyrabiasz się z terminami, może dobrym pomysłem jest na przyszłość brać na barki mniejsze brzmię, lub pomyśleć o zmianie kariery? - zawiesiła pytanie w powietrzu i choć zabrzmiało szorstko w odczuciu Wynonny nie było niczym więcej, ponad radą, która powierzyła mu nie chcąc, by popełniał dalej te same błędy. Choć zdawała sobie też sprawę, że nie raz ludzie brali jej rady jako przytyk - osobisty atak. Więc i ich dawała niewiele. - Uniosła się, sięgając po czarną pelerynę ułożoną obok, zarzuciła ją na ramiona i ostatni raz spojrzała na Rowle'a, by skinąć mu głową. - Powodzenia, lordzie Rowle. - pożegnała się sucho i spokojnie i nie czekając na odpowiedź odwróciła się by wyjść. Chwilę później po Wynonnie pozostał już tylko pusty kieliszek stojący samotnie na stoliku, przy którym siedziała.
| Nonna zt
Siedziała w stałej pozie, zielone spojrzenie niezmiennie trzymając na jego twarzy, może zbyt bezczelnie, ale na pewno nie nachalnie. Obserwowała, zapisując wysnute wnioski w głowie, jednak nie wypowiadając ich na głos. W jakiś sposób jednak nie potrafiła go zrozumieć. Odpowiedziała wszak na zadane przez niego pytanie - co samo w sobie było gestem pełnym łaski, świadczącym o jej dzisiejszym odrobinę lepszym nastroju (prawdopodobnie spowodowanym udaną transakcją), a jednak ten chciał jaśniejszej odpowiedzi. Burke już dawno wyćwiczyła w sobie manierę - która nie raz napsuła jej krwi - by do wszystkiego dochodzić samemu, nie lubiła więc chodzić na ustępstwa i gdy ludzie próbowali iść na skróty. Milczała, gdy lord jej odpowiadał jedynie unosząc kieliszek do ust. Milczała też, gdy wyjaśniał na cóż to owemu duchowi alchemika mogą zdać się ingrediencje i choć próbowała, jej logiczny, uczepiony w tu i teraz, umysł nie potrafił przetrawić faktu przywiązania. Sama unikała go jak ognia, godząc się tylko na jedno - to związane z rodziną. Resztę uważała za zbędną, głównie zaś, jeśli chodziło o miłość do przedmiotów, które można było stracić nader rzadko. W końcu w czasie przedłużającej się ciszy uniosła kielich do ust, przechyliła go, wypijając resztę trunku. Puste szkoło odstawiła na stolik i smukłymi palcami odsunęła go kawałek przed siebie, finalnie ponownie zawieszając spojrzenie na Louvelu.
- Jest więc głupcem, jeśli można przekupić go czymś, co nie przyniesie mu żadnego pożytku. - stwierdziła spokojnie, nie kłopocząc, ani nie przejmując się tym, że siedzący na przeciw niej mężczyzna z pewnością uzna, że kompletnie nie ma racji. Możliwe, że jej nie miała - stawiała po prostu swój osąd. - Ty zaś, lordzie Rowle, nie powinieneś chodzić na skróty - potrafią one często wyprowadzić na manowce. Jeśli zaś nie wyrabiasz się z terminami, może dobrym pomysłem jest na przyszłość brać na barki mniejsze brzmię, lub pomyśleć o zmianie kariery? - zawiesiła pytanie w powietrzu i choć zabrzmiało szorstko w odczuciu Wynonny nie było niczym więcej, ponad radą, która powierzyła mu nie chcąc, by popełniał dalej te same błędy. Choć zdawała sobie też sprawę, że nie raz ludzie brali jej rady jako przytyk - osobisty atak. Więc i ich dawała niewiele. - Uniosła się, sięgając po czarną pelerynę ułożoną obok, zarzuciła ją na ramiona i ostatni raz spojrzała na Rowle'a, by skinąć mu głową. - Powodzenia, lordzie Rowle. - pożegnała się sucho i spokojnie i nie czekając na odpowiedź odwróciła się by wyjść. Chwilę później po Wynonnie pozostał już tylko pusty kieliszek stojący samotnie na stoliku, przy którym siedziała.
| Nonna zt
You say
"I can fix the broken in your heart You're worth saving darling".
But I don't know why you're shooting in the dark I got faith in nothing.
