Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda
Polana rozładunkowa
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Polana rozładunkowa
Gdy do Oazy przychodzi kolejny transport z żywnością czy rzeczami potrzebnymi do przetrwania w tym miejscu, zwykle rozładowywane są w okolicy mokradła, wśród bujnej roślinności. Pod gołym niebem, bo jakby inaczej. Zależnie od transportu z dóbr mogą skorzystać wszyscy lub jedynie wskazani mieszkańcy tego miejsca. Zwykle kręci się tu więc przynajmniej kilkoro dzieci, czekających na możliwość otrzymania dodatkowej porcji owoców lub niezwykle rzadko przywożonych słodkości.
Transporty zwykle bardzo szybko znikają, a natura wspomagana magią zdaje się nic sobie z nich nie robić, bo okoliczne trawy zawsze są bujne i wysokie. Wśród nich można czasem znaleźć nawet rzadkie zioła. Na dodatek w okolicy roi się od coraz większej ilości starych i zepsutych rzeczy, których nikt nie chce przygarnąć, a które przypadkiem przywędrowały w kolejnych transportach.
Transporty zwykle bardzo szybko znikają, a natura wspomagana magią zdaje się nic sobie z nich nie robić, bo okoliczne trawy zawsze są bujne i wysokie. Wśród nich można czasem znaleźć nawet rzadkie zioła. Na dodatek w okolicy roi się od coraz większej ilości starych i zepsutych rzeczy, których nikt nie chce przygarnąć, a które przypadkiem przywędrowały w kolejnych transportach.
Przedmioty codziennego użytku, które powoli zaczęły się unosić zawisły na ziemią, na wysokości półtora metra, zadrżały złowieszczo, ale Marcelius patrzył tylko na przygniecioną belkami kobietę. Był świadom, że to nie mogła być ta sama osoba, jego matka, a jednak wyglądała jak ona, a wspomnienia tamtej nocy uderzyły w niego jakby to działo się właśnie teraz. Wrócił tamten strach, lęk i ból. Jej puste spojrzenie pociemniało, a białka zalały się czarną mazią. Szkliste kamienie w oczodołach zdawały się odbijać wykrzywioną w grymasie twarz cyrkowca, nienaturalną, karykaturalną — choć była od niego oddalona, widział to wyraźnie. Widział za sobą tamtego mężczyznę z dziwnym akcentem. Z jej ust — ust jego matki wypłynęła czarna mgiełka. Wydostała się z jej nosa, uszu, powoli unosząc w gęstym, dusznym powietrzu. Szloch dziewczynki ucichł; choć tylko dla Marcela. Czarny cień wyłaniał się z ciała i roztaczał wokół, jak trujący gaz, stopniowo otaczając ich wokół. Czas zwolnił, a może zupełnie się zatrzymał. Powietrze zapachniało krwią i świeżym mięsem. Cień się zbliżał; zbliżał do Sallowa, ciągnął ku niemu, aż go otoczył, wciągnął w głąb. Światło ginęło w mroku. Pochłonęło nieruchomego chłopaka. Nie mógł nic zrobić, poruszyć się, nawet drgnąć. Ciało odmawiało posłuszeństwa, a siła woli gasła. W czerni dostrzegał tylko bielejącą twarz mamy. A kiedy był w stanie oderwać od niej wzrok ujrzał, że wokół nie ma nic. Absolutnie nic. Tylko ciemność, a każdy krzyk roznosił się echem wokół. Nikt go nie słyszał, nie wiedział, gdzie jest, nie wiedział jak się stąd wydostać. Był zamknięty w więzieniu, z którego nie było żadnej ucieczki. Ale nie był całkiem sam. Usłyszał wokół siebie głosy, głosy ludzi, których znał. Mieszały mu się, plątały ze sobą. Miał trudność w przypasowaniu ich do konkretnych twarzy, ale je znał. I pamiętał te słowa. Rozprawiali z nim. Rozmawiali nad nim.
[Kobieta 1]: Czytałeś czerwcowego Proroka? Czy może stronisz od tak nielegalnych lektur?
[Mężczyzna 1]: Więc dlatego tu jestem. Dzisiaj, p...po jego śmierci. I dlatego jako szczur. B...bo chciałem sprawdzić czy ty jesteś b...b...bezpieczny...
[Mężczyzna 2]: Było dla niej za p-p-późno, Marceli...
[Mężczyzna 3]: Bądź Carringtonem i mów każdemu, że jesteś Carringtonem
[Kobieta 2]: Sassenach..
[Kobieta 3]: Ona zawsze będzie z tobą, Marcel. Moja mama też jest ze mną.
[Mężczyzna 3]: Pamiętaj kim jesteś...
[Kobieta 4]: Nie musi to też być Bombarda. Przecież ogranicza nas tylko wyobraźnia, prawda?
[Mężczyzna 4]: Gdzie pójdziesz, pójdziemy i my. I zrobimy to, co chcesz.
Przedmioty otoczyły dziewczynkę, budując wokół niech tarczę, osłonę, ale Marcel tego nie widział. Czuł tylko jak spada. I spada. I spada. I lada moment roztrzaska się na kawałki.
To tylko post uzupełniający dla Marcela w związku z niepowodzeniem.
[Kobieta 1]: Czytałeś czerwcowego Proroka? Czy może stronisz od tak nielegalnych lektur?
[Mężczyzna 1]: Więc dlatego tu jestem. Dzisiaj, p...po jego śmierci. I dlatego jako szczur. B...bo chciałem sprawdzić czy ty jesteś b...b...bezpieczny...
[Mężczyzna 2]: Było dla niej za p-p-późno, Marceli...
[Mężczyzna 3]: Bądź Carringtonem i mów każdemu, że jesteś Carringtonem
[Kobieta 2]: Sassenach..
[Kobieta 3]: Ona zawsze będzie z tobą, Marcel. Moja mama też jest ze mną.
[Mężczyzna 3]: Pamiętaj kim jesteś...
[Kobieta 4]: Nie musi to też być Bombarda. Przecież ogranicza nas tylko wyobraźnia, prawda?
[Mężczyzna 4]: Gdzie pójdziesz, pójdziemy i my. I zrobimy to, co chcesz.
Przedmioty otoczyły dziewczynkę, budując wokół niech tarczę, osłonę, ale Marcel tego nie widział. Czuł tylko jak spada. I spada. I spada. I lada moment roztrzaska się na kawałki.
Ramsey Mulciber
W pierwszym odruchu chciałby unieść ręce po to tylko, by powstrzymać strop przed zapadnięciem; maleńka chatka wydawała się móc rozpaść w każdym momencie, zupełnie jak domek postawiony z kart, gdy stali bezradnie wobec magicznego lub nie żywiołu, który wstrząsnął wyspiarską wioską. Dostrzegł jednak kobietę, do której runął od razu.... zatrzymując się jednak w pół kroku.
Mamo, usta rozchyliły się bezwiednie w niemym zapytaniu, słowa wypowiedział za niego ktoś inny, dziewczynka. Dziewczynka, która dopadła do jego matki... zaczynało kręcić mu się w głowie; nie był w stanie przeciwstawić się niczemu, co działo się przed nim. Nie powinna ruszać tych desek, mogły na nią spaść, ale co miał zrobić? Podejść bliżej? Coś go paraliżowało, nie pozwoliło podjąć jakiegokolwiek ruchu, jakby niewidzialna dłoń, niewidzialne szpony zacisneły się na jego kręgosłupie, gruchocząc kości. Czy jeśli zrobi krok w przod, czy wtedy dostrzeże oczy własnej matki? Jej zawód? Ból? Przyszedł do niej tak późno, spychając problemy na nigdy. Pozwolił jej umrzeć. Ale to przecież nie mogła być ona. Mogła...?
Nie, szepnął bezdźwięcznie, gdy jej oczy zaszły czernią. Znów tam był. Znów to widział, ból w jej oczach i własne odbicie. Ten smród. Obrzydliwy smród. Dławiący. Mdły. Cofnął się pół kroku, gdy cień zaczął podążać w jego kierunku, był tym, był nim, Schmidt, ojciec podał mu jego nazwisko. To on? Potwór w ludzkiej skórze? Przeniknął do Oazy, zjawił się tu? Jakim cudem... Mamo, chciał szepnąć, lecz nie był juz w stanie, gdy jej mara zniknęła, a jego otoczyła wszechogarniająca ciemność.
Słyszał, słyszał te głosy. Rozpoznawał każdy z nich bez trudu. Pierwsze spotkanie z Maeve. Powrót Steffena do jego życia. Billy i przebudzenie po tamtej nocy, gdy prawie stracił życie. Jego ojciec i jego bezwzględność. Finley, jej szept tuż po tym, jak przebudził się na Arenie, po wilgotnej celi w Tower. Celine, ich ostatnie spotkanie zanim... Wracał głos jego ojca. Zlaty. Wracały tamte dni, strach. Wszystkie niosły bolesne wspomnienia, rozdzierały serce, poruszały przywołaną grozą, te budzące sentyment przywoływały lęk największy, bo czym były - czy groźbą? Ostatnie wybrzmiałe słowa należały do Jamesa, wszystkie ściskały serce i gardło boleśnie, wywoływały pieczenie oczu i przyśpieszony oddech, rozchylone usta szukały ratunku, lecz paraliż nie pozwolił wypowiedzieć ni słowa.
- Uciekajcie - szepnął rozpaczliwie do przyjaciół, czy go słyszeli, czy tu byli? Odnalazł dłonią różdżkę, czuł, że nie był w stanie zrobić już nic. Że nie potrafił. Że to było za dużo. - Fortuno - wyszeptał rozpaczliwie, szukając w sobie hartu, z którym mógłby przezwyciężyć ten strach. Byli przy nim, wszyscy ci, których wsparcie dawało mu siły. Musiał do nich wrócić, musiał przy nich zostać, wydostać się z ciemnego labiryntu grozy.
Mamo, usta rozchyliły się bezwiednie w niemym zapytaniu, słowa wypowiedział za niego ktoś inny, dziewczynka. Dziewczynka, która dopadła do jego matki... zaczynało kręcić mu się w głowie; nie był w stanie przeciwstawić się niczemu, co działo się przed nim. Nie powinna ruszać tych desek, mogły na nią spaść, ale co miał zrobić? Podejść bliżej? Coś go paraliżowało, nie pozwoliło podjąć jakiegokolwiek ruchu, jakby niewidzialna dłoń, niewidzialne szpony zacisneły się na jego kręgosłupie, gruchocząc kości. Czy jeśli zrobi krok w przod, czy wtedy dostrzeże oczy własnej matki? Jej zawód? Ból? Przyszedł do niej tak późno, spychając problemy na nigdy. Pozwolił jej umrzeć. Ale to przecież nie mogła być ona. Mogła...?
Nie, szepnął bezdźwięcznie, gdy jej oczy zaszły czernią. Znów tam był. Znów to widział, ból w jej oczach i własne odbicie. Ten smród. Obrzydliwy smród. Dławiący. Mdły. Cofnął się pół kroku, gdy cień zaczął podążać w jego kierunku, był tym, był nim, Schmidt, ojciec podał mu jego nazwisko. To on? Potwór w ludzkiej skórze? Przeniknął do Oazy, zjawił się tu? Jakim cudem... Mamo, chciał szepnąć, lecz nie był juz w stanie, gdy jej mara zniknęła, a jego otoczyła wszechogarniająca ciemność.
Słyszał, słyszał te głosy. Rozpoznawał każdy z nich bez trudu. Pierwsze spotkanie z Maeve. Powrót Steffena do jego życia. Billy i przebudzenie po tamtej nocy, gdy prawie stracił życie. Jego ojciec i jego bezwzględność. Finley, jej szept tuż po tym, jak przebudził się na Arenie, po wilgotnej celi w Tower. Celine, ich ostatnie spotkanie zanim... Wracał głos jego ojca. Zlaty. Wracały tamte dni, strach. Wszystkie niosły bolesne wspomnienia, rozdzierały serce, poruszały przywołaną grozą, te budzące sentyment przywoływały lęk największy, bo czym były - czy groźbą? Ostatnie wybrzmiałe słowa należały do Jamesa, wszystkie ściskały serce i gardło boleśnie, wywoływały pieczenie oczu i przyśpieszony oddech, rozchylone usta szukały ratunku, lecz paraliż nie pozwolił wypowiedzieć ni słowa.
- Uciekajcie - szepnął rozpaczliwie do przyjaciół, czy go słyszeli, czy tu byli? Odnalazł dłonią różdżkę, czuł, że nie był w stanie zrobić już nic. Że nie potrafił. Że to było za dużo. - Fortuno - wyszeptał rozpaczliwie, szukając w sobie hartu, z którym mógłby przezwyciężyć ten strach. Byli przy nim, wszyscy ci, których wsparcie dawało mu siły. Musiał do nich wrócić, musiał przy nich zostać, wydostać się z ciemnego labiryntu grozy.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 24
'k100' : 24
Mężczyzna ze spokojem przyglądał się Castorowi. Działanie tamtego zaklęcia powoli słabło, ale staruszek nie panikował, nie denerwował się. Wyglądał jakby próbował mimo nadciągającego bólu być twardy, ale tym też charakteryzowało się starsze pokolenie. Większość ludzi była zmuszona zaciskać zęby i udawać, że wszystko było w najlepszym porządku. Ból trzymał się tylko słabych. Mimo, że Castor nie był wielce uzdolnionym uzdrowicielem, doraźna pomoc bardzo podbudowała człowieka, którego największym problemem w takiej chwili mógł być brak nadziei. Zaklęcie, które sięgnęło rany nie zasklepiło jej, ale z powodzeniem pozamykało otwarte naczynia, zapobiegając dalszej utracie krwi. Wystająca kość, mimo swojego stanu pozostawała na wierzchu, nieco już wyschła, pozbawiona świeżej posoki.
— Tak — mruknął mężczyzna powoli. — Jest bardzo mała. Trafiła tu z mamą. Mieszkała bodaj w... w Londynie. Nie, nie wiem. Chyba na klątwę ondyny, ale... nie wiem, naprawdę — pokręcił głową. — Edward. Edward Robinson — przedstawił się. Siwe brwi ściągnęły się ku sobie. — Polly mówiła, że od trzech dni... miała koszmary. Straszne. Dzieci na stryczku. Trójka. W Londynie, na placu. Przyglądali się temu ludzie w przerażających maskach, trzymając pochodnie. W ciemnościach. Amy powtarzała, że potrzeba słońca, by zobaczyć cień. A tam była tylko ciemność.— Zastanowił się nad tymi słowami, ale pokręcił głową. — Mała wiele przeszła, pewnie to stąd. Rok temu w Londynie... Wiesz. Pewnie to dlatego — szukał wytłumaczenia, po czym machnął ręką.
Ale wtedy z chatki obok dobiegł ich krzyk dziewczynki, płacz, szloch i nawoływanie mamy. Z krzaków zaś ujadanie psa. Nim Castor zdołał się podnieść, zobaczył kulawego psidwaka, który biegł w jego stronę. Szczękał na niego z zacięciem. Podbiegał na kilka szczeknięć, a później, potykając się o własne łapki, zawracał za chatkę, by za moment wrócić z powrotem.
Był sam. Sam jak palec i czuł to na własnej skórze. Echo jego głosów mknęło w dal, przerażającą ciemność, zupełnie jakby cały świat się skończył, a on został zupełnie sam. Świadomość upadku była przytłaczająca. Otaczał go bezsens, a ostatnie wspomnienia w zasłyszanych słowach cichły. Szept cyrkowca dźwięczał głośno, zupełnie nie tak jak chciał. Słyszał własny głos lepiej niż pozostałe, te zmieniły się w niezrozumiałe mamrotanie, z których docierało do niego tylko jego imię. Ton przypominał tajemnice, pełne konspiracji rozmówki za jego plecami. Pełne kpiny, drwiny i pogardy. Wszyscy cię zostawili, zostałeś sam. Porzucili go przyjaciele, porzucił zakon, porzuciła rodzina, porzucił świat, zakopując głęboko pod ziemią.
Zapadał się. Grunt, w którym stał był miękki, a kiedy spojrzał pod nogi zobaczył, że stał na ludzkich zwłokach i to właśnie w nich zapadały się jego bose stopy. Larwy obeszły jego nagie kostki, wspinając się pomiędzy drobnymi jasnymi włoskami coraz wyżej. Tonął w grobie, wokół rozkładających się resztek. Pośród więźniów — poznał ich po nadszarpniętych czasem, wyblakłych, pasiastych ubraniach. Pośród członków Zakonu Feniksa. Przerażająca twarz Pomony Vane, widział ją na plakatach, spoglądała na niego z dołu. W dłoni trzymał pukiel rudych włosów. Zlepionych ze sobą w zaschłej krwi. Zapadał się coraz głębiej. Bolały go podbicia stóp, jakby stał na rozrzedzonym węglu. Coś gryzło go od dołu, wbijało w niego zęby, szpony. Różdżka odmówiła posłuszeństwa, tonął dalej. Miękkie, grząskie ciało topiło się razem z nim. Ogarnął go przerażający chłód i dziwne uczucie niewidzialnej obecności. Włosy stanęły mu dęba, blady obłok, który pojawiał się przy każdym wydechu zwiastował nadejście końca. Czarna szata załomotała na wietrze, którego nie poczuł sam. Słyszał jej szelest, czuł jej obecność, a w końcu zobaczył kościste szpony wyłaniające się z ciemności.
Na odpis jest czas do 28 lipca godz: 22:00.
— Tak — mruknął mężczyzna powoli. — Jest bardzo mała. Trafiła tu z mamą. Mieszkała bodaj w... w Londynie. Nie, nie wiem. Chyba na klątwę ondyny, ale... nie wiem, naprawdę — pokręcił głową. — Edward. Edward Robinson — przedstawił się. Siwe brwi ściągnęły się ku sobie. — Polly mówiła, że od trzech dni... miała koszmary. Straszne. Dzieci na stryczku. Trójka. W Londynie, na placu. Przyglądali się temu ludzie w przerażających maskach, trzymając pochodnie. W ciemnościach. Amy powtarzała, że potrzeba słońca, by zobaczyć cień. A tam była tylko ciemność.— Zastanowił się nad tymi słowami, ale pokręcił głową. — Mała wiele przeszła, pewnie to stąd. Rok temu w Londynie... Wiesz. Pewnie to dlatego — szukał wytłumaczenia, po czym machnął ręką.
Ale wtedy z chatki obok dobiegł ich krzyk dziewczynki, płacz, szloch i nawoływanie mamy. Z krzaków zaś ujadanie psa. Nim Castor zdołał się podnieść, zobaczył kulawego psidwaka, który biegł w jego stronę. Szczękał na niego z zacięciem. Podbiegał na kilka szczeknięć, a później, potykając się o własne łapki, zawracał za chatkę, by za moment wrócić z powrotem.
Był sam. Sam jak palec i czuł to na własnej skórze. Echo jego głosów mknęło w dal, przerażającą ciemność, zupełnie jakby cały świat się skończył, a on został zupełnie sam. Świadomość upadku była przytłaczająca. Otaczał go bezsens, a ostatnie wspomnienia w zasłyszanych słowach cichły. Szept cyrkowca dźwięczał głośno, zupełnie nie tak jak chciał. Słyszał własny głos lepiej niż pozostałe, te zmieniły się w niezrozumiałe mamrotanie, z których docierało do niego tylko jego imię. Ton przypominał tajemnice, pełne konspiracji rozmówki za jego plecami. Pełne kpiny, drwiny i pogardy. Wszyscy cię zostawili, zostałeś sam. Porzucili go przyjaciele, porzucił zakon, porzuciła rodzina, porzucił świat, zakopując głęboko pod ziemią.
Zapadał się. Grunt, w którym stał był miękki, a kiedy spojrzał pod nogi zobaczył, że stał na ludzkich zwłokach i to właśnie w nich zapadały się jego bose stopy. Larwy obeszły jego nagie kostki, wspinając się pomiędzy drobnymi jasnymi włoskami coraz wyżej. Tonął w grobie, wokół rozkładających się resztek. Pośród więźniów — poznał ich po nadszarpniętych czasem, wyblakłych, pasiastych ubraniach. Pośród członków Zakonu Feniksa. Przerażająca twarz Pomony Vane, widział ją na plakatach, spoglądała na niego z dołu. W dłoni trzymał pukiel rudych włosów. Zlepionych ze sobą w zaschłej krwi. Zapadał się coraz głębiej. Bolały go podbicia stóp, jakby stał na rozrzedzonym węglu. Coś gryzło go od dołu, wbijało w niego zęby, szpony. Różdżka odmówiła posłuszeństwa, tonął dalej. Miękkie, grząskie ciało topiło się razem z nim. Ogarnął go przerażający chłód i dziwne uczucie niewidzialnej obecności. Włosy stanęły mu dęba, blady obłok, który pojawiał się przy każdym wydechu zwiastował nadejście końca. Czarna szata załomotała na wietrze, którego nie poczuł sam. Słyszał jej szelest, czuł jej obecność, a w końcu zobaczył kościste szpony wyłaniające się z ciemności.
Ramsey Mulciber
Spokój, czy też upór staruszka udzielał się również jemu. Był z niego... dumny? Trudno było nazwać to uczucie, nie znali się z tym mężczyzną właściwie wcale, ale sposób, w który przeżywał swój ból, został przez Castora odebrany jako coś niezwykle budującego, przyjął go jeszcze odrobinę nieświadomie jako cenną lekcję. Zaklęcie przyniosło oczekiwany przez niego skutek — najpilniejsza z potrzeb, czyli zahamowanie krwotoku została zaspokojona, staruszek odpowiadał na jego pytania i powoli część elementów układanki trafiała na swoje miejsce.
Kiwał głową, przyjmując każde słowo mężczyzny i nie puszczając jego dłoni. Mała dziewczynka, mieszkająca kiedyś w Londynie. Polly — prawdopodobnie jej matka — chora na chyba klątwę Ondyny. Córka zmagająca się z trudną przeszłością i matka z problemami w oddychaniu. Nie był to najlepszy zestaw, ale przynajmniej dawał jakiś obraz sytuacji, w której obiecał pomóc.
— Miło mi pana poznać, panie Edwardzie — uśmiechnął się, ściskając odrobinę mocniej jego rękę. Wypadało również się przedstawić. Zawahał się jednak na moment, którego imienia powinien użyć? Od miesiąca wiedział, że Castorem Sproutem był tylko przypadkiem, chciał oswajać się z tą pierwszą, właściwą tożsamością. Może to ten moment? — Nazywam się Oliver Summers —przedstawił się wreszcie, z pełnym przekonaniem. Nie chciał jednak zabierać im obojgu ważnych, upływających zdecydowanie za szybko minut, dlatego też ponownie nakierował różdżkę na nogę mężczyzny — Feniterio — nastawienie złamanej kości było koniecznością przed przystąpieniem do dalszego zagajania ran mężczyzny. Jeszcze trochę pracy przed nim, ale przy tak dzielnym pacjencie była to czysta przyjemność.
Co zaniepokoiło go naprawdę, to opis koszmarów dziewczynki. Zagryzł wewnętrzną część policzka, jego twarz stężała w poważnym wyrazie. Ledwo powstrzymał się od zadrżenia z przedstawionej mu pospiesznie makabry, lecz poczuł, że ciało pokryło się gęsią skórką.
— Bardzo możliwe... — zdążył powiedzieć, starając się przynajmniej wyobrazić sobie, co na ten temat mógłby powiedzieć Hector. A ten opowiadał mu przecież, że jego syn cierpiał na plagę koszmarów. Całość sennych wizji Amy w połączeniu z tym, co właśnie miało miejsce w Oazie, przywodzić mogła na myśl rzeczy, które nie powinny mieć miejsca, które wydawały się nieracjonalnie prawdziwe, niemal prorocze... Ale Castor chciał — próbował przynajmniej — odnaleźć w tym jakiś przyziemny sens, w zgodzie ze swą analityczną naturą.
Może miałby na to więcej czasu, gdyby z chatki, do której poszedł Marcel, nie doszedł go dziecięcy krzyk. Podniósł prędko głowę, odrywając tym samym wzrok od staruszka. Płacz i nawoływanie kobiety. I prawdopodobnie Bingo ujadający z krzaków. Na domiar złego wciąż klęczał przy potrzebującym dalszej pomocy mężczyźnie. Bingo pomimo swej kontuzji próbował jednak z całych sił zwrócić jego uwagę na chatkę. Znów znalazł się w sytuacji, w której musiał podjąć decyzję, w dodatku zrobić to szybko. Pan Edward zachowywał się naprawdę odważnie i dzielnie znosił swój ból, prosił wciąż o pomoc dla swoich sąsiadek i psidwaka.
— Da pan radę na mnie poczekać? — spytał, podnosząc się na równe nogi. Może to niegrzeczne, że nie poczekał na odpowiedź, ale postarał się dobiec do psidwaka i ostrożnie — z uwzględnieniem rannej nogi — wziąć go na ręce i położyć przy właścicielu. Ucałował lekko czubek głowy tego stworzenia; jaki pan taki kram, obydwaj mieli bardzo silną wolę walki i instynkt opiekuńczy.
— Bingo, pilnuj pana — odezwał się do psidwaka, patrząc mu w oczy tak, jakby psidwak mógł zrozumieć wagę sytuacji. — Szczekaj, jak będzie niebezpiecznie — dodał jeszcze, po czym ponownie przeniósł wzrok na pana Robinsona, uśmiechając się przy tym smutno, przepraszająco.
— Sprawdzę, co tam się dzieje i zaraz wracam, obiecuję! — zakrzyknął, po czym z ciężkim od podjętej decyzji sercem, spróbował jak najszybciej dostać się do chaty, z której dochodziły go alarmujące dźwięki.
Kiwał głową, przyjmując każde słowo mężczyzny i nie puszczając jego dłoni. Mała dziewczynka, mieszkająca kiedyś w Londynie. Polly — prawdopodobnie jej matka — chora na chyba klątwę Ondyny. Córka zmagająca się z trudną przeszłością i matka z problemami w oddychaniu. Nie był to najlepszy zestaw, ale przynajmniej dawał jakiś obraz sytuacji, w której obiecał pomóc.
— Miło mi pana poznać, panie Edwardzie — uśmiechnął się, ściskając odrobinę mocniej jego rękę. Wypadało również się przedstawić. Zawahał się jednak na moment, którego imienia powinien użyć? Od miesiąca wiedział, że Castorem Sproutem był tylko przypadkiem, chciał oswajać się z tą pierwszą, właściwą tożsamością. Może to ten moment? — Nazywam się Oliver Summers —przedstawił się wreszcie, z pełnym przekonaniem. Nie chciał jednak zabierać im obojgu ważnych, upływających zdecydowanie za szybko minut, dlatego też ponownie nakierował różdżkę na nogę mężczyzny — Feniterio — nastawienie złamanej kości było koniecznością przed przystąpieniem do dalszego zagajania ran mężczyzny. Jeszcze trochę pracy przed nim, ale przy tak dzielnym pacjencie była to czysta przyjemność.
Co zaniepokoiło go naprawdę, to opis koszmarów dziewczynki. Zagryzł wewnętrzną część policzka, jego twarz stężała w poważnym wyrazie. Ledwo powstrzymał się od zadrżenia z przedstawionej mu pospiesznie makabry, lecz poczuł, że ciało pokryło się gęsią skórką.
— Bardzo możliwe... — zdążył powiedzieć, starając się przynajmniej wyobrazić sobie, co na ten temat mógłby powiedzieć Hector. A ten opowiadał mu przecież, że jego syn cierpiał na plagę koszmarów. Całość sennych wizji Amy w połączeniu z tym, co właśnie miało miejsce w Oazie, przywodzić mogła na myśl rzeczy, które nie powinny mieć miejsca, które wydawały się nieracjonalnie prawdziwe, niemal prorocze... Ale Castor chciał — próbował przynajmniej — odnaleźć w tym jakiś przyziemny sens, w zgodzie ze swą analityczną naturą.
Może miałby na to więcej czasu, gdyby z chatki, do której poszedł Marcel, nie doszedł go dziecięcy krzyk. Podniósł prędko głowę, odrywając tym samym wzrok od staruszka. Płacz i nawoływanie kobiety. I prawdopodobnie Bingo ujadający z krzaków. Na domiar złego wciąż klęczał przy potrzebującym dalszej pomocy mężczyźnie. Bingo pomimo swej kontuzji próbował jednak z całych sił zwrócić jego uwagę na chatkę. Znów znalazł się w sytuacji, w której musiał podjąć decyzję, w dodatku zrobić to szybko. Pan Edward zachowywał się naprawdę odważnie i dzielnie znosił swój ból, prosił wciąż o pomoc dla swoich sąsiadek i psidwaka.
— Da pan radę na mnie poczekać? — spytał, podnosząc się na równe nogi. Może to niegrzeczne, że nie poczekał na odpowiedź, ale postarał się dobiec do psidwaka i ostrożnie — z uwzględnieniem rannej nogi — wziąć go na ręce i położyć przy właścicielu. Ucałował lekko czubek głowy tego stworzenia; jaki pan taki kram, obydwaj mieli bardzo silną wolę walki i instynkt opiekuńczy.
— Bingo, pilnuj pana — odezwał się do psidwaka, patrząc mu w oczy tak, jakby psidwak mógł zrozumieć wagę sytuacji. — Szczekaj, jak będzie niebezpiecznie — dodał jeszcze, po czym ponownie przeniósł wzrok na pana Robinsona, uśmiechając się przy tym smutno, przepraszająco.
— Sprawdzę, co tam się dzieje i zaraz wracam, obiecuję! — zakrzyknął, po czym z ciężkim od podjętej decyzji sercem, spróbował jak najszybciej dostać się do chaty, z której dochodziły go alarmujące dźwięki.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
The member 'Castor Sprout' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 18
'k100' : 18
Zaciskał powieki, jakby to mogło pomóc przegnać całe mary, ale otaczały go zewsząd; głosy przyjaciół były bliskie, a jednak dalekie, ostatnie wyznanie Jamesa dźwięczało najokrutniej; byli tym, co mu pozostało, tym, co dawało strzępy dawnego, wydawałoby się, że utraconego życia. Byli kłamstwem, marą, zaginionym wyobrażeniem, bliscy, a jednocześnie dalecy. Bolały go słowa tych, którzy odwrócili się do niego tyłem, jeszcze mocniej tych, którzy wciąż byli przy nim: bo pozostawali przecież w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Byli tu z nim, czarne macki śmierci ich ściągnęły, dłonie sięgnęły głowy, zaplotły się na karku, ciągnąc głowę w dół, jakby ten gest mógł wyrwać go z niewidzialnego potrzasku, nie był. Spadał. Utracił grunt pod nogami, przeciez już dawno, spadał, w nicość, w czerń, w niekończącą się otchłań. Spadał i nigdy nie nauczy się już latać. Spadał, porzucony, zdradzony i samotniony. W co - w bagna?
Stał na czymś miękkim, dopiero po chwili zorientował się, że były to ludzkie zwłoki; drgnął co sił, by się poruszyć, zejść z nich, nie bezszcześcić tego, co pozostawiła po sobie śmierć. Larwy były obrzydliwe. Przerażały, a on czuł, że w oczach zaczynają piec go łzy. A jednak paraliż wciąż był silny, czy potrafił się z niego wydostać? Byl przerażony, oddech przyśpieszył, a rozbiegane spojrzenie przeraźliwie szukało drogi ucieczki, znajomej twarzy, pomocy, na próżno: został sam. To, co trzymało go przy życiu, rozpadło się bezpowrotnie, mara wyciągała z niego najczarniejsze myśli, przywoływała najbardziej ponure wspomnienia. Gdzie pójdziesz, pójdziemy i my. Mamo, czy to byłaś tu? Mamo, czy mogę... Ale mama już nie żyła, przecież widział to wyraźnie, jej ból, jej cierpienie, gasnący blask w oczach. Został sam. Obejrzał się wokół siebie, więźniowie, z których żaden nie zwracał na niego uwagi. Czy Zakon Feniksa mógł stać mu się rodziną, zastanawiał się nie dalej, jak parę dni temu? Odmówił wtedy temu racji. Nikogo tu nie obchodził. Pomona Vane. Martwa? Nie potrafil oderwać wzroku od jej twarzy, wykrzywionej bólem, przerażonej. Czuł, czuł, że trzymał coś w dłoni, wyciągnął ja ku sobie, przyglądając się rudym kosmykom włosów - wspominając rudowłosą lady, którą przypadkiem napotkali tamtego dnia na wiejskiej potańcówce.
Usta rozchyliły się bezwiednie, w ciszy, gdy naprzeciw niego wyrosło monstrum; przeraźliwy chłód przenikał ciało mocniej, niż paraliż, zatrważający lęk nie pozwolił się ruszyć. Wyciągnięte ku niemu szpony miały sięgnąć go już zaraz, a on wiedział, że nigdy sie z nich nie wydostanie. Co mógł uczynić?
- Everte stati! - wywołał inkantację, ze zdecydowaniem wyciągając przed siebie różdżkę, choc kolejne niepowodzenia nie dodawały mu wiary w siebie; w jego słowach brakowało pewności siebie, ton się łamał, szukał w sobie wewnętrznej siły, która pozwoli mu zebrać energię, w zagorzałej walce o własne życie. Nie mógł wiedzieć, czy pojedynkowa inkantacja wywrze jakikolwiek efekt na dementorze, była jednak pierwszą, która nasunęła mu się na myśl. Wstań i walcz. Walcz i gryź. Nie poddaj się, palce rozpaczliwie, w ostatniej nadziei, zacisnęły się na rękojeści różdżki.
Stał na czymś miękkim, dopiero po chwili zorientował się, że były to ludzkie zwłoki; drgnął co sił, by się poruszyć, zejść z nich, nie bezszcześcić tego, co pozostawiła po sobie śmierć. Larwy były obrzydliwe. Przerażały, a on czuł, że w oczach zaczynają piec go łzy. A jednak paraliż wciąż był silny, czy potrafił się z niego wydostać? Byl przerażony, oddech przyśpieszył, a rozbiegane spojrzenie przeraźliwie szukało drogi ucieczki, znajomej twarzy, pomocy, na próżno: został sam. To, co trzymało go przy życiu, rozpadło się bezpowrotnie, mara wyciągała z niego najczarniejsze myśli, przywoływała najbardziej ponure wspomnienia. Gdzie pójdziesz, pójdziemy i my. Mamo, czy to byłaś tu? Mamo, czy mogę... Ale mama już nie żyła, przecież widział to wyraźnie, jej ból, jej cierpienie, gasnący blask w oczach. Został sam. Obejrzał się wokół siebie, więźniowie, z których żaden nie zwracał na niego uwagi. Czy Zakon Feniksa mógł stać mu się rodziną, zastanawiał się nie dalej, jak parę dni temu? Odmówił wtedy temu racji. Nikogo tu nie obchodził. Pomona Vane. Martwa? Nie potrafil oderwać wzroku od jej twarzy, wykrzywionej bólem, przerażonej. Czuł, czuł, że trzymał coś w dłoni, wyciągnął ja ku sobie, przyglądając się rudym kosmykom włosów - wspominając rudowłosą lady, którą przypadkiem napotkali tamtego dnia na wiejskiej potańcówce.
Usta rozchyliły się bezwiednie, w ciszy, gdy naprzeciw niego wyrosło monstrum; przeraźliwy chłód przenikał ciało mocniej, niż paraliż, zatrważający lęk nie pozwolił się ruszyć. Wyciągnięte ku niemu szpony miały sięgnąć go już zaraz, a on wiedział, że nigdy sie z nich nie wydostanie. Co mógł uczynić?
- Everte stati! - wywołał inkantację, ze zdecydowaniem wyciągając przed siebie różdżkę, choc kolejne niepowodzenia nie dodawały mu wiary w siebie; w jego słowach brakowało pewności siebie, ton się łamał, szukał w sobie wewnętrznej siły, która pozwoli mu zebrać energię, w zagorzałej walce o własne życie. Nie mógł wiedzieć, czy pojedynkowa inkantacja wywrze jakikolwiek efekt na dementorze, była jednak pierwszą, która nasunęła mu się na myśl. Wstań i walcz. Walcz i gryź. Nie poddaj się, palce rozpaczliwie, w ostatniej nadziei, zacisnęły się na rękojeści różdżki.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 19
'k100' : 19
Staruszek patrzył na Castora ze spokojem i ulgą, jakby chciał powiedzieć młodemu alchemikowi, że cieszy się, że nie był sam i w jego oczach było widać, że spokój jaki się malował teraz wynikał z pogodzenia z losem. Uśmiechnął się na słowa Castora, ale nic nie odpowiedział. Sięgnął jedynie dłonią do niego, by ją uścisnąć. Zaraz potem jednak stęknął cicho; kość została nastawiona, dzięki bezbłędnemu zaklęciu Sprouta. Krzyk, jaki dotarł do nich obu zaalarmował także Edwarda. Obrócił głowę w tamtą stronę. Stara, pomarszczona twarz wykrzywiła się w grymasie.
— O, nie... Amy.. — powiedział gardłowym tonem, a później spojrzał nagląco na Castora. — Idź, idź, prędko — ponaglił go, zaraz potem próbując wstać. Kiedy jednak obok niego znalazł się Bingo przyniesiony przez Castora uśmiechnął się szeroko. Złapał psa w objęcia, a ten, merdając ogonem zapiszczał i polizał go po twarzy uradowany. Szczeknął raz, w odpowiedzi na słowa Castora i stanął na baczność, wyglądając za alchemikiem. Krew na jego futerku już zaschła, jedna z łapek była uniesiona.
Castor ruszył do domku. Było to jedno z wielu domostw, które ucierpiały, wiele z nich budowali czarodzieje nie mający pojęcia o sztuce. Domek był naprawdę niewielkich rozmiarów, w dodatku cały był zagracony, częściowo była także zasypany, a powyginane drewno sugerowało, że lada moment wszystko może zwalić się całkiem. Kiedy wszedł do środka, ujrzał w pierwszej kolejności Marceliusa. Chłopak stał nieruchomo niczym marmurowy posąg, wpatrzony przed siebie, w drewniane zapadlisko, przy którym trwała mała dziewczynka, otoczona ściśle przylegającymi do niewidzialnej kopuł przedmiotami. Doświadczenie Castora od razu podpowiadało mu, że był to przejaw dziecięcej magii, który miał chronić dziewczynkę. Ta lamentowała przy matce, którą przygniótł strop. Trudno było stwierdzić jakie miała obrażenia, na pierwszy rzut oka wyglądała Castorowi na martwą.
Marcelius walczył, choć ta walka rozgrywała się wyłącznie w jego głowie. Dementor, który się do niego zbliżał nie zareagował na rzucone zaklęcie. Jego szata załomotała, szpony na moment cofnęły się, choć młody cyrkowiec nie mógł mieć pewności dlaczego. Być może jego wewnętrza walka była znacznie silniejsza niż sądził, a mieszanina wspomnień, dobrych i złych, zatrzymała go w tym, do czego się szykował. Wysiał przez chwilę, dziwnie, niepewnie, aż w końcu kościstymi szponami zsunął z głowy kaptur, dzięki czemu Sallow mógł w pełni okazałości ujrzeć dementora. Pozbawiona włosów, ale także oczu czaszka miała trupią barwę, ale największą uwagę przykuwał koszmarny owalny otwór gębowy wypełniony zębami. Cyrkowca otuliło zimno; przerażające, dotkliwe, aż do szpiku. Czuł coraz większy smutek, przerażenie i rozpacz. Został sam — niemalże widział, jak wszystko mu umyka. Pochylająca się nad nim istota zabierała wszystko, co dobre. Głosy przyjaciół, miłe wspomnienia o mamie, pierwszy pocałunek, pierwsza noc z kobietą, satynowa wstążka, czerwona szminka, pierwszy mecz quidditcha, pierwsze zdobyte punkty dla Gryffindoru, udany występ w cyrku... Widział, jak umyka, jak to coś, mu to odbiera, czyniąc go coraz mniejszym, pustym i smutnym.
Ziemia zadrżała. Castor czuł to dokładnie, słyszał i widział drżące belki. Wszystko zaraz miało runąć. Wiatr zaczął dmuchać w ściany domostwa, poruszając deskami, a alchemik mógł odnieść wrażenie, że jeśli zacznie wiać mocniej zmiecie wszystko, co stało mu na drodze. Usłyszał potworny trzask i huk, dźwięk łamanego drzewa, eksplozję — ale to wszystko były bez wątpienia potwornym uderzeniem pioruna. Zaraz za nim słychać było kolejne wyładowania, ale nie miał pojęcia skąd. Nie był także świadom pozostałych zagrożeń, które w tym czasie ku niemu zmierzały. Dziewczynka zaczęła krzyczeć, a smutek przeradzający się w strach sprawił, że kopuła z przedmiotami, która ją otaczała rozprysła się we wszystkie strony z potworną siłą. Marcel nie słyszał niczego, ale czuł, że jego stopy zaczęły drżeć. Nie stał już na ludzkich zwłokach, nie stał na niczym konkretnym, ale widział, jak ciemność zaczyna go wsysać, pnąc się po jego nogach do góry.
Czas na odpis mija 2 sierpnia o godz: 22:00.
Do dyspozycji macie 4 akcje w tej kolejce — każda akcja mająca na celu przebudzenie Marcela może zostać podsumowana postem uzupełniającym, niezależnie od tego, kto jej dokonuje. Dodatkowo, musicie ustosunkować się do sytuacji (Marcel tylko pod warunkiem powrócenia do rzeczywistości).
W Waszym kierunku lecą przedmioty domowego użytku: szklanki, lampa olejna, poduszki, koc, fragmenty mebli, sztućce, ramka ze zdjęciem. Możecie wykorzystać akcję, by się przed nimi obronić (lub zrobić cokolwiek innego). Jeśli rezygnujecie z tego, rzucacie kością k6 na ilość przedmiotów, które na was wpadną, czyniąc wam obrażenia.
Trzęsienie ziemi jest silne. Jeśli nie wykorzystujecie akcji na poradzenie sobie z nim, rzucacie kością k100 na ustanie na nogach (dotyczy tylko tych, którzy stoją. Niepowodzenie kończy się bolesnym upadkiem i otrzymaniem obrażeń tłuczonych. Położenie się na ziemi nie jest akcją, ale uniemożliwia przemieszczanie się w całej turze. Pozwala na ruchy góra - dół. Zasada ta nie dotyczy Marcela ze względu na zwinność.)
Domek bez wątpienia się rozpadnie. Jeśli wykorzystujecie akcje na ucieczkę rzucacie kością k100 na zwinność.
W razie pytań i wątpliwości zapraszam na discorda.
— O, nie... Amy.. — powiedział gardłowym tonem, a później spojrzał nagląco na Castora. — Idź, idź, prędko — ponaglił go, zaraz potem próbując wstać. Kiedy jednak obok niego znalazł się Bingo przyniesiony przez Castora uśmiechnął się szeroko. Złapał psa w objęcia, a ten, merdając ogonem zapiszczał i polizał go po twarzy uradowany. Szczeknął raz, w odpowiedzi na słowa Castora i stanął na baczność, wyglądając za alchemikiem. Krew na jego futerku już zaschła, jedna z łapek była uniesiona.
Castor ruszył do domku. Było to jedno z wielu domostw, które ucierpiały, wiele z nich budowali czarodzieje nie mający pojęcia o sztuce. Domek był naprawdę niewielkich rozmiarów, w dodatku cały był zagracony, częściowo była także zasypany, a powyginane drewno sugerowało, że lada moment wszystko może zwalić się całkiem. Kiedy wszedł do środka, ujrzał w pierwszej kolejności Marceliusa. Chłopak stał nieruchomo niczym marmurowy posąg, wpatrzony przed siebie, w drewniane zapadlisko, przy którym trwała mała dziewczynka, otoczona ściśle przylegającymi do niewidzialnej kopuł przedmiotami. Doświadczenie Castora od razu podpowiadało mu, że był to przejaw dziecięcej magii, który miał chronić dziewczynkę. Ta lamentowała przy matce, którą przygniótł strop. Trudno było stwierdzić jakie miała obrażenia, na pierwszy rzut oka wyglądała Castorowi na martwą.
Marcelius walczył, choć ta walka rozgrywała się wyłącznie w jego głowie. Dementor, który się do niego zbliżał nie zareagował na rzucone zaklęcie. Jego szata załomotała, szpony na moment cofnęły się, choć młody cyrkowiec nie mógł mieć pewności dlaczego. Być może jego wewnętrza walka była znacznie silniejsza niż sądził, a mieszanina wspomnień, dobrych i złych, zatrzymała go w tym, do czego się szykował. Wysiał przez chwilę, dziwnie, niepewnie, aż w końcu kościstymi szponami zsunął z głowy kaptur, dzięki czemu Sallow mógł w pełni okazałości ujrzeć dementora. Pozbawiona włosów, ale także oczu czaszka miała trupią barwę, ale największą uwagę przykuwał koszmarny owalny otwór gębowy wypełniony zębami. Cyrkowca otuliło zimno; przerażające, dotkliwe, aż do szpiku. Czuł coraz większy smutek, przerażenie i rozpacz. Został sam — niemalże widział, jak wszystko mu umyka. Pochylająca się nad nim istota zabierała wszystko, co dobre. Głosy przyjaciół, miłe wspomnienia o mamie, pierwszy pocałunek, pierwsza noc z kobietą, satynowa wstążka, czerwona szminka, pierwszy mecz quidditcha, pierwsze zdobyte punkty dla Gryffindoru, udany występ w cyrku... Widział, jak umyka, jak to coś, mu to odbiera, czyniąc go coraz mniejszym, pustym i smutnym.
Ziemia zadrżała. Castor czuł to dokładnie, słyszał i widział drżące belki. Wszystko zaraz miało runąć. Wiatr zaczął dmuchać w ściany domostwa, poruszając deskami, a alchemik mógł odnieść wrażenie, że jeśli zacznie wiać mocniej zmiecie wszystko, co stało mu na drodze. Usłyszał potworny trzask i huk, dźwięk łamanego drzewa, eksplozję — ale to wszystko były bez wątpienia potwornym uderzeniem pioruna. Zaraz za nim słychać było kolejne wyładowania, ale nie miał pojęcia skąd. Nie był także świadom pozostałych zagrożeń, które w tym czasie ku niemu zmierzały. Dziewczynka zaczęła krzyczeć, a smutek przeradzający się w strach sprawił, że kopuła z przedmiotami, która ją otaczała rozprysła się we wszystkie strony z potworną siłą. Marcel nie słyszał niczego, ale czuł, że jego stopy zaczęły drżeć. Nie stał już na ludzkich zwłokach, nie stał na niczym konkretnym, ale widział, jak ciemność zaczyna go wsysać, pnąc się po jego nogach do góry.
Do dyspozycji macie 4 akcje w tej kolejce — każda akcja mająca na celu przebudzenie Marcela może zostać podsumowana postem uzupełniającym, niezależnie od tego, kto jej dokonuje. Dodatkowo, musicie ustosunkować się do sytuacji (Marcel tylko pod warunkiem powrócenia do rzeczywistości).
W Waszym kierunku lecą przedmioty domowego użytku: szklanki, lampa olejna, poduszki, koc, fragmenty mebli, sztućce, ramka ze zdjęciem. Możecie wykorzystać akcję, by się przed nimi obronić (lub zrobić cokolwiek innego). Jeśli rezygnujecie z tego, rzucacie kością k6 na ilość przedmiotów, które na was wpadną, czyniąc wam obrażenia.
Trzęsienie ziemi jest silne. Jeśli nie wykorzystujecie akcji na poradzenie sobie z nim, rzucacie kością k100 na ustanie na nogach (dotyczy tylko tych, którzy stoją. Niepowodzenie kończy się bolesnym upadkiem i otrzymaniem obrażeń tłuczonych. Położenie się na ziemi nie jest akcją, ale uniemożliwia przemieszczanie się w całej turze. Pozwala na ruchy góra - dół. Zasada ta nie dotyczy Marcela ze względu na zwinność.)
Domek bez wątpienia się rozpadnie. Jeśli wykorzystujecie akcje na ucieczkę rzucacie kością k100 na zwinność.
W razie pytań i wątpliwości zapraszam na discorda.
Ramsey Mulciber
Nie do końca rozumiał, że przyczyną cofnięcia się szponów stworzenia nie była inkantacja zaklęcia, ale wiedział: wiedział, że jeśli się podda, podda się już na zawsze. Jego myśli musiały odciąć się od tego, co słyszał, od zawodów, od bólu, od tęsknoty, choć poza nimi ścieżek pozostawało niewiele; nie potrafił przywołać już ze wspomnień ni to Areny i wiwatów, ni tamtej nocy, ni wstążki, którą przecież wciąż miał ukrytą gdzieś w swoich rzeczach, lawirował między żalem, pamiętając cierpienie, lecz i w tym cierpieniu słyszał głos mądrości. Wspomniał Justine, pamiętne słowa auororki: Jakby nie spojrzeć, Carrington, zawsze są tylko dwa wyjścia. Zostać w miejscu, albo iść przed siebie. Czy nie chciał być zawsze taki jak ona? Oni, bohaterzy z plakatów obwieszających cały kraj, oni, których walka miała zmienić wszystko i przywrócić dawny ład, pozbawiony strachu przed jutrem, codziennych mordów i wszechobecnej przemocy. Musiał iść od przodu. Wciąż pamiętał feniksa i pióro, które po nim pozostało, bijący od niego ognisty blask, pismo Harolda, który pokładał w nim nadzieję. Za lepsze jutro, za tych wszystkich ludzi, musiał przeżyć i żyć. Ostrzec ludzi, że w Oazie zalęgło się wielkie zło. Idź precz, demonie, szeptały myśli, choć przekrwione usta drżały przerażeniem, idź i przepadnij, szeptały, choć krew pulsowała w skroni, w gardle, choć szeroko otwarte oczy wpatrywały się w znajdującą się tuż przed sobą nagą czaszkę dementora i choć nie wiedział przecież, że gest ten przygotowuje straszliwe monstrum to pocałunku, to czuł, że było już blisko, że koncentrował się tylko na nim i że pragnął jego duszy. Czuł się mały, kulił się w sobie, gdy stworzenie zbliżało się do niego, niosąc okrutny los. Był sam, ale w sobie miał tlącą się siłę: która mogła zapłonąć jak skrzydła feniksa, jak wtedy na nocnym niebie. Jego serce pełne było ognia - czy słabszego od ściskającego go mrozu? Czy determinacja była w stanie przyćmić zlęknioną rozpacz? Czy strzępy jego, te które pozostały w nim żywe, mogły być dostatecznie silne? Ciemność go pochłaniała, czuł to wyraźnie.
- EVERTE STATI - powtórzył rozpaczliwie, usiłując odepchnąć od siebie stworzenie, powieki zacisnęły się mocno, jakby bał się ujrzeć efekty, palce ścisnęły trzymany kosmyk rudych włosów. Potrzebował tylko chwili: by móc runąć w ucieczkę przed nieuniknionym.
nie wiem czy rzucam na everte stati czy na odporność, żeby się poruszać, czy na wytrzymałość, żeby się nie bać, ale mg oceni, a ja po prostu rzucam
- EVERTE STATI - powtórzył rozpaczliwie, usiłując odepchnąć od siebie stworzenie, powieki zacisnęły się mocno, jakby bał się ujrzeć efekty, palce ścisnęły trzymany kosmyk rudych włosów. Potrzebował tylko chwili: by móc runąć w ucieczkę przed nieuniknionym.
nie wiem czy rzucam na everte stati czy na odporność, żeby się poruszać, czy na wytrzymałość, żeby się nie bać, ale mg oceni, a ja po prostu rzucam
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 18
'k100' : 18
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 3
'k6' : 3
Marcelius skupiał w sobie olbrzymie pokłady nadziei i wiary w to, co robił i w to, co miał jeszcze do zrobienia. Wiara potrafiła czynić cuda, zwalczać lęki i strachy, które czaiły się w każdym rogu, a kiedy człowiek był sam jak palec było podwójnie trudno znaleźć w sobie wystarczająco dużo sił, by znaleźć skrawek nadziei. Ten skrawek w połączeniu z olbrzymią determinacją sprawił, że ciemność rozpłynęła się przed jego oczami, podobnie jak dementor. Nie było ciał, nie było szeptów, żadne ze wspomnień w rzeczywistości z niego nie umknęło. Przed nim pojawiały się na nowo deski, belki, płacząca dziewczynka. Ogień rozpalił Marceliusa, sekundę przed tym, jak w jego łuk brwiowy pomknęła pęknięta ramka ze zdjęciem. Potworny ból rozlał się wraz z krwią po twarzy Sallowa, umacniając jego obecność w rzeczywistości. Nim jednak zdołał wyciągnąć różdżkę i spróbować się obronić lub uchylić przed lecącym przedmiotem, miedziany kubeczek uderzył go w biodro, a poduszka uderzyła w brzuch, niczym pocisk pełen pierza.
| To tylko post uzupełniający.
| To tylko post uzupełniający.
Choć rozstanie z mężczyzną wciąż potrzebującym pomocy nie było proste, z pewnością ułatwione zostało przez postawę pana Edwarda, który ponaglił go jeszcze do ruszenia się z miejsca, a także jego reakcję na pozostawienie przy nim Bingo. Samo zachowanie psiaka — z podniesioną, poszkodowaną łapą dalej przecież chciał bronić nie tylko pana, ale jeszcze Polly i Amy — była godna podziwu. Skoro dawali sobie radę, to i on nie mógł ich zawieść.
Gdy tylko dostał się do środka, upewnił się, że zostawił za sobą otwarte drzwi. W razie czego miał przecież nasłuchiwać wołania Bingo albo pana Robinsona. Nie można było jednak powiedzieć, że spodziewał się zastać w środku to, co stanęło przed jego oczami. Wnętrze było zagracone, malutkie, ale w pierwszej kolejności skupił się na stojącym w bezruchu przyjacielu. Wyglądał tak, jakby ktoś rzucił na niego Petrificusa.
— Marcel? — spytał niepewnie, ale myśl o tym, że mógł zostać zaatakowany, sprawiła, że Castor zaczął rozglądać się po wnętrzu uważniej, poczuł nawet nieprzyjemne ukłucie niepokoju, choć podobne reakcje — w chwilach stresu — przecież nie powinny go dziwić. Podszedł jednak do Carringtona, zatrzymując się przy nim i w bliźniaczej niemalże manierze skupiając spojrzenie w miejscu, w które spoglądał młodszy z Zakonników. Zapadlina. Kopuła z magii dziecięcej. To musiała być...
— Amy? Amy, posłuchaj, ja jestem Oliver, a to jest Marcel — starał się przemówić spokojnym głosem, w jakikolwiek sposób próbując opanować emocje, które mobilizowały magię dziewczynki do zapewnienia jej bezpieczeństwa. Przedstawienie się znowu mogło dać dziewczynce jakiś komfort, nie byli przecież przypadkowymi ludźmi, którzy chcieli ją porwać. Pan Edward mówił, że przed wszystkim mieszkała w Londynie, obcy mogli jej się źle kojarzyć... Wzrok Sprouta zsunął się na moment w bok. Przygnieciona kobieta wydawała się być martwa, zimny dreszcz przeszedł go po plecach, ale nadzieja wciąż go nie odstępowała. Jeżeli żyła, potrzebowała pilnej pomocy. Dom nie wyglądał na zbudowany solidnie, strop już się zapadł, nie mieli wiele czasu. Jego uwaga znów przeszła na Amy. — Pan Edward czeka na ciebie i mamę na zewnątrz, pójdziemy do niego razem? — zaproponował, wyciągając rękę do dziewczynki, lecz potem wszystko stało się zbyt szybko.
Kolejne drżenie ziemi, w akompaniamencie trzeszczących belek. W dodatku pozornie znikąd zerwał się wiatr, który dodatkowo naruszał kruchą już konstrukcję. Marcel stał, jak stał wcześniej, chciał nim potrząsnąć i spytać, już prawie sięgał do różdżki, by spróbować przełamać — jak mu się wydawało — zaklęcie, ale nie, gdy właśnie gdzieś uderzał piorun. Był tego pewien. Jeszcze burzy im w tym wszystkim brakowało, ale musieli być spokojni, chociaż próbować zadziałać z głową.
Spokojna nie była Amy, która najpierw zaczęła krzyczeć, a potem chroniąca ją kopuła z przedmiotami rozprysła się. Mając do wyboru uspokojenie dziewczynki albo obronę przed nadlatującymi przedmiotami, wybrał to pierwsze.
— Ignominia — wypowiedział inkantację zaklęcia, celując w dziewczynkę, cokolwiek miałoby w niego uderzyć.
| rezygnuję z obrony, ale za to rzucam Ignominię na Amy; k6 na przedmioty
Gdy tylko dostał się do środka, upewnił się, że zostawił za sobą otwarte drzwi. W razie czego miał przecież nasłuchiwać wołania Bingo albo pana Robinsona. Nie można było jednak powiedzieć, że spodziewał się zastać w środku to, co stanęło przed jego oczami. Wnętrze było zagracone, malutkie, ale w pierwszej kolejności skupił się na stojącym w bezruchu przyjacielu. Wyglądał tak, jakby ktoś rzucił na niego Petrificusa.
— Marcel? — spytał niepewnie, ale myśl o tym, że mógł zostać zaatakowany, sprawiła, że Castor zaczął rozglądać się po wnętrzu uważniej, poczuł nawet nieprzyjemne ukłucie niepokoju, choć podobne reakcje — w chwilach stresu — przecież nie powinny go dziwić. Podszedł jednak do Carringtona, zatrzymując się przy nim i w bliźniaczej niemalże manierze skupiając spojrzenie w miejscu, w które spoglądał młodszy z Zakonników. Zapadlina. Kopuła z magii dziecięcej. To musiała być...
— Amy? Amy, posłuchaj, ja jestem Oliver, a to jest Marcel — starał się przemówić spokojnym głosem, w jakikolwiek sposób próbując opanować emocje, które mobilizowały magię dziewczynki do zapewnienia jej bezpieczeństwa. Przedstawienie się znowu mogło dać dziewczynce jakiś komfort, nie byli przecież przypadkowymi ludźmi, którzy chcieli ją porwać. Pan Edward mówił, że przed wszystkim mieszkała w Londynie, obcy mogli jej się źle kojarzyć... Wzrok Sprouta zsunął się na moment w bok. Przygnieciona kobieta wydawała się być martwa, zimny dreszcz przeszedł go po plecach, ale nadzieja wciąż go nie odstępowała. Jeżeli żyła, potrzebowała pilnej pomocy. Dom nie wyglądał na zbudowany solidnie, strop już się zapadł, nie mieli wiele czasu. Jego uwaga znów przeszła na Amy. — Pan Edward czeka na ciebie i mamę na zewnątrz, pójdziemy do niego razem? — zaproponował, wyciągając rękę do dziewczynki, lecz potem wszystko stało się zbyt szybko.
Kolejne drżenie ziemi, w akompaniamencie trzeszczących belek. W dodatku pozornie znikąd zerwał się wiatr, który dodatkowo naruszał kruchą już konstrukcję. Marcel stał, jak stał wcześniej, chciał nim potrząsnąć i spytać, już prawie sięgał do różdżki, by spróbować przełamać — jak mu się wydawało — zaklęcie, ale nie, gdy właśnie gdzieś uderzał piorun. Był tego pewien. Jeszcze burzy im w tym wszystkim brakowało, ale musieli być spokojni, chociaż próbować zadziałać z głową.
Spokojna nie była Amy, która najpierw zaczęła krzyczeć, a potem chroniąca ją kopuła z przedmiotami rozprysła się. Mając do wyboru uspokojenie dziewczynki albo obronę przed nadlatującymi przedmiotami, wybrał to pierwsze.
— Ignominia — wypowiedział inkantację zaklęcia, celując w dziewczynkę, cokolwiek miałoby w niego uderzyć.
| rezygnuję z obrony, ale za to rzucam Ignominię na Amy; k6 na przedmioty
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
The member 'Castor Sprout' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 48
--------------------------------
#2 'k6' : 4
#1 'k100' : 48
--------------------------------
#2 'k6' : 4
Polana rozładunkowa
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda