Biała Wieża
AutorWiadomość
Biała wieża
Biała Wieża, stojąca pośrodku dziedzińca Tower of London, niegdyś stanowiła jedną z głównych atrakcji turystycznych dla odwiedzających to miejsce mugoli - po wydarzeniach z Bezksiężycowej Nocy przechodząc jednak bezpowrotnie w ręce czarodziejów. Przekształcona na użytek magicznego więzienia, stała się zarówno siedzibą dla strażników, jak i miejscem przetrzymywania niektórych więźniów - tych, którzy z jakiegoś powodu byli dla Ministerstwa Magii szczególnie istotni. Na dwóch górnych poziomach rozmieszczono cele, piwnicę przekształcając na salę tortur i przesłuchań; krzyki i błagania, niosące się wzdłuż krętych klatek schodowych w postaci upiornego echa, miały stanowić przestrogę dla trzymanych tu więźniów.
Ta noc pozornie nie różniła się od innych. Spałeś niespokojnie, dręczony pozostałościami trzymającej się twojego ciała gorączki, od czasu do czasu nawiedzany przez odrealnione halucynacje; gdzieś w niedalekiej odległości od ciebie kapała woda, był to jednak dźwięk towarzyszący ci od tak dawna, że przestałeś zwracać na niego uwagę. Twoje posłanie, to, na którym spędziłeś kilka ostatnich tygodni (miesięcy? Nie byłeś pewien), było wilgotne – podobnie jak otaczające cię, chłodne powietrze. Było ci zimno, drżałeś; cela, w której się znajdowałeś – parę metrów kwadratowych niemal pustej przestrzeni, które stały się twoim domem – nie była ogrzewana, a przez nieszczelne, okratowane okna świszczał wiatr. Od korytarza oddzielały cię metalowe drzwi z wąską dziurą zamiast okienka, po drugiej stronie nie było jednak niczego słychać; jedyne kroki, pojedyncze, rozlegały się piętro niżej.
Twoje poranki wyglądały w ten sposób od dawna – to jest, od kiedy po raz pierwszy przywieziono cię do Tower. Wiedziałeś, że właśnie tam się znajdowałeś, bo czasami – w chwilach większej przytomności – udawało ci się wyjrzeć przez osadzone w twojej celi okno, na rozciągający się przed budynkiem dziedziniec. Widziałeś to, co się tam działo, mogłeś obserwować dokonywane na więźniach egzekucje – wiedziałeś też, że niektórych z nich od czasu do czasu wypuszczano na zewnątrz, sam nigdy jednak nie dostąpiłeś tego wątpliwego przywileju. Początkowo prawdopodobnie przez wzgląd na stan zdrowia; gdy cię pojmano, odnalazłszy twoje ciało dryfujące u podnóży klifu, byłeś ledwie żywy i nieprzytomny – z pierwszych tygodni pobytu w więzieniu zapamiętałeś więc niewiele, trawiony gorączką i chorobą, która osłabiała twój organizm. Czasami odwiedzał cię uzdrowiciel, czarodziej, którego rysów twarzy nie rozpoznawałeś; później, gdy zdarzały ci się godziny przytomności, pojawiali się także inni, mężczyźni i kobiety ubrani w stroje strażników, zawsze w towarzystwie naczelnika więzienia. Gdy początkowe próby przesłuchań nie przyniosły rezultatu, sprowadzono legilimentę, temu nie udało się jednak przedrzeć przez mury, które dzięki oklumencji wzniosłeś w umyśle. Nie mogłeś być pewien, czy znali twoje nazwisko, ale coś musieli wiedzieć, bo niejednokrotnie pytali cię o Zakon Feniksa: o jego dowódców, o plany, o nazwiska. Gdy nie zdołali wydrzeć tych informacji prosto z twojej pamięci, sprowadzili katów, których zadaniem było złamanie twojego ducha – trafiały w ciebie zaklęcia, mniej lub bardziej okrutne, niejednokrotnie skażone czarną magią; twoja skóra zaczęła zbierać blizny, których nie leczono do końca – udzielając ci jedynie takiej pomocy, która miała utrzymać cię przy życiu. Kilka razy próbowano też podać ci veritaserum: za pierwszym razem udało ci się rozbić fiolkę dzięki drzemiącej w twoich żyłach magii, do której nie potrzebowałeś różdżki; później na twoją celę nałożono zaklęcia, nie wiedziałeś jakie – ale nie byłeś już w stanie więcej sięgnąć po magię. Za drugim razem eliksir wlano ci wprost do gardła, z jakiegoś powodu nie zadziałał jednak tak, jak powinien – mogłeś kłamać, a po paru minutach straciłeś przytomność. Mogło wydawać się to przypadkiem, zrządzeniem losu – kiedy jednak za trzecim razem działanie było podobne, miałeś prawo przypuszczać, że ktoś celowo uniemożliwia strażnikom twoje przesłuchania. Nigdy nie spotkałeś swojego sprzymierzeńcy, ale czasami na korytarzu obok twojej celi rozlegały się ciche kroki, a później przez szparę w drzwiach wsuwało się zawiniątko: zazwyczaj był to chleb, czasami dodatkowa porcja wody. Czas jednak ciągle mijał, a zmieniało się niewiele; traciłeś nadzieję.
Jednak tej nocy coś, co nie powinno mieć miejsca, wyrwało cię z półsnu: znów usłyszałeś na korytarzu ciche kroki, te charakterystyczne, lekkie, które nauczyłeś się rozpoznawać – zamiast jednak następującego po nich zazwyczaj szelestu i upadku zawiniątka na posadzkę twojej celi, dotarło do ciebie coś innego. Szept: cichy, ledwie słyszalny, niewiele głośniejszy od oddechu; w pewien sposób znajomy – choć jeszcze nie byłeś w stanie przypomnieć sobie, gdzie wcześniej słyszałeś jego barwę. Mogłeś być jedynie pewien, że należał do kobiety. Stojącej przed twoją celą, zasłoniętą przez metalowe drzwi; wypowiadającej tylko jedno, pojedyncze słowo, którego nie słyszałeś od dawna: – Samuel?
Żywotność Samuela: 106/266 (-40 do kości)
Obrażenia:
60 – psychiczne
50 – ogólne osłabienie organizmu
50 – tłuczone (siniaki na całym ciele)
Twoje poranki wyglądały w ten sposób od dawna – to jest, od kiedy po raz pierwszy przywieziono cię do Tower. Wiedziałeś, że właśnie tam się znajdowałeś, bo czasami – w chwilach większej przytomności – udawało ci się wyjrzeć przez osadzone w twojej celi okno, na rozciągający się przed budynkiem dziedziniec. Widziałeś to, co się tam działo, mogłeś obserwować dokonywane na więźniach egzekucje – wiedziałeś też, że niektórych z nich od czasu do czasu wypuszczano na zewnątrz, sam nigdy jednak nie dostąpiłeś tego wątpliwego przywileju. Początkowo prawdopodobnie przez wzgląd na stan zdrowia; gdy cię pojmano, odnalazłszy twoje ciało dryfujące u podnóży klifu, byłeś ledwie żywy i nieprzytomny – z pierwszych tygodni pobytu w więzieniu zapamiętałeś więc niewiele, trawiony gorączką i chorobą, która osłabiała twój organizm. Czasami odwiedzał cię uzdrowiciel, czarodziej, którego rysów twarzy nie rozpoznawałeś; później, gdy zdarzały ci się godziny przytomności, pojawiali się także inni, mężczyźni i kobiety ubrani w stroje strażników, zawsze w towarzystwie naczelnika więzienia. Gdy początkowe próby przesłuchań nie przyniosły rezultatu, sprowadzono legilimentę, temu nie udało się jednak przedrzeć przez mury, które dzięki oklumencji wzniosłeś w umyśle. Nie mogłeś być pewien, czy znali twoje nazwisko, ale coś musieli wiedzieć, bo niejednokrotnie pytali cię o Zakon Feniksa: o jego dowódców, o plany, o nazwiska. Gdy nie zdołali wydrzeć tych informacji prosto z twojej pamięci, sprowadzili katów, których zadaniem było złamanie twojego ducha – trafiały w ciebie zaklęcia, mniej lub bardziej okrutne, niejednokrotnie skażone czarną magią; twoja skóra zaczęła zbierać blizny, których nie leczono do końca – udzielając ci jedynie takiej pomocy, która miała utrzymać cię przy życiu. Kilka razy próbowano też podać ci veritaserum: za pierwszym razem udało ci się rozbić fiolkę dzięki drzemiącej w twoich żyłach magii, do której nie potrzebowałeś różdżki; później na twoją celę nałożono zaklęcia, nie wiedziałeś jakie – ale nie byłeś już w stanie więcej sięgnąć po magię. Za drugim razem eliksir wlano ci wprost do gardła, z jakiegoś powodu nie zadziałał jednak tak, jak powinien – mogłeś kłamać, a po paru minutach straciłeś przytomność. Mogło wydawać się to przypadkiem, zrządzeniem losu – kiedy jednak za trzecim razem działanie było podobne, miałeś prawo przypuszczać, że ktoś celowo uniemożliwia strażnikom twoje przesłuchania. Nigdy nie spotkałeś swojego sprzymierzeńcy, ale czasami na korytarzu obok twojej celi rozlegały się ciche kroki, a później przez szparę w drzwiach wsuwało się zawiniątko: zazwyczaj był to chleb, czasami dodatkowa porcja wody. Czas jednak ciągle mijał, a zmieniało się niewiele; traciłeś nadzieję.
Jednak tej nocy coś, co nie powinno mieć miejsca, wyrwało cię z półsnu: znów usłyszałeś na korytarzu ciche kroki, te charakterystyczne, lekkie, które nauczyłeś się rozpoznawać – zamiast jednak następującego po nich zazwyczaj szelestu i upadku zawiniątka na posadzkę twojej celi, dotarło do ciebie coś innego. Szept: cichy, ledwie słyszalny, niewiele głośniejszy od oddechu; w pewien sposób znajomy – choć jeszcze nie byłeś w stanie przypomnieć sobie, gdzie wcześniej słyszałeś jego barwę. Mogłeś być jedynie pewien, że należał do kobiety. Stojącej przed twoją celą, zasłoniętą przez metalowe drzwi; wypowiadającej tylko jedno, pojedyncze słowo, którego nie słyszałeś od dawna: – Samuel?
Żywotność Samuela: 106/266 (-40 do kości)
Obrażenia:
60 – psychiczne
50 – ogólne osłabienie organizmu
50 – tłuczone (siniaki na całym ciele)
Otwierał oczy z trudnością. Powieki kleiły się od skrzepniętej krwi, ale widział wystarczająco, by przypominać sobie - gdzie był. Ciemność, którą wtedy odkrywał była znajoma. Wypełniał go ból, nieustające zawroty głowy i zacisk żołądka zbyt często prowadzący do spazmatycznych mdłości. Były też dreszcze, zalewające go falami chłodu i gorąca. Był ból. A jednak, najgorszą nazywał zdradliwą słabość, uwalnianą z każdym ciężkim oddechem. Słabość, która niczym oślizgły wąż drążyła myśli trucizną porażki. Czy rzeczywiście przegrał? Czy był w stanie usłyszeć w ciemności cichą, wciąż obecną melodię śpiewu feniksa, którą słyszał podczas Próby? Nie umiał się tego wyrzec. Przysięgał.
Uniósł jedną dłoń, próbując bezskutecznie zetrzeć z rozciętej skroni, sklejone zaschłą krwią włosy. Pokonał gorycz i suchość języka i poruszył niemo spierzchniętymi, i wciąż spuchniętymi od uderzeń warg. Prawie przyzwyczaił się do mdłego posmaku własnej krwi. I jej równie mdlącej woni. A ciche, nieustające kapanie gdzieś w rogu celi, było jedynym wyznacznikiem odmierzanego w nieskończoności czasu. Był moment, że próbował je liczyć. Był i taki, gdy szukał ich źródła, chociaż niewiele było do tego okazji pomiędzy nieprzytomnością, halucynacjami, niespokojnymi snami, wizytami katów, naczelnika, strażników, od czasu do czasu uzdrowiciela, który wracał go do stanu… w którym nie mógł jeszcze umrzeć. I pytań. O Zakon Feniksa. O niego samego. O ludzi, których znał i nie znał. Oskarżenia, groźby, śliskie propozycje. Tymi torpedowano go bez końca. A on jak w szaleńczej mantrze uparcie milczał, zaciskając zęby do krwi, walcząc, a jeśli już mówił - kłamał. Rozmywał się czas pomiędzy przesłuchaniami. Mieniły mu się noce spędzone wśród katów, nie pamiętał nawet czy krzyczał. A jeśli tak, był tylko głos, który się sięgał umysłu. Ten otaczał murem, całą siłą woli zmuszając siebie i swoje ciało do oporu. Udawało mu się być daleko. Czasem nawet zdawało mu się, że mógł obserwować siebie z boku. Patrząc na posiniaczone ciało, które mogłoby z czasem stać się upiorem.
Nie widział ile wiedzieli, ale próbował zbierać wszystko, co mogło mu się kiedykolwiek przydać. Zapamiętywał głosy i odgłosy, twarze, zachowania, czasem miejsca. Nawet, jeśli to wszystko raz za razem ginęło w odmętach gorączkowych koszmarów. Wciąż jednak wracał do siebie. I widział to nikłe światło w ciemności.
Znajome kroki budziły go do świadomości. Wciąż było ciemno i nic nie zapowiadało zmiany. A mimo to, drgnął, głębiej wciągając chłodne powietrze. Powieki rozchyliły się szerzej, bo jedno, jedyne słowo, które usłyszał, zadudniło mu w umyśle niby niewidzialny dzwon, kołysząc się uparcie, jakby chciało zbudzić uśpione wspomnienia. I blady cień nadziei. Czy fałszywej? Podstępnej?
To, Ty… - nie próbował precyzować o kogo mu właściwie chodziło. O tajemniczego sprzymierzeńca, czy nikłą, kiełkującą świadomość, że już kiedyś “znał” ten głos. Znał i lekkie kroki. Zczołgał się z wilgotnego od potu i prawdopodobnie krwi posłania. Opadł kolanami na przeraźliwie zimną posadzkę, ale właściwie nie odczuł różnicy. Podparł się obiema dłońmi. Powietrze w celi było tak samo zimne, mieszające się ze stęchłą wilgocią. Odwrócił twarz w stronę żelaznych wrót i po raz chyba pierwszy od… (od kiedy?) jego odpowiedź na zadane pytanie była twierdząca - Tak - głos miał chrapliwy, niski i niemal tak samo cichy, jak ten należący do właścicielki wypowiedzianego imienia. Jego własnego. Pamiętał je, chociaż zdawało się po wielokroć rozmazywać w kawalkadzie gorączkowych majaków - Kim jesteś - przesunął się bliżej wejścia, przy ścianie, bardziej czujny, jakby za chwilę, z łoskotem miało w niego uderzyć niewidzialne crucio. Nie był pewien, czy pytanie było zasadne. Co tu robiła? Z czym przychodziła i… skąd znała jego imię? Nie, nie była wrogiem. Aż w takie podchody nie mogli się bawić. Po co, jeśli wystarczył eliksir, by wyciągnąć z niego prawdę? Prawdę, której nie dostali. Prawdę, którą ktoś pomógł mu zachować.
Uniósł jedną dłoń, próbując bezskutecznie zetrzeć z rozciętej skroni, sklejone zaschłą krwią włosy. Pokonał gorycz i suchość języka i poruszył niemo spierzchniętymi, i wciąż spuchniętymi od uderzeń warg. Prawie przyzwyczaił się do mdłego posmaku własnej krwi. I jej równie mdlącej woni. A ciche, nieustające kapanie gdzieś w rogu celi, było jedynym wyznacznikiem odmierzanego w nieskończoności czasu. Był moment, że próbował je liczyć. Był i taki, gdy szukał ich źródła, chociaż niewiele było do tego okazji pomiędzy nieprzytomnością, halucynacjami, niespokojnymi snami, wizytami katów, naczelnika, strażników, od czasu do czasu uzdrowiciela, który wracał go do stanu… w którym nie mógł jeszcze umrzeć. I pytań. O Zakon Feniksa. O niego samego. O ludzi, których znał i nie znał. Oskarżenia, groźby, śliskie propozycje. Tymi torpedowano go bez końca. A on jak w szaleńczej mantrze uparcie milczał, zaciskając zęby do krwi, walcząc, a jeśli już mówił - kłamał. Rozmywał się czas pomiędzy przesłuchaniami. Mieniły mu się noce spędzone wśród katów, nie pamiętał nawet czy krzyczał. A jeśli tak, był tylko głos, który się sięgał umysłu. Ten otaczał murem, całą siłą woli zmuszając siebie i swoje ciało do oporu. Udawało mu się być daleko. Czasem nawet zdawało mu się, że mógł obserwować siebie z boku. Patrząc na posiniaczone ciało, które mogłoby z czasem stać się upiorem.
Nie widział ile wiedzieli, ale próbował zbierać wszystko, co mogło mu się kiedykolwiek przydać. Zapamiętywał głosy i odgłosy, twarze, zachowania, czasem miejsca. Nawet, jeśli to wszystko raz za razem ginęło w odmętach gorączkowych koszmarów. Wciąż jednak wracał do siebie. I widział to nikłe światło w ciemności.
Znajome kroki budziły go do świadomości. Wciąż było ciemno i nic nie zapowiadało zmiany. A mimo to, drgnął, głębiej wciągając chłodne powietrze. Powieki rozchyliły się szerzej, bo jedno, jedyne słowo, które usłyszał, zadudniło mu w umyśle niby niewidzialny dzwon, kołysząc się uparcie, jakby chciało zbudzić uśpione wspomnienia. I blady cień nadziei. Czy fałszywej? Podstępnej?
To, Ty… - nie próbował precyzować o kogo mu właściwie chodziło. O tajemniczego sprzymierzeńca, czy nikłą, kiełkującą świadomość, że już kiedyś “znał” ten głos. Znał i lekkie kroki. Zczołgał się z wilgotnego od potu i prawdopodobnie krwi posłania. Opadł kolanami na przeraźliwie zimną posadzkę, ale właściwie nie odczuł różnicy. Podparł się obiema dłońmi. Powietrze w celi było tak samo zimne, mieszające się ze stęchłą wilgocią. Odwrócił twarz w stronę żelaznych wrót i po raz chyba pierwszy od… (od kiedy?) jego odpowiedź na zadane pytanie była twierdząca - Tak - głos miał chrapliwy, niski i niemal tak samo cichy, jak ten należący do właścicielki wypowiedzianego imienia. Jego własnego. Pamiętał je, chociaż zdawało się po wielokroć rozmazywać w kawalkadzie gorączkowych majaków - Kim jesteś - przesunął się bliżej wejścia, przy ścianie, bardziej czujny, jakby za chwilę, z łoskotem miało w niego uderzyć niewidzialne crucio. Nie był pewien, czy pytanie było zasadne. Co tu robiła? Z czym przychodziła i… skąd znała jego imię? Nie, nie była wrogiem. Aż w takie podchody nie mogli się bawić. Po co, jeśli wystarczył eliksir, by wyciągnąć z niego prawdę? Prawdę, której nie dostali. Prawdę, którą ktoś pomógł mu zachować.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Zsunięcie się z posłania przyszło ci z trudem – nogi, odzwyczajone od poruszania się, ugięły się pod tobą, a błędnik zaprotestował nagłej zmianie pozycji, odwdzięczając się falą zawrotów głowy. Zatoczyłeś się na ścianę, chłodną, wilgotną, ledwie odzyskując równowagę; zimno pomogło ci jednak nieco się otrzeźwić, choć ledwie je już odczuwałeś – stopy miałeś bose, sine; ubranie, które otrzymałeś po swoim przybyciu do Tower lepiło się od brudu, choć po pewnym czasie trudno było już to dostrzec – tak samo, jak niemożliwym było stwierdzenie, jaki był jego pierwotny kolor. Materiał był cienki, niezbyt solidny; miejscami się poprzecierał, w innych miejscach porwały go zaklęcia; nie utrzymywał ciepła – drżałeś.
Pierwsze słowa, które opuściły twoje usta, początkowo pozostały bez odpowiedzi. Ta dotarła do ciebie po chwili, poprzedzona cichym wypuszczeniem powietrza. – Tak – kobiecy głos rozległ się tuż przy drzwiach, przedostając się przez wąską szparę. Zaraz potem usłyszałeś coś innego – zza okna, jedynego, jakie posiadała twoja cela, wraz z podmuchem powietrza wpadł dźwięk głośnego krakania, niespokojnego, jakby ostrzegawczego. Wiedziałeś, skąd się brało: ilekroć wyglądałeś na zewnątrz, na dziedziniec, mogłeś obserwować powstawanie makabrycznej dekoracji z nabitych na pale głów straconych więźniów, które – niczym przestroga – wyrastały z brukowanego placu. To pomiędzy nimi przechadzali się wyprowadzani w ciągu dnia więźniowie. To tam mieszkały też kruki – nie wiedziałeś, jaki był tego cel, ale każda z głów miała swojego strażnika w postaci czarnego ptaka, uwięzionego przy palu za pomocą cienkiego łańcucha. Ich krakanie niejednokrotnie wyrywało cię z płytkiego snu, w który udawało ci się zapadać.
Gdy ptasi skrzek umilkł, kobieta odezwała się ponownie. – Nie mamy czasu, Sam. Twoi przyjaciele tutaj są – szeptała dalej, słowa wydostawały się spomiędzy jej warg szybko, jakby nie chciała tracić cennych sekund na ich oddzielanie. – Idą prosto w pułapkę. Musimy im pomóc. – Ucichła nagle, usłyszałeś stuknięcie stopy o posadzkę; raz w tył, z powrotem w przód. – Nie mam różdżki, nie mogę otworzyć tych drzwi – ale udało mi się opóźnić strażnika, który co rano odnawia antymagiczne zaklęcia. Nie na długo. Nie mamy wiele czasu – powtórzyła, w jej głosie czaiło się coraz większe napięcie. Wciąż mogłeś być pewien, że znałeś jej głos, mogłeś już niemal uchwycić wspomnienie, w którym docierał do ciebie po raz ostatni – ale wciąż było zamazane, niewyraźne; uciekało ci jak mgła, którą próbuje się złapać w palce. – Powinno już ustąpić. Czujesz? – zapytała. Nie czułeś niczego – nie korzystałeś z magii od bardzo dawna, tak dawna, że nie miałeś pewności, czy wciąż potrafisz – ale istniał tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać.
Żywotność Samuela: 106/266 (-40 do kości)
Obrażenia:
60 – psychiczne
50 – ogólne osłabienie organizmu
50 – tłuczone (siniaki na całym ciele)
Pierwsze słowa, które opuściły twoje usta, początkowo pozostały bez odpowiedzi. Ta dotarła do ciebie po chwili, poprzedzona cichym wypuszczeniem powietrza. – Tak – kobiecy głos rozległ się tuż przy drzwiach, przedostając się przez wąską szparę. Zaraz potem usłyszałeś coś innego – zza okna, jedynego, jakie posiadała twoja cela, wraz z podmuchem powietrza wpadł dźwięk głośnego krakania, niespokojnego, jakby ostrzegawczego. Wiedziałeś, skąd się brało: ilekroć wyglądałeś na zewnątrz, na dziedziniec, mogłeś obserwować powstawanie makabrycznej dekoracji z nabitych na pale głów straconych więźniów, które – niczym przestroga – wyrastały z brukowanego placu. To pomiędzy nimi przechadzali się wyprowadzani w ciągu dnia więźniowie. To tam mieszkały też kruki – nie wiedziałeś, jaki był tego cel, ale każda z głów miała swojego strażnika w postaci czarnego ptaka, uwięzionego przy palu za pomocą cienkiego łańcucha. Ich krakanie niejednokrotnie wyrywało cię z płytkiego snu, w który udawało ci się zapadać.
Gdy ptasi skrzek umilkł, kobieta odezwała się ponownie. – Nie mamy czasu, Sam. Twoi przyjaciele tutaj są – szeptała dalej, słowa wydostawały się spomiędzy jej warg szybko, jakby nie chciała tracić cennych sekund na ich oddzielanie. – Idą prosto w pułapkę. Musimy im pomóc. – Ucichła nagle, usłyszałeś stuknięcie stopy o posadzkę; raz w tył, z powrotem w przód. – Nie mam różdżki, nie mogę otworzyć tych drzwi – ale udało mi się opóźnić strażnika, który co rano odnawia antymagiczne zaklęcia. Nie na długo. Nie mamy wiele czasu – powtórzyła, w jej głosie czaiło się coraz większe napięcie. Wciąż mogłeś być pewien, że znałeś jej głos, mogłeś już niemal uchwycić wspomnienie, w którym docierał do ciebie po raz ostatni – ale wciąż było zamazane, niewyraźne; uciekało ci jak mgła, którą próbuje się złapać w palce. – Powinno już ustąpić. Czujesz? – zapytała. Nie czułeś niczego – nie korzystałeś z magii od bardzo dawna, tak dawna, że nie miałeś pewności, czy wciąż potrafisz – ale istniał tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać.
Żywotność Samuela: 106/266 (-40 do kości)
Obrażenia:
60 – psychiczne
50 – ogólne osłabienie organizmu
50 – tłuczone (siniaki na całym ciele)
Zimna podłoga i ściany stanowiły pewien wyznacznik realności. Chłód ciągnął od sinych stóp, od ramion i pełzł dalej, rozlewając się niekontrolowanymi dreszczami. Ale wszystkie ginęły w kawalkadzie wrażeń, które ostatecznie zbijały się w jedną, stłumioną masę. Zdarzało mu się zapadać w pustą obojętność, która przyjmowała zmysłami, ale wymykała się umysłowi, który znikał za murem świadomości. Mała cząstka myśli, którą trzymał dla siebie. Ja, które pamiętało kim był. A które wraz z szeptanym głosem za ścianą, trącało struny wspomnień. I rzeczywistości poza murami Tower.
W pierwszej chwili mógłby nawet przysiąc, że chciał uznać szept za wymysł zmęczonego umysłu, może gorączki, albo halucynacji, które chciał zadrwić z jego bezsilności. Zamiast tego, jego własne pytanie nie pozostało bez echa. Ciche “tak”, niby odbicie jego własnych słów rozsuwało mgłę niepewności, nadając prawdziwości rozgrywającej się właśnie sceny - nie był sam. Po raz pierwszy od długiego czasu, coś więcej niż nikła nadzieja zakołatało mu się w piersi.
Mimowolnie też odwrócił głowę w stronę, z której dobiegło go krakanie, bardzo wyraźnie przypominając mu o makabrycznym widoku za oknem. Nabite na pal głowy wydawały mu się nawet w przypływie gorączki ruszać, jakby odgrywając nieskończoną ilość razy scenę śmierci z ustami rozchylonymi, jak do krzyku. Ale zamiast ich głosu, słyszał złowieszcze i jednocześnie żałosne skrzeki czarnych ptaszysk, niczym żałobna przestroga dla wszystkich więźniów Tower. Ale tym razem, nie próbował myśleć o tym, czy kiedyś i jego głowa zawiśnie na dziedzińcu. Na języku, niemal zawisło głupie “co?...”, gdy usłyszał o przyjaciołach. Czy naprawdę dostawał szansę? Wciągnął ciężko powietrze, starając się zdusić jednoczesną falę nadziei i przerażenia.
Byli tu. Dlaczego? Zostali uwięzieni? Kolejne pytania cisnęły mu się do ust, ale - nie miał już nic do stracenia, nawet, jeśli jakimś pokrętnym sposobem, właśnie sam wchodził w pułapkę - Gdzie oni są? - kiedy się w końcu odezwał, zachrypnięty i drżący głos nabierał tych drobin spokoju, jakich potrzebował. Błędy zbyt wiele by go kosztowały - Co planują? - i tym razem chodziło mu o pułapkę. Konkrety. Starał się z kilku otrzymanych szeptem zdań poskładać odpowiedź.
Nachylił się bliżej wąskiej szpary w drzwiach, opierając przy tym dłonie przy zamku. Czy czuł cokolwiek? Od tak dawna wydawało mu się, że magia przestała płynąć nawet w jego żyłach, że wstrzymał oddech, starając się - jak dawniej - skupić. Przypomnieć sobie jej zew. Jej drganie pod skórą i napięcie powietrze, która kumulowało się tuż przed wypowiedzeniem tak znajomej formuły. Złowieszcze głosy, które torturowały go nocami w koszmarach, zawyły, ale wraz z ułożeniem palców, wraz z gestem ręki, pojawiła się cicha inkantacja - Alohomora - nie był nawet pewien, czy tak proste zaklęcie było jeszcze w jego mocy, ani tym bardziej, czy miało szansę przebić się przez masywne wejście.
I na miecz Godryka, na cichą, ledwie słyszalną pieśń feniksa, którą wciąż pamiętał z przysięgi, niech biel magii do niego już wróci.
W pierwszej chwili mógłby nawet przysiąc, że chciał uznać szept za wymysł zmęczonego umysłu, może gorączki, albo halucynacji, które chciał zadrwić z jego bezsilności. Zamiast tego, jego własne pytanie nie pozostało bez echa. Ciche “tak”, niby odbicie jego własnych słów rozsuwało mgłę niepewności, nadając prawdziwości rozgrywającej się właśnie sceny - nie był sam. Po raz pierwszy od długiego czasu, coś więcej niż nikła nadzieja zakołatało mu się w piersi.
Mimowolnie też odwrócił głowę w stronę, z której dobiegło go krakanie, bardzo wyraźnie przypominając mu o makabrycznym widoku za oknem. Nabite na pal głowy wydawały mu się nawet w przypływie gorączki ruszać, jakby odgrywając nieskończoną ilość razy scenę śmierci z ustami rozchylonymi, jak do krzyku. Ale zamiast ich głosu, słyszał złowieszcze i jednocześnie żałosne skrzeki czarnych ptaszysk, niczym żałobna przestroga dla wszystkich więźniów Tower. Ale tym razem, nie próbował myśleć o tym, czy kiedyś i jego głowa zawiśnie na dziedzińcu. Na języku, niemal zawisło głupie “co?...”, gdy usłyszał o przyjaciołach. Czy naprawdę dostawał szansę? Wciągnął ciężko powietrze, starając się zdusić jednoczesną falę nadziei i przerażenia.
Byli tu. Dlaczego? Zostali uwięzieni? Kolejne pytania cisnęły mu się do ust, ale - nie miał już nic do stracenia, nawet, jeśli jakimś pokrętnym sposobem, właśnie sam wchodził w pułapkę - Gdzie oni są? - kiedy się w końcu odezwał, zachrypnięty i drżący głos nabierał tych drobin spokoju, jakich potrzebował. Błędy zbyt wiele by go kosztowały - Co planują? - i tym razem chodziło mu o pułapkę. Konkrety. Starał się z kilku otrzymanych szeptem zdań poskładać odpowiedź.
Nachylił się bliżej wąskiej szpary w drzwiach, opierając przy tym dłonie przy zamku. Czy czuł cokolwiek? Od tak dawna wydawało mu się, że magia przestała płynąć nawet w jego żyłach, że wstrzymał oddech, starając się - jak dawniej - skupić. Przypomnieć sobie jej zew. Jej drganie pod skórą i napięcie powietrze, która kumulowało się tuż przed wypowiedzeniem tak znajomej formuły. Złowieszcze głosy, które torturowały go nocami w koszmarach, zawyły, ale wraz z ułożeniem palców, wraz z gestem ręki, pojawiła się cicha inkantacja - Alohomora - nie był nawet pewien, czy tak proste zaklęcie było jeszcze w jego mocy, ani tym bardziej, czy miało szansę przebić się przez masywne wejście.
I na miecz Godryka, na cichą, ledwie słyszalną pieśń feniksa, którą wciąż pamiętał z przysięgi, niech biel magii do niego już wróci.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Zbliżyłeś się do drzwi, metalowych, solidnych – oprócz podłużnej szpary zdających się nie mieć żadnych słabych punktów. Przez nią, przez wąski otwór, dostrzegałeś ścianę po drugiej stronie, a także zarys sylwetki, skrytej jednak w półmroku, niewyraźnej – twoje pole widzenia było zbyt małe, by w ten sposób ją rozpoznać. Wciąż słyszałeś jednak głos, skupiony, zachrypnięty, cichy – napięty. – Nie wiem – odpowiedziała kobieta; wydawało ci się, że między sylabami usłyszałeś przepraszającą nutę. – Zniknęli mi z oczu na dziedzińcu, ale szli w tę stronę. – Chwila ciszy, ciągnąca się w nieskończoność; co planowali? Sylwetka po drugiej stronie poruszyła się, być może kręcąc głową – a może sprawdzając, czy korytarz, na którym stała, wciąż był względnie bezpieczny. – Nie wiem – powtórzyła, jak echo – choć z coraz większym zniecierpliwieniem. – Ale całe Tower od wczoraj huczało. Wszystkich postawili w gotowość. Jeśli tam wejdą, już nie wyjdą. – Kobieta urwała na moment, przełykając ślinę.
Tymczasem skupiłeś się na drzwiach, a dokładniej – na zamku, który chciałeś otworzyć. Sięgnięcie po magię przyszło ci z trudem – choć zaklęcie, które wybrałeś, należało do tych prostych, to wciąż byłeś osłabiony: ból w mięśniach cię rozpraszał, myśli nie chciały zebrać się w całość. Po wypowiedzeniu inkantacji początkowo nie poczułeś nic – słowo rozmyło się w przestrzeni celi, jakby nic nie znacząc – ale po chwili, ułamku sekundy, coś ciepłego rozlało się po opuszkach twoich palców, gdy powróciło do nich znajome, choć częściowo zapomniane, uczucie. Zamek zgrzytnął przeciągle – nie zdążyłeś jednak sięgnąć do klamki, twoja towarzyszka była szybsza, pierwsza otwierając drzwi.
Nie rozpoznałeś jej od razu. Znacznie chudsza niż zapamiętałeś, ubrana była w strój bliźniaczo podobny do twojego, szary, bezkształtny; zbyt luźny, by można było dostrzec przez niego jakiekolwiek kształty. Na stopach, w przeciwieństwie do ciebie, miała buty, ale wydawały się zdecydowanie na nią za duże, jakby zabrała je komuś innemu. Włosy, niegdyś rude, jakby zszarzały i przerzedziły się – obcięte na krótko, ledwie zasłaniały jej uszy. Pomimo ostrzejszych rysów rozpoznałeś jednak jej twarz, a także oczy, tak samo jasne i żywe, jak zawsze.
Jessa Diggory zrobiła krok w twoim kierunku, zaciskając wokół ciebie chude ramiona w krótkim uścisku. Obolałe ciało zaprotestowało, siniaki na sekundę odezwały się na nowo – ale nim z twoich ust wydostałby się jęk, kobieta cofnęła się szybko. – Przepraszam – powiedziała, przyglądając ci się. W jej spojrzeniu, współczującym, lekko przestraszonym, mogłeś dostrzec odbicie tego, jak źle sam musiałeś wyglądać. – Posłuchaj teraz, Sam, jesteśmy na drugim piętrze, musimy dostać się na dół. To trudne, ale nie niemożliwe, wieża jest jeszcze prawie pusta. – Objęła się ramionami, kontrolnie spoglądając na boki; w prawo, w lewo. Później znów na ciebie. – Musisz ich ostrzec, powiedzieć, żeby uciekali. I uciec z nimi – zakończyła, spoglądając na ciebie intensywnie przez ułamek sekundy, później coś odwróciło jej uwagę. Spojrzała w bok, w stronę wylotu korytarza – i wtedy również to usłyszałeś. Kroki, pojedyncze, wspinające się po schodach na górę.
Korytarz, na którym staliście, był pusty – brakowało na nim mebli, bocznych odnóg, kolumn. Jedynie metr pustej przestrzeni z dwoma rzędami metalowych drzwi, takich samych jak te, które właśnie udało ci się otworzyć. Z jednej strony korytarz kończył się krętą klatką schodową, z drugiej – ślepym zaułkiem.
Żywotność Samuela: 106/266 (-40 do kości)
Obrażenia:
60 – psychiczne
50 – ogólne osłabienie organizmu
50 – tłuczone (siniaki na całym ciele)
Tymczasem skupiłeś się na drzwiach, a dokładniej – na zamku, który chciałeś otworzyć. Sięgnięcie po magię przyszło ci z trudem – choć zaklęcie, które wybrałeś, należało do tych prostych, to wciąż byłeś osłabiony: ból w mięśniach cię rozpraszał, myśli nie chciały zebrać się w całość. Po wypowiedzeniu inkantacji początkowo nie poczułeś nic – słowo rozmyło się w przestrzeni celi, jakby nic nie znacząc – ale po chwili, ułamku sekundy, coś ciepłego rozlało się po opuszkach twoich palców, gdy powróciło do nich znajome, choć częściowo zapomniane, uczucie. Zamek zgrzytnął przeciągle – nie zdążyłeś jednak sięgnąć do klamki, twoja towarzyszka była szybsza, pierwsza otwierając drzwi.
Nie rozpoznałeś jej od razu. Znacznie chudsza niż zapamiętałeś, ubrana była w strój bliźniaczo podobny do twojego, szary, bezkształtny; zbyt luźny, by można było dostrzec przez niego jakiekolwiek kształty. Na stopach, w przeciwieństwie do ciebie, miała buty, ale wydawały się zdecydowanie na nią za duże, jakby zabrała je komuś innemu. Włosy, niegdyś rude, jakby zszarzały i przerzedziły się – obcięte na krótko, ledwie zasłaniały jej uszy. Pomimo ostrzejszych rysów rozpoznałeś jednak jej twarz, a także oczy, tak samo jasne i żywe, jak zawsze.
Jessa Diggory zrobiła krok w twoim kierunku, zaciskając wokół ciebie chude ramiona w krótkim uścisku. Obolałe ciało zaprotestowało, siniaki na sekundę odezwały się na nowo – ale nim z twoich ust wydostałby się jęk, kobieta cofnęła się szybko. – Przepraszam – powiedziała, przyglądając ci się. W jej spojrzeniu, współczującym, lekko przestraszonym, mogłeś dostrzec odbicie tego, jak źle sam musiałeś wyglądać. – Posłuchaj teraz, Sam, jesteśmy na drugim piętrze, musimy dostać się na dół. To trudne, ale nie niemożliwe, wieża jest jeszcze prawie pusta. – Objęła się ramionami, kontrolnie spoglądając na boki; w prawo, w lewo. Później znów na ciebie. – Musisz ich ostrzec, powiedzieć, żeby uciekali. I uciec z nimi – zakończyła, spoglądając na ciebie intensywnie przez ułamek sekundy, później coś odwróciło jej uwagę. Spojrzała w bok, w stronę wylotu korytarza – i wtedy również to usłyszałeś. Kroki, pojedyncze, wspinające się po schodach na górę.
Korytarz, na którym staliście, był pusty – brakowało na nim mebli, bocznych odnóg, kolumn. Jedynie metr pustej przestrzeni z dwoma rzędami metalowych drzwi, takich samych jak te, które właśnie udało ci się otworzyć. Z jednej strony korytarz kończył się krętą klatką schodową, z drugiej – ślepym zaułkiem.
Żywotność Samuela: 106/266 (-40 do kości)
Obrażenia:
60 – psychiczne
50 – ogólne osłabienie organizmu
50 – tłuczone (siniaki na całym ciele)
Cienie półmroku skutecznie kryły właścicielkę twarzy, znajdującej się po drugiej stronie drzwi do celi. Tak, jak zawsze chowały próby wypatrzenia czegoś więcej ponad stłumione kroki, które wieściły zbliżający się ból. Miało być jednak inaczej, a wieść, że ktoś, kogo kiedyś znał znajdował się w Tower, jednocześnie wyła przestrogą i zwiastowała nadzieję.I żadnej nie mógł dać się ponieść. I chociaż nieznajoma nie mogła go zobaczyć, niemo skinął głową. Na pytania przyjdzie jeszcze czas. Prawdopodobnie. Ale tym razem, to nie on miał odpowiadać.
Serce, które zdawało się wcześniej bić w dziwnie stłumionym echem, przyspieszyło. Kilka sekund, wydawało się nieprzyjemnie ciężkich, jakby obijały się kpiną w jego skroni, powtarzając wypowiedzianą inkantację, jak echo. I gdy tylko, to samo echo miało zaśmiać mu się w twarz, znajome ciepło przesunęło się przez palce, finalizując werbalizacją uśpionej - wydawać by się mogło - mocy. Nie wiedział, że zgrzyt otwieranych wrót do celi, kiedykolwiek wywoła w nim taką falę ulgi. Ledwie ułożył rozcapierzone dłonie na zimnej powierzchni, a te uchyliły się, odsłaniając mu widok jego tajemniczego sprzymierzeńcy - Jessa - wyrwało mu się z ust, gdy drobna i chuda postać objęła go, skutecznie budząc otępiałe zmysły. Odetchnął cicho, chrapliwie, dusząc mimowolny grymas bólu, a krew nieco żywiej zawirowała w skroniach. Uniósł rękę, ale wychudzona zakonniczka odsunęła się pospiesznie, a na przeprosiny, przekręcił powoli głowę - Dziękuję - oparł bark o ścianę przy drzwiach, skupiając całą uwagę na wypowiadanych przez rudowłosą słowach - Drugie piętro - powtórzył bardziej do siebie. Wysokość się zgadzała - Rozpoznałaś kogoś? - kiełkowała mu jedna myśl, może pomysł, ale nie mógł działać na oślep. Dostał szansę i musiał ją wykorzystać - Muszą mieć powód, dla którego tu są - dodał, nie pytając, a stwierdzając bardziej twardo. Tego był pewien. O nim nie mogli wiedzieć, nie próbował nawet dopisywać do tej myśli znaczenia. A więc dlaczego? - Wiesz ilu strażników jest niżej? - wciąż szeptał, nie chcąc, by głos rozszedł się po pustym korytarzu. Chciał zapytać o więcej, jak udało jej się do niego dostać, jak ja złapali, albo czy wie gdzie znajduje się ten parszywy naczelnik. Ciemne ślepia lustrowały towarzyszkę, jakby samo spojrzenie mogło mu dać odpowiedzi. A chwilę potem, słyszał już kroki, które wywoływały w nim wcześniej gniew. Po nim, pozostawało tylko echo, które równało się ze zbliżającym się pogłosem stąpającego po stopniach schodów strażnika. Jeśli ich zobaczy, będą mieli chwilę na reakcję, dzięki pomocy magii - być może więcej. Jeśli się uda. Nie zmieniało to jednak faktu, że aktualnie mieli tylko jeden kierunek. Dostać się do schodów - Idziemy. Mico - raz jeszcze spróbował sięgnąć znajomej magii, raz jeszcze do zaklęcia należącego do tych mniej skomplikowanych. Pozostawił spojrzenie utkwione na krańcu korytarza, w którym miał dostrzec wyłaniającą się postać. Dłońmi wskazał zakonniczce za siebie i ruszył w wybranym kierunku, posiłkując się oparciem o ścianę.
Serce, które zdawało się wcześniej bić w dziwnie stłumionym echem, przyspieszyło. Kilka sekund, wydawało się nieprzyjemnie ciężkich, jakby obijały się kpiną w jego skroni, powtarzając wypowiedzianą inkantację, jak echo. I gdy tylko, to samo echo miało zaśmiać mu się w twarz, znajome ciepło przesunęło się przez palce, finalizując werbalizacją uśpionej - wydawać by się mogło - mocy. Nie wiedział, że zgrzyt otwieranych wrót do celi, kiedykolwiek wywoła w nim taką falę ulgi. Ledwie ułożył rozcapierzone dłonie na zimnej powierzchni, a te uchyliły się, odsłaniając mu widok jego tajemniczego sprzymierzeńcy - Jessa - wyrwało mu się z ust, gdy drobna i chuda postać objęła go, skutecznie budząc otępiałe zmysły. Odetchnął cicho, chrapliwie, dusząc mimowolny grymas bólu, a krew nieco żywiej zawirowała w skroniach. Uniósł rękę, ale wychudzona zakonniczka odsunęła się pospiesznie, a na przeprosiny, przekręcił powoli głowę - Dziękuję - oparł bark o ścianę przy drzwiach, skupiając całą uwagę na wypowiadanych przez rudowłosą słowach - Drugie piętro - powtórzył bardziej do siebie. Wysokość się zgadzała - Rozpoznałaś kogoś? - kiełkowała mu jedna myśl, może pomysł, ale nie mógł działać na oślep. Dostał szansę i musiał ją wykorzystać - Muszą mieć powód, dla którego tu są - dodał, nie pytając, a stwierdzając bardziej twardo. Tego był pewien. O nim nie mogli wiedzieć, nie próbował nawet dopisywać do tej myśli znaczenia. A więc dlaczego? - Wiesz ilu strażników jest niżej? - wciąż szeptał, nie chcąc, by głos rozszedł się po pustym korytarzu. Chciał zapytać o więcej, jak udało jej się do niego dostać, jak ja złapali, albo czy wie gdzie znajduje się ten parszywy naczelnik. Ciemne ślepia lustrowały towarzyszkę, jakby samo spojrzenie mogło mu dać odpowiedzi. A chwilę potem, słyszał już kroki, które wywoływały w nim wcześniej gniew. Po nim, pozostawało tylko echo, które równało się ze zbliżającym się pogłosem stąpającego po stopniach schodów strażnika. Jeśli ich zobaczy, będą mieli chwilę na reakcję, dzięki pomocy magii - być może więcej. Jeśli się uda. Nie zmieniało to jednak faktu, że aktualnie mieli tylko jeden kierunek. Dostać się do schodów - Idziemy. Mico - raz jeszcze spróbował sięgnąć znajomej magii, raz jeszcze do zaklęcia należącego do tych mniej skomplikowanych. Pozostawił spojrzenie utkwione na krańcu korytarza, w którym miał dostrzec wyłaniającą się postać. Dłońmi wskazał zakonniczce za siebie i ruszył w wybranym kierunku, posiłkując się oparciem o ścianę.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Jessa pokręciła głową, słysząc twoje podziękowania. – Jeszcze nie masz za co – odezwała się pospieszenie, przez cały czas mówiąc tym samym, cichym, ledwie słyszalnym głosem. Możliwe, że do tego przywykła – do konieczności skradania się, ukrywania swojej obecności. A może zwyczajnie kierowała nią przezorność, bo budynek, w którym się znajdowaliście, z pewnością nie był pusty.
Gdy zadałeś pytanie o to, czy udało jej się kogoś rozpoznać, przytaknęła – choć miałeś wrażenie, że nieco niepewnie. – Kierana – odparła krótko, po czym wzruszyła ramionami na znak, że nie znała powodu, dla którego Zakon Feniksa pojawił się w Tower. W jej gestach czaiła się nerwowość, dostrzegałeś ją także w sposobie, w jaki raz po raz rozglądała się na boki, mimo że w korytarzu – jeszcze przez chwilę – panowała cisza. Wyglądało to jak tik, coś, nad czym nie do końca panowała. – Co najmniej trzech, ale będzie więcej. Niedługo powinni zacząć chodzić po celach. – Wiedziałeś, że to robili – co najmniej jeden ze strażników Tower pojawiał się u ciebie każdego ranka, żeby wymienić na puste stojące w kącie twojej celi wiadro. Czasami razem z nim pojawiał się naczelnik więzienia – wtedy mogłeś być pewien, że czekało cię co najmniej kilka godzin bolesnych przesłuchań.
Jessa również zwróciła uwagę na kroki, które rozległy się na schodach. W pierwszej chwili jakby się skuliła – jej ramiona zgarbiły się, twarz wykrzywił grymas bólu – ale zaraz potem z chwilowego otumanienia wyrwało ją twoje krótkie idziemy. Skinęła głową, stając po twojej drugiej stronie i wyciągając chude ramię, żeby pomóc ci iść. Gdy wypowiedziałeś inkantację zaklęcia, magia lekko rozgrzała się w twoich palcach, ale tym razem nie poczułeś jej działania; nadal poruszałeś się powoli, każdy pokonywany metr przypłacając falą rozlewającego się po ciele bólu.
Udało wam się przebyć może połowę odległości dzielącej was od okrągłej klatki schodowej, gdy zarówno wasze kroki, jak i te odbijające się echem od kamiennych ścian schodów, utonęły w dźwięku tak głośnym i niespodziewanym, że prawie podskoczyliście. Brzmiało to jak klakson, wysoki, wwiercający się w uszy – a dzięki doskonałej znajomości białej magii wiedziałeś, czym był: ktoś nieproszony wszedł na teren obłożony zabezpieczeniami. Gdy hałas ucichł, mogłeś się zorientować, że ucichły i kroki – ale jeśli spojrzałeś w kierunku wylotu korytarza, dostrzegłeś na nim cień. Strażnik, który do tej pory wspinał się po schodach, musiał na nich przystanąć – prawdopodobnie zaalarmowany. Po pokonaniu reszty dzielącej was od schodów odległości, mogłeś się przekonać, że w istocie tak było: mężczyzna, szczupły i średniego wzrostu, ubrany w mundur strażnika, stał odwrócony plecami do was, pięć stopni poniżej podestu schodów. Jeszcze was nie widział, spoglądając w dół klatki schodowej; słyszałeś, że piętro niżej zaczęły trzaskać drzwi, a parę sekund później na dziedzińcu rozległo się donośne bicie dzwonu. Czarodziej, który stał przed tobą, trzymał w ręku różdżkę.
Rzut na zaklęcie.
Żywotność Samuela: 106/266 (-40 do kości)
Obrażenia:
60 – psychiczne
50 – ogólne osłabienie organizmu
50 – tłuczone (siniaki na całym ciele)
Gdy zadałeś pytanie o to, czy udało jej się kogoś rozpoznać, przytaknęła – choć miałeś wrażenie, że nieco niepewnie. – Kierana – odparła krótko, po czym wzruszyła ramionami na znak, że nie znała powodu, dla którego Zakon Feniksa pojawił się w Tower. W jej gestach czaiła się nerwowość, dostrzegałeś ją także w sposobie, w jaki raz po raz rozglądała się na boki, mimo że w korytarzu – jeszcze przez chwilę – panowała cisza. Wyglądało to jak tik, coś, nad czym nie do końca panowała. – Co najmniej trzech, ale będzie więcej. Niedługo powinni zacząć chodzić po celach. – Wiedziałeś, że to robili – co najmniej jeden ze strażników Tower pojawiał się u ciebie każdego ranka, żeby wymienić na puste stojące w kącie twojej celi wiadro. Czasami razem z nim pojawiał się naczelnik więzienia – wtedy mogłeś być pewien, że czekało cię co najmniej kilka godzin bolesnych przesłuchań.
Jessa również zwróciła uwagę na kroki, które rozległy się na schodach. W pierwszej chwili jakby się skuliła – jej ramiona zgarbiły się, twarz wykrzywił grymas bólu – ale zaraz potem z chwilowego otumanienia wyrwało ją twoje krótkie idziemy. Skinęła głową, stając po twojej drugiej stronie i wyciągając chude ramię, żeby pomóc ci iść. Gdy wypowiedziałeś inkantację zaklęcia, magia lekko rozgrzała się w twoich palcach, ale tym razem nie poczułeś jej działania; nadal poruszałeś się powoli, każdy pokonywany metr przypłacając falą rozlewającego się po ciele bólu.
Udało wam się przebyć może połowę odległości dzielącej was od okrągłej klatki schodowej, gdy zarówno wasze kroki, jak i te odbijające się echem od kamiennych ścian schodów, utonęły w dźwięku tak głośnym i niespodziewanym, że prawie podskoczyliście. Brzmiało to jak klakson, wysoki, wwiercający się w uszy – a dzięki doskonałej znajomości białej magii wiedziałeś, czym był: ktoś nieproszony wszedł na teren obłożony zabezpieczeniami. Gdy hałas ucichł, mogłeś się zorientować, że ucichły i kroki – ale jeśli spojrzałeś w kierunku wylotu korytarza, dostrzegłeś na nim cień. Strażnik, który do tej pory wspinał się po schodach, musiał na nich przystanąć – prawdopodobnie zaalarmowany. Po pokonaniu reszty dzielącej was od schodów odległości, mogłeś się przekonać, że w istocie tak było: mężczyzna, szczupły i średniego wzrostu, ubrany w mundur strażnika, stał odwrócony plecami do was, pięć stopni poniżej podestu schodów. Jeszcze was nie widział, spoglądając w dół klatki schodowej; słyszałeś, że piętro niżej zaczęły trzaskać drzwi, a parę sekund później na dziedzińcu rozległo się donośne bicie dzwonu. Czarodziej, który stał przed tobą, trzymał w ręku różdżkę.
Rzut na zaklęcie.
Żywotność Samuela: 106/266 (-40 do kości)
Obrażenia:
60 – psychiczne
50 – ogólne osłabienie organizmu
50 – tłuczone (siniaki na całym ciele)
Pokręcił powoli głową - Jesteś. To już powód - odpowiedział cicho, czując jak zbiera mu się na mdłości. Nie zliczył momentów, w których chciał zobaczyć jakąkolwiek sprzyjającą mu twarz. Różną od katów, strażników, naczelnika i kolejnych przesłuchujących. Kawalkada pytań, bólu, koszmarów, zdradliwej słabości i halucynacji. Był wytrzymały. Przeszedł wystarczająco wiele, by trwać. A jednak, ciemność wdzierała się nie tylko pod opuchnięte powieki. Widok zakonniczki, tak po prostu - tchnęła iskrą nadziei. Wciąż niepewnej i chwiejnej, ale nie miał nic do stracenia, a do zyskania - wolność. Niezależnie od jej formy. Był przecież Skamanderem. Podstawą szczęścia jest wolność, a podstawą wolności odwaga. Czy nie tak to szło? I o każdą musiał zawalczyć.
Kiwnął głową. Kieran. Mentor. Przymknął powieki z nutą nieokreślonej satysfakcji. Mimowolnie też, myśl podążyła do Anthonego. Zacisnął palce w pięść, wymuszając na ustach grymas bólu. Tym razem nie otępiający. Przypominający o kreślonym pospiesznie celu.
Zmarszczył brwi na kotłujące się obrazy przesłuchań. Był wytrzymały, ale przechodziły go zimne dreszcze, na wspomnienie wszystkiego co się z nim działo. A twarz naczelnika rysowała się w tych obrazach zawsze, jako ponura zapowiedź koszmaru na jawie. Widok malującego się grymasu na obliczu Jessy rysowała mu podobną do jego własnych wizje doświadczeń. Iskra gniewu zakołysała się powtórnie, chociaż wciąż trwała na granicy. Nie dawał jej ujścia - Czyli musimy zdążyć, zanim będzie ich więcej - albo jakimś cudem sprawić, by nie pojawiło się ich więcej - ciało spięło się, wywołując nieprzyjemne zawroty. Jak zmusić ciało do odzyskania chociaż części sił? Do przekucia determinacji w siłę.
Ruszyli, a w krokach brakowało dawnej werwy. A mimo to - szli do przodu. Podpierając się, chwiejnie, płacąc falami bólu, ale wciąż do celu.
Magia, chociaż zadrżała pod palcami, rozgrzewając opuszki, tym razem nie osiągnęła materializacji. Zmarszczył brwi, ale zamiast rezygnacji, wysunął rękę do przodu. Nagły hałas zatrzymał kroki, a on sam rozejrzał się zbyt gwałtownie. Odchylił się też zbyt mocno, zderzając się ramieniem ze ścianą. Wysoki dźwięk wdzierał się przez uszy i wiercił szumem w głowie, niby dzwon. Potem była już pewność - Weszli do środka - spojrzał na Jessę, chwytając jej nadgarstek. Jeśli miał ich uprzedzić o pułapce, zaczynało wyglądać na to, że się spóźnił. Zdusił przekleństwo, chociaż oddałby wiele, by móc zrobić to głośno, na pełnej zawartości płuc. Ale to zlokalizowany cień na schodach, który znieruchomiał pociągnął za sobą kolejna akcję. Tym razem musiał zaryzykować - Petrificus Totalus - formuła zaklęcia pojawiła się na języku niemal natychmiast, gdy gestem dłoni zdecydował się wypchnąć moc ku odwróconemu strażnikowi. Był biegły w białej magii. Wiedział to. Musiał tylko na nowo rozbudzić wspomnienie buzującej w jego żyłach mocy. Dziś, od tego zależało jego - ich - życie.
Kiwnął głową. Kieran. Mentor. Przymknął powieki z nutą nieokreślonej satysfakcji. Mimowolnie też, myśl podążyła do Anthonego. Zacisnął palce w pięść, wymuszając na ustach grymas bólu. Tym razem nie otępiający. Przypominający o kreślonym pospiesznie celu.
Zmarszczył brwi na kotłujące się obrazy przesłuchań. Był wytrzymały, ale przechodziły go zimne dreszcze, na wspomnienie wszystkiego co się z nim działo. A twarz naczelnika rysowała się w tych obrazach zawsze, jako ponura zapowiedź koszmaru na jawie. Widok malującego się grymasu na obliczu Jessy rysowała mu podobną do jego własnych wizje doświadczeń. Iskra gniewu zakołysała się powtórnie, chociaż wciąż trwała na granicy. Nie dawał jej ujścia - Czyli musimy zdążyć, zanim będzie ich więcej - albo jakimś cudem sprawić, by nie pojawiło się ich więcej - ciało spięło się, wywołując nieprzyjemne zawroty. Jak zmusić ciało do odzyskania chociaż części sił? Do przekucia determinacji w siłę.
Ruszyli, a w krokach brakowało dawnej werwy. A mimo to - szli do przodu. Podpierając się, chwiejnie, płacąc falami bólu, ale wciąż do celu.
Magia, chociaż zadrżała pod palcami, rozgrzewając opuszki, tym razem nie osiągnęła materializacji. Zmarszczył brwi, ale zamiast rezygnacji, wysunął rękę do przodu. Nagły hałas zatrzymał kroki, a on sam rozejrzał się zbyt gwałtownie. Odchylił się też zbyt mocno, zderzając się ramieniem ze ścianą. Wysoki dźwięk wdzierał się przez uszy i wiercił szumem w głowie, niby dzwon. Potem była już pewność - Weszli do środka - spojrzał na Jessę, chwytając jej nadgarstek. Jeśli miał ich uprzedzić o pułapce, zaczynało wyglądać na to, że się spóźnił. Zdusił przekleństwo, chociaż oddałby wiele, by móc zrobić to głośno, na pełnej zawartości płuc. Ale to zlokalizowany cień na schodach, który znieruchomiał pociągnął za sobą kolejna akcję. Tym razem musiał zaryzykować - Petrificus Totalus - formuła zaklęcia pojawiła się na języku niemal natychmiast, gdy gestem dłoni zdecydował się wypchnąć moc ku odwróconemu strażnikowi. Był biegły w białej magii. Wiedział to. Musiał tylko na nowo rozbudzić wspomnienie buzującej w jego żyłach mocy. Dziś, od tego zależało jego - ich - życie.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Sięgnięcie po silne zaklęcie petryfikujące w twoim przypadku nie było proste – wciąż czułeś osłabienie, kręciło ci się w głowie, nogi, ręce, wydawały ci się niemożliwie ciężkie; momentami miałeś wrażenie, jakbyś poruszał się w wodzie, wraz z każdym kolejnym ruchem musząc pokonywać jej opór. Choć białą magią władałeś wyjątkowo sprawnie, ta sprawiała wrażenie, jakby słuchała cię z opóźnieniem – być może dlatego, że odzwyczaiłeś się od jej używania, a może ze względu na ten rozpychający się pod czaszką ciężar. Wiedziałeś, co stanie się, jeśli zostaniesz ponownie schwytany – choć zdawało się, że od wolności dzieliły cię tylko dwa piętra, to póki co było to nieskończenie daleko.
Gdy uniosłeś dłoń, by zaatakować strażnika, towarzysząca ci dziewczyna z przestrachem zasłoniła dłonią usta – ale cię nie powstrzymała; poczułeś szarpnięcie, użycie magii wywołało kłujący ból w skroni, w stronę niespodziewającego się ataku mężczyzny pomknął jednak promień zaklęcia, na chwilę rozganiając półmrok. Widziałeś, jak odwraca się, jak unosi różdżkę, jak jego usta otwierają się w wyrazie zaskoczenia – a później w tym samym wyrazie zastygają, nogi nieruchomieją, ręce przywierają do boków. Tego, co stało się potem, żadne z was nie mogło powstrzymać – gdyby strażnik stał w korytarzu, upadłby jedynie na posadzkę, on jednak wciąż znajdował się na krętych schodach; jego ciało, zesztywniałe, jakby w zwolnionym tempie przechyliło się do tyłu, po czym huknęło o stopnie i zaczęło się po nich zsuwać, wywołując hałas, dzięki akustyce klatki schodowej niosący się echem po wszystkich piętrach. Cichnący po paru dłużących się w nieskończoność sekundach; nie wiedziałeś, gdzie dokładnie zatrzymało się ciało, ale nie widziałeś go już przed sobą – droga w dół stała przed tobą otworem. Niżej, na poziomie pod tobą, wciąż słyszałeś odgłos kroków, kilka osób krzyczało do siebie, nie byłeś jednak w stanie rozróżnić słów; wydawało ci się też – choć mogłeś się mylić – że w górę niosły się echem inkantacje zaklęć i błyski promieni. Być może gdzieś niżej trwała walka.
Żywotność Samuela: 106/266 (-40 do kości)
Obrażenia:
60 – psychiczne
50 – ogólne osłabienie organizmu
50 – tłuczone (siniaki na całym ciele)
Gdy uniosłeś dłoń, by zaatakować strażnika, towarzysząca ci dziewczyna z przestrachem zasłoniła dłonią usta – ale cię nie powstrzymała; poczułeś szarpnięcie, użycie magii wywołało kłujący ból w skroni, w stronę niespodziewającego się ataku mężczyzny pomknął jednak promień zaklęcia, na chwilę rozganiając półmrok. Widziałeś, jak odwraca się, jak unosi różdżkę, jak jego usta otwierają się w wyrazie zaskoczenia – a później w tym samym wyrazie zastygają, nogi nieruchomieją, ręce przywierają do boków. Tego, co stało się potem, żadne z was nie mogło powstrzymać – gdyby strażnik stał w korytarzu, upadłby jedynie na posadzkę, on jednak wciąż znajdował się na krętych schodach; jego ciało, zesztywniałe, jakby w zwolnionym tempie przechyliło się do tyłu, po czym huknęło o stopnie i zaczęło się po nich zsuwać, wywołując hałas, dzięki akustyce klatki schodowej niosący się echem po wszystkich piętrach. Cichnący po paru dłużących się w nieskończoność sekundach; nie wiedziałeś, gdzie dokładnie zatrzymało się ciało, ale nie widziałeś go już przed sobą – droga w dół stała przed tobą otworem. Niżej, na poziomie pod tobą, wciąż słyszałeś odgłos kroków, kilka osób krzyczało do siebie, nie byłeś jednak w stanie rozróżnić słów; wydawało ci się też – choć mogłeś się mylić – że w górę niosły się echem inkantacje zaklęć i błyski promieni. Być może gdzieś niżej trwała walka.
Żywotność Samuela: 106/266 (-40 do kości)
Obrażenia:
60 – psychiczne
50 – ogólne osłabienie organizmu
50 – tłuczone (siniaki na całym ciele)
Pamiętał jej pobudzający smak. Sposób, w jaki rozgrzewała palce i rozlewała się po całym ciele. Jak impulsami oznajmiała swoją werbalizację. Magia. Ta, która przecież płynęła w jego żyłach. Był czarodziejem. I to czystej krwi, jakby powiedziała ta mroczna strona podziałów krwi. Dlaczego więc wciąż czuł się, jakby jej ledwie echo się w nim odbijało? Słabość, jak trucizna wgryzała się w ciało i pochłaniała siły, które wkładał w każdy krok i próbę pokonania tętniącego drwiąco bólu.
Miał jednak szansę. Prawdopodobnie ostatnią. I jeśli cokolwiek miało się zmienić, jeśli odzyskać wolność, znowu miał usłyszeć śpiew feniksa, znowu stanąć do walki - miał tylko jeden wybór. Czy wytrwałby tyle bez żadnego celu?
Magia usłuchała. Ociężale, ale z mocą, która zachłysnęła się jego wolą. Uderzyły go kolejne mdłości i musiał mocniej zaprzeć się ramieniem o ścianę, by... nie upaść na podłogę, niby złośliwe echo spetryfikowanego ciała strażnika. I niemal w tej samej chwili, oprócz bólu, zalała go świadomość - jak błąd właśnie popełnił. Łoskot zsuwającego się sztywno ciała musiał zaalarmować nie tylko wspominanych, znienawidzonych strażników na piętrze - Kurwa - wraz z przekleństwem wypuścił ze świstem powietrze, obracając wzrok w kierunku Jessy - potrzebna nam jego różdżka - wciąż ciche słowa były niejako stwierdzeniem. Jeśli mieli przetrwać, dotrzeć gdziekolwiek i nie dać się złapać, za wszelką cenę musieli zdobyć to pozornie niewielkie drewienko.
Hałas na dole, krzyki i echo ciskanych zaklęć w pierwszych kilku uderzeniach serca sugerowało jedno - oto zbliżała się zgraja, by ich dorwać. Zwrócił się w stronę wylotu schodów, w odruchu wysuwając drżącą dłoń gotową do rzucenia zaklęcia tarczy. Ale nie dostrzegł biegnących ku nim cieni, które chciały wykorzystać błąd, który popełnił, tak szybo odsłaniając się ze swoją obecnością i zamiarami. Odetchnął ciężko - walczą - znowu stwierdził, a w podkrążonych oczach zakołatała iskra innej myśli. Jak dawno nie używał tego zaklęcia? Czy magia zakonu usłucha jego woli? - Expecto Patronum - wymówił formułę wyraźnie, wraz ze spływającym na umysł ciepłem i dziwnie spokojnym wspomnieniem, które towarzyszyło tak bliskiej sercu formuły. Melodia śpiewu feniksa, niby ciche mruczenie zakołysało się w myśli, pociągając i kolejne obrazy, wrażenia i tęsknoty za tym wszystkim, co przysięgał i za co chciał walczyć. Przeszedł próbę. Zmienił się. Tak, jak wspomnienie, które budziło do życia zaklęcie patronusa. Dłoń, jakoś naturalnie ułożył na piersi, czekając na werbalizację mocy, która miała zalać go ozdrowieńczą falą magii. Niezależnie jednak od efektów - zaraz potem ruszył ku schodom i walce, która, jak słyszał rozgorzała na dole. Kogo miał zastać na dole? Za sobą, pociągnął towarzyszkę.
- Chodź - Czas pogardy się kończył.
Miał jednak szansę. Prawdopodobnie ostatnią. I jeśli cokolwiek miało się zmienić, jeśli odzyskać wolność, znowu miał usłyszeć śpiew feniksa, znowu stanąć do walki - miał tylko jeden wybór. Czy wytrwałby tyle bez żadnego celu?
Magia usłuchała. Ociężale, ale z mocą, która zachłysnęła się jego wolą. Uderzyły go kolejne mdłości i musiał mocniej zaprzeć się ramieniem o ścianę, by... nie upaść na podłogę, niby złośliwe echo spetryfikowanego ciała strażnika. I niemal w tej samej chwili, oprócz bólu, zalała go świadomość - jak błąd właśnie popełnił. Łoskot zsuwającego się sztywno ciała musiał zaalarmować nie tylko wspominanych, znienawidzonych strażników na piętrze - Kurwa - wraz z przekleństwem wypuścił ze świstem powietrze, obracając wzrok w kierunku Jessy - potrzebna nam jego różdżka - wciąż ciche słowa były niejako stwierdzeniem. Jeśli mieli przetrwać, dotrzeć gdziekolwiek i nie dać się złapać, za wszelką cenę musieli zdobyć to pozornie niewielkie drewienko.
Hałas na dole, krzyki i echo ciskanych zaklęć w pierwszych kilku uderzeniach serca sugerowało jedno - oto zbliżała się zgraja, by ich dorwać. Zwrócił się w stronę wylotu schodów, w odruchu wysuwając drżącą dłoń gotową do rzucenia zaklęcia tarczy. Ale nie dostrzegł biegnących ku nim cieni, które chciały wykorzystać błąd, który popełnił, tak szybo odsłaniając się ze swoją obecnością i zamiarami. Odetchnął ciężko - walczą - znowu stwierdził, a w podkrążonych oczach zakołatała iskra innej myśli. Jak dawno nie używał tego zaklęcia? Czy magia zakonu usłucha jego woli? - Expecto Patronum - wymówił formułę wyraźnie, wraz ze spływającym na umysł ciepłem i dziwnie spokojnym wspomnieniem, które towarzyszyło tak bliskiej sercu formuły. Melodia śpiewu feniksa, niby ciche mruczenie zakołysało się w myśli, pociągając i kolejne obrazy, wrażenia i tęsknoty za tym wszystkim, co przysięgał i za co chciał walczyć. Przeszedł próbę. Zmienił się. Tak, jak wspomnienie, które budziło do życia zaklęcie patronusa. Dłoń, jakoś naturalnie ułożył na piersi, czekając na werbalizację mocy, która miała zalać go ozdrowieńczą falą magii. Niezależnie jednak od efektów - zaraz potem ruszył ku schodom i walce, która, jak słyszał rozgorzała na dole. Kogo miał zastać na dole? Za sobą, pociągnął towarzyszkę.
- Chodź - Czas pogardy się kończył.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Przebywanie w zalanej wodą piwnicy nie należało do doświadczeń przyjemnych – im dłużej się tam znajdowaliście, tym trudniej było wam oddychać, powietrze wydawało się nieświeże, stęchłe, zimne. Hannah, wciąż pozostając na przodzie, ruszyła jednak przed siebie, brodząc w sięgającej jej kostek wodzie. Ciecz wlała jej się do butów, wysyłając nieprzyjemny dreszcz wzdłuż całego ciała, a zamoknięty dół peleryny stał się znacznie cięższy. Zakonniczce udało się jednak dotrzeć bliżej środka komnaty, a gdy schyliła się ku leżącemu w wodzie przedmiotowi, jej palce zacisnęły się na czymś miękkim i pokrytym futrem. Bez trudu podniosła to do góry, wyciągając z wody – a gdy się temu przyjrzała, zrozumiała, że trzyma za tylną łapę martwego, wielkiego szczura. Stworzenie było ogromne jak na swój gatunek, wielkością przypominało raczej sporego kota, ważyło też co najmniej kilka kilogramów – i musiało nie żyć już od jakiegoś czasu, bo zmiękłe i rozdęte tkanki ugięły się pod palcami Hannah, wyciągając i rozrywając pod ciężarem bezwładnego ciała. Nim zdążyłaby odrzucić znalezisko, kości i mięśnie się poddały, a truchło szczura spadło z pluskiem z powrotem w wodę; w dłoni pozostała jedynie łapa, z której wyciekało coś lepkiego.
Lucinda, pomimo zalewającej posadzkę wody, również ruszyła w głąb pomieszczenia, kierując się w stronę upchniętych we wnękach stołów. Oświetlone żółtawym blaskiem bijącym od jej różdżki, odsłoniły przed nią szereg przedmiotów: na blatach leżały łańcuchy, powrozy, skórzane paski, większe i mniejsze noże, a także metalowe narzędzia, których przeznaczenie trudno było jej odgadnąć. Niektóre z nich pokryte były zakrzepniętymi plamami o brunatno-brązowej barwie, podobne smugi znajdowały się też na samych stołach. Stało na nich też kilka fiolek, zarówno pustych, jak i pełnych, a także naczynia przypominające misy – puste. Po obejrzeniu wszystkiego, Lucinda ponownie wycofała się na schody, Hannah ruszyła jednak dalej – przez środek komnaty docierając do drzwi. Udało jej się otworzyć je bez większych problemów, zamek szczęknął w reakcji na rzucone zaklęcie, a zawiasy skrzypnęły cicho. Żeby przejść do następnego pomieszczenia, musiała wysoko unieść nogi – drzwi znajdowały się nieco wyżej niż poziom podłogi głównej komnaty – ale dzięki temu, gdy znalazła się w sąsiednim pomieszczeniu, stanęła na suchej, kamiennej posadzce. Również nieoświetlonej, choć wzmocnione magicznie oczy pozwalały jej na dostrzeżenie przytwierdzonych do ścian pochodni. Pokój był mniejszy niż ten, który właśnie opuściła, węższy i krótszy – po jej lewej stronie znajdowały się kręte schody, prawdopodobnie biegnące tą samą klatką schodową, którą dostrzegła na górze. Z góry słyszała dobiegające odgłosy walki, ale echo zniekształcało je zbyt mocno, by była w stanie rozróżnić padające słowa. Po prawej, na przeciwległej ścianie, widziała kolejne drzwi. Na środku pomieszczenia stał stół i kilka krzeseł, na blacie leżała do połowy opróżniona butelka – prawdopodobnie jakiegoś trunku – oraz trzy brudne szklanki. Obok nich stała jeszcze przepełniona popielniczka, a także talia zawilgoconych kart. Na pozostałych ścianach przybito podłużne deski, do których przytwierdzono haki z zawieszonymi na nich, metalowymi kluczami. Każdy z haków opisany był tabliczką z numerem, z boku wisiał również zwój pergaminu, który wyglądał na listę nazwisk – obok każdego nazwiska również znajdował się numer. Jeśli Hannah zdecydowała się sprawdzić, co było w sąsiednim pomieszczeniu, znalazła niewielki schowek z regałami wypełnionymi fiolkami o nieznanej zawartości, a także kilka zawiązanych sznurkami worków.
Kieran i Lucinda w tym czasie pobiegli na górę, bez trudu dostrzegając dwóch strażników stojących przy schodach po przeciwległej stronie pomieszczenia (nie przy drzwiach prowadzących na zewnątrz), a także trzeciego, który leżał spetryfikowany na ziemi przy wejściu na klatkę schodową. Obaj mężczyźni zwrócili się w waszą stronę, zaalarmowani dźwiękiem kroków – i nie tylko; znalazłszy się w jaśniej oświetlonym pomieszczeniu, oboje od razu zauważyliście, że eliksir zapewniający Lucindzie niewidzialność przestał działać. Zaatakowaliście strażników błyskawicznie, nim ci zdążyliby unieść różdżki w waszym kierunku, jednak tylko zaklęcia rzucone przez Kierana okazały się celne – wiązka, która wydostała się z różdżki Lucindy, pomknęła zbyt wysoko, rozbijając się o ścianę na lewo od schodów. Obaj mężczyźni sięgnęli po obronę, ale zalśniła przed nimi tylko jedna tarcza, o którą rozproszył się petryfikus Rinehearta; na oczach drugiego strażnika pojawiła się opaska, a mężczyzna instynktownie sięgnął twarzy, próbując ją zdjąć, jednak bez skutku. Machnął różdżką, jednak i to nie pozwoliło mu na odzyskanie wzroku. Drugi czarodziej skierował różdżkę ku Lucindzie. – Expelliarmus! – krzyknął; promień zaklęcia pomknął przez komnatę, w kierunku czarownicy.
Zaledwie sekundy później, zarówno Lucinda, jak i Kieran, dostrzegli jeszcze jedną sylwetkę, która pojawiła się na schodach – u wylotu klatki schodowej, za plecami strażników, stanął mężczyzna o długich, ciemnych, skołtunionych włosach, i poszarzałej, zbyt szczupłej twarzy pokrytej siniakami, ubrany w szary strój, który w Tower nosili więźniowie. Stopy miał bose, w dłoniach nie trzymał różdżki, ciało zdawało się trzymać jakby krzywo, nienaturalnie. Jego twarz, choć ukryta w cieniu, wydała wam się znajoma – ale jeszcze nie byliście w stanie rozpoznać jej rysów, być może dlatego, że były to rysy kogoś, kogo nie spodziewaliście się spotkać żywego.
Samuel, jeszcze pozostając na górze, chwytając się resztek nadziei, sięgnął po magię niezwykłą, znaną jedynie nielicznym – i ledwie wypowiedział inkantację, był w stanie odczuć jej działanie. Jego uszy wypełniły się cichym śpiewem feniksa, niosącym otuchę, przypominającym mu o tym, ile przeszedł do tej pory – i pozwalającym wierzyć, że mógł przetrwać jeszcze więcej. Jego rany nie zniknęły, zbyt poważne, by mogła wyleczyć je magia inna niż lecznicza, wciąż wymagał pomocy uzdrowiciela i długiej rekonwalescencji – ale magia Zakonu napełniła go nowymi siłami, pozwalając mu poruszać się sprawniej, bez tej obezwładniającej ciężkości, i bez bólu, z każdym krokiem roznoszącego się po ciele. Wzmocniony, ruszył w dół klatki schodowej, zbiegając na dół; na poziomie pierwszego piętra usłyszał wyraźnie kroki, strażnicy byli już prawie na schodach – ale był od nich szybszy, zdołał ruszyć w stronę parteru, choć wiedział, że Jessa została nieco z tyłu. Gdy stanął u podnóży schodów, dostrzegł przed sobą przestronną komnatę podpartą kolumnami; po drugiej stronie znajdowały się dwuskrzydłowe drzwi oraz kolejna klatka schodowa, tym razem prowadząca w dół. Bezpośrednio przed nim, odwróceni do niego plecami, stali dwaj strażnicy, z których jeden atakował, a drugi bezskutecznie próbował pozbyć się z oczu oślepiającej go opaski; żaden z nich jeszcze go nie dostrzegał. Naprzeciw nich, po drugiej stronie, Samuel zobaczył dwie inne postacie: w jednej z nich, kobiecej, bez trudu rozpoznał Lucindę; druga skryta była pod zaklęciem sprawiającym, ze zlewała się z tłem, dostrzegał jedynie słabe drgania powietrza; był w stanie stwierdzić, gdzie była, ale nie – do kogo należała.
Trwa 5 tura, na odpis macie 48 godzin.
Rzuty kością: raz, dwa
Aktywne zaklęcia i eliksiry:
Fera Ecco (Hannah)
Magicus Extremos (Hannah, Lucinda) - 2/3; +16 do rzutów
Zaklęcie kameleona (Kieran) - 3/5 tury; ST = 40
Oculus (Kieran) - 3/3 tury; PŻ: 10/10
Obscuro (strażnik)
W razie pytań zapraszam. <3
Lucinda, pomimo zalewającej posadzkę wody, również ruszyła w głąb pomieszczenia, kierując się w stronę upchniętych we wnękach stołów. Oświetlone żółtawym blaskiem bijącym od jej różdżki, odsłoniły przed nią szereg przedmiotów: na blatach leżały łańcuchy, powrozy, skórzane paski, większe i mniejsze noże, a także metalowe narzędzia, których przeznaczenie trudno było jej odgadnąć. Niektóre z nich pokryte były zakrzepniętymi plamami o brunatno-brązowej barwie, podobne smugi znajdowały się też na samych stołach. Stało na nich też kilka fiolek, zarówno pustych, jak i pełnych, a także naczynia przypominające misy – puste. Po obejrzeniu wszystkiego, Lucinda ponownie wycofała się na schody, Hannah ruszyła jednak dalej – przez środek komnaty docierając do drzwi. Udało jej się otworzyć je bez większych problemów, zamek szczęknął w reakcji na rzucone zaklęcie, a zawiasy skrzypnęły cicho. Żeby przejść do następnego pomieszczenia, musiała wysoko unieść nogi – drzwi znajdowały się nieco wyżej niż poziom podłogi głównej komnaty – ale dzięki temu, gdy znalazła się w sąsiednim pomieszczeniu, stanęła na suchej, kamiennej posadzce. Również nieoświetlonej, choć wzmocnione magicznie oczy pozwalały jej na dostrzeżenie przytwierdzonych do ścian pochodni. Pokój był mniejszy niż ten, który właśnie opuściła, węższy i krótszy – po jej lewej stronie znajdowały się kręte schody, prawdopodobnie biegnące tą samą klatką schodową, którą dostrzegła na górze. Z góry słyszała dobiegające odgłosy walki, ale echo zniekształcało je zbyt mocno, by była w stanie rozróżnić padające słowa. Po prawej, na przeciwległej ścianie, widziała kolejne drzwi. Na środku pomieszczenia stał stół i kilka krzeseł, na blacie leżała do połowy opróżniona butelka – prawdopodobnie jakiegoś trunku – oraz trzy brudne szklanki. Obok nich stała jeszcze przepełniona popielniczka, a także talia zawilgoconych kart. Na pozostałych ścianach przybito podłużne deski, do których przytwierdzono haki z zawieszonymi na nich, metalowymi kluczami. Każdy z haków opisany był tabliczką z numerem, z boku wisiał również zwój pergaminu, który wyglądał na listę nazwisk – obok każdego nazwiska również znajdował się numer. Jeśli Hannah zdecydowała się sprawdzić, co było w sąsiednim pomieszczeniu, znalazła niewielki schowek z regałami wypełnionymi fiolkami o nieznanej zawartości, a także kilka zawiązanych sznurkami worków.
Kieran i Lucinda w tym czasie pobiegli na górę, bez trudu dostrzegając dwóch strażników stojących przy schodach po przeciwległej stronie pomieszczenia (nie przy drzwiach prowadzących na zewnątrz), a także trzeciego, który leżał spetryfikowany na ziemi przy wejściu na klatkę schodową. Obaj mężczyźni zwrócili się w waszą stronę, zaalarmowani dźwiękiem kroków – i nie tylko; znalazłszy się w jaśniej oświetlonym pomieszczeniu, oboje od razu zauważyliście, że eliksir zapewniający Lucindzie niewidzialność przestał działać. Zaatakowaliście strażników błyskawicznie, nim ci zdążyliby unieść różdżki w waszym kierunku, jednak tylko zaklęcia rzucone przez Kierana okazały się celne – wiązka, która wydostała się z różdżki Lucindy, pomknęła zbyt wysoko, rozbijając się o ścianę na lewo od schodów. Obaj mężczyźni sięgnęli po obronę, ale zalśniła przed nimi tylko jedna tarcza, o którą rozproszył się petryfikus Rinehearta; na oczach drugiego strażnika pojawiła się opaska, a mężczyzna instynktownie sięgnął twarzy, próbując ją zdjąć, jednak bez skutku. Machnął różdżką, jednak i to nie pozwoliło mu na odzyskanie wzroku. Drugi czarodziej skierował różdżkę ku Lucindzie. – Expelliarmus! – krzyknął; promień zaklęcia pomknął przez komnatę, w kierunku czarownicy.
Zaledwie sekundy później, zarówno Lucinda, jak i Kieran, dostrzegli jeszcze jedną sylwetkę, która pojawiła się na schodach – u wylotu klatki schodowej, za plecami strażników, stanął mężczyzna o długich, ciemnych, skołtunionych włosach, i poszarzałej, zbyt szczupłej twarzy pokrytej siniakami, ubrany w szary strój, który w Tower nosili więźniowie. Stopy miał bose, w dłoniach nie trzymał różdżki, ciało zdawało się trzymać jakby krzywo, nienaturalnie. Jego twarz, choć ukryta w cieniu, wydała wam się znajoma – ale jeszcze nie byliście w stanie rozpoznać jej rysów, być może dlatego, że były to rysy kogoś, kogo nie spodziewaliście się spotkać żywego.
Samuel, jeszcze pozostając na górze, chwytając się resztek nadziei, sięgnął po magię niezwykłą, znaną jedynie nielicznym – i ledwie wypowiedział inkantację, był w stanie odczuć jej działanie. Jego uszy wypełniły się cichym śpiewem feniksa, niosącym otuchę, przypominającym mu o tym, ile przeszedł do tej pory – i pozwalającym wierzyć, że mógł przetrwać jeszcze więcej. Jego rany nie zniknęły, zbyt poważne, by mogła wyleczyć je magia inna niż lecznicza, wciąż wymagał pomocy uzdrowiciela i długiej rekonwalescencji – ale magia Zakonu napełniła go nowymi siłami, pozwalając mu poruszać się sprawniej, bez tej obezwładniającej ciężkości, i bez bólu, z każdym krokiem roznoszącego się po ciele. Wzmocniony, ruszył w dół klatki schodowej, zbiegając na dół; na poziomie pierwszego piętra usłyszał wyraźnie kroki, strażnicy byli już prawie na schodach – ale był od nich szybszy, zdołał ruszyć w stronę parteru, choć wiedział, że Jessa została nieco z tyłu. Gdy stanął u podnóży schodów, dostrzegł przed sobą przestronną komnatę podpartą kolumnami; po drugiej stronie znajdowały się dwuskrzydłowe drzwi oraz kolejna klatka schodowa, tym razem prowadząca w dół. Bezpośrednio przed nim, odwróceni do niego plecami, stali dwaj strażnicy, z których jeden atakował, a drugi bezskutecznie próbował pozbyć się z oczu oślepiającej go opaski; żaden z nich jeszcze go nie dostrzegał. Naprzeciw nich, po drugiej stronie, Samuel zobaczył dwie inne postacie: w jednej z nich, kobiecej, bez trudu rozpoznał Lucindę; druga skryta była pod zaklęciem sprawiającym, ze zlewała się z tłem, dostrzegał jedynie słabe drgania powietrza; był w stanie stwierdzić, gdzie była, ale nie – do kogo należała.
Trwa 5 tura, na odpis macie 48 godzin.
Rzuty kością: raz, dwa
Aktywne zaklęcia i eliksiry:
Fera Ecco (Hannah)
Magicus Extremos (Hannah, Lucinda) - 2/3; +16 do rzutów
Zaklęcie kameleona (Kieran) - 3/5 tury; ST = 40
Oculus (Kieran) - 3/3 tury; PŻ: 10/10
Obscuro (strażnik)
- żywotności:
- Kieran - 244/244
Hannah - 222/222
Lucinda - 181/181
Samuel - 266/266
(Tymczasowo wyleczone obrażenia Samuela:
60 – psychiczne
50 – ogólne osłabienie organizmu
50 – tłuczone (siniaki na całym ciele))
- ekwipunki:
- Kieran:
lusterko dwukierunkowe do pary
wieczny płomień
mikstura buchorożca od Asbjorna
eliksir znieczulający od Charlene
kryształ
Hannah:
kryształ;
miotła
peleryna niewidka (założona)
2 fiolki z eliksirem Garota (2 porcje, stat. 31)
Lucinda:
wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu (stat, 40, moc +15)
eliksir niezłomności (stat. 46, moc +10)
wieczny płomień ( stat. 35, moc +15)kameleon (stat. 31)
W razie pytań zapraszam. <3
Odetchnął głęboko, czując nawet jak piekąca wilgoć zbiera się pod powiekami z ulgi, gdy przez całe ciało rozlało się kojące, wzmacniające ciepło. Siła, która wnikała w koniuszki palców i rozchodziła się niby żywa fala. I chociaż wiedział, że słabość nie ustąpiła całkowicie i wróci, gdy tylko wyczerpie się moc wzmocnienia, pozwoliła mu działać. Nabrać pewności skały, którą miał przecież być. Przelotnie spojrzał na towarzyszkę, orientując, że wciąż jest obok i wciąż - nie jest tylko bolesnym wymysłem jego kolejnych koszmarów. Niemal biegiem, uderzając bosymi stopami o zimny kamień, zbiegł po schodach, wstrzymując krok u wylotu komnaty.
Głosy zdawały się bardziej intensywne, natarczywe, by w końcu, obejmując szybkim spojrzeniem rozgrywającą się właśnie scenę, rozpoznać co się działo. I jeśli się nie mylił - był w stanie wykorzystać moment zaskoczenia. Dwaj strażnicy. Niewyraźna, walcząca sylwetka i lecące zaklęcie w stronę... Lucindy. Rozchylił usta, ale imię nie pojawiło się zwerbalizowane. Zacisnął uda równie gwałtownie, nakazując sobie pospieszne milczenie. Nie, kiedy wokół tyle nienawistnych uszu, gotowych wykorzystać rzuconą w przestrzeń tożsamość. Tutaj - wszystko miało cenę. Nawet wypowiedziane w halucynacji imię. Nie był nawet pewien, czy zakonniczka była w stanie rozpoznać w nim aurora i gwardzistę, którym kiedyś przecież był - Niedoczekanie. Avenue - i to inkantacja zaklęcia, wypowiedziana z mocą, ale ochryple, pojawiła się na powitanie, towarzyszące szarpnięciu dłonią, chcąc rzeczywiście ściągnąć na siebie sunący w stronę zakonniczki czar rozbrajający. Jemu - nie miał prawa nic zrobić. Nie miał różdżki. Nie można byłoby go rozbroić. A cicha, wciąż szepcząca w myśli, cicha melodia feniksa dawała nadzieję, że i on odzyska swoją tożsamość. Wróci do życia. Nim to jednak nastąpi - musiał i potrzebował walczyć.
W ferworze kolejnych, ciskanych zaklęć i próbie zorientowania w sytuacji, starał się skupić na niewyraźnej postaci, próbując odnaleźć cokolwiek, co dałoby mu szansę na rozpoznanie. Jessa mówiła jeszcze o Kieranie, ale mógł zniknąć... w innej części Tower. I weszli wprost w pułapkę. Co jednak mieli zrobić tutaj? Dlaczego zaatakowali niezdobytą niemal twierdzę?
Głosy zdawały się bardziej intensywne, natarczywe, by w końcu, obejmując szybkim spojrzeniem rozgrywającą się właśnie scenę, rozpoznać co się działo. I jeśli się nie mylił - był w stanie wykorzystać moment zaskoczenia. Dwaj strażnicy. Niewyraźna, walcząca sylwetka i lecące zaklęcie w stronę... Lucindy. Rozchylił usta, ale imię nie pojawiło się zwerbalizowane. Zacisnął uda równie gwałtownie, nakazując sobie pospieszne milczenie. Nie, kiedy wokół tyle nienawistnych uszu, gotowych wykorzystać rzuconą w przestrzeń tożsamość. Tutaj - wszystko miało cenę. Nawet wypowiedziane w halucynacji imię. Nie był nawet pewien, czy zakonniczka była w stanie rozpoznać w nim aurora i gwardzistę, którym kiedyś przecież był - Niedoczekanie. Avenue - i to inkantacja zaklęcia, wypowiedziana z mocą, ale ochryple, pojawiła się na powitanie, towarzyszące szarpnięciu dłonią, chcąc rzeczywiście ściągnąć na siebie sunący w stronę zakonniczki czar rozbrajający. Jemu - nie miał prawa nic zrobić. Nie miał różdżki. Nie można byłoby go rozbroić. A cicha, wciąż szepcząca w myśli, cicha melodia feniksa dawała nadzieję, że i on odzyska swoją tożsamość. Wróci do życia. Nim to jednak nastąpi - musiał i potrzebował walczyć.
W ferworze kolejnych, ciskanych zaklęć i próbie zorientowania w sytuacji, starał się skupić na niewyraźnej postaci, próbując odnaleźć cokolwiek, co dałoby mu szansę na rozpoznanie. Jessa mówiła jeszcze o Kieranie, ale mógł zniknąć... w innej części Tower. I weszli wprost w pułapkę. Co jednak mieli zrobić tutaj? Dlaczego zaatakowali niezdobytą niemal twierdzę?
Darkness brings evil things
the reckoning begins
The member 'Samuel Skamander' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 38
'k100' : 38
Wbiegając po schodach na parter czuła jak serce łomocze jej w piersi. Wciąż nic nie wiedzieli. Gdzie są cele? Gdzie powinni szukać wspomnianego przez Rinehearta mężczyzny? Zamiast odpowiedzi można było usłyszeć świst rzucanych zaklęć. Patrzyła jak dwa silne lecą wprost w stronę dwóch strażników. Oni nie mieli jeszcze szansy na atak choć prawdopodobnie za chwile to nadrobią. Lucinda miała głupią nadzieje, że uda im się przemknąć niepostrzeżenie. Jak widać jej nadzieje szybko zostały rozwiane i nic nie mogła poradzić na rosnącą w niej niepewność. Co jeśli nie zdążą? Wiedziała, że nie będą już mieć drugiej szansy na uratowanie Tonks. Na ułatwienie tego ratunku drugiej grupie. Ja zwykle życie wiele osób zależało od tak niewielu.
Posyłając zaklęcie w stronę jednego ze strażników czuła, że magia jej nie posłucha. Myślami goniła gdzieś indziej, a to był błąd, który mógł ją wiele kosztować. Nie mogła teraz myśleć o tym co zatrzymało Wright na dole, ani o tym kim był ten, który spetryfikował jednego ze strażników. Na to przyjdzie czas później. Uparcie chciała zmusić swój umysł do porzucenia wszystkiego innego. Walczyli o to by w ogóle było jakieś później.
Lucinda usłyszała inkantacje rzucanego w jej stronę zaklęcia, ale zanim zdążyła wyciągnąć różdżkę w zamiarze wyczarowania tarczy to zmieniło swój bieg. Znów w jej głowie zrodziła się myśl, ale odepchnęła ją szybko. Nie tracąc czasu i wykorzystując zaistniałą sytuację skierowała różdżkę w stronę mężczyzny, który jeszcze sekundę wcześniej celował w nią swoją. - Petrificus Totalus! – wypowiedziała z mocą chcąc zmusić różdżkę do posłuszeństwa. Bez względu na efekt zaklęcia ruszyła dłonią by tym razem skierować zaklęcie w mężczyznę z opaską na głowie. – Expelliarmus! – mogła mieć tylko nadzieje, że atak się powiedzie.
| 1 kostka - petryficus; 2 kostka - k8 na niego; 3 kostka - expelliarmus
Posyłając zaklęcie w stronę jednego ze strażników czuła, że magia jej nie posłucha. Myślami goniła gdzieś indziej, a to był błąd, który mógł ją wiele kosztować. Nie mogła teraz myśleć o tym co zatrzymało Wright na dole, ani o tym kim był ten, który spetryfikował jednego ze strażników. Na to przyjdzie czas później. Uparcie chciała zmusić swój umysł do porzucenia wszystkiego innego. Walczyli o to by w ogóle było jakieś później.
Lucinda usłyszała inkantacje rzucanego w jej stronę zaklęcia, ale zanim zdążyła wyciągnąć różdżkę w zamiarze wyczarowania tarczy to zmieniło swój bieg. Znów w jej głowie zrodziła się myśl, ale odepchnęła ją szybko. Nie tracąc czasu i wykorzystując zaistniałą sytuację skierowała różdżkę w stronę mężczyzny, który jeszcze sekundę wcześniej celował w nią swoją. - Petrificus Totalus! – wypowiedziała z mocą chcąc zmusić różdżkę do posłuszeństwa. Bez względu na efekt zaklęcia ruszyła dłonią by tym razem skierować zaklęcie w mężczyznę z opaską na głowie. – Expelliarmus! – mogła mieć tylko nadzieje, że atak się powiedzie.
| 1 kostka - petryficus; 2 kostka - k8 na niego; 3 kostka - expelliarmus
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Biała Wieża
Szybka odpowiedź