Nie czuł się wygranym. Wręcz przeciwnie. Być może faktycznie powinien sobie pogratulować, że jego towarzyszka wyrzekła więcej słów niż zwykła to robić - prawdopodobnie. Niestety odczuwał swoisty niedosyt, każący mu pragnąć więcej. Nie zadowalał się wszakże byle czym, dlaczego teraz miałby zmienić zdanie, pogląd na sytuację? Nie zwykł tego robić pozostają w konserwatywnym skostnieniu w którym został wychowany. Zostanie w nim do swojej śmierci uważając, że przez całe życie postępował zgodnie z wytyczonymi mu ścieżkami. Wymykał się nieco stereotypom oraz sztywnym regułom, lecz nie na tyle, żeby miało to większe znaczenie. Wynnona również sprawiała wrażenie osoby przywiązanej do rodzinnej spuścizny, co potwierdziła oszczędność słów oraz mówienie brutalnej prawdy prosto w twarz, kiedy już tylko lady Burke uzna, że warto wydać z siebie te kilka zdań.
Prawda była taka, że Louvelowi zależało za bardzo. Wszakże nie znali się zbytnio, nie byli dla siebie nikim ważnym bądź wyjątkowym - Rowle powinien odpuścić. Niestety męska duma oraz wrodzona upartość nie pozwoliła mu na złożenie broni. Tak po prostu. Przypominał zatem bardziej rozkapryszonego chłopca oczekującego na spełnienie jego wszystkich zachcianek. Kobieta zaś powiedziała nie, czy po prostu dała mu do zrozumienia, że nie jest zainteresowana pomocą mu. Nie musiała, może wręcz nie powinna? Jednakże naiwnie myślący Lou uznał, że wreszcie się złamie, powie więcej niż być może kiedykolwiek chciałaby powiedzieć - bez względu na absurd poruszanego tematu lub błahość przytoczonych zagadnień. Cała ta sytuacja była na tyle niecodzienna, że żadne z nich nie powinno brać jej do siebie.
Obserwował ją mimo wszystko uważnie, bez nachalności. Wyjątkowo sprawiał pogodne wrażenie, chociaż Wynonna nie doceniła jego starań. Uśmiechnął się cierpko na wspomnienie o duchu-głupcu. Nigdy nie powiedziałby tak o żadnej zjawie - a ona, szlachcianka, z pewnością nie wypowiedziałaby tego w jego obecności, o ile nie planowała samobójczej misji. Łatwo, wręcz z lekkością oceniało się innych kiedy nie można było postawić się w ich sytuacji. Lub stanąć oko w oko z niebezpieczeństwem. Skinął głową.
- Pożytek to rzecz bardzo względna droga lady. Człowiek nie potrzebuje jedynie materializmu, potrzebuje również ducha, w różnych proporcjach - odpowiedział na jej pierwszy osąd. Zbyt szybki, zbyt niedbały - jego zdaniem. Drugi był jeszcze mniej taktowny, lecz nie spodziewał się skruchy po lady Burke. Tak jak tego, że przemyślała swoją wypowiedź. Miała analityczny umysł, lecz dobre maniery pozostawały dla niej zbyt błahe.
- Życie jest wystarczająco ciężkie, nie trzeba go sobie dodatkowo utrudniać. Wręcz należy ułatwiać jeśli jest ku temu sposobność - odparł spokojnie i chociaż na jego twarzy czaił się uprzejmy uśmiech, oczy wyrażały niewerbalne ostrzeżenie. - Dziękuję za twą troskę, lady. Zapewniam, że wybrałem karierę najlepszą ze wszystkich - dodał butnie, być może skrywając za tym drugie dno. Tymczasem powstał, kiedy i kobieta zerwała się do wyjścia - nadal pozostawał w zgodzie z elementami podstawowej kultury. Nawet jeśli nie zdążył odsunąć arystokratce krzesła. Skłonił się jej elegancko na pożegnanie, nie racząc jej ani jednym słowem więcej.
Zmęczony nie tyle, co konwersacją, a pracą, niewiele później również udał się w swoją stronę.
zt
Prawda była taka, że Louvelowi zależało za bardzo. Wszakże nie znali się zbytnio, nie byli dla siebie nikim ważnym bądź wyjątkowym - Rowle powinien odpuścić. Niestety męska duma oraz wrodzona upartość nie pozwoliła mu na złożenie broni. Tak po prostu. Przypominał zatem bardziej rozkapryszonego chłopca oczekującego na spełnienie jego wszystkich zachcianek. Kobieta zaś powiedziała nie, czy po prostu dała mu do zrozumienia, że nie jest zainteresowana pomocą mu. Nie musiała, może wręcz nie powinna? Jednakże naiwnie myślący Lou uznał, że wreszcie się złamie, powie więcej niż być może kiedykolwiek chciałaby powiedzieć - bez względu na absurd poruszanego tematu lub błahość przytoczonych zagadnień. Cała ta sytuacja była na tyle niecodzienna, że żadne z nich nie powinno brać jej do siebie.
Obserwował ją mimo wszystko uważnie, bez nachalności. Wyjątkowo sprawiał pogodne wrażenie, chociaż Wynonna nie doceniła jego starań. Uśmiechnął się cierpko na wspomnienie o duchu-głupcu. Nigdy nie powiedziałby tak o żadnej zjawie - a ona, szlachcianka, z pewnością nie wypowiedziałaby tego w jego obecności, o ile nie planowała samobójczej misji. Łatwo, wręcz z lekkością oceniało się innych kiedy nie można było postawić się w ich sytuacji. Lub stanąć oko w oko z niebezpieczeństwem. Skinął głową.
- Pożytek to rzecz bardzo względna droga lady. Człowiek nie potrzebuje jedynie materializmu, potrzebuje również ducha, w różnych proporcjach - odpowiedział na jej pierwszy osąd. Zbyt szybki, zbyt niedbały - jego zdaniem. Drugi był jeszcze mniej taktowny, lecz nie spodziewał się skruchy po lady Burke. Tak jak tego, że przemyślała swoją wypowiedź. Miała analityczny umysł, lecz dobre maniery pozostawały dla niej zbyt błahe.
- Życie jest wystarczająco ciężkie, nie trzeba go sobie dodatkowo utrudniać. Wręcz należy ułatwiać jeśli jest ku temu sposobność - odparł spokojnie i chociaż na jego twarzy czaił się uprzejmy uśmiech, oczy wyrażały niewerbalne ostrzeżenie. - Dziękuję za twą troskę, lady. Zapewniam, że wybrałem karierę najlepszą ze wszystkich - dodał butnie, być może skrywając za tym drugie dno. Tymczasem powstał, kiedy i kobieta zerwała się do wyjścia - nadal pozostawał w zgodzie z elementami podstawowej kultury. Nawet jeśli nie zdążył odsunąć arystokratce krzesła. Skłonił się jej elegancko na pożegnanie, nie racząc jej ani jednym słowem więcej.
Zmęczony nie tyle, co konwersacją, a pracą, niewiele później również udał się w swoją stronę.
zt
When you're standing on the crossroads that you cannot comprehend - just remember that death is not the end
Życie Prewettów w ostatnim czasie było trudne. Wiele się działo i z wieloma rzeczami musieli sobie radzić nawet kiedy kompletnie nie wiedzieli od czego zacząć. Normalność jaką znali zmieniła swoją definicje i stała się po prostu skomplikowana. Lorraine jednak od zawsze w głębi duszy była optymistką i choć nie ze wszystkim mogła sobie od razu poradzić to jednak starała się jak tylko mogła być dobrej myśli. Celebrowanie było w ich krwi. Urodziny, imieniny, rocznice, śluby i festiwale. To wszystko musiało zostać uhonorowane we właściwy sposób. Jednakże w ostatnim czasie pominęli niektóre z okazji wiedząc, że nie pozbędą się kłopotów z głowy, a jedynie zmarnują sobie dzień, który przecież miał być dniem szczęśliwym. Odpuścili. Teraz Lorraine nie miała zamiaru odpuszczać bo choć cała uwaga świata magicznego skupiła się aktualnie na przeżywaniu Festiwalu Lata to Lorraine nie zapomniała, że do świętowania mają jeszcze jedną uroczystość. Urodziny Archiego, jej męża. Prewettówna nie chciała bawić się w konspiracje, nie chciała też robić hucznej imprezy bo taką właśnie był festiwal i Lorraine widziała jak bardzo zmęczony jest już jej mąż. Blondynka zobaczyła w tym szansę na spędzeniu czasu we dwoje. Tylko ona i Archie. Na chwile w oderwaniu od problemów, smutków, sytuacji wymagających ciągłej interwencji. Wiedziała, że ta sielanka nie potrwa długo i może właśnie dlatego tak bardzo jej na tym zależało.
Archie zawsze podchodził do powierzonych mu obowiązków z prawdziwym oddaniem. Nic więc dziwnego, że dał z siebie wszystko kiedy nestor poprosił go o przygotowanie większości atrakcji na tegoroczny festiwal. Znała go na tyle dobrze by wiedzieć, że mężczyzna otwarcie nie będzie chciał niczego świętować. Już w głowie słyszała te wszystkie wymówki; bo festiwal się sam nie przygotuje, bo się tyle działo w ostatnim czasie, bo nikt nie ma nastroju na świętowanie i będzie jeszcze kilka dobrych okazji. Dla Lorraine to była idealna okazja i kobieta po prostu nie wyobrażała sobie z tego zrezygnować. Ściągnięcie go na miejsce było trudne. Nie mogła powiedzieć, że chodzi o zwykłą kolację z okazji jego urodzin. Miała być naprawdę zwykła bo w głowie szlachcianki to właśnie tego co zwykłe i normalne w tej chwili potrzebowali. Wychodząc z domu napisała do męża list, że będzie na niego czekać w restauracji i że naprawdę potrzebuje teraz jego pomocy. Wiedziała jak Archie zareaguje. Prawdopodobnie straszenie go w taki sposób było ciosem poniżej pasa bo w obliczu tych wszystkich tragedii to brzmiało jak wstęp do kolejnej. Jednakże Lorraine była zdania, że czasami trzeba bardzo niekonwencjonalnych środków by osiągnąć swój cel. Była pewna, że przyjdzie dlatego usiadła przy stoliku i zamówiła u kelnera szklankę wody. Mogła tylko wpatrywać się w drzwi restauracji czekając aż ujrzy w nich znajomą rudą czuprynę. To była jedynie kwestia czasu.
Archie zawsze podchodził do powierzonych mu obowiązków z prawdziwym oddaniem. Nic więc dziwnego, że dał z siebie wszystko kiedy nestor poprosił go o przygotowanie większości atrakcji na tegoroczny festiwal. Znała go na tyle dobrze by wiedzieć, że mężczyzna otwarcie nie będzie chciał niczego świętować. Już w głowie słyszała te wszystkie wymówki; bo festiwal się sam nie przygotuje, bo się tyle działo w ostatnim czasie, bo nikt nie ma nastroju na świętowanie i będzie jeszcze kilka dobrych okazji. Dla Lorraine to była idealna okazja i kobieta po prostu nie wyobrażała sobie z tego zrezygnować. Ściągnięcie go na miejsce było trudne. Nie mogła powiedzieć, że chodzi o zwykłą kolację z okazji jego urodzin. Miała być naprawdę zwykła bo w głowie szlachcianki to właśnie tego co zwykłe i normalne w tej chwili potrzebowali. Wychodząc z domu napisała do męża list, że będzie na niego czekać w restauracji i że naprawdę potrzebuje teraz jego pomocy. Wiedziała jak Archie zareaguje. Prawdopodobnie straszenie go w taki sposób było ciosem poniżej pasa bo w obliczu tych wszystkich tragedii to brzmiało jak wstęp do kolejnej. Jednakże Lorraine była zdania, że czasami trzeba bardzo niekonwencjonalnych środków by osiągnąć swój cel. Była pewna, że przyjdzie dlatego usiadła przy stoliku i zamówiła u kelnera szklankę wody. Mogła tylko wpatrywać się w drzwi restauracji czekając aż ujrzy w nich znajomą rudą czuprynę. To była jedynie kwestia czasu.
nie zgłębi umysł - dobrze wiemczemuż dobro w nas przeplata się ze złem? czemuż miast wiecznego dnia - noc między dniem a dniem?
Lorraine Prewett
Zawód : znawca prawa & działacz na rzecz magicznych zwierząt
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
"Każdy zabija kiedyś to, co kocha -
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
Chcę, aby wszyscy tę prawdę poznali.
Jeden to lepkim pochlebstwem uczyni.
Inny - spojrzeniem, co jak piołun pali.
Tchórz się posłuży wtedy pocałunkiem,
Człowiek odważny - ostrzem zimnej stali"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Stolik nr 1
Szybka odpowiedź