część druga
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
sypialnia - znów zagracona, z dębowym, wielkim łóżkiem, kompletnie niepasującym do wystroju kawalerskiego mieszkania. łoże (z kolumienkami i czymś, co kiedyś można było nazwać baldachimem, a teraz - tylko szarą, smętnie zwisającą szmatą) zajmuje trzy czwarte małego pomieszczenia. oprócz niego mieści się tutaj tylko pokaźna szafa - również ze szlachetnego drewna - zamknięta na cztery spusty mocnymi zaklęciami. sypialnia posiada spore okno, tym razem wychodzące na rachityczne drzewko, które rośnie na wewnętrznym dziedzińcu kamienicy.
obok sypialni znajduje się łazienka o dość zaskakujących rozmiarach. o ile reszta pomieszczeń wydaje się być niesamowicie ciasna, to w przybytku higieny spokojnie można byłoby zmieścić wszystkie pozostałe pokoje. na środku wykafelkowanej podłogi stoi duża wanna z zaśniedziałymi, kiedyś srebrnymi nóżkami.
sypialnia i łazienka
sypialnia - znów zagracona, z dębowym, wielkim łóżkiem, kompletnie niepasującym do wystroju kawalerskiego mieszkania. łoże (z kolumienkami i czymś, co kiedyś można było nazwać baldachimem, a teraz - tylko szarą, smętnie zwisającą szmatą) zajmuje trzy czwarte małego pomieszczenia. oprócz niego mieści się tutaj tylko pokaźna szafa - również ze szlachetnego drewna - zamknięta na cztery spusty mocnymi zaklęciami. sypialnia posiada spore okno, tym razem wychodzące na rachityczne drzewko, które rośnie na wewnętrznym dziedzińcu kamienicy.
obok sypialni znajduje się łazienka o dość zaskakujących rozmiarach. o ile reszta pomieszczeń wydaje się być niesamowicie ciasna, to w przybytku higieny spokojnie można byłoby zmieścić wszystkie pozostałe pokoje. na środku wykafelkowanej podłogi stoi duża wanna z zaśniedziałymi, kiedyś srebrnymi nóżkami.
Ostatnio zmieniony przez Benjamin Wright dnia 02.12.16 11:32, w całości zmieniany 1 raz
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przesunęła kciukiem po wewnętrznej stronie drugiej dłoni w niejasnym odruchu kreśląc niewyraźne kręgi. Czuła rosnące pod skórą drżenie, rozchodzące się wzdłuż opuszków, sunące wyżej do ramion i na kark. Świadomość tego, gdzie się znajdowała i w jakim celu, stawiał przed Inarą wyzwanie, które ciążyło jej ponad dwóch tygodni. Nie było odwrotu, nie chciała go nawet. Wiedziała, że była to konieczność, której przepuszczenie nie wchodziło w grę.
Drzwi wejściowe zamknęły przed nią drogę odwrotu. I nawet teraz słyszała zawodzenie deszczu, gdzieś przed kamienicą. A może nawet wdzierającego się do klatki schodowej – wiatru. Zupełnie, jakby powietrzna chmura goniła alchemiczkę. Zgadnąć tyko musiała, czy chciała ją zatrzymać – wiedząc co ją czeka, czy wręcz odwrotnie, nie pozwalając alchemiczce ugiąć się lękowi.
Miała wrażenie, że cienie tańczył na ścianach pomieszczenia, które przekroczyła. Była tu obca, chociaż właściciel powinien być jej bliski. I w jej mniemaniu wciąż tak było. Bolało tylko, że tylko w jej, ale to chciała usłyszeć sama. Nawet jeśli ostatnie sytuacje, rysujące się urwanymi spotkaniami – rzucały blade światło zachowania Benjamina. Dystans, którego nie rozumiała, a pojawiający się między nimi nagle, zupełnie, jakby ktoś wymazał kim dla siebie byli. I całkiem możliwe, że Jamie właśnie to zrobił. To z kolei ją gniewało, wlewając w serce niespokojne drgania i nierówny rytm wpadający chwilami w rezonans.
Głos Inary należał do tych dźwięcznych, ale w obliczu nowej rzeczywistość, do której zmierzała, ton zamiennie to blaknął, to nabierał mocniejszego brzmienia. Wszystko przez wymieszane, niby barwna paleta malarska – emocje. A umęczony myślą organizm nie potrafił przyjąć jednej strony. Inara chciała krzyczeć, wybić z głowy absurdalne zachowania przyjaciół. A potem, chciała płakać, żałować, prosić o wybaczenie i...znowu krzyczeć. Na własną ślepą wiarę, na nadzieję, na uczucia, na burzę w jej głowie, a szczególnie, na złośliwość? Okrucieństwo losu, który tak dziwnie poprowadził ją ścieżką. Chciała powiedzieć Wrightowi, że był skończonym idiotą, że chociaż raz pomyślał o jej zdradzie, o umyślnej...próbie złamania jego szczęście. O egoizmie…o niepotrzebnym milczeniu, o prawdzie…by na koniec móc bez odpychającego ją chłodu – objąć go.
Wszystko to jednak znikło, rzucając w alchemiczkę chaotyczną pustką, gdy usłyszała pierwsze, stłumione, choć gniewnie wypowiedziane zaklęcie. W pierwszym odruchu, cofnęła się gwałtowanie, niemal natychmiastowo łapiąc koniec różdżki, skryty w rękawie płaszcza. Wyciągnęła dłoń przed siebie w obronnym geście, ale przed sobą nie znalazła wroga. Bynajmniej ona nie nazwałby go tak. I z tej racji, zaciśnięte na różdżce palce, rozluźniły się, by na powrót ukryć ją naszyciu rękawa. Nawet, jeśli potężna sylwetka dzierżąca w ręku magię różdżki, wciąż pozostawała w nastawieniu do walki. Czy tak ma to wyglądać Smoku?
Przez tych kilka chwil, nie mrużyła oczu. Patrzyła na ostro zarysowane mięśnie i nagi tors mężczyzny. I możliwe, że jeszcze kilka miesięcy temu, pozwoliłaby sobie na wesoły, choć złośliwy żart, na beztroskę, którą nawzajem sobie serwowali. A teraz zdała się tylko na lekkie drgnienie ust i pustkę, która błądziła w jej umyśle. I to ból, jako pierwszy sięgnął jej źródła, niby odzwierciedlenie skazy, ślizgającą się w czekoladowych źrenicach Benjamina.
- Też się cieszę, że cię widzę – wyprostowała się, by przenieść wzrok na trzymaną przez Wrighta różdżkę – To na mnie? Miło wiedzieć, jak traktujesz przyjaciółkę – Percivala też tak witałeś? - cisnęło jej się na usta coś więcej, coś bardziej bolesnego, ale stłumiła gniewną iskrę, pętającą jej wargi – Przyszłam… - porozmawiać? Wytłumaczyć? Przypomnieć? Poskarżyć? Pokręciła głową. Po co miała kręcić wokół tematu? Nie była po to by łkać mu w ramię o zdradzie (tylko czyjej?). Nie. Musiała w końcu powiedzieć co myśli o całej maskaradzie toczącej się i o niej, ale bez niej. Miała dosyć oszukiwania i mydlenia oczu. Miała dosyć łez, bólu i ran, które wszyscy sobie zadawali – wciąż wyłączając ją z kręgu…zainteresowanych. Patrzyła mu w oczy, unosząc podbródek wyżej. Nie bała się – Wiem o Tobie i Percivalu.
Drzwi wejściowe zamknęły przed nią drogę odwrotu. I nawet teraz słyszała zawodzenie deszczu, gdzieś przed kamienicą. A może nawet wdzierającego się do klatki schodowej – wiatru. Zupełnie, jakby powietrzna chmura goniła alchemiczkę. Zgadnąć tyko musiała, czy chciała ją zatrzymać – wiedząc co ją czeka, czy wręcz odwrotnie, nie pozwalając alchemiczce ugiąć się lękowi.
Miała wrażenie, że cienie tańczył na ścianach pomieszczenia, które przekroczyła. Była tu obca, chociaż właściciel powinien być jej bliski. I w jej mniemaniu wciąż tak było. Bolało tylko, że tylko w jej, ale to chciała usłyszeć sama. Nawet jeśli ostatnie sytuacje, rysujące się urwanymi spotkaniami – rzucały blade światło zachowania Benjamina. Dystans, którego nie rozumiała, a pojawiający się między nimi nagle, zupełnie, jakby ktoś wymazał kim dla siebie byli. I całkiem możliwe, że Jamie właśnie to zrobił. To z kolei ją gniewało, wlewając w serce niespokojne drgania i nierówny rytm wpadający chwilami w rezonans.
Głos Inary należał do tych dźwięcznych, ale w obliczu nowej rzeczywistość, do której zmierzała, ton zamiennie to blaknął, to nabierał mocniejszego brzmienia. Wszystko przez wymieszane, niby barwna paleta malarska – emocje. A umęczony myślą organizm nie potrafił przyjąć jednej strony. Inara chciała krzyczeć, wybić z głowy absurdalne zachowania przyjaciół. A potem, chciała płakać, żałować, prosić o wybaczenie i...znowu krzyczeć. Na własną ślepą wiarę, na nadzieję, na uczucia, na burzę w jej głowie, a szczególnie, na złośliwość? Okrucieństwo losu, który tak dziwnie poprowadził ją ścieżką. Chciała powiedzieć Wrightowi, że był skończonym idiotą, że chociaż raz pomyślał o jej zdradzie, o umyślnej...próbie złamania jego szczęście. O egoizmie…o niepotrzebnym milczeniu, o prawdzie…by na koniec móc bez odpychającego ją chłodu – objąć go.
Wszystko to jednak znikło, rzucając w alchemiczkę chaotyczną pustką, gdy usłyszała pierwsze, stłumione, choć gniewnie wypowiedziane zaklęcie. W pierwszym odruchu, cofnęła się gwałtowanie, niemal natychmiastowo łapiąc koniec różdżki, skryty w rękawie płaszcza. Wyciągnęła dłoń przed siebie w obronnym geście, ale przed sobą nie znalazła wroga. Bynajmniej ona nie nazwałby go tak. I z tej racji, zaciśnięte na różdżce palce, rozluźniły się, by na powrót ukryć ją naszyciu rękawa. Nawet, jeśli potężna sylwetka dzierżąca w ręku magię różdżki, wciąż pozostawała w nastawieniu do walki. Czy tak ma to wyglądać Smoku?
Przez tych kilka chwil, nie mrużyła oczu. Patrzyła na ostro zarysowane mięśnie i nagi tors mężczyzny. I możliwe, że jeszcze kilka miesięcy temu, pozwoliłaby sobie na wesoły, choć złośliwy żart, na beztroskę, którą nawzajem sobie serwowali. A teraz zdała się tylko na lekkie drgnienie ust i pustkę, która błądziła w jej umyśle. I to ból, jako pierwszy sięgnął jej źródła, niby odzwierciedlenie skazy, ślizgającą się w czekoladowych źrenicach Benjamina.
- Też się cieszę, że cię widzę – wyprostowała się, by przenieść wzrok na trzymaną przez Wrighta różdżkę – To na mnie? Miło wiedzieć, jak traktujesz przyjaciółkę – Percivala też tak witałeś? - cisnęło jej się na usta coś więcej, coś bardziej bolesnego, ale stłumiła gniewną iskrę, pętającą jej wargi – Przyszłam… - porozmawiać? Wytłumaczyć? Przypomnieć? Poskarżyć? Pokręciła głową. Po co miała kręcić wokół tematu? Nie była po to by łkać mu w ramię o zdradzie (tylko czyjej?). Nie. Musiała w końcu powiedzieć co myśli o całej maskaradzie toczącej się i o niej, ale bez niej. Miała dosyć oszukiwania i mydlenia oczu. Miała dosyć łez, bólu i ran, które wszyscy sobie zadawali – wciąż wyłączając ją z kręgu…zainteresowanych. Patrzyła mu w oczy, unosząc podbródek wyżej. Nie bała się – Wiem o Tobie i Percivalu.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Stał dalej na środku zagraconego pomieszczenia, mierząc Inarę uważnym, czujnym spojrzeniem. Łypał na nią spode łba, przestając już zastanawiać się, czy smukła sylwetka kobiety, obronnie wysuwająca przed siebie bladą dłoń, należy do świata jawy czy snu. Koszmary okrutnych nocy, wilgotnych od potu i łez, wsiąkających w brudne prześcieradła, prześlizgiwały się pomiędzy szparami zasłon, coraz odważniej pławiąc się w przytłumionym świetle dnia. Nic już nie miało sensu, nie istniała żadna niesplugawiona świętość, nawet grawitacja zdawała się płatać figle, czasem pozwalając mu znów poczuć się jak w podniebnej ekstazie - resztki Wideł? - częściej jednak przyciskając mocno do podłogi; dlaczego więc miał wątpić w obecność lady Carrow w swych skromnych progach? Nie pytał, kto ją tutaj przyprowadził, nie proponował herbaty albo Ognistej - pamiętasz jeszcze, jak poiłem cię nią po raz pierwszy tuż przy jesiennym ognisku, po raz pierwszy zauważając, że pod arystokratycznym płaszczykiem ukryta jest kobieta czynu? - po prostu się w nią wpatrywał. Z wyraźną niechęcią buchającą z całej postawy i, co najważniejsze, spojrzenia. Pochmurnego, zirytowanego; różdżka kilka razy uderzyła w nerwowym crescendo o udo, ale ciągle ściskał ją w dłoni aż zbielały mu knykcie. Na wszelki wypadek, gdyby...gdyby co właściwie, Ben? Gdybyś odpuścił całkowicie, zatracił się zupełnie w tym parszywym bagnie, wyżywając się na Inarze za własne niepowodzenia? Drgnął lekko, gdy z jej ust padło sarkastyczne pytanie. Przyjaciółka. Niedorzeczne; już zapomniał, że kiedykolwiek tak o niej myślał, uważając ją za jedną z bliższych osób. Radosną iskierkę, odważną panienkę, łączącą urok osobisty z dojrzałością i rozwagą, zdolną alchemiczkę, pomagającą w krytycznych sytuacjach. Spierzchnięte usta Benjamina wygięły się w wyczekującym, sarkastycznym uśmiechu - no, po co przyszłaś, Carrow? - który...pogłębił się jeszcze mocniej, gdy w przesyconym nieapetycznym aromatem powietrzu wybrzmiały ostatnie trzy słowa. Wiem o Tobie i Percivalu. Kąciki ust nie zadrżały a uśmiech nie spłynął z twarzy, zastąpiony wyrazem szoku i przerażenia. Mimo wszystko Wright potrafił doskonale kłamać, zwłaszcza tak bardzo przytępiony, zarówno nieszczęściem jak i odpływającymi w niepamięć resztkami Wróżkowego Pyłu. Uśmiechał się więc dalej, obco, nieprzyjemnie, nie dając poznać po sobie burzy, właśnie rozpętującej się gdzieś pod maską ironicznej obojętności.
- I co takiego o mnie i o Percivalu- nie był w stanie użyć liczby mnogiej; nie było przecież ich, nie istniało już nas - niby wiesz? - zaczął wręcz nonszalanckim tonem; nic nie zdradzało skrajnych emocji, palących jego przełyk ogniem paniki i obejmujących bólem coraz większe połacie wycieńczonego ciała. Nie przyjmował do wiadomości tego, co właśnie się działo. Osiągnął mistrzostwo w zaprzeczaniu i przez zamglony narkotykami mózg nie przebłyskiwały żadne sygnały ostrzegawcze. Musiała bredzić, na pewno nie chodziło o to, bo skądże miałaby wiedzieć? Na sekundę tuż za plecami Inary pojawiło się złotowłose widmo Harriett, ale zniknęło zbyt szybko, by żołądek Benjamina mógł wywrócić się na drugą stronę ze strachu. Już czuł jego lepkie palce, ciągnące za sznurki nerwów, ale jeszcze nie wpadał w panikę. Przez tyle lat utrzymywali to w sekrecie, a teraz...przecież nie istnieli. Nie chciał mówić o Percivalu, nie chciał o nim myśleć; niedawno sądził, że udało mu się go bezpowrotnie pogrzebać pod gruzami swojego życia, zamordować zarówno siebie jak i jego, pozbyć się nieznośnego ciężaru ze złamanego serca, lecz Nott powracał, absurdalnie przywrócony do wychłodzonej kawalerki przez przyszłą małżonkę. - Oszczędzę ci fatygi - dodał nagle, unosząc rękę w geście powstrzymującym ewentualny słowotok kobiety. Już wiedział o co chodzi, już zrozumiał, i prawie odetchnął wewnętrznie z ulgą, przelewając myśli w zirytowane słowa. - Tak, pokłóciliśmy się. - och, jakże dziecięco, szczeniacko, głupio to brzmiało - Tym razem na dobre. I nie, nie mam zamiaru się z nim godzić, nie mam zamiaru się z nim widywać, nie mam zamiaru udawać. I tak nie zostałbym zaproszony na wasz ślub, więc po prostu odpuść. Nie możesz wszystkiego załagadzać, Carrow, nawet jeśli kłóci ci się to w wizją sielankowego wesela...więc jeśli po to tutaj przyszłaś, to równie dobrze możesz już wyjść - kontynuował niechętnie, kiwając głową dla potwierdzenia swych słów. Tak, wszystko się układało; Inara była ulepiona z tej samej gliny co Harriett; dobre, wspaniałe anielice, chcące doprowadzić do pokoju na świecie i uszczęśliwiać bliskich, niezależnie od ich intencji. Tylko o to chodziło, tylko z tego powodu tu przyszła...więc dlaczego, gdy spoglądał w jej ciemnorzechowe oczy, czuł narastający strach?
