część druga
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
sypialnia i łazienka
sypialnia - znów zagracona, z dębowym, wielkim łóżkiem, kompletnie niepasującym do wystroju kawalerskiego mieszkania. łoże (z kolumienkami i czymś, co kiedyś można było nazwać baldachimem, a teraz - tylko szarą, smętnie zwisającą szmatą) zajmuje trzy czwarte małego pomieszczenia. oprócz niego mieści się tutaj tylko pokaźna szafa - również ze szlachetnego drewna - zamknięta na cztery spusty mocnymi zaklęciami. sypialnia posiada spore okno, tym razem wychodzące na rachityczne drzewko, które rośnie na wewnętrznym dziedzińcu kamienicy.
obok sypialni znajduje się łazienka o dość zaskakujących rozmiarach. o ile reszta pomieszczeń wydaje się być niesamowicie ciasna, to w przybytku higieny spokojnie można byłoby zmieścić wszystkie pozostałe pokoje. na środku wykafelkowanej podłogi stoi duża wanna z zaśniedziałymi, kiedyś srebrnymi nóżkami.
Ostatnio zmieniony przez Benjamin Wright dnia 02.12.16 11:32, w całości zmieniany 1 raz
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 20 grudnia
Śnieg sypał nieprzerwanie od kilkunastu godzin, nieco łagodząc paskudną aurę Nokturnu - zauważał to nawet niewrażliwy na artystyczne piękno Benjamin, kontemplujący w ten grudniowy poranek widok z okna swojej sypialni. Szyba - z jednej strony zaparowana, z drugiej fantazyjnie zamrożona - nieco fałszowała niesamowity krajobraz, roztaczający się tuż za nią, dlatego Wright sięgnął po zakurzoną klamkę i otworzył ją na oścież, wpuszczając do rozgrzanego pomieszczenia lodowate powietrze.
Stał przy parapecie wyłącznie w spodniach, nieco spocony po prawie świątecznej pobudce, jaką wyrwał ze snu Percivala; rozczochrane włosy wydawały się być w jeszcze większym chaosie, a nagie ciało pokryło się gęsią skórką, nadającym licznym tatuażom interesującą fakturę. Ciemnobrązowe oczy lśniły zaspokojoną radością, gdy w podmuchach zimowego wiatru próbował odpalić papierosa. Gdzieś w tle słyszał syk rur i chlupot wody: Nott aspirował do miana większego pucusia niż Ben; inna sprawa, że za godzinę musiał grzecznie zasiąść za ministerialnym biurkiem, podczas gdy Wright miał dla siebie cały długi dzień. Nie musiał śpieszyć się z poranną ablucją - zamiast tego rozkoszował się leniwym porankiem, rozpoczętym w najprzyjemniejszy ze sposobów. Serce zwolniło bieg, pogryzione usta układały się naturalnie w szerokim uśmiechu a mróz, przeszywający na wskroś jego rozgrzane ciało, paradoksalnie tylko wzmagał uczucie stoickiego spokoju. Wszystko było na swoim miejscu. Szare ściany sąsiednich kamienic, rachityczne drzewo o nagich gałązkach pięć pieter niżej, kawałek brudnogranatowego nieba tuż nad skośnym dachem. Zaśnieżony do połowy parapet, płatki śniegu, opadające na czarną brodę i drewnianą podłogę, tatuaż smoka, śpiącego na prawym przedramieniu. Zapach seksu, wody kolońskiej Percivala, dymu tytoniowego, zwietrzałej Ognistej. W takich szczegółach odnajdywał swoje miejsce: ostatnie miesiące nauczyły go skupienia na detalach, kontemplacji codzienności i spostrzegawczości...dzięki której zobaczył frunącą ku sobie zagładę.
Nie od razu rozpoznał w wpadającym nagle przez okno ptaszysku przeklętego półwilowego Tanatosa. Właściwie nawet nie przestraszył się niespodziewanego gościa, patrząc na zaśnieżoną sowę z pewnym współczuciem: przynajmniej dopóki nie rozpoznał w rysach dzioba i przeszywającym spojrzeniu żółtych oczu kogoś znajomego. Skrzywił się od razu i prawie odgryzł filtr papierosa. No tak, powinien wiedzieć, że poranek był zbyt piękny, by mógł stać się prawdziwym do końca. Obłudna harpia postanowiła znów wysłać mu jakiś upierdliwy list. Ciekawe co tym razem? Opieprz za to, że nie wyrzucił Inary i Charliego z rezerwatu? A może pretensjonalne wąty o sam fakt, że oddychał tym samym powietrzem, co ona? Wymamrotał pod nosem przekleństwo, ale gdy chciał sięgnąć po pergamin, zwinięty u nóżki Alfonsa, ten odskoczył i ofuknął go nieprzyjemnie. Ben wywrócił oczami i...kolejna próba także okazała się nieudana. Dopiero gdy zacisnął dłoń na skrzydle sowy, udało mu się odczepić list. Co za niewychowane ptaszysko, zupełnie jak jego właścicielka, nie dość, że przynosi mu kolejne paskudne słowa, to jeszcze zmusza do szarpania się z nim o ich odczytanie. Westchnął z irytacją i powrócił do otwartego okna, ignorując fakt, że zaczyna trząść się z zimna. Może dlatego, że sekundę później dosłownie go zmroziło. Na pergaminie nie widniało bowiem jego imię. A imię Percivala. Z pewnością wykaligrafowane pismem Harriett.
Zamrugał gwałtownie a na jego rzęsach osiadły kolejne płatki śniegu, roztapiające się od razu po kontakcie z ciepłą skórą.
W lekkim szoku stał jeszcze dobrych kilkanaście sekund; drgnął dopiero wtedy, gdy drzwi za jego plecami otworzyły się i poczuł gorące powietrze, zwiastujące wyjście Percivala z łazienki. Może powinien udać, że nie dotknął listu, że nic się nie wydarzyło i że fakt, że namiętnie pisuje z Lovegood ( "ostatni otrzymany list nie był niespodzianką"?), w ogóle nie wybił go z sielankowego rytmu. Ale prawda była zupełnie inna a Wright nie przywykł do okłamywania Notta, zawsze szczerze mówiąc mu o tym, co działo się w jego głowie.
Odwrócił się do niego powoli, z miną zupełnie inną od tej, z jaką żegnał go na krótką przerwę...mieli przecież jeszcze czas na rundę drugą, ale Ben otrzymał właśnie widowiskowy nokaut. Boleśnie odbity na jego zszokowanej twarzy.
- Co t o ma znaczyć? - spytał, jeszcze spokojnie i wręcz swobodnie, wyciągając przed siebie dłoń z listem. Nie odczytanym; zerknął tylko na pierwsze zdanie: nawet paląca chęć dowiedzenia się co się, na merlina, odpierdala nie mogła popchnąć go do inwigilacji osoby, której zaufał na nowo.
Śnieg sypał nieprzerwanie od kilkunastu godzin, nieco łagodząc paskudną aurę Nokturnu - zauważał to nawet niewrażliwy na artystyczne piękno Benjamin, kontemplujący w ten grudniowy poranek widok z okna swojej sypialni. Szyba - z jednej strony zaparowana, z drugiej fantazyjnie zamrożona - nieco fałszowała niesamowity krajobraz, roztaczający się tuż za nią, dlatego Wright sięgnął po zakurzoną klamkę i otworzył ją na oścież, wpuszczając do rozgrzanego pomieszczenia lodowate powietrze.
Stał przy parapecie wyłącznie w spodniach, nieco spocony po prawie świątecznej pobudce, jaką wyrwał ze snu Percivala; rozczochrane włosy wydawały się być w jeszcze większym chaosie, a nagie ciało pokryło się gęsią skórką, nadającym licznym tatuażom interesującą fakturę. Ciemnobrązowe oczy lśniły zaspokojoną radością, gdy w podmuchach zimowego wiatru próbował odpalić papierosa. Gdzieś w tle słyszał syk rur i chlupot wody: Nott aspirował do miana większego pucusia niż Ben; inna sprawa, że za godzinę musiał grzecznie zasiąść za ministerialnym biurkiem, podczas gdy Wright miał dla siebie cały długi dzień. Nie musiał śpieszyć się z poranną ablucją - zamiast tego rozkoszował się leniwym porankiem, rozpoczętym w najprzyjemniejszy ze sposobów. Serce zwolniło bieg, pogryzione usta układały się naturalnie w szerokim uśmiechu a mróz, przeszywający na wskroś jego rozgrzane ciało, paradoksalnie tylko wzmagał uczucie stoickiego spokoju. Wszystko było na swoim miejscu. Szare ściany sąsiednich kamienic, rachityczne drzewo o nagich gałązkach pięć pieter niżej, kawałek brudnogranatowego nieba tuż nad skośnym dachem. Zaśnieżony do połowy parapet, płatki śniegu, opadające na czarną brodę i drewnianą podłogę, tatuaż smoka, śpiącego na prawym przedramieniu. Zapach seksu, wody kolońskiej Percivala, dymu tytoniowego, zwietrzałej Ognistej. W takich szczegółach odnajdywał swoje miejsce: ostatnie miesiące nauczyły go skupienia na detalach, kontemplacji codzienności i spostrzegawczości...dzięki której zobaczył frunącą ku sobie zagładę.
Nie od razu rozpoznał w wpadającym nagle przez okno ptaszysku przeklętego półwilowego Tanatosa. Właściwie nawet nie przestraszył się niespodziewanego gościa, patrząc na zaśnieżoną sowę z pewnym współczuciem: przynajmniej dopóki nie rozpoznał w rysach dzioba i przeszywającym spojrzeniu żółtych oczu kogoś znajomego. Skrzywił się od razu i prawie odgryzł filtr papierosa. No tak, powinien wiedzieć, że poranek był zbyt piękny, by mógł stać się prawdziwym do końca. Obłudna harpia postanowiła znów wysłać mu jakiś upierdliwy list. Ciekawe co tym razem? Opieprz za to, że nie wyrzucił Inary i Charliego z rezerwatu? A może pretensjonalne wąty o sam fakt, że oddychał tym samym powietrzem, co ona? Wymamrotał pod nosem przekleństwo, ale gdy chciał sięgnąć po pergamin, zwinięty u nóżki Alfonsa, ten odskoczył i ofuknął go nieprzyjemnie. Ben wywrócił oczami i...kolejna próba także okazała się nieudana. Dopiero gdy zacisnął dłoń na skrzydle sowy, udało mu się odczepić list. Co za niewychowane ptaszysko, zupełnie jak jego właścicielka, nie dość, że przynosi mu kolejne paskudne słowa, to jeszcze zmusza do szarpania się z nim o ich odczytanie. Westchnął z irytacją i powrócił do otwartego okna, ignorując fakt, że zaczyna trząść się z zimna. Może dlatego, że sekundę później dosłownie go zmroziło. Na pergaminie nie widniało bowiem jego imię. A imię Percivala. Z pewnością wykaligrafowane pismem Harriett.
Zamrugał gwałtownie a na jego rzęsach osiadły kolejne płatki śniegu, roztapiające się od razu po kontakcie z ciepłą skórą.
W lekkim szoku stał jeszcze dobrych kilkanaście sekund; drgnął dopiero wtedy, gdy drzwi za jego plecami otworzyły się i poczuł gorące powietrze, zwiastujące wyjście Percivala z łazienki. Może powinien udać, że nie dotknął listu, że nic się nie wydarzyło i że fakt, że namiętnie pisuje z Lovegood ( "ostatni otrzymany list nie był niespodzianką"?), w ogóle nie wybił go z sielankowego rytmu. Ale prawda była zupełnie inna a Wright nie przywykł do okłamywania Notta, zawsze szczerze mówiąc mu o tym, co działo się w jego głowie.
Odwrócił się do niego powoli, z miną zupełnie inną od tej, z jaką żegnał go na krótką przerwę...mieli przecież jeszcze czas na rundę drugą, ale Ben otrzymał właśnie widowiskowy nokaut. Boleśnie odbity na jego zszokowanej twarzy.
- Co t o ma znaczyć? - spytał, jeszcze spokojnie i wręcz swobodnie, wyciągając przed siebie dłoń z listem. Nie odczytanym; zerknął tylko na pierwsze zdanie: nawet paląca chęć dowiedzenia się co się, na merlina, odpierdala nie mogła popchnąć go do inwigilacji osoby, której zaufał na nowo.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Szum wody odbijał się od wykafelkowanych ścian nienaturalnie dużego pomieszczenia wyraźnym echem; monotonne dźwięki powielały się i nakładały na siebie wzajemnie, skutecznie zagłuszając wszystkie odgłosy z zewnątrz, a nietypowa muzyka tworzyła w ten sposób wrażenie swego rodzaju odizolowania. Po drugiej stronie drzwi mogłoby właśnie rozgrywać się widowiskowe morderstwo, a na ulicy pięć pięter niżej trwać policyjna obława, a Percival i tak nie usłyszałby niczego, zamknięty szczelnie w tej akustycznej klatce, której wszystkie szczegóły znał już niemalże na pamięć. Zdawałoby się, że minęły zaledwie trzy miesiące, odkąd wszedł tu po raz pierwszy, zataczając się w pijanym amoku i wtedy jeszcze nie zwracając za bardzo uwagi na wystrój, ale dla Notta czas już dawno nabrał swojej własnej konsystencji, przyspieszając albo zwalniając z tylko sobie znanych powodów. Nie odliczał go zresztą za pomocą dni czy tygodni, jego punktami orientacyjnymi były raczej istotne wydarzenia, a te mnożyły się ostatnio w tempie szaleńczym, sprawiając, że coraz częściej miał ochotę na jakiś czas uciec od świata i pozwolić problemom rozwiązać się bez jego udziału.
Może dlatego zdarzało mu się ostatnio wykradać z doby takie chwile iluzorycznej samotności i spokoju, w których znajdował się sam na sam ze swoimi myślami. Właściwie już jakiś czas temu powinien był opuścić łazienkę; tymczasem siedział jeszcze nieruchomo, pozwalając, żeby letnie strumienie spływały mu po plecach i narażając się na otrzymanie uszczypliwego komentarza zaraz po wyjściu. Wszystkie rozmowy, które ostatnio odbył i listy, które napisał, szumiały mu w uszach w rytm spadających kropel, przypominając, że uparte ich ignorowanie nie miało sprawić, że znikną. Chmurny i nieco wisielczy nastrój nie był w jego wykonaniu niczym nowym; był przekonany, iż znaczne obniżenie nastroju wiązało się ściśle z nadchodzącą koniecznością kilkudniowej wizyty w domu, która w tym roku miała być jeszcze bardziej nieznośna niż zazwyczaj. Mógł się tylko domyślać, jak bardzo zerwane podwójnie zaręczyny i wyjazd Juliusa ugodziły w ojcowską dumę, a fakt, że nie otrzymał od niego ostatnio żadnego listu tylko wzmagał przekonanie o rychłym końcu krótkotrwałego, świętego spokoju.
Wzdrygnął się gwałtownie, gdy temperatura wody nagle spadła, zmieniając się z letniej w lodowatą. Zakręcił kurek, klnąc cicho pod nosem na niewątpliwe uroki śmiertelnego nokturnu i sięgając po ręcznik. Minutę później wyszedł niespiesznie z łazienki, zapinając koszulę i nie zauważając, że robi to krzywo.
Przejście z zaparowanego, ciepłego pomieszczenia do namiętnie wietrzonej przez ostatni kwadrans sypialni, przypominało ponowne zanurzenie się w lodowatej wodzie, z tym że w tej dodatkowo wiało, automatycznie sprawiając, że wciąż wilgotne ciało Percivala pokryło się gęsią skórką. Uniósł wyżej brwi, posyłając spojrzenie w kierunku otwartego na oścież okna, przez które wpadało coraz więcej wirujących płatków śniegu i jeszcze nie rejestrując, że Benjamin najwidoczniej coś od niego chciał. I że zdecydowanie nie był zadowolony; mruknął coś tylko niezrozumiale, nadal siłując się z guzikami i posyłając umiarkowanie zaciekawione spojrzenie w stronę wyciągniętego w jego kierunku kawałka pergaminu. Przycupnięta na szafie sowa z potarganymi piórami, która na jego widok kłapnęła z niezadowoleniem dziobem i wyfrunęła przez okno, nie omieszkując przy okazji pacnąć Jaimiego skrzydłem, również nie wzbudziła w nim podejrzeń. – Co to jest? – zapytał lekko, przysiadając na krawędzi łóżka z zamiarem wciągnięcia skarpetek na bose stopy, przez chwilę oczekując, że mężczyzna przeczyta mu wiadomość na głos, a dopiero później wyciągając rękę w celu przyjrzenia się zapisanemu arkuszowi uważniej. Wziął list do ręki, prawie natychmiast rozpoznając charakter pisma, bo mimo że wymienił z Harriett zaledwie kilka listów, to pewne słowa wryły mu się w pamięć wystarczająco dokładnie. – A, to – zauważył już trochę mniej swobodnie, ale bez podskakującej w głosie paniki. Kolejne elementy oczywistego łańcucha powiązań wskakiwały na swoje miejsce powoli i stopniowo, nie powodując jednak przeczucia nadchodzącej katastrofy. Percival nie czuł się wcale, jakby zrobił coś złego, najchętniej więc po prostu wzruszyłby ramionami, ale wiedział, że Ben oczekiwał jakichś wyjaśnień.
Odłożył pergamin na bok, przerywając wciąganie na stopę skarpetki i posyłając spojrzenie w stronę Wrighta. – Napisała do mnie kilka dni temu, chciała porozmawiać. Nie chodziło o ciebie – dodał może trochę za szybko, podświadomie zdając sobie sprawę, że była to tylko połowa prawdy. Bardzo nie chciał jednak wdawać się w szczegóły odbytego w parku spotkania; po pierwsze dlatego, że obiecał zachować je dla siebie, po drugie… cóż, wciąż nie miał pojęcia, co właściwie powinien powiedzieć.
Może dlatego zdarzało mu się ostatnio wykradać z doby takie chwile iluzorycznej samotności i spokoju, w których znajdował się sam na sam ze swoimi myślami. Właściwie już jakiś czas temu powinien był opuścić łazienkę; tymczasem siedział jeszcze nieruchomo, pozwalając, żeby letnie strumienie spływały mu po plecach i narażając się na otrzymanie uszczypliwego komentarza zaraz po wyjściu. Wszystkie rozmowy, które ostatnio odbył i listy, które napisał, szumiały mu w uszach w rytm spadających kropel, przypominając, że uparte ich ignorowanie nie miało sprawić, że znikną. Chmurny i nieco wisielczy nastrój nie był w jego wykonaniu niczym nowym; był przekonany, iż znaczne obniżenie nastroju wiązało się ściśle z nadchodzącą koniecznością kilkudniowej wizyty w domu, która w tym roku miała być jeszcze bardziej nieznośna niż zazwyczaj. Mógł się tylko domyślać, jak bardzo zerwane podwójnie zaręczyny i wyjazd Juliusa ugodziły w ojcowską dumę, a fakt, że nie otrzymał od niego ostatnio żadnego listu tylko wzmagał przekonanie o rychłym końcu krótkotrwałego, świętego spokoju.
Wzdrygnął się gwałtownie, gdy temperatura wody nagle spadła, zmieniając się z letniej w lodowatą. Zakręcił kurek, klnąc cicho pod nosem na niewątpliwe uroki śmiertelnego nokturnu i sięgając po ręcznik. Minutę później wyszedł niespiesznie z łazienki, zapinając koszulę i nie zauważając, że robi to krzywo.
Przejście z zaparowanego, ciepłego pomieszczenia do namiętnie wietrzonej przez ostatni kwadrans sypialni, przypominało ponowne zanurzenie się w lodowatej wodzie, z tym że w tej dodatkowo wiało, automatycznie sprawiając, że wciąż wilgotne ciało Percivala pokryło się gęsią skórką. Uniósł wyżej brwi, posyłając spojrzenie w kierunku otwartego na oścież okna, przez które wpadało coraz więcej wirujących płatków śniegu i jeszcze nie rejestrując, że Benjamin najwidoczniej coś od niego chciał. I że zdecydowanie nie był zadowolony; mruknął coś tylko niezrozumiale, nadal siłując się z guzikami i posyłając umiarkowanie zaciekawione spojrzenie w stronę wyciągniętego w jego kierunku kawałka pergaminu. Przycupnięta na szafie sowa z potarganymi piórami, która na jego widok kłapnęła z niezadowoleniem dziobem i wyfrunęła przez okno, nie omieszkując przy okazji pacnąć Jaimiego skrzydłem, również nie wzbudziła w nim podejrzeń. – Co to jest? – zapytał lekko, przysiadając na krawędzi łóżka z zamiarem wciągnięcia skarpetek na bose stopy, przez chwilę oczekując, że mężczyzna przeczyta mu wiadomość na głos, a dopiero później wyciągając rękę w celu przyjrzenia się zapisanemu arkuszowi uważniej. Wziął list do ręki, prawie natychmiast rozpoznając charakter pisma, bo mimo że wymienił z Harriett zaledwie kilka listów, to pewne słowa wryły mu się w pamięć wystarczająco dokładnie. – A, to – zauważył już trochę mniej swobodnie, ale bez podskakującej w głosie paniki. Kolejne elementy oczywistego łańcucha powiązań wskakiwały na swoje miejsce powoli i stopniowo, nie powodując jednak przeczucia nadchodzącej katastrofy. Percival nie czuł się wcale, jakby zrobił coś złego, najchętniej więc po prostu wzruszyłby ramionami, ale wiedział, że Ben oczekiwał jakichś wyjaśnień.
Odłożył pergamin na bok, przerywając wciąganie na stopę skarpetki i posyłając spojrzenie w stronę Wrighta. – Napisała do mnie kilka dni temu, chciała porozmawiać. Nie chodziło o ciebie – dodał może trochę za szybko, podświadomie zdając sobie sprawę, że była to tylko połowa prawdy. Bardzo nie chciał jednak wdawać się w szczegóły odbytego w parku spotkania; po pierwsze dlatego, że obiecał zachować je dla siebie, po drugie… cóż, wciąż nie miał pojęcia, co właściwie powinien powiedzieć.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Rozmyte kropki uporczywie nie dawały się połączyć w jakikolwiek sensowny wzór i chociaż chaos był naturalnym środowiskiem bytowania Wrighta, gwarantującym mu upragnioną wolność od zasad, to w tym konkretnym przypadku oddałby wiele za chociażby nikłą wskazówkę, pomagającą mu rozwikłać podstawowy problem wszechświata. Dlaczego jego była narzeczona pisała do jego obecnego...przyjaciela? Kochanka? Partnera?. Próby upchnięcia Percivala w jakąkolwiek szufladkę relacji, także kończyły się fiaskiem, pozostawiając Bena zaskakująco ogłupionego. Nie dość, że nie potrafił rozsądnie ocenić łączącej ich więzi, to jeszcze na horyzoncie widniała coraz wyraźniejsza twarz blondwłosej ślicznotki: twarz wykrzywiona grymasem mściwości, opromieniająca dotychczasowy raj na ziemi Wrighta, do którego nie miała wstępu żadna harpia przeszłości. Nie życzył sobie tego nawet podczas kryzysu a już tym bardziej nie chciał, by Hatsy zepsuła mu ten rozkoszny poranek, mający pozwolić mu nacieszyć się Nottem zanim ten zniknie w otchłani szlacheckiego dworku, by pić ohydne alkohole z wężów, całować pulchne rączki cioteczek i fryzować sobie włosy pomadą. A wszystko to w rajstopkach, pumpach i tonie pudru na twarzy. Przynajmniej tak to sobie wyobrażał, niezbyt zagłębiając się w arystokratyczne obyczaje. Wolał już czytać o rytuałach sklątek wybuchowych niż wierszowane historie poszczególnych rodów, których jedyną zasługą było wydanie na świat - niezwykle rzadko, ale jednak - kogoś takiego jak Percy.
Wyglądający niedorzecznie przystojnie nawet w zapiętej krzywo koszuli, spodniach lepiących się do ciała i wilgotnych włosach dziwnie rozczochranych nad lewym uchem. Ten widok odrobinę stępił płonącą włócznię irytacji Bena: na tyle, że nie zagrzmiał wrogo a po prostu zapytał, wręczając mu przeklęty pergamin. Gdyby był upierdliwą żonką, na pewno podparłby się pod boki i zaczął tyradę o lojalności, ale był tylko sobą. Ignorującym oberwanie skrzydłem Alfonsa, ignorującym lodowaty powiew wiatru z otwartego okna i starającym się zignorować niezbyt przyjemny dreszcz niepokoju, przeskakujący po kręgosłupie. Nie wierzył w to, że znajdują się teraz w ich sypialni i poruszają zakazany temat, który nigdy nie znalazł miejsca w ich rozmowach.
Chociaż Percival należał do jednoosobowego grona najbliższych mu osób, dziwnym trafem zawirowania z Harriett - będącą przecież jego narzeczoną a więc istotą niezwykle ważną - urosły między nimi do rangi tabu. Respektowanego przez obydwie strony: Percy nigdy nie dopytywał o półwilę a Ben nigdy nie zwierzał mu się ze szczegółów swojego gwiazdorskiego życia u boku. Pat w kwestii Lovegood bardzo mu pasował, sprawiał, że złotowłosa stawała się niematerialną marą, jakimś wspomnieniem, nie zagrażającym mu w żaden sposób. Cóż, dopóki nie postanowiła zmaterializować się złośliwie w tym kawałku pergaminu.
Zazgrzytał zębami na jego słowa, lecz była to jedyna oznaka narastającej frustracji. - Harriett chciała z tobą porozmawiać? Nie o mnie? To o czym? - pytał konkretnie, starając się, by w każdej głosce brzmiał spokój. Trudny do osiągnięcia w tej sytuacji, nawet jeśli rozchełstana koszula Percivala działała nieco łagodząco. - I w ogóle skąd...skąd się znacie? Nie mówiłeś mi, że kiedykolwiek miałeś z nią kontakt - kontynuował a oprócz irytacji w jego tonie Percy mógł odczytać pewną bezradność. Zupełnie nie rozumiał tego, co właśnie się zadziało.
Wyglądający niedorzecznie przystojnie nawet w zapiętej krzywo koszuli, spodniach lepiących się do ciała i wilgotnych włosach dziwnie rozczochranych nad lewym uchem. Ten widok odrobinę stępił płonącą włócznię irytacji Bena: na tyle, że nie zagrzmiał wrogo a po prostu zapytał, wręczając mu przeklęty pergamin. Gdyby był upierdliwą żonką, na pewno podparłby się pod boki i zaczął tyradę o lojalności, ale był tylko sobą. Ignorującym oberwanie skrzydłem Alfonsa, ignorującym lodowaty powiew wiatru z otwartego okna i starającym się zignorować niezbyt przyjemny dreszcz niepokoju, przeskakujący po kręgosłupie. Nie wierzył w to, że znajdują się teraz w ich sypialni i poruszają zakazany temat, który nigdy nie znalazł miejsca w ich rozmowach.
Chociaż Percival należał do jednoosobowego grona najbliższych mu osób, dziwnym trafem zawirowania z Harriett - będącą przecież jego narzeczoną a więc istotą niezwykle ważną - urosły między nimi do rangi tabu. Respektowanego przez obydwie strony: Percy nigdy nie dopytywał o półwilę a Ben nigdy nie zwierzał mu się ze szczegółów swojego gwiazdorskiego życia u boku. Pat w kwestii Lovegood bardzo mu pasował, sprawiał, że złotowłosa stawała się niematerialną marą, jakimś wspomnieniem, nie zagrażającym mu w żaden sposób. Cóż, dopóki nie postanowiła zmaterializować się złośliwie w tym kawałku pergaminu.
Zazgrzytał zębami na jego słowa, lecz była to jedyna oznaka narastającej frustracji. - Harriett chciała z tobą porozmawiać? Nie o mnie? To o czym? - pytał konkretnie, starając się, by w każdej głosce brzmiał spokój. Trudny do osiągnięcia w tej sytuacji, nawet jeśli rozchełstana koszula Percivala działała nieco łagodząco. - I w ogóle skąd...skąd się znacie? Nie mówiłeś mi, że kiedykolwiek miałeś z nią kontakt - kontynuował a oprócz irytacji w jego tonie Percy mógł odczytać pewną bezradność. Zupełnie nie rozumiał tego, co właśnie się zadziało.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Stoicki spokój Percivala zaczynał powoli się rozsypywać, coraz bardziej ustępując niepokojowi, niepewności i złym przeczuciom. Wyglądało na to, że promieniująca od Bena dezorientacja udzieliła się również i jemu, bo kwestia zwiniętego w elegancki rulonik listu w kilka sekund urosła od sprawy łatwej do zbagatelizowania, do całkiem realnego nieporozumienia. Nie spodziewał się, że fantomowa postać Harriett tak bardzo poruszy Wrighta, ale prawdę mówiąc nie miał pojęcia, czego powinien był się spodziewać; do tej pory wydawało mu się, że jasnowłosa piękność, którą widywał na zdjęciach w plotkarskich czasopismach, stanowiła element przeszłości, zamkniętej i opatrzonej etykietką nie ruszać. Nie pamiętał, czy imię byłej narzeczonej kiedykolwiek padło w jego obecności z ust Jaimiego, ale był prawie pewien, że nie. On sam z kolei nie dopytywał ani nie drążył, bo było to dla niego całkiem wygodne, nie wspominając już o fakcie, że Ben dosyć alergicznie reagował na wszelkie próby poruszania w rozmowie tematów, których poruszać nie chciał.
Teraz jednak dosyć jasno i zrozumiale żądał wyjaśnień, a Percival nie mógł odmówić mu do nich oczywistego prawa. Nie miał zresztą zamiaru ani go okłamywać, ani raczyć słabymi wymówkami. Nie jego. Problem polegał na tym, że nie za bardzo wiedział, od czego zacząć, ani jak ubrać prawdę w słowa. Przez moment siedział więc po prostu w milczeniu, podczas gdy na twarzy odmalowywała mu się bezradność bliźniacza do tej, którą dostrzegał u Wrighta. – Nie miałem. I nie znamy… nie znaliśmy się – powiedział, przecierając twarz obiema dłońmi. Miał wrażenie, że mroźne powietrze wdziera mu się prosto do płuc, a wciąż mokre włosy pokrywają się szronem, więc podniósł się z łóżka i podszedł do okna, zostawiając na podłodze ciemniejsze ślady bosych stóp. Zatrzasnął okiennicę, zablokował zawiasy i dopiero później obrócił się z powrotem, opierając się plecami o chłodną ścianę. Nadal nie zdawał sobie sprawy, że przy zapinaniu koszuli, pomylił się o dwa rzędy. – Napisała do mnie tydzień… albo trochę więcej temu, bo mamy wspólną znajomą, której chciała pomóc. Spotkaliśmy się raz, żeby porozmawiać, później napisałem do niej, żeby jej podziękować, a ona mi odpisała. Teraz. To wszystko. – Wzruszył ramionami. To zdecydowanie nie było wszystko, ale jeżeli chodziło o szczegóły, to nie czuł się jeszcze gotowy, żeby się w nie zagłębiać. Nawet we własnej głowie traktował je z pewną dozą ostrożności, nadal widząc wśród nich więcej niewiadomych niż faktów. – Nie mówiłem ci, bo prosiła mnie o dyskrecję, a twoje imię nie padło w żadnym liście – dodał, uprzedzając następne ewentualne pytanie. Gdzieś za mostkiem poczuł lekkie ukłucie, w którym rozpoznał dobijające się do głosu wyrzuty sumienia, ale stłumił je stanowczo, przenosząc spojrzenie na Jaimiego. I wtedy przypomniał sobie coś jeszcze.
Zawahał się, niepewny, czy w ogóle powinien wyciągać to na światło dzienne, zanieczyszczać nienaruszalny spokój nokturnowej kawalerki i zasiewać ziarno – być może nieuzasadnionego – niepokoju, ale kiedy już raz o tym pomyślał, nie był w stanie odpędzić natrętnej myśli od siebie. Zmarszczył brwi, pionowa zmarszczka podzieliła jego czoło na pół, jak zawsze, kiedy próbował się na coś zdecydować; bezgłośnie wypuścił z płuc powietrze. – Wydaje mi się, że Harriett o nas wie – wymruczał dosyć niewyraźnie, a niewypowiedziane pytanie zawisło w powietrzu, dokładnie pomiędzy nimi.
Teraz jednak dosyć jasno i zrozumiale żądał wyjaśnień, a Percival nie mógł odmówić mu do nich oczywistego prawa. Nie miał zresztą zamiaru ani go okłamywać, ani raczyć słabymi wymówkami. Nie jego. Problem polegał na tym, że nie za bardzo wiedział, od czego zacząć, ani jak ubrać prawdę w słowa. Przez moment siedział więc po prostu w milczeniu, podczas gdy na twarzy odmalowywała mu się bezradność bliźniacza do tej, którą dostrzegał u Wrighta. – Nie miałem. I nie znamy… nie znaliśmy się – powiedział, przecierając twarz obiema dłońmi. Miał wrażenie, że mroźne powietrze wdziera mu się prosto do płuc, a wciąż mokre włosy pokrywają się szronem, więc podniósł się z łóżka i podszedł do okna, zostawiając na podłodze ciemniejsze ślady bosych stóp. Zatrzasnął okiennicę, zablokował zawiasy i dopiero później obrócił się z powrotem, opierając się plecami o chłodną ścianę. Nadal nie zdawał sobie sprawy, że przy zapinaniu koszuli, pomylił się o dwa rzędy. – Napisała do mnie tydzień… albo trochę więcej temu, bo mamy wspólną znajomą, której chciała pomóc. Spotkaliśmy się raz, żeby porozmawiać, później napisałem do niej, żeby jej podziękować, a ona mi odpisała. Teraz. To wszystko. – Wzruszył ramionami. To zdecydowanie nie było wszystko, ale jeżeli chodziło o szczegóły, to nie czuł się jeszcze gotowy, żeby się w nie zagłębiać. Nawet we własnej głowie traktował je z pewną dozą ostrożności, nadal widząc wśród nich więcej niewiadomych niż faktów. – Nie mówiłem ci, bo prosiła mnie o dyskrecję, a twoje imię nie padło w żadnym liście – dodał, uprzedzając następne ewentualne pytanie. Gdzieś za mostkiem poczuł lekkie ukłucie, w którym rozpoznał dobijające się do głosu wyrzuty sumienia, ale stłumił je stanowczo, przenosząc spojrzenie na Jaimiego. I wtedy przypomniał sobie coś jeszcze.
Zawahał się, niepewny, czy w ogóle powinien wyciągać to na światło dzienne, zanieczyszczać nienaruszalny spokój nokturnowej kawalerki i zasiewać ziarno – być może nieuzasadnionego – niepokoju, ale kiedy już raz o tym pomyślał, nie był w stanie odpędzić natrętnej myśli od siebie. Zmarszczył brwi, pionowa zmarszczka podzieliła jego czoło na pół, jak zawsze, kiedy próbował się na coś zdecydować; bezgłośnie wypuścił z płuc powietrze. – Wydaje mi się, że Harriett o nas wie – wymruczał dosyć niewyraźnie, a niewypowiedziane pytanie zawisło w powietrzu, dokładnie pomiędzy nimi.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Pojawienie się w przytulnej (mimo zagracenia i absurdalnego bałaganu, panującego na każdej powierzchni płaskiej) sypialni widma Harriett całkowicie zburzyło jego poczucie bezpieczeństwa. Nokturnowa kawalerka była strefą wolną od trosk, od duchów przeszłości, złośliwie chichoczących za zakurzonymi zasłonami. Jednym listem bariera ochronna została zburzona i niemalże czuł, jak chłodne palce Harriett przebiegają po jego plecach i kręgosłupie, w przypomnieniu przerażającej pieszczoty z Halloweenowego tryptyku. Za doznania fizyczne odpowiadał raczej lodowaty wiatr, wychładzający do niedawna rozgrzaną sypialnię, ale psychicznie Ben także czuł się zmrożony. Obiecywał sobie, że nie będzie wspominał o Lovegood, dziecinnie wierząc, że gdy nie przywoła się imienia potwora, ten nie wypełźnie spod łóżka i nie odgryzie niezakrytej kołdrą stopy. Hatsy przywołała się jednak sama, a sama myśl, że mogła zostać przyciągnięta do ich życia przez Percivala, tylko wzmagała niedorzeczność sytuacji. Wright byłby mniej zdziwiony, gdyby Percy ogłosił, że tak naprawdę jest mugolem albo gdyby na ich parapecie wylądował różowy testral z całą rodziną nieśmiałków na plecach.
Pozostało mu więc tylko słuchanie. Śledził wzrokiem wstającego mężczyznę, ale nie zareagował w żaden sposób, gdy ten zatrzasnął okno. Może zrobiło się nieco cieplej i już nie drżał jak w febrze, ale dalej był niemile spięty. Coś się nie zgadzało, coś mu umykało, coś - w postaci ogniomiotnej harpii - wkroczyło na teren zakazany, pociągając za sobą równie niemiłe konsekwencje rozmowy na tematy tabu. Gdyby nie czuł dziwnego szarpnięcia tuż przy sercu, pewnie po prostu przyjąłby wytłumaczenie Notta i znów udawał, że Harriett Naifeh nie istnieje, ale jakiś niewdzięczny instynkt nie pozwalał mu odpuścić. Nie, kiedy wyobraził sobie urocze spotkanie Percy'ego i Hatsy. Znał półwilę zbyt dobrze, by móc wierzyć w jej dobre intencje. Zwłaszcza po ich ostatnim spotkaniu.
Papieros już dawno zgasł w jego ustach; wyjął go więc i zmiął w palcach nieco nerwowo, zerkając w bok na bruneta a bezradność w jego spojrzeniu zmieniła się w głębsze niezrozumienie, podszyte subtelną nutą wątpliwości.
- Więc skoro to nic takiego, tylko pomoc wspólnej znajomej, to dlaczego mi o tym nie powiedziałeś? Chyba lojalność wobec mnie jest ważniejsza od lojalności wobec jakiejś półwili, której nigdy nie widziałeś na oczy. Nie rozumiem, dlaczego list i wasze spotkanie miało być sekretem? - spytał bardzo konkretnie, starając się, by nie jego ton nie pęczniał od wyrzutów. Te jednak wkradały się i tak, a obiektywne próby przyjrzenia się sytuacji działały na niekorzyść Notta. - I wierz mi, nie znasz Harriett, mogła wydać ci się najwspanialszą, najczystszą osobą na świecie, chcącą siać dobro i miłość, ale to kawał podłej suki. Jej dobrymi intencjami Nokturn jest wybrukowany - ciągnął już pewniej, łagodnie przechodząc z podejrzliwości wobec Percivala na dużo wygodniejszą niechęć do Hatsy. Nie potrafił i nie chciał winić Percy'ego - zarówno z powodu żałośnie mocnych uczuć, jakie do niego żywił, jak i z egoistycznej chęci przekonania samego siebie, że ponowne obdarzenie szlachcica zaufaniem nie było największym błędem dekady.
Ścisnął papierosa w palcach, aż ten rozsypał się w proch i w końcu ruszył się z miejsca, przystając metr od bruneta. Powinien go pocałować, powinien zaufać jego zielonym oczom, powinien milczeć na temat krzywo zapiętej koszuli, a później wesoło śmiać się przez cały dzień z wizji nieperfekcyjnego urzędnika, lecz wyjątkowo nie miał dobrego nastroju. Zwłaszcza po kolejnych słowach, które opuściły wąskie wargi Notta. Z jednej strony wzbudzając w Benjaminie szokująco pozytywne uczucia - nas zakwitło setką ciepłych znaczeń - a z drugiej wprawiając go w pewną irytację. Na samego siebie. On też nie mówił Percivalowi o tym, że widywał się z Harriett. Czyżby stosował podwójne standardy? Zadziwiające, że w ogóle rozważał swoje posunięcia w kategorii nie fair: to nie zdarzało się idealnemu Benjaminowi Wrightowi, przekonanemu, że to świat wokół niego postępuje źle a on sam jest bez najmniejszej winy.
- Jej też się wydaje, że wie - odparł nieco lżej, opierając się nagim bokiem o ścianę tuż obok Percivala. - Nie musisz się tym martwić. Gdyby miała coś z tym zrobić, zrobiłaby już dawno - dodał uspokajająco i pewnie, nie wdając się w szczegóły. Co mogło brzmieć bardzo niefrasobliwie, ale Benjamin z własnej woli nie chciał przywoływać historii z przeszłości.
Pozostało mu więc tylko słuchanie. Śledził wzrokiem wstającego mężczyznę, ale nie zareagował w żaden sposób, gdy ten zatrzasnął okno. Może zrobiło się nieco cieplej i już nie drżał jak w febrze, ale dalej był niemile spięty. Coś się nie zgadzało, coś mu umykało, coś - w postaci ogniomiotnej harpii - wkroczyło na teren zakazany, pociągając za sobą równie niemiłe konsekwencje rozmowy na tematy tabu. Gdyby nie czuł dziwnego szarpnięcia tuż przy sercu, pewnie po prostu przyjąłby wytłumaczenie Notta i znów udawał, że Harriett Naifeh nie istnieje, ale jakiś niewdzięczny instynkt nie pozwalał mu odpuścić. Nie, kiedy wyobraził sobie urocze spotkanie Percy'ego i Hatsy. Znał półwilę zbyt dobrze, by móc wierzyć w jej dobre intencje. Zwłaszcza po ich ostatnim spotkaniu.
Papieros już dawno zgasł w jego ustach; wyjął go więc i zmiął w palcach nieco nerwowo, zerkając w bok na bruneta a bezradność w jego spojrzeniu zmieniła się w głębsze niezrozumienie, podszyte subtelną nutą wątpliwości.
- Więc skoro to nic takiego, tylko pomoc wspólnej znajomej, to dlaczego mi o tym nie powiedziałeś? Chyba lojalność wobec mnie jest ważniejsza od lojalności wobec jakiejś półwili, której nigdy nie widziałeś na oczy. Nie rozumiem, dlaczego list i wasze spotkanie miało być sekretem? - spytał bardzo konkretnie, starając się, by nie jego ton nie pęczniał od wyrzutów. Te jednak wkradały się i tak, a obiektywne próby przyjrzenia się sytuacji działały na niekorzyść Notta. - I wierz mi, nie znasz Harriett, mogła wydać ci się najwspanialszą, najczystszą osobą na świecie, chcącą siać dobro i miłość, ale to kawał podłej suki. Jej dobrymi intencjami Nokturn jest wybrukowany - ciągnął już pewniej, łagodnie przechodząc z podejrzliwości wobec Percivala na dużo wygodniejszą niechęć do Hatsy. Nie potrafił i nie chciał winić Percy'ego - zarówno z powodu żałośnie mocnych uczuć, jakie do niego żywił, jak i z egoistycznej chęci przekonania samego siebie, że ponowne obdarzenie szlachcica zaufaniem nie było największym błędem dekady.
Ścisnął papierosa w palcach, aż ten rozsypał się w proch i w końcu ruszył się z miejsca, przystając metr od bruneta. Powinien go pocałować, powinien zaufać jego zielonym oczom, powinien milczeć na temat krzywo zapiętej koszuli, a później wesoło śmiać się przez cały dzień z wizji nieperfekcyjnego urzędnika, lecz wyjątkowo nie miał dobrego nastroju. Zwłaszcza po kolejnych słowach, które opuściły wąskie wargi Notta. Z jednej strony wzbudzając w Benjaminie szokująco pozytywne uczucia - nas zakwitło setką ciepłych znaczeń - a z drugiej wprawiając go w pewną irytację. Na samego siebie. On też nie mówił Percivalowi o tym, że widywał się z Harriett. Czyżby stosował podwójne standardy? Zadziwiające, że w ogóle rozważał swoje posunięcia w kategorii nie fair: to nie zdarzało się idealnemu Benjaminowi Wrightowi, przekonanemu, że to świat wokół niego postępuje źle a on sam jest bez najmniejszej winy.
- Jej też się wydaje, że wie - odparł nieco lżej, opierając się nagim bokiem o ścianę tuż obok Percivala. - Nie musisz się tym martwić. Gdyby miała coś z tym zrobić, zrobiłaby już dawno - dodał uspokajająco i pewnie, nie wdając się w szczegóły. Co mogło brzmieć bardzo niefrasobliwie, ale Benjamin z własnej woli nie chciał przywoływać historii z przeszłości.
Make my messes matter, make this chaos count.
Ostatnio zmieniony przez Benjamin Wright dnia 05.05.16 12:30, w całości zmieniany 1 raz
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Za wcześnie. To wszystko działo się za wcześnie; wiedział, że prędzej czy później będzie musiał zburzyć ich nokturnową sielankę, wyciągając na wierzch kilka duchów przeszłości, ale w żadnym z możliwych scenariuszy nie planował, że stanie się to tak szybko. Nie miał przygotowanych odpowiedzi na padające pytania, a większości z nich nawet nie znał, zbijany z tropu przez kolejne słowa Benjamina, który nie podnosił głosu (jeszcze), nie robił mu wyrzutów (jeszcze), a zwyczajnie domagał się wyjaśnień. I w większości miał rację; percivalowa lojalność leżała przecież po jego stronie, a Harriett, mimo że rzeczywiście wydała mu się jednostką szczerą, życzliwą i, cóż, dobrą – pozostawała tak naprawdę niewiadomą. A jednak, jej słowa wciąż dźwięczały mu w uszach, gdy przyglądał się jej niedoszłemu mężowi (wzdrygnął się wewnętrznie, ten wyraz nawet w jego myślach zabrzmiał kanciasto i jakoś tak abstrakcyjnie), który właśnie miażdżył w dłoni zgaszonego papierosa, wyrzucając z siebie kolejne pytania. Z niewyjaśnionego powodu wprawiające Notta w stan lekkiej irytacji, zaczynającej objawiać się postępującym rozdrażnieniem i… złością? Nie, nie na Bena, Ben jako jedyny pozostawał tym razem całkowicie poza, nieco niesprawiedliwie zepchnięty do roli biernego (i przypadkowego) obserwatora; jeśli już, to był zły na samego siebie.
– Nie wiedziałem, że nagle zaczęliśmy się sobie ze wszystkiego spowiadać – powiedział, nieco chłodniej niż pierwotnie zamierzał, ale rzeczywiście czegoś tu nie rozumiał. Ich relacja, chociaż w pewnych aspektach oczywista, nigdy nie została jasno i jednoznacznie określona; nie składali sobie przyrzeczeń ani obietnic, nie rozliczali się już z błędów przeszłości, ani tych popełnianych w czasie teraźniejszym. Percival nigdy nie pytał, gdzie Benjamin podziewał się w ciągu dnia, dlaczego zdarzało mu się wracać do mieszkania późno w nocy, ani skąd wzięło się u niego nagłe zamiłowanie do biżuterii, materializujące się w postaci prostej, srebrnej obrączki na palcu. Działało to w obie strony, a przynajmniej tak mu się wydawało; nagła podejrzliwość Wrighta zbiła go z tropu o tyle mocno, że nie miał pojęcia, skąd się wzięła. Nie chciał zastanawiać się nad kwestiami, które wciąż łączyły Jaimiego i Harriett, ale na tym etapie przypominało to próby nie myślenia o fioletowym hipogryfie; im bardziej się starał, tym intensywniej myślał o fioletowym hipogryfie.
Westchnął ciężko, zamykając niezwykle dojrzałą chęć wyjścia z sypialni i zatrzaśnięcia za sobą drzwi w jakiś mniej dostępnych obszarach umysłu. – Nie myślałem, że to takie istotne. – To była prawda. Albo chciał żeby to była prawda; żeby nie istniało w tej sprawie żadne drugie dno. – Nie jestem lojalny wobec niej, a już na pewno nie bardziej, niż jestem wobec ciebie. Nie snuję z nią po kątach nikczemnych planów i najprawdopodobniej już nigdy więcej się z nią nie spotkam. Ale nie chodziło jedynie o mnie, ani nawet o nią, tylko o osobę, na której mi zależy. Gdyby to był mój sekret… Ale nie jest. Ben, rozumiesz? – zapytał, prawie błagalnie, chociaż był niemal pewien, że z jego pełnego skrótów myślowych wytłumaczenia nie można było zrozumieć kompletnie niczego.
Prawda była taka, że sam nie rozumiał i przez chwilę – tylko przez chwilę – żałował, że nie mógł porozmawiać z nim jak z kumplem, bez władowywania samego siebie na aktywne pole minowe. Rozmyślnie zignorował drugą część wypowiedzi o Harriett, nie chcąc ani przytakiwać, ani – broń, Merlinie – stawać w jej obronie. Tu znów dochodziła zresztą jedna wielka niewiadoma, jaką był jej związek z Wrightem, czy może dokładniej to, w jakich okolicznościach się skończył. Przez chwilę więc po prostu milczał, dopóki kolejne słowa mężczyzny, które w zamierzeniu miały chyba brzmieć uspokajająco, nie uruchomiły w jego umyśle małej lawiny niepokoju.
Tego samego, który spodziewał się ujrzeć na twarzy Benjamina, a który nie pojawił się tam nawet w śladowych ilościach. Podobnie jak zaskoczenie. Czy chociażby łagodna konsternacja. Zmarszczył brwi, gdy kolejne koła zębate przeskakiwały w jego głowie; dlaczego wyglądało na to, że jego odkrycie tylko dla niego stanowiło nowość? – Dawno? – zapytał głucho, powtarzając ostatnie słowo jak echo.
– Nie wiedziałem, że nagle zaczęliśmy się sobie ze wszystkiego spowiadać – powiedział, nieco chłodniej niż pierwotnie zamierzał, ale rzeczywiście czegoś tu nie rozumiał. Ich relacja, chociaż w pewnych aspektach oczywista, nigdy nie została jasno i jednoznacznie określona; nie składali sobie przyrzeczeń ani obietnic, nie rozliczali się już z błędów przeszłości, ani tych popełnianych w czasie teraźniejszym. Percival nigdy nie pytał, gdzie Benjamin podziewał się w ciągu dnia, dlaczego zdarzało mu się wracać do mieszkania późno w nocy, ani skąd wzięło się u niego nagłe zamiłowanie do biżuterii, materializujące się w postaci prostej, srebrnej obrączki na palcu. Działało to w obie strony, a przynajmniej tak mu się wydawało; nagła podejrzliwość Wrighta zbiła go z tropu o tyle mocno, że nie miał pojęcia, skąd się wzięła. Nie chciał zastanawiać się nad kwestiami, które wciąż łączyły Jaimiego i Harriett, ale na tym etapie przypominało to próby nie myślenia o fioletowym hipogryfie; im bardziej się starał, tym intensywniej myślał o fioletowym hipogryfie.
Westchnął ciężko, zamykając niezwykle dojrzałą chęć wyjścia z sypialni i zatrzaśnięcia za sobą drzwi w jakiś mniej dostępnych obszarach umysłu. – Nie myślałem, że to takie istotne. – To była prawda. Albo chciał żeby to była prawda; żeby nie istniało w tej sprawie żadne drugie dno. – Nie jestem lojalny wobec niej, a już na pewno nie bardziej, niż jestem wobec ciebie. Nie snuję z nią po kątach nikczemnych planów i najprawdopodobniej już nigdy więcej się z nią nie spotkam. Ale nie chodziło jedynie o mnie, ani nawet o nią, tylko o osobę, na której mi zależy. Gdyby to był mój sekret… Ale nie jest. Ben, rozumiesz? – zapytał, prawie błagalnie, chociaż był niemal pewien, że z jego pełnego skrótów myślowych wytłumaczenia nie można było zrozumieć kompletnie niczego.
Prawda była taka, że sam nie rozumiał i przez chwilę – tylko przez chwilę – żałował, że nie mógł porozmawiać z nim jak z kumplem, bez władowywania samego siebie na aktywne pole minowe. Rozmyślnie zignorował drugą część wypowiedzi o Harriett, nie chcąc ani przytakiwać, ani – broń, Merlinie – stawać w jej obronie. Tu znów dochodziła zresztą jedna wielka niewiadoma, jaką był jej związek z Wrightem, czy może dokładniej to, w jakich okolicznościach się skończył. Przez chwilę więc po prostu milczał, dopóki kolejne słowa mężczyzny, które w zamierzeniu miały chyba brzmieć uspokajająco, nie uruchomiły w jego umyśle małej lawiny niepokoju.
Tego samego, który spodziewał się ujrzeć na twarzy Benjamina, a który nie pojawił się tam nawet w śladowych ilościach. Podobnie jak zaskoczenie. Czy chociażby łagodna konsternacja. Zmarszczył brwi, gdy kolejne koła zębate przeskakiwały w jego głowie; dlaczego wyglądało na to, że jego odkrycie tylko dla niego stanowiło nowość? – Dawno? – zapytał głucho, powtarzając ostatnie słowo jak echo.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Chłodne słowa Percivala nieco zmieniły tor Benjaminowych myśli. Naprawdę nie chciał wszczynać pretensjonalnych awantur o listowne romanse z jego eksnarzeczoną i we własnej głowie starał się nieco umniejszać całe wydarzenie - choć nie było to łatwe, biorąc pod uwagę stos nagromadzonych emocji, głównie silnych i w większości negatywnych, bo tylko takie wiązały się bezpośrednio z Harriett. Uosobieniem wszelkich porażek, niemoralności i wstydu. Przeklętą harpią, wciskającą swoją śliczną twarzyczkę w nie swoje sprawy i zatruwającą nottowski zdrowy rozsądek. Bo to właśnie Lovegood winił za to jasne postawienie granicy przez stojącego przed nim mężczyznę. Półwila idealnie nadawała się na kozicę ofiarną, zbierającą drobinki winy na swoje wątłe ramiona.
- Nie chodzi o spowiadanie się, chodzi o lojalność - odparł po dłuższej chwili ciszy, już nieco oschlej, jakby zlodowacenie tonu Percy'ego automatycznie zainfekowało chłodem także i struny głosowe Benjamina. Insynuowanie o jego zaborczości mocno go zirytowało, lecz mimo wszystko reagował bardzo wyważenie. Dojrzał? A może tak mocno zależało mu na Percivalu, że był w stanie poskromić najbardziej dziką część swojego wybuchowego charakteru? Wolał się nad tym nie zastanawiać: im więcej myślał i im więcej rozważał, tym większym chaosem okazywało się z pozoru proste życie i towarzyszące mu wartości. Wierność, zaufanie, pewność drugiej osoby: wszystko powoli rozmywało się w fali niedowierzania, jakby złamanie tabu i wypowiedzenie imienia Harriett otworzyło portal emocjonalnym paskudztwom, wpełzającym do bezpiecznego do tej pory miejsca.
- To na kim zależy ci na tyle mocno, by spotykać się z moją byłą narzeczoną i razem z nią budować plan ratunkowy dla tej osoby? - spytał, prawie przerywając ostatnie słowa Percivala. Naprawdę nie rozumiał, nie potrafił połączyć Notta i Lovegood żadną biedną personą, wymagającą nagłej pomocy akurat tej konkretnej dwójki superbohaterów; jedynych ludzi, poruszających niezbyt romantyczne serce Benjamina do szybszego tłoczenia krwi. Zadawanie takiego bezpośredniego pytania zapewne znów wtłaczało go w nieco zaborczą ramę; skrzywił się lekko sam do siebie, nie wiedząc, co bardziej zaczyna go frustrować. Czy ucieczkowa maniera Notta - ciekawe, który z nich nauczył się jej pierwszy? - czy też fakt, że widocznie jego najlepszy, wieloletni przyjaciel ma przed nim jakieś sekrety, których treść może poznać Hatsy, ostatnia osoba zasługująca na chociażby strzępek zaufania.
Powinien go przed nią ostrzec, ale nie potrafił przemóc się - nawet w tej szczytnej sprawie, jaką była ochrona Percy'ego przed złośliwą harpią - by rozpocząć opowieść o Lovegood. Ten temat nie bez powodu został zamieciony w najdalszy kąt umysłowej podłogi i przytrzaśnięty ciężkim kufrem...który teraz musiał mozolnie odsuwać od zapleśniałych od wspomnień ścian. Skrzywiona mina stojącego tuż obok mężczyzny i głuche powtórzenie jego czasowego określenia nie mogły pozostać bez odpowiedzi.
Szalenie żałował, że ostatni papieros rozsypywał się właśnie pod jego bosymi stopami, bo potrzebował nikotynowego rozluźnienia: każde kolejne słowo, wydobywające się z jego spierzchniętych od mrozu warg, wybrzmiewało z trudem. Ben mówił gorzej niż na najtrudniejszym egzaminie ustnym z historii magii. - Harriett wie...wie o mnie od dawna. To dlatego się rozstaliśmy - cóż za piękny eufemizm na moja narzeczona przyłapała mnie z facetem, poroniła nasze dziecko i została sama, podczas gdy ja uciekłem za granicę na trzy lata. - A niedawno...widziałem się z nią, zmarł jej durny mąż, pokłóciliśmy się i...nie wiem skąd, ale z jej ust padło twoje imię i... - kontynuował niezwykle logicznie, plącząc się jak przy datach powstania goblinów sprzed dwóch wieków. - Pewnie coś podejrzewa, ale...gdyby chciała nam zaszkodzić, już dawno gniłbym w Tower - powiedział w końcu bez notorycznych przerw, dopiero po chwili zdając sobie sprawę z tego, co powiedział, po raz pierwszy zdejmując z Harriett winę i odpowiedzialność. Nie rzucił przecież na pewno nam zaszkodzi - tak naprawdę właśnie w tej sekundzie Wright zrozumiał, że Lovegood mogła wielokrotnie uczynić z jego życia piekło. I że tego - mimo wszystkiego, co widowiskowo odpierdolił, plując dookoła testosteronem - nie zrobiła.
- Nie chodzi o spowiadanie się, chodzi o lojalność - odparł po dłuższej chwili ciszy, już nieco oschlej, jakby zlodowacenie tonu Percy'ego automatycznie zainfekowało chłodem także i struny głosowe Benjamina. Insynuowanie o jego zaborczości mocno go zirytowało, lecz mimo wszystko reagował bardzo wyważenie. Dojrzał? A może tak mocno zależało mu na Percivalu, że był w stanie poskromić najbardziej dziką część swojego wybuchowego charakteru? Wolał się nad tym nie zastanawiać: im więcej myślał i im więcej rozważał, tym większym chaosem okazywało się z pozoru proste życie i towarzyszące mu wartości. Wierność, zaufanie, pewność drugiej osoby: wszystko powoli rozmywało się w fali niedowierzania, jakby złamanie tabu i wypowiedzenie imienia Harriett otworzyło portal emocjonalnym paskudztwom, wpełzającym do bezpiecznego do tej pory miejsca.
- To na kim zależy ci na tyle mocno, by spotykać się z moją byłą narzeczoną i razem z nią budować plan ratunkowy dla tej osoby? - spytał, prawie przerywając ostatnie słowa Percivala. Naprawdę nie rozumiał, nie potrafił połączyć Notta i Lovegood żadną biedną personą, wymagającą nagłej pomocy akurat tej konkretnej dwójki superbohaterów; jedynych ludzi, poruszających niezbyt romantyczne serce Benjamina do szybszego tłoczenia krwi. Zadawanie takiego bezpośredniego pytania zapewne znów wtłaczało go w nieco zaborczą ramę; skrzywił się lekko sam do siebie, nie wiedząc, co bardziej zaczyna go frustrować. Czy ucieczkowa maniera Notta - ciekawe, który z nich nauczył się jej pierwszy? - czy też fakt, że widocznie jego najlepszy, wieloletni przyjaciel ma przed nim jakieś sekrety, których treść może poznać Hatsy, ostatnia osoba zasługująca na chociażby strzępek zaufania.
Powinien go przed nią ostrzec, ale nie potrafił przemóc się - nawet w tej szczytnej sprawie, jaką była ochrona Percy'ego przed złośliwą harpią - by rozpocząć opowieść o Lovegood. Ten temat nie bez powodu został zamieciony w najdalszy kąt umysłowej podłogi i przytrzaśnięty ciężkim kufrem...który teraz musiał mozolnie odsuwać od zapleśniałych od wspomnień ścian. Skrzywiona mina stojącego tuż obok mężczyzny i głuche powtórzenie jego czasowego określenia nie mogły pozostać bez odpowiedzi.
Szalenie żałował, że ostatni papieros rozsypywał się właśnie pod jego bosymi stopami, bo potrzebował nikotynowego rozluźnienia: każde kolejne słowo, wydobywające się z jego spierzchniętych od mrozu warg, wybrzmiewało z trudem. Ben mówił gorzej niż na najtrudniejszym egzaminie ustnym z historii magii. - Harriett wie...wie o mnie od dawna. To dlatego się rozstaliśmy - cóż za piękny eufemizm na moja narzeczona przyłapała mnie z facetem, poroniła nasze dziecko i została sama, podczas gdy ja uciekłem za granicę na trzy lata. - A niedawno...widziałem się z nią, zmarł jej durny mąż, pokłóciliśmy się i...nie wiem skąd, ale z jej ust padło twoje imię i... - kontynuował niezwykle logicznie, plącząc się jak przy datach powstania goblinów sprzed dwóch wieków. - Pewnie coś podejrzewa, ale...gdyby chciała nam zaszkodzić, już dawno gniłbym w Tower - powiedział w końcu bez notorycznych przerw, dopiero po chwili zdając sobie sprawę z tego, co powiedział, po raz pierwszy zdejmując z Harriett winę i odpowiedzialność. Nie rzucił przecież na pewno nam zaszkodzi - tak naprawdę właśnie w tej sekundzie Wright zrozumiał, że Lovegood mogła wielokrotnie uczynić z jego życia piekło. I że tego - mimo wszystkiego, co widowiskowo odpierdolił, plując dookoła testosteronem - nie zrobiła.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Mimo że okno już od dłuższego czasu było zamknięte, Percival miał wrażenie, że temperatura powietrza w pomieszczeniu spadała, zamiast się podnosić. Mogła być to kwestia nieszczelnych framug, był w stanie się jednak założyć, że to coraz bardziej negatywne emocje konsekwentnie studziły atmosferę, sprawiając, że pozorna błahostka w postaci nieodczytanego jeszcze listu, zamieniła się w burzę w szklance wody. Której wciąż uparcie nie rozumiał; urażony, trochę kwaśny wyraz na twarzy Bena wydawał mu się kompletnie nieuzasadniony, a ich wymiana zdań oderwana od rzeczywistości, i gdyby podskórnie nie wyczuwał, że sytuacja zaczynała robić się poważna, zapewne zaśmiałby się z tej jednoaktowej tragikomedii, której mimowolnie stał się głównym bohaterem.
Tymczasem nadal stał w miejscu, dając się wciągnąć coraz głębiej w sięgające zamierzchłej przeszłości bagienko i zastanawiając, czy nie powinien przypadkiem zwyczajnie uciąć tematu. Brnięcie w kolejne szczegóły zdawało się tylko pogarszać sprawę, a mógł się założyć, że miało być jeszcze gorzej; nie mówiąc już o tym, że nie czuł się najlepiej ze świadomością, że łamał właśnie dane Harriett słowo. Skrzyżował ramiona na klatce piersiowej, nie wiedząc już, na kogo właściwie się irytował; czy na kobietę, która zaczęła tę farsę, wysyłając mu pierwszą, przeklętą wiadomość, czy na Jaimiego, który bezceremonialnie podważał jego intencje (chociaż za to akurat nie mógł go winić, nie topiąc się jednocześnie we własnej hipokryzji), czy może na samego siebie, że na to wszystko pozwolił. – Ben – zaczął znowu, trochę już ze zniecierpliwieniem. – To, że się spotkaliśmy, nie miało nic wspólnego z wami. – Naprawdę próbował nie wlać w tę liczbę mnogą hektolitrów niechęci i goryczy. – Gdyby nie podpisała się panieńskim nazwiskiem, w ogóle nie skojarzyłbym o kogo chodzi. To, że akurat okazała się być twoją byłą narzeczoną, to przypadek. – Nie był pewien, czy sam w to wierzył, ale w obecnych okolicznościach wolał się do tego nie przyznawać. A poza tym naprawdę nie chciał dać się opanować wątpliwościom. – Powiedz mi, w którym miejscu byłem wobec ciebie nielojalny?
Chciałby, żeby na tym rozmowa mogła się zakończyć (właściwie to wolałby, żeby w ogóle się nie zaczęła), ale wiedział już, że istniały na to niewielkie szanse. I miał rację. – Na Inarze – odpowiedział krótko, nie dokładając do tych dwóch słów żadnych następnych wyjaśnień, bo właściwie nie widział, co miałby powiedzieć. W połowę rzeczy, które między wierszami zdradziła mu Harriett, sam nie za bardzo jeszcze wierzył, drugiej połowy nie rozumiał, a większość informacji w ogóle nie była pierwotnie przeznaczona dla jego uszu. Może rzeczywiście jego lojalność nie leżała w całości tam gdzie zazwyczaj, w innym wypadku nie musiałby toczyć zażartej batalii z własnymi myślami za każdym razem, gdy padało kolejne pytanie.
Pożałował zahaczenia o drażliwy temat zanim jeszcze z ust Benjamina padły pierwsze słowa wyjaśnienia, ale na tym etapie był już wystarczająco wytrącony z równowagi, żeby powstrzymać się od litościwego przerwania mu w połowie wypowiedzi. Nie czuł wyrzutów sumienia ani współczucia, gdy obserwował wyrzucającego z siebie kolejne wyrazy Wrighta, chociaż gdzieś na krawędzi świadomości do głosu dobijało się szczere dajmy już sobie z tym spokój. Nie lubił się z nim sprzeczać, o wiele bardziej wolałby zakopać już tego trupa, który niespodziewanie wyleciał z szafy, spłoszony przez poranną sowę, ale może najpierw należało go dobić. To jest, wyjaśnić to, co wciąż było niewyjaśnione. – Miałeś zamiar mi o tym powiedzieć? – zapytał, choć wcale nie czekał na odpowiedź. – Zresztą to już nieistotne, biorąc pod uwagę, że słysząc takie rewelacje na swój temat z ust obcej kobiety, byłem wystarczająco zaskoczony, żeby nie zaprzeczyć, możemy uznać, że wie. Nie podejrzewa. Ale tak jak mówisz, nie spodziewam się, żeby zrobiła z tego użytek, nawet jeśli Nokturn jest wybrukowany jej dobrymi intencjami – dodał, celowo podkreślając ostatnie zdanie, które mimo wszystko zabrzmiało gorzej, niż początkowo zaplanował.
Westchnął ciężko, przecierając oczy dłonią i z jakąś wewnętrzną kapitulacją wymalowaną w rysach twarzy, czekając na następne słowa. I, najprawdopodobniej, kolejne oskarżenia.
Tymczasem nadal stał w miejscu, dając się wciągnąć coraz głębiej w sięgające zamierzchłej przeszłości bagienko i zastanawiając, czy nie powinien przypadkiem zwyczajnie uciąć tematu. Brnięcie w kolejne szczegóły zdawało się tylko pogarszać sprawę, a mógł się założyć, że miało być jeszcze gorzej; nie mówiąc już o tym, że nie czuł się najlepiej ze świadomością, że łamał właśnie dane Harriett słowo. Skrzyżował ramiona na klatce piersiowej, nie wiedząc już, na kogo właściwie się irytował; czy na kobietę, która zaczęła tę farsę, wysyłając mu pierwszą, przeklętą wiadomość, czy na Jaimiego, który bezceremonialnie podważał jego intencje (chociaż za to akurat nie mógł go winić, nie topiąc się jednocześnie we własnej hipokryzji), czy może na samego siebie, że na to wszystko pozwolił. – Ben – zaczął znowu, trochę już ze zniecierpliwieniem. – To, że się spotkaliśmy, nie miało nic wspólnego z wami. – Naprawdę próbował nie wlać w tę liczbę mnogą hektolitrów niechęci i goryczy. – Gdyby nie podpisała się panieńskim nazwiskiem, w ogóle nie skojarzyłbym o kogo chodzi. To, że akurat okazała się być twoją byłą narzeczoną, to przypadek. – Nie był pewien, czy sam w to wierzył, ale w obecnych okolicznościach wolał się do tego nie przyznawać. A poza tym naprawdę nie chciał dać się opanować wątpliwościom. – Powiedz mi, w którym miejscu byłem wobec ciebie nielojalny?
Chciałby, żeby na tym rozmowa mogła się zakończyć (właściwie to wolałby, żeby w ogóle się nie zaczęła), ale wiedział już, że istniały na to niewielkie szanse. I miał rację. – Na Inarze – odpowiedział krótko, nie dokładając do tych dwóch słów żadnych następnych wyjaśnień, bo właściwie nie widział, co miałby powiedzieć. W połowę rzeczy, które między wierszami zdradziła mu Harriett, sam nie za bardzo jeszcze wierzył, drugiej połowy nie rozumiał, a większość informacji w ogóle nie była pierwotnie przeznaczona dla jego uszu. Może rzeczywiście jego lojalność nie leżała w całości tam gdzie zazwyczaj, w innym wypadku nie musiałby toczyć zażartej batalii z własnymi myślami za każdym razem, gdy padało kolejne pytanie.
Pożałował zahaczenia o drażliwy temat zanim jeszcze z ust Benjamina padły pierwsze słowa wyjaśnienia, ale na tym etapie był już wystarczająco wytrącony z równowagi, żeby powstrzymać się od litościwego przerwania mu w połowie wypowiedzi. Nie czuł wyrzutów sumienia ani współczucia, gdy obserwował wyrzucającego z siebie kolejne wyrazy Wrighta, chociaż gdzieś na krawędzi świadomości do głosu dobijało się szczere dajmy już sobie z tym spokój. Nie lubił się z nim sprzeczać, o wiele bardziej wolałby zakopać już tego trupa, który niespodziewanie wyleciał z szafy, spłoszony przez poranną sowę, ale może najpierw należało go dobić. To jest, wyjaśnić to, co wciąż było niewyjaśnione. – Miałeś zamiar mi o tym powiedzieć? – zapytał, choć wcale nie czekał na odpowiedź. – Zresztą to już nieistotne, biorąc pod uwagę, że słysząc takie rewelacje na swój temat z ust obcej kobiety, byłem wystarczająco zaskoczony, żeby nie zaprzeczyć, możemy uznać, że wie. Nie podejrzewa. Ale tak jak mówisz, nie spodziewam się, żeby zrobiła z tego użytek, nawet jeśli Nokturn jest wybrukowany jej dobrymi intencjami – dodał, celowo podkreślając ostatnie zdanie, które mimo wszystko zabrzmiało gorzej, niż początkowo zaplanował.
Westchnął ciężko, przecierając oczy dłonią i z jakąś wewnętrzną kapitulacją wymalowaną w rysach twarzy, czekając na następne słowa. I, najprawdopodobniej, kolejne oskarżenia.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Prawa stopa Wrighta była bliska rozpoczęcia nerwowego podrygiwania, co zazwyczaj oznaczało wstęp do prawdziwych nieprzyjemności w rodzaju połamanych szczęk oraz marzeń, ale wystarczyło jedno słowo, by opierający się o ścianę mężczyzna złagodniał, przestając łypać na Percivala spode łba jak gotowy do ataku Reem. Krótko brzmiące Ben widocznie miało magiczną moc okiełznania, bo brodacz zmiął tylko w ustach przekleństwo i przymknął się na dłuższą chwilę, po prostu dając Nottowi przemówić a sobie: chociaż odrobinę spojrzeć na całą sytuację z jego perspektywy. Przez moment wahał się, czy mu zaufać, czy przyjąć dość rozsądne wytłumaczenie i w końcu zdecydował, że to zrobi. Powinien skwitować to przyznaniem racji, uniesieniem dłoni i skapitulowaniem, ale to boleśnie ugodziłoby w jego męskość, dlatego prychnął ponownie naburmuszony, choć w z jego oczu zniknął tej podejrzliwy błysk upierdliwej żonki.
- Po prostu nie chcę, żebyś się z nią widywał. I żeby wtrącała ten swój śliczny nosek w nasze sprawy - odburknął niezbyt przyjemnie, przemilczając całe bagno, kryjące się pod tym dość dziecięcym marudzeniem, pasującym raczej do naburmuszonego nastolatka, objeżdżającego w niewybrednych słowach jego ślizgońskich kompanów, niż do dorosłego mężczyzny mającego sporo na sumieniu. Bo dlaczegóż ten dość banalny fakt spotkania Percivala i Harriett tak mocno go dotknął, chwiejąc posadami wewnętrznego spokoju? Nott znał jego byłe dziewczyny, lubił Teddy, widywał go w objęciach rozkochanych w nim Puchonek: nie chodziło więc o zazdrość. Benjamina wypełniał inny, frustrujący rodzaj niepokoju. To Percy znał go najlepiej, ale to Hatsy odkryła jego najpodlejszą stronę. Tą niehonorową, oślizgłą, tchórzliwą, jaką nigdy nie chciał zaprezentować przyjacielowi. Bywał przy nim złośliwy, bywał agresywny, bywał nieokiełznany, ale nigdy nie uciekał przed niebezpieczeństwem, gotów wejść za smukłą sylwetką mężczyzny w ogień. Także dosłownie. Wolał także nie mieszać dwóch zupełnie innych światów; oddzielał swoje miłości grubą kreską, separując Notta i Lovegood tak mocno, że wizja tej uroczej pary, stojącej obok siebie i rozmawiającej, wywoływała mocny ból głowy. Cieszył się, że nagle z ust Percivala padło imię Inary, bo mógł szybko skoncentrować umysł na szalonej szlachciance a nie na próbach zwalczenia dziwnych obrazów jasnowłosej wili siedzącej na kolanach szlachcica i całującej go po skroni.
- Inara ma jakieś problemy? Tym bardziej powinienem o tym wiedzieć, mogę pomóc tej małej lady. Zwłaszcza, jeśli planuje uciec z domu - powiedział już bez napuszenia i żalu, patrząc na stojącego tuż obok mężczyznę bardzo pytająco i mniej gniewnie. Właściwie cała niechęć, jaka wypełniała szczelnie jego umięśnione ciało gdzieś się ulotniła, tak samo jak rozgorączkowanie. Teraz było mu po prostu zimno, gęsia skórka pokrywała nagie ramiona i postanowił, że gdy tylko Nott wyjdzie do pracy, wypije kolejkę Ognistej. Na rozgrzanie. I uspokojenie skołatanych nerwów. Przeklęta Lovegood.
Nie skomentował w żaden sposób ostatniej wypowiedzi Percivala, uznając, że mężczyzna sam odpowiedział sobie na pytanie i nie będzie drążył rozjątrzonej kwestii dalej. Oczywiście było to z jego strony niezwykle głupie, ale unikanie trudnych tematów zawsze przychodziło mu z zadziwiającą łatwością. Zwłaszcza, jeśli nie chciał strzępić sobie języka na wywoływanie ducha Hatsy w wychłodzonej sypialni, pachnącej jeszcze nimi.
Choć pewnie nie na długo. Pojawienie się Alfonsa wzburzyło Jaimie'go na tyle, by zapomniał o zbliżających się świętach i o tym, że prawdopodobnie wczorajsza noc była ostatnią spędzoną razem przed dość długą rozłąką. Nie, nie płakał w poduszkę z tego powodu, przyzwyczaił się przecież do różnicy stanów, ziejącej przepaścią nie do przekroczenia, lecz tym razem było inaczej niż za hogwarckich czasów. Wtedy obydwaj wracali na bożonarodzeniową przerwę do domów a w chwili obecnej Ben miał wrażenie, jakby to Percy opuszczał dom na rzecz wirowania w pumpach pod żyrandolem ociekającym złotem przy dźwiękach rzępolenia na skrzypeczkach. Czy coś w tym stylu.
- Zobaczymy się pewnie dopiero w nowym roku - zagadnął leniwie, nonszalancko przeciągając się pod ścianą, jakby w każdym geście i głosce chciał wyrazić swój luz i bezproblemowość. Piękna gra aktorska, którą Percy zapewne mógł przejrzeć bez większego wysiłku. Chociażby słysząc, że wypowiedziane słowa układały się - mimo wszystko - w pytanie. Retoryczne, wiedział przecież, że nadchodzi ten niezrozumiale radosny czas dla wszystkich, że Percival zasiądzie przy suto zastawionym stole razem z setką wujków, cioć i krynolin (to pewnie jakieś szlacheckie określenie na kuzynki), że później - jak na Notta przystało - odwiedzi w karocy te wszystkie wielkie dworki, tańcząc, rozmawiając o polityce i poznając ewentualne narzeczone. A potem zwieńczy świątecznego dzieła szalonym sylwestrem, gdzie w gronie równie błękitnokrwistych osób z wyższych sfer wychyli o jeden kieliszek Toujours Pur za dużo.Wolał, by to zdanie, separujące ich na ten magiczny czas, padło z jego własnych ust, niż z ust Percivala. Jakoś łagodniej znosił fakt, że sam skazuje się na to wygnanie. Jakby był kundlem, który woli wcześniej cichaczem wymknąć się z domu, niż zostać z niego widowiskowo wykopanym.
- Po prostu nie chcę, żebyś się z nią widywał. I żeby wtrącała ten swój śliczny nosek w nasze sprawy - odburknął niezbyt przyjemnie, przemilczając całe bagno, kryjące się pod tym dość dziecięcym marudzeniem, pasującym raczej do naburmuszonego nastolatka, objeżdżającego w niewybrednych słowach jego ślizgońskich kompanów, niż do dorosłego mężczyzny mającego sporo na sumieniu. Bo dlaczegóż ten dość banalny fakt spotkania Percivala i Harriett tak mocno go dotknął, chwiejąc posadami wewnętrznego spokoju? Nott znał jego byłe dziewczyny, lubił Teddy, widywał go w objęciach rozkochanych w nim Puchonek: nie chodziło więc o zazdrość. Benjamina wypełniał inny, frustrujący rodzaj niepokoju. To Percy znał go najlepiej, ale to Hatsy odkryła jego najpodlejszą stronę. Tą niehonorową, oślizgłą, tchórzliwą, jaką nigdy nie chciał zaprezentować przyjacielowi. Bywał przy nim złośliwy, bywał agresywny, bywał nieokiełznany, ale nigdy nie uciekał przed niebezpieczeństwem, gotów wejść za smukłą sylwetką mężczyzny w ogień. Także dosłownie. Wolał także nie mieszać dwóch zupełnie innych światów; oddzielał swoje miłości grubą kreską, separując Notta i Lovegood tak mocno, że wizja tej uroczej pary, stojącej obok siebie i rozmawiającej, wywoływała mocny ból głowy. Cieszył się, że nagle z ust Percivala padło imię Inary, bo mógł szybko skoncentrować umysł na szalonej szlachciance a nie na próbach zwalczenia dziwnych obrazów jasnowłosej wili siedzącej na kolanach szlachcica i całującej go po skroni.
- Inara ma jakieś problemy? Tym bardziej powinienem o tym wiedzieć, mogę pomóc tej małej lady. Zwłaszcza, jeśli planuje uciec z domu - powiedział już bez napuszenia i żalu, patrząc na stojącego tuż obok mężczyznę bardzo pytająco i mniej gniewnie. Właściwie cała niechęć, jaka wypełniała szczelnie jego umięśnione ciało gdzieś się ulotniła, tak samo jak rozgorączkowanie. Teraz było mu po prostu zimno, gęsia skórka pokrywała nagie ramiona i postanowił, że gdy tylko Nott wyjdzie do pracy, wypije kolejkę Ognistej. Na rozgrzanie. I uspokojenie skołatanych nerwów. Przeklęta Lovegood.
Nie skomentował w żaden sposób ostatniej wypowiedzi Percivala, uznając, że mężczyzna sam odpowiedział sobie na pytanie i nie będzie drążył rozjątrzonej kwestii dalej. Oczywiście było to z jego strony niezwykle głupie, ale unikanie trudnych tematów zawsze przychodziło mu z zadziwiającą łatwością. Zwłaszcza, jeśli nie chciał strzępić sobie języka na wywoływanie ducha Hatsy w wychłodzonej sypialni, pachnącej jeszcze nimi.
Choć pewnie nie na długo. Pojawienie się Alfonsa wzburzyło Jaimie'go na tyle, by zapomniał o zbliżających się świętach i o tym, że prawdopodobnie wczorajsza noc była ostatnią spędzoną razem przed dość długą rozłąką. Nie, nie płakał w poduszkę z tego powodu, przyzwyczaił się przecież do różnicy stanów, ziejącej przepaścią nie do przekroczenia, lecz tym razem było inaczej niż za hogwarckich czasów. Wtedy obydwaj wracali na bożonarodzeniową przerwę do domów a w chwili obecnej Ben miał wrażenie, jakby to Percy opuszczał dom na rzecz wirowania w pumpach pod żyrandolem ociekającym złotem przy dźwiękach rzępolenia na skrzypeczkach. Czy coś w tym stylu.
- Zobaczymy się pewnie dopiero w nowym roku - zagadnął leniwie, nonszalancko przeciągając się pod ścianą, jakby w każdym geście i głosce chciał wyrazić swój luz i bezproblemowość. Piękna gra aktorska, którą Percy zapewne mógł przejrzeć bez większego wysiłku. Chociażby słysząc, że wypowiedziane słowa układały się - mimo wszystko - w pytanie. Retoryczne, wiedział przecież, że nadchodzi ten niezrozumiale radosny czas dla wszystkich, że Percival zasiądzie przy suto zastawionym stole razem z setką wujków, cioć i krynolin (to pewnie jakieś szlacheckie określenie na kuzynki), że później - jak na Notta przystało - odwiedzi w karocy te wszystkie wielkie dworki, tańcząc, rozmawiając o polityce i poznając ewentualne narzeczone. A potem zwieńczy świątecznego dzieła szalonym sylwestrem, gdzie w gronie równie błękitnokrwistych osób z wyższych sfer wychyli o jeden kieliszek Toujours Pur za dużo.Wolał, by to zdanie, separujące ich na ten magiczny czas, padło z jego własnych ust, niż z ust Percivala. Jakoś łagodniej znosił fakt, że sam skazuje się na to wygnanie. Jakby był kundlem, który woli wcześniej cichaczem wymknąć się z domu, niż zostać z niego widowiskowo wykopanym.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Im dłużej tkwił w miejscu, unieruchomiony intensywnym wzrokiem Benjamina i pozbawiony sposobu ewentualnej ucieczki, tym trudniej było mu trzymać się wygodnego zaślepienia, przez jakiś czas nie pozwalającego na połączenie poszczególnych faktów w brzydką całość. Otrzeźwiony prysznicem i chłodnym powietrzem umysł nie chciał zamilknąć, a myśli – zatrzymać się, w którymś momencie zmuszając go do spojrzenia na całą sytuację z boku. I wyciągnięcia wniosków. Nieprzyjemnych i wyjątkowo mu nieprzychylnych, bo nie mógł z czystym sumieniem nie przyznać chociaż częściowej racji słowom Wrighta, który mimo wszystko miał prawo żądać wyjaśnień. Percivalowi co prawda ciężko było postawić się w jego położeniu, skoro jego własna przeszłość była definitywnie martwa i nie groziła nagłym powrotem, ale… no właśnie, o co właściwie mu chodziło?
Bo przecież nie jedynie o gwałtowną reakcję; nie bał się benjaminowej złości, nie zjadały go jeszcze obezwładniające wyrzuty sumienia, ba – nadal obstawał przy swojej niemal absolutnej niewinności, przekonującej go, że nie zrobił nic złego. Choć wmawiał sobie, że zachował niedawne spotkanie w parku dla siebie tylko i wyłącznie dlatego, że poprosiła go o to Harriett, to prawdziwy powód okazywał się stanowczo mniej honorowy. Było w tym coś skrajnie egoistycznego i przewrotnego, ale on też nie chciał, żeby widmowa postać blondynki pojawiła się – choćby tylko słownie – w ich nokturnowym azylu, w ich teraźniejszości, w teraźniejszości Jaimiego; mimo że Wright wyrażał się na jej temat tylko negatywnie, to Percy wiedział, jak łatwo można było rozbudzić wspomnienia i sprawić, żeby na nowo stały się rzeczywistością. Być może przesadzał, ale osobiście wolał nie ryzykować i nie przypominać przyjacielowi, że kiedyś był szczęśliwie zaręczony, nawet jeżeli było to z jego strony skrajnie niesprawiedliwe. – Nie będę. Mówiłem ci, to była jednorazowa sprawa – powiedział, tonem mocno ostrożnym, jakby upewniając się, że największa burza naprawdę przeszła. Rozluźnił się lekko, dopiero teraz orientując się, że przez cały ten czas nienaturalnie spinał mięśnie ramion. Ręce opadły mu swobodnie wzdłuż tułowia, wraz z pierwszym od dłuższej chwili, swobodnym oddechem.
To nie był koniec. Zdawał sobie z tego sprawę, tak samo jak rozumiał, że ich rozmowa niczego nie rozwiązała, a jedynie stanowiła preludium do piętrzących się na horyzoncie problemów, jednak tym razem postanowił lekkomyślnie ten fakt zignorować. – To raczej nic, z czym nie poradziłaby sobie sama, ale w razie czego dam ci znać – zapewnił dość wymijająco, z jakiegoś powodu nie czując się komfortowo przy poruszaniu tematu Inary w luźnej pogawędce z Jaimiem, zwłaszcza, że dopiero co opuścili gigantyczną połać cienkiego lodu, w każdej sekundzie grożącej pęknięciem i pogrzebaniem pod mroźną pokrywą.
Uniósł wyżej brwi, słysząc kolejne słowa mężczyzny i w pierwszej chwili mając problemy z nagłą zmianą tematu. Potrzebował paru uderzeń serca, żeby dopasować do siebie wyrazy, a gdy wreszcie wyłonił się z nich całkiem jasny sens, jego twarz wykrzywiła się w wyrazie czystej niechęci. Perspektywa nadchodzących świąt, zestawiona z chwilą obecną, rozbrzmiała w percivalowym umyśle wyjątkowo skrzekliwie, odbijając się fałszywą nutą, a przed oczami stanął mu wyjątkowo wymowny list od ciotki Adelaidy. Wiedział doskonale, czym to się skończy i prawie boleśnie zazdrościł Benowi, że planował (chyba?) pozostać do nowego roku w Londynie. – Pewnie tak – przytaknął krótko, odwracając się w stronę okna, o które wciąż się opierał i wspierając się dłońmi o obtłuczony parapet. Widok samotnego, chuderlawego drzewka na podwórku jakoś poprawiał mu humor; zabawne, że podczas gdy Jaimie milcząco osadzał samego siebie w roli wygnańca, Percival przypisywał ten wątpliwy przywilej sobie. W końcu Nottingham nigdy nie kojarzyło mu się z domem. – Wysłać ci kartkę z magicznego cyrku? – zapytał, przenosząc spojrzenie na stojącego przy ścianie brodacza i po raz pierwszy zwracając uwagę na jego wyraz twarzy. Pytający, trochę niepewny, niespecjalnie zadowolony i odznaczający się całą gamą innych emocji, których Nott zapewne nie potrafił nazwać, nie wspominając już o poprawnym ich rozpoznaniu. – Nie mogę się doczekać, żeby usłyszeć, jak wielkim rozczarowaniem jestem. – Dokładnie tego się spodziewał; nie wierzył, że obędzie się bez wypominania mu stanu kawalerskiego w wieku trzydziestu – świeżo ukończonych – lat, nawet mimo faktu, że zerwanie ostatnich zaręczyn nie odbyło się (tym razem) z jego winy. Gdyby mógł przewinąć najbliższe dwa tygodnie do przodu, zrobiłby to bez wahania i właściwie jedyną rzeczą, która trzymała go przy zdrowych zmysłach, była wizja ich kolejnego spotkania, w czasie którego będą mogli wypić noworoczną kolejkę ognistej i ponaśmiewać się z żałosnych przyjęć, w jakich zmuszony był uczestniczyć.
I może lepiej by zrobił, gdyby wypowiedział to wszystko na głos, ale dzielenie się własnymi przemyśleniami ze światem zewnętrznym jakoś nigdy nie wychodziło mu najlepiej.
Bo przecież nie jedynie o gwałtowną reakcję; nie bał się benjaminowej złości, nie zjadały go jeszcze obezwładniające wyrzuty sumienia, ba – nadal obstawał przy swojej niemal absolutnej niewinności, przekonującej go, że nie zrobił nic złego. Choć wmawiał sobie, że zachował niedawne spotkanie w parku dla siebie tylko i wyłącznie dlatego, że poprosiła go o to Harriett, to prawdziwy powód okazywał się stanowczo mniej honorowy. Było w tym coś skrajnie egoistycznego i przewrotnego, ale on też nie chciał, żeby widmowa postać blondynki pojawiła się – choćby tylko słownie – w ich nokturnowym azylu, w ich teraźniejszości, w teraźniejszości Jaimiego; mimo że Wright wyrażał się na jej temat tylko negatywnie, to Percy wiedział, jak łatwo można było rozbudzić wspomnienia i sprawić, żeby na nowo stały się rzeczywistością. Być może przesadzał, ale osobiście wolał nie ryzykować i nie przypominać przyjacielowi, że kiedyś był szczęśliwie zaręczony, nawet jeżeli było to z jego strony skrajnie niesprawiedliwe. – Nie będę. Mówiłem ci, to była jednorazowa sprawa – powiedział, tonem mocno ostrożnym, jakby upewniając się, że największa burza naprawdę przeszła. Rozluźnił się lekko, dopiero teraz orientując się, że przez cały ten czas nienaturalnie spinał mięśnie ramion. Ręce opadły mu swobodnie wzdłuż tułowia, wraz z pierwszym od dłuższej chwili, swobodnym oddechem.
To nie był koniec. Zdawał sobie z tego sprawę, tak samo jak rozumiał, że ich rozmowa niczego nie rozwiązała, a jedynie stanowiła preludium do piętrzących się na horyzoncie problemów, jednak tym razem postanowił lekkomyślnie ten fakt zignorować. – To raczej nic, z czym nie poradziłaby sobie sama, ale w razie czego dam ci znać – zapewnił dość wymijająco, z jakiegoś powodu nie czując się komfortowo przy poruszaniu tematu Inary w luźnej pogawędce z Jaimiem, zwłaszcza, że dopiero co opuścili gigantyczną połać cienkiego lodu, w każdej sekundzie grożącej pęknięciem i pogrzebaniem pod mroźną pokrywą.
Uniósł wyżej brwi, słysząc kolejne słowa mężczyzny i w pierwszej chwili mając problemy z nagłą zmianą tematu. Potrzebował paru uderzeń serca, żeby dopasować do siebie wyrazy, a gdy wreszcie wyłonił się z nich całkiem jasny sens, jego twarz wykrzywiła się w wyrazie czystej niechęci. Perspektywa nadchodzących świąt, zestawiona z chwilą obecną, rozbrzmiała w percivalowym umyśle wyjątkowo skrzekliwie, odbijając się fałszywą nutą, a przed oczami stanął mu wyjątkowo wymowny list od ciotki Adelaidy. Wiedział doskonale, czym to się skończy i prawie boleśnie zazdrościł Benowi, że planował (chyba?) pozostać do nowego roku w Londynie. – Pewnie tak – przytaknął krótko, odwracając się w stronę okna, o które wciąż się opierał i wspierając się dłońmi o obtłuczony parapet. Widok samotnego, chuderlawego drzewka na podwórku jakoś poprawiał mu humor; zabawne, że podczas gdy Jaimie milcząco osadzał samego siebie w roli wygnańca, Percival przypisywał ten wątpliwy przywilej sobie. W końcu Nottingham nigdy nie kojarzyło mu się z domem. – Wysłać ci kartkę z magicznego cyrku? – zapytał, przenosząc spojrzenie na stojącego przy ścianie brodacza i po raz pierwszy zwracając uwagę na jego wyraz twarzy. Pytający, trochę niepewny, niespecjalnie zadowolony i odznaczający się całą gamą innych emocji, których Nott zapewne nie potrafił nazwać, nie wspominając już o poprawnym ich rozpoznaniu. – Nie mogę się doczekać, żeby usłyszeć, jak wielkim rozczarowaniem jestem. – Dokładnie tego się spodziewał; nie wierzył, że obędzie się bez wypominania mu stanu kawalerskiego w wieku trzydziestu – świeżo ukończonych – lat, nawet mimo faktu, że zerwanie ostatnich zaręczyn nie odbyło się (tym razem) z jego winy. Gdyby mógł przewinąć najbliższe dwa tygodnie do przodu, zrobiłby to bez wahania i właściwie jedyną rzeczą, która trzymała go przy zdrowych zmysłach, była wizja ich kolejnego spotkania, w czasie którego będą mogli wypić noworoczną kolejkę ognistej i ponaśmiewać się z żałosnych przyjęć, w jakich zmuszony był uczestniczyć.
I może lepiej by zrobił, gdyby wypowiedział to wszystko na głos, ale dzielenie się własnymi przemyśleniami ze światem zewnętrznym jakoś nigdy nie wychodziło mu najlepiej.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Przejście z tematu wywołującego szatańską pożogę niekoniecznie słusznych emocji do kwestii równie nieprzyjemnych, acz bardziej akceptowalnych, dokonało się płynnie, szybko, wręcz łagodnie, kołysząc Benjamina ku bezpiecznemu lądowi. Pożegnanie się z Percivalem na smętny okres świąt przerobił przecież już wiele razy, co roku podrzucając do kufra przyjaciela coraz to bardziej niedorzeczne prezenty, mające powitać go od razu po przekroczeniu swej szlacheckiej, chłodnej sypialni. Na pierwszym roku była to pognieciona czekoladowa żaba z kartą, gdzie magicznym piórem dorysował podobiznę Percivala nad biografią jakiegoś nadętego staruszka, który zasłynął w wynalezienia leku na padaczkę - subtelna aluzja do absolutnej nieumiejętności Notta w debiutanckich próbach latania na miotle. W klasie czwartej ligustrowa gałązka, podkradziona z balu bożonarodzeniowego, gdzie pękate jagódki zostały umiejętnie zaczarowane tak, by przypominały pełne kobiece piersi (piszczące przy najmniejszym dotyku). W piątej: przypinka, szalik oraz czapka Gryffindoru, mające ukazać wyższość qudditchowskiej drużyny nad pełzającymi po ziemi ślizgonami. Dopiero dwa lata później Percy otrzymał wykradziony przed sześcioma miesiącami podręcznik o fantastycznych zwierzętach, który w czasie nieobecności został udekorowany osobistymi zapiskami Benjamina, dorysowującego do rozegranych przed laty wisielców nowe hasła oraz - gdzieś pomiędzy wierszami - przekazującego Nottowi coś jeszcze. Coś, co zaledwie kilka miesięcy później stało się zarzewiem palącego go żywcem bólu.
Zapomniał o nim równie łatwo, co o widmie Hatsy, czającej się gdzieś pomiędzy skrzypiącą komodą a szafą. Potrafił wybaczać - tylko temu jednemu mężczyźnie? - i nie rozdrapywać zasklepionych ran. Skoro postanowił mu zaufać na tyle, by ponownie dać mu szansę zaistnieć w jego życiu na pozycji uprzywilejowanej (jako ojciec ich dziecka, bo przecież tak traktował Rogogona, często listownie przypominając Nottowi o potrzebie porannej przebieżki w towarzystwie czworonoga, co z pewnością spotykało się z aplauzem zwłaszcza w mroźne, szare poniedziałki o piątej rano), to musiał pogodzić się z tym, że jednocześnie pozbył się części budowanej wokół siebie zapory bezpieczeństwa. Na nowo odsłaniał się przed Nottem, gotowy przyjąć wyimaginowany cios. Wrightowi wydawało się, że osiągnęli już pewne maksimum: czy mogło być coś gorszego od wywlekania na światło dzienne złotowłosej persony, jaką chętnie wykreśliłby ze swojego życia na dobre? Lovegood uosabiała całe zdradliwe zło tego świata i Benjamin naiwnie przerzucał odpowiedzialność za całą nieprzyjemną sytuację na nią, idealizując stojącego przy oknie mężczyznę. Spotkali się, rozmawiali o Inarze, gdyby Carrow wpadła w poważniejsze tarapaty, będzie o tym poinformowany. W porządku, pomyślał mózg Benjamina, uroczo odseparowany od ciała, zmarzniętego i nagle - zupełnie bez powodu - ponownie podnieconego. Ważny znak, że powracali z krainy wrednych, wścibskich żon na stare, kawalerskie śmiecie, gdzie liczył się tylko przebijający spod krzywo zapiętej koszuli brzuch Percivala a nie filozoficzne dysputy o lojalności.
Wright pokiwał powoli głową - co zazwyczaj było komentarzem na dosłownie wszystko, pozostawiając szerokie pole interpretacji - tylko przelotnie zastanawiając się nad tym, czy chwila smutnej separacji warta jest radosnego, stęsknionego seksu tuż po jej zakończeniu. Wbrew inteligenckim pozorom (to mądre spojrzenie, ta zaduma wypisana na twarzy, ten stoicki spokój) był przecież prostym facetem, o prostych potrzebach. Tych fizycznych i tych nieco wyższych, zahaczających o banalną chęć bycia blisko Percivala. Zarówno w nokturnowych pieleszach jak i podczas innych atrakcji.
- Mówiąc o magicznym cyrku masz na myśli swoją rodzinę, zgromadzoną przy świątecznym stole? - upewnił się a swobodny, typowo benjaminowy (idealna mieszanka sarkazmu, sztubackiej pewności siebie i rozbrajającej szczerości) uśmiech znów powrócił na jego twarz. Jakby nie stąpali niedawno po kruchym lodzie, jakby Alfons nie przyniósł tutaj zapachu perfum Hatsy, duszących bardziej od papierosowego dymu.
- Ode mnie nigdy tego nie usłyszysz - odparł właściwie odruchowo na jego ostatnie stwierdzenie; zabrzmiało to bardzo czule, dlatego zareagował od razu męskim wzruszeniem ramion, chcąc odjąć nieco podniosłości temu dziwnemu wyznaniu. - Gdyby znudziło ci się obcałowywanie pulchnych rączek cioteczek, to zawsze możesz się do mnie wyrwać. Będę tutaj - zaproponował już bardziej swobodnie, podchodząc powoli do Percivala, tak, że w końcu stali praktycznie nos w nos a Ben opierał ręce o zimny parapet po obu stronach ciała mężczyzny. - Zdążymy jeszcze raz czy biegniesz grzecznie do biura? - spytał równie beztrosko, choć w jego oczach zajaśniały zawadiackie iskierki, czyszczące już całkowicie poprzedni niepokój. Nie naciskał, nie wsuwał (jeszcze?) dłoni za pasek jego spodni; cierpliwie czekał na rozwiązanie (lub wręcz przeciwnie) akcji, nieco już marznąc w kawalerskim półnegliżu.
Zapomniał o nim równie łatwo, co o widmie Hatsy, czającej się gdzieś pomiędzy skrzypiącą komodą a szafą. Potrafił wybaczać - tylko temu jednemu mężczyźnie? - i nie rozdrapywać zasklepionych ran. Skoro postanowił mu zaufać na tyle, by ponownie dać mu szansę zaistnieć w jego życiu na pozycji uprzywilejowanej (jako ojciec ich dziecka, bo przecież tak traktował Rogogona, często listownie przypominając Nottowi o potrzebie porannej przebieżki w towarzystwie czworonoga, co z pewnością spotykało się z aplauzem zwłaszcza w mroźne, szare poniedziałki o piątej rano), to musiał pogodzić się z tym, że jednocześnie pozbył się części budowanej wokół siebie zapory bezpieczeństwa. Na nowo odsłaniał się przed Nottem, gotowy przyjąć wyimaginowany cios. Wrightowi wydawało się, że osiągnęli już pewne maksimum: czy mogło być coś gorszego od wywlekania na światło dzienne złotowłosej persony, jaką chętnie wykreśliłby ze swojego życia na dobre? Lovegood uosabiała całe zdradliwe zło tego świata i Benjamin naiwnie przerzucał odpowiedzialność za całą nieprzyjemną sytuację na nią, idealizując stojącego przy oknie mężczyznę. Spotkali się, rozmawiali o Inarze, gdyby Carrow wpadła w poważniejsze tarapaty, będzie o tym poinformowany. W porządku, pomyślał mózg Benjamina, uroczo odseparowany od ciała, zmarzniętego i nagle - zupełnie bez powodu - ponownie podnieconego. Ważny znak, że powracali z krainy wrednych, wścibskich żon na stare, kawalerskie śmiecie, gdzie liczył się tylko przebijający spod krzywo zapiętej koszuli brzuch Percivala a nie filozoficzne dysputy o lojalności.
Wright pokiwał powoli głową - co zazwyczaj było komentarzem na dosłownie wszystko, pozostawiając szerokie pole interpretacji - tylko przelotnie zastanawiając się nad tym, czy chwila smutnej separacji warta jest radosnego, stęsknionego seksu tuż po jej zakończeniu. Wbrew inteligenckim pozorom (to mądre spojrzenie, ta zaduma wypisana na twarzy, ten stoicki spokój) był przecież prostym facetem, o prostych potrzebach. Tych fizycznych i tych nieco wyższych, zahaczających o banalną chęć bycia blisko Percivala. Zarówno w nokturnowych pieleszach jak i podczas innych atrakcji.
- Mówiąc o magicznym cyrku masz na myśli swoją rodzinę, zgromadzoną przy świątecznym stole? - upewnił się a swobodny, typowo benjaminowy (idealna mieszanka sarkazmu, sztubackiej pewności siebie i rozbrajającej szczerości) uśmiech znów powrócił na jego twarz. Jakby nie stąpali niedawno po kruchym lodzie, jakby Alfons nie przyniósł tutaj zapachu perfum Hatsy, duszących bardziej od papierosowego dymu.
- Ode mnie nigdy tego nie usłyszysz - odparł właściwie odruchowo na jego ostatnie stwierdzenie; zabrzmiało to bardzo czule, dlatego zareagował od razu męskim wzruszeniem ramion, chcąc odjąć nieco podniosłości temu dziwnemu wyznaniu. - Gdyby znudziło ci się obcałowywanie pulchnych rączek cioteczek, to zawsze możesz się do mnie wyrwać. Będę tutaj - zaproponował już bardziej swobodnie, podchodząc powoli do Percivala, tak, że w końcu stali praktycznie nos w nos a Ben opierał ręce o zimny parapet po obu stronach ciała mężczyzny. - Zdążymy jeszcze raz czy biegniesz grzecznie do biura? - spytał równie beztrosko, choć w jego oczach zajaśniały zawadiackie iskierki, czyszczące już całkowicie poprzedni niepokój. Nie naciskał, nie wsuwał (jeszcze?) dłoni za pasek jego spodni; cierpliwie czekał na rozwiązanie (lub wręcz przeciwnie) akcji, nieco już marznąc w kawalerskim półnegliżu.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chciałby móc z czystym sumieniem powiedzieć, że rozwiązanie trudnej rozmowy przyniosło mu całkowitą ulgę, ale ta okazała się wyjątkowo krótkotrwała, mijając szybko i bez ostrzeżenia, i pozostawiając po sobie dziwny niesmak w ustach oraz pulsujące pod skórą wyrzuty sumienia. Na razie subtelne, dostrzegalne raczej podświadomie, ale obecne; coś, doświadczenie być może, nieodzownie prowadziło go do przerażającej realizacji, że oto znaleźli się gdzieś na początku stromej równi pochyłej. Z której widok może i roztaczał się obiecujący, ale było to jedynie złudne wrażenie, spowodowane tym, że obaj wciąż uparcie odmawiali spojrzenia pod własne nogi, z głupią nadzieją wpatrując się w horyzont.
Również i Percival nie kwapił się – wyjątkowo! – do głębokich przemyśleń, tymczasowo decydując się na pozostanie ślepym na pewne oczywistości; i nie chodziło tu już nawet o rozwarstwiające się zaufanie, zburzone przez niespodziewany list od Harriett (o rozmowie z którą kiedyś przecież powiedziałby Benjaminowi od razu, bez zastanowienia i bez moralnych rozważań), a o całokształt, który mimo początkowej sielanki, okazywał się być zbudowany na wyjątkowo wątłych podstawach. Mógł się oszukiwać ile chciał, ale to nie była już nieskażona podziałami przyjaźń z Hogwartu, której trzymał się tak kurczowo, mimo że obaj szkole mury opuścili przeszło dwanaście lat temu. Nokturnowa i co najmniej niebezpieczna zabawa w dom, w której tkwili obecnie, zdawała się jakąś karykaturalną kontynuacją tych wszystkich młodzieńczych marzeń o wolności i chociaż na krótką metę wydawała się całkiem sensowna, kusząca i niemal trwała – to kiedy Nott patrzył przez pokryte zaciekami okno, starając się widzieć dalej, za każdym razem odbijał się jedynie o obtłuczoną ścianę przeciwległej kamienicy.
A najgorsze (paradoksalnie) w tym wszystkim było to, że Jaimie przez cały czas pozostawał sobą; choć Percival starał się jak mógł, nie potrafił przestać widzieć w nim tego szczerbatego jedenastolatka z ufnym uśmiechem, który wpadł na niego w wąskim, pociągowym korytarzu, w krzywo zawiązanej, szkolnej szacie i z wesołymi ognikami w oczach, które już na wejściu zwiastowały kłopoty. Za każdym razem, kiedy zaczynał zastanawiać się nad tym, co powinien zrobić, czuł się, jakby sprawiał zawód właśnie jemu – temu cholernemu dzieciakowi, który wdarł się do jego przedziału, życia i serca, i któremu zawdzięczał tak wiele, że nawet nie próbował tego wymieniać. I wycofywał się, brnąc coraz głębiej w idylliczną iluzję szczęścia, które przecież już kiedyś miał i być może dlatego tęsknił do niego tak boleśnie i desperacko, nie mogąc i nie chcąc rezygnować nawet z tej skromnej namiastki, jaką obecnie oferowało mu życie.
Przytaknął Benjaminowi, nie dopowiadając nic więcej; nie miał ochoty zagłębiać się w rodzinne zawiłości i tłumaczyć, jak bardzo na (i tak beznadziejnej) rodzinnej atmosferze odbiją się w tym roku ostatnie wydarzenia. Spodziewał się – słusznie zresztą – że zniknięcie bez śladu najstarszego dziedzica będzie tematem przewodnim nadchodzących świąt i robiło mu się niedobrze na samą myśl. Nie tylko dlatego, że choćby mgliste skierowanie myśli w kierunku ewentualnych scenariuszy, w których rolę mógł odegrać jego brat, sprawiało, że coś ściskało go w klatce piersiowej – chodziło głównie o to, co takie nagłe strącenie jednego z pionków na rodowej szachownicy oznaczało dla niego. – Wiem – odpowiedział krótko, ale wcale nie poczuł się lepiej. Wyprostował się, rozluźniając się automatycznie w reakcji na nagłą bliskość Wrighta, a na jego usta wypłynął szczery i wcale nie tak bardzo dekadencki uśmiech. – Zabiją mnie, jeżeli znowu się spóźnię. – Raczej zwolnią, ale komu mogłaby zaszkodzić odrobina dramaturgii? – Odbijemy to sobie po nowym roku – obiecał jeszcze, w tamtym momencie naprawdę w to wierząc, bo jego umysł – nawet otrzeźwiony chłodnym prysznicem i mroźnym powietrzem, przeciskającym się przez nieszczelne okno – nie podsunął mu rzecz jasna obrazu rychłych zaręczyn, ani tym bardziej wizji sześciu trupów skąpanych w rubinowej posoce, tkwiących pod kryształowym żyrandolem. – Wesołych świąt, Jaimie.
| zt x2 i udawajmy, że nie jestem największą lamą w dziejach!
Również i Percival nie kwapił się – wyjątkowo! – do głębokich przemyśleń, tymczasowo decydując się na pozostanie ślepym na pewne oczywistości; i nie chodziło tu już nawet o rozwarstwiające się zaufanie, zburzone przez niespodziewany list od Harriett (o rozmowie z którą kiedyś przecież powiedziałby Benjaminowi od razu, bez zastanowienia i bez moralnych rozważań), a o całokształt, który mimo początkowej sielanki, okazywał się być zbudowany na wyjątkowo wątłych podstawach. Mógł się oszukiwać ile chciał, ale to nie była już nieskażona podziałami przyjaźń z Hogwartu, której trzymał się tak kurczowo, mimo że obaj szkole mury opuścili przeszło dwanaście lat temu. Nokturnowa i co najmniej niebezpieczna zabawa w dom, w której tkwili obecnie, zdawała się jakąś karykaturalną kontynuacją tych wszystkich młodzieńczych marzeń o wolności i chociaż na krótką metę wydawała się całkiem sensowna, kusząca i niemal trwała – to kiedy Nott patrzył przez pokryte zaciekami okno, starając się widzieć dalej, za każdym razem odbijał się jedynie o obtłuczoną ścianę przeciwległej kamienicy.
A najgorsze (paradoksalnie) w tym wszystkim było to, że Jaimie przez cały czas pozostawał sobą; choć Percival starał się jak mógł, nie potrafił przestać widzieć w nim tego szczerbatego jedenastolatka z ufnym uśmiechem, który wpadł na niego w wąskim, pociągowym korytarzu, w krzywo zawiązanej, szkolnej szacie i z wesołymi ognikami w oczach, które już na wejściu zwiastowały kłopoty. Za każdym razem, kiedy zaczynał zastanawiać się nad tym, co powinien zrobić, czuł się, jakby sprawiał zawód właśnie jemu – temu cholernemu dzieciakowi, który wdarł się do jego przedziału, życia i serca, i któremu zawdzięczał tak wiele, że nawet nie próbował tego wymieniać. I wycofywał się, brnąc coraz głębiej w idylliczną iluzję szczęścia, które przecież już kiedyś miał i być może dlatego tęsknił do niego tak boleśnie i desperacko, nie mogąc i nie chcąc rezygnować nawet z tej skromnej namiastki, jaką obecnie oferowało mu życie.
Przytaknął Benjaminowi, nie dopowiadając nic więcej; nie miał ochoty zagłębiać się w rodzinne zawiłości i tłumaczyć, jak bardzo na (i tak beznadziejnej) rodzinnej atmosferze odbiją się w tym roku ostatnie wydarzenia. Spodziewał się – słusznie zresztą – że zniknięcie bez śladu najstarszego dziedzica będzie tematem przewodnim nadchodzących świąt i robiło mu się niedobrze na samą myśl. Nie tylko dlatego, że choćby mgliste skierowanie myśli w kierunku ewentualnych scenariuszy, w których rolę mógł odegrać jego brat, sprawiało, że coś ściskało go w klatce piersiowej – chodziło głównie o to, co takie nagłe strącenie jednego z pionków na rodowej szachownicy oznaczało dla niego. – Wiem – odpowiedział krótko, ale wcale nie poczuł się lepiej. Wyprostował się, rozluźniając się automatycznie w reakcji na nagłą bliskość Wrighta, a na jego usta wypłynął szczery i wcale nie tak bardzo dekadencki uśmiech. – Zabiją mnie, jeżeli znowu się spóźnię. – Raczej zwolnią, ale komu mogłaby zaszkodzić odrobina dramaturgii? – Odbijemy to sobie po nowym roku – obiecał jeszcze, w tamtym momencie naprawdę w to wierząc, bo jego umysł – nawet otrzeźwiony chłodnym prysznicem i mroźnym powietrzem, przeciskającym się przez nieszczelne okno – nie podsunął mu rzecz jasna obrazu rychłych zaręczyn, ani tym bardziej wizji sześciu trupów skąpanych w rubinowej posoce, tkwiących pod kryształowym żyrandolem. – Wesołych świąt, Jaimie.
| zt x2 i udawajmy, że nie jestem największą lamą w dziejach!
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
| 24 marca
Kroki. Kolejne wystukiwane przez stłumiony odgłos obcasów. W końcu nie była pewna czy chciała - żeby ją słyszano. Jeszcze w drzwiach obskurnej i ponurej klatki schodowej pożegnała się z Quentinem. Tymczasowo. Miał po nią wrócić za kilka chwil. A Inara...z bijącym sercem podchodzącym do gardła, pokonywała kolejne, pogruchotane czasem stopnie. Nie wiedziała dlaczego - ale liczyła je, jakby skupienie pozwoliło oderwać się od źródła i sensu jej wizyty.
Ben. Smoku. Jamie.
Mimo chęci - w piersi coś łomotało bez ustanku, skracając i oddech alchemiczki, która zaciskała drobne dłonie na kapturze płaszcza, który otulał jej ramiona. Strach - to paskudne, rozlewające się po ciele uczucie - podpowiadało, że upadnie. Ze schodów i..podczas rozmowy, której finału nie potrafiła przewidzieć. Wszystko wydawało się rozmazane, niby malunek akwarelowymi farbami pod wpływem zbyt dużej ilości wody. na zmianę to przymykała oczy - na kilka uderzeń serca dłużej (grożąc upadkiem) - to otwierała, szeroko uchylając powieki, próbując zapamiętać obdrapane ściany kamienicy i obsypujące się pod dotykiem ściany przy schodach.
Przy końcu wędrówki stanęła przed drzwiami. Tylko moment dzielił ją, nim uniosła dłoń otuloną w rękawiczkę. Zacisnęła palce, by zawiesić gest w połowie drogi. Nie wiedziała - kolejny raz - czemu, ale zsunęła z reki okrycie, to samo czyniąc z kapturem, który zsunęła na ramiona. Odsłoniła twarz i zarumienione od chłodu policzki. I...ciemne oczy, w których kryło się - odwrotnie do mowy ciała - uparte postanowienie podążania do celu. Cokolwiek miało się wydarzyć - niech się dzieje. Inara musiała spotkać się Benem. Musiała porozmawiać i... powiedzieć że wie. Że całość dręczących myśli jest kumulacją strachów - jej, Bena, Harriet i Percivala. Cały dziwny czworokąt, zataczający błędne koło na postaci czarnowłosej...która została wypchnięta poza obręb...wszystkiego. Zignorowali ją. Zostawili, jakby nic nie znaczyła. I to bolało ja najbardziej.
Przyjaciele, którzy kryli przed nią prawdę. I dzięki tej samej - Inara w końcu mogła wskazać podłoże tysiąca zachowań wspomnianych, które odczytywała opacznie lub błędnie. A może była aż tak ślepa? Głucha? Naiwna? Czy...była winna?
Zaciskała czerwieniejące się wargi, które rozchyliły się z chwilą, gdy w końcu uderzyła o powierzchnię drzwi. Jakież było jej zdziwienie, gdy pod pierwszym naciskiem, wejście uchyliło się, odzywając niemal bezdźwięcznym skrzypieniem. Jej serce zamarło, gubiąc gdzieś uderzenie serca, ale w tej jednej chwili - nie stało się nic. Nie było cienia zwiastującego zbliżająca się postać lokatora nokturnowej kawalerki.
Oddech. Dwa oddechy i zwyczajnie pchnęła drzwi, przekraczając próg mieszkania - Ben? - jej własny głos wydawał się cichy w dziwnie pustym pomieszczeniu. Kolejny krok zatrzymanie. Przymknęła za sobą wejście, z którego dudnił świszczący wiatr - Smoku - odezwała się powtórnie, głośniej i pewniej. I tym razem nie zatrzymała się pokonując kolejne połacie czegoś na kształt kuchni. Wstrzymała kroki dopiero w przestrzeni wieszczącej pokój, a niewyraźny odgłos w środku - obecność.
Kroki. Kolejne wystukiwane przez stłumiony odgłos obcasów. W końcu nie była pewna czy chciała - żeby ją słyszano. Jeszcze w drzwiach obskurnej i ponurej klatki schodowej pożegnała się z Quentinem. Tymczasowo. Miał po nią wrócić za kilka chwil. A Inara...z bijącym sercem podchodzącym do gardła, pokonywała kolejne, pogruchotane czasem stopnie. Nie wiedziała dlaczego - ale liczyła je, jakby skupienie pozwoliło oderwać się od źródła i sensu jej wizyty.
Ben. Smoku. Jamie.
Mimo chęci - w piersi coś łomotało bez ustanku, skracając i oddech alchemiczki, która zaciskała drobne dłonie na kapturze płaszcza, który otulał jej ramiona. Strach - to paskudne, rozlewające się po ciele uczucie - podpowiadało, że upadnie. Ze schodów i..podczas rozmowy, której finału nie potrafiła przewidzieć. Wszystko wydawało się rozmazane, niby malunek akwarelowymi farbami pod wpływem zbyt dużej ilości wody. na zmianę to przymykała oczy - na kilka uderzeń serca dłużej (grożąc upadkiem) - to otwierała, szeroko uchylając powieki, próbując zapamiętać obdrapane ściany kamienicy i obsypujące się pod dotykiem ściany przy schodach.
Przy końcu wędrówki stanęła przed drzwiami. Tylko moment dzielił ją, nim uniosła dłoń otuloną w rękawiczkę. Zacisnęła palce, by zawiesić gest w połowie drogi. Nie wiedziała - kolejny raz - czemu, ale zsunęła z reki okrycie, to samo czyniąc z kapturem, który zsunęła na ramiona. Odsłoniła twarz i zarumienione od chłodu policzki. I...ciemne oczy, w których kryło się - odwrotnie do mowy ciała - uparte postanowienie podążania do celu. Cokolwiek miało się wydarzyć - niech się dzieje. Inara musiała spotkać się Benem. Musiała porozmawiać i... powiedzieć że wie. Że całość dręczących myśli jest kumulacją strachów - jej, Bena, Harriet i Percivala. Cały dziwny czworokąt, zataczający błędne koło na postaci czarnowłosej...która została wypchnięta poza obręb...wszystkiego. Zignorowali ją. Zostawili, jakby nic nie znaczyła. I to bolało ja najbardziej.
Przyjaciele, którzy kryli przed nią prawdę. I dzięki tej samej - Inara w końcu mogła wskazać podłoże tysiąca zachowań wspomnianych, które odczytywała opacznie lub błędnie. A może była aż tak ślepa? Głucha? Naiwna? Czy...była winna?
Zaciskała czerwieniejące się wargi, które rozchyliły się z chwilą, gdy w końcu uderzyła o powierzchnię drzwi. Jakież było jej zdziwienie, gdy pod pierwszym naciskiem, wejście uchyliło się, odzywając niemal bezdźwięcznym skrzypieniem. Jej serce zamarło, gubiąc gdzieś uderzenie serca, ale w tej jednej chwili - nie stało się nic. Nie było cienia zwiastującego zbliżająca się postać lokatora nokturnowej kawalerki.
Oddech. Dwa oddechy i zwyczajnie pchnęła drzwi, przekraczając próg mieszkania - Ben? - jej własny głos wydawał się cichy w dziwnie pustym pomieszczeniu. Kolejny krok zatrzymanie. Przymknęła za sobą wejście, z którego dudnił świszczący wiatr - Smoku - odezwała się powtórnie, głośniej i pewniej. I tym razem nie zatrzymała się pokonując kolejne połacie czegoś na kształt kuchni. Wstrzymała kroki dopiero w przestrzeni wieszczącej pokój, a niewyraźny odgłos w środku - obecność.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Zacinający deszcz nie ustawał w chłostaniu Anglii ostrymi biczami ulewy, raz nasilającej się do skali wodospadu prosto z niebios, by chwilę potem podsunąć złudną nadzieję w postaci delikatnej mżawki, zapowiadającej jednak nie koniec potopu a jego nasilenie. Woda nasyciła cały Londyn, który w ćpuńskim spojrzeniu Benjamina nasiąknął niczym mech, pęczniejący chorobliwą, mroczną tkanką niczym duplikujące się nieznane stworzenie, mające porosnąć każdy obłupany kamień i roztrzaskaną cegłę na swej drodze. I choć nadeszła już wiosna a wraz z nią roztopy i pierwsze przebłyski nieśmiałej zieleni, to barwa nadziei jeszcze nigdy nie wydawała się Wrightowi tak odstręczająca. Pragnął powrotu zimy, chłodu przeszywającego ciało niczym czysta stal podstępnego scyzoryka: hipotermia sprzyjała katatonii a ta stanowiła doskonałą wymówkę do odpływania w nieznane, narkotyczne rejony wysp złudnie szczęśliwych. Natura jednak niepowstrzymanie podnosiła się z martwych, a szare słońce coraz częściej zaglądało przez okrutnie brudne okno maleńkiej sypialni, czasami wygrywając z ciemnymi chmurami, wiszącymi nad Nokturnem. Ben starał się ignorować tę przyrodnicze anomalie, coraz mocniej pogrążając się w szarpanym smutku. Regularnie pojawiał się w pracy i tylko ona - oraz perspektywa rychłej misji Zakonu - przytrzymywała go przy względnie zdrowych zmysłach. Nawet niedawny mecz Quidditcha, gdy po raz pierwszy od dawna na nowo poczuł beztroskę latania oraz sankcjonowanej sportowo przemocy, nie dodał wzbogacił barw przygnębiającej soczewki, ogniskującej spojrzenie Jaimiego tylko na swoim bólu. Już bardziej suchym, rana zasklepiła się brzydko, zaropiała, lecz już nie sączyła się brudem. Powoli przyzwyczajał się do połamanego serca i przyszłości, do utrudnionego oddychania, do pustki, do braku i dopóki kurczowo trzymał się środków przeciwbólowych, mógł egzystować na najniższych obrotach. Tak jak tego popołudnia, gdy dogorywał wśród brudnej pościeli, ubrany jedynie w poszarpane, mugolskie dżinsy. Gdzieś obok łóżka turlały się butelki Ognistej, ale Wright był trzeźwy. Przynajmniej w kategoriach alkoholu, chociaż wolałby najgorszego kaca na świecie niż ten senny zjazd po Wróżkowym Pyle; zjazd wybrukowany apatią, poczuciem samotności, pustki i zmęczenia. Powieki raz po raz opadały, ale nie mógł zasnąć, wiedząc, że gdy tylko odpłynie w objęcia Morfeusza, czekają tam na niego koszmary gorsze niż te, które odtwarzał w tej pół-jawie, wpatrując się tępo w przeciekający sufit. Woda zawładnęła i kawalerką, wszędzie śmierdziało stęchlizną a wizyta Harriett rozmywała się w strugach ciągle padającego deszczu, uderzającego głośno o przesłoniętą pajęczynami szybę.
Zapewne dlatego nie usłyszał trzaśnięcia wejściowych drzwi ani cichych nawoływań. Mgła postnarkotycznego otępienia spowalniała go, przenosiła w inny wymiar, i tylko dzięki nokturnowemu instynktowi w ostatniej chwili zorientował się, że ktoś zbliża się do sypialni, naruszając jego domowy mir. Zerwał się z łóżka i wyciągnął przed siebie różdżkę, a gdy na progu pokoju zamajaczyła niewyraźna, drobna postać, odruchowo wychrypiał niezawodną inkantację...jednak Drętwota w nie uderzyła w niespodziewanego gościa a we framugę drzwi, obłupując ją z drzazg. Ben zamrugał gwałtownie, lecz zanim zdążył ponowić zaklęcie, zrozumiał kto przyszedł go odwiedzić.
Zamarł w pół gestu, w pół ruchu, półnagi, przemarznięty, z pustym spojrzeniem wbitym w zarumienione policzki Inary, chwilowo niezdolny do połączenia kropek w pełen obraz szlachcianki, pojawiającej się bez zapowiedzi na Nokturnie. W jego mieszkaniu. Kiedyś od razu wilgotny strach oplótłby jego serce - czy coś się stało? czy była bezpieczna? co sprowadziło ją w ten niebezpieczny rejon? jak może jej pomóc? - ale tamte uczucia należały do pogrzebanej przeszłości.
- Co ty tu robisz? - spytał chłodno, obojętnie, dopiero teraz opuszczając różdżkę, choć nie chował jej do kieszeni opadających z bioder spodni. Obserwował ją zwierzęco uważnie, lecz bez hardości drapieżnika, raczej jak zranione zwierzę, spodziewające się następnego uderzenia, na które musi odpowiednio wcześnie zareagować ostrym atakiem.
Zapewne dlatego nie usłyszał trzaśnięcia wejściowych drzwi ani cichych nawoływań. Mgła postnarkotycznego otępienia spowalniała go, przenosiła w inny wymiar, i tylko dzięki nokturnowemu instynktowi w ostatniej chwili zorientował się, że ktoś zbliża się do sypialni, naruszając jego domowy mir. Zerwał się z łóżka i wyciągnął przed siebie różdżkę, a gdy na progu pokoju zamajaczyła niewyraźna, drobna postać, odruchowo wychrypiał niezawodną inkantację...jednak Drętwota w nie uderzyła w niespodziewanego gościa a we framugę drzwi, obłupując ją z drzazg. Ben zamrugał gwałtownie, lecz zanim zdążył ponowić zaklęcie, zrozumiał kto przyszedł go odwiedzić.
Zamarł w pół gestu, w pół ruchu, półnagi, przemarznięty, z pustym spojrzeniem wbitym w zarumienione policzki Inary, chwilowo niezdolny do połączenia kropek w pełen obraz szlachcianki, pojawiającej się bez zapowiedzi na Nokturnie. W jego mieszkaniu. Kiedyś od razu wilgotny strach oplótłby jego serce - czy coś się stało? czy była bezpieczna? co sprowadziło ją w ten niebezpieczny rejon? jak może jej pomóc? - ale tamte uczucia należały do pogrzebanej przeszłości.
- Co ty tu robisz? - spytał chłodno, obojętnie, dopiero teraz opuszczając różdżkę, choć nie chował jej do kieszeni opadających z bioder spodni. Obserwował ją zwierzęco uważnie, lecz bez hardości drapieżnika, raczej jak zranione zwierzę, spodziewające się następnego uderzenia, na które musi odpowiednio wcześnie zareagować ostrym atakiem.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
część druga
Szybka odpowiedź