Sień
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Sień
Z zewnątrz budynek przypomina odrapaną starą piętrową chatę, wątłe drewniane drzwi niewątpliwie nie są skuteczną ochroną przed złodziejami - prowadzą do nich trzy lekko spróchniałe schodki. Przez otwarte okno wiatr wypycha firankę splecioną z bujnym bluszczem, a wokół roztacza się zapach przypominający o śmierci - raz za czas zmieszany z siarkowymi wyziewami i ostrym zapachem ziół. Sień prowadzi do dalszych pomieszczeń, jest zakończona schodami, przez które można się przedostać do części mieszkalnej. Krzesełka ustawione pod ścianą ustawione są z myślą o oczekujących pacjentach.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:03, w całości zmieniany 1 raz
Spojrzała na Deirdre, zastanawiając się nad jej pytaniem. Jej przyjaciółka zmieniła się potwornie, odkąd spotkała się z nią po raz pierwszy, doszukiwanie się w niej dobra zakrawało o absurd, nie oskarżała ją zresztą o to, życie brutalnie niszczyło ideały, w które wierzyły jako dzieci; dobro i moralność traciły na znaczeniu, gdy ważniejsze okazywało się przetrwanie. W przypadku samej Deirdre chodziło o coś więcej, ideę, której oddała się ślepo, a którą wsparła również Cassandra. A jednak - nawet w niej mogło pojawić się dziecko. Była przekonana, że Deirde jest bezpłodna, jednak tajemnicy życia dotąd nikt nie rozwikłał - a ścieżki losu zawsze były nieznane i zawiłe.
- W tobie - powtórzyła spokojnie, nie jakby mówiła o czymś oczywistym - raczej jakby mówiła o cudzie, bo właśnie cud się wydarzył. Mogła nienawidzić mężczyzny, który - ponownie - zostawił w niej nasienie, ale już kochała swoje dziecko ponad siebie samą. Odwróciła lekko wzrok, gdy kolejne przerażone stwierdzenie padło z jej ust, ona też temu nie dowierzała. Za drugim razem było prosciej, niż za pierwszym - już nie bała się samego porodu, wiedziała, na czym to polega, czuła to, pamiętała. Już nie lękała się pierwszych tygodni z dzieckiem, już nie lękała się spojrzeć mu w oczy. Już wiedziała, że macierzyństwo było jedynym, co naprawdę w życiu miała. I jedynym, co naprawdę mieć pragnęła zarazem. Milczała, kiedy Deirdre przepraszała, choć jej przyjaciółka nie miała powodów czuć się winną - mężczyźni zawsze to robili, wychodzili na pierwszy plan bez winy i ciężaru obowiązku. Ona zawsze była szybsza - zawsze wyrzucała mężczyznę, nim to on odrzuciłby ją. Nie patrzyła na nią, zamierając gdzieś z boku, starając się przybrać na twarz grymas, który nie przerazi ją dodatkowo, powstrzymać syk złości i klątwy pod adresem jej mężczyzny. Naprawdę nie chciała dokładać jej zmartwień. Nie chciała, by wyczuła od Cassandry niepokój. Przełknęła ślinę, odwracając się ku niej po chwili. Tak, to tego potrzebowała, nie litości i nie współczucia - odczarowania grozy. Jej usta wykrzywiły się w uśmiechu, gdy usłyszała jej ostatnie słowa. Bez zbędnej zwłoki, obmywszy dłonie przysiadła obok, rozpoczynając badanie - dotykiem badając fakturę jej ciała, wzrokiem poszukując nieprawidłowości.
- Byłam wtedy młodsza i słabsza od ciebie - A skoro ja poradziłam sobie wtedy - my obie poradzimy sobie z tym dzisiaj. - Przełamałam dumę i wróciłam do matki, która pomogła mi przez pierwsze dni. Wiesz, wtedy, jak dzisiaj, byłam sama. Znasz tę historię, musiałam ukryć się przed jej ojcem. - W jej głosie pobrzmiewała jedynie nostalgia, już nie strach. Już nie musiała się bać. - Byłam przerażona. Bardziej, niż kiedykolwiek. Bałam się, że nie donoszę tego dziecka i bałam się, że będę złą matką. Bałam się, że nie będę go miała gdzie wychować i bałam się przerwać ciążę. Bałam się bólu. Bałam się tego, co miało nadejść potem. - Bała się tak naprawdę wszystkiego, spędziła długie miesiące przejęta lękiem przed wszystkim, co miała przynieść przyszłość. A czarne wizje nie pomagały. - Ale poród minął szybciej, niż nadszedł. Nie będę cię oszukiwać, bolał, nie tylko wtedy, ale i długie tygodnie później. Jednak cały ten ból stracił na znaczeniu, kiedy spojrzałam w oczy Lysandry po raz pierwszy. Nie spodziewałam się, że będę w stanie ją pokochać. A dziś - jest całym moim światem. I jest też moją siłą. Mężczyźni przychodzą i odchodzą, a życie, które sprowadzisz na świat, zostanie z tobą na zawsze, połączone więzią bezwarunkowej miłości. Nie myśl o tym jak o końcu, Deirdre, pomyśl o tym jak o początku. Może to będzie syn - silny, za parę lat gotów skoczyć dla ciebie w ogień. Może córka, rzucona w okrucieństwo świata solidarnie spleciona z tobą bezwzględnym uczuciem. Twoje dziecko nigdy się od ciebie nie odwróci i nigdy cię nie zdradzi. Dziś brzmi to absurdalnie, ale wspomnisz swoje słowa, kiedy pierwszy raz weźmiesz je na ręce. Jest i będzie częścią ciebie, twojej duszy i twojego serca. Jest i będzie tym, co pozostanie po tobie po śmierci. Stanie się tym, dla czego wciąż warto będzie żyć. Tym, dla czego będziesz musiała żyć. Kiedy to zrozumiesz, instynkt matki pomoże ci pojąć całą resztę. - Podniosła się nieznacznie, czule przeciągając dłonią wzdłuż jej łydki. - Nie dzieje się nic niepokojącego, możesz się podnieść. Dbaj o potas, to bardzo ważne. Jest w fasoli, burakach i ziemniakach. - Odsunęła się nieznacznie, by obmyć dłonie w pobliskiej misie z wodą.
- W tobie - powtórzyła spokojnie, nie jakby mówiła o czymś oczywistym - raczej jakby mówiła o cudzie, bo właśnie cud się wydarzył. Mogła nienawidzić mężczyzny, który - ponownie - zostawił w niej nasienie, ale już kochała swoje dziecko ponad siebie samą. Odwróciła lekko wzrok, gdy kolejne przerażone stwierdzenie padło z jej ust, ona też temu nie dowierzała. Za drugim razem było prosciej, niż za pierwszym - już nie bała się samego porodu, wiedziała, na czym to polega, czuła to, pamiętała. Już nie lękała się pierwszych tygodni z dzieckiem, już nie lękała się spojrzeć mu w oczy. Już wiedziała, że macierzyństwo było jedynym, co naprawdę w życiu miała. I jedynym, co naprawdę mieć pragnęła zarazem. Milczała, kiedy Deirdre przepraszała, choć jej przyjaciółka nie miała powodów czuć się winną - mężczyźni zawsze to robili, wychodzili na pierwszy plan bez winy i ciężaru obowiązku. Ona zawsze była szybsza - zawsze wyrzucała mężczyznę, nim to on odrzuciłby ją. Nie patrzyła na nią, zamierając gdzieś z boku, starając się przybrać na twarz grymas, który nie przerazi ją dodatkowo, powstrzymać syk złości i klątwy pod adresem jej mężczyzny. Naprawdę nie chciała dokładać jej zmartwień. Nie chciała, by wyczuła od Cassandry niepokój. Przełknęła ślinę, odwracając się ku niej po chwili. Tak, to tego potrzebowała, nie litości i nie współczucia - odczarowania grozy. Jej usta wykrzywiły się w uśmiechu, gdy usłyszała jej ostatnie słowa. Bez zbędnej zwłoki, obmywszy dłonie przysiadła obok, rozpoczynając badanie - dotykiem badając fakturę jej ciała, wzrokiem poszukując nieprawidłowości.
- Byłam wtedy młodsza i słabsza od ciebie - A skoro ja poradziłam sobie wtedy - my obie poradzimy sobie z tym dzisiaj. - Przełamałam dumę i wróciłam do matki, która pomogła mi przez pierwsze dni. Wiesz, wtedy, jak dzisiaj, byłam sama. Znasz tę historię, musiałam ukryć się przed jej ojcem. - W jej głosie pobrzmiewała jedynie nostalgia, już nie strach. Już nie musiała się bać. - Byłam przerażona. Bardziej, niż kiedykolwiek. Bałam się, że nie donoszę tego dziecka i bałam się, że będę złą matką. Bałam się, że nie będę go miała gdzie wychować i bałam się przerwać ciążę. Bałam się bólu. Bałam się tego, co miało nadejść potem. - Bała się tak naprawdę wszystkiego, spędziła długie miesiące przejęta lękiem przed wszystkim, co miała przynieść przyszłość. A czarne wizje nie pomagały. - Ale poród minął szybciej, niż nadszedł. Nie będę cię oszukiwać, bolał, nie tylko wtedy, ale i długie tygodnie później. Jednak cały ten ból stracił na znaczeniu, kiedy spojrzałam w oczy Lysandry po raz pierwszy. Nie spodziewałam się, że będę w stanie ją pokochać. A dziś - jest całym moim światem. I jest też moją siłą. Mężczyźni przychodzą i odchodzą, a życie, które sprowadzisz na świat, zostanie z tobą na zawsze, połączone więzią bezwarunkowej miłości. Nie myśl o tym jak o końcu, Deirdre, pomyśl o tym jak o początku. Może to będzie syn - silny, za parę lat gotów skoczyć dla ciebie w ogień. Może córka, rzucona w okrucieństwo świata solidarnie spleciona z tobą bezwzględnym uczuciem. Twoje dziecko nigdy się od ciebie nie odwróci i nigdy cię nie zdradzi. Dziś brzmi to absurdalnie, ale wspomnisz swoje słowa, kiedy pierwszy raz weźmiesz je na ręce. Jest i będzie częścią ciebie, twojej duszy i twojego serca. Jest i będzie tym, co pozostanie po tobie po śmierci. Stanie się tym, dla czego wciąż warto będzie żyć. Tym, dla czego będziesz musiała żyć. Kiedy to zrozumiesz, instynkt matki pomoże ci pojąć całą resztę. - Podniosła się nieznacznie, czule przeciągając dłonią wzdłuż jej łydki. - Nie dzieje się nic niepokojącego, możesz się podnieść. Dbaj o potas, to bardzo ważne. Jest w fasoli, burakach i ziemniakach. - Odsunęła się nieznacznie, by obmyć dłonie w pobliskiej misie z wodą.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Potwierdzenie Cassandry wcale nie wywołało w niej wzruszenia czy ulgi, wręcz przeciwnie, podsyciło irracjonalny lęk przed tym, co tak brutalnie odbierało życie, budując na zgliszczach jej ciała własne. Nowe, nieskalane, świeże, pojące się czystą krwią, bezpieczne pod kopułą rosnącego brzucha. Sama nie wiedziała, co wolałaby usłyszeć, ale zapewnienie o tym, że sprowadzi na ten świat coś dobrego wywołało w niej niespokojne drżenie. Nosiła brzemię Mrocznego Znaku, tak samo jak ojciec bezimiennego dziecka - czy i ono nie miało być od pierwszego oddechu spętane czarną magią? Czy zdoła w ogóle zaczerpnąć powietrza, krzyknąć, rozpłakać się i szukać życiodajnego mleka? Czy ona, jako matka, zdoła w ogóle je wykarmić? I, co ważniejsze, czy będzie chciała to zrobić. Zacisnęła mocniej usta, powstrzymując cisnące się na nie rozpaczliwe pytania, na które Vablatsky nie mogła przecież znać odpowiedzi.
Przeniosła wzrok na sufit, nie dając po sobie poznać w żaden sposób, że rozpoczęte przez uzdrowicielkę badanie wywołuje dyskomfort. Przywykła do silniejszej niewygody, do ciągłego, trwałego, ćmiącego bólu w skroniach. Słyszała syk Cassandry, lecz była wdzięczna za to, że nie wypowiedziała się na temat decyzji mężczyzny, który stał się przyczyną wszelkich cierpień. Sama zdawała sobie sprawę z naiwności, z toksycznego wpływu, z ran, jakie jej zadał: usłyszenie tego od osoby trzeciej wcale nie przyniosłoby jej ulgi czy satysfakcji, jedynie wzmocniłoby palący wstyd. Wolała słuchać spokojnego głosu Cassandry, otulającego ją, miękkiego, ale zdającego rzeczywistą relację z macierzyństwa. Rozluźniła się, wypuszczając powoli powietrze pomiędzy zagryzionymi zębami. - Nie mam matki - powiedziała cicho, bardziej do siebie niż do przyjaciółki; nie wyobrażała sobie powrotdu do Farley, do oceniającej ją rodziny: to nigdy nie wchodziło w grę. Tak samo jak miłość. Wzdrygnęła się, gdy Cassie kontynuowała opowieść, bez przesadnej powagi, bez egzaltacji; opowieść szczerą, brutalną, prostą, mogącą dać nadzieję każdej kobiecie - każdej oprócz niej, przeklętej, nienawidzącej uczuć, przywiązania, słabości. - To piękna opowieść - skomentowała w końcu, cicho, szczerze, otwierając oczy, dalej lekko wilgotne w skośnych kącikach. - Ale ja tego nie chcę, Cass. Nie zostałam stworzona do tego, by być matką, by dziecko było całym moim światem. Nie chcę kochać i być kochana - mówiła coraz szybciej, wylewając z siebie to, co brudne, plugawe, straszne, dla większości niezrozumiałe i odpychające, przeczące roli kobiety w czarodziejskim społeczeństwie. - Nigdy nie zdradzi, nigdy nie opuści? Widziałam zbyt wiele zdrad i okrucieństwa wobec najbliższych, by móc w to uwierzyć - dodała z goryczą, a pelne usta znów zacisnęły się w wąską linię. Zdenerwowanie rosło, nie na Vablatsky, na siebie samą: dopuściła do zupełnego rozpadu własnego życia, przez zaniedbanie, przez oswojenie; osiadła na laurach, upiła się szczęściem - i poniosła tego najtragiczniejsze konsekwencje.
Gdy tylko uzdrowicielka zezwoliła na zmianę pozycji, Deirdre usiadła, pobladła, lecz z zaczerwienioną z emocji szyją. - A po śmierci pozostanie po mnie coś więcej; potęga, którą osiągnę, pokój, który zaprowadzę, decyzje, jakie podejmę - kontynuowała hardo, wręcz zajadle, nie mogąc pogodzić się z wizją macierzyństwa, jaką roztoczyła przed nią przyjaciółka. - Po tobie także, Cassandro. Lysandra jest mi bliska, doskonale o tym wiesz, ale...pozostanie po tobie coś więcej, twoje osiągnięcia jako uzdrowicielka, odkrycia dokonane jako badaczka. Coś trwalszego niż kruche ciało, które w połowie pochodzi od innego człowieka; od człowieka, który przyniósł jedynie krzywdę i gwałt - kontynuowała dotykając bolesnych wspomnień: dla ich obydwu. Zamilkła jednak, muskając chłodnymi palcami własne skronie: ostatnio łatwo dawała się wyprowadzić z równowagi, chwiejna, bezsilna, bezradna. Zaśmiała się króciutko, głucho; potas, warzywne inspiracje - nie miała do tego głowy. - Nie mam żadnego instynktu, już nie; nawet ten przetrwania mnie zawiódł - wyszeptała, zsuwając się z na podłogę. Poprawiła szatę - pedantycznie i drobiazgowo jak zwykle - po czym przeniosła wilgotne od emocji spojrzenie na Vablatsky. Nie powinna była obciążać ją własnym cierpieniem, wątpliwościami, defetyzmem: podchodziły do cudu narodzin zupełnie inaczej. - Postaram się - ugięła się pod spokojnym wzrokiem, tak, zadba o siebie, by jakoś przeżyć kolejny dzień, dwa, kilkanaście; egzystowała bowiem tylko dla Czarnego Pana. Pozostałe części jej życia zniknęły, roztrzaskane w drzazgi jedną decyzją Tristana, wyrzucającego ją na bruk jak brudne, budzące pogardę zwierzę.
Przeniosła wzrok na sufit, nie dając po sobie poznać w żaden sposób, że rozpoczęte przez uzdrowicielkę badanie wywołuje dyskomfort. Przywykła do silniejszej niewygody, do ciągłego, trwałego, ćmiącego bólu w skroniach. Słyszała syk Cassandry, lecz była wdzięczna za to, że nie wypowiedziała się na temat decyzji mężczyzny, który stał się przyczyną wszelkich cierpień. Sama zdawała sobie sprawę z naiwności, z toksycznego wpływu, z ran, jakie jej zadał: usłyszenie tego od osoby trzeciej wcale nie przyniosłoby jej ulgi czy satysfakcji, jedynie wzmocniłoby palący wstyd. Wolała słuchać spokojnego głosu Cassandry, otulającego ją, miękkiego, ale zdającego rzeczywistą relację z macierzyństwa. Rozluźniła się, wypuszczając powoli powietrze pomiędzy zagryzionymi zębami. - Nie mam matki - powiedziała cicho, bardziej do siebie niż do przyjaciółki; nie wyobrażała sobie powrotdu do Farley, do oceniającej ją rodziny: to nigdy nie wchodziło w grę. Tak samo jak miłość. Wzdrygnęła się, gdy Cassie kontynuowała opowieść, bez przesadnej powagi, bez egzaltacji; opowieść szczerą, brutalną, prostą, mogącą dać nadzieję każdej kobiecie - każdej oprócz niej, przeklętej, nienawidzącej uczuć, przywiązania, słabości. - To piękna opowieść - skomentowała w końcu, cicho, szczerze, otwierając oczy, dalej lekko wilgotne w skośnych kącikach. - Ale ja tego nie chcę, Cass. Nie zostałam stworzona do tego, by być matką, by dziecko było całym moim światem. Nie chcę kochać i być kochana - mówiła coraz szybciej, wylewając z siebie to, co brudne, plugawe, straszne, dla większości niezrozumiałe i odpychające, przeczące roli kobiety w czarodziejskim społeczeństwie. - Nigdy nie zdradzi, nigdy nie opuści? Widziałam zbyt wiele zdrad i okrucieństwa wobec najbliższych, by móc w to uwierzyć - dodała z goryczą, a pelne usta znów zacisnęły się w wąską linię. Zdenerwowanie rosło, nie na Vablatsky, na siebie samą: dopuściła do zupełnego rozpadu własnego życia, przez zaniedbanie, przez oswojenie; osiadła na laurach, upiła się szczęściem - i poniosła tego najtragiczniejsze konsekwencje.
Gdy tylko uzdrowicielka zezwoliła na zmianę pozycji, Deirdre usiadła, pobladła, lecz z zaczerwienioną z emocji szyją. - A po śmierci pozostanie po mnie coś więcej; potęga, którą osiągnę, pokój, który zaprowadzę, decyzje, jakie podejmę - kontynuowała hardo, wręcz zajadle, nie mogąc pogodzić się z wizją macierzyństwa, jaką roztoczyła przed nią przyjaciółka. - Po tobie także, Cassandro. Lysandra jest mi bliska, doskonale o tym wiesz, ale...pozostanie po tobie coś więcej, twoje osiągnięcia jako uzdrowicielka, odkrycia dokonane jako badaczka. Coś trwalszego niż kruche ciało, które w połowie pochodzi od innego człowieka; od człowieka, który przyniósł jedynie krzywdę i gwałt - kontynuowała dotykając bolesnych wspomnień: dla ich obydwu. Zamilkła jednak, muskając chłodnymi palcami własne skronie: ostatnio łatwo dawała się wyprowadzić z równowagi, chwiejna, bezsilna, bezradna. Zaśmiała się króciutko, głucho; potas, warzywne inspiracje - nie miała do tego głowy. - Nie mam żadnego instynktu, już nie; nawet ten przetrwania mnie zawiódł - wyszeptała, zsuwając się z na podłogę. Poprawiła szatę - pedantycznie i drobiazgowo jak zwykle - po czym przeniosła wilgotne od emocji spojrzenie na Vablatsky. Nie powinna była obciążać ją własnym cierpieniem, wątpliwościami, defetyzmem: podchodziły do cudu narodzin zupełnie inaczej. - Postaram się - ugięła się pod spokojnym wzrokiem, tak, zadba o siebie, by jakoś przeżyć kolejny dzień, dwa, kilkanaście; egzystowała bowiem tylko dla Czarnego Pana. Pozostałe części jej życia zniknęły, roztrzaskane w drzazgi jedną decyzją Tristana, wyrzucającego ją na bruk jak brudne, budzące pogardę zwierzę.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Na tafli wody zebranej w misie rozeszły się kręgi, kiedy włożyła do niej smukłe dłonie, obmywając ich skórę; uniosła spojrzenie na Deirdre, uważnie lustrując jej twarz szmaragdowym spojrzeniem - bez uśmiechu, ale i bez przesadnego współczucia, które w tej sytuacji mogłoby zostać - mylnie - odebrane jako litość. Deirdre nie miała rodziny, prawda, Cassandra przecież o tym dobrze wiedziała - ale to wcale niczego nie zmieniało.
- A ja wtedy nie miałam przyjaciół - wyznała spokojnie, nie miało znaczenia, odkąd uzyskiwało się pomoc, jej matka nigdy nie była czuła ani kochająca. - Nie jesteś sama, Deirdre - o tym musisz pamiętać - Przecież przy niej była. Obiecała być przy porodzie. Nie pomoże jej zająć się dzieckiem, będzie musiała skupić uwagę na własnym - ale była obok, jeśli będzie czegokolwiek potrzebowała. Rozumiała jej słowa zapewne lepiej, niż ktokolwiek inny, za pierwszym razem czuła przecież podobne przerażenie - i za drugim razem trzymały się jej podobne rozterki, kiedy zastanawiała się, czy powinna zachować, czy uśmiercić rosnące w niej dziecko. Rozumiała jej przerażenie i rozumiała jej niechęć. Ale ona przeszła już tę drogę - i wierzyła, że wie, co znajduje się na jej końcu.
- To nie twój wybór, odebrałaś go sobie - odpowiedziała spokojnie, przysiadając na pryczy obok - subtelnie wyciągając ku niej dłoń, by pomóc jej podnieść plecy. Przyszła do niej zbyt późno, by przerwać ciążę. - To już się wydarzyło. To dzieje się w tym momencie. - Nie można było wiecznie zaprzeczać faktom, Deirdre została matką. Urodzi je. - Na miłość dziecka trzeba sobie zasłużyć - Ona sama nie szanowała własnej matki, wątpliwości Deirdre nie były bezzasadne. - Ale to jedyna gra, w którą nie zagrałam z wyrachowaniem - Jej miłość do Lysandry nie była interesowna. Kochała ją odkąd ujrzała ją po raz pierwszy, bezgranicznie, bezwarunkowo i bezdyskusyjnie. Połączyła je więź silniejsza od czegokolwiek, co do tamtej pory znała, więź silniejsza od życia, które gotowa byłaby oddać za córkę. Które w pewien sposób oddała, od tamtej pory myśląc wyłącznie o tym, co dobre było dla jej córki, nie dla niej samej. Uśmiechnęła się - też subtelnie - słysząc wyliczankę Deirdre, czym była potęga wobec śmierci? Czym były dokonania? - Czym będzie ten pokój, jeśli nie będzie nikogo, kto mógłby w nim żyć? - Nikogo ważnego, znała swoją przyjaciółkę dobrze, nie miała w sobie więcej empatii niż Cassandra - los obcych ludzi jej nie obchodził wcale. - Nie dbam o to, co po mnie zostanie - wyznała szczerze - dbam tylko o to, co zostawię dla niej. Bez niej - nie dokonałabym żadnej z tych rzeczy, tylko dla niej żyję. Zrozum, ten mężczyzna zabrał mi wtedy wszystko, nie tylko czas, przede wszystkim godność i poczucie własnej wartości. - Coś nas łączy, prawda? - Przyniósł krzywdę i gwałt, ale Lysandra nie ma w sobie z niego nic. Jest tylko moja. I zawsze będzie moja. Nigdy mnie nie skrzywdzi. I nigdy nie pozwoli mnie skrzywdzić. Nie on sprowadził ją na świat, nie on ją wychowa i nie jego będzie widzieć w lustrze, w każdej z trzech części jest moja i w żadnej połowie nie jest jego. - Nigdy nie wierzyła w rolę ojca. Nigdy jej też ta rola nazbyt nie obchodziła, wychowała się bez mężczyzny i nie uważała, by był pod jej dachem do czegokolwiek potrzebny. - To dla niej przeżyłam. To dla niej po ucieczce od niego znalazłam w sobie siłę. To jej zawdzięczam życie - Dała je i zabrała zarazem, nie, nie zabrała - to ona jej je oddała, z wdzięczności. Bolesne wspomnienia nie rozdrapywały już zabliźnionych ran, przeszła przez to i stała się silniejsza - dzięki córce.
- Byłaś ślepa - westchnęła cicho, czy i ona nie straciła instynktu przetrwania, kiedy czuła na sobie ciężką rękę Mulcibera? Trwała przy nim tak długo, zaślepiona oddaną miłością. Bo miłości potrzebuje każdy, tak jak każdy potrzebuje czasu, by to sobie uzmysłowić. - Ale musisz wreszcie otworzyć oczy. Nie dla siebie - A dla dziecka, choć dobrze wiedziała, jak trudno było tego dokonać. Ją przymusiły do tego inne okoliczności, realna groźba, której nie mogła zignorować. Być może i ona była elementem przeznaczenia, być może bez niej ta historia skończyłaby się zgoła inaczej. - Zostań dziś u mnie, odpoczniesz - zaproponowała wciąż spokojnie, obserwując widoczną wilgoć w jej oczach - była strzępkiem nerwów, cieniem siebie, chciała jej ulżyć w tym cierpieniu. Wysłuchać, zdjąć choć niewielki fragment ciężaru z serca. Niewiele zrobić mogła - ale zrobić cokolwiek pragnęła.
- A ja wtedy nie miałam przyjaciół - wyznała spokojnie, nie miało znaczenia, odkąd uzyskiwało się pomoc, jej matka nigdy nie była czuła ani kochająca. - Nie jesteś sama, Deirdre - o tym musisz pamiętać - Przecież przy niej była. Obiecała być przy porodzie. Nie pomoże jej zająć się dzieckiem, będzie musiała skupić uwagę na własnym - ale była obok, jeśli będzie czegokolwiek potrzebowała. Rozumiała jej słowa zapewne lepiej, niż ktokolwiek inny, za pierwszym razem czuła przecież podobne przerażenie - i za drugim razem trzymały się jej podobne rozterki, kiedy zastanawiała się, czy powinna zachować, czy uśmiercić rosnące w niej dziecko. Rozumiała jej przerażenie i rozumiała jej niechęć. Ale ona przeszła już tę drogę - i wierzyła, że wie, co znajduje się na jej końcu.
- To nie twój wybór, odebrałaś go sobie - odpowiedziała spokojnie, przysiadając na pryczy obok - subtelnie wyciągając ku niej dłoń, by pomóc jej podnieść plecy. Przyszła do niej zbyt późno, by przerwać ciążę. - To już się wydarzyło. To dzieje się w tym momencie. - Nie można było wiecznie zaprzeczać faktom, Deirdre została matką. Urodzi je. - Na miłość dziecka trzeba sobie zasłużyć - Ona sama nie szanowała własnej matki, wątpliwości Deirdre nie były bezzasadne. - Ale to jedyna gra, w którą nie zagrałam z wyrachowaniem - Jej miłość do Lysandry nie była interesowna. Kochała ją odkąd ujrzała ją po raz pierwszy, bezgranicznie, bezwarunkowo i bezdyskusyjnie. Połączyła je więź silniejsza od czegokolwiek, co do tamtej pory znała, więź silniejsza od życia, które gotowa byłaby oddać za córkę. Które w pewien sposób oddała, od tamtej pory myśląc wyłącznie o tym, co dobre było dla jej córki, nie dla niej samej. Uśmiechnęła się - też subtelnie - słysząc wyliczankę Deirdre, czym była potęga wobec śmierci? Czym były dokonania? - Czym będzie ten pokój, jeśli nie będzie nikogo, kto mógłby w nim żyć? - Nikogo ważnego, znała swoją przyjaciółkę dobrze, nie miała w sobie więcej empatii niż Cassandra - los obcych ludzi jej nie obchodził wcale. - Nie dbam o to, co po mnie zostanie - wyznała szczerze - dbam tylko o to, co zostawię dla niej. Bez niej - nie dokonałabym żadnej z tych rzeczy, tylko dla niej żyję. Zrozum, ten mężczyzna zabrał mi wtedy wszystko, nie tylko czas, przede wszystkim godność i poczucie własnej wartości. - Coś nas łączy, prawda? - Przyniósł krzywdę i gwałt, ale Lysandra nie ma w sobie z niego nic. Jest tylko moja. I zawsze będzie moja. Nigdy mnie nie skrzywdzi. I nigdy nie pozwoli mnie skrzywdzić. Nie on sprowadził ją na świat, nie on ją wychowa i nie jego będzie widzieć w lustrze, w każdej z trzech części jest moja i w żadnej połowie nie jest jego. - Nigdy nie wierzyła w rolę ojca. Nigdy jej też ta rola nazbyt nie obchodziła, wychowała się bez mężczyzny i nie uważała, by był pod jej dachem do czegokolwiek potrzebny. - To dla niej przeżyłam. To dla niej po ucieczce od niego znalazłam w sobie siłę. To jej zawdzięczam życie - Dała je i zabrała zarazem, nie, nie zabrała - to ona jej je oddała, z wdzięczności. Bolesne wspomnienia nie rozdrapywały już zabliźnionych ran, przeszła przez to i stała się silniejsza - dzięki córce.
- Byłaś ślepa - westchnęła cicho, czy i ona nie straciła instynktu przetrwania, kiedy czuła na sobie ciężką rękę Mulcibera? Trwała przy nim tak długo, zaślepiona oddaną miłością. Bo miłości potrzebuje każdy, tak jak każdy potrzebuje czasu, by to sobie uzmysłowić. - Ale musisz wreszcie otworzyć oczy. Nie dla siebie - A dla dziecka, choć dobrze wiedziała, jak trudno było tego dokonać. Ją przymusiły do tego inne okoliczności, realna groźba, której nie mogła zignorować. Być może i ona była elementem przeznaczenia, być może bez niej ta historia skończyłaby się zgoła inaczej. - Zostań dziś u mnie, odpoczniesz - zaproponowała wciąż spokojnie, obserwując widoczną wilgoć w jej oczach - była strzępkiem nerwów, cieniem siebie, chciała jej ulżyć w tym cierpieniu. Wysłuchać, zdjąć choć niewielki fragment ciężaru z serca. Niewiele zrobić mogła - ale zrobić cokolwiek pragnęła.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Pokręciła powoli głową, zbierając siły, by odpowiedzieć pewnie i spokojnie, bez łamiącego się głosu, mogącego zostać odebranym jako oznaka niewdzięczności. - Macie swoje życie, swoje problemy. Na Merlina, Cass, rodzisz w tym samym czasie, co ja - odparła, początkowo spokojnie, lecz lęk przejął kontrolę nad dźwiękami wydobywającymi się z zaciśniętego gardła. Wszystko wyglądałoby inaczej, gdyby faktycznie miała możliwość pozwolenia sobie na słabość, na poleganie wyłącznie na przyjaciółce. Taka opcja nie istniała, Vablatsky niosła swój ciężar a to przekreślało szanse na pomoc. Co, jeśli urodzą w tym samym czasie? Co, jeśli uzdrowicielka nie będzie w stanie odebrać porodu? Każdy z tych lęków widoczny był w ciemnych, wystraszonych i niespokojnych oczach, skrywanych raz po raz pod wachlarzem rzęs. Zamrugała gwałtownie, zerkając z ukosa na siadającą obok brunetkę, w pierwszym odruchu dość gniewnie - szybko jednak pojęła, że czarownica nie karci jej, a jedynie ustawia rzeczywistość w odpowiedniej perspektywie, podkreśla stan faktyczny, niemożliwy do zmiany. Deirdre wypuściła powoli nagromadzone powietrze, porzucając urazę lub zalążek wściekłości. Emocje gwałtownie przejmowały nad nią kontrolę, ale równie szybko odpływały; czuła się jak wątły materiał targany przez wzburzone fale to w jedną, to w drugą stronę. - Nie chcę miłości - powtórzyła uparcie, szczerze; tak silne uczucia przyniosły jej do tej pory jedynie cierpienie. - A śmierć...kto powiedział, że jest ostateczna? - spytała, unosząc wyżej podbródek, z dawno niewidzianą dumą i zaciętością. Czarny Pan sięgał dalej niż śmierć, dalej niż destrukcja; wskrzeszał magię silniejszą i bardziej przerażającą od moralnych zasad. Czarne, kocie oczy zalśniły czymś silniejszym, widocznym w nich po raz pierwszy od wielu tygodni, lecz przy następnych słowach Cass, dotykających wrażliwego tematu mężczyzny, znów przesłoniły się mętną mgiełką. Smukłe ramiona Azjatki spięły się, wzrok powędrował w dół, na kamienną podłogę. Dziecko jako sens życia - czy to właśnie jej pozostało? Zagryzła wargi, w głowie odbijała się echem spanikowana mantra, nie chciała tego. Nie chciała, by jedynym wspomnieniem po Tristanie, po tym, co ich łączyło, po palącej namiętności zostało coś tak bezradnego i kruchego, jak niemowlę. Zagryzła dolną wargę, powstrzymując się od kolejnego komentarza, z pewnością obrazoburczego, uderzającego w przekonania Cassandry - a pomimo rozchwiania nie pozwalała sobie na to, by w jakikolwiek sposób zranić przyjaciółkę. Różniły się, akceptowała ten stan wszechrzeczy. - Nie zamierzam nic nikomu zawdzięczać - wychrypiała bezgłośnie, osłabiona tym buntem; i wbrew swym słowom, przechyliła głowę w bok, układając ją na ramieniu kobiety, wierząc, że ta jej nie odtrąci. - Poza tobą. Ty mnie uratowałaś i ty uratujesz mnie tym razem - szepnęła bezradnie, szukając własną, zimną dłonią, dłoni brunetki. Ścisnęła ją mocno i uniosła wzrok - już widzący, tak, miała rację, była zaślepiona, przepełniona miłością: i już nigdy nie pozwoli sobie na coś podobnego, niezależnie, czy względem mężczyzny, czy względem dziecka. - Obiecaj, że mi pomożesz. Że gdy później, po porodzie...jeśli nie będę w stanie - że pomożesz mi je zabić - wychrypiała z pasją i rozpaczą, prawie błagalnie owijając własne palce wokół jej wręcz boleśnie. Obawiała się tego, że gdy spojrzy w twarz dziecka i odkryje w nim jakiekolwiek podobieństwo do Tristana, stchórzy, nie potrafiąc przycisnąć jedwabnej poduszeczki do podobnie zarysowanych ust, nosa, oczu; do wspomnienia zaklętego w bezbronnym ciałku, kumulującym ich czarnomagiczny potencjał w przyszłe życie. Czekała z szybko bijącym sercem na odpowiedź Cassandry, a później znów się rozluźniła - lub raczej opadła z sił, próbując zmusić się do odrzucenia zaproszenia. I tak wykorzystywała przyjaciółkę, nachodziła ją, przeszkadzała w uporządkowanym dniu pracy - usta już układały się w przeczącą odpowiedź a dłoń sięgała do różdżki, by móc rozmyć się w czarnej mgle i opuścić lecznicę, lecz umysł zdecydował szybciej, kiwając głową. Potrzebowała choć chwili odpoczynku, pożywnej strawy, ciepłego miejsca, w którym mogłaby zregenerować choć ułamek sił.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
- A nie panikuję nawet połowy z tego, co ty - odparła spokojnie, ich sytuacje nie różniły się od siebie znacznie, nie ponadto, że Cassandra miała mieć już drugie dziecko i nie ponadto, że ona była już matką i posiadała uzdrowicielskie doświadczenia. Kraina rodzicielstwa, do której wkraczała Deirdre, była jej obca - przez to może nieco trudniejsza, ale tylko w odbiorze. Czekało je to samo. Rozumiała Deirdre i rozumiała złość, z jaką reagowała na jej słowa - a która prędko gasła w jej oczach, rozumiała jej rozchwianie, rozumiała jej ból i rozumiała jej lęk. Kiedy była w ciąży z Lysandrą tak samo jak ona nie miała na świecie swojego miejsca - ale to dzięki córce stanęła na nogi. Tylko dzięki niej. Wierzyła, że z Deirdre będzie tak samo. - Nie jest ostateczna - odparła lekko, nie musiała znać tajemnic Czarnego Pana, żeby to wiedzieć, podania o kamieniu filozoficznym niosły oczywistość. - Ale wieczne życie musi być gorsze od śmierci - Nie chciałaby żyć wiecznie - nie chciałaby patrzeć na starzejącą i umierającą Lysandrę, nie chciałaby obserwować swojego wyniszczającego się ciała, trawionego chorobami i słabościami, rozsypującymi się w proch tydzień po tygodniu, aż zostanie po niej tylko ulotna dusza. Deirdre mogła pragnąć nieśmiertelności, Cassandra jej nie chciała. Dla niej najważneijsze było coś innego - ktoś inny. Zostanie z nią tak długo, jak długo będzie trzeba i zniknie, gdy zacznie zawadzać, taka była kolej rzeczy. Nie odpowiedziała na jej butne stwierdzenie, gdy poczuła głowę wspartą na własnym ramieniu, przytuliła ją czule: spokojnie i z tą samą troską, co zawsze. Musiała wyrzucić z siebie złość, nie winiła ją za to.
- To nie powód do wstydu, Dei - szepnęła cicho, odwzajemniając uścisk jej dłoni. Nie spodziewała się, że jej wyzwanie miało doprowadzić do tak dramatycznej prośby - tak jak nie spodziewała się, by Deirdre wciąż tego pragnęła, kiedy sprowadzi już na świat swoje dziecko. Widziała wiele matek, zniechęconych i przerażonych swoim stanem, które po porodzie oddawały swojemu dziecku całe serce. Nie wszystkie, w niektórych z nich ten lęk pozostawał - a dziecko w ich rękach i tak nie zaznałoby nigdy szczęścia. Pozbycie się go było dla nich niekiedy jedynym rozwiązaniem. Czy tak miało się stać w przypadku Deirdre - nie mogła tego wiedzieć, los pisał różne scenariusze, niekiedy bardzo przewrotne. Nie miała wizji związanej z przyjaciółką - a to mogło wróżyć tylko dobrze. Początkowo nie odpowiedziała, czując coraz mocniej wbijające się w jej dłoń palce.
- Jeśli wciąż będziesz tego chciała - zastrzegła, mówiła powoli, ostrożnie, mówiła prawdę, nie zamierzała jej oszukiwać. - Otruję je krótko po porodzie. - Urwała, spoglądając na nią z zastanowieniem; czy naprawdę śmierć była jedynym rozwiązaniem? - Lub zaniosę do sierocińca. Nikt się nigdy nie dowie, że było twoje. Nikt go nigdy z tobą nie powiąże. Nigdy go nie zobaczysz - Nie potrafiłaby tego jednak zrobić wbrew jej woli - jako matka powinna podjąć tę decyzję. - Nie rób tego pod wpływem emocji - poprosiła, gładząc jej włosy, tak czarne jak jej same. - Emocje nigdy nie radzą dobrze - dodała szeptem, biorąc kosmyk między palce. Miała jeszcze kilka długich miesięcy, to dość, by zmienić zdanie nawet parę razy. Przymknęła oczy, opierając się głową o pobliską ścianę, Deirdre potrzebowała czułości, cichego wsparcia. Spokoju i odpoczynku - dla ciała i duszy. Ponoć to po umiejętności wspólnego milczenia najprościej było odróżnić prawdziwego przyjaciela, Cassandra pozwoliła ciszy trwać. Dopiero po dłuższej chwili opuściła swojego gościa, by przygotować dla niego napar z ziół uspakajających - bezpieczny dla przyszłej matki - pomoże znieść psychiczny dyskomfort i ułatwi dobry sen, tak ważny dla niej dzisiaj. Dziurawiec, len, chmiel i melisa, odrobina waleriany, zmieszane z kroplą miodu czaropszczół pozwalało osiągnąć całkowity spokój ducha.
Do dna, kochanie.
zt x2
- To nie powód do wstydu, Dei - szepnęła cicho, odwzajemniając uścisk jej dłoni. Nie spodziewała się, że jej wyzwanie miało doprowadzić do tak dramatycznej prośby - tak jak nie spodziewała się, by Deirdre wciąż tego pragnęła, kiedy sprowadzi już na świat swoje dziecko. Widziała wiele matek, zniechęconych i przerażonych swoim stanem, które po porodzie oddawały swojemu dziecku całe serce. Nie wszystkie, w niektórych z nich ten lęk pozostawał - a dziecko w ich rękach i tak nie zaznałoby nigdy szczęścia. Pozbycie się go było dla nich niekiedy jedynym rozwiązaniem. Czy tak miało się stać w przypadku Deirdre - nie mogła tego wiedzieć, los pisał różne scenariusze, niekiedy bardzo przewrotne. Nie miała wizji związanej z przyjaciółką - a to mogło wróżyć tylko dobrze. Początkowo nie odpowiedziała, czując coraz mocniej wbijające się w jej dłoń palce.
- Jeśli wciąż będziesz tego chciała - zastrzegła, mówiła powoli, ostrożnie, mówiła prawdę, nie zamierzała jej oszukiwać. - Otruję je krótko po porodzie. - Urwała, spoglądając na nią z zastanowieniem; czy naprawdę śmierć była jedynym rozwiązaniem? - Lub zaniosę do sierocińca. Nikt się nigdy nie dowie, że było twoje. Nikt go nigdy z tobą nie powiąże. Nigdy go nie zobaczysz - Nie potrafiłaby tego jednak zrobić wbrew jej woli - jako matka powinna podjąć tę decyzję. - Nie rób tego pod wpływem emocji - poprosiła, gładząc jej włosy, tak czarne jak jej same. - Emocje nigdy nie radzą dobrze - dodała szeptem, biorąc kosmyk między palce. Miała jeszcze kilka długich miesięcy, to dość, by zmienić zdanie nawet parę razy. Przymknęła oczy, opierając się głową o pobliską ścianę, Deirdre potrzebowała czułości, cichego wsparcia. Spokoju i odpoczynku - dla ciała i duszy. Ponoć to po umiejętności wspólnego milczenia najprościej było odróżnić prawdziwego przyjaciela, Cassandra pozwoliła ciszy trwać. Dopiero po dłuższej chwili opuściła swojego gościa, by przygotować dla niego napar z ziół uspakajających - bezpieczny dla przyszłej matki - pomoże znieść psychiczny dyskomfort i ułatwi dobry sen, tak ważny dla niej dzisiaj. Dziurawiec, len, chmiel i melisa, odrobina waleriany, zmieszane z kroplą miodu czaropszczół pozwalało osiągnąć całkowity spokój ducha.
Do dna, kochanie.
zt x2
bo ty jesteś
prządką
prządką
Było zimno — tak, jak nigdy; nie pamiętał, by temperatury na zewnątrz spadały tak mocno, że zamykał zimą okna swojego mieszkania, pozwalając, by w czterech ścianach zalęgł się dawno niespotkany zaduch i ciepło. Śnieg przestał lecieć, ale zdążyło napadać go tyle, że zwały zmieszanego z błotem alei puchu walały się wzdłuż ścian kamienic. Skrzypiał pod jego stopami, ale był równie zdradziecki, co otoczenie. Pod jego cienką warstwą gromadziła się zlodowaciała, śliska powłoka. Padający nieustannie dwa miesiące deszcz pozostawił po sobie kałuże i uliczne potoki, które po ustaniu anomalii i spadkiem temperatury zamarzły. Kierując swoje kroki z Gwiezdnego Proroka do lecznicy zdążył przemarznąć. Było zimno i jemu, jego skóra była blada i zmarznięta, chociaż na głowę naciągnięty miał kaptur, a dłonie trzymał głęboko wciśnięte w kieszeniach. Jego płaszcz nie był tak ciepły, jak dotąd sądził, zimowy wiatr z zaskakującą łatwością przedzierał się przez materiał. Brakowało w nim zwierzęcego podszycia, skóry, futra, wełny. Dotąd nie były potrzebne, zimy w Anglii były zwykle dość łagodne, głównie deszczowe, a on zawsze preferował niskie temperatury i zimowe miesiące.
Wszedł do środka od razu, bez wahania — mróz przegonił go z ulicy w mgnieniu oka, od razu klasyfikując pomysł zapalenia papierosa jako wyjątkowo głupi, chociaż miał na to chęć. Otrzepał buty i uczynił kilka kroków, ale na horyzoncie z lazaretu wyłoniła się parszywa gęba trolla. Zdawało mu się, że już przywykł do tego widoku, podobnie jak i do prób podjęcia negocjacji, które w jego przypadku okazywały się niezmiennie bezowocne. Nie znał trollińskiego, a Umhra chyba niespecjalnie chciał próbować komunikacji po angielsku, nawet jeśli kojarzył odpowiednie słowa. Wyciągnął więc ręce z kieszeni w jego kierunku od razu obwieszczając mu, że przybył w pokojowych zamiarach. Nie zamierzał go zwieść i wiedział, że ta metoda nie pozwoli mu przejść dalej, ale przynajmniej nie będzie musiał wyciągać różdżki. Przez chwilę.
— Spokojnie — mruknął, patrząc na niego; szczęśliwie dla niego dobiegł go dźwięk małych, szybko stawianych — zapewne w pośpiechu — kroków. Mała Lysa, mała wybawicielka, która miała szansę ugłaskać bydlę, nie doprowadzając do bezsensownego rozlewu krwi. Skostniałe dłonie utrzymał jeszcze wyciągnięte przed siebie, póki nie ujrzał dziewczynki, ale od razu powiódł wzrokiem w tamtym kierunku. — Lysandra? Lysa? Mogę wejść?— spytał grzecznie pogodnym tonem. Miała wiele z matki, żądaniami i gniewem niczego przy niej nie ugra, wiedział to od dawna. Być może z tego samego powodu dziewczynka nigdy nie była pospolitym bachorem. Rezolutna dziewczynka nie tylko wizualnie przypominała swoją matkę, miała jej gesty, a czasem nawet spojrzenia, które bywały dość zabawne, kiedy usilnie starała się ją naśladować. Chłonęła wiedzę szybko, a on nie tracił względem niej cierpliwości. Od kilku lat obserwował, jak rośnie, wychowuje się w kurzu i nokturnowym brudzie, wśród najgorszych mętów i niebezpieczeństw, radząc sobie dzięki Cassandrze zadziwiająco dobrze w tym ponurym otoczeniu.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
– Psik, uciekaj – głos małej dziewczynki szeptem rozdarł ciemną, ciężką ciszę, a jasna dłoń spróbowała odsunąć czarne, kocie futro od swojej ręki, która cały czas poruszała się nad misą z wodą. Przeszkadzał jej, nie miała teraz czasu na zabawę, na nią przyjdzie pora później, kiedy skończy prać bandaże poplamione starą krwią i gnijącymi skrawkami tkanek. Śmierdziało po nich i choć mała Vablatsky była przyzwyczajona do odoru, wciąż kręcił w nozdrzach, wywoływał gęsią skórkę i zniechęcał. Był jednak częścią lecznicy, jego integralną cechą, rozpoznawalną wśród zwierząt Nokturnu, które tylko tutaj szukały ucieczki przed śmiercią. Napęczniałe od wody małe dłonie zdążyły się już pomarszczyć, a opuszki palców stały się nieprzyjemnie szorstkie, gdy kończyła swoje zadanie. Woda w misie była niemal czarna od posoki, kiedy pozbywała się jej za lazaretem. Uprane bandaże rozwiesiła w suszarni, przy okazji porywając kilka listków pokrzywy, by przyrządzić z nich herbatę dla Wrony – potrzebowała dobroczynnych właściwości naparu, zwłaszcza teraz, gdy młode pisklę miało niedługo powitać świat. Chciała na chwilę usiąść, żeby Licho mógł choć przez chwilę napawać się pieszczotami w podzięce za wyłapanie kolejnej, kręcącej się po piętrze myszy, ale gdy ukucnęła po podłodze potoczył się zimny powiew powietrza wprost od wejściowych drzwi. Matka musiała odpocząć, więc spała, jak podejrzewała Lysandra, kolejny chory nie powinien nastręczać jej kłopotów. Ruszyła w stronę przedsionka, chcąc sprawdzić, co się działo, Licho zdecydował się unieść z podłogi i kroczyć za nią niczym duch. Dziewczynka otworzyła drzwi i wyjrzała lekko zza nich, szybko odnajdując źródło niespokojnych, wręcz zirytowanych poburkiwań Umhry.
Nie widziała Wilka przez niemal trzy miesiące. Niewiele zmieniło się w jej życiu w tym czasie, ale zaczynała zdawać sobie sprawę, że jej ciało coraz szybciej ulegało zmianom. Była wyższa i choć wciąż chuda, coraz bardziej przypominała matkę, dojrzałą Wronę. Na miejscu pisklęcego puchu pojawiło się pierwsze pióro, twarde i gotujące ciało na prawdziwy lot w przyszłości. Urosły jej włosy, które Cassandra każdego dnia splatała w długi warkocz.
Otworzyła nieco szerzej drzwi, przyglądając mu się z uwagą. Wyszła nawet krok do przodu i położyła dłoń na ręce przyjaciela, dając mu znak, że przybysz nie jest intruzem. W jej głowie pojawiły się wobec niego pewne plany. Może uda jej się go wykorzystać. Matka, choć kochała ją całym sercem, potrzebowała teraz odpoczynku, nie kolejnych obowiązków.
– Wejdź – odezwała się. – Ale nie na długo, mama nie chciała, żebyś tu przychodził. – wycofała się i ruszyła swobodnie w stronę kuchni, po drodze wyciągając z kieszeni liście pokrzywy. – Chodź za mną. Podgrzej mi wodę – rzuciła do Wilka, wiedząc już, że przedziwne magiczne wyładowania minęły dzięki ostatniemu deszczowi, który spadł na Anglię pod koniec grudnia. – Muszę zrobić mamie herbatę.
Nie widziała Wilka przez niemal trzy miesiące. Niewiele zmieniło się w jej życiu w tym czasie, ale zaczynała zdawać sobie sprawę, że jej ciało coraz szybciej ulegało zmianom. Była wyższa i choć wciąż chuda, coraz bardziej przypominała matkę, dojrzałą Wronę. Na miejscu pisklęcego puchu pojawiło się pierwsze pióro, twarde i gotujące ciało na prawdziwy lot w przyszłości. Urosły jej włosy, które Cassandra każdego dnia splatała w długi warkocz.
Otworzyła nieco szerzej drzwi, przyglądając mu się z uwagą. Wyszła nawet krok do przodu i położyła dłoń na ręce przyjaciela, dając mu znak, że przybysz nie jest intruzem. W jej głowie pojawiły się wobec niego pewne plany. Może uda jej się go wykorzystać. Matka, choć kochała ją całym sercem, potrzebowała teraz odpoczynku, nie kolejnych obowiązków.
– Wejdź – odezwała się. – Ale nie na długo, mama nie chciała, żebyś tu przychodził. – wycofała się i ruszyła swobodnie w stronę kuchni, po drodze wyciągając z kieszeni liście pokrzywy. – Chodź za mną. Podgrzej mi wodę – rzuciła do Wilka, wiedząc już, że przedziwne magiczne wyładowania minęły dzięki ostatniemu deszczowi, który spadł na Anglię pod koniec grudnia. – Muszę zrobić mamie herbatę.
mógłbyś przysiąc, że widziałeś wczoraj
skrzydła jej
jak je chowała pod sukienką
skrzydła jej
jak je chowała pod sukienką
Nie pomylił się. Mała Wrona ukazała się jego oczom, a rosła jak na drożdżach. Przez ostatnie półrocze widywał ją rzadko, tym bardziej, za każdym razem zdawała się być coraz wyższa i smuklejsza, choć jej buzia nie zmieniała się wcale. Dla niego wciąż miała zaokrągloną, dziecięcą twarzyczkę, o wiele owalniejszą od matczynej, choć przy kruczych włosach splecionych na plecach, w obliczu iskrzących zielonych oczu i ciemnego stroju wydawała się być wierną kopią swojej matki. Tylko policzki — choć blade, czasem pokrywały się dziecięcym rumieńcem. Miała stać się pannicą, która wkrótce zacznie szykować się w swoją pierwszą samodzielną podróż do Hogwartu. Kiedy wstrzymała trolla, skinął jej głową, nie zaprzątając sobie nią już obecnością Umhry. Zignorował kwestię swojej niechcianej obecności, zdawał się do niej przywyknąć. Wszędzie niechciany był tak samo, wszędzie niósł jedynie smutek i śmierć.
— Nie zabawię długo — odparł od razu, mimowolnie kierując wzrok w stronę schodów. — Ale chciałbym ją też odwiedzić, jeśli mi pozwolisz — dodał po chwili, powracając ku niej spojrzeniem. W gruncie rzeczy to właśnie z Cassandrą chciał się zobaczyć, to jej obecności potrzebował; cierpkiego tonu głosu i chłodnych dłoni. Zbliżał się czas rozwiązania, nie przewidział dokładnej daty, a trzecie oko uparcie pozostawało na tę sprawę zamknięte, nie chcąc zdradzić mu ani szczypty sekretu przyszłości. — Jak ona się czuje?— spytał więc wcześniej. Wiedział, że w przeciwieństwie do starszej Vablatsky córka powie mu prawdę. Jeśli jej samopoczucie pozostawiało wiele do życzenia należało coś z tym zrobić. Nie mógł zapewnić jej ani luksusów ani wymarzonej wygody, ale gotów był służyć jej pomocą w czasie, w którym jej potrzebowała, w którym przez chwilę była słaba i całkiem bezbronna.
Ruszył za nią do kuchni wolnym krokiem, skostniałymi palcami rozpinając klamry płaszcza, jedna za drugą. Później przewiesił go przez oparcie krzesła, aby spełnić prośbę małego ptaszątka, tak samo zdecydowaną i brzmiącą żądaniem, jak jej matki. Wokół było cicho, a Cassandry nie było w pobliżu — odpoczywała więc na górze, a ten stan rzeczy wzbudził w nim niepokój. Wyciągnął różdżkę i rozpalił ogień pod kotłem pełnym wody, przykucnąwszy tuż obok. Skorzystał na tym mimochodem. Wystawił dłonie do ognia, ogrzewając je o iskrzące płomyki, ukradkiem obserwując krzątaninę dziewczynki. Wydawała się w tym wszystkim taka dorosła, dojrzała — dbała o nią; dobrze. Była dla niej tym, czym być powinna, pełnym wsparciem i z pewnością będzie z nią w odpowiedniej chwili, kiedy to wszystko się wydarzy.
Po chwili sięgnął do kieszeni, by wydobyć z niej dwie fiolki i jeden parciany mieszek. Wewnątrz znajdowały się ingrediencje: włosie akromantuli, róg dwurożca i skorupa toksyczka.
— Schowasz to dla mamy?— Wystawił przed siebie lewą dłoń, będąc przekonanym, że dziewczynka rozpozna alchemiczne ingrediencje, nawet jeśli nie była jeszcze gotowa ich rozróżnić i nazwać. Drugą ręką wyciągnął z drugiej kieszeni coś jeszcze. Drobniutką fiolkę o nietypowym kształcie zaokrąglonego grota z substancją prawie przezroczystą o złotej poświacie. Chwycił ją od spodu, za koniuszek i wystawił przed siebie. — A to dla ciebie.
— Nie zabawię długo — odparł od razu, mimowolnie kierując wzrok w stronę schodów. — Ale chciałbym ją też odwiedzić, jeśli mi pozwolisz — dodał po chwili, powracając ku niej spojrzeniem. W gruncie rzeczy to właśnie z Cassandrą chciał się zobaczyć, to jej obecności potrzebował; cierpkiego tonu głosu i chłodnych dłoni. Zbliżał się czas rozwiązania, nie przewidział dokładnej daty, a trzecie oko uparcie pozostawało na tę sprawę zamknięte, nie chcąc zdradzić mu ani szczypty sekretu przyszłości. — Jak ona się czuje?— spytał więc wcześniej. Wiedział, że w przeciwieństwie do starszej Vablatsky córka powie mu prawdę. Jeśli jej samopoczucie pozostawiało wiele do życzenia należało coś z tym zrobić. Nie mógł zapewnić jej ani luksusów ani wymarzonej wygody, ale gotów był służyć jej pomocą w czasie, w którym jej potrzebowała, w którym przez chwilę była słaba i całkiem bezbronna.
Ruszył za nią do kuchni wolnym krokiem, skostniałymi palcami rozpinając klamry płaszcza, jedna za drugą. Później przewiesił go przez oparcie krzesła, aby spełnić prośbę małego ptaszątka, tak samo zdecydowaną i brzmiącą żądaniem, jak jej matki. Wokół było cicho, a Cassandry nie było w pobliżu — odpoczywała więc na górze, a ten stan rzeczy wzbudził w nim niepokój. Wyciągnął różdżkę i rozpalił ogień pod kotłem pełnym wody, przykucnąwszy tuż obok. Skorzystał na tym mimochodem. Wystawił dłonie do ognia, ogrzewając je o iskrzące płomyki, ukradkiem obserwując krzątaninę dziewczynki. Wydawała się w tym wszystkim taka dorosła, dojrzała — dbała o nią; dobrze. Była dla niej tym, czym być powinna, pełnym wsparciem i z pewnością będzie z nią w odpowiedniej chwili, kiedy to wszystko się wydarzy.
Po chwili sięgnął do kieszeni, by wydobyć z niej dwie fiolki i jeden parciany mieszek. Wewnątrz znajdowały się ingrediencje: włosie akromantuli, róg dwurożca i skorupa toksyczka.
— Schowasz to dla mamy?— Wystawił przed siebie lewą dłoń, będąc przekonanym, że dziewczynka rozpozna alchemiczne ingrediencje, nawet jeśli nie była jeszcze gotowa ich rozróżnić i nazwać. Drugą ręką wyciągnął z drugiej kieszeni coś jeszcze. Drobniutką fiolkę o nietypowym kształcie zaokrąglonego grota z substancją prawie przezroczystą o złotej poświacie. Chwycił ją od spodu, za koniuszek i wystawił przed siebie. — A to dla ciebie.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Przejęła większość zadań, drobnymi paluszkami radząc sobie całkiem nieźle z większą od niej miotła i brudną od czarnej sadzy szmatką. Miała mnóstwo energii, jak na dziecko przystało, choć ta w obliczu pozyskiwanych na nowo obowiązków okazywała się jednak studnią z dnem niebezpiecznie blisko zasięgu wzroku. Od maja spała zbyt długo i zbyt często, by w zaledwie kilka dni przyzwyczaić ciało do wysiłku ponad miarę. Ale nie narzekała, czasami tylko rozmawiała z sową mrużącą szare, ciężkie powieki na żerdzi albo wchodziła w poważne dysputy na temat myszy z czarnym kotem, którego ogon przypominał metalowe wahadło w zegarze. Coraz częściej siadała do ilustrowanych, starych książek, ćwicząc składanie liter tak, by odnalazła w nich sens i by ten mógł stać się jedną z wielu pisanych historii. Podobały jej się baśnie, zwłaszcza te, które pisane były przez czarodziejów podobnych jej samej – opowieści wydawały się realne, obecna była w nich śmierć, były choroby i nieszczęścia toczące się za ludźmi jak czarne rumaki pędzące pustą drogą. Chciała opowiedzieć choć jedną z nich Aldorze, ale wpierw czekał ją prawdziwy test cierpliwości – minie chwila, nim Vablatsky znów odwiedzą dwór Burke’ów.
Gdy szła, myśląc o tym, jak mogłaby wykorzystać odpowiednio jego zdolności, odwróciła się na chwilę, by przyjrzeć mu się nieco uważniej. Chciał odwiedzić jej matkę, najdroższą i teraz słabowitą – powinna się zgodzić czy wręcz przeciwnie, dla bezpieczeństwa odmówić?
– Tylko, jeśli jej nie zdenerwujesz – pamiętała ich ostatnie spotkanie. – Ostatnie, czego teraz potrzebuje, to złość i zdenerwowanie. Ale może spojrzy na ciebie łaskawszym okiem, kiedy zaniesiesz jej herbatę – obiecała sobie, że będzie o krok za nim i dopilnuje, żeby nie zrobić nic wbrew woli Wrony. W razie konieczności zawoła Umhrę.
Stanęła na stołku, by z szafki wyciągnąć jeden z czystych kubków i wrzuciła do niego liście pokrzywy, z dłoni ścierając nieprzyjemny, kłujący swąd. Już miała zeskakiwać ostrożnie ze stołka, kiedy usłyszała kolejne pytanie. Jej giętki umysł prędko dostarczył jej widoku szarej cery i matowych włosów, które niegdyś lśniły czystą czernią, zobaczyła szkliste, szmaragdowe oczy i słabe palce jasnych dłoni, zawsze gładzących dziecięcą główkę, tulące do snu. Zmarszczyła cieniutkie brewki, odwrócona do niego plecami nie zdradziła zmartwienia.
– Niedobrze – powiedziała cicho, ale słyszalnie dla niego. Pochwyciła kubek i zeskoczyła z nim na podłogę, by finalnie osiadł na kuchennym stole. – Ale jest silna, poradzi sobie. A ja jej w tym pomogę. – nie zależało jej na nowym pisklęciu, choć budziła się w niej myśl o nowej towarzyszce zabaw, której mogłaby czytać ulubione historie, jak już dobrze się ich nauczy. – Mówię jej, żeby dużo spała i jadła. – bo sama mówiła to swoim pacjentom. Spojrzała na niego. Wzrok uchwycił niedużą sakiewkę, a zaraz po niej – fiolkę. Zdecydowała się podejść, ale wciąż na dystans, nieufnie. Wyciągnęła jednak małą dłoń po fiolkę i uniosła ją pod światło, by przyjrzeć się dokładnie zawartości, ale nie potrafiła połączyć konsystencji i koloru ze znanym sobie eliksirem. Ale był piękny, wyglądał jak płynne złoto. W dodatku… to było dla niej. Nie dla matki, nie dla nikogo innego. Dla niej. Wiedziała, jaki był dziś dzień, ale nie celebrowała go nad wyraz, nikt nie wyprawiał hucznego przyjęcia na cześć jej narodzin. Pamiętała za to tort z lukrowaną pajęczyną, słodki i wyjątkowy. – To prezent urodzinowy? – spytała, farbując wypowiedź nutą podejrzliwości. Mama mu powiedziała?
Gdy szła, myśląc o tym, jak mogłaby wykorzystać odpowiednio jego zdolności, odwróciła się na chwilę, by przyjrzeć mu się nieco uważniej. Chciał odwiedzić jej matkę, najdroższą i teraz słabowitą – powinna się zgodzić czy wręcz przeciwnie, dla bezpieczeństwa odmówić?
– Tylko, jeśli jej nie zdenerwujesz – pamiętała ich ostatnie spotkanie. – Ostatnie, czego teraz potrzebuje, to złość i zdenerwowanie. Ale może spojrzy na ciebie łaskawszym okiem, kiedy zaniesiesz jej herbatę – obiecała sobie, że będzie o krok za nim i dopilnuje, żeby nie zrobić nic wbrew woli Wrony. W razie konieczności zawoła Umhrę.
Stanęła na stołku, by z szafki wyciągnąć jeden z czystych kubków i wrzuciła do niego liście pokrzywy, z dłoni ścierając nieprzyjemny, kłujący swąd. Już miała zeskakiwać ostrożnie ze stołka, kiedy usłyszała kolejne pytanie. Jej giętki umysł prędko dostarczył jej widoku szarej cery i matowych włosów, które niegdyś lśniły czystą czernią, zobaczyła szkliste, szmaragdowe oczy i słabe palce jasnych dłoni, zawsze gładzących dziecięcą główkę, tulące do snu. Zmarszczyła cieniutkie brewki, odwrócona do niego plecami nie zdradziła zmartwienia.
– Niedobrze – powiedziała cicho, ale słyszalnie dla niego. Pochwyciła kubek i zeskoczyła z nim na podłogę, by finalnie osiadł na kuchennym stole. – Ale jest silna, poradzi sobie. A ja jej w tym pomogę. – nie zależało jej na nowym pisklęciu, choć budziła się w niej myśl o nowej towarzyszce zabaw, której mogłaby czytać ulubione historie, jak już dobrze się ich nauczy. – Mówię jej, żeby dużo spała i jadła. – bo sama mówiła to swoim pacjentom. Spojrzała na niego. Wzrok uchwycił niedużą sakiewkę, a zaraz po niej – fiolkę. Zdecydowała się podejść, ale wciąż na dystans, nieufnie. Wyciągnęła jednak małą dłoń po fiolkę i uniosła ją pod światło, by przyjrzeć się dokładnie zawartości, ale nie potrafiła połączyć konsystencji i koloru ze znanym sobie eliksirem. Ale był piękny, wyglądał jak płynne złoto. W dodatku… to było dla niej. Nie dla matki, nie dla nikogo innego. Dla niej. Wiedziała, jaki był dziś dzień, ale nie celebrowała go nad wyraz, nikt nie wyprawiał hucznego przyjęcia na cześć jej narodzin. Pamiętała za to tort z lukrowaną pajęczyną, słodki i wyjątkowy. – To prezent urodzinowy? – spytała, farbując wypowiedź nutą podejrzliwości. Mama mu powiedziała?
mógłbyś przysiąc, że widziałeś wczoraj
skrzydła jej
jak je chowała pod sukienką
skrzydła jej
jak je chowała pod sukienką
Nie zdziwił go wcale warunek dany przez małą szeptuchę. Uśmiechnąłby się do siebie mimowolnie, ale zauważony uśmiech okazałby się z pewnością oznaką lekceważenia sytuacji wymagającej należytej powagi, bowiem dziewczynka wcale nie żartowała, a jej troska o rodzicielkę była jak najbardziej prawdziwa. Dlatego wczuwając się odpowiednio w rolę z łatwością wchodzącą w zakres możliwości doskonałego kłamcy okazał na twarzy nienadmierną lecz oczywistą troskę i powagę, pokiwał lekko głową ze zrozumieniem, dla potwierdzenia swoich intencji — gdzieżby śmiał denerwować Cassandrę, czy tego chciał czy nie, skutek i tak zawsze był ten sam, lecz musiał doprowadzić do sytuacji, w której jej irytacja na niego i złość przestają zahaczać o żal i zawód, a znów wkraczają w sferę frustracji i chęci panowania nad całą sytuacją. Lubił ją widzieć taką, dzierżącą berło i panującą nad wszystkim, choć tylko pozornie, bo najbardziej brakowało mu chwil bez zajadłości, w których era dominacji opierała się o grę pozorów, bowiem w środku była wrażliwa, taka, jaką rzadko kto miał szansę widzieć.
— Oczywiście, będę grzeczny — odparł nieco przekornie, jak przysięgający na wszystko chłopiec, którym już od dawna nie był. — Ucieszy się, że mnie widzi. Napewno — dodał, choć sam we własne słowa nie wierzył. Nie stało to jednak niczemu na przeszkodzie, obrany cel zamierzał osiągnąć i powoli, bardzo skrupulatnie realizować wszystkie poboczne zadania, jakie miały mu w tym pomóc. — Zaniosę, ale pomożesz mi zrobić taką jak lubi, dobrze?— Spojrzał na nią życzliwie, ale i łakomo — potrzebował zrobić z niej swoją małą sojuszniczkę, tylko ona mogła mu ułatwić dostęp do Cassandry i odzyskać jej przychylność. — Może powinna coś zjeść. Jeśli jest słaba, trzeba ją wzmocnić.— Nie wątpił, że mała dbała jak potrafiła, szczególnie jeśli jego wrażenia po tej wymianie zdań miały okazać się słuszne i uzdrowicielka rzeczywiście w ostatnich dniach mocno podupadła na formie.
Grzejąc się przy ogniu obserwował ją, jak krzątała się po kuchni. Pokiwał głową w zamyśleniu. Widział od dawna, że źle wyglądała, chociaż w niczym mu to nie przeszkadzało i ani przez chwilę nie straciła swojego uroku przez pojawiające się coraz wyraźniej sińce pod oczami o pobladłą, zszarzałą cerę. Dziecko wysysało z niej życiową energię i nie podobało mu się to. Nie pozwoliłby mu odebrać jej życia, nie mógłby do tego dopuścić. Musiał pozostać czujny i gotowy na wszystko.
— Bez ciebie na pewno nie dałaby rady, ale wie, że może na ciebie liczyć. Jesteś już dużą dziewczynką — przyznał, choć w zaowalaowanym komplemencie wiele było prawdy. Kiedy wspomniała o urodzinach oczy mu błysnęły. To miało być na dniach, czy było dziś? Nie był pewien kiedy, ale wiedział, że w połowie stycznia, dlatego miał to przy sobie. Czując, że natrafił na podatny grunt pokiwał głową. — Tak. Wiesz co to jest? Nazywają to płynnym szczęściem. Kiedy to wypijesz wszystko ci się uda— wyjaśnił, przyglądając jej się, jak oglądała eliksir. Korzystając z jej chwilowego zainteresowania prezentem odłożył ingrediencje na stół, nie ruszając się z miejsca i sięgnął do jej małej dłoni. Ujął ją lekko, wcześniej komunikując ją o swym zamiarze uspokajającym gestem i zamknął piąstkę. Machnął różdżką lekko i zasugerował, by spojrzała na to, co tam trzymała. Nie było to nic prawdziwego, ale gdy tylko otwarła dłoń mogła ujrzeć maleńkiego nietoperza, ledwie rozwijającego swoje skrzydełka. Drobna i mało wymagająca iluzja, która nie kosztowała go ani wiele energii ani szczególnych umiejętności operowania magią. Zniknie, za pewien czas — ale to była właśnie namiastka jej lasu z jej dziecięcych snów na Nokturnie. I jedna z wielu, jakie pewnie sama będzie w stanie w przyszłości urzeczywistnić samodzielnie.
Po chwili wstał i chwycił chochlę, zalewając wrzątkiem herbatę, którą dla matki przygotowała. Bez trudu znalazł też rondlek, w którym mogli przygotować czarownicy śniadanie. Był beznadziejnym kucharzem, dlatego sam niewiele jadł, ale bez ryzyka nie było zabawy.
— Ale sam tego nie zrobię, musisz mi pomóc — mruknął upominająco; poradziłby sobie z równie marnym skutkiem, ale potrzebował w tym jej zainteresowania i pełnego angażu.
— Oczywiście, będę grzeczny — odparł nieco przekornie, jak przysięgający na wszystko chłopiec, którym już od dawna nie był. — Ucieszy się, że mnie widzi. Napewno — dodał, choć sam we własne słowa nie wierzył. Nie stało to jednak niczemu na przeszkodzie, obrany cel zamierzał osiągnąć i powoli, bardzo skrupulatnie realizować wszystkie poboczne zadania, jakie miały mu w tym pomóc. — Zaniosę, ale pomożesz mi zrobić taką jak lubi, dobrze?— Spojrzał na nią życzliwie, ale i łakomo — potrzebował zrobić z niej swoją małą sojuszniczkę, tylko ona mogła mu ułatwić dostęp do Cassandry i odzyskać jej przychylność. — Może powinna coś zjeść. Jeśli jest słaba, trzeba ją wzmocnić.— Nie wątpił, że mała dbała jak potrafiła, szczególnie jeśli jego wrażenia po tej wymianie zdań miały okazać się słuszne i uzdrowicielka rzeczywiście w ostatnich dniach mocno podupadła na formie.
Grzejąc się przy ogniu obserwował ją, jak krzątała się po kuchni. Pokiwał głową w zamyśleniu. Widział od dawna, że źle wyglądała, chociaż w niczym mu to nie przeszkadzało i ani przez chwilę nie straciła swojego uroku przez pojawiające się coraz wyraźniej sińce pod oczami o pobladłą, zszarzałą cerę. Dziecko wysysało z niej życiową energię i nie podobało mu się to. Nie pozwoliłby mu odebrać jej życia, nie mógłby do tego dopuścić. Musiał pozostać czujny i gotowy na wszystko.
— Bez ciebie na pewno nie dałaby rady, ale wie, że może na ciebie liczyć. Jesteś już dużą dziewczynką — przyznał, choć w zaowalaowanym komplemencie wiele było prawdy. Kiedy wspomniała o urodzinach oczy mu błysnęły. To miało być na dniach, czy było dziś? Nie był pewien kiedy, ale wiedział, że w połowie stycznia, dlatego miał to przy sobie. Czując, że natrafił na podatny grunt pokiwał głową. — Tak. Wiesz co to jest? Nazywają to płynnym szczęściem. Kiedy to wypijesz wszystko ci się uda— wyjaśnił, przyglądając jej się, jak oglądała eliksir. Korzystając z jej chwilowego zainteresowania prezentem odłożył ingrediencje na stół, nie ruszając się z miejsca i sięgnął do jej małej dłoni. Ujął ją lekko, wcześniej komunikując ją o swym zamiarze uspokajającym gestem i zamknął piąstkę. Machnął różdżką lekko i zasugerował, by spojrzała na to, co tam trzymała. Nie było to nic prawdziwego, ale gdy tylko otwarła dłoń mogła ujrzeć maleńkiego nietoperza, ledwie rozwijającego swoje skrzydełka. Drobna i mało wymagająca iluzja, która nie kosztowała go ani wiele energii ani szczególnych umiejętności operowania magią. Zniknie, za pewien czas — ale to była właśnie namiastka jej lasu z jej dziecięcych snów na Nokturnie. I jedna z wielu, jakie pewnie sama będzie w stanie w przyszłości urzeczywistnić samodzielnie.
Po chwili wstał i chwycił chochlę, zalewając wrzątkiem herbatę, którą dla matki przygotowała. Bez trudu znalazł też rondlek, w którym mogli przygotować czarownicy śniadanie. Był beznadziejnym kucharzem, dlatego sam niewiele jadł, ale bez ryzyka nie było zabawy.
— Ale sam tego nie zrobię, musisz mi pomóc — mruknął upominająco; poradziłby sobie z równie marnym skutkiem, ale potrzebował w tym jej zainteresowania i pełnego angażu.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Szron przysłaniał widok za okna, otuliła się ramionami, zaciągając mocniej na ręce haftowaną purpurową chustę, bez przekonania wpatrując się we własne odbicie - sińce pod jej oczami były coraz wyraźniejsze, twarz coraz bledsza, sił miała coraz mniej, z trudem przyznając sama przed sobą, że zaczynała potrzebować w lecznicy pomocy. Sileas zniknęła, znów zostawiając ją ze wszystkim na głowie samą - potrzebowała nowej dziewczyny. Lysandra wydoroślała, dojrzała, była pomocą, ale nie zamierzała zrzucać na nią obowiązków należących do dorosłego czarodzieja. I tak będzie potrzebowała jej pomocy bardziej, niż dotąd - już za kilka tygodni, gdy nadejdzie rozwiązanie; jej dłoń odruchowo przysłoniła uwydatnione brzemienne łono, wyraźnie czując ruchy dziecka. Czuła się z nim jednością, wyczuwał jej nastroje, niepokój, lęk, strach, wtedy ruszało się najwięcej, jakby instynktownie chciało ją ochronić. Tamtej nocy przyświecał im Mars, ale ignorowała te poszlaki, nie miała pojęcia o wychowywaniu chłopca.
Wszystko, co wydarzyło się z końcem grudnia, było ponoć porażką - porażką, przez którą Lysandra nie musiała być dłużej usypiana, przez którą nie odczuwała już żadnych anomalii, przez którą mogła wreszcie zacząć normalnie żyć. Porażką, przez którą w jej lecznicy pojawiało się znacznie mniej petentów, nazbyt zajętych świętowaniem, by przejmować się chorobami i nazbyt naznaczonych ostrożnością po czasach, w których przy odrobinie nieszczęścia mógł ich pożreć domowy kredens. Zyskała spokój akurat teraz, kiedy był jej najbardziej potrzebny. Bose stopy wyczuwały panele drewnianej posadzki łakomie, chciała poczuć, że naprawdę stoi - na realnym gruncie, w prawdziwej rzeczywistości, która mimo położonych na niej cieni stawała się coraz bardziej przejrzysta, jasna i przewidywalna.
Lepsza.
Przebudziła się przed paroma chwilami, na łóżku wciąż leżał rozrzucony koc; nawet w swojej lepszej rzeczywistości nie mogła sobie pozwolić na tak długo porzucić codzienne obowiązki. Wiedziała, że jej córka w razie czego wprowadzi do lecznicy potrzebujących, że ją sprowadzi - była mądra, zaradna i rozumiała znacznie więcej, niż przeważnie rozumiały dzieci w jej wieku. Ponure wizje były do tego kluczem, zmuszały, by dorosnąć wcześniej - sama to pamiętała. Jakaś część jej odczuwała ulgę na myśl, że sprowadzi na świat chłopca - będzie od tego wszystkiego wolny, rodzinna legenda nie mogła kłamać.
Nie wypuszczając z ramion chusty ostrożnie zeszła po schodach, wędrując za głosem córki - początkowo sądziła, że rozmawiała w kuchni z Lichem, jednak męski głos, który wnet do niej dołączył, brzmiał nazbyt znajomo. Musiała pamiętać, by uczulić córkę na obcych. Widocznie nie zdążyła wspomnieć jej o tym, że przestał być pod jej dachem mile widziany, ale w przypadku Ignotusa nie mogła tego powtórzyć - tak długo, jak długo stanowił zagrożenie. Miała szczęście, że Ramsey okazał się ostatecznie stać po właściwej stronie. Nie zamierzała go wyganiać.
- Przeszkadzam? - Ocierając się o framugę minęła próg i wnet znalazła się w kuchni, obrzucając spojrzeniem Lysandrę i Ramseya. Przeszła do stołu, przy którym przysiadła, odczuwając nieznośną uciążliwą ciężkość, złączyła dłonie nad stołem. - Pokrzywa - Wystarczył zapach, by ją wyczuła. - Dziękuję, Lysandro. - Nie sądziła, by proponowała ją gościowi. Dziewczynka nie zaparzyłaby jej również dla siebie.
Wszystko, co wydarzyło się z końcem grudnia, było ponoć porażką - porażką, przez którą Lysandra nie musiała być dłużej usypiana, przez którą nie odczuwała już żadnych anomalii, przez którą mogła wreszcie zacząć normalnie żyć. Porażką, przez którą w jej lecznicy pojawiało się znacznie mniej petentów, nazbyt zajętych świętowaniem, by przejmować się chorobami i nazbyt naznaczonych ostrożnością po czasach, w których przy odrobinie nieszczęścia mógł ich pożreć domowy kredens. Zyskała spokój akurat teraz, kiedy był jej najbardziej potrzebny. Bose stopy wyczuwały panele drewnianej posadzki łakomie, chciała poczuć, że naprawdę stoi - na realnym gruncie, w prawdziwej rzeczywistości, która mimo położonych na niej cieni stawała się coraz bardziej przejrzysta, jasna i przewidywalna.
Lepsza.
Przebudziła się przed paroma chwilami, na łóżku wciąż leżał rozrzucony koc; nawet w swojej lepszej rzeczywistości nie mogła sobie pozwolić na tak długo porzucić codzienne obowiązki. Wiedziała, że jej córka w razie czego wprowadzi do lecznicy potrzebujących, że ją sprowadzi - była mądra, zaradna i rozumiała znacznie więcej, niż przeważnie rozumiały dzieci w jej wieku. Ponure wizje były do tego kluczem, zmuszały, by dorosnąć wcześniej - sama to pamiętała. Jakaś część jej odczuwała ulgę na myśl, że sprowadzi na świat chłopca - będzie od tego wszystkiego wolny, rodzinna legenda nie mogła kłamać.
Nie wypuszczając z ramion chusty ostrożnie zeszła po schodach, wędrując za głosem córki - początkowo sądziła, że rozmawiała w kuchni z Lichem, jednak męski głos, który wnet do niej dołączył, brzmiał nazbyt znajomo. Musiała pamiętać, by uczulić córkę na obcych. Widocznie nie zdążyła wspomnieć jej o tym, że przestał być pod jej dachem mile widziany, ale w przypadku Ignotusa nie mogła tego powtórzyć - tak długo, jak długo stanowił zagrożenie. Miała szczęście, że Ramsey okazał się ostatecznie stać po właściwej stronie. Nie zamierzała go wyganiać.
- Przeszkadzam? - Ocierając się o framugę minęła próg i wnet znalazła się w kuchni, obrzucając spojrzeniem Lysandrę i Ramseya. Przeszła do stołu, przy którym przysiadła, odczuwając nieznośną uciążliwą ciężkość, złączyła dłonie nad stołem. - Pokrzywa - Wystarczył zapach, by ją wyczuła. - Dziękuję, Lysandro. - Nie sądziła, by proponowała ją gościowi. Dziewczynka nie zaparzyłaby jej również dla siebie.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Nie ufała, ale niech się nie boi, bo nie ufała nie tylko jemu. Obserwowała wszystkich, którzy kręcili się przy jej matce, uważała na ich ruchy, osobiście brała od nich różdżki, by być całkiem pewną, że nie zrobią jej niczego za pomocą magii – promienie zaklęć były wszak mocniejsze niż jakiekolwiek ciosy. Tylko jego traktowała w tej nieufności z łagodnie zarysowaną pobłażliwością, wypieraną przez nauki matki stanowczo – a jednak wciąż nie potrafiła dostosować się do nich całkowicie. Wilk czyhający pod owocującym głogiem, czarne futro, język wywieszony na wierzch, głęboki oddech wiążący się ze zmęczeniem, a przecież nie biegł, leżał tylko pod zygzakowatymi gałęziami, obserwował okolicę.
Cały czas łypała na niego ciemnymi oczami, wciąż krótkim paluszkami ściskając gliniany kubek.
– Nie zmieniło się wiele, odkąd widziałam cię po raz ostatni – wtedy, gdy raczyli ją krzykiem, ostrym i donośnym. – Więc nie sądzę, żeby się ucieszyła. Ale może nie będzie taka zła – uniosła kubek i przyniosła bliżej niego, dając mu znak, że gotująca się woda najlepiej teraz będzie współgrała z zielonymi pachnącymi świeżo liśćmi na dnie. – Umiesz gotować? Ja jeszcze nie umiem – ale to kwestia czasu, już niedługo. – Możemy posmarować miodem chleb.
Zdołała wyciągnąć bochenek i nóż z szuflady, sięgnąć słój z szafki, ale później jej uwagę zajęły już inne bodźce. Flakonik wyglądał niepozornie, choć jego zawartość krzyczała już do niej wyraźnie, że powinna na nią uważać, że jest drogocenna. Drobiny tańczyły w świetle bladych płomieni słońca, odbite na podłodze migotały przypominając niebo usiane gwiazdami. Jej usta drgnęły w kształt uśmiechu, który szybko spełzł, gdy znów zwróciła oczy ku Wilkowi.
– Płynne szczęście – powtórzyła cicho, chowając fiolkę do kieszonki w sukience. Gdy dostrzegła jego gest, cofnęła dłoń z obawą, że coś jej zrobi, ale najwyraźniej nie miał złych zamiarów. Zmarszczyła cieniutkie brwi, patrząc z mieszaniny uczuciami na to, co robił Poczuła ukłucie ciepła na wewnętrznej stronie dłoni, i gdy dał jej znak, rozchyliła palce. Tym razem nie mogła powstrzymać uśmiechu, który zajął jej usta. Drobne, srebrne pazurki zaczepiły się o jej palec, a błoniaste skrzydła, które teraz wyglądały jak delikatny, szlachetny materiał, rozwinęły się, gdy uniosła lekko dłoń. Nietoperz próbował utrzymać stabilną pozycję, jakby szykował się do snu. Zerknęła na Ramseya, nie wiedząc do końca, co powiedzieć, gdy nagle do kuchni zawitała Wrona. Nie słyszała jej kroków, usłyszała dopiero głos. Natychmiast podeszła blisko niej i pokazała jej drobną sylwetkę małego stworzenia, które wisiało na jej palcu wskazującym do góry nogami. Podtrzymywała go pozostałymi trzema, jakby bała się, że za chwilę upadnie. Nie chciała, żeby coś mu się stało.
– Mamo, popatrz, co dostałam. To nietoperz! Jak z moich snów – rzadko go widziała, ale rozpoznawała jego sylwetkę, tajemniczą, przemykającą wśród nocnych ciemności jak granatowy koralik. – To on zrobił ci herbatę.
Nie do końca skłamała – ona zaledwie przyniosła liście pokrzywy, on je zaparzył. Przytuliła się do niej, do łona, które chroniło jej siostrę.
Cały czas łypała na niego ciemnymi oczami, wciąż krótkim paluszkami ściskając gliniany kubek.
– Nie zmieniło się wiele, odkąd widziałam cię po raz ostatni – wtedy, gdy raczyli ją krzykiem, ostrym i donośnym. – Więc nie sądzę, żeby się ucieszyła. Ale może nie będzie taka zła – uniosła kubek i przyniosła bliżej niego, dając mu znak, że gotująca się woda najlepiej teraz będzie współgrała z zielonymi pachnącymi świeżo liśćmi na dnie. – Umiesz gotować? Ja jeszcze nie umiem – ale to kwestia czasu, już niedługo. – Możemy posmarować miodem chleb.
Zdołała wyciągnąć bochenek i nóż z szuflady, sięgnąć słój z szafki, ale później jej uwagę zajęły już inne bodźce. Flakonik wyglądał niepozornie, choć jego zawartość krzyczała już do niej wyraźnie, że powinna na nią uważać, że jest drogocenna. Drobiny tańczyły w świetle bladych płomieni słońca, odbite na podłodze migotały przypominając niebo usiane gwiazdami. Jej usta drgnęły w kształt uśmiechu, który szybko spełzł, gdy znów zwróciła oczy ku Wilkowi.
– Płynne szczęście – powtórzyła cicho, chowając fiolkę do kieszonki w sukience. Gdy dostrzegła jego gest, cofnęła dłoń z obawą, że coś jej zrobi, ale najwyraźniej nie miał złych zamiarów. Zmarszczyła cieniutkie brwi, patrząc z mieszaniny uczuciami na to, co robił Poczuła ukłucie ciepła na wewnętrznej stronie dłoni, i gdy dał jej znak, rozchyliła palce. Tym razem nie mogła powstrzymać uśmiechu, który zajął jej usta. Drobne, srebrne pazurki zaczepiły się o jej palec, a błoniaste skrzydła, które teraz wyglądały jak delikatny, szlachetny materiał, rozwinęły się, gdy uniosła lekko dłoń. Nietoperz próbował utrzymać stabilną pozycję, jakby szykował się do snu. Zerknęła na Ramseya, nie wiedząc do końca, co powiedzieć, gdy nagle do kuchni zawitała Wrona. Nie słyszała jej kroków, usłyszała dopiero głos. Natychmiast podeszła blisko niej i pokazała jej drobną sylwetkę małego stworzenia, które wisiało na jej palcu wskazującym do góry nogami. Podtrzymywała go pozostałymi trzema, jakby bała się, że za chwilę upadnie. Nie chciała, żeby coś mu się stało.
– Mamo, popatrz, co dostałam. To nietoperz! Jak z moich snów – rzadko go widziała, ale rozpoznawała jego sylwetkę, tajemniczą, przemykającą wśród nocnych ciemności jak granatowy koralik. – To on zrobił ci herbatę.
Nie do końca skłamała – ona zaledwie przyniosła liście pokrzywy, on je zaparzył. Przytuliła się do niej, do łona, które chroniło jej siostrę.
mógłbyś przysiąc, że widziałeś wczoraj
skrzydła jej
jak je chowała pod sukienką
skrzydła jej
jak je chowała pod sukienką
Była mądra. Była też uparta, jak i jej matka. Dzisiaj, wczoraj, odkąd tylko ją ujrzał po raz pierwszy umorusaną z węgla i kurzu w ciemnych zakamarkach Nokturnu, który nie był krainą przychylną dzieciom. Uparty był jednak w swoich zamierzeniach i działaniach, tak samo konsekwentny. Nie zrażały go parskania, kręcenie małym, zadartym noskiem, próby grania mu na nerwach i traktowania jak największego wroga. Przyjmował to wszystko ze spokojem i pewnego rodzaju pobłażliwością, choć bynajmniej nie dlatego, że była dzieckiem. A była tylko dzieckiem, choć mądrym i bardzo dzielnym. Jego szare, wilcze spojrzenie kierowało się ku Cassandrze, a uszy zwracały ku lecznicy i dochodzącym z niej lamentom rannych i schorowanych. Mała Wrona wrosła w tą rzeczywistość, stała się stałym elementem środowiska, które zaakceptował i uznał ze swoje. Podniósł ku niej z wolna uważne spojrzenie — pamiętał tamtą kłótnię dobrze i z żadnego z wypowiedzianych słów nigdy się nie wycofał. Gdyby chciał jej uczynić krzywdę, zrobiłby to. Gdyby chciał, by bolało — bolałoby bardzo, gdyby miało być strasznie, zrobiłby wszystko, by w jej dziecięcej rzeczywistości było tak strasznie jak nigdy dotąd. I stała tu, na wyciągnięcie ręki, pewna, że zdołałaby sobie z nim poradzić, umknąć przed ponurym losem i ostrymi kłami. Może dziecięca magia, by ją ocaliła na chwilę, ale nie zdołałaby. Ta świadomość wywoływała w nim więc pobłażliwy uśmiech, chociaż słowa, które wypowiedziały miały brzmieć gorzko.
— A jeśli będzie, wstawisz się za mną, dobrodziejko?— spytał unosząc brwi i spoglądając na nią niemalże prosząco, nieszkodliwie. Przespała dni i noce, w których prawdziwa złość burzyła te ściany. To, czego była świadkiem w ostatnim czasie dla niego było wyrazem bezsilności. Ale owy wyraz nie mógł się powtórzyć już nigdy, dłoń wymierzona w jego policzek nie uczyniła go pokorniejszym, nie sprawiła mu bólu i nie uraziła jego dumy, lecz nie zapomniał o niej. Nie szanowała go, jej złość miała dziś drugorzędne znaczenie.
Odebrał od niej gliniany kubek. Wrzątek mógł poparzyć jej małe paluszki, mogła nie utrzymać go zbyt długo. Kiedy woda wypełniła go po brzegi, aromatyczny zapach, jak już wiedział — pokrzywy, wypełnił całą kuchnię. Zaciągnął się tym aromatem powoli, był przyjemny, łagodzący, kojący.
— Nie umiem, liczyłem na ciebie — przyznał szczerze, otulając naczynie dłońmi, które szybko się rozgrzały. Palce przestały być skostniałe i sztywne; gorąc zaczął rozchodzić się wyżej, po przedramionach aż do klatki piersiowej, ale może stało się tak też za sprawką ognia buchającego pod kociołkiem. Dostrzegł jej dziecięcy uśmiech, rzadko widziany na jej młodziutkiej twarzyczce. Uznał to więc za sukces, którego nie zamierzał jednak w żaden sposób wyrazić, tryumf nie był potrzebny. Nie spuszczał z niej uważnego spojrzenia, błyskających szarych tęczówek. Czujnych, podążających za każdym jej ruchem. Drobna iluzja nietoperza sprawiła jej jeszcze więcej przyjemności, a blada twarzyczka rozpromieniła się, wyrażając coś, co trudno mu było zignorować. Zmarszczył więc brwi, analizując ten niezwykły widok, zainteresowany nim o wiele bardziej niż stworzeniem, które za jakiś czas rozmyje się w powietrzu. Odwrócił od niej twarz, dopiero kiedy cisze przerwała Cassandra, pojawiwszy się w kuchni zupełnie znikąd, otulona chustą, słaba, zmęczona i ociężała. Dziewczynka pomknęła od razu ku niej, a on kucał jeszcze przez chwilę, w końcu wstając lekko, z podłogi podnosząc też wypełniony tajemniczym wywarem o równie tajemniczych właściwościach kubek. Postawił go na stole, przed uzdrowicielką i uczynił to delikatnie, aż prawie nie było słychać dostawianego na drewniany blat stuknięcia. Nie skomentował słów małej wieszczki, choć mógł naprostować jej teorię. Nie wiedziałby o pokrzywie, gdyby nie ona i nie ten napar przyrządziłby Cassandrze, gdyby miał samodzielnie wybierać.
— Przyniosłem ingrediencje.— Postanowił rozpocząć jednak o wyjaśnień, rzadkich z jego strony, ale uznał je raczej za porządane, o ile to co mówiła Lysa było prawdą. — Byłem w pobliżu. — Nie musiała wiedzieć, że chciał sprawdzić jej formę i kondycję. Była potrzebna — zwarta i gotowa do działania. — Ile pozostało do rozwiązania?
— A jeśli będzie, wstawisz się za mną, dobrodziejko?— spytał unosząc brwi i spoglądając na nią niemalże prosząco, nieszkodliwie. Przespała dni i noce, w których prawdziwa złość burzyła te ściany. To, czego była świadkiem w ostatnim czasie dla niego było wyrazem bezsilności. Ale owy wyraz nie mógł się powtórzyć już nigdy, dłoń wymierzona w jego policzek nie uczyniła go pokorniejszym, nie sprawiła mu bólu i nie uraziła jego dumy, lecz nie zapomniał o niej. Nie szanowała go, jej złość miała dziś drugorzędne znaczenie.
Odebrał od niej gliniany kubek. Wrzątek mógł poparzyć jej małe paluszki, mogła nie utrzymać go zbyt długo. Kiedy woda wypełniła go po brzegi, aromatyczny zapach, jak już wiedział — pokrzywy, wypełnił całą kuchnię. Zaciągnął się tym aromatem powoli, był przyjemny, łagodzący, kojący.
— Nie umiem, liczyłem na ciebie — przyznał szczerze, otulając naczynie dłońmi, które szybko się rozgrzały. Palce przestały być skostniałe i sztywne; gorąc zaczął rozchodzić się wyżej, po przedramionach aż do klatki piersiowej, ale może stało się tak też za sprawką ognia buchającego pod kociołkiem. Dostrzegł jej dziecięcy uśmiech, rzadko widziany na jej młodziutkiej twarzyczce. Uznał to więc za sukces, którego nie zamierzał jednak w żaden sposób wyrazić, tryumf nie był potrzebny. Nie spuszczał z niej uważnego spojrzenia, błyskających szarych tęczówek. Czujnych, podążających za każdym jej ruchem. Drobna iluzja nietoperza sprawiła jej jeszcze więcej przyjemności, a blada twarzyczka rozpromieniła się, wyrażając coś, co trudno mu było zignorować. Zmarszczył więc brwi, analizując ten niezwykły widok, zainteresowany nim o wiele bardziej niż stworzeniem, które za jakiś czas rozmyje się w powietrzu. Odwrócił od niej twarz, dopiero kiedy cisze przerwała Cassandra, pojawiwszy się w kuchni zupełnie znikąd, otulona chustą, słaba, zmęczona i ociężała. Dziewczynka pomknęła od razu ku niej, a on kucał jeszcze przez chwilę, w końcu wstając lekko, z podłogi podnosząc też wypełniony tajemniczym wywarem o równie tajemniczych właściwościach kubek. Postawił go na stole, przed uzdrowicielką i uczynił to delikatnie, aż prawie nie było słychać dostawianego na drewniany blat stuknięcia. Nie skomentował słów małej wieszczki, choć mógł naprostować jej teorię. Nie wiedziałby o pokrzywie, gdyby nie ona i nie ten napar przyrządziłby Cassandrze, gdyby miał samodzielnie wybierać.
— Przyniosłem ingrediencje.— Postanowił rozpocząć jednak o wyjaśnień, rzadkich z jego strony, ale uznał je raczej za porządane, o ile to co mówiła Lysa było prawdą. — Byłem w pobliżu. — Nie musiała wiedzieć, że chciał sprawdzić jej formę i kondycję. Była potrzebna — zwarta i gotowa do działania. — Ile pozostało do rozwiązania?
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Przyjrzała się z zaciekawieniem stworzonku, które okazała jej Lysandra; kącik ust drgnął ku górze, gdy przez jej ramię spojrzała na lico Ramseya, dobrze wiedząc, że dziewczynka nie sprowadziła tej iluzji samodzielnie. Wyglądała jednak jak prawdziwa - nietoperz poruszał się jak żywy. I zdobył jej uznanie, bo nie był dziełem przypadku - doskonale wiedziała, jaki był dziś dzień, złożyła Lysandrze życzenia z samego rana, ale za nic nie spodziewała się, że właśnie on również będzie o tym pamiętał.
- Nietoperz mi zrobił herbatę? - zapytała łagodnie, dobrze wiedząc, że dziewczynka nie miała tego na myśli, wsparła brodę na dłoni, podpierając się łokciem o stół. - Uważaj na Licha, wygląda, jakby miał smaka na twojego nowego przyjaciela - szepnęła konspiracyjnie, kątem oka odnajdując nastroszonego kota; w międzyczasie zdołał wspiąć się na parapet i wygiąć ostrzegawczo, szykując się do skoku na stworzonko. Nie mogło się to skończyć krwawo, wyczuwała, że nietoperz nie był prawdziwy - ale ich kocur potrafił być naprawdę zawzięty, kiedy wzbudzał się w nim instynkt drapieżcy. Był przecież synem ulicy. Skinęła spokojnie głową, gdy Mulciber postawił przed nią kubek - unosząc ku niemu spojrzenie. - I zapewne sam wpadł na pokrzywę - odgadła, choć na jej twarzy, zaskakująco, nie malował się gniew. Ich ostatnia rozmowa była dla niej oczyszczająca, a fakt, że Ignotus wciąż nie pojawił się u jej progu, sugerował, że zamiary Ramseya przynajmniej tym razem mogły być szczere. Delikatnie objęła dłońmi ciepły kubek, grzejąc skórę, lubiła aromat ziół, lubiła też samą pokrzywę, a w ciąży piła ją po części z próżności, dbając o sylwetkę, po części świadoma niesionego przez nią zbawiennego wpływu na kobiecy organizm. Obrzuciła go krótkim spojrzeniem, nie dostrzegając na jego rękach pakunku, więc jej wzrok dość szybko pomknął z powrotem ku córce.
- Gdzie je położyłaś, Lysandro? - dopytała, chcąc mieć pewność, że nie zapomni o przesyłce - nie zamierzała się nią zajmować teraz, jej nogi były zbyt ciężkie, ale pamięć pozostawała dobra. Jutro z rana je przejrzy.
- Niewiele - odparła na pytanie Ramseya, szczerze, choć już dawno nie rozmawiała z nim w taki sposób. Stracił jej zaufanie, trzymała go z dala od intymnych tematów - nawet strzęp informacji był czymś więcej, niż zdradzała dotąd. - Nie więcej, niż jeden księżyc - Przymknęła oczy, podobnie jak robił to Licho znajdując się zimą blisko ciepłego paleniska. Coraz mocniej czuła jego obecność, coraz ciężej, coraz intensywniej, choć podobnie jak Lysandra nie wydawał się dzieckiem szczególnie energicznym. Była niemal pewna, że przyjdzie na świat w lutym - ale jednocześnie nie chciała o tym przesądzać, wiedząc, że siły natury umykały ludzkiemu pojęciu. - To zależy, kiedy poczuje się na siłach - Unikała zaimków osobowych odkąd dostrzegła sylwetkę niemowlęcia we śnie. Wiedziała, że powije syna, choć wzbraniała się przed tym tak mocno, że nawet nie sprostowała swoich słów córce; martwiła się o niego, chłopcy z rodziny Vablatsky nie mieli łatwego życia. Starszy Mulciber nazwał to kiedyś rodzinną bajką, ale tak mógł powiedzieć jedynie ktoś, kto nie znał siły baśni. Ignorant. Imię nie mogło zakląć jego przyszłości, ale Calhas odziedziczy też rzadko spotykaną siłę po swoim ojcu - i tej myśli, dla dobra syna, musiała się trzymać. - Nie ja podejmę tę decyzję - Choć właściwie mogłaby, znała zioła, które przyśpieszały poród, znała też takie, które były w stanie odwlec go w czasie, nie stosowała ani jednych ani drugich, wierząc, tylko poddanie się przeznaczeniu mogło nieść pomyślną wróżbę. Być może zwłaszcza dla syna, który od pierwszego dnia winien wykazać się tą samodzielnością.
- Jak już tu jesteś - dodała od niechcenia - proszę, dorzuć drewna do paleniska. - Skinęła głową na ogień tlący się za nim. Zimą nie dopuszczała do tego, by zgasł, ale ostatnio przychodziło jej to z trudem. - Nie przyszłam na spotkanie w Yaxley's Hall - nazwisko budziło w niej sentyment, to od nich pochodził Umhra. Domyślała się jednak, że Ramsey zdołał zauważyć jej nieobecność. Nie zamierzała się tłumaczyć, choć jednocześnie wierzyła, że Mulciber był w stanie domyśleć się powodu samodzielnie. - Jak przebiegło? - Ci wszyscy ważni goście, rzeczywiście się pojawili? Nigdy nie sądziła, by ktokolwiek mógł stanąć rycerzom na drodze ku chwały, ale ostatnie wydarzenia jedynie ją w tym przekonaniu utwierdzały.
- Nietoperz mi zrobił herbatę? - zapytała łagodnie, dobrze wiedząc, że dziewczynka nie miała tego na myśli, wsparła brodę na dłoni, podpierając się łokciem o stół. - Uważaj na Licha, wygląda, jakby miał smaka na twojego nowego przyjaciela - szepnęła konspiracyjnie, kątem oka odnajdując nastroszonego kota; w międzyczasie zdołał wspiąć się na parapet i wygiąć ostrzegawczo, szykując się do skoku na stworzonko. Nie mogło się to skończyć krwawo, wyczuwała, że nietoperz nie był prawdziwy - ale ich kocur potrafił być naprawdę zawzięty, kiedy wzbudzał się w nim instynkt drapieżcy. Był przecież synem ulicy. Skinęła spokojnie głową, gdy Mulciber postawił przed nią kubek - unosząc ku niemu spojrzenie. - I zapewne sam wpadł na pokrzywę - odgadła, choć na jej twarzy, zaskakująco, nie malował się gniew. Ich ostatnia rozmowa była dla niej oczyszczająca, a fakt, że Ignotus wciąż nie pojawił się u jej progu, sugerował, że zamiary Ramseya przynajmniej tym razem mogły być szczere. Delikatnie objęła dłońmi ciepły kubek, grzejąc skórę, lubiła aromat ziół, lubiła też samą pokrzywę, a w ciąży piła ją po części z próżności, dbając o sylwetkę, po części świadoma niesionego przez nią zbawiennego wpływu na kobiecy organizm. Obrzuciła go krótkim spojrzeniem, nie dostrzegając na jego rękach pakunku, więc jej wzrok dość szybko pomknął z powrotem ku córce.
- Gdzie je położyłaś, Lysandro? - dopytała, chcąc mieć pewność, że nie zapomni o przesyłce - nie zamierzała się nią zajmować teraz, jej nogi były zbyt ciężkie, ale pamięć pozostawała dobra. Jutro z rana je przejrzy.
- Niewiele - odparła na pytanie Ramseya, szczerze, choć już dawno nie rozmawiała z nim w taki sposób. Stracił jej zaufanie, trzymała go z dala od intymnych tematów - nawet strzęp informacji był czymś więcej, niż zdradzała dotąd. - Nie więcej, niż jeden księżyc - Przymknęła oczy, podobnie jak robił to Licho znajdując się zimą blisko ciepłego paleniska. Coraz mocniej czuła jego obecność, coraz ciężej, coraz intensywniej, choć podobnie jak Lysandra nie wydawał się dzieckiem szczególnie energicznym. Była niemal pewna, że przyjdzie na świat w lutym - ale jednocześnie nie chciała o tym przesądzać, wiedząc, że siły natury umykały ludzkiemu pojęciu. - To zależy, kiedy poczuje się na siłach - Unikała zaimków osobowych odkąd dostrzegła sylwetkę niemowlęcia we śnie. Wiedziała, że powije syna, choć wzbraniała się przed tym tak mocno, że nawet nie sprostowała swoich słów córce; martwiła się o niego, chłopcy z rodziny Vablatsky nie mieli łatwego życia. Starszy Mulciber nazwał to kiedyś rodzinną bajką, ale tak mógł powiedzieć jedynie ktoś, kto nie znał siły baśni. Ignorant. Imię nie mogło zakląć jego przyszłości, ale Calhas odziedziczy też rzadko spotykaną siłę po swoim ojcu - i tej myśli, dla dobra syna, musiała się trzymać. - Nie ja podejmę tę decyzję - Choć właściwie mogłaby, znała zioła, które przyśpieszały poród, znała też takie, które były w stanie odwlec go w czasie, nie stosowała ani jednych ani drugich, wierząc, tylko poddanie się przeznaczeniu mogło nieść pomyślną wróżbę. Być może zwłaszcza dla syna, który od pierwszego dnia winien wykazać się tą samodzielnością.
- Jak już tu jesteś - dodała od niechcenia - proszę, dorzuć drewna do paleniska. - Skinęła głową na ogień tlący się za nim. Zimą nie dopuszczała do tego, by zgasł, ale ostatnio przychodziło jej to z trudem. - Nie przyszłam na spotkanie w Yaxley's Hall - nazwisko budziło w niej sentyment, to od nich pochodził Umhra. Domyślała się jednak, że Ramsey zdołał zauważyć jej nieobecność. Nie zamierzała się tłumaczyć, choć jednocześnie wierzyła, że Mulciber był w stanie domyśleć się powodu samodzielnie. - Jak przebiegło? - Ci wszyscy ważni goście, rzeczywiście się pojawili? Nigdy nie sądziła, by ktokolwiek mógł stanąć rycerzom na drodze ku chwały, ale ostatnie wydarzenia jedynie ją w tym przekonaniu utwierdzały.
bo ty jesteś
prządką
prządką
Milczał, nie potwierdzając i nie zaprzeczając słów małej wrony, która zaaferowana była wciąż małym stworzonkiem. Nie mógł nie być zadowolony z takiego obrotu spraw — o to mu przecież chodziło. Ugłaskanie dziecka było błahostką, te bywały ufne i naiwne, ale nie ona. Ta gra z Lysandrą była o wiele trudniejsza, ale uczył się na błędach i korzystał z tego, czego dowiedział się o jej matce. Wpajała jej te same zasady, którymi sama chciała się otaczać. Własne, niepisane, podatne na zmiany w zależności od kaprysu. Nie próbował jej rozkazywać, zdominować, ostrożny starał się być też w swych czynach i słowach skierowanych w jej stronę. Była bowiem czujna i ostrożna, nie ufała obcym i jemu z pewnością też nie. Ta markotna akceptacja, zapewne krótkotrwała i podszyta jawną próbą zaimponowania jej nie była jednak odmienna wcale od zachowań uzdrowicielki. I ona potrafiła docenić odpowiedni gest, potrafiła okazać zadowolenie i przyzwalała na więcej. Nie powiedział prawdy o pokrzywie, ale i bez tego Cassandra mogła się domyślić. Domyślała.
Zerknął na kota, który prężył się do skoku, gotów zaatakować iluzoryczne stworzenie. Więcej szkody mógł przynieść samej Lysie, która trzymała go na rękach. Iluzja rozwieje się, pozostawiając zarówno dziewczynkę, jak i sierściucha bez zabawki.
Nie więcej, niż jeden księżyc.
Niewiele, miała rację. Przytaknął milcząco, odnotowując w głowie ten istotny fakt. To miał być czas jej niedyspozycji, ale też czas wzmożonego zagrożenia; nie tylko dla dzieci, których gotowa była z pewnością bronić, ale dla niej samej. Nastroje były przychylne im, Nokturn wydawał się stosunkowo bezpiecznym dla niej miejscem, zapracowała sobie na opinię i ochronę, ale każdy kto choć trochę ufał nikczemnikom z sąsiedztwa był nie tyle głupi, co lekkomyślny. Kwestia przysług umykała zbyt często, ten świat rządził się własnymi prawami. Zimowa aura, choć bajkowa, nie sprzyjała podobnym wydarzeniom.
—Przyślę kogoś, by zadbał o twoją spiżarnię — kogoś, kto za odpowiednią opłatą zadba o to, by w jej kotle nie zabrakło nie tylko ziół, z których będzie mogła uwarzyć eliksiry i maści lecznicze, ale także produktów na dobrą i pożywną zupę. Starał się nie przyglądać jej zbyt wnikliwie, ale nie mógł wyzbyć się całkowicie odruchu oceniania jej wyglądu, stanu, który wskazywał na pogorszenie. Kiedy widział ją po raz ostatni wyglądała lepiej, nie wspominając już o tym, jak swoją prezencją omamiła go podczas ostatniej kolacji; teraz wiedział już, że była to iluzja nie odbiegająca od nietoperza rozciągającego maleńkie skrzydełka na dziecięcej rączce. Iluzja, na którą dał się nabrać. — Będziesz potrzebowała jakiejś pomocy?— Nie chciał ją pytać o sprawy ciąży, jej przebiegu i samopoczucia; niczego to nie zmieniało, a wiedza ta nie była mu do niczego potrzebna. Wystarczyło to, co widział. A to co widział wcale mu się nie podobało. — Co będzie z lecznicą wtedy?— spytał, kierując się powoli do paleniska. Zamierzała ją zamknąć? Chciał wiedzieć, jak zamierzała rozwiązać tą sprawę; jaki miała plan, jeśli jakikolwiek miała. Nie zamierzał wysuwać bowiem propozycji przedwczesnych i nieprzemyślanych.
Przykucnął przed ogniskiem, ruchem różdżki przywołał do siebie kilka ostatnich leżących pod ścianą kawałków drewna, ale do płomienia dodawał je pojedynczo i ręcznie, wpatrując się w buchający ogień; czując żar ognia na dłoniach nadgarstkach, jego nieprzyjemne ciepło. Kiedy spytała o spotkanie westchnął cicho.
— Spokojnie — chociaż sukces przełykali poniesioną porażką. Nie musiał jej mówić o tym, z pewnością zdawała sobie sprawę. — I wystawnie. Podsumowaliśmy to, czego dokonaliśmy i to, co zostało spartaczone — nie ukrywał przy tym dezaprobaty. Z pewnością wiedziała, dlaczego. Nie patrzył na nią jednak, by to sprawdzić, nie odrywał wzroku od płomieni. — Po wszystkim odbył się elegancki bankiet, na którym zjawili się nasi sojusznicy, a także nestorzy zaprzyjaźnionych rodów, piękne damy, a nawet sam minister. Serwowano znakomite dania, pyszne wino, wyśmienite owoce. Spodobałoby ci się. — Pomimo tego, jak niewiele potrzebowała do życia wiedział, że jako kobieta z przyjemnością skorzystałaby z takich dobrodziejstw. — Nas— głównych zainteresowanych— było niewiele, zabrakło kilka postaci. Nie przyszła również Deirdre. I wszyscy już wiedzą — odparł wpierw lakonicznie, unosząc wzrok wyżej, ale wciąż w obrębie płomienia; nieruchomy, nieobecny i cierpki. — Wiedzą, że jesteś przy nadziei, a zaawansowany stan nie pozwolił ci przybyć— sprecyzował, dokładając ostatni kawałek drewna i wbrew własnemu komfortowi zbliżył dłonie do ognia, by je nieco ogrzać.
Zerknął na kota, który prężył się do skoku, gotów zaatakować iluzoryczne stworzenie. Więcej szkody mógł przynieść samej Lysie, która trzymała go na rękach. Iluzja rozwieje się, pozostawiając zarówno dziewczynkę, jak i sierściucha bez zabawki.
Nie więcej, niż jeden księżyc.
Niewiele, miała rację. Przytaknął milcząco, odnotowując w głowie ten istotny fakt. To miał być czas jej niedyspozycji, ale też czas wzmożonego zagrożenia; nie tylko dla dzieci, których gotowa była z pewnością bronić, ale dla niej samej. Nastroje były przychylne im, Nokturn wydawał się stosunkowo bezpiecznym dla niej miejscem, zapracowała sobie na opinię i ochronę, ale każdy kto choć trochę ufał nikczemnikom z sąsiedztwa był nie tyle głupi, co lekkomyślny. Kwestia przysług umykała zbyt często, ten świat rządził się własnymi prawami. Zimowa aura, choć bajkowa, nie sprzyjała podobnym wydarzeniom.
—Przyślę kogoś, by zadbał o twoją spiżarnię — kogoś, kto za odpowiednią opłatą zadba o to, by w jej kotle nie zabrakło nie tylko ziół, z których będzie mogła uwarzyć eliksiry i maści lecznicze, ale także produktów na dobrą i pożywną zupę. Starał się nie przyglądać jej zbyt wnikliwie, ale nie mógł wyzbyć się całkowicie odruchu oceniania jej wyglądu, stanu, który wskazywał na pogorszenie. Kiedy widział ją po raz ostatni wyglądała lepiej, nie wspominając już o tym, jak swoją prezencją omamiła go podczas ostatniej kolacji; teraz wiedział już, że była to iluzja nie odbiegająca od nietoperza rozciągającego maleńkie skrzydełka na dziecięcej rączce. Iluzja, na którą dał się nabrać. — Będziesz potrzebowała jakiejś pomocy?— Nie chciał ją pytać o sprawy ciąży, jej przebiegu i samopoczucia; niczego to nie zmieniało, a wiedza ta nie była mu do niczego potrzebna. Wystarczyło to, co widział. A to co widział wcale mu się nie podobało. — Co będzie z lecznicą wtedy?— spytał, kierując się powoli do paleniska. Zamierzała ją zamknąć? Chciał wiedzieć, jak zamierzała rozwiązać tą sprawę; jaki miała plan, jeśli jakikolwiek miała. Nie zamierzał wysuwać bowiem propozycji przedwczesnych i nieprzemyślanych.
Przykucnął przed ogniskiem, ruchem różdżki przywołał do siebie kilka ostatnich leżących pod ścianą kawałków drewna, ale do płomienia dodawał je pojedynczo i ręcznie, wpatrując się w buchający ogień; czując żar ognia na dłoniach nadgarstkach, jego nieprzyjemne ciepło. Kiedy spytała o spotkanie westchnął cicho.
— Spokojnie — chociaż sukces przełykali poniesioną porażką. Nie musiał jej mówić o tym, z pewnością zdawała sobie sprawę. — I wystawnie. Podsumowaliśmy to, czego dokonaliśmy i to, co zostało spartaczone — nie ukrywał przy tym dezaprobaty. Z pewnością wiedziała, dlaczego. Nie patrzył na nią jednak, by to sprawdzić, nie odrywał wzroku od płomieni. — Po wszystkim odbył się elegancki bankiet, na którym zjawili się nasi sojusznicy, a także nestorzy zaprzyjaźnionych rodów, piękne damy, a nawet sam minister. Serwowano znakomite dania, pyszne wino, wyśmienite owoce. Spodobałoby ci się. — Pomimo tego, jak niewiele potrzebowała do życia wiedział, że jako kobieta z przyjemnością skorzystałaby z takich dobrodziejstw. — Nas— głównych zainteresowanych— było niewiele, zabrakło kilka postaci. Nie przyszła również Deirdre. I wszyscy już wiedzą — odparł wpierw lakonicznie, unosząc wzrok wyżej, ale wciąż w obrębie płomienia; nieruchomy, nieobecny i cierpki. — Wiedzą, że jesteś przy nadziei, a zaawansowany stan nie pozwolił ci przybyć— sprecyzował, dokładając ostatni kawałek drewna i wbrew własnemu komfortowi zbliżył dłonie do ognia, by je nieco ogrzać.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Sień
Szybka odpowiedź