- I co takiego o mnie i o Percivalu- nie był w stanie użyć liczby mnogiej; nie było przecież ich, nie istniało już nas - niby wiesz? - zaczął wręcz nonszalanckim tonem; nic nie zdradzało skrajnych emocji, palących jego przełyk ogniem paniki i obejmujących bólem coraz większe połacie wycieńczonego ciała. Nie przyjmował do wiadomości tego, co właśnie się działo. Osiągnął mistrzostwo w zaprzeczaniu i przez zamglony narkotykami mózg nie przebłyskiwały żadne sygnały ostrzegawcze. Musiała bredzić, na pewno nie chodziło o to, bo skądże miałaby wiedzieć? Na sekundę tuż za plecami Inary pojawiło się złotowłose widmo Harriett, ale zniknęło zbyt szybko, by żołądek Benjamina mógł wywrócić się na drugą stronę ze strachu. Już czuł jego lepkie palce, ciągnące za sznurki nerwów, ale jeszcze nie wpadał w panikę. Przez tyle lat utrzymywali to w sekrecie, a teraz...przecież nie istnieli. Nie chciał mówić o Percivalu, nie chciał o nim myśleć; niedawno sądził, że udało mu się go bezpowrotnie pogrzebać pod gruzami swojego życia, zamordować zarówno siebie jak i jego, pozbyć się nieznośnego ciężaru ze złamanego serca, lecz Nott powracał, absurdalnie przywrócony do wychłodzonej kawalerki przez przyszłą małżonkę. - Oszczędzę ci fatygi - dodał nagle, unosząc rękę w geście powstrzymującym ewentualny słowotok kobiety. Już wiedział o co chodzi, już zrozumiał, i prawie odetchnął wewnętrznie z ulgą, przelewając myśli w zirytowane słowa. - Tak, pokłóciliśmy się. - och, jakże dziecięco, szczeniacko, głupio to brzmiało - Tym razem na dobre. I nie, nie mam zamiaru się z nim godzić, nie mam zamiaru się z nim widywać, nie mam zamiaru udawać. I tak nie zostałbym zaproszony na wasz ślub, więc po prostu odpuść. Nie możesz wszystkiego załagadzać, Carrow, nawet jeśli kłóci ci się to w wizją sielankowego wesela...więc jeśli po to tutaj przyszłaś, to równie dobrze możesz już wyjść - kontynuował niechętnie, kiwając głową dla potwierdzenia swych słów. Tak, wszystko się układało; Inara była ulepiona z tej samej gliny co Harriett; dobre, wspaniałe anielice, chcące doprowadzić do pokoju na świecie i uszczęśliwiać bliskich, niezależnie od ich intencji. Tylko o to chodziło, tylko z tego powodu tu przyszła...więc dlaczego, gdy spoglądał w jej ciemnorzechowe oczy, czuł narastający strach?
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Możesz kłamać Jamie. Wiem, że to robisz. Wiem, że każde z was dzielnie tkało kolejne, poplątane kłamstwa. A pomiędzy nici wpisywaliście moje imię.
Tylko teraz widziała gdzie była. Które słowa i wydarzenia wyciągały po nią zachłanne dłonie, a ona - wtedy jeszcze nieświadoma, poddawała się im bezwolnie, niby płynący liść na wzburzonej rzece. Nie. Teraz nie była liściem. Brnęła pod prąd, na przekór rwących ją sił, przebijając się do źródeł. Jesteś jednym z nich Smoku. Ale to jej stopy niosły do ciebie jej drobną sylwetkę. To jej serce szukało odzewu, to jej spojrzenie szukało Twoich oczu, rozbieganych, zamglonych i..zagubionych, a jak Ty sam.
Przyjaciółka. Choćby usta zakropliły tę gorzką nutę sarkazmu, rozlewającą się na język niby trucizna - mówiła prawdę. A ta - bolała niezmiennie, atakując ranami, które pogłębiały tę jedną zadrę, cicho zakradającą się, jako skrytobójca pomiędzy ja i ty. Pomiędzy przyjaciół. czy tak miało to wyglądać? Nie dając nawet szansy na zrozumienie? Czy tak chciałeś mnie zostawić Ben?
Przekraczając próg nokturnowego mieszkania - nie znała przyszłości. Nie próbowała szukać odpowiedzi tam, gdzie ich nie było. Łzy wysuszyła nim oblicze mężczyzny mogło dostrzec choćby cień ich śladu. Tylko...czy mógłby dostrzec cokolwiek? Czy nie zatracił zdolności, przytłoczonej własnym bólem, w którym tonął? Z którego...wychodzić nie chciał, niby dziecko zamykając oczy na to, co działo się poza nim?
Fale uczuć wciąż zmieniały prądy, na prowadzenie wysuwając kolejne zmienne. Alchemiczka próbowała chwiejnie trzymać się jednych, upatrzonych gromiąc kolejne uczucia, próbujące uwolnić się z narzuconych więzów. A postawa i źrenice wpatrzone w nią...wrogo, chłodno, rażąc nieprzyjemnie rosnącą gęsią skórką - nie ułatwiało zadania. Coś niebezpiecznie pulsowało pod skórą, paliło i żądało ujawnienia.
Nie teraz.
Stłumiony oddech powietrza gęstego, mdląco wypełnionego mieszanką zapachów nie przynosił ulgi. To nic, że kłamałeś Ben. Przez uśmiech gładko tkwiący na spierzchniętych wargach, w gorączce otulającej twoje ciało. Sama nie umiała tej sztuki zbytnio, z łatwością sczytując prawdę z gestów i twarzy. Była jednak druga strona medalu. Tak łatwo, jak można było przejrzeć Inarę - z podobną prostotą, alchemiczka zaglądała przez zwierciadła źrenic, intuicyjnie sięgając po to co skryte, zazwyczaj nawet nie rozumiejąc swego uczynku.
I chociaż nie powinien, uśmiech wdarł się na wargi, gdy z ust mężczyzny padło powtórzone pytanie. Smutny, wypełniony nostalgicznym potwierdzeniem rzeczywistości - Dokładnie to co słyszałeś - krótko i cicho mówiła, a tylko chwiejna nadzieja szeptała, że ucieczka nie nastąpi. Nastąpiła z jego kolejnymi słowami. Uśmiech znikł, drobne palce zacisnęły się na dłoniach, a wzrok przeniosła w bok słuchając padających wyrazów, kolejno boleśnie z niej kpiących. Z tego kim była i co tutaj robiła. I dopiero teraz pozwoliła gniewnej iskrze zapalić się jaśniej.
- Nie za często tej fatygi mi oszczędzacie? - rzuciła gorzko, wciąż cicho, chociaż w głosie drgał mocniejszy ton - podniosła wzrok i postąpiła dwa ciche kroki do przodu - Mhm... - i taką rolę dla mnie widzisz w całej tej kłótni? - kolejny krok - i dlatego witasz mnie jakbym...była wrogiem? - jeszcze jeden, by zatrzymać się na tyle blisko, by - jeśli tylko chciała, sięgnęła dłonią nagiego torsu mężczyzny - Przestań kłamać ..przestańcie wszyscy! - nie krzyczała, chociaż wibrujący ton jej głosu musiał zahaczać o cięższe nuty, ściśnięte i rozchwiane - Mam dosyć Ben - pokręciła głową oddychając ciężko przez nos. Na wszystkie merlinowe zaklęcia, miała przed sobą przyjaciela, a czuła się tak, jakby składała zeznania przed katem, który za krótką chwilę miał ją ściąć. A może to zrobi?
Nie
Podniosła zaciśniętą dłoń, by sekundę później rozluźnić palce - Wiem, że go kochasz - wydusiła w końcu, mając wrażenie, że na języku pojawiło się bolesne ukłucie - ..ja też - dodała zatrzymując rękę nim opadła na męską pierś - Czy naprawdę myślisz...że zrobiłam to specjalnie? - i w końcu sedno - Czy aż tak niskie miałeś o mnie zdanie, czy...znałeś mnie wystarczająco...? By tak twierdzić? - wiesz, że mówię prawdę - Czy możesz na chwilę przestać myśleć o sobie?...- w końcu upuściła pięść uderzając wierzchem o ciało Bena. Raz, drugi, trzeci, niby wybijany rytm zegara, powtarzany z każdym zdaniem. Nie było w tym geście siły, a nawet jeśli - ze swoją posturą, nie mogła uczynić nic wielkiego. jej dłoń, prawdopodobnie zimna, zahaczało o bijące ciepło, ale - nie czuła spokoju. tego, który otrzymywała kiedyś. I to bolało jeszcze bardziej, goręcej uderzając w najbardziej odsłonięte fragmenty duszy.
Tylko teraz widziała gdzie była. Które słowa i wydarzenia wyciągały po nią zachłanne dłonie, a ona - wtedy jeszcze nieświadoma, poddawała się im bezwolnie, niby płynący liść na wzburzonej rzece. Nie. Teraz nie była liściem. Brnęła pod prąd, na przekór rwących ją sił, przebijając się do źródeł. Jesteś jednym z nich Smoku. Ale to jej stopy niosły do ciebie jej drobną sylwetkę. To jej serce szukało odzewu, to jej spojrzenie szukało Twoich oczu, rozbieganych, zamglonych i..zagubionych, a jak Ty sam.
Przyjaciółka. Choćby usta zakropliły tę gorzką nutę sarkazmu, rozlewającą się na język niby trucizna - mówiła prawdę. A ta - bolała niezmiennie, atakując ranami, które pogłębiały tę jedną zadrę, cicho zakradającą się, jako skrytobójca pomiędzy ja i ty. Pomiędzy przyjaciół. czy tak miało to wyglądać? Nie dając nawet szansy na zrozumienie? Czy tak chciałeś mnie zostawić Ben?
Przekraczając próg nokturnowego mieszkania - nie znała przyszłości. Nie próbowała szukać odpowiedzi tam, gdzie ich nie było. Łzy wysuszyła nim oblicze mężczyzny mogło dostrzec choćby cień ich śladu. Tylko...czy mógłby dostrzec cokolwiek? Czy nie zatracił zdolności, przytłoczonej własnym bólem, w którym tonął? Z którego...wychodzić nie chciał, niby dziecko zamykając oczy na to, co działo się poza nim?
Fale uczuć wciąż zmieniały prądy, na prowadzenie wysuwając kolejne zmienne. Alchemiczka próbowała chwiejnie trzymać się jednych, upatrzonych gromiąc kolejne uczucia, próbujące uwolnić się z narzuconych więzów. A postawa i źrenice wpatrzone w nią...wrogo, chłodno, rażąc nieprzyjemnie rosnącą gęsią skórką - nie ułatwiało zadania. Coś niebezpiecznie pulsowało pod skórą, paliło i żądało ujawnienia.
Nie teraz.
Stłumiony oddech powietrza gęstego, mdląco wypełnionego mieszanką zapachów nie przynosił ulgi. To nic, że kłamałeś Ben. Przez uśmiech gładko tkwiący na spierzchniętych wargach, w gorączce otulającej twoje ciało. Sama nie umiała tej sztuki zbytnio, z łatwością sczytując prawdę z gestów i twarzy. Była jednak druga strona medalu. Tak łatwo, jak można było przejrzeć Inarę - z podobną prostotą, alchemiczka zaglądała przez zwierciadła źrenic, intuicyjnie sięgając po to co skryte, zazwyczaj nawet nie rozumiejąc swego uczynku.
I chociaż nie powinien, uśmiech wdarł się na wargi, gdy z ust mężczyzny padło powtórzone pytanie. Smutny, wypełniony nostalgicznym potwierdzeniem rzeczywistości - Dokładnie to co słyszałeś - krótko i cicho mówiła, a tylko chwiejna nadzieja szeptała, że ucieczka nie nastąpi. Nastąpiła z jego kolejnymi słowami. Uśmiech znikł, drobne palce zacisnęły się na dłoniach, a wzrok przeniosła w bok słuchając padających wyrazów, kolejno boleśnie z niej kpiących. Z tego kim była i co tutaj robiła. I dopiero teraz pozwoliła gniewnej iskrze zapalić się jaśniej.
- Nie za często tej fatygi mi oszczędzacie? - rzuciła gorzko, wciąż cicho, chociaż w głosie drgał mocniejszy ton - podniosła wzrok i postąpiła dwa ciche kroki do przodu - Mhm... - i taką rolę dla mnie widzisz w całej tej kłótni? - kolejny krok - i dlatego witasz mnie jakbym...była wrogiem? - jeszcze jeden, by zatrzymać się na tyle blisko, by - jeśli tylko chciała, sięgnęła dłonią nagiego torsu mężczyzny - Przestań kłamać ..przestańcie wszyscy! - nie krzyczała, chociaż wibrujący ton jej głosu musiał zahaczać o cięższe nuty, ściśnięte i rozchwiane - Mam dosyć Ben - pokręciła głową oddychając ciężko przez nos. Na wszystkie merlinowe zaklęcia, miała przed sobą przyjaciela, a czuła się tak, jakby składała zeznania przed katem, który za krótką chwilę miał ją ściąć. A może to zrobi?
Nie
Podniosła zaciśniętą dłoń, by sekundę później rozluźnić palce - Wiem, że go kochasz - wydusiła w końcu, mając wrażenie, że na języku pojawiło się bolesne ukłucie - ..ja też - dodała zatrzymując rękę nim opadła na męską pierś - Czy naprawdę myślisz...że zrobiłam to specjalnie? - i w końcu sedno - Czy aż tak niskie miałeś o mnie zdanie, czy...znałeś mnie wystarczająco...? By tak twierdzić? - wiesz, że mówię prawdę - Czy możesz na chwilę przestać myśleć o sobie?...- w końcu upuściła pięść uderzając wierzchem o ciało Bena. Raz, drugi, trzeci, niby wybijany rytm zegara, powtarzany z każdym zdaniem. Nie było w tym geście siły, a nawet jeśli - ze swoją posturą, nie mogła uczynić nic wielkiego. jej dłoń, prawdopodobnie zimna, zahaczało o bijące ciepło, ale - nie czuła spokoju. tego, który otrzymywała kiedyś. I to bolało jeszcze bardziej, goręcej uderzając w najbardziej odsłonięte fragmenty duszy.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Śledził uważnie każde drgnięcie mięśni na jej ślicznej, bladej twarzy; każde wygięcie ust w dziwnie sarkastycznym uśmiechu, zupełnie niepasującym do Inary jaką znał i jaką uznał za swoją przyjaciółkę; każde rozszerzenie nozdrzy, niczym u rozjuszonego konia, jeszcze stojącego w miejscu, lecz już szykującego się do dzikiego galopu i stratowania wszystkiego, co stanie mu na drodze; każde mrugnięcie, na sekundę przysłaniające rozszerzone źrenice firanką długich rzęs. Dzięki swej niesamowitej inteligencji i równie szaleńczej umiejętności szybkiego łączenia faktów, rozumiał przecież, dlaczego się tutaj pojawiła, bełkocząc coś o Percivalu. Nie mogło być inaczej, nie istniał inny powód, nie mogła wiedzieć, Merlinie, spraw, by nie wiedziała. Sztubacka, niechlujna, agresywna wręcz pewność siebie Benjamina topniała z każdym powtórzeniem tej żałosnej mantry, odtwarzanej we wnętrzu otępiałej głowy w rytm pogrzebowego walca. Wzbogaconego nagle o crescendo butów Carrow, przybliżającej się do niego jak w transie, oraz o ostry ton jej głosu.
Nigdy nie widział jej w takim stanie. Nigdy nie słyszał jej w takim stanie; głos pełen wyrzutu, złości, zawodu, żalu i usta wygięte w grymasie doskonale reprezentującym detal wszystkich tych uczuć, nagle wylewających się prosto na niego, na zakurzoną podłogę, na zziębniętą skórę osłaniającą żebra, nagle szalenie niewydolnie ochraniające połamane serce.
Wpatrywał się w nią bez najmniejszego zmrużenia powiek, aż przekrwione gałki oczne zapłonęły ostrym dyskomfortem, zmuszając go do zamknięcia oczu. Nie chciał patrzeć na Inarę targaną tak skrajnymi uczuciami. Dzielili je obydwoje, mógłby bez wątpienia wskazać, która część duszy zwijała się z poczucia pominięcia a która zaczynała żarzyć się zrozpaczonym żalem; gdzie kiełkował czysty gniew i gdzie wyparowywały słone łzy, osadzające się tuż pod delikatną skórą policzków krwistą rosą. Niedawno sądził, że obserwowanie cierpienia Carrow sprawi mu przyjemność - teraz już wiedział, jak głupia, butna i parszywa była ta podyktowana zdradliwym głosem podświadomości myśl. Obydwoje skręcali się z bólu, lecz ten nie malał, wręcz przeciwnie, przebijał się przez postnarkotyczną obojętność Jaimie'go, na nowo paraliżując układ nerwowy lodowatym uściskiem wspomnień. Jasnych obrazów. Jeszcze jaśniejszych słów. Przestań kłamać. Wiem, że go kochasz. Czy mogła dodać coś jeszcze, by podkreślić zakres swej wiedzy? Czy istniało bardziej przerażające zaklęcie, od tego wywracającego wnętrzności - a przy okazji cały świat - do góry nogami? Mimo wszystko: powinien zaprzeczyć. Tliła się przecież w nim ta samcza chęć okiełznania chaosu, ukrycia słabości, zagrania kartą na tyle mocną, by przebiła rozrzucone przez poprzedników. Spierzchnięte usta już układały się w kolejnym zaprzeczeniu, w gardle wzbierał kpiący śmiech - ileż razy właśnie nim przykrywał przerażenie, gdy temat rozmów niebezpiecznie ześlizgiwał się na osobę Percivala? - lecz żadna z tych reakcji nie zakończyła się finalnym spektaklem a sam Wright skulił się, zmalał, zapadł w sobie, garbiąc ramiona. Ręce opadły bezwładnie po obydwu stronach jego ciała a oczy - już otwarte - przesunęły się przez rozemocjonowaną twarz Inary. Stała tuż obok, blisko, niemal czuł żar buchający od jej ciała - och, nie niemal, faktycznie go dotykała, drobne pięści uderzały raz po razem w jego klatkę piersiową, ale poczuł je dopiero po dłuższej chwili otumanienia, bardziej obezwładniającego od tego, którym oplatały go narkotyki. Te jednak przenosiły go w lepszy świat, łagodziły rzeczywistość, zamieniały ostre kanty w subtelne linie. Carrow wyostrzała każdy szczegół jak w soczewce, przywołując nieco zapomniany już ból. I wyłącznie ból; nie czuł wyrzutów sumienia i nie rozumiał też oskarżeń. Skąd wiedziała, co myślał? Nie mogła mieć o tym pojęcia. Potrzaskane dłonie mężczyzny uniosły się gwałtownie do góry, ale zamiast mocno uchwycić nadgarstki Inary - wykręcić je, złamać, odtrącić - powędrowały jeszcze wyżej. Palce wsunęły się w skołtunione, przydługie czarne loki; gest absolutnego zagubienia i bólu. Przymknął ponownie oczy i po prostu zrobił krok w tył. Potem drugi, trzeci; odwrócił się plecami do kobiety, a każde szybsze uderzenie serca przypominało to wymierzone przez jej drobne pięści. Miał ochotę wydrapać sobie zszokowany mózg, rozszarpać twarz, zrobić cokolwiek - szalonego, obrzydliwego, autodestrukcyjnego - co mogłoby odciągnąć go od powtarzających się w głowie pytań. Skąd wiedziała? Od kogo? I co z tymi wiadomościami zrobi? Co zrobi tutaj, jemu, rozgoryczona i rozżalona? Drgnął nerwowo, skulony, żałosny jak nigdy; dopiero po dłużej chwili zdołał opuścić ręce, a zaropiałe rany w zgięciach łokci zapiekły; niektóre otworzyły się, nadszarpnięte nagłym gestem, lecz nie zerkał na brud i krew, spływające dyskretnie po plątaninie tatuaży.
- Jak się dowiedziałaś? - spytał cicho, szeptem, bez żadnego oskarżenia. Nie odwracał się, wpatrzony tępo w brudną szybę, ledwie przepuszczającą słabe promienie gasnącego słońca. Nie sądził, że kiedykolwiek do tego dojdzie; że będzie stał tuż obok narzeczonej Percivala, beztrosko mówiącej o ichmiłości. Nie drążył dalej, nie odpowiadał na oskarżenia; jeszcze nie miał na to siły. Zwłaszcza biorąc pod uwagę skręcający się w supeł żołądek, podjeżdżający mu do gardła. Znów czuł się tak, jak wtedy, gdy jasnoniebieskie oczy Harriett rozszerzały się z szoku, przerażenia i obrzydzenia, napotykając coś, co tak histerycznie ukrywał przez te wszystkie lata.
Nigdy nie widział jej w takim stanie. Nigdy nie słyszał jej w takim stanie; głos pełen wyrzutu, złości, zawodu, żalu i usta wygięte w grymasie doskonale reprezentującym detal wszystkich tych uczuć, nagle wylewających się prosto na niego, na zakurzoną podłogę, na zziębniętą skórę osłaniającą żebra, nagle szalenie niewydolnie ochraniające połamane serce.
Wpatrywał się w nią bez najmniejszego zmrużenia powiek, aż przekrwione gałki oczne zapłonęły ostrym dyskomfortem, zmuszając go do zamknięcia oczu. Nie chciał patrzeć na Inarę targaną tak skrajnymi uczuciami. Dzielili je obydwoje, mógłby bez wątpienia wskazać, która część duszy zwijała się z poczucia pominięcia a która zaczynała żarzyć się zrozpaczonym żalem; gdzie kiełkował czysty gniew i gdzie wyparowywały słone łzy, osadzające się tuż pod delikatną skórą policzków krwistą rosą. Niedawno sądził, że obserwowanie cierpienia Carrow sprawi mu przyjemność - teraz już wiedział, jak głupia, butna i parszywa była ta podyktowana zdradliwym głosem podświadomości myśl. Obydwoje skręcali się z bólu, lecz ten nie malał, wręcz przeciwnie, przebijał się przez postnarkotyczną obojętność Jaimie'go, na nowo paraliżując układ nerwowy lodowatym uściskiem wspomnień. Jasnych obrazów. Jeszcze jaśniejszych słów. Przestań kłamać. Wiem, że go kochasz. Czy mogła dodać coś jeszcze, by podkreślić zakres swej wiedzy? Czy istniało bardziej przerażające zaklęcie, od tego wywracającego wnętrzności - a przy okazji cały świat - do góry nogami? Mimo wszystko: powinien zaprzeczyć. Tliła się przecież w nim ta samcza chęć okiełznania chaosu, ukrycia słabości, zagrania kartą na tyle mocną, by przebiła rozrzucone przez poprzedników. Spierzchnięte usta już układały się w kolejnym zaprzeczeniu, w gardle wzbierał kpiący śmiech - ileż razy właśnie nim przykrywał przerażenie, gdy temat rozmów niebezpiecznie ześlizgiwał się na osobę Percivala? - lecz żadna z tych reakcji nie zakończyła się finalnym spektaklem a sam Wright skulił się, zmalał, zapadł w sobie, garbiąc ramiona. Ręce opadły bezwładnie po obydwu stronach jego ciała a oczy - już otwarte - przesunęły się przez rozemocjonowaną twarz Inary. Stała tuż obok, blisko, niemal czuł żar buchający od jej ciała - och, nie niemal, faktycznie go dotykała, drobne pięści uderzały raz po razem w jego klatkę piersiową, ale poczuł je dopiero po dłuższej chwili otumanienia, bardziej obezwładniającego od tego, którym oplatały go narkotyki. Te jednak przenosiły go w lepszy świat, łagodziły rzeczywistość, zamieniały ostre kanty w subtelne linie. Carrow wyostrzała każdy szczegół jak w soczewce, przywołując nieco zapomniany już ból. I wyłącznie ból; nie czuł wyrzutów sumienia i nie rozumiał też oskarżeń. Skąd wiedziała, co myślał? Nie mogła mieć o tym pojęcia. Potrzaskane dłonie mężczyzny uniosły się gwałtownie do góry, ale zamiast mocno uchwycić nadgarstki Inary - wykręcić je, złamać, odtrącić - powędrowały jeszcze wyżej. Palce wsunęły się w skołtunione, przydługie czarne loki; gest absolutnego zagubienia i bólu. Przymknął ponownie oczy i po prostu zrobił krok w tył. Potem drugi, trzeci; odwrócił się plecami do kobiety, a każde szybsze uderzenie serca przypominało to wymierzone przez jej drobne pięści. Miał ochotę wydrapać sobie zszokowany mózg, rozszarpać twarz, zrobić cokolwiek - szalonego, obrzydliwego, autodestrukcyjnego - co mogłoby odciągnąć go od powtarzających się w głowie pytań. Skąd wiedziała? Od kogo? I co z tymi wiadomościami zrobi? Co zrobi tutaj, jemu, rozgoryczona i rozżalona? Drgnął nerwowo, skulony, żałosny jak nigdy; dopiero po dłużej chwili zdołał opuścić ręce, a zaropiałe rany w zgięciach łokci zapiekły; niektóre otworzyły się, nadszarpnięte nagłym gestem, lecz nie zerkał na brud i krew, spływające dyskretnie po plątaninie tatuaży.
- Jak się dowiedziałaś? - spytał cicho, szeptem, bez żadnego oskarżenia. Nie odwracał się, wpatrzony tępo w brudną szybę, ledwie przepuszczającą słabe promienie gasnącego słońca. Nie sądził, że kiedykolwiek do tego dojdzie; że będzie stał tuż obok narzeczonej Percivala, beztrosko mówiącej o ichmiłości. Nie drążył dalej, nie odpowiadał na oskarżenia; jeszcze nie miał na to siły. Zwłaszcza biorąc pod uwagę skręcający się w supeł żołądek, podjeżdżający mu do gardła. Znów czuł się tak, jak wtedy, gdy jasnoniebieskie oczy Harriett rozszerzały się z szoku, przerażenia i obrzydzenia, napotykając coś, co tak histerycznie ukrywał przez te wszystkie lata.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zderzenie silniejsze niż spotkanie z zaklęciem. A może i tu kumulowała się magia? Czyta, wytarta z ciepła, które mogło uratować. Uderzenie ciężkie, bolesne i bezlitosne. Mażące rozdygotane serce, wiercąc niemiłosierne głębokie razy i mieszające się ze zlepkiem emocji, których nie dało się rozerwać na części. Nie dało się zebrać i złożyć na nowo. A wystarczyło kłamstwo, niby poruszenie motylich skrzydeł, gdzieś daleko w przeszłości. Rozrośnięte, obtłuczone, nabrzmiałe od kolejnych łgarstw, tworzących sieć, niby czającego się w cieniu pająka. Jadowitego, polującego. I ona splątana lepką nicią, przerażona obecnością ciemności - tylko po to, by dostrzec, że nie jest tam sama, że dłonie obok, poranione i nienaturalnie sine - nie należały do niej..
Idiotyczne wizje. Sama czuła się jak....jak kto? Zdradzona? Opuszczona? Okłamana? Zraniona? Chaos, którego nie umiała złożyć w całość. Ból, którego nie nazwała i rany, które zdawała nie tylko sobie. Czy jakkolwiek dało się tego uniknąć? Czy mogła udawać, że nic nie wiedziała, nie widziała i nie czuła? Czy kłamstwo miało tkać kolejną misterną pajęczynę, chwytając kolejne serca? A co widziała patrząc na przyjaciela? Czy nie odbijała się w nim podobna ziejąca rana? Czy nie dostrzegała, że początkowy gniew mienił się falami bólu i bezradności?
Kolejne pytania budowały mur, dzielący ją od rzeczywistości zimną przestrzenią pustki. Z każdym wypowiedzianym słowem, z każdym uderzeniem drobnej pięści, czuła się bardziej pusta. Zupełnie jak..wrześniowego wieczora na statku Traversa. Moment, w którym nieznana ręka pchnęła ją za burtę. Najpierw czuła strach. Moment samego spadania, rysował się dziwna rysą w pamięci. Czuła i złość, niesprawiedliwości, która ją dotknęła niezawiniona. Potem było już zimno. Przeraźliwy chłód wdzierał się w każdy zakątek ciała, zalewając świadomością, że gdziekolwiek nie spojrzy - tkwiła w mętnej, duszącej ciemności. I ten sam mrok wmawiał, że więcej nie zaczerpnie powietrza, że nie ujrzy światła. Tylko wtedy - czyjeś ramiona wyciągnęły się po nią i wyrwały pochłaniającej ją toni. Czy teraz w nokturnowym mieszkaniu, sama rzuciła się w ciemność, by utonąć?
Cicha, wciąż stłumiona myśl drgnęła z zupełnie inna wizją. A jeśli to ona wyciągała właśnie ręce do tonącego, który przestał walczyć o oddech? Nie była tylko pewna, czy...potrafiła wystarczająco dobrze poruszać się w otaczającej ich toni, by samej nie dać się porwać ciemnej wodzie?
A on milczał, twardo omijając pytania. Tylko oczy krzyczały coraz głośniej, zagłuszając kolejne odruchy. Czy Inara kiedykolwiek widziała Benjamina takiego? Z bezradnością wylewającej się z gestu dłoni unoszących się do głowy. Nie widziała tego, bardziej wyczuła ruch obok siebie, by moment później natrafić przed sobą pustkę. Dłoń - wciąż zwinięta w pięść zawisła w powietrzu, nie natrafiając na żadne oparcie. Buchające gorąco ustąpiła miejscu bolesnemu zimnu powietrza.
Podniosła głowę i załzawionym spojrzeniem zatrzymać się na nagich plecach Wrighta. Obie dłonie opadły wzdłuż ciała, niemal bezwładnie.
- Krew płynie - nie wiedziała czemu ciemne źrenice wychwyciły akurat moment, gdy strużka krwi płynęła po męskim przedramieniu. I widok cienkiej, bordowej linii omotał jej umysł, wyciszając - tym razem u niej - jedno pytanie, które opadło z warg byłej gwiazdy. Słyszała wyrazy, ale nie splatały jej się w całość. Przecież sama zadała ich tyle, nie otrzymując żadnej odpowiedzi - Nie odwracaj się ode mnie - tchnienie kilku wyrazów, które umknęły szybciej, nim zamglony umysł zatrzymał ich pochodzenie. Poruszyła jeszcze ustami - niemo - próbując dodać cokolwiek ważnego, ale nic nie pojawiło się na poczet nowych słów. Chaos zmienił się w ciszę, bez zrozumienia - co z nią miała zrobić. Wyciągnęła rękę przed siebie, tym razem nie zwijając jej w rozpaczliwie zaciśniętą pięść. Uparcie - raz jeszcze - postąpiła krok, skrzypiący nawet pod ciężarem jej drobnego ciała. Skracała dystans - bez wiedzy co dalej. Zatrzymała się chwiejnie tuż za plecami Bena, jednocześnie narażając się i otwierając na to co mogło się wydarzyć. palce wyciągniętej ręki znowu dotknęły ciała mężczyzny. Tym razem ułożyła palce luźno. Co właściwie robiła? Wystarczył jeden silniejszy gest męskiego ramienia, by znalazła się na ziemi. Naiwność? Głupota? Czy uparte zaufanie?
Nie wiedziała ona sama.
Idiotyczne wizje. Sama czuła się jak....jak kto? Zdradzona? Opuszczona? Okłamana? Zraniona? Chaos, którego nie umiała złożyć w całość. Ból, którego nie nazwała i rany, które zdawała nie tylko sobie. Czy jakkolwiek dało się tego uniknąć? Czy mogła udawać, że nic nie wiedziała, nie widziała i nie czuła? Czy kłamstwo miało tkać kolejną misterną pajęczynę, chwytając kolejne serca? A co widziała patrząc na przyjaciela? Czy nie odbijała się w nim podobna ziejąca rana? Czy nie dostrzegała, że początkowy gniew mienił się falami bólu i bezradności?
Kolejne pytania budowały mur, dzielący ją od rzeczywistości zimną przestrzenią pustki. Z każdym wypowiedzianym słowem, z każdym uderzeniem drobnej pięści, czuła się bardziej pusta. Zupełnie jak..wrześniowego wieczora na statku Traversa. Moment, w którym nieznana ręka pchnęła ją za burtę. Najpierw czuła strach. Moment samego spadania, rysował się dziwna rysą w pamięci. Czuła i złość, niesprawiedliwości, która ją dotknęła niezawiniona. Potem było już zimno. Przeraźliwy chłód wdzierał się w każdy zakątek ciała, zalewając świadomością, że gdziekolwiek nie spojrzy - tkwiła w mętnej, duszącej ciemności. I ten sam mrok wmawiał, że więcej nie zaczerpnie powietrza, że nie ujrzy światła. Tylko wtedy - czyjeś ramiona wyciągnęły się po nią i wyrwały pochłaniającej ją toni. Czy teraz w nokturnowym mieszkaniu, sama rzuciła się w ciemność, by utonąć?
Cicha, wciąż stłumiona myśl drgnęła z zupełnie inna wizją. A jeśli to ona wyciągała właśnie ręce do tonącego, który przestał walczyć o oddech? Nie była tylko pewna, czy...potrafiła wystarczająco dobrze poruszać się w otaczającej ich toni, by samej nie dać się porwać ciemnej wodzie?
A on milczał, twardo omijając pytania. Tylko oczy krzyczały coraz głośniej, zagłuszając kolejne odruchy. Czy Inara kiedykolwiek widziała Benjamina takiego? Z bezradnością wylewającej się z gestu dłoni unoszących się do głowy. Nie widziała tego, bardziej wyczuła ruch obok siebie, by moment później natrafić przed sobą pustkę. Dłoń - wciąż zwinięta w pięść zawisła w powietrzu, nie natrafiając na żadne oparcie. Buchające gorąco ustąpiła miejscu bolesnemu zimnu powietrza.
Podniosła głowę i załzawionym spojrzeniem zatrzymać się na nagich plecach Wrighta. Obie dłonie opadły wzdłuż ciała, niemal bezwładnie.
- Krew płynie - nie wiedziała czemu ciemne źrenice wychwyciły akurat moment, gdy strużka krwi płynęła po męskim przedramieniu. I widok cienkiej, bordowej linii omotał jej umysł, wyciszając - tym razem u niej - jedno pytanie, które opadło z warg byłej gwiazdy. Słyszała wyrazy, ale nie splatały jej się w całość. Przecież sama zadała ich tyle, nie otrzymując żadnej odpowiedzi - Nie odwracaj się ode mnie - tchnienie kilku wyrazów, które umknęły szybciej, nim zamglony umysł zatrzymał ich pochodzenie. Poruszyła jeszcze ustami - niemo - próbując dodać cokolwiek ważnego, ale nic nie pojawiło się na poczet nowych słów. Chaos zmienił się w ciszę, bez zrozumienia - co z nią miała zrobić. Wyciągnęła rękę przed siebie, tym razem nie zwijając jej w rozpaczliwie zaciśniętą pięść. Uparcie - raz jeszcze - postąpiła krok, skrzypiący nawet pod ciężarem jej drobnego ciała. Skracała dystans - bez wiedzy co dalej. Zatrzymała się chwiejnie tuż za plecami Bena, jednocześnie narażając się i otwierając na to co mogło się wydarzyć. palce wyciągniętej ręki znowu dotknęły ciała mężczyzny. Tym razem ułożyła palce luźno. Co właściwie robiła? Wystarczył jeden silniejszy gest męskiego ramienia, by znalazła się na ziemi. Naiwność? Głupota? Czy uparte zaufanie?
Nie wiedziała ona sama.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Świat niejednokrotnie zadziwiał Benjamina Wrighta, notorycznie przywracając dwumetrowego, trzydziestoletnie mężczyznę do pozycji zachwyconego dzieciaka, wręcz berbecia, pierwszy raz obserwującego wybuch magii. Czerwone iskry zamieniające białe stokrotki w krokusy, roztrzaskującą się z dziwnym gwizdem wiekową wazę - jedna z niewielu skamielin pochodząca ze szlacheckiego permu lady Lestrange - pluszowego misia maszerującego po wysokim oparciu łóżka, by po sekundzie straceńczo rzucić się na podłogę zasypaną drewnianymi klockami. Doskonale pamiętał pierwsze zszokowanie swymi umiejętnościami, lecz wtedy zdziwienie - sięgające głęboko, aż do trzewi, musujące pod żebrami niesamowitym drżeniem - szybko ustępowało radości. Sile. Pewnej dorosłości, której wiecznie rozczochrany chłopczyk wypatrywał z niecierpliwością, chcąc umknąć zakazom rodziców i poznać rzeczywistość na własną rękę, bez parasola ochronnego. Ben nie sądził, że kiedykolwiek poczuje coś podobnego, ale ostatnie miesiące znów spychały go z piedestału złudnej dojrzałości do piaskownicy, z tym, że po pierwszym szoku musiał przywitać na swoim progu rozpacz a nie szczęście. To samo ciepłe drżenie, które niegdyś zapowiadało wejście w nieznaną przygodę, obecnie stanowiło dzwonek ostrzegawczy, subtelne preludium do bestialskiej emocjonalnej rzezi. Krew tak samo odpływała z dłoni i twarzy, gdy przyglądał się twarzy Percivala po raz ostatni, sekundę potem mogąc podziwiać wyłącznie jego wymiętą koszulę, migającą w zatrzaskujących się szybko drzwiach. Wcześniej: gdy w podobnym ujęciu - framuga, próg, klamka, jasny błysk materiału, tym razem sukienki - żegnał Harriett, znikającą za drzwiami mieszkania. Oczyma wyobraźni widział więc Inarę, pojawiającą się na Nokturnie dla tych kilku urywanych sekund, oskarżeń, rozżalonych uderzeń, zasiewającą w jego sercu szok i równie natychmiastowo rozpływającą się w mglistym powietrzu niebezpiecznych ulic. Bez odpowiedzi na pytania, bez sprostowania krzywych ścieżek myśli, zapętlających się coraz bardziej.
Ciężko oparł obie dłonie o brudny, klejący się parapet, i schylił głowę pomiędzy wyprostowane ręce, starając się oddychać wolno i głęboko. Już nie wpatrywał się w brudne okno, poprzecinane krótkimi błyskami słońca, przebijającymi się przez nieliczne szpary centymetrowej powłoce kurzu, piór i zanieczyszczeń. Równie dobrze mógł mieć zamknięte oczy lub po prostu przebywać w jakimś dziwnym świecie iluzji, gdzie rzeczywistość była tylko szarą mgłą, oblepiającą kanty wspomnień czyniąc je znośnymi. Bezpiecznymi dla ślepego dziecka, tłukącego się na oślep po dawnym pokoju, gdzie nic nie było już takie samo a niegdyś ukochane zabawki przypominały tylko o nieubłaganym upływie czasu, odbierającym naiwną wiarę w wartości czerpane z kończących się dobrze baśni. Miłość zwyciężała, winni zostali ukarani a wskazanie tych sprawiedliwych było najprostszym zadaniem na świecie. Tylko czyste barwy, żadnych półcieni, żadnych wątpliwości, i on sam, mały Jaimie, zawsze utożsamiający się z tym dobrym czarodziejem, pełnym oddania, chroniącym słabszych, wiernym swym najbliższym. Czy pogrzebał go własnymi rękami? Czy może do głębokiego grobu wepchnął go szeroko uśmiechnięty Percival, który znudził się już przygodami z pospólstwem i postanowił wrócić na ścieżkę szlacheckiej cnoty, wykorzystując okazję do trwałego wyrzucenia wieloletniego przyjaciela ze swojego życia? A może to drobna dłoń Inary zaprowadziła go tuż nad przepaść, z uśmiechem zachęcając go do zrobienia kolejnego kroku? A może Harriett, a może szorstkie Widły przesypujące się między palcami, a może paląca przełyk Ognista; możliwości usprawiedliwień mnożyły się w nieskończoność, lecz Ben był zbyt słaby i poraniony, by móc podążyć za utartymi szlakami swojego przerażonego umysłu.
Tkwił więc - nie niezłomnie, raczej spetryfikowany - w tym zawieszeniu, nie czując nawet, gdy Inara ponownie przystanęła tuż przy nim a jej ciepła ręka spoczęła gdzieś na wystającym barku, pokrytym ciemnym, brzydko zasklepionym tatuażem. Wyłącznie dlatego nie strącił jej od razu; zrobił to dopiero po kilkunastu głębokich oddechach, owiewających powoli tężejącą krew, teraz łaskoczącą go w nadgarstki i palce. Wyprostował się i gwałtownie odwrócił, opierając plecami o parapet i lodowatą szybę. - Jak się dowiedziałaś? - powtórzył głucho najbardziej palącą kwestię. Miał spodziewać się kulturalnej wizyty obrońców moralności, prowadzących go prosto do Tower? - I co zamierzasz z tym zrobić? - dodał beznamiętnie, wytrzymując (w końcu) jej spojrzenie. Starczyło mu odwagi na zaledwie kilka sekund; szybko odwrócił wzrok, nie chcąc, by zobaczyła puste źrenice. Nie mógł nie zastanawiać się nad tym, jak Carrow zareagowała. Zwymiotowała? Rzuciła Percivalowi w twarz pierścionkiem zaręczynowym? A może Nott właśnie stawał się wydziedziczonym pariasem? Kręciło mu się w głowie od możliwości; nie mógł pojąć tylu rzeczy. Dlaczego nie chce wyrzucić Inary za drzwi, dlaczego Inara stoi przed nim w miarę spokojnie, dlaczego ktoś - Harriett? czy istniała inna, równie niemożliwa w świetle ostatnich wydarzeń, opcja? - obnażył jego największy sekret właśnie teraz, gdy zupełnie utracił on na znaczeniu? I dlaczego jeszcze nie otworzył okna, ratując się wspaniałą ucieczką prosto na bruk, ziejący brudną czernią kilkanaście metrów niżej?
Ciężko oparł obie dłonie o brudny, klejący się parapet, i schylił głowę pomiędzy wyprostowane ręce, starając się oddychać wolno i głęboko. Już nie wpatrywał się w brudne okno, poprzecinane krótkimi błyskami słońca, przebijającymi się przez nieliczne szpary centymetrowej powłoce kurzu, piór i zanieczyszczeń. Równie dobrze mógł mieć zamknięte oczy lub po prostu przebywać w jakimś dziwnym świecie iluzji, gdzie rzeczywistość była tylko szarą mgłą, oblepiającą kanty wspomnień czyniąc je znośnymi. Bezpiecznymi dla ślepego dziecka, tłukącego się na oślep po dawnym pokoju, gdzie nic nie było już takie samo a niegdyś ukochane zabawki przypominały tylko o nieubłaganym upływie czasu, odbierającym naiwną wiarę w wartości czerpane z kończących się dobrze baśni. Miłość zwyciężała, winni zostali ukarani a wskazanie tych sprawiedliwych było najprostszym zadaniem na świecie. Tylko czyste barwy, żadnych półcieni, żadnych wątpliwości, i on sam, mały Jaimie, zawsze utożsamiający się z tym dobrym czarodziejem, pełnym oddania, chroniącym słabszych, wiernym swym najbliższym. Czy pogrzebał go własnymi rękami? Czy może do głębokiego grobu wepchnął go szeroko uśmiechnięty Percival, który znudził się już przygodami z pospólstwem i postanowił wrócić na ścieżkę szlacheckiej cnoty, wykorzystując okazję do trwałego wyrzucenia wieloletniego przyjaciela ze swojego życia? A może to drobna dłoń Inary zaprowadziła go tuż nad przepaść, z uśmiechem zachęcając go do zrobienia kolejnego kroku? A może Harriett, a może szorstkie Widły przesypujące się między palcami, a może paląca przełyk Ognista; możliwości usprawiedliwień mnożyły się w nieskończoność, lecz Ben był zbyt słaby i poraniony, by móc podążyć za utartymi szlakami swojego przerażonego umysłu.
Tkwił więc - nie niezłomnie, raczej spetryfikowany - w tym zawieszeniu, nie czując nawet, gdy Inara ponownie przystanęła tuż przy nim a jej ciepła ręka spoczęła gdzieś na wystającym barku, pokrytym ciemnym, brzydko zasklepionym tatuażem. Wyłącznie dlatego nie strącił jej od razu; zrobił to dopiero po kilkunastu głębokich oddechach, owiewających powoli tężejącą krew, teraz łaskoczącą go w nadgarstki i palce. Wyprostował się i gwałtownie odwrócił, opierając plecami o parapet i lodowatą szybę. - Jak się dowiedziałaś? - powtórzył głucho najbardziej palącą kwestię. Miał spodziewać się kulturalnej wizyty obrońców moralności, prowadzących go prosto do Tower? - I co zamierzasz z tym zrobić? - dodał beznamiętnie, wytrzymując (w końcu) jej spojrzenie. Starczyło mu odwagi na zaledwie kilka sekund; szybko odwrócił wzrok, nie chcąc, by zobaczyła puste źrenice. Nie mógł nie zastanawiać się nad tym, jak Carrow zareagowała. Zwymiotowała? Rzuciła Percivalowi w twarz pierścionkiem zaręczynowym? A może Nott właśnie stawał się wydziedziczonym pariasem? Kręciło mu się w głowie od możliwości; nie mógł pojąć tylu rzeczy. Dlaczego nie chce wyrzucić Inary za drzwi, dlaczego Inara stoi przed nim w miarę spokojnie, dlaczego ktoś - Harriett? czy istniała inna, równie niemożliwa w świetle ostatnich wydarzeń, opcja? - obnażył jego największy sekret właśnie teraz, gdy zupełnie utracił on na znaczeniu? I dlaczego jeszcze nie otworzył okna, ratując się wspaniałą ucieczką prosto na bruk, ziejący brudną czernią kilkanaście metrów niżej?
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie mogła słuchać więcej tego co miała robić. Nie mogła znieść myśli, gdy każdy uważał, że wie lepiej co dla niej było dobre. Potrafiła zrozumieć (nawet jeśli trudno było akceptować) stanowisko nestorów, którzy dbali o tradycję. Szanowała i kochała ojca, który - znał ją jak nikt inny. I rzeczywiście potrafił działać zgodnie...z jej sercem (z cichym podszeptem jej własnych ust). Bolały ją decyzje podejmowane poza jej wiedzą i świadomością toczenia się spraw ważnych i...wciąż wplątujących jej postać w misterną sieć wydarzeń.
Wydarty z piersi oddech zafalował, a Inara miała wrażenie, że jasna mgiełka zatrzymała się przed jej oczami, przysłaniając obraz bielącą się plamą. Zapomniała, że to łzy były przyczyną, rozmazując widok potężnej sylwetki Bena. tatuaże na umięśnionych plecach lśniły i wiły się, niby węże obudzone ze snu. Czy będą ją kąsać? Czy zaatakują drobne, kobiece dłonie, które uderzały w ich kontur, prawdopodobnie samej będąc winną ich poruszenia?
Cisza była bolesna. Spotkanie cięło na nowo rany, które rozpaczliwie każde z obecnych próbowało zasklepić. Bezskutecznie. A czerwień rysująca się cieniutką ścieżką na przedramieniu Bena - materializowało cierpienie, niby rzucone niewerbalnie zaklęcie. A może tych kilka zdań, urwanych artykulacji, spojrzeń pełnych niedowierzania, lęku i skrywanego bólu miało taką moc? Większą, niż zatrzymywanych gestów i zaciskanych zbyt mocno pięści? Kłamstwa tak łatwo przecież płynęły z warg, tak prosto było ukryć prawdę, udawać, że nie wiesz. A przecież wiedzieli.
Nigdy nie widziała Wrighta w stanie, który aktualnie prezentował. Obejmowała go pustka, destrukcyjny w konsekwencjach ból pełen niewypowiedzianego żalu, strachu i..tęsknoty? Ta sama ciepła iskra, którą Inara dostrzegała za każdym razem w czekoladowych źrenicach mężczyzny, ta sama świadomość bezpieczeństwa obecności - teraz jawiła się jako krucha powłoka lodu, rozpadająca się pod najdelikatniejszym dotykiem palców. Kruszejące, jak lustro rzucone na skały. Czy o to wszystko chodziło? O wyrzuty? Przeprosiny? Kolejne kłamstwa?
Nie.
Chciała prawdy. Chciała wiedzieć, że ci, których nazywała przyjaciół - nie znikają, że..wciąż ją znają. Nie zapomnieli kim była. I - że ich kochała, chociaż te ostatnie jawiło się na końcu języka niby gorzkie lekarstwo.
Nie zatrzymała przyjaciela, gdy raz jeszcze odsunął się, zwiększając dystans i pustkę szczerzącą się niewidzialnym łgarstwem. Jej dłoń, raz jeszcze odepchnięta. Niechciany dotyk, który zamknął się w ręku duszoną przestrzenią. Zwinęła palce, wolno opuszczając wzdłuż ciała. Uniosła twarz wyżej, wiedząc że znowu natrafić może na parę ciemnych oczu, gubiących się gdzieś poza nią. Mogłaby uciec, ale nie miała dokąd. Nie chciała, chociaż drżenie rozlewające się wzdłuż kręgosłupa, atakujące wargi, na nowo zaciskając niewidoczną pętlę okół gardła i piersi. Wróciło jedno wspomnienie, dawne, zatarte, ale wciąż żywe. To samo niezrozumienie i strach, że zostaje sama, a jedna z najważniejszych dla niej światów - zostawia ją, odwracając się plecami, nie zważając na wołanie. Ta sama dziewczynka, ze spojrzeniem ciemnych tęczówek, patrzyła na oblicze przyjaciela.
Jak się dowiedziałaś?, co zamierzasz z tym zrobić?
dwa pytania, które dźwięczały cicho w jej uszach, odbijając się bez odpowiedzi, które chciała znaleźć. I chociaż cień przemknął przez jasne lica, zdradzając targające nią emocje, nie cofnęła się, nadal zadzierając głowę wyżej, trzymając uniesioną, jak w wyzwaniu, które podejmowała.
- On mi powiedział - odezwała się w końcu cicho, ledwie poruszając ustami. Czy Ben rzeczywiście wierzył, że mogła chcieć jego krzywdy? Że wiedza, która została jej udzielona, ma posłużyć karze rozsyłanej każdemu z nich? Nie rozumiała tego co działo się między jej narzeczonym a Wrightem. Rozumiała za to, że nie wszystko da się wytłumaczyć jednoznacznie i..nie mogłaby zdradzić tych, których kochała. Naiwnie, dziecinnie, pewnie głupio. I zamiast pierwotnej odpowiedzi - wargi uniosły się w kącikach w drgnieniu uśmiechu, zupełnie nie pasującego do poważniejącego spojrzenia, niemal karykaturalny dla sytuacji - Kocham cię Smoku - szept i wyraźniejszy uśmiech smutny - ale czasem jesteś po prostu głupi - pulsowanie w skroniach nie ustawało, a wyjące alarmowo wrzaski w głowie, próbowały powstrzymać jej słowa - Nie przyszłam cię za nic karać, nie przyszłam...kpić - przymknęła powieki, czując coraz silniejsze zawroty w głowie. Potrzebowała oddechu, który rwał się się w ciszy uderzającego niemiarowo serca - Jestem tutaj, bo chcę odzyskać przyjaciela - stała nieruchomo, z zamkniętymi teraz oczami, z wciąż uniesioną głową, niby niewidomy szukający w ciemnościach drobin światła.
Wydarty z piersi oddech zafalował, a Inara miała wrażenie, że jasna mgiełka zatrzymała się przed jej oczami, przysłaniając obraz bielącą się plamą. Zapomniała, że to łzy były przyczyną, rozmazując widok potężnej sylwetki Bena. tatuaże na umięśnionych plecach lśniły i wiły się, niby węże obudzone ze snu. Czy będą ją kąsać? Czy zaatakują drobne, kobiece dłonie, które uderzały w ich kontur, prawdopodobnie samej będąc winną ich poruszenia?
Cisza była bolesna. Spotkanie cięło na nowo rany, które rozpaczliwie każde z obecnych próbowało zasklepić. Bezskutecznie. A czerwień rysująca się cieniutką ścieżką na przedramieniu Bena - materializowało cierpienie, niby rzucone niewerbalnie zaklęcie. A może tych kilka zdań, urwanych artykulacji, spojrzeń pełnych niedowierzania, lęku i skrywanego bólu miało taką moc? Większą, niż zatrzymywanych gestów i zaciskanych zbyt mocno pięści? Kłamstwa tak łatwo przecież płynęły z warg, tak prosto było ukryć prawdę, udawać, że nie wiesz. A przecież wiedzieli.
Nigdy nie widziała Wrighta w stanie, który aktualnie prezentował. Obejmowała go pustka, destrukcyjny w konsekwencjach ból pełen niewypowiedzianego żalu, strachu i..tęsknoty? Ta sama ciepła iskra, którą Inara dostrzegała za każdym razem w czekoladowych źrenicach mężczyzny, ta sama świadomość bezpieczeństwa obecności - teraz jawiła się jako krucha powłoka lodu, rozpadająca się pod najdelikatniejszym dotykiem palców. Kruszejące, jak lustro rzucone na skały. Czy o to wszystko chodziło? O wyrzuty? Przeprosiny? Kolejne kłamstwa?
Nie.
Chciała prawdy. Chciała wiedzieć, że ci, których nazywała przyjaciół - nie znikają, że..wciąż ją znają. Nie zapomnieli kim była. I - że ich kochała, chociaż te ostatnie jawiło się na końcu języka niby gorzkie lekarstwo.
Nie zatrzymała przyjaciela, gdy raz jeszcze odsunął się, zwiększając dystans i pustkę szczerzącą się niewidzialnym łgarstwem. Jej dłoń, raz jeszcze odepchnięta. Niechciany dotyk, który zamknął się w ręku duszoną przestrzenią. Zwinęła palce, wolno opuszczając wzdłuż ciała. Uniosła twarz wyżej, wiedząc że znowu natrafić może na parę ciemnych oczu, gubiących się gdzieś poza nią. Mogłaby uciec, ale nie miała dokąd. Nie chciała, chociaż drżenie rozlewające się wzdłuż kręgosłupa, atakujące wargi, na nowo zaciskając niewidoczną pętlę okół gardła i piersi. Wróciło jedno wspomnienie, dawne, zatarte, ale wciąż żywe. To samo niezrozumienie i strach, że zostaje sama, a jedna z najważniejszych dla niej światów - zostawia ją, odwracając się plecami, nie zważając na wołanie. Ta sama dziewczynka, ze spojrzeniem ciemnych tęczówek, patrzyła na oblicze przyjaciela.
Jak się dowiedziałaś?, co zamierzasz z tym zrobić?
dwa pytania, które dźwięczały cicho w jej uszach, odbijając się bez odpowiedzi, które chciała znaleźć. I chociaż cień przemknął przez jasne lica, zdradzając targające nią emocje, nie cofnęła się, nadal zadzierając głowę wyżej, trzymając uniesioną, jak w wyzwaniu, które podejmowała.
- On mi powiedział - odezwała się w końcu cicho, ledwie poruszając ustami. Czy Ben rzeczywiście wierzył, że mogła chcieć jego krzywdy? Że wiedza, która została jej udzielona, ma posłużyć karze rozsyłanej każdemu z nich? Nie rozumiała tego co działo się między jej narzeczonym a Wrightem. Rozumiała za to, że nie wszystko da się wytłumaczyć jednoznacznie i..nie mogłaby zdradzić tych, których kochała. Naiwnie, dziecinnie, pewnie głupio. I zamiast pierwotnej odpowiedzi - wargi uniosły się w kącikach w drgnieniu uśmiechu, zupełnie nie pasującego do poważniejącego spojrzenia, niemal karykaturalny dla sytuacji - Kocham cię Smoku - szept i wyraźniejszy uśmiech smutny - ale czasem jesteś po prostu głupi - pulsowanie w skroniach nie ustawało, a wyjące alarmowo wrzaski w głowie, próbowały powstrzymać jej słowa - Nie przyszłam cię za nic karać, nie przyszłam...kpić - przymknęła powieki, czując coraz silniejsze zawroty w głowie. Potrzebowała oddechu, który rwał się się w ciszy uderzającego niemiarowo serca - Jestem tutaj, bo chcę odzyskać przyjaciela - stała nieruchomo, z zamkniętymi teraz oczami, z wciąż uniesioną głową, niby niewidomy szukający w ciemnościach drobin światła.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Rozkołysany wzrok zaledwie musnął twarz Inary, od razu wędrując gdzieś wyżej, ponad jej głową. Obdrapana framuga drzwi - zaschnięte płatki farby, opadające brudną czerwienią na zużyty dywanik w korytarzu, zaścielające parkiet i wbijające się pod paznokcie Percivala - brudna ściana z widowiskowym zaciekiem - zielone oczy, lśniące pragnieniem, urywane oddechy, spuchnięte od pocałunków wargi, głuche uderzenie pleców o wilgotny mur - zmięta pościel zaścielająca połamane łóżko - porozrzucane buty, ministerialne papierzyska, elegancka, szlachecka szata wisząca na oparciu krzesła. Widział to wszystko, czuł każdy detal naznaczonego Nottem życia a słowa Carrow docierały do niego wzmocnione niezdrowym echem. Powiedział jej. Jak? Jakich słów użył, żeby zwerbalizować to, co zakazane, niezdrowe i niemoralne? Jak przekonał ją, że to nic ważnego, że nie zagraża to świętej instytucji szlacheckiego małżeństwa? I co sprawiło, że Inara pojawiła się tutaj zrozpaczona, zła, ale i pełna nadziei, jaką wyczuwał nawet przez grubą watę nadwyrężonego otumanienia? Nie potrafił tego pojąć, zrozumieć, ułożyć w sensowną całość.
- Twój narzeczony - jakoś wypluł to słowo, nie dławiąc się i nie zalewając żółcią - wyznał ci, że jest chory i splugawiony, że przed prawie dwie dekady szarpał się razem ze mną na tej przeklętej smyczy namiętności, a ty...a ty przychodzisz tutaj i mówisz, że mnie kochasz? - spytał głośno, z niedowierzaniem, a wraz z pytajnikiem w sypialni rozbrzmiał krótki śmiech. Gorzki i histeryczny; Benjamin naprawdę nie dowierzał w to, co właśnie się działo i nagle Inara na powrót stała się złudzeniem, narkotyczną marą, wyjątkowo nie brutalną - w końcu jeszcze nie poderżnęła mu gardła a on nie obudził się wymiotując krwią - a groteskową. Wyolbrzymione uczucia, przerysowana rzeczywistość, której nie śmiałby wyobrazić sobie w najgłupszych snach. Nie potrafił się uspokoić, śmiech rozbrzmiewał coraz głośniej, mimowolnie przechodząc w ochrypły kaszel. Wywołujący łzy; kilka pociekło po zarośniętych policzkach, niknąc od razu w niezadbanej brodzie, a Ben, cały drżąc, znów patrzył tylko na Inarę, wręcz przewiercając ją wzrokiem. Uśmiechała się a w jej oczach lśniła czysta dobroć. Zawsze go to wzruszało, naprowadzało na słuszną ścieżkę, ale obecnie ta prawość, emanująca z drobnej sylwetki brunetki, zadziałała niczym płachta na garboroga, wywołując w Wrightcie czyste rozjuszenie. Łaskawie przysłaniające początkowy szok, rozpacz i ból; choć tylko prowizorycznie. - Chcesz odzyskać kogoś, kto rżnął się z twoim narzeczonym? Po co? Zamierzasz zapraszać mnie na niedzielne obiadki i ploteczki przy szlacheckich trunkach? Będziemy rozmawiać o tym, co Percival lubi a czego nie znosi? - wycedził przez zaciśnięte zęby, nie dbając o wulgarny język. Coś przepaliło się w środku i żeby po prostu, po dziecięcemu, w akcie absolutnej żałości, nie rozszlochać się niczym przerażony chłopczyk, musiał zalać tamtą wrażliwość szczeniacką brutalnością. - W jakim popieprzonym świecie iluzji żyjesz, Inara? Naprawdę myślisz, że po tym wszystkim, co zrobił, po tych wszystkich kłamstwach, po tych wszystkich obietnicach, po wszystkich pierdolonych dwudziestu latach, będę w stanie przyjaźnić się z jego żoną? - śmiech znów wyrwał się z gardła, tym razem na krótko, zaledwie trzy nieprzyjemne szczeknięcia, boleśnie szorstka salwa, czyniąca różnicę pomiędzy ciszą a dźwiękiem bolesną. Nie zauważył, kiedy zrobił kilka kroków do przodu i znów stał tuż przy kobiecie, tak, że ta musiała zadzierać głowę, by spojrzeć w rozognioną twarz. - Powiedział ci o nas? Powiedział ci wszystko? O swoich poparzeniach? O swoim tchórzostwie? Arogancji? - pytał już nie agresywnie, raczej głucho, a w niezdrowo rozszerzonych źrenicach brązowych oczu tliła się resztka ognia - Nie znasz go, nie wiesz kim jest. Karmi cię pięknymi kłamstwami, wykorzystuje to, że go kochasz. Prędzej czy później zrozumiesz to sama - wychrypiał, nerwowo unosząc dłoń, jakby chciał wymierzyć jej otrzeźwiający policzek lub...po prostu musnąć ciepłą skórę swoimi palcami, szorstkimi, chłodnymi. Tyle razy odgarniał niesforne włosy z jej twarzy, gdy skupiona stała nad kociołkiem lub przeglądała alchemiczne księgi; tyle razy pokazywał jej swój świat, świat smoków, świat Benjamina; tyle razy patrzył na nią z czułością, lecz cała przeszłość została brutalnie zamknięta i nawet troskliwy gest, który wykonał, nie był w stanie przywrócić jej do życia.
Odsunął się, najpierw o krok, później o jeszcze dwa, kręcąc powoli głową. Nad naiwnością Inary, nad swoim cierpieniem, przekutym w otrzeźwiający atak szczerości. - Najlepiej będzie, jeśli o sobie zapomnimy, Mała - wychrypiał, siląc się na obojętność, ale i ta go zdradziła i z ostatniej głoski przebrzmiało coś smutnego, autodestrukcyjnego, lecz przy tym nie znoszącego sprzeciwu.
- Twój narzeczony - jakoś wypluł to słowo, nie dławiąc się i nie zalewając żółcią - wyznał ci, że jest chory i splugawiony, że przed prawie dwie dekady szarpał się razem ze mną na tej przeklętej smyczy namiętności, a ty...a ty przychodzisz tutaj i mówisz, że mnie kochasz? - spytał głośno, z niedowierzaniem, a wraz z pytajnikiem w sypialni rozbrzmiał krótki śmiech. Gorzki i histeryczny; Benjamin naprawdę nie dowierzał w to, co właśnie się działo i nagle Inara na powrót stała się złudzeniem, narkotyczną marą, wyjątkowo nie brutalną - w końcu jeszcze nie poderżnęła mu gardła a on nie obudził się wymiotując krwią - a groteskową. Wyolbrzymione uczucia, przerysowana rzeczywistość, której nie śmiałby wyobrazić sobie w najgłupszych snach. Nie potrafił się uspokoić, śmiech rozbrzmiewał coraz głośniej, mimowolnie przechodząc w ochrypły kaszel. Wywołujący łzy; kilka pociekło po zarośniętych policzkach, niknąc od razu w niezadbanej brodzie, a Ben, cały drżąc, znów patrzył tylko na Inarę, wręcz przewiercając ją wzrokiem. Uśmiechała się a w jej oczach lśniła czysta dobroć. Zawsze go to wzruszało, naprowadzało na słuszną ścieżkę, ale obecnie ta prawość, emanująca z drobnej sylwetki brunetki, zadziałała niczym płachta na garboroga, wywołując w Wrightcie czyste rozjuszenie. Łaskawie przysłaniające początkowy szok, rozpacz i ból; choć tylko prowizorycznie. - Chcesz odzyskać kogoś, kto rżnął się z twoim narzeczonym? Po co? Zamierzasz zapraszać mnie na niedzielne obiadki i ploteczki przy szlacheckich trunkach? Będziemy rozmawiać o tym, co Percival lubi a czego nie znosi? - wycedził przez zaciśnięte zęby, nie dbając o wulgarny język. Coś przepaliło się w środku i żeby po prostu, po dziecięcemu, w akcie absolutnej żałości, nie rozszlochać się niczym przerażony chłopczyk, musiał zalać tamtą wrażliwość szczeniacką brutalnością. - W jakim popieprzonym świecie iluzji żyjesz, Inara? Naprawdę myślisz, że po tym wszystkim, co zrobił, po tych wszystkich kłamstwach, po tych wszystkich obietnicach, po wszystkich pierdolonych dwudziestu latach, będę w stanie przyjaźnić się z jego żoną? - śmiech znów wyrwał się z gardła, tym razem na krótko, zaledwie trzy nieprzyjemne szczeknięcia, boleśnie szorstka salwa, czyniąca różnicę pomiędzy ciszą a dźwiękiem bolesną. Nie zauważył, kiedy zrobił kilka kroków do przodu i znów stał tuż przy kobiecie, tak, że ta musiała zadzierać głowę, by spojrzeć w rozognioną twarz. - Powiedział ci o nas? Powiedział ci wszystko? O swoich poparzeniach? O swoim tchórzostwie? Arogancji? - pytał już nie agresywnie, raczej głucho, a w niezdrowo rozszerzonych źrenicach brązowych oczu tliła się resztka ognia - Nie znasz go, nie wiesz kim jest. Karmi cię pięknymi kłamstwami, wykorzystuje to, że go kochasz. Prędzej czy później zrozumiesz to sama - wychrypiał, nerwowo unosząc dłoń, jakby chciał wymierzyć jej otrzeźwiający policzek lub...po prostu musnąć ciepłą skórę swoimi palcami, szorstkimi, chłodnymi. Tyle razy odgarniał niesforne włosy z jej twarzy, gdy skupiona stała nad kociołkiem lub przeglądała alchemiczne księgi; tyle razy pokazywał jej swój świat, świat smoków, świat Benjamina; tyle razy patrzył na nią z czułością, lecz cała przeszłość została brutalnie zamknięta i nawet troskliwy gest, który wykonał, nie był w stanie przywrócić jej do życia.
Odsunął się, najpierw o krok, później o jeszcze dwa, kręcąc powoli głową. Nad naiwnością Inary, nad swoim cierpieniem, przekutym w otrzeźwiający atak szczerości. - Najlepiej będzie, jeśli o sobie zapomnimy, Mała - wychrypiał, siląc się na obojętność, ale i ta go zdradziła i z ostatniej głoski przebrzmiało coś smutnego, autodestrukcyjnego, lecz przy tym nie znoszącego sprzeciwu.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Naiwność. Często słyszała, że taka jest - naiwna, otulona woalką szlacheckiej bajki, nieskażona realnym spojrzeniem na otaczający świat. A rzeczywistość była szorstka, brzydka, brutalna i okrutna. Odzierała z tego co cenne. Trzeba było być egoistą i - manipulować każdym, jeśli chciało się osiągnąć sukces. To słyszała, tego uczono w świecie szlachty. Wyrachowania, egoizmu i świadomości, że w ludziach nie można szukać dobra, że kłamstwo zmyje wszystko. Ale światło istniało. nie to mdłe, pulchne niby mugolskie cherubiny rzeźbione w kościołach. Źródło było inne, silne i jasne, czyste chociaż czasem bolesne. Inara nauczyła się na nie patrzeć przez ojca, przez wiarę, że nawet jeśli zostawała sama - nie była samotna. Nawet jeśli odzierało się z piękna rzeczywistość - ono ciąż istniało. Nawet jeśli ciemność zaglądała w zwierciadła źrenic i pluła trucizną, zamykając je na światło. Niby ślepcy. I to samo widziała w spojrzeniu Benjamina, gwałtownie zamglonych, gniewnych i okrutnych, niby u rozjuszonego...smoka. Czy spłonie za chwilę pod ciężkim uderzaniem płomieni? Czy popioły rozsypią się, zdobiąc ściany nokturnowej kamienicy?...
Otworzyła oczy.
Uderzenie. Każde wyplute z ust mężczyzny słowo - uderzało mocniej niż policzek wymierzony w jasny policzek. I - jeśli miałaby kiedyś wybierać - wolałaby, by to zrobił. Ból fizyczny mijał, a to co działo się z alchemiczką, powoli przerastało jej siły. Coś boleśnie rozdzierało się w klatce piersiowej, coś szaleńczo drwiło z niej, wyrywając i szarpiąc kolejne fragmenty. Sięgało głębiej i dalej, a wizje raziły bólem, przyciągając w pamięci inne wydarzenie, odzierające z czystości. Kolejny przyjaciel zaślepiony własnym bólem, próbujący przenieść go dalej. Niechciany dotyk i ból, który atakował ją w koszmarach.
- Tak - urwała, ledwie dusząc kolejny oddech, nie panując już nad łzami, które odnalazły właściwa ścieżkę, Teraz ścieliły czarne rzęsy rosą i słonym strumieniem - kocham - spięła ramiona, a dłonie zacisnęła, hamując kolejne spazmy ciała, które uderzały falą informacji uciekaj. Ale stopy trwały nieporuszone, niby przytwierdzone zaklęciem. Drżące i chwiejne, ale utkwione w miejscu. Tylko jej oczy niezmiennie utkwione w twarzy mężczyzny pozostawały te same. Szeroko uchylone, szczere, niemal zapraszające i..otwarte, przyjmujące każde słowo, które cięło i raniło, zadając kolejne szramy. Czy rzeczywiście żyła w iluzorycznej wizji, nie dostrzegając co działo się wokół? Czy ignorowała zło?
Śmiech, który rozbrzmiał, nie niósł ze sobą ukojenia. W uszach Inary brzmiał jako skowyt boleśnie zranionego stworzenia, atakującego wszystko, co mogło poruszyć otwarte i zaropiałe już rany - nie czyszczone i tkliwie pielęgnowane w swej truciźnie. Ciężka obręcz zaciskała się mocniej, nie pozwalając, by wargi zwerbalizowały jakiekolwiek słowo, które tliło się na języku i gasło. To Wright panował nad słowami, atakując wściekle drobną postać, która przez moment przypomniała więdnący kwiat. Przynajmniej, dopóki nad jej twarzą nie zawisła męska dłoń. Drgnęła, ale nie odsunęła się, sparaliżowana gestem tak sprzecznym ze sceną, która rozgrywała się przed jej oczami. Co się stało?
Nie poruszyła się, gdy w końcu się od niej odsunął, nie zawołała, gdy cofał się pod okno, cicho dziwnie chrapliwie wypowiadając kolejne wyrazy. Zupełnie inne od tych, które słyszała do tej pory, groteskowo wybijające się wyrazistością.
Naiwna, tak?
- Teraz, Ty mnie posłuchaj - nie rozpoznała własnego głosu, gdy w końcu dźwięk poruszył strunami w krtani - gwałtownym gestem wytarła wciąż płynące łzy. Nie panowała nad nimi, ale to co kiełkowało w jej sercu, nie miało z nimi nic wspólnego. W palcach pojawiła się różdżka, którą do tej pory nie próbowała nawet używać. Nie planowała, ale..przekroczył granicę, wyrwał fragment serca, który do tej pory wciąż trzymała - dla niego i zgniótł w placach, nie wahając się ani chwili.
- Frigidum - z różdżki pomknęło jasne światło i krótkotrwały, ale wystarczająco silny podmuch, by uderzyć potężną sylwetką o ścianę. Nawet ona poczuła podmuch lodowego wiatru, który wgryzał się drobinki w odsłoniętą skórę i targał włosy. A Ben?...
Ręka jej drżała, gdy w końcu opuściła ją, upuszczając ją na podłogę. Nieprzypadkowo. W złości, gniewnie mieszając się ze skapującymi łzami.
- Możesz do woli odzierać to co was łączyło i sprowadzać do podłych instynktów, możesz drwić, nazywać mnie naiwną idiotką i śmiać do woli - głos zmienił się, nabierał mocy, proporcjonalnie do słabości, jaka otaczała jej ciało - Ale nie masz prawa zrzucać winy na wszystkich wokół siebie- musiał ją słyszeć. Chociaż uderzenie zaklęcia było silne, nie mogło mu zrobić większej krzywdy. Był mężczyzną - O wiosce...o poparzeniach wiedziałam od dawna - w głosie zapełgała nieznana jej nuta - I wygląda na to, że znam go lepiej, niż sobie wyobrażasz, że...znam was obu lepiej, niż myślisz - z ostatnimi słowami opadła na kolana, w końcu chowając głowę w ramionach, skrywając twarz za rękami płaszcza. Czekała. Na uderzenie? Na przebaczenie? Na to, ze zostawi ją samą?
Nie wiedziała.
Nic już nie wiedziała.
Otworzyła oczy.
Uderzenie. Każde wyplute z ust mężczyzny słowo - uderzało mocniej niż policzek wymierzony w jasny policzek. I - jeśli miałaby kiedyś wybierać - wolałaby, by to zrobił. Ból fizyczny mijał, a to co działo się z alchemiczką, powoli przerastało jej siły. Coś boleśnie rozdzierało się w klatce piersiowej, coś szaleńczo drwiło z niej, wyrywając i szarpiąc kolejne fragmenty. Sięgało głębiej i dalej, a wizje raziły bólem, przyciągając w pamięci inne wydarzenie, odzierające z czystości. Kolejny przyjaciel zaślepiony własnym bólem, próbujący przenieść go dalej. Niechciany dotyk i ból, który atakował ją w koszmarach.
- Tak - urwała, ledwie dusząc kolejny oddech, nie panując już nad łzami, które odnalazły właściwa ścieżkę, Teraz ścieliły czarne rzęsy rosą i słonym strumieniem - kocham - spięła ramiona, a dłonie zacisnęła, hamując kolejne spazmy ciała, które uderzały falą informacji uciekaj. Ale stopy trwały nieporuszone, niby przytwierdzone zaklęciem. Drżące i chwiejne, ale utkwione w miejscu. Tylko jej oczy niezmiennie utkwione w twarzy mężczyzny pozostawały te same. Szeroko uchylone, szczere, niemal zapraszające i..otwarte, przyjmujące każde słowo, które cięło i raniło, zadając kolejne szramy. Czy rzeczywiście żyła w iluzorycznej wizji, nie dostrzegając co działo się wokół? Czy ignorowała zło?
Śmiech, który rozbrzmiał, nie niósł ze sobą ukojenia. W uszach Inary brzmiał jako skowyt boleśnie zranionego stworzenia, atakującego wszystko, co mogło poruszyć otwarte i zaropiałe już rany - nie czyszczone i tkliwie pielęgnowane w swej truciźnie. Ciężka obręcz zaciskała się mocniej, nie pozwalając, by wargi zwerbalizowały jakiekolwiek słowo, które tliło się na języku i gasło. To Wright panował nad słowami, atakując wściekle drobną postać, która przez moment przypomniała więdnący kwiat. Przynajmniej, dopóki nad jej twarzą nie zawisła męska dłoń. Drgnęła, ale nie odsunęła się, sparaliżowana gestem tak sprzecznym ze sceną, która rozgrywała się przed jej oczami. Co się stało?
Nie poruszyła się, gdy w końcu się od niej odsunął, nie zawołała, gdy cofał się pod okno, cicho dziwnie chrapliwie wypowiadając kolejne wyrazy. Zupełnie inne od tych, które słyszała do tej pory, groteskowo wybijające się wyrazistością.
Naiwna, tak?
- Teraz, Ty mnie posłuchaj - nie rozpoznała własnego głosu, gdy w końcu dźwięk poruszył strunami w krtani - gwałtownym gestem wytarła wciąż płynące łzy. Nie panowała nad nimi, ale to co kiełkowało w jej sercu, nie miało z nimi nic wspólnego. W palcach pojawiła się różdżka, którą do tej pory nie próbowała nawet używać. Nie planowała, ale..przekroczył granicę, wyrwał fragment serca, który do tej pory wciąż trzymała - dla niego i zgniótł w placach, nie wahając się ani chwili.
- Frigidum - z różdżki pomknęło jasne światło i krótkotrwały, ale wystarczająco silny podmuch, by uderzyć potężną sylwetką o ścianę. Nawet ona poczuła podmuch lodowego wiatru, który wgryzał się drobinki w odsłoniętą skórę i targał włosy. A Ben?...
Ręka jej drżała, gdy w końcu opuściła ją, upuszczając ją na podłogę. Nieprzypadkowo. W złości, gniewnie mieszając się ze skapującymi łzami.
- Możesz do woli odzierać to co was łączyło i sprowadzać do podłych instynktów, możesz drwić, nazywać mnie naiwną idiotką i śmiać do woli - głos zmienił się, nabierał mocy, proporcjonalnie do słabości, jaka otaczała jej ciało - Ale nie masz prawa zrzucać winy na wszystkich wokół siebie- musiał ją słyszeć. Chociaż uderzenie zaklęcia było silne, nie mogło mu zrobić większej krzywdy. Był mężczyzną - O wiosce...o poparzeniach wiedziałam od dawna - w głosie zapełgała nieznana jej nuta - I wygląda na to, że znam go lepiej, niż sobie wyobrażasz, że...znam was obu lepiej, niż myślisz - z ostatnimi słowami opadła na kolana, w końcu chowając głowę w ramionach, skrywając twarz za rękami płaszcza. Czekała. Na uderzenie? Na przebaczenie? Na to, ze zostawi ją samą?
Nie wiedziała.
Nic już nie wiedziała.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Brnął dalej, w szaleńczym galopie przeskakując nad pulsującymi wyrzutami sumienia, ślepy na łzy Inary. Patrzył nie na nią a przez nią. Równie dobrze mogła być złudzeniem, przeźroczystym duchem, zesłanym tutaj, by odpokutować swoje grzechy - jakich przewinień mogła dopuścić się tak czysta dusza? - lub, co bardziej prawdopodobne, by nawiedzać Benjamina po wsze czasy, czyniąc jego codzienność nieznośną. Jedyną ucieczką byłoby dołączenie do grona przeklętych, przywiązanych do rzeczywistości, w której każdego poranka natykałby się na smutną, zawiedzioną twarz przyjaciółki. Młodszej siostry. Panienki, szlachcianki, najpierw otaczanej sarkastyczną poduszką niedowierzania a potem opiekuńczą sympatią. Niczym na kręcącej się nieznośnie karuzeli powracał do momentu ich pierwszych spotkań, by sekundę później krzywić się z bólu na widok następnego obrazu, którego przecież nie mógł doświadczyć. Inara w białej sukni, Percival w odświętnej szacie, łączące się dłonie, obrączki, magia miłości, mająca połączyć ich na wieczność w jakiejś szlacheckiej farsie, z której niejednokrotnie kpili. W Hogwarcie, na długich wyprawach, w zaciszu kawalerki, gdzie jeszcze niedawno to oni, we dwóch, planowali następną przygodę. Każde słowo Notta odbijało się teraz echem w jego słowach; każde kłamstwo podsycało szał werbalnej kpiny i niezrozumienia. Zachowanie Inary po prostu nie mieściło mu się w głowie: brunetka zdawała się wręcz szalona, jakby skonfrontowana z plugawą prawdą po prostu straciła rozum, histerycznie trzymając się dawnego porządku, w jakim miłości jej życia i bliskiego przyjaciela przeznaczonej sobie przez nestorów dwójki nie łączyło coś zakazanego, chorego, wyrzucającego ich poza nawias czarodziejskiego społeczeństwa. Próbował ją otrzeźwić, obnażyć ohydne blizny prawdy jeszcze mocniej, ale pozostawał bezsilny, raniąc zarówno siebie samego - czy kiedykolwiek będzie mógł wysiąść z tej przeklętej karuzeli i nie zginać się w pół na widok arystokratycznego profilu Percivala? - jak i Inarę.
Nie była niczemu winna. Rozumiał to doskonale, na tyle trzeźwy, by przyjąć do wiadomości faktyczne zasady funkcjonowania świata, ba, był na tyle spokojny, by samemu wycofać się z dalszego biegu ku krawędzi. Cofał się jak ranione zwierzę, ciągnące za sobą bezwładną łapę, a każda lśniąca w półmroku brudnego pomieszczenia łza, spływająca po twarzy Inary, zdawała się odbierać mu siły. Stał się bezbronny, złość nagle uleciała w eter i po prostu patrzył na kogoś, kto był mu bliski, a kogo miał niedługo stracić już na zawsze. Zamierzał wykonać ostateczny cios, wyrwać sobie z pleców nóż i tym razem ugodzić Carrow - dla jej dobra; odrodzi się w lepszym świecie, w którym nie będzie musiała przechodzić piekła tylko ze względu na czyjąś rozpacz, popychającą go do destrukcyjnego szarpania.
Zakończonego lodowatym podmuchem. Przymknął oczy, gdy potworny wiatr uderzał nim o ścianę, przeszywając go ostrzem mrozu. Naga skóra zapiekła, zaczerwieniła się - czy po tym spotkaniu pozostanie mu pamiątka w postaci odmrożeń? - i każdy odsłonięty cal piekł czystym ogniem. Uderzenie zaklęcia odebrało mu dech; ledwie podniósł się spod ściany, chwiejnie, szczękając zębami, jedną dłonią odruchowo sięgając do serca, jedynego ciepłego miejsca półmartwego ciała, nie toczącego już strużki krwi - i ta zamarzła, zmniejszając temperaturę pomieszczenia do minimum. Oddychało się dzięki temu lżej, spoglądało na dokonane zniszczenia łatwiej oceniając straty. Miała rację, obwiniał wszystkich dookoła, podczas gdy tak naprawdę to jedynie on był winny. On sam, on - Percival. Obydwie odpowiedzi zdawały się tak samo prawdopodobne i Benjamin rozkaszlał się na nowo, wybuchając urywanym śmiechem i równie nieprzyjemnym warkotem. Żałosnym, smętnym. Nie mógł upaść niżej. Ponownie osunął się po ścianie na podłodze, przymykając oczy. Nie chciał widzieć Inary, będącej w tym samym stanie.
- Wracaj do kogoś, kogo kochasz naprawdę - wychrypiał tylko, trzęsąc się z zimna. Przywykł do drgawek, do rozmazanego obrazu, przywykł nawet do chłodnej obserwacji dokonanego cierpienia. Wpatrywał się w klęczącą Inarę spod półprzymkniętych powiek. - Tutaj nic już nie naprawimy, Carrow. Kocham - kochałem?- go. Naprawdę. Ale to już nie ważne, to już zamknięte, wybrał ciebie, wybrał szczęśliwe szlacheckie życie - i powinien się nim udławić; zapewne prędzej czy później to zrobi - wasze szczęśliwe życie. I nie ma tam dla mnie miejsca. Nie chcę w tym uczestniczyć - kontynuował zadziwiająco konkretnie, choć nie mówił a bełkotał; słowa zlewały się w zdania, przerywane szczękiem zębów uderzających o siebie. Mógł wyprowadzić ją z błędu, mógł otoczyć ramieniem i ponownie musnąć dłonią ciepły policzek, ale nie miał na to siły. Ona miała kogoś, kto postawi ją na nogi, a on musiał zmierzyć się z samym sobą. Nie patrząc w tył ani w przód. Musiał zatrzymać tę spiralę zniszczeń, groteskową karuzelę, rozbrzmiewającą w jego głowie cichym, zjadliwym śmiechem Percivala, pomieszanym z łkaniem Inary.
Nie była niczemu winna. Rozumiał to doskonale, na tyle trzeźwy, by przyjąć do wiadomości faktyczne zasady funkcjonowania świata, ba, był na tyle spokojny, by samemu wycofać się z dalszego biegu ku krawędzi. Cofał się jak ranione zwierzę, ciągnące za sobą bezwładną łapę, a każda lśniąca w półmroku brudnego pomieszczenia łza, spływająca po twarzy Inary, zdawała się odbierać mu siły. Stał się bezbronny, złość nagle uleciała w eter i po prostu patrzył na kogoś, kto był mu bliski, a kogo miał niedługo stracić już na zawsze. Zamierzał wykonać ostateczny cios, wyrwać sobie z pleców nóż i tym razem ugodzić Carrow - dla jej dobra; odrodzi się w lepszym świecie, w którym nie będzie musiała przechodzić piekła tylko ze względu na czyjąś rozpacz, popychającą go do destrukcyjnego szarpania.
Zakończonego lodowatym podmuchem. Przymknął oczy, gdy potworny wiatr uderzał nim o ścianę, przeszywając go ostrzem mrozu. Naga skóra zapiekła, zaczerwieniła się - czy po tym spotkaniu pozostanie mu pamiątka w postaci odmrożeń? - i każdy odsłonięty cal piekł czystym ogniem. Uderzenie zaklęcia odebrało mu dech; ledwie podniósł się spod ściany, chwiejnie, szczękając zębami, jedną dłonią odruchowo sięgając do serca, jedynego ciepłego miejsca półmartwego ciała, nie toczącego już strużki krwi - i ta zamarzła, zmniejszając temperaturę pomieszczenia do minimum. Oddychało się dzięki temu lżej, spoglądało na dokonane zniszczenia łatwiej oceniając straty. Miała rację, obwiniał wszystkich dookoła, podczas gdy tak naprawdę to jedynie on był winny. On sam, on - Percival. Obydwie odpowiedzi zdawały się tak samo prawdopodobne i Benjamin rozkaszlał się na nowo, wybuchając urywanym śmiechem i równie nieprzyjemnym warkotem. Żałosnym, smętnym. Nie mógł upaść niżej. Ponownie osunął się po ścianie na podłodze, przymykając oczy. Nie chciał widzieć Inary, będącej w tym samym stanie.
- Wracaj do kogoś, kogo kochasz naprawdę - wychrypiał tylko, trzęsąc się z zimna. Przywykł do drgawek, do rozmazanego obrazu, przywykł nawet do chłodnej obserwacji dokonanego cierpienia. Wpatrywał się w klęczącą Inarę spod półprzymkniętych powiek. - Tutaj nic już nie naprawimy, Carrow. Kocham - kochałem?- go. Naprawdę. Ale to już nie ważne, to już zamknięte, wybrał ciebie, wybrał szczęśliwe szlacheckie życie - i powinien się nim udławić; zapewne prędzej czy później to zrobi - wasze szczęśliwe życie. I nie ma tam dla mnie miejsca. Nie chcę w tym uczestniczyć - kontynuował zadziwiająco konkretnie, choć nie mówił a bełkotał; słowa zlewały się w zdania, przerywane szczękiem zębów uderzających o siebie. Mógł wyprowadzić ją z błędu, mógł otoczyć ramieniem i ponownie musnąć dłonią ciepły policzek, ale nie miał na to siły. Ona miała kogoś, kto postawi ją na nogi, a on musiał zmierzyć się z samym sobą. Nie patrząc w tył ani w przód. Musiał zatrzymać tę spiralę zniszczeń, groteskową karuzelę, rozbrzmiewającą w jego głowie cichym, zjadliwym śmiechem Percivala, pomieszanym z łkaniem Inary.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Skok w przepaść. I ciemność niekończąca, wbijająca cienkie, mroźne igiełki w skórę. I choćby bardzo chciała - miała przed sobą rzeczywistość. Nie urwany sen, z którego zerwie się przerażona. nie było szansy na obudzenie. Obrazy trwały, nie zmieniały się w kalejdoskopie w inne barwy. Ta sama scena, ten sam wyrysowany boleśnie obraz przyjaciela, który przyjacielem już być nie chciał. ten sam śmiech, który kiedyś bawił, ciemne źrenicy, w których pełgało rubaszne ciepło. te same ramiona, kiedyś otulające ją opieka - dziś odpychające, raniące. Dalekie.
Dwa pobojowiska. To jedyne co mogła powiedzieć, jeśli zdołałaby wydobyć z gardła coś więcej ponad urwany szloch. Chłód falował i pomiędzy zamglonym od łez spojrzeniem widziała biała mgiełkę własnego oddechu. Sama sobie winna. Tak bardzo chciała ocalić coś, co ocalenie nie chciało, albo..nie potrzebowało. Cokolwiek maniła w głowie, każda myśl skołatana, poszarpana dogorywała teraz na podłodze, tuż obok Wrighta, tuz obok niej, klęczącej na podłodze, pochylonej jak w modlitwie. I nic to nie znaczyło. Nic już nie znaczyło.
Nie wiedziała, w którym nieciemno jej własny płacz zmienił się w ciszę, nie potrafiła wskazać momentu, gdy rozległ się - powtórnie - chrapliwy śmiech Bena. I nie wiedziała, kiedy rozległy się słowa, mieszane, niewyraźne, stłumione. Nie była pewna, czy jakikolwiek wyraz, nie był wymysłem jej umysłu. Tylko czy pustka mogła urodzić cokolwiek?
Zgarbiona, z włosami potarganymi jej własnymi dłońmi, wilgotnymi od łez i oszronione od własnego czaru. Nie widziała. Różdżka, która chwile wcześniej rzuciła na podłogę, teraz znalazła się w polu jej spojrzenia. Gdzieś przy potężnej sylwetce pod ścianą, teraz przypominającą rzuconą w kąt porcelanową lalkę. Popękana, krusząca się i niechcianą. I to dopełniało obrazu bólu.
Zignorowała i śmiech i słowa. Traciło na znaczeniu jedno i drugie. jaki był sens jej wizyty? czy jakikolwiek istniał, oprócz masochistycznej chęci zadania sobie cierpienia? Oprócz okrutnym szarpaniu ran, których nie wiedziała? Czuła się głucha i..całkowicie pusta, otoczona szczelną ścianą bólu, przez którą - dziś nie umiała się przedrzeć. Tylko ciche szepty wciąż pulsowały w skroniach. Ledwie słyszalny głosik kpił, inny targał jej sumieniem, kolejny zmuszał do spojrzenia i runięcia w ciemność za oknem. Jeszcze inny - najcichszy, kazał jej czekać. Na co?
Ciało nie chciało posłuchać woli, gdy w końcu uniosła głowę wyżej. Mięśnie drżały, jak po ogromnym wysiłku. Wytarła rękawem - całkiem nie po szlachecku - policzek, mają wrażenie, że rozmazuje na obliczu ciemne smugi niewidocznej sadzy. Pogrzebowej, żałobnej. Dopiero wtedy - wciąż nie unosząc się z na nogi, przesunęła się bliżej mężczyzny. Wciąż na kolanach, zatrzymała się przed upadłą gwiazdą. Czy miała prosić o coś?
Początkowo wydawało się, że po prostu sięgnie po różdżkę, bezładnie leżąca obok stóp Wrighta. Dłonie jednak zawiesiła przed sobą, jakby dostrzegała niewidzialna ścianę, udzielająca ją od przyjaciela. Drżące ciało, naga, popękana skóra i jaskrawo widoczne ranę. Czy to wszystko była jej wina? Przymknęła oczy i z wysiłkiem podniosła się na nogi.
Wystarczy już.
W głowie wciąż jej się kręciło, oddech ciężko łapał powietrze, a serce uderzało w niemiarowej, rozpaczliwie wołającej o pomoc melodii. I wszystko to huczało w uszach zwielokrotnionym uderzeniem. bez słowa, zesztywniałymi od zimna i - ciągłego zaciskania - palcami, odpięła płaszcz. Nie obchodziło jej, czy go odrzuci, spali później, czy rzuci do śmieci - tam, gdzie lądowała zapewne ona sama. Nachyliła się, by ciemną materią okryć nagie ramiona mężczyzny. I chociaż próbowała się zatrzymać - nim zdębiały umysł (szalonej? naiwnej?) powstrzymał przed gestem - nachyliła się mocniej, by zatrzymać usta na ciemnych, teraz skołtunionych lokach - tuż przy skroni.
- Poczekam - ciszę przebiło tylko jedno słowo, ledwie słyszalne i tak naprawdę Inara nie była pewna, czy powiedziała je na głos, czy tylko poruszyła bezdźwięcznie ustami.
I teraz mogła zniknąć, przemykając przez pomieszczenia chwiejnie, przez huczącą wiatrem klatkę schodową, aż usłyszała trzask zamykanych drzwi.
Gdzieś w oddali odpowiedział inny dźwięk. Rozbijanego lustra? szyby?
A może, to tylko jej serce.
zt?
Dwa pobojowiska. To jedyne co mogła powiedzieć, jeśli zdołałaby wydobyć z gardła coś więcej ponad urwany szloch. Chłód falował i pomiędzy zamglonym od łez spojrzeniem widziała biała mgiełkę własnego oddechu. Sama sobie winna. Tak bardzo chciała ocalić coś, co ocalenie nie chciało, albo..nie potrzebowało. Cokolwiek maniła w głowie, każda myśl skołatana, poszarpana dogorywała teraz na podłodze, tuż obok Wrighta, tuz obok niej, klęczącej na podłodze, pochylonej jak w modlitwie. I nic to nie znaczyło. Nic już nie znaczyło.
Nie wiedziała, w którym nieciemno jej własny płacz zmienił się w ciszę, nie potrafiła wskazać momentu, gdy rozległ się - powtórnie - chrapliwy śmiech Bena. I nie wiedziała, kiedy rozległy się słowa, mieszane, niewyraźne, stłumione. Nie była pewna, czy jakikolwiek wyraz, nie był wymysłem jej umysłu. Tylko czy pustka mogła urodzić cokolwiek?
Zgarbiona, z włosami potarganymi jej własnymi dłońmi, wilgotnymi od łez i oszronione od własnego czaru. Nie widziała. Różdżka, która chwile wcześniej rzuciła na podłogę, teraz znalazła się w polu jej spojrzenia. Gdzieś przy potężnej sylwetce pod ścianą, teraz przypominającą rzuconą w kąt porcelanową lalkę. Popękana, krusząca się i niechcianą. I to dopełniało obrazu bólu.
Zignorowała i śmiech i słowa. Traciło na znaczeniu jedno i drugie. jaki był sens jej wizyty? czy jakikolwiek istniał, oprócz masochistycznej chęci zadania sobie cierpienia? Oprócz okrutnym szarpaniu ran, których nie wiedziała? Czuła się głucha i..całkowicie pusta, otoczona szczelną ścianą bólu, przez którą - dziś nie umiała się przedrzeć. Tylko ciche szepty wciąż pulsowały w skroniach. Ledwie słyszalny głosik kpił, inny targał jej sumieniem, kolejny zmuszał do spojrzenia i runięcia w ciemność za oknem. Jeszcze inny - najcichszy, kazał jej czekać. Na co?
Ciało nie chciało posłuchać woli, gdy w końcu uniosła głowę wyżej. Mięśnie drżały, jak po ogromnym wysiłku. Wytarła rękawem - całkiem nie po szlachecku - policzek, mają wrażenie, że rozmazuje na obliczu ciemne smugi niewidocznej sadzy. Pogrzebowej, żałobnej. Dopiero wtedy - wciąż nie unosząc się z na nogi, przesunęła się bliżej mężczyzny. Wciąż na kolanach, zatrzymała się przed upadłą gwiazdą. Czy miała prosić o coś?
Początkowo wydawało się, że po prostu sięgnie po różdżkę, bezładnie leżąca obok stóp Wrighta. Dłonie jednak zawiesiła przed sobą, jakby dostrzegała niewidzialna ścianę, udzielająca ją od przyjaciela. Drżące ciało, naga, popękana skóra i jaskrawo widoczne ranę. Czy to wszystko była jej wina? Przymknęła oczy i z wysiłkiem podniosła się na nogi.
Wystarczy już.
W głowie wciąż jej się kręciło, oddech ciężko łapał powietrze, a serce uderzało w niemiarowej, rozpaczliwie wołającej o pomoc melodii. I wszystko to huczało w uszach zwielokrotnionym uderzeniem. bez słowa, zesztywniałymi od zimna i - ciągłego zaciskania - palcami, odpięła płaszcz. Nie obchodziło jej, czy go odrzuci, spali później, czy rzuci do śmieci - tam, gdzie lądowała zapewne ona sama. Nachyliła się, by ciemną materią okryć nagie ramiona mężczyzny. I chociaż próbowała się zatrzymać - nim zdębiały umysł (szalonej? naiwnej?) powstrzymał przed gestem - nachyliła się mocniej, by zatrzymać usta na ciemnych, teraz skołtunionych lokach - tuż przy skroni.
- Poczekam - ciszę przebiło tylko jedno słowo, ledwie słyszalne i tak naprawdę Inara nie była pewna, czy powiedziała je na głos, czy tylko poruszyła bezdźwięcznie ustami.
I teraz mogła zniknąć, przemykając przez pomieszczenia chwiejnie, przez huczącą wiatrem klatkę schodową, aż usłyszała trzask zamykanych drzwi.
Gdzieś w oddali odpowiedział inny dźwięk. Rozbijanego lustra? szyby?
A może, to tylko jej serce.
zt?
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
| z ulicy
Wdech, wydech. Wdech, wydech. Wdech…
Czy to, co widziała, było prawdziwe? To wszystko dla Bonnie wydawało się bardzo oderwane od ciepłej, dobrej rzeczywistości, którą znała: ten okropny, wżerający się w nozdrza zapach, ten dziwny dźwięk, gdy stopą… To musiało być jakimś wyjątkowo dziwnym koszmarem. Tak nie powinny wyglądać zmarli, widziała ich przecież już kilku na pogrzebach lub – przez przypadek – w Mungu. Jakby pogrążonych we śnie, chłodnych, przerażających w tym swoim bezruchu, ale… nie takich. Nie zdążyła się dobrze przyjrzeć, widziała twarz tego człowieka tylko przelotem, ale to wystarczyło.
Wydech.
Gdy Charlotte ją zgarnęła, przez chwilę miała ochotę wyrwać się i zawrócić. Carter nie chciała tu dłużej być, chciała wrócić do swoich bezpiecznych czterech ścian, zapomnieć, zasnąć i obudzić się bez wspomnienia tego… tego. Nie po to tu jednak przyszła. Chciała znaleźć swoją przyjaciółkę, upewnić się, że żyje – i żyła. Bonnie poczuła nawet przez chwilę przebłysk czystej radości, jednak został on przytłumiony równie łatwo i prędko, jak przyszedł. Radość była w tej chwili n i e s t o s o w n a.
To dlatego Nokturn nie był miejscem dla nastolatek. Po prawdzie, myślała teraz, że Nokturn nie powinien być miejscem dla nikogo. Dlaczego taka ulica musiała istnieć? Czy Moore często widziała trupy? Nie wydawała się bardzo poruszona.
Tak wyglądało życie poza kokonem bezpieczeństwa?
Przez całą drogę starała się nie rozglądać – wbiła spojrzenie w rude włosy Lotty i skupiła się tylko na liczeniu swoich oddechów. Musiała czymś zająć myśli, byle tylko uciec od widoku tego trupa i od tego smrodu. Nie miała czasu się zastanawiać nad tym człowiekiem; może dopadłyby ją wyrzuty sumienia, że w takiej chwili myślała tylko o tym, by znaleźć się jak najdalej, zamiast oddać jakiś drobny szacunek zmarłemu, ale w tamtej chwili zapomnienie stało się jej priorytetem. Nie chciała rozważać tego, dlaczego nikt się nie zainteresował tym człowiekiem, jak zmarł i dlaczego. Chciała tylko stąd wyjść.
Dziewczyna ledwo zauważyła, że znalazły się w jakimś mieszkaniu. Uświadomiła to sobie dopiero, gdy prawie przewróciła się o jakąś butelkę i w panice zdążyła złapać się brudnej framugi; zacisnęła mocno powieki i przez chwilę tak trwała, jakby licząc, że gdy je otworzy, zobaczy znajomy parapet z doniczkami i zapisaną schludnym pismem mamy kartkę: „praca – kupiłam chleb i dżem – weź leki”. Tak się jednak nie stało: ujrzała jedynie umiarkowany bałagan i półmrok obcego domu.
Zapach zupy.
Ledwo powstrzymała odruch wymiotny.
— Ja cię kiedyś… udupię! — sarknęła Bonnie, czując nagły przypływ złości. — Gdzie ty łazisz?! Od kilku dni cię szukam! Po tym! Cholernym! Mieście! Myślałam, że… że może… coś ci się stało! Albo coś! Słyszałam wyniki referendum! I w dodatku…! Czemu już nie mieszkasz u tego kolesia?! Idiotka! Myślałaś, że nikt nie zauważy?! Tłumacz się teraz! Neala wie? Od jak dawna tu jesteś? To mieszkanie tego całego Bena? Rany! Martwiłam się! Tak strasznie! Co by było, jakby cię złapali albo zabili, albo…?!
Uczepiła się kurczowo tej wściekłości, jakby miała ona wyprzeć wszystko, co dzisiaj się zdarzyło. To chyba jakiś sposób, prawda?
No i przecież należały się jej wyjaśnienia.
Wdech, wydech. Wdech, wydech. Wdech…
Czy to, co widziała, było prawdziwe? To wszystko dla Bonnie wydawało się bardzo oderwane od ciepłej, dobrej rzeczywistości, którą znała: ten okropny, wżerający się w nozdrza zapach, ten dziwny dźwięk, gdy stopą… To musiało być jakimś wyjątkowo dziwnym koszmarem. Tak nie powinny wyglądać zmarli, widziała ich przecież już kilku na pogrzebach lub – przez przypadek – w Mungu. Jakby pogrążonych we śnie, chłodnych, przerażających w tym swoim bezruchu, ale… nie takich. Nie zdążyła się dobrze przyjrzeć, widziała twarz tego człowieka tylko przelotem, ale to wystarczyło.
Wydech.
Gdy Charlotte ją zgarnęła, przez chwilę miała ochotę wyrwać się i zawrócić. Carter nie chciała tu dłużej być, chciała wrócić do swoich bezpiecznych czterech ścian, zapomnieć, zasnąć i obudzić się bez wspomnienia tego… tego. Nie po to tu jednak przyszła. Chciała znaleźć swoją przyjaciółkę, upewnić się, że żyje – i żyła. Bonnie poczuła nawet przez chwilę przebłysk czystej radości, jednak został on przytłumiony równie łatwo i prędko, jak przyszedł. Radość była w tej chwili n i e s t o s o w n a.
To dlatego Nokturn nie był miejscem dla nastolatek. Po prawdzie, myślała teraz, że Nokturn nie powinien być miejscem dla nikogo. Dlaczego taka ulica musiała istnieć? Czy Moore często widziała trupy? Nie wydawała się bardzo poruszona.
Tak wyglądało życie poza kokonem bezpieczeństwa?
Przez całą drogę starała się nie rozglądać – wbiła spojrzenie w rude włosy Lotty i skupiła się tylko na liczeniu swoich oddechów. Musiała czymś zająć myśli, byle tylko uciec od widoku tego trupa i od tego smrodu. Nie miała czasu się zastanawiać nad tym człowiekiem; może dopadłyby ją wyrzuty sumienia, że w takiej chwili myślała tylko o tym, by znaleźć się jak najdalej, zamiast oddać jakiś drobny szacunek zmarłemu, ale w tamtej chwili zapomnienie stało się jej priorytetem. Nie chciała rozważać tego, dlaczego nikt się nie zainteresował tym człowiekiem, jak zmarł i dlaczego. Chciała tylko stąd wyjść.
Dziewczyna ledwo zauważyła, że znalazły się w jakimś mieszkaniu. Uświadomiła to sobie dopiero, gdy prawie przewróciła się o jakąś butelkę i w panice zdążyła złapać się brudnej framugi; zacisnęła mocno powieki i przez chwilę tak trwała, jakby licząc, że gdy je otworzy, zobaczy znajomy parapet z doniczkami i zapisaną schludnym pismem mamy kartkę: „praca – kupiłam chleb i dżem – weź leki”. Tak się jednak nie stało: ujrzała jedynie umiarkowany bałagan i półmrok obcego domu.
Zapach zupy.
Ledwo powstrzymała odruch wymiotny.
— Ja cię kiedyś… udupię! — sarknęła Bonnie, czując nagły przypływ złości. — Gdzie ty łazisz?! Od kilku dni cię szukam! Po tym! Cholernym! Mieście! Myślałam, że… że może… coś ci się stało! Albo coś! Słyszałam wyniki referendum! I w dodatku…! Czemu już nie mieszkasz u tego kolesia?! Idiotka! Myślałaś, że nikt nie zauważy?! Tłumacz się teraz! Neala wie? Od jak dawna tu jesteś? To mieszkanie tego całego Bena? Rany! Martwiłam się! Tak strasznie! Co by było, jakby cię złapali albo zabili, albo…?!
Uczepiła się kurczowo tej wściekłości, jakby miała ona wyprzeć wszystko, co dzisiaj się zdarzyło. To chyba jakiś sposób, prawda?
No i przecież należały się jej wyjaśnienia.
Gość
Gość
Nie odzywała się. Była nędzną pocieszycielką zdawała sobie z tego sprawę. Po prostu szła w milczeniu, ne wybijając Bonnie zapewne z transu godzenia się z tym co przed chwilą zobaczyła. Może nawet dobrze, że tak się stało, Carterówna nigdy więcej tu nie przyjdzie, a nauczka za nieproszoną wizytę w tej części Londynu nie była szczególnie brutalna.
Zaprowadziła ją do domu Bena, na najwyższe piętro dość paskudnej kamiennicy. Nadal doprowadzała to miejsce do porządku. Robiła co mogła. Śmieci się pozbyła, łatwo usuwalne zabrudzenia zmyła, teraz powoli robiła rzeczy trudniejsze. Od dłuższego czasu tu pomieszkiwała całkiem sama, miała więc na to całkiem sporo czasu. Przygotowała nawet całkiem urocze legowisko dla psiaka z pozszywanych starych kocy.
Ciekawe jak się ma Kudłacz?
- Głodna?
Spytała na wejściu, choć dobrze wiedziała, co zaraz nastąpi. Nie przerywając Bonnie posadziła ją na łóżku i przeszła się do kuchni po herbatę. Mieszkanie było mikroskopowe, a panna Carter wcale nie starała się być cicho. Jeśli jej się chce, może z resztą iść za Moore.
Kiedy wróciła z dwoma kubkami, jeden dała dziewczynie i oparła się delikatnie o szafę - ta jednak zaprotestowała tak głośno, że Carther odniosła wrażenie, że mebel zaraz się z nią położy na podłodze, przeszła więc pod ścianę.
- Miałam trochę nerwowy czas, Bonnie. Spokojnie, żyję.
Nie potrafiła reagować na podobne emocjonalne wybuchy. Nie potrafiła się gniewać o krzyki, nawet cieszyło ją, że jest dla kogoś tak ważna, że przyjaciółka aż tutaj postanowiła jej szukać. Chciała ją jakoś uspokoić, choć czuła, że raczej nie da rady i, że dziewczyna musi po prostu się porządnie wykrzyczeć.
- Następnym razem wyślij sowę, hm? - dodała jeszcze. - Na Nokturnie czuję się lepiej. Jakoś... nie mogłam usiedzieć w miejscu. Nie wiem, czemu. Nosi mnie. Byłam u Duny'ego, u twojego wujka, pomieszkiwałam w Zwierzyńcu, jest okej ale sama wiesz jak jest. Tutaj jestem bezpieczniejsza. Tu wszystko jest łatwiejsze. Ben jest w porządku, polubiłabyś go. Choć ostatnio nawet tu nie mieszka, więc siedzę sama.
Co ja mam ci powiedzieć?
- Wrócę do życia, wzięłam trochę wolnego w Zwierzyńcu, musiałam lekko odreagować. To wszystko. - nie chciała martwić Bonnie tym, co się działo. Siadła w końcu na podłodze i wzruszyła ramionami. - Nie musisz się bać, czyściłam te kubki jak tylko mogłam.
Dodała, unosząc własną porcję herbaty i pijąc ze swojego naczynia.
Po wypiciu herbaty odprowadziła przyjaciółkę do jej mieszkania. Trzeba przyznać - Bonnie udało się poprawić jej nastrój.
zt x 2
Zaprowadziła ją do domu Bena, na najwyższe piętro dość paskudnej kamiennicy. Nadal doprowadzała to miejsce do porządku. Robiła co mogła. Śmieci się pozbyła, łatwo usuwalne zabrudzenia zmyła, teraz powoli robiła rzeczy trudniejsze. Od dłuższego czasu tu pomieszkiwała całkiem sama, miała więc na to całkiem sporo czasu. Przygotowała nawet całkiem urocze legowisko dla psiaka z pozszywanych starych kocy.
Ciekawe jak się ma Kudłacz?
- Głodna?
Spytała na wejściu, choć dobrze wiedziała, co zaraz nastąpi. Nie przerywając Bonnie posadziła ją na łóżku i przeszła się do kuchni po herbatę. Mieszkanie było mikroskopowe, a panna Carter wcale nie starała się być cicho. Jeśli jej się chce, może z resztą iść za Moore.
Kiedy wróciła z dwoma kubkami, jeden dała dziewczynie i oparła się delikatnie o szafę - ta jednak zaprotestowała tak głośno, że Carther odniosła wrażenie, że mebel zaraz się z nią położy na podłodze, przeszła więc pod ścianę.
- Miałam trochę nerwowy czas, Bonnie. Spokojnie, żyję.
Nie potrafiła reagować na podobne emocjonalne wybuchy. Nie potrafiła się gniewać o krzyki, nawet cieszyło ją, że jest dla kogoś tak ważna, że przyjaciółka aż tutaj postanowiła jej szukać. Chciała ją jakoś uspokoić, choć czuła, że raczej nie da rady i, że dziewczyna musi po prostu się porządnie wykrzyczeć.
- Następnym razem wyślij sowę, hm? - dodała jeszcze. - Na Nokturnie czuję się lepiej. Jakoś... nie mogłam usiedzieć w miejscu. Nie wiem, czemu. Nosi mnie. Byłam u Duny'ego, u twojego wujka, pomieszkiwałam w Zwierzyńcu, jest okej ale sama wiesz jak jest. Tutaj jestem bezpieczniejsza. Tu wszystko jest łatwiejsze. Ben jest w porządku, polubiłabyś go. Choć ostatnio nawet tu nie mieszka, więc siedzę sama.
Co ja mam ci powiedzieć?
- Wrócę do życia, wzięłam trochę wolnego w Zwierzyńcu, musiałam lekko odreagować. To wszystko. - nie chciała martwić Bonnie tym, co się działo. Siadła w końcu na podłodze i wzruszyła ramionami. - Nie musisz się bać, czyściłam te kubki jak tylko mogłam.
Dodała, unosząc własną porcję herbaty i pijąc ze swojego naczynia.
Po wypiciu herbaty odprowadziła przyjaciółkę do jej mieszkania. Trzeba przyznać - Bonnie udało się poprawić jej nastrój.
zt x 2
One day
the Grave-Digger had been approached by the stranger, who asked the way to town. He seemed strangely familiar, although they had never met.
| 7 sierpnia
Sztuka eliksirów była Benjaminowi całkowicie obca, ale zbliżające się urodziny sprawiły, że odczuwał chęć spróbowania nowych rzeczy. Nie bez znaczenia dla prób uwarzenia jakiegoś sensownego specyfiku stała się także przedwczorajsza rozmowa z jednym z opiekunów smoków w Peak District. Przechwalał się on przygotowaniem całej serii mikstur, pomagających najmłodszym podopiecznym rezerwatu. Wright mierzył siły na zamiary, wiedząc, że nie zdoła stworzyć nic co nawet w jednej ósmej okaże się równie pomocne, co profesjonalnie uwarzone alchemiczne cudeńka, dopieszczone w najmniejszych ingrediencjach, ale i tak chciał się sprawdzić na nowym rejonie magicznych tajemnic.
W kącie pomieszczenia odnalazł stary kociołek, pamiętający jeszcze szkolne lata. Prowizorycznie go wyczyścił, wyjął ze środka dwie zdechłe myszki oraz przygotował palenisko, rozpalając ogień. Pracował w rezerwacie na tyle długo, by wiedzieć, co było niezbędne do uwarzenia mikstury wzmacniającej smoki. Podobno było to dość proste, dlatego tez zakasał rękawy i wziął się do roboty. Na kuchennym blacie rozłożył deskę do krojenia warzyw, oczyścił ją i zabrał się za rozłupywanie odłamków gwiazdy. Wyłowił te składniki podczas Festiwalu Lata, nie sądził, by kiedykolwiek mu się przydały, ale postanowił je wykorzystać. Wiedział od Eileen o ich magicznych właściwościach, pomagających w dobrym upichceniu alchemicznej odżywki. Obłupał je dokładnie, na małe kawałki, a potem sięgnął po moździerz, by i te drobinki ubić na proszek. W tej formie wsypał je ostrożnie do kociołka wypełnionego ziołową wodą i zamieszał trzykrotnie w odpowiednim kierunku, prawie pocąc się z przejęcia. Szybko sięgnął po zebrane obok ingrediencje dodatkowe: pióro pawia wyciągnął z szafy, żabi skrzek zakupił w aptece na Pokątnej a pióro sowy otrzymał w najbardziej wyrafinowany sposób, wyskubując je z ciała niezbyt zadowolonego Smoka. Ptak łypał teraz na niego wielce obrażony, ale Benjamin skupiał się tylko na odpowiednim roztarciu piór i skrzeku. Te części także umieścił w kociołku i doprowadził całą miksturę do wrzenia, z niepokojem przyglądając się jej kolorowi. Powinna być lekko zielonkawa a nad powierzchnią spodziewał się ujrzeć delikatną mgiełkę - ale nie do końca był pewien rezultatu, wpatrywał się więc w efekt swych starań wyczekująco, z wytrzeszczonymi oczami.
| zużywam odłamek spadającej gwiazdy z festiwalu
Sztuka eliksirów była Benjaminowi całkowicie obca, ale zbliżające się urodziny sprawiły, że odczuwał chęć spróbowania nowych rzeczy. Nie bez znaczenia dla prób uwarzenia jakiegoś sensownego specyfiku stała się także przedwczorajsza rozmowa z jednym z opiekunów smoków w Peak District. Przechwalał się on przygotowaniem całej serii mikstur, pomagających najmłodszym podopiecznym rezerwatu. Wright mierzył siły na zamiary, wiedząc, że nie zdoła stworzyć nic co nawet w jednej ósmej okaże się równie pomocne, co profesjonalnie uwarzone alchemiczne cudeńka, dopieszczone w najmniejszych ingrediencjach, ale i tak chciał się sprawdzić na nowym rejonie magicznych tajemnic.
W kącie pomieszczenia odnalazł stary kociołek, pamiętający jeszcze szkolne lata. Prowizorycznie go wyczyścił, wyjął ze środka dwie zdechłe myszki oraz przygotował palenisko, rozpalając ogień. Pracował w rezerwacie na tyle długo, by wiedzieć, co było niezbędne do uwarzenia mikstury wzmacniającej smoki. Podobno było to dość proste, dlatego tez zakasał rękawy i wziął się do roboty. Na kuchennym blacie rozłożył deskę do krojenia warzyw, oczyścił ją i zabrał się za rozłupywanie odłamków gwiazdy. Wyłowił te składniki podczas Festiwalu Lata, nie sądził, by kiedykolwiek mu się przydały, ale postanowił je wykorzystać. Wiedział od Eileen o ich magicznych właściwościach, pomagających w dobrym upichceniu alchemicznej odżywki. Obłupał je dokładnie, na małe kawałki, a potem sięgnął po moździerz, by i te drobinki ubić na proszek. W tej formie wsypał je ostrożnie do kociołka wypełnionego ziołową wodą i zamieszał trzykrotnie w odpowiednim kierunku, prawie pocąc się z przejęcia. Szybko sięgnął po zebrane obok ingrediencje dodatkowe: pióro pawia wyciągnął z szafy, żabi skrzek zakupił w aptece na Pokątnej a pióro sowy otrzymał w najbardziej wyrafinowany sposób, wyskubując je z ciała niezbyt zadowolonego Smoka. Ptak łypał teraz na niego wielce obrażony, ale Benjamin skupiał się tylko na odpowiednim roztarciu piór i skrzeku. Te części także umieścił w kociołku i doprowadził całą miksturę do wrzenia, z niepokojem przyglądając się jej kolorowi. Powinna być lekko zielonkawa a nad powierzchnią spodziewał się ujrzeć delikatną mgiełkę - ale nie do końca był pewien rezultatu, wpatrywał się więc w efekt swych starań wyczekująco, z wytrzeszczonymi oczami.
| zużywam odłamek spadającej gwiazdy z festiwalu
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Benjamin Wright' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 60
'k100' : 60
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
część druga
Szybka odpowiedź