Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda
Polana rozładunkowa
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Polana rozładunkowa
Gdy do Oazy przychodzi kolejny transport z żywnością czy rzeczami potrzebnymi do przetrwania w tym miejscu, zwykle rozładowywane są w okolicy mokradła, wśród bujnej roślinności. Pod gołym niebem, bo jakby inaczej. Zależnie od transportu z dóbr mogą skorzystać wszyscy lub jedynie wskazani mieszkańcy tego miejsca. Zwykle kręci się tu więc przynajmniej kilkoro dzieci, czekających na możliwość otrzymania dodatkowej porcji owoców lub niezwykle rzadko przywożonych słodkości.
Transporty zwykle bardzo szybko znikają, a natura wspomagana magią zdaje się nic sobie z nich nie robić, bo okoliczne trawy zawsze są bujne i wysokie. Wśród nich można czasem znaleźć nawet rzadkie zioła. Na dodatek w okolicy roi się od coraz większej ilości starych i zepsutych rzeczy, których nikt nie chce przygarnąć, a które przypadkiem przywędrowały w kolejnych transportach.
Transporty zwykle bardzo szybko znikają, a natura wspomagana magią zdaje się nic sobie z nich nie robić, bo okoliczne trawy zawsze są bujne i wysokie. Wśród nich można czasem znaleźć nawet rzadkie zioła. Na dodatek w okolicy roi się od coraz większej ilości starych i zepsutych rzeczy, których nikt nie chce przygarnąć, a które przypadkiem przywędrowały w kolejnych transportach.
7 kwietnia 1958
| Stąd
Zgrzytnięcie zębami i energiczne kiwnięcie głową musiało starczyć za odpowiedź. Choć Castor nie zwlekał z ruszeniem biegiem za Marcelem, na miejsce dotarł później, w dodatku dysząc ciężko. Wydawało mu się, że płuca paliły ogniem, zimna wilgoć powietrza rozciągniętego po wyspie nie sprawiała, że mogli czuć się bardziej komfortowo, w dodatku umysł wszedł w zupełności w tryb awaryjny. Warunkowy. Nie było czasu na użalanie się nad sobą, musieli działać. Starszy mężczyzna przygnieciony stertą drewna na opał momentalnie pochłonął całą atencję Sprouta, który musiał przecież zastanowić się nad priorytetyzacją ich działań.
Tak jak mówił Marcel — na polanie rozładunkowej zawsze było pełno dzieci i tak było również tym razem. Przez moment zawahał się nawet, zastanawiając się, czy może nie rozdzielić się na moment, lecz prędko porzucił ten pomysł. Znacznie lepiej wyjdzie im opanowanie sytuacji, przynajmniej pobieżne, gdy będą ze sobą współpracować.
Ale najpierw pierwszy z pożarów do ugaszenia.
— Chłopcy... Chłopcy pomóżcie... — słaby głos starszego mężczyzny dotarł do ich uszu, choć mógł z łatwością zostać pominięty przez pogrążoną w chaosie społeczność wyspy. Gdy Castor wreszcie dopadł do miejsca, zauważył (z odrobiną ulgi), że starszy człowiek nie zniknął zupełnie pod drewnem, że przede wszystkim ucierpiały jego nogi i nie mógł samodzielnie wstać.
— Spokojnie, już jesteśmy z panem — zmusił się do spokojnego, rzeczowego, ale też ciepłego tonu, nie chcąc podkładać jeszcze większego ognia pod panikę, którą i tak musiał czuć. Spojrzał uważnie na Marcela, mając nadzieję, że razem wpadną na jakiś mądry pomysł. Mogli oczywiście spróbować ściągnąć drewno przy pomocy zwykłej siły mięśni, mogli spróbować je pomniejszyć, zrobić lżejszym, przenieść za pomocą magii... — Zaraz pana wydostaniemy, ale najpierw rzucę na pana zaklęcie znieczulające. Gdyby cokolwiek pana zabolało, proszę nam o tym mówić — kontynuował, wierząc, że poszkodowani najlepiej radzili sobie ze stresem i własnym urazem wtedy, gdy wiedzieli, co się im robi. Sam skierował różdżkę ku stercie drewna, lecz nim wypowiedział inkantację, zwrócił się raz jeszcze w kierunku przyjaciela.
— Pan może mieć złamaną nogę, więc musimy uważać, żeby jej nie ruszyć — skupił uważne spojrzenie w niebieskich oczach Zakonnika, po czym przeniósł je, z odrobinę zbolałą miną, na stertę drewna. — Zajmiesz się tym? — głupio było mu zostawiać Marcela z dźwiganiem, ale ktoś musiał zająć się także obecnym samopoczuciem starszego pana.
W związku z tym Castor uklęknął przy nim, nadgarstek wykonał odpowiedni ruch, róźdżka została skierowana na poszkodowanego...
— Ignominia — ... i nic. Nie poczuł nawet najmniejszego mrowienia w wiodącej dłoni. — Ignominia — powtórzył raz jeszcze, tym razem drewno różdżki rozgrzało się nieco, mgiełka zaklęcia powędrowała do jego adresata, ale wciąż czuł, że to nie było to. Starał się jednak trzymać dobrą minę do złej gry, chwilowo nie wspominając swej porażki. — Ignominia— i wreszcie zaklęcie odniosło skutek, choć nie trzeba było dobrze znać Castora by wiedzieć, że nie jest z siebie szczególnie zadowolony.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Głos staruszka byłby łatwy do przeoczenia w ogólnym chaosie, w przerażaniu każdy najmocniej dbał przecież o siebie - a w Oazie mieszkało niewielu bohaterów, ukrywający się tutaj czarodzieje byli tymi, którzy pomocy potrzebowali najbardziej. Udało im się jednak dotrzeć do staruszka; był pod wrażeniem opanowania Castora, a wkrótce przeszło mu przez myśl, że podobne opanowanie było pewnie konieczne nad bulgoczącym kociołkiem, przy którym źle odmierzone składniki mogły wywołać niekiedy naprawdę wielką eksplozję. Znał to przecież: głównie pod kątem eksplozji, bardzo lubił w Hogwarcie eliksiry, sztuka stworzenia czegoś z kilku pozornie nic nie znaczących ziół wydawała mu sią fascynująca, lecz im mocniej próbował i im bardziej się starał, tym bardziej widowiskowo eksplodowały jego wywary. Co w zasadzie było równie interesujące, ale pozostali Gryfoni patrzyli na niego z dezprobatą, kiedy kosztowało ich to kolejne tracone przez niego punkty domu.
Pozostawił Castorowi rozmowę ze staruszkiem, samemu od razu ściągając z jego nóg ciężkie kłody, wpierw unosząc spojrzenie na Sprouta - skinął głową, kiedy wspomniał o złamaniu. Podstawy postępowania przy prostych wypadkach nie były mu obce, na Arenie zdarzały się co chwila. Jeden po drugim, pocięte kawałki drewna ostrożnie odkładał na bok, starając się nie dotknąć przy tym kończyny staruszka ani nie natrzeć na niego zbyt agresywnym ruchem. Opanowanie Castora chyba mu się trochę udzielało - wyglądał, jakby wiedział, co należało robić, a wkrótce otuliło i samego staruszka, kiedy udane zaklęcie znieczulające wprawiło go w odrętwienie. Mężczyzna odpłynął, Marcel spojrzał kontrolnie na Castora, upewniając się, że wszystko idzie tak, jak powinno.
- Trzeba ją jakoś usztywnić? - zapytał Sprouta, jeszcze znad drewna, zabierając z niego ostatnie kłody. - Zabrać go stąd? - dopytał, może wygodniej byłoby dalej od tego rozgardiaszu, otrzepać ranę z pyłów nim zostanie zabandażowana? Czekał na znak, kucając przy ramieniu staruszka, gotów przejąć jego ciężar na siebie.
- Castor, ja... - zawahał się, zbierając myśli. Obie sprawy, które zamierzał z nim omówić, wymagały skupienia, lecz jedna wydawała się ważniejsza od drugiej. A starszy mężczyzna i tak nie bardzo ich już słyszał. - W ratuszu, chodziło mi o Steffena. Musisz z nim porozmawiać, mi w nic nie uwierzy. Pamiętasz, wtedy, pod spichlerzem... - Mówił chaotycznie, ale też chaos czuł. Był zmieszany. Zachowaniem Steffena, zachowaniem Thomasa. Nie potrafił ich zrozumieć. - Rzucił się na mnie w obronie Thomasa - wymamrotał, nie patrząc Castorowi w oczy. - Nie wiem czemu. Kilka tygodni wcześniej poprosiłem go o pomoc, wykradliśmy dokumenty z domu starego gliny, dla Thomasa. Ludzie z Tower chcieli, żeby im donosił... długa historia, w każdym razie zrobiliśmy to dla niego. - Pokręcił głową. - A potem wyszły te wszystkie rzeczy. Maeve i Justine go znalazły po tym, jak zamordował dziecko, podając się za szmalcownika. Zabrały jego wspomnienia. Billy mi mówił, że... że Thomas pojawiał się przy naszych ludziach. Raz przedstawiał się jako ja... a raz jako Steffen. Wygląda na to, że jego zaufania też nadużył. - Spojrzał na Castora, z obawą. Chyba nie zamierzał się za nim wstawiać jak wszyscy? Steffen powinien znać prawdę, choćby po to, by samodzielnie wyciągnąć wnioski. Ale musiał ją usłyszeć od kogoś, czyich słów nie podważy. Castor będzie dla Steffena bardziej wiarygodny od niego.
Pozostawił Castorowi rozmowę ze staruszkiem, samemu od razu ściągając z jego nóg ciężkie kłody, wpierw unosząc spojrzenie na Sprouta - skinął głową, kiedy wspomniał o złamaniu. Podstawy postępowania przy prostych wypadkach nie były mu obce, na Arenie zdarzały się co chwila. Jeden po drugim, pocięte kawałki drewna ostrożnie odkładał na bok, starając się nie dotknąć przy tym kończyny staruszka ani nie natrzeć na niego zbyt agresywnym ruchem. Opanowanie Castora chyba mu się trochę udzielało - wyglądał, jakby wiedział, co należało robić, a wkrótce otuliło i samego staruszka, kiedy udane zaklęcie znieczulające wprawiło go w odrętwienie. Mężczyzna odpłynął, Marcel spojrzał kontrolnie na Castora, upewniając się, że wszystko idzie tak, jak powinno.
- Trzeba ją jakoś usztywnić? - zapytał Sprouta, jeszcze znad drewna, zabierając z niego ostatnie kłody. - Zabrać go stąd? - dopytał, może wygodniej byłoby dalej od tego rozgardiaszu, otrzepać ranę z pyłów nim zostanie zabandażowana? Czekał na znak, kucając przy ramieniu staruszka, gotów przejąć jego ciężar na siebie.
- Castor, ja... - zawahał się, zbierając myśli. Obie sprawy, które zamierzał z nim omówić, wymagały skupienia, lecz jedna wydawała się ważniejsza od drugiej. A starszy mężczyzna i tak nie bardzo ich już słyszał. - W ratuszu, chodziło mi o Steffena. Musisz z nim porozmawiać, mi w nic nie uwierzy. Pamiętasz, wtedy, pod spichlerzem... - Mówił chaotycznie, ale też chaos czuł. Był zmieszany. Zachowaniem Steffena, zachowaniem Thomasa. Nie potrafił ich zrozumieć. - Rzucił się na mnie w obronie Thomasa - wymamrotał, nie patrząc Castorowi w oczy. - Nie wiem czemu. Kilka tygodni wcześniej poprosiłem go o pomoc, wykradliśmy dokumenty z domu starego gliny, dla Thomasa. Ludzie z Tower chcieli, żeby im donosił... długa historia, w każdym razie zrobiliśmy to dla niego. - Pokręcił głową. - A potem wyszły te wszystkie rzeczy. Maeve i Justine go znalazły po tym, jak zamordował dziecko, podając się za szmalcownika. Zabrały jego wspomnienia. Billy mi mówił, że... że Thomas pojawiał się przy naszych ludziach. Raz przedstawiał się jako ja... a raz jako Steffen. Wygląda na to, że jego zaufania też nadużył. - Spojrzał na Castora, z obawą. Chyba nie zamierzał się za nim wstawiać jak wszyscy? Steffen powinien znać prawdę, choćby po to, by samodzielnie wyciągnąć wnioski. Ale musiał ją usłyszeć od kogoś, czyich słów nie podważy. Castor będzie dla Steffena bardziej wiarygodny od niego.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Kiedy po wyspie rozległ się wstrząs, nie wszyscy od początku wiedzieli, co było jego przyczyną i co wydarzyło się w innych częściach wyspy. Ludzie, którzy znaleźli na wyspie swój azyl, pomimo panującego tu dotąd spokoju wciąż pamiętali o strachu i katastrofach, jakie wywoływali czarodzieje, pragnący ich śmierci. Niewiele wystarczyło, by chwilowe zdezorientowanie przerodziło się za sprawką paru osób w istną panikę. Wioska, która była oazą spokoju zmieniła się w pobojowisko za sprawą wstrząsów, ale także uciekających w popłochu ludzi. Dachy niektórych domów wyglądały na zapadnięte, gdzieniegdzie drewniane ściany się porozchodziły. Wiele z powstałych w Oazie konstrukcji powstało dzięki pomocy zwykłych ludzi, niekoniecznie znających się na budowie. Cześć wzniesionych budynków była dość prowizoryczna i o ile nie miało to wielkiego wpływu przy codziennym użytkowaniu, tak okazało się zgubne w trakcie zdarzeń, które miały na wyspie. Wszystkie błędy i mankamenty będące następstwem niewykwalifikowanego budownictwa zemściły się, sypiąc domki jakby były z kart. Uciekający w różnych kierunkach ludzie potykali się o wszystko, co mieli na swojej drodze — skrzynie, beczki, stoły. Każdy szukał bezpieczeństwa i przestrzeni dla siebie, lecz na niewielkiej wyspie było to bardzo trudne. Zamęt, jaki powstał mógł przypomnieć Marceliusowi Londyn, kiedy mugole w popłochu uciekali przed swoimi oprawcami. Castor, który pojawił się między domami nie od razu mógł dostrzec jak wielu jest potrzebujących. Chaos utrudniał rozeznanie w sytuacji, a młody Zakonnik źle znosił sytuacje stresowe.
Obaj młodzieńcy szybko dostrzegli pierwszego potrzebującego — mężczyznę, który był przygnieciony przez zgromadzony na zimę opał. Dość ciężkie i walające się słupki drewna może nie wyglądały zabójczo, ale dla starszego człowieka mogły być w takiej chwili wyrokiem. Carrington, pomimo niepozornego wyglądu, dzięki krzepie wypracowanej latami treningów bez trudu pozbył się przygniatających człowieka pniaków zaś Sprout od razu przystąpił do pomocy. Po kilku nieudanych, z pewnością z powodu rosnącego stresu, próbach, zaklęcie otępiające przyniosło skutek. Starszy czarodziej zdawał się uspokajać. Położył się też na plecach, nieco nieprzytomnie spoglądając w górę. Uniósł dłoń w wyciągniętym palcem w górę. Choć z początku mogło to wyglądać jakby chciał dotknąć twarzy Castora, w końcu widać było, że chce coś pokazać. Na dachu chatki, w której mieszkał znajdował się... psidwak. Jego biała sierść była zbrudzona krwią, on sam choć nie piszczał, przebierał niecierpliwie nogami szukając zejścia. Odpowiedź na pytanie, jak się tam znalazł mógł znać tylko mężczyzna, ale nie wyglądał jakby był w stanie zebrać myśli.
Wokół atmosfera nie uspokajała się. Raz po raz obu chłopaków mogły wystraszyć przeraźliwe trzaski, choć wśród biegających ludzi trudno było od razu dostrzec źródło problemu.
Mistrz Gry wita was w rozgrywce. Mam nadzieję, że jesteście gotowi na wszystko, bo tutaj wszystko zdarzyć się może. Akcja na polanie rozładunkowej na ten moment nosi miano zagrażającej zdrowiu. Jedno z Was powinno wykonać rzut kością zgodnie z rozpiską w temacie. Na odpis Mistrz Gry czeka do wtorku, godz: 20:00.
Obaj młodzieńcy szybko dostrzegli pierwszego potrzebującego — mężczyznę, który był przygnieciony przez zgromadzony na zimę opał. Dość ciężkie i walające się słupki drewna może nie wyglądały zabójczo, ale dla starszego człowieka mogły być w takiej chwili wyrokiem. Carrington, pomimo niepozornego wyglądu, dzięki krzepie wypracowanej latami treningów bez trudu pozbył się przygniatających człowieka pniaków zaś Sprout od razu przystąpił do pomocy. Po kilku nieudanych, z pewnością z powodu rosnącego stresu, próbach, zaklęcie otępiające przyniosło skutek. Starszy czarodziej zdawał się uspokajać. Położył się też na plecach, nieco nieprzytomnie spoglądając w górę. Uniósł dłoń w wyciągniętym palcem w górę. Choć z początku mogło to wyglądać jakby chciał dotknąć twarzy Castora, w końcu widać było, że chce coś pokazać. Na dachu chatki, w której mieszkał znajdował się... psidwak. Jego biała sierść była zbrudzona krwią, on sam choć nie piszczał, przebierał niecierpliwie nogami szukając zejścia. Odpowiedź na pytanie, jak się tam znalazł mógł znać tylko mężczyzna, ale nie wyglądał jakby był w stanie zebrać myśli.
Wokół atmosfera nie uspokajała się. Raz po raz obu chłopaków mogły wystraszyć przeraźliwe trzaski, choć wśród biegających ludzi trudno było od razu dostrzec źródło problemu.
Ramsey Mulciber
Zaklęcie — wreszcie — zadziałało, ściągając z ramion Castora pierwszy z ciężarów; nie był to jednak ciężar, którego brak można było uznać za istotny, w końcu wciąż musiał, musieli trzymać się na baczności, a to, co działo się w Oazie, nie pozwalało na tak prędkie i klarowne zebranie myśli jak w ciszy własnej pracowni. Na całe szczęście mógł polegać na Marcelu, który ze zdjęciem kłód z nogi starszego pana radził sobie znakomicie, co znacznie wpłynęło na przyspieszenie niesienia pomocy.
— Jeżeli masz gdzieś pod ręką jakiś badyl, taki grubości zaciśniętej pięści przynajmniej... Tym można usztywnić — powiedział, jakoś automatycznie rozglądając się wokoło za czymś podobnym. — Mamy na wyspie jakichś prawdziwych uzdrowicieli, prawda? — spytał wreszcie Marcela ściszonym głosem. Oczywiście, że chętnie pomógłby mężczyźnie swoimi własnymi umiejętnościami i zrobi to, jeżeli okaże się, że poszkodowanych było za dużo jak na możliwości uzdrowicielskie. Nie miał wykształcenia kierunkowego, uczył się raczej w sytuacjach takie jak ta — gdy innego wyjścia nie było, gdy pomoc nie mogła czekać. Teoria anatomii była mu znacznie bardziej znana jeszcze z czasów gdy podpatrywał na kursie alchemicznym uzdrowicieli składających zamówienia na konkretne eliksiry, w praktyce przyjmował także uwagi składane mu na bieżąco, czy to przez Yvette, czy przez Hectora, ale zawsze obawiał się, że może pomylić problemy, na które cierpiał ten czy inny czarodziej, a w efekcie wyrządzić mu jeszcze większą krzywdę niż wcześniej. — Tak, tak, trzeba zabrać... Najlepiej... Jak najdalej od chaosu i zabudowań — dookoła rozgrywał się przecież dramat. Wznoszone pospiesznie domy leciały w dół jak naruszona konstrukcja kart, kruszyły się podobne zamkowi z piasku zmytemu przez morskie fale. Chaos i panika rozchodząca się wśród ludzi wcale nie ułatwiała sytuacji. Castor najchętniej wyrzuciłby w niebo najmocniejsze Paxo, jakie był w stanie rzucić, tak aby skumulował się może w chmurze jakiejś, a z tej chmury poleciał na wszystkich uspokajający deszcz. Tak niestety się nie dało. Potrzebujących było wielu, każdy problem, który zdawał się trafiać do jego zmysłów, wydawał się coraz to bardziej naglący, ale jeżeli czegoś w ciągu tych dwudziestu czterech lat swego życia był w stanie się nauczyć to tego, że próbując robić wszystko, nie zrobi się niczego.
Ale był przecież Marcel i świadomość, że nie musieli dźwigać swoich ciężarów samodzielnie. Nie tutaj.
Wsłuchał się więc w jego słowa, korzystając z chwilowej nieobecności staruszka. Z jego twarzy momentalnie zginęły wszystkie emocje, w szarobłękitnych oczach zaiskrzyło wyłącznie skupienie i na ułamek sekundy cały świat zawęził się do ich dwójki, staruszka i sterty drewna obok. Przyglądał się Carringtonowi i słuchał go z uwagą, kiwając głową, ale przypominając sobie prędko, że nie może przecież się aż tak wyciszać. Na moment zerknął przez ramię za siebie, serce zabiło prędzej, mów Marcel, mów...
I powiedział. W jednym momencie ramiona Sprouta opadły niemal teatralnie, oczy otworzyły się szeroko, a usta uformowały w niewielkie "o", nim przypomniał sobie, żeby je zamknąć. Fala zimna, fala niedowierzania, przechodziły przez jego ciało jedna po drugiej, to długa historia, jedno zdarzenie przeplatało się z drugim, z jednej strony w kompletnym chaosie, z drugiej strony zaskakująco logicznie. Czy miał pytania? Oczywiście, że tak. Czy potrafił sformułować chociaż jedno z ich chmary? Chyba nie, jeszcze nie teraz.
Drżącą dłoń wzniósł do czoła, przeczesał nerwowo miodowe loki, już miał otwierać usta, gdy mikrokosmos zakończył swój żywot, świat powrócił do swych przygniatająco wielkich rozmiarów, a przed nosem pojawił mu się palec starszego mężczyzny. Początkowo spojrzał w dół, na jego twarz, ale wydawał się być spokojny. Gdyby coś go mocniej bolało, pokazałby chyba na to miejsce, musiał więc chcieć zwrócić ich uwagę na co innego. Podążył więc za swą intuicją i starczym palcem w górę, a gdy to zrobił, serce ścisnęło mu się jeszcze bardziej. Najpierw trzęsienie ziemi, potem wiadomość o tym, że jeden z jego kumpli to morderca dzieci i najwyraźniej niebezpieczny człowiek, staruszek w potrzebie i jeszcze biedny psidwak. Ci, którzy mieli miękkie serce, musieli przynajmniej nadrabiać innymi przymiotami. Powrócił na moment wzrokiem do Marcela, kiwając wreszcie głową na "tak".
— Porozmawiam z nim, obiecuję. Ale... opowiesz mi więcej, jak się już tym zajmiemy? — spytał asekuracyjnie. Oczywiście, że mu wierzył, jednak żeby przedstawić sprawę Steffenowi tak, by i on to zrobił, musiał przynajmniej ułożyć sobie jakąś linię czasu, a tutaj wszystko wydawało mu się takie poplątane... Może to wina tego, w jakich okolicznościach przyszło im poruszać ten temat. Ciężko było jednak ignorować panujący wokół chaos, niepokojące trzaski. Uśmiechnął się do Marcela — w założeniu miało być to pokrzepiające, zachęcające do dalszego działania, ale chyba więcej w tym było sprzecznych emocji, rozczarowania postawą ich kumpla (kumpli?) i żalu, że musiało do tego dojść. — Zajmę się zwierzakiem, sprawdzisz, co się tam dzieje? — spytał, wskazując głową dźwięk, z którego dochodziły ich najgłośniejsze odgłosy. Najbardziej logicznym wyjściem będzie zabrać starszego człowieka w przeciwnym kierunku, oczywiście z pupilem, a potem sprawdzić, co zmuszało ludzi do ucieczki. — Jakby coś się działo, to krzycz albo periculum, co będzie szybsze — dodał, na wszelki wypadek, choć wiedział, że Marcel był dzielnym chłopakiem i musiał dawać sobie radę w podobnie złych sytuacjach. Okradł przecież jakiegoś starego policjanta, to mówiło samo przez się. Miał jednak nadzieję, że nie rządził się nim za bardzo, a jeżeli Marcel miał takie wrażenie — że zwróci mu uwagę.
Sam natomiast nakierował różdżkę na jeden ze znajdujących się w okolicy krzewów. Polana rozładunkowa słynęła z bujnej roślinności, a Castor lubił korzystać ze swej znajomości zielarstwa także podczas rzucania zaklęć.
— Planta auscultatoris — powiedział, nakazując roślinom wzrost, lecz nie byle jaki. Gałęzie krzewu miały bowiem sięgnąć do dachu, na którym znajdował się przebierający nogami psidwak, pod łagodnym kątem, plącząc się jednak między sobą tak, aby stworzyły niewielką, ale wystarczającą mu do zejścia ścieżkę. Zwierzę nie mogło ważyć wiele, gałęzie powinny to wytrzymać, ale Castor gotów był próbować łapać zwierzę, gdyby jego zejście nie okazało się tak łagodne, jak w jego przewidywaniach. Wstał więc z klęczek, formując ten nietypowy nawet jak na warunki Oazy most, różdżką wskazując roślinom kierunek, w jakim miały podążać, wiązki magii skupiając na tym zadaniu właśnie.
W międzyczasie przyłożył dwa palce do ust, gwiżdżąc dość głośno, chcąc tym samym zwrócić uwagę zwierzęcia.
— Hej, psidwaczku! — zawołał zachęcającym, wyższym tonem, klepiąc się jednocześnie w udo, chcąc przywołać zwierzę do siebie. Może trochę intuicyjnie, bo tak właśnie wołał swoją Szarlotkę, zupełnie niemagicznego psa, ale psidwaki, z tego co pamiętał ze szkoły, miały chyba podobną naturę, poza oczywistą niechęcią do mugoli. Swoją drogą, ciekawy miał staruszek gust, za towarzysza obierając sobie zwierzę agresywnie nastawione do części mieszkańców Oazy. — Chodź, chodź, jak będziesz grzeczny, to dostaniesz smakołyk — dodał, jakby zwierzę miało go zrozumieć. Może staruszek też dawał mu okruchy z pańskiego stołu. Teraz Castor nie miał co prawda przy sobie nic do jedzenia, ale w Ratuszu musiał ostać się przynajmniej jeden racuch dla grzecznej psiny...
— Jeżeli masz gdzieś pod ręką jakiś badyl, taki grubości zaciśniętej pięści przynajmniej... Tym można usztywnić — powiedział, jakoś automatycznie rozglądając się wokoło za czymś podobnym. — Mamy na wyspie jakichś prawdziwych uzdrowicieli, prawda? — spytał wreszcie Marcela ściszonym głosem. Oczywiście, że chętnie pomógłby mężczyźnie swoimi własnymi umiejętnościami i zrobi to, jeżeli okaże się, że poszkodowanych było za dużo jak na możliwości uzdrowicielskie. Nie miał wykształcenia kierunkowego, uczył się raczej w sytuacjach takie jak ta — gdy innego wyjścia nie było, gdy pomoc nie mogła czekać. Teoria anatomii była mu znacznie bardziej znana jeszcze z czasów gdy podpatrywał na kursie alchemicznym uzdrowicieli składających zamówienia na konkretne eliksiry, w praktyce przyjmował także uwagi składane mu na bieżąco, czy to przez Yvette, czy przez Hectora, ale zawsze obawiał się, że może pomylić problemy, na które cierpiał ten czy inny czarodziej, a w efekcie wyrządzić mu jeszcze większą krzywdę niż wcześniej. — Tak, tak, trzeba zabrać... Najlepiej... Jak najdalej od chaosu i zabudowań — dookoła rozgrywał się przecież dramat. Wznoszone pospiesznie domy leciały w dół jak naruszona konstrukcja kart, kruszyły się podobne zamkowi z piasku zmytemu przez morskie fale. Chaos i panika rozchodząca się wśród ludzi wcale nie ułatwiała sytuacji. Castor najchętniej wyrzuciłby w niebo najmocniejsze Paxo, jakie był w stanie rzucić, tak aby skumulował się może w chmurze jakiejś, a z tej chmury poleciał na wszystkich uspokajający deszcz. Tak niestety się nie dało. Potrzebujących było wielu, każdy problem, który zdawał się trafiać do jego zmysłów, wydawał się coraz to bardziej naglący, ale jeżeli czegoś w ciągu tych dwudziestu czterech lat swego życia był w stanie się nauczyć to tego, że próbując robić wszystko, nie zrobi się niczego.
Ale był przecież Marcel i świadomość, że nie musieli dźwigać swoich ciężarów samodzielnie. Nie tutaj.
Wsłuchał się więc w jego słowa, korzystając z chwilowej nieobecności staruszka. Z jego twarzy momentalnie zginęły wszystkie emocje, w szarobłękitnych oczach zaiskrzyło wyłącznie skupienie i na ułamek sekundy cały świat zawęził się do ich dwójki, staruszka i sterty drewna obok. Przyglądał się Carringtonowi i słuchał go z uwagą, kiwając głową, ale przypominając sobie prędko, że nie może przecież się aż tak wyciszać. Na moment zerknął przez ramię za siebie, serce zabiło prędzej, mów Marcel, mów...
I powiedział. W jednym momencie ramiona Sprouta opadły niemal teatralnie, oczy otworzyły się szeroko, a usta uformowały w niewielkie "o", nim przypomniał sobie, żeby je zamknąć. Fala zimna, fala niedowierzania, przechodziły przez jego ciało jedna po drugiej, to długa historia, jedno zdarzenie przeplatało się z drugim, z jednej strony w kompletnym chaosie, z drugiej strony zaskakująco logicznie. Czy miał pytania? Oczywiście, że tak. Czy potrafił sformułować chociaż jedno z ich chmary? Chyba nie, jeszcze nie teraz.
Drżącą dłoń wzniósł do czoła, przeczesał nerwowo miodowe loki, już miał otwierać usta, gdy mikrokosmos zakończył swój żywot, świat powrócił do swych przygniatająco wielkich rozmiarów, a przed nosem pojawił mu się palec starszego mężczyzny. Początkowo spojrzał w dół, na jego twarz, ale wydawał się być spokojny. Gdyby coś go mocniej bolało, pokazałby chyba na to miejsce, musiał więc chcieć zwrócić ich uwagę na co innego. Podążył więc za swą intuicją i starczym palcem w górę, a gdy to zrobił, serce ścisnęło mu się jeszcze bardziej. Najpierw trzęsienie ziemi, potem wiadomość o tym, że jeden z jego kumpli to morderca dzieci i najwyraźniej niebezpieczny człowiek, staruszek w potrzebie i jeszcze biedny psidwak. Ci, którzy mieli miękkie serce, musieli przynajmniej nadrabiać innymi przymiotami. Powrócił na moment wzrokiem do Marcela, kiwając wreszcie głową na "tak".
— Porozmawiam z nim, obiecuję. Ale... opowiesz mi więcej, jak się już tym zajmiemy? — spytał asekuracyjnie. Oczywiście, że mu wierzył, jednak żeby przedstawić sprawę Steffenowi tak, by i on to zrobił, musiał przynajmniej ułożyć sobie jakąś linię czasu, a tutaj wszystko wydawało mu się takie poplątane... Może to wina tego, w jakich okolicznościach przyszło im poruszać ten temat. Ciężko było jednak ignorować panujący wokół chaos, niepokojące trzaski. Uśmiechnął się do Marcela — w założeniu miało być to pokrzepiające, zachęcające do dalszego działania, ale chyba więcej w tym było sprzecznych emocji, rozczarowania postawą ich kumpla (kumpli?) i żalu, że musiało do tego dojść. — Zajmę się zwierzakiem, sprawdzisz, co się tam dzieje? — spytał, wskazując głową dźwięk, z którego dochodziły ich najgłośniejsze odgłosy. Najbardziej logicznym wyjściem będzie zabrać starszego człowieka w przeciwnym kierunku, oczywiście z pupilem, a potem sprawdzić, co zmuszało ludzi do ucieczki. — Jakby coś się działo, to krzycz albo periculum, co będzie szybsze — dodał, na wszelki wypadek, choć wiedział, że Marcel był dzielnym chłopakiem i musiał dawać sobie radę w podobnie złych sytuacjach. Okradł przecież jakiegoś starego policjanta, to mówiło samo przez się. Miał jednak nadzieję, że nie rządził się nim za bardzo, a jeżeli Marcel miał takie wrażenie — że zwróci mu uwagę.
Sam natomiast nakierował różdżkę na jeden ze znajdujących się w okolicy krzewów. Polana rozładunkowa słynęła z bujnej roślinności, a Castor lubił korzystać ze swej znajomości zielarstwa także podczas rzucania zaklęć.
— Planta auscultatoris — powiedział, nakazując roślinom wzrost, lecz nie byle jaki. Gałęzie krzewu miały bowiem sięgnąć do dachu, na którym znajdował się przebierający nogami psidwak, pod łagodnym kątem, plącząc się jednak między sobą tak, aby stworzyły niewielką, ale wystarczającą mu do zejścia ścieżkę. Zwierzę nie mogło ważyć wiele, gałęzie powinny to wytrzymać, ale Castor gotów był próbować łapać zwierzę, gdyby jego zejście nie okazało się tak łagodne, jak w jego przewidywaniach. Wstał więc z klęczek, formując ten nietypowy nawet jak na warunki Oazy most, różdżką wskazując roślinom kierunek, w jakim miały podążać, wiązki magii skupiając na tym zadaniu właśnie.
W międzyczasie przyłożył dwa palce do ust, gwiżdżąc dość głośno, chcąc tym samym zwrócić uwagę zwierzęcia.
— Hej, psidwaczku! — zawołał zachęcającym, wyższym tonem, klepiąc się jednocześnie w udo, chcąc przywołać zwierzę do siebie. Może trochę intuicyjnie, bo tak właśnie wołał swoją Szarlotkę, zupełnie niemagicznego psa, ale psidwaki, z tego co pamiętał ze szkoły, miały chyba podobną naturę, poza oczywistą niechęcią do mugoli. Swoją drogą, ciekawy miał staruszek gust, za towarzysza obierając sobie zwierzę agresywnie nastawione do części mieszkańców Oazy. — Chodź, chodź, jak będziesz grzeczny, to dostaniesz smakołyk — dodał, jakby zwierzę miało go zrozumieć. Może staruszek też dawał mu okruchy z pańskiego stołu. Teraz Castor nie miał co prawda przy sobie nic do jedzenia, ale w Ratuszu musiał ostać się przynajmniej jeden racuch dla grzecznej psiny...
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Ostatnio zmieniony przez Castor Sprout dnia 09.07.22 15:47, w całości zmieniany 1 raz (Reason for editing : Za zgodą MG zamieniam "dziurę" na "chaos")
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
The member 'Castor Sprout' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 5
'k6' : 5
Serce uderzyło przyśpieszonym rytmem, kiedy krajobraz wokół wydał się nagle tak bliski, tak znajomy, tak oczywisty: to miejsce miało być schronieniem, bezpieczną oazą dającą spokój i pociechę, czy to wszystko miało legnąć w gruzach? Wzniesienie chat w tak trudnych warunkach było wielkim sukcesem Zakonu, a to wszystko sypało się teraz jak domek z kart, wiotkie, zbyt kruche, zbyt nietrwałe. Czy to tylko on, czy również pozostali, uwierzyli, że dany tutaj spokój zapanował raz na zawsze? Czy to atak? Czy wróg był u bram? Nie rozumiał, co się wydarzyło, dlaczego się to wydarzyło, lecz to nie byl czas na pytania. A na działania, jeśli tylko dało się zrobić cokolwiek - musieli przynajmniej spróbować.
- Na pewno mieliśmy - odpowiedział sugestywnie na pytanie Castora, unosząc ku niemu spojrzenie. Jego głos drżał, nie potrafił w pełni opanować nerwów: dobrze wiedział, że we wiosce byli uzdrowiciele, pomogli i jemu, lecz w całym tym rozgardiaszu mogli mieć tylko nadzieję, że mieli dość szczęścia, by wyjść z tego cało; narastająca panika pozwalała jednak uwierzyć, że pracy będą mieli dość. Reakcja czarodzieja na rewelacje, mimika jego twarzy, zaskoczone spojrzenie, wygięte w łódkę usta, pozwalały z kolei roziskrzyć nadzieję, że Sprout - po pierwsze - uwierzył w jego słowa, a po drugie nie zamierzał bronić tego łachmyty. Niedbale skinął głową, na prędce, między jednym a drugim działaniem, nie zamierzając poświęcać na to teraz czasu niezbędnego, by pomóc choć jednej osobie. - Jeśli tylko będę znał odpowiedź - odpowiedział pochmurnie, zdawał sobie sprawę z tego, jak chaotyczna była jego opowieść. Nie potrafił jednak uchwycić tego w sposób bardziej usystematyzowany, poniekąd dlatego, że taki już był, a poniekąd dlatego, że sam więcej nie rozumiał niż rozumiał. Pozostała kwestia jego dziwacznych listów - ale Sprout słusznie uznał, że to nie czas na podobne dysputy. Teraz działo się tutaj coś poważniejszego.
Ściągnął brew, kiedy dostrzegł dłoń starca, lecz nie był w stanie zrozumieć jego gestu - dopiero po chwili, w ślad za Castorem, odwrócił głowę na pobliską strzechę - teraz to on otworzył usta, nie potrafiąc ich zamknąć.
- Castor... - zaczął, kiedy Sprout płynnie przeszedł do działania. Adrenalina buzowała w żyłach, nie pozwalała się zatrzymać, ale... - Castor - powtórzył, czując, że oddech zatrzymał mu się w piersi. - To przecież nie jest cholerny kot, on tam nie wyszedł sam. Co mogło... - Co mogło go tam przenieść? Co mogło to spowodować? Żaden wstrząs, żadne trzęsienie ziemi, nie wysadziłoby psa na cholerny dach nawet małej chatki. Czy to czarodziej próbował go w ten sposób ocalić, czy działo się tu cos znacznie bardziej skomplikowanego, niż wydawało się na pierwszy rzut oka? - Proszę pana... - zwrócił się do starca, otaczając go ramieniem, zamierzając - ostrożnie, powoli - pomóc mu wstać, pozwalając mu wesprzeć się ciężarem na nim samym. Nie powinni zostawiać go w takim stanie. - Proszę się oprzeć, na trzy spróbuję pana podnieść. Raz, dwa... i trzy - zakończył, dźwigając jego ciężar; nie odsunął się ni pół cala, zamierzając zastąpić mu złamaną nogę - lub dając oparcie jemu całemu, jeżeli nie był w stanie powstać wcale. Zamierzał odsunąć się z nim w kierunku pobliskich skrzyń, na których mógłby przysiąść. - Słyszy mnie pan? Dobrze się pan czuje? Widział pan, co się tu wydarzyło? - Zadawał zbyt dużo pytań na raz, wiedział o tym, ale musiał przynajmniej spróbować. - Kolega już ściąga pana... - pana pieska, otworzył szerzej oczy, słysząc kolejny wstrząs i wyczuwając pod nogami drżenie ziemi. - Proszę się trzymać! - Chwycił starca mocniej, mocno zapierając się szerzej rozstawionymi stopami o ziemię: usiłując zachować równowagę zarówno za siebie, jak i za mężczyznę, za priorytet stawiając jego bezpieczeństwo - chcąc móc posłużyć mu oparciem nawet wtedy, kiedy sam utraci spod stóp grunt.
próbuję zachować równowagę - za siebie i za starca
- Na pewno mieliśmy - odpowiedział sugestywnie na pytanie Castora, unosząc ku niemu spojrzenie. Jego głos drżał, nie potrafił w pełni opanować nerwów: dobrze wiedział, że we wiosce byli uzdrowiciele, pomogli i jemu, lecz w całym tym rozgardiaszu mogli mieć tylko nadzieję, że mieli dość szczęścia, by wyjść z tego cało; narastająca panika pozwalała jednak uwierzyć, że pracy będą mieli dość. Reakcja czarodzieja na rewelacje, mimika jego twarzy, zaskoczone spojrzenie, wygięte w łódkę usta, pozwalały z kolei roziskrzyć nadzieję, że Sprout - po pierwsze - uwierzył w jego słowa, a po drugie nie zamierzał bronić tego łachmyty. Niedbale skinął głową, na prędce, między jednym a drugim działaniem, nie zamierzając poświęcać na to teraz czasu niezbędnego, by pomóc choć jednej osobie. - Jeśli tylko będę znał odpowiedź - odpowiedział pochmurnie, zdawał sobie sprawę z tego, jak chaotyczna była jego opowieść. Nie potrafił jednak uchwycić tego w sposób bardziej usystematyzowany, poniekąd dlatego, że taki już był, a poniekąd dlatego, że sam więcej nie rozumiał niż rozumiał. Pozostała kwestia jego dziwacznych listów - ale Sprout słusznie uznał, że to nie czas na podobne dysputy. Teraz działo się tutaj coś poważniejszego.
Ściągnął brew, kiedy dostrzegł dłoń starca, lecz nie był w stanie zrozumieć jego gestu - dopiero po chwili, w ślad za Castorem, odwrócił głowę na pobliską strzechę - teraz to on otworzył usta, nie potrafiąc ich zamknąć.
- Castor... - zaczął, kiedy Sprout płynnie przeszedł do działania. Adrenalina buzowała w żyłach, nie pozwalała się zatrzymać, ale... - Castor - powtórzył, czując, że oddech zatrzymał mu się w piersi. - To przecież nie jest cholerny kot, on tam nie wyszedł sam. Co mogło... - Co mogło go tam przenieść? Co mogło to spowodować? Żaden wstrząs, żadne trzęsienie ziemi, nie wysadziłoby psa na cholerny dach nawet małej chatki. Czy to czarodziej próbował go w ten sposób ocalić, czy działo się tu cos znacznie bardziej skomplikowanego, niż wydawało się na pierwszy rzut oka? - Proszę pana... - zwrócił się do starca, otaczając go ramieniem, zamierzając - ostrożnie, powoli - pomóc mu wstać, pozwalając mu wesprzeć się ciężarem na nim samym. Nie powinni zostawiać go w takim stanie. - Proszę się oprzeć, na trzy spróbuję pana podnieść. Raz, dwa... i trzy - zakończył, dźwigając jego ciężar; nie odsunął się ni pół cala, zamierzając zastąpić mu złamaną nogę - lub dając oparcie jemu całemu, jeżeli nie był w stanie powstać wcale. Zamierzał odsunąć się z nim w kierunku pobliskich skrzyń, na których mógłby przysiąść. - Słyszy mnie pan? Dobrze się pan czuje? Widział pan, co się tu wydarzyło? - Zadawał zbyt dużo pytań na raz, wiedział o tym, ale musiał przynajmniej spróbować. - Kolega już ściąga pana... - pana pieska, otworzył szerzej oczy, słysząc kolejny wstrząs i wyczuwając pod nogami drżenie ziemi. - Proszę się trzymać! - Chwycił starca mocniej, mocno zapierając się szerzej rozstawionymi stopami o ziemię: usiłując zachować równowagę zarówno za siebie, jak i za mężczyznę, za priorytet stawiając jego bezpieczeństwo - chcąc móc posłużyć mu oparciem nawet wtedy, kiedy sam utraci spod stóp grunt.
próbuję zachować równowagę - za siebie i za starca
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 51
'k100' : 51
Staruszek, którego zakonnicy wyciągnęli spod gruzów był spokojny, na wpółprzytomny. Zapytany jednak był w stanie odpowiadać na pytanie, ale z początku nikt o nic nie pytał, więc leżał tylko i czekał na to, co się wydarzy. Ze spokojem. Patrzył w górę, na wystraszonego psidwaka. Castor, który rzucił na niego zaklęcie uspokajające zdawał się być zdruzgotany wieściami, którymi zarzucił go Carrington. Jego myśli uciekły od źródła problemu i rannego, który być może potrzepał dalszej pomocy, zainteresowania. Nieco nieprzytomnie zaniechał pomocy staruszkowi, by rzucić się na ratunek zwierzęciu. Być może to rozgrywający się wokół chaos sprawiał, że Sprout skoncentrował się na czymś innym. Nie był jednak w stanie być w dwóch miejscach na raz i nieść pomocy z każdej strony, a jego rozkojarzenie mogło odbić się na zdrowiu mężczyzny. Zaklęcie rzucone przez alchemika sprawiło, że rośliny rosnące przy chatce zaczęły piąć się w górę. Gałęzie splatały się między sobą, tworząc stabilne podłoże, zarówno do wspinaczki, jak i ewentualnego zejścia. Kiedy zawołał do psa, ten zaskomlał i podreptał w miejscu, zataczając półkole na skrawku dachu. jedna z łap mu się ześlizgnęła, on sam zapiszczał i został w miejscu. Położył uszy po sobie i zapiszczał, a później szczeknął na Castora. Najwyraźniej psiak prosił, by czarodziej wszedł po niego i go zdjął.
Marcelius, który mimo niepozornego wzrostu był dość krzepki spróbował pomóc wstać mężczyźnie, lecz dźwiganie kogoś, kto nie był w stanie współpracowac było znacznie trudniejsze niż myślał. Mężczyzna był wychudzony, ale kiedy tylko spróbował się podnieść krzyknął z bólu i opadł na cyrkowca, zwalając się na niego całym ciężarem. Przyglądając się temu Marcelius bez trudu był w stanie zauważyć, jak za duże, wiszące na staruszku spodnie splamiły się krwią tuż pod kolanami.
— Nie... nie... nie dam rady... — jęknął, spoglądając na młodzieńca z przerażeniem. — Zostaw... zostaw mnie tu... We... Weź... Weźcie Bingo... Ja... Spa... Spadłem... Był wstrząs. Nie wiem... — Skrzywił się z bólu, zwalniając uścisk palców na ramionach Marceliusa, osuwając się na ziemię — gdyby nie fakt, że Carrington trzymał go dość mocno w ramionach zwaliłby się bezwładnie. Wtedy też ziemia zaczęła drżeć, ale zarówno Carrington, jak i Sprout bez trudu ustali na nogach. Tyle samo szczęścia nie miał jednak pies, który spróbował spanikowany utrzymać się na nogach, ale poślizgnął się; upadł na dach z głuchym uderzeniem i spadł po drugiej stronie chatki, prosto w krzaki, skomląc przeraźliwie — psiak był ranny. Plama krwi pochodziła od cienkiej i niegroźnej rany, która musiała powstać w wyniku wcześniejszej próby ustania na dachu. — Boli, bardzo boli... — jęknął mężczyzna. — Tam... Tam w chatce obok... mieszka Polly... Spraw... idź... idź...— jęczał do Carringtona. — Ona jest... cho...chora... I Bingo... Proszę...
Mistrz Gry przeprasza za nieobecność, mam nadzieję, że nie będzie więcej przestojów. Czas na odpis do 20 lipca godz: 22:00.
Marcelius, który mimo niepozornego wzrostu był dość krzepki spróbował pomóc wstać mężczyźnie, lecz dźwiganie kogoś, kto nie był w stanie współpracowac było znacznie trudniejsze niż myślał. Mężczyzna był wychudzony, ale kiedy tylko spróbował się podnieść krzyknął z bólu i opadł na cyrkowca, zwalając się na niego całym ciężarem. Przyglądając się temu Marcelius bez trudu był w stanie zauważyć, jak za duże, wiszące na staruszku spodnie splamiły się krwią tuż pod kolanami.
— Nie... nie... nie dam rady... — jęknął, spoglądając na młodzieńca z przerażeniem. — Zostaw... zostaw mnie tu... We... Weź... Weźcie Bingo... Ja... Spa... Spadłem... Był wstrząs. Nie wiem... — Skrzywił się z bólu, zwalniając uścisk palców na ramionach Marceliusa, osuwając się na ziemię — gdyby nie fakt, że Carrington trzymał go dość mocno w ramionach zwaliłby się bezwładnie. Wtedy też ziemia zaczęła drżeć, ale zarówno Carrington, jak i Sprout bez trudu ustali na nogach. Tyle samo szczęścia nie miał jednak pies, który spróbował spanikowany utrzymać się na nogach, ale poślizgnął się; upadł na dach z głuchym uderzeniem i spadł po drugiej stronie chatki, prosto w krzaki, skomląc przeraźliwie — psiak był ranny. Plama krwi pochodziła od cienkiej i niegroźnej rany, która musiała powstać w wyniku wcześniejszej próby ustania na dachu. — Boli, bardzo boli... — jęknął mężczyzna. — Tam... Tam w chatce obok... mieszka Polly... Spraw... idź... idź...— jęczał do Carringtona. — Ona jest... cho...chora... I Bingo... Proszę...
Ramsey Mulciber
Mieliśmy. Nie była to najlepsza wiadomość, ale zawsze taka, która mogła nieść nadzieję, że jeżeli na wyspie jest więcej takich starszych panów — jakoś sobie z nimi poradzą. Może to przez tę myśl uznał, że może skoncentrować się na czymś innym i ściągnąć tego psidwaka z dachu. Temat, który poruszył Marcel, nie był wreszcie ani komfortowy, ani przewidywalny, musiał rozsiać w Sproucie choć minimalny chaos, on z kolei dał się rozproszyć, niedobrze, niedobrze.
Pierwsze orzeźwienie przyszło wraz z uwagą Marcela, słuszną zresztą. Psidwaki to nie koty, nie mógł wejść tam sam. Zatrzymany w połowie zaklęcia alchemik zdecydował się jednak kontynuować, zrobić cokolwiek, choć docierało do niego — za późno, za późno — żemógł, nie, postąpił niekoniecznie dobrze. Nie było jednak czasu na usprawiedliwienia, wyłącznie na mocne postanowienie poprawy.
Psidwak był wyraźnie zdenerwowany swoim położeniem, niepewny podłoża nie chciał współpracować nawet wobec obietnicy dostania przysmaku. Castor zagryzł lekko wnętrze policzka, wobec poślizgnięcia się psiaka gotowy nawet na podbiegnięcie bliżej i złapanie go w ramiona, ale poza psidwaczym skomleniem usłyszał jeszcze krzyk, który bez wahania powiązał ze starszym panem. Zdążył obrócić się, spojrzeć przez ramię na scenę, ręka znów zacisnęła się asekuracyjnie na różdżce, gdy ziemia poruszyła się raz jeszcze.
Stanął szerzej na nogach, próbując utrzymać równowagę i balansować środkiem ciężkości ile się tylko dało — choć w gruncie rzeczy robił to wyłącznie intuicyjnie. Na całe szczęście udało mu się ustać na nogach, lecz biedny Bingo nie miał tyle szczęścia. Gdy Castor chciał odwrócić się i spojrzeć, jak poradził sobie z trzęsieniem, nie dojrzał go już na dachu. Tylko tragicznie smutne skomlenie przypominało o tym, że zwierzę jeszcze żyło, a Castor utkwił w pułapce wyboru.
I choć był to trudny wybór — między pomocą człowiekowi, a niewinnemu zwierzęciu — musiał odłożyć na chwilę zwierzęce sentymenty. Ciężko było wartościować zdrowie i życie, w szczególności gdy miało się do wyboru wychudzonego staruszka i jego pupila, jednakże jeżeli znał się na pomocy któremukolwiek z nich bardziej, to staruszkowi właśnie.
Nie miał czasu. Tak szybko, jak tylko mógł, znalazł się ponownie przy Marcelu i poszkodowanym, ledwo mieląc w ustach przekleństwo; teraz plama na spodniach była już wyraźna i nie zwiastowała niczego dobrego. Pomoc była potrzebna tu i teraz.
— Zaraz panu pomogę, dobrze? — odezwał się, dopadając wreszcie do mężczyzny. Ten mówił dalej. O chorej Polly z chatki obok (sąsiadka?) i o Bingo. To, że dalej mógł zebrać myśli, było w końcu dobrym znakiem. Castor jednak nie odzywał się dalej — póki co zajęty był czymś innym. Najostrożniej, jak tylko był w stanie, zaczął podwijać nogawkę za dużych spodni mężczyzny, poniekąd dziękując mu w myślach, że były przyduże, dzięki czemu zapewne prościej przyjdzie mu odkrycie rany. Dopiero gdy mógł dojrzeć, co takiego było źródłem krwawienia, podniósł głowę, jeszcze raz chcąc krzyżować spojrzenia z Marcelem.
— Sprawdzisz? Zrobię tu co w mojej mocy — głos miał zdecydowanie miększy, była to przecież prośba. Chciał, by Marcel mógł mu zaufać tak samo, jak on ufał mu. Zaraz jednak powrócił spojrzeniem do mężczyzny, miał jeszcze kilka pytań...
— Był pan na dachu z Bingo? Po co? — właśnie, po co? Staruszek na dachu mógł robić trochę rzeczy, ale z psidwakiem? Coś tutaj było nie tak, ale wobec trzęsienia ziemi... Chyba wszystko mogło się takie wydawać. — Stało się dziś coś dziwnego? Słyszał pan coś albo widział? — dopytał jeszcze, gdy różdżką wycelował w nogę staruszka, tę zranioną. Ignominia mogła zrobić wyłącznie tyle, do czego została stworzona. Staruszek jednak wyraźnie wskazywał, że go boli, a Castor wiedział, że musi zadziałać. — Subsisto Dolorem.
Pierwsze orzeźwienie przyszło wraz z uwagą Marcela, słuszną zresztą. Psidwaki to nie koty, nie mógł wejść tam sam. Zatrzymany w połowie zaklęcia alchemik zdecydował się jednak kontynuować, zrobić cokolwiek, choć docierało do niego — za późno, za późno — że
Psidwak był wyraźnie zdenerwowany swoim położeniem, niepewny podłoża nie chciał współpracować nawet wobec obietnicy dostania przysmaku. Castor zagryzł lekko wnętrze policzka, wobec poślizgnięcia się psiaka gotowy nawet na podbiegnięcie bliżej i złapanie go w ramiona, ale poza psidwaczym skomleniem usłyszał jeszcze krzyk, który bez wahania powiązał ze starszym panem. Zdążył obrócić się, spojrzeć przez ramię na scenę, ręka znów zacisnęła się asekuracyjnie na różdżce, gdy ziemia poruszyła się raz jeszcze.
Stanął szerzej na nogach, próbując utrzymać równowagę i balansować środkiem ciężkości ile się tylko dało — choć w gruncie rzeczy robił to wyłącznie intuicyjnie. Na całe szczęście udało mu się ustać na nogach, lecz biedny Bingo nie miał tyle szczęścia. Gdy Castor chciał odwrócić się i spojrzeć, jak poradził sobie z trzęsieniem, nie dojrzał go już na dachu. Tylko tragicznie smutne skomlenie przypominało o tym, że zwierzę jeszcze żyło, a Castor utkwił w pułapce wyboru.
I choć był to trudny wybór — między pomocą człowiekowi, a niewinnemu zwierzęciu — musiał odłożyć na chwilę zwierzęce sentymenty. Ciężko było wartościować zdrowie i życie, w szczególności gdy miało się do wyboru wychudzonego staruszka i jego pupila, jednakże jeżeli znał się na pomocy któremukolwiek z nich bardziej, to staruszkowi właśnie.
Nie miał czasu. Tak szybko, jak tylko mógł, znalazł się ponownie przy Marcelu i poszkodowanym, ledwo mieląc w ustach przekleństwo; teraz plama na spodniach była już wyraźna i nie zwiastowała niczego dobrego. Pomoc była potrzebna tu i teraz.
— Zaraz panu pomogę, dobrze? — odezwał się, dopadając wreszcie do mężczyzny. Ten mówił dalej. O chorej Polly z chatki obok (sąsiadka?) i o Bingo. To, że dalej mógł zebrać myśli, było w końcu dobrym znakiem. Castor jednak nie odzywał się dalej — póki co zajęty był czymś innym. Najostrożniej, jak tylko był w stanie, zaczął podwijać nogawkę za dużych spodni mężczyzny, poniekąd dziękując mu w myślach, że były przyduże, dzięki czemu zapewne prościej przyjdzie mu odkrycie rany. Dopiero gdy mógł dojrzeć, co takiego było źródłem krwawienia, podniósł głowę, jeszcze raz chcąc krzyżować spojrzenia z Marcelem.
— Sprawdzisz? Zrobię tu co w mojej mocy — głos miał zdecydowanie miększy, była to przecież prośba. Chciał, by Marcel mógł mu zaufać tak samo, jak on ufał mu. Zaraz jednak powrócił spojrzeniem do mężczyzny, miał jeszcze kilka pytań...
— Był pan na dachu z Bingo? Po co? — właśnie, po co? Staruszek na dachu mógł robić trochę rzeczy, ale z psidwakiem? Coś tutaj było nie tak, ale wobec trzęsienia ziemi... Chyba wszystko mogło się takie wydawać. — Stało się dziś coś dziwnego? Słyszał pan coś albo widział? — dopytał jeszcze, gdy różdżką wycelował w nogę staruszka, tę zranioną. Ignominia mogła zrobić wyłącznie tyle, do czego została stworzona. Staruszek jednak wyraźnie wskazywał, że go boli, a Castor wiedział, że musi zadziałać. — Subsisto Dolorem.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
The member 'Castor Sprout' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 58
--------------------------------
#2 'k8' : 7, 1
#1 'k100' : 58
--------------------------------
#2 'k8' : 7, 1
Staruszek był słaby, szybko jednak zorientował się, że źródłem słabości był nie tyle - lub nie tylko - wiek, co otrzymane obrażenia.
- Castor! - krzyknął, dostrzegając krwiste plamy na spodniach czarodzieja; udało mu się utrzymać go w pionie, mniej szczęścia miał rozkoszny psidwak, który zleciał z dachu; chatka nie była wysoka, ale wystarczająca, by zranić zwierzę poważniej. Polly. Chora Polly. I Bingo. - Proszę się nie martwić. Kolega panu pomoże. Położę pana, nie może się pan teraz ruszać. Uwaga, teraz... - Najostrożniej jak potrafił próbował położyć staruszka na trawie, dalej od drewien, które mogłyby go uderzyć. Ta pozycja powinna pozwolić odciążyć i unieruchomić nogi, z resztą pewnie potrafił poradzić sobie Sprout. Przez chwile patrzył, jak ten podwija nogawkę spodni mężczyzny, zastanawiając się, po co ten facet zabrał psa na dach? Pytania cisnęły się same na usta, ale Castor go ubiegł; spojrzał tylko na mężczyznę i kiwnął głową na jego wcześniejsze słowa.
- Idę po nią - zakomunikował, staruszkowi i Castorowi, zostawiając ich samych. Sprout mówił, że się nim znajdzie i z pewnością zrobi to lepiej, niż Marcel. Mając do wyboru najprawdopodobniej ludzkie - to nie była chyba papuga? - życie i pieska, wybrał to pierwsze, lecz czuł szczerą sympatię i współczucie do zwierzęcia. To dlatego, nim pobiegł do Polly, szybkim krokiem obszedł chatę i skierował różdżkę na czworonoga. - Animal Somni - wypowiedział inkantację, chcąc chwilo uśmierzyć jego ból. Uspokoją zwierzę, kiedy upewnią się, że pozostali byli już bezpieczni, tymczasem - miał nadzieję - nic nie powinno mu się stać. Nie miał czasu na to, by podejść do niego bliżej, ale na pierwszy rzut oka nie wydawał się bardzo ranny. Chyba przede wszystkim był wystraszony, jeśli tylko uda się go uśpić, zwierzę się wyciszy. Nie zatrzymywał się jednak, zamiast tego pobiegł do sąsiedniej chatki, zamierzając otworzyć jej drzwi wejściowe i wpaść do środka w poszukiwaniu osoby, o której wspominał staruszek. - Jest tu ktoś?! - zawołał od progu, mając nadzieję, że zwabiony głosem prędzej odnajdzie potrzebującą osobę. Musiała gdzieś tutaj być. - Polly?!
- Castor! - krzyknął, dostrzegając krwiste plamy na spodniach czarodzieja; udało mu się utrzymać go w pionie, mniej szczęścia miał rozkoszny psidwak, który zleciał z dachu; chatka nie była wysoka, ale wystarczająca, by zranić zwierzę poważniej. Polly. Chora Polly. I Bingo. - Proszę się nie martwić. Kolega panu pomoże. Położę pana, nie może się pan teraz ruszać. Uwaga, teraz... - Najostrożniej jak potrafił próbował położyć staruszka na trawie, dalej od drewien, które mogłyby go uderzyć. Ta pozycja powinna pozwolić odciążyć i unieruchomić nogi, z resztą pewnie potrafił poradzić sobie Sprout. Przez chwile patrzył, jak ten podwija nogawkę spodni mężczyzny, zastanawiając się, po co ten facet zabrał psa na dach? Pytania cisnęły się same na usta, ale Castor go ubiegł; spojrzał tylko na mężczyznę i kiwnął głową na jego wcześniejsze słowa.
- Idę po nią - zakomunikował, staruszkowi i Castorowi, zostawiając ich samych. Sprout mówił, że się nim znajdzie i z pewnością zrobi to lepiej, niż Marcel. Mając do wyboru najprawdopodobniej ludzkie - to nie była chyba papuga? - życie i pieska, wybrał to pierwsze, lecz czuł szczerą sympatię i współczucie do zwierzęcia. To dlatego, nim pobiegł do Polly, szybkim krokiem obszedł chatę i skierował różdżkę na czworonoga. - Animal Somni - wypowiedział inkantację, chcąc chwilo uśmierzyć jego ból. Uspokoją zwierzę, kiedy upewnią się, że pozostali byli już bezpieczni, tymczasem - miał nadzieję - nic nie powinno mu się stać. Nie miał czasu na to, by podejść do niego bliżej, ale na pierwszy rzut oka nie wydawał się bardzo ranny. Chyba przede wszystkim był wystraszony, jeśli tylko uda się go uśpić, zwierzę się wyciszy. Nie zatrzymywał się jednak, zamiast tego pobiegł do sąsiedniej chatki, zamierzając otworzyć jej drzwi wejściowe i wpaść do środka w poszukiwaniu osoby, o której wspominał staruszek. - Jest tu ktoś?! - zawołał od progu, mając nadzieję, że zwabiony głosem prędzej odnajdzie potrzebującą osobę. Musiała gdzieś tutaj być. - Polly?!
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 16
'k100' : 16
Mężczyzna, któremu pomogli czarodzieje pozostawał skrzywiony. Chwycił się mocno Marcela, próbując mu pomóc w położeniu się na ziemi, a kiedy Castor pojawił się obok spojrzał na niego z wdzięcznością. Patrzył przez chwilę, jak Castor podwija nogawki — jedna z nóg był zraniona, ale tylko powierzchownie, z drugiej wystawała z rany bielejąca w krwi kość.
— Dz...Dziękuję — szepnął do niego, kiwając głową. Szukał dłonią jego dłoni, by ją przytrzymać. Staruszek gasł w jego oczach, ale był spokojny. — Dzię...dziękuję... Poszukajcie Polly... — dukał staruszek, patrząc na Castora i Marcela, nim ten ruszył się z miejsca. Stęknął i spojrzał a nogę. — Psia jucha... — zaklął, ale dzięki zaklęciu rzuconemu przez alchemika wydawał się opanowany. — Amy... Amy płakała. Bardzo płakała...Krzyczała coś o nocy bez dnia... Bingo chciał ją pocieszyć, ale nagle zniknął... Poof... I już był na dachu. Amy uciekła... Chciałem go zdjąć, ale... ziemia... ziemia się zatrzęsła... Polly przyjmuje jakieś... jakieś... eliksiry... Jest chora...
Staruszek próbował wyjaśnić Castorowi, co wydarzyło się tuż przed tym, gdy się tu znaleźli, a czarodziej skierował w jego stronę różdżkę. Zaklęcie, które na niego rzucił wyraźnie przyniosło mężczyźnie ulgę. Westchnął ciężko i pokiwał głową.
Kiedy Marcelius okrążył chatkę, zobaczył psiaka leżącego w krzakach. Skomlał, ale na jego widok podniósł głowę. Wycelowana w niego różdżka słabo rozważyła się światłem. Nie zwlekał, by ujrzeć efekty swoich działań. Te nie przyniosły rezultatów, Bingo bardzo powoli stanął na nogi. Domek, do którego dotarł Marcel był mały. Pamiętał dobrze, jak wyglądała chatka Williama — ta była mniejsza zupełnie prowizoryczna. Już po wejściu do środka Marcel miał szansę zobaczyć, że deski się chyboczą, a część tych, które tworzyły strop zapadły się do środka. Młodzieniec nie musiał zbyt długo szukać w tak małym obszarze. Od razu zobaczył, że domek częściowo się rozpadł przy pierwszym trzęsieniu; część bali i desek wbijała się w sofę. A między nimi ujrzał kołtuny jasnych włosów i jasną, bladą dłoń. Wystarczył krok, by zza jednej krokwi dostrzec ludzką twarz. Dreszcz przebiegł mu po plecach, bo twarz, która na niego spoglądała była twarzą jego własnej matki. Oczy miała tak samo puste, jak wtedy, gdy widział ją po raz ostatni.
Nim jednak zdołał podejść, coś w niego uderzyło.
— Mamo? Mamo!
Dziewczynka, która wpadła na Marcela minęła go od razu. Na pierwszy rzut oka mogła być w wieku Amelii. Kilka kroków dalej, między nim a sofą, zatrzymała się z przerażeniem. — Mamo! Mamusiu! — Doskoczyła do niej, próbując popchnąć belki, które poruszyły się złowieszczo. Szloch poniósł się po ścianach domku, było go słychać również na zewnątrz, ale ginął w chmarze innych krzyków — ludzie szukali się wzajemnie. Wstrząśnięta dziewczynka zaczęła ciężko płakać, a przedmioty wokół niej... powoli unosić się.
Marcel, przed jakąkolwiek akcją dokonujesz rozpoznawczego rzutu na odpornośc magiczną. W przypadku osiągnięcia ST50 możesz jej dokonać — w przypadku niepowodzenia czekasz na post uzupełniający od Mistrza Gry.
Czas na odpis mija 24 lipca o godz: 22:00.
Zwyczajowo Mistrz Gry przygotował dla was specjalną playlistę. Enjoy...
— Dz...Dziękuję — szepnął do niego, kiwając głową. Szukał dłonią jego dłoni, by ją przytrzymać. Staruszek gasł w jego oczach, ale był spokojny. — Dzię...dziękuję... Poszukajcie Polly... — dukał staruszek, patrząc na Castora i Marcela, nim ten ruszył się z miejsca. Stęknął i spojrzał a nogę. — Psia jucha... — zaklął, ale dzięki zaklęciu rzuconemu przez alchemika wydawał się opanowany. — Amy... Amy płakała. Bardzo płakała...Krzyczała coś o nocy bez dnia... Bingo chciał ją pocieszyć, ale nagle zniknął... Poof... I już był na dachu. Amy uciekła... Chciałem go zdjąć, ale... ziemia... ziemia się zatrzęsła... Polly przyjmuje jakieś... jakieś... eliksiry... Jest chora...
Staruszek próbował wyjaśnić Castorowi, co wydarzyło się tuż przed tym, gdy się tu znaleźli, a czarodziej skierował w jego stronę różdżkę. Zaklęcie, które na niego rzucił wyraźnie przyniosło mężczyźnie ulgę. Westchnął ciężko i pokiwał głową.
Kiedy Marcelius okrążył chatkę, zobaczył psiaka leżącego w krzakach. Skomlał, ale na jego widok podniósł głowę. Wycelowana w niego różdżka słabo rozważyła się światłem. Nie zwlekał, by ujrzeć efekty swoich działań. Te nie przyniosły rezultatów, Bingo bardzo powoli stanął na nogi. Domek, do którego dotarł Marcel był mały. Pamiętał dobrze, jak wyglądała chatka Williama — ta była mniejsza zupełnie prowizoryczna. Już po wejściu do środka Marcel miał szansę zobaczyć, że deski się chyboczą, a część tych, które tworzyły strop zapadły się do środka. Młodzieniec nie musiał zbyt długo szukać w tak małym obszarze. Od razu zobaczył, że domek częściowo się rozpadł przy pierwszym trzęsieniu; część bali i desek wbijała się w sofę. A między nimi ujrzał kołtuny jasnych włosów i jasną, bladą dłoń. Wystarczył krok, by zza jednej krokwi dostrzec ludzką twarz. Dreszcz przebiegł mu po plecach, bo twarz, która na niego spoglądała była twarzą jego własnej matki. Oczy miała tak samo puste, jak wtedy, gdy widział ją po raz ostatni.
Nim jednak zdołał podejść, coś w niego uderzyło.
— Mamo? Mamo!
Dziewczynka, która wpadła na Marcela minęła go od razu. Na pierwszy rzut oka mogła być w wieku Amelii. Kilka kroków dalej, między nim a sofą, zatrzymała się z przerażeniem. — Mamo! Mamusiu! — Doskoczyła do niej, próbując popchnąć belki, które poruszyły się złowieszczo. Szloch poniósł się po ścianach domku, było go słychać również na zewnątrz, ale ginął w chmarze innych krzyków — ludzie szukali się wzajemnie. Wstrząśnięta dziewczynka zaczęła ciężko płakać, a przedmioty wokół niej... powoli unosić się.
Marcel, przed jakąkolwiek akcją dokonujesz rozpoznawczego rzutu na odpornośc magiczną. W przypadku osiągnięcia ST50 możesz jej dokonać — w przypadku niepowodzenia czekasz na post uzupełniający od Mistrza Gry.
Czas na odpis mija 24 lipca o godz: 22:00.
Zwyczajowo Mistrz Gry przygotował dla was specjalną playlistę. Enjoy...
Ramsey Mulciber
Choć chciał pomóc przy położeniu mężczyzny na ziemię, wiedział, że gdyby teraz wtrącił się między niego, a Marcela, przyniosłoby to więcej szkody niż pożytku. Ufał zresztą tak koledze, jak i jego zdolnościom motorycznym na tyle, że pomimo olbrzymiej chęci pomocy tu i teraz, poczekał cierpliwie, aż staruszek ponownie będzie ułożony na ziemi. Słysząc podziękowania z jego strony, uśmiechnął się — przede wszystkim zaskoczony, ale też trochę wzruszony w tym wszystkim. Póki co nie zrobili dla tego człowieka nic ponad to, co w ocenie Castora zrobiłby przecież każdy porządny czarodziej w obliczu takiego chaosu
— Nie musi pan dziękować — powiedział więc, dość miękko, jakby zwracał się do swojego własnego dziadka. Jednocześnie podwijał spodnie dalej, przestając, dopiero gdy zobaczył obie rany. Pierwsza nie wyglądała przesadnie groźnie, choć na pewno sprawiała starszemu czarodziejowi dyskomfort. Druga z kolei, przez rzucające się między czerwienią bielmo kości, stanowiła już wyzwanie. Widząc dłoń staruszka wyraźnie poszukującą tę jego, podał mu swoją lewą dłoń, ściskając ją nawet, chcąc dodać mu w tym wszystkim otuch, pokazać, że nie był w tym wszystkim sam, podzielić się spokojem, który chciałby — pomimo tego wszystkiego dziejącego się wokół — podtrzymywać. Widok wystającej kości nie był przyjemny, sam chciałby nawet zakląć, lecz staruszek wyjął mu przekleństwo z ust. Zamiast tego skupił się na tym, by jak najprędzej zadziałać; nie było to niczym zaskakującym, że w wyniku krwotoku staruszek gasł w oczach, w pierwszej kolejności Sprout zdecydował się więc zająć tym problemem. — Fosilio — powiedział, wcześniej nakierowując różdżkę na nogę naznaczoną złamaniem otwartym. Gdy czarodziej opowiadał historię, Castor kiwał głową, wciąż trzymając go za rękę i próbując ułożyć elementy tej chaotycznej historii w jedną, spójną całość.
Amy płakała, noc bez dnia, poof i psidwak na dachu... Jedna hipoteza przychodziła mu na myśl dość prędko, ale nie mógł być jej pewny do końca, przynajmniej dopóki nie dopyta.
— Amy jest jeszcze dzieckiem? — Castor miał już jakieś doświadczenie w opiece nad przerażonymi dziećmi — chociażby po rozbłyśnięciu Mrocznego Znaku nad Taunton w Somerset, gdy całą noc spędził na zabawianiu ich i odciąganiu myśli od przeżytego wcześniej strachu. Nie wszystkie dzieci wtedy potrafiły zachować spokój, jedno z nich na przykład zrobiło się zupełnie niewidzialne, inne zrobiło z podłogi coś w rodzaju bagna, a jeszcze kolejne wywołało burzę zaraz nad sufitem. Deportacja psidwaka na dach nie wydawała się przy tym niczym dziwnym. Pozostawały jeszcze kolejne kwestie. Na przykład ta Polly. — Wie pan, na co jest chora? Jestem alchemikiem, pomogę, tylko muszę wiedzieć... — dodał po chwili, próbując zadawać konkretne pytania tak, by mężczyzna nie miał trudności z ich zrozumieniem i by podawał najbardziej treściwe informacje w ramach swej wiedzy. Mówił dużo o innych, ale jeszcze nie wspomniał nic o sobie... — Jak ma pan na imię? I... Amy wcześniej mówiła o tej nocy bez dnia, czy dopiero dzisiaj?
— Nie musi pan dziękować — powiedział więc, dość miękko, jakby zwracał się do swojego własnego dziadka. Jednocześnie podwijał spodnie dalej, przestając, dopiero gdy zobaczył obie rany. Pierwsza nie wyglądała przesadnie groźnie, choć na pewno sprawiała starszemu czarodziejowi dyskomfort. Druga z kolei, przez rzucające się między czerwienią bielmo kości, stanowiła już wyzwanie. Widząc dłoń staruszka wyraźnie poszukującą tę jego, podał mu swoją lewą dłoń, ściskając ją nawet, chcąc dodać mu w tym wszystkim otuch, pokazać, że nie był w tym wszystkim sam, podzielić się spokojem, który chciałby — pomimo tego wszystkiego dziejącego się wokół — podtrzymywać. Widok wystającej kości nie był przyjemny, sam chciałby nawet zakląć, lecz staruszek wyjął mu przekleństwo z ust. Zamiast tego skupił się na tym, by jak najprędzej zadziałać; nie było to niczym zaskakującym, że w wyniku krwotoku staruszek gasł w oczach, w pierwszej kolejności Sprout zdecydował się więc zająć tym problemem. — Fosilio — powiedział, wcześniej nakierowując różdżkę na nogę naznaczoną złamaniem otwartym. Gdy czarodziej opowiadał historię, Castor kiwał głową, wciąż trzymając go za rękę i próbując ułożyć elementy tej chaotycznej historii w jedną, spójną całość.
Amy płakała, noc bez dnia, poof i psidwak na dachu... Jedna hipoteza przychodziła mu na myśl dość prędko, ale nie mógł być jej pewny do końca, przynajmniej dopóki nie dopyta.
— Amy jest jeszcze dzieckiem? — Castor miał już jakieś doświadczenie w opiece nad przerażonymi dziećmi — chociażby po rozbłyśnięciu Mrocznego Znaku nad Taunton w Somerset, gdy całą noc spędził na zabawianiu ich i odciąganiu myśli od przeżytego wcześniej strachu. Nie wszystkie dzieci wtedy potrafiły zachować spokój, jedno z nich na przykład zrobiło się zupełnie niewidzialne, inne zrobiło z podłogi coś w rodzaju bagna, a jeszcze kolejne wywołało burzę zaraz nad sufitem. Deportacja psidwaka na dach nie wydawała się przy tym niczym dziwnym. Pozostawały jeszcze kolejne kwestie. Na przykład ta Polly. — Wie pan, na co jest chora? Jestem alchemikiem, pomogę, tylko muszę wiedzieć... — dodał po chwili, próbując zadawać konkretne pytania tak, by mężczyzna nie miał trudności z ich zrozumieniem i by podawał najbardziej treściwe informacje w ramach swej wiedzy. Mówił dużo o innych, ale jeszcze nie wspomniał nic o sobie... — Jak ma pan na imię? I... Amy wcześniej mówiła o tej nocy bez dnia, czy dopiero dzisiaj?
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
The member 'Castor Sprout' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 48
'k100' : 48
Polana rozładunkowa
